Tom Clancy Net Force II - Kwant Net Force - Tom 2 Powiesci Toma Clancy'ego w Wydawnictwie AiB Patrioci Polowanie na "Czerwony Pazdziernik" Kardynal z Kremla Stan zagrozenia Suma wszystkich strachow Dlug honorowy Dekret Tecza szesc Bez skrupulow Czerwony Sztorm w przygotowaniu Niedzwiedz i Smok Przy wspolpracy Steve'a Pieczenika Centrum Zwierciadlo Racja stanu Casus belli Rownowaga Oblezenie Net Force Net Force Akta Kwant Zwiadowcy Wandale Smiercionosna gra Walka kolowa TLUMACZYL ANDRZEJ ZIELINSKI Kwant WYDAWNICTWO ADAMSKI I BIELINSKI WARSZAWA 2000Tytul oryginalu Tom Clancys NET FORCE(TM): Knight Moves Copyright e 2000 by Netco Partners NET FORCE is trademark of Netco Partners, a partnership of Big Entertainment, Inc., and CP Group Redaktor Andrzej Kaminski Sklad i lamanie Wydawnictwo Adamski i Bielinski, Andrzej Pytka Projekt graficzny okladki Klaudiusz Majkowski For the Polish edition Copyright e 2000 by Wydawnictwo Adamski i Bielinski Wydanie pierwsze ISBN 83-87454-73-7 Wydawnictwo Adamski i Bielinski E-mail: aibpubli@it.pl ark. wyd. 16,5; ark. druk. 26,5 Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca SA w Krakowie, ul. Wadowicka 8 Podziekowania Pragniemy goraco podziekowac Steve'owi Perryemu za jego inspirujace pomysly, jakze przydatne podczas przygotowywania maszynopisu. Pragniemy rowniez podziekowac nastepujacym osobom:Martinowi G. Green-bergowi, Larryemu Segriffowi, Denise Uttle, Johnowi Helfersowi, Robertowi Youdelmanowi, Esq., Richardowi Hellerowi, Esq. i Tomowi Mallonowi, Esq.; Mitchell Ru-binstein i Laurie Silvers z BIG Entertainment; cudownym ludziom z Penguin Putnam Inc., a zwlaszcza Phyllis Grann, Davidowi Shanksowi i Tomowi Colganowi; naszym producentom miniserialu ABC, Gilowi Catesowi i Dennisowi Doty; rezyserowi i scenarzyscie Robowi Li-bermanowi i wszystkim wspanialym ludziom z ABC. Jak zawsze, pragniemy podziekowac Robertowi Gottliebowi z agencji Williama Morrisa, naszemu przyjacielowi i agentowi, bez ktorego ta ksiazka nigdy nie ujrzalaby swiatla dziennego, oraz Jenyemu Katzmanowi, wiceprzewodniczacemu agencji Williama Morrisa i jego kolegom z telewizji. Ale, co najwazniejsze, to ty, Czytelniku, rozstrzygniesz, czy nasze przedsiewziecie zakonczy sie sukcesem. Historia miecza jest historia ludzkosci. Richard Burton Zakladanie okularow nauki w nadziei na znalezienie odpowiedzi na wszystkie pytania swiadczy o wewnetrznej slepocie. J. Frank Dobie* *James Frank Dobie (1888-1964), amerykanski historyk i etnograf [przyp. tlum.]. NAD IMPERIUM BRYTYJSKIMSLONCE NIGDY NIE ZACHODZI * * * Prolog Piatek, 1 kwietnia 2011 roku, godz. 02.15 w poblizu Sahiwal w Pakistanie Nawet teraz, w srodku nocy, temperatura przekraczala 30 stopni Celsjusza. Wilgotnosc powietrza byla tak duza, ze pot nie mogl wyparowywac; nasiakaly nim czarne mundury, ktore mieli na sobie mezczyzni. Byl dopiero kwiecien, a tu, w Pendzabie, padl juz kolejny rekord temperatury: 45 stopni w dzien. Na jutro zapowiedziano podobny upal. Uff.Trzej mezczyzni w przesiaknietych potem czarnych mundurach polowych czekali, lezac za karlowatymi krzakami, kilka metrow od torow kolejowych. Z oddali dobiegl gwizd lokomotywy, sygnalizujacy zblizanie sie pociagu. -Juz niedlugo - powiedzial Bhattacharya. Byl tak gruby, ze pozostali nazywali go czasem Ganesia*, ale tylko kiedy nie mogl ich uslyszec. Bhattacharya, chociaz dosc korpulentny, latwo wpadal w gniew, szybko sie poruszal i biada temu, kto mu sie narazil. Jeszcze dwa lata temu byl pulkownikiem. Ale pewnego dnia, - Ganesia - w hinduizmie bog madrosci, przedstawiany jako brzuchaty mezczyzna z glowa slonia [przyp. tlum.]. na przyjeciu w Panipat, pchnal nozem innego oficera, ktory go obrazil. Szczesliwym trafem na miejscu byl lekarz i tylko dzieki temu grubas uniknal oskarzenia o zabojstwo. Zdegradowano go, aresztowano i dano do wyboru: wiezienie albo przeniesienie do Jednostki Specjalnej. Jednostka Specjalna, podobnie jak inne tajne formacje na calym swiecie, oficjalnie nie istniala. Zaden z mezczyzn, ktorzy w niej sluzyli, nie byl wyposazony w bron i sprzet regularnej armii. Mieli karabiny Kalasznikowa wyprodukowane w Chinach, niemieckie pistolety i japonskie noze. Ich sprzet lacznosciowy pochodzil z Nowej Zelandii, buty z Indonezji, mundury z Australii. Zaden nie mial przy sobie niczego, co pozwalaloby na identyfikacje, a juz na pewno nie jako indyjskiego zolnierza. A podczas akcji zadnemu z nich nie wolno bylo dac sie wziac zywcem. Gdyby pojawila sie taka grozba, oczekiwano po nich, ze sami pozbawia sie zycia, za pomoca broni palnej lub noza. Nie bylo to zreszta takim bohaterstwem, jakim mogloby sie wydawac. Kazdy, kto nie spelnilby tego obowiazku i tak wkrotce by nie zyl. Przed wyruszeniem na akcje wszyscy zazywali powolnie dzialajaca trucizne. Kiedy wracali po wykonaniu zadania, otrzymywali antidotum i przez kilka dni czuli sie, jakby zlapali grype. Jesli ktos z jakiegos powodu nie wrocil, musial umrzec, konajac dlugo i w takich cierpieniach, ze samobojstwo wydawalo sie przy nich piknikiem w parku. Czlonkowie grupy wiedzieli, ze jesli przyjdzie co do czego, lepiej skonczyc ze soba szybko i bezbolesnie. Kiedy w Indiach trzeba bylo zalatwic pewne wyjatkowe sprawy wojskowe, wzywalo sie do tego Jednostke Specjalna. Prawie wszystkie kraje maja takie formacje, ale wiekszosc zdecydowanie temu zaprzecza. Ta misja tez miala charakter specjalny. Wypad na terytorium Pakistanu w celu przeprowadzenia tajnej operacji byl co najmniej ryzykowny. Pakistanczycy mieli sie na bacznosci, co w obecnej sytuacji politycznej bylo zupelnie zrozumiale. Obok Ganesii lezal Rahman, czterdziestolatek, pochodzacy z Delhi, nie nalezacy do zadnej konkretnej kasty. Wysoki i szczuply, byl przeciwienstwem Bhattacharii. Rahman znal ten region Pakistanu, poniewaz sluzyl kiedys w indyjskich Granicznych Silach Bezpieczenstwa - formacji, ktora stala twarza w twarz naprzeciw pakistanskich Rangersow, po drugiej stronie zasiekow z drutu kolczastego, na punkcie granicznym Wagah. Co wieczor obie strony odprawialy tam stylizowany rytual agresji, pobrzekujac szabelka podczas opuszczania flag przy dzwiekach trabek. Tlumy sciagaly z calej okolicy, zeby ogladac ten spektakl, zagrzewajac swoich okrzykami, jakby to byl mecz pilki noznej. Trzecim mezczyzna byl Harbhajan Singh i oczywiscie wolano na niego Sikh. Wsrod sikhow imie Singh bylo bardzo popularne, ale Harbhajan Singh otrzymal swoje na czesc slynnego zolnierza, ktory w latach 60. osiagnal stan moksza - wyzwolenie pierwiastka duchowego z materii - podczas patrolowania granicy z Chinami w rejonie NathuLa. Po tamtym Singhu odnaleziono tylko gogle przeciwsloneczne, helm i karabin. Do dzis duch Singha patroluje podobno tamten rejon; Chinczycy czesto widzieli go, stojacego na szczycie gory lub idacego po powierzchni strumienia. Armia przez dlugi czas nie chciala uwierzyc w te historie, az kiedys pewien general, wizytujacy tamten rejon, okazal duchowi brak szacunku i szybko zostal za to ukarany: zginal w katastrofie smiglowca w drodze powrotnej do domu. Od tamtego czasu kolejni dowodcy rejonu raz do roku wysylali tam swe samochody, oferujac udajacemu sie na doroczny urlop duchowi podwiezienie do stacji kolejowej. Duch mial tez zawsze zarezerwowane miejsce w pociagu. Dla kierowcow musialy to byc interesujace wyprawy, chociaz zaden z nich nigdy nie chwalil sie, ze widzial Singha w swoim samochodzie, czy w pociagu. Wszystko to bylo bardzo fascynujace, ale w niczym nie poprawialo samopoczucia brodatego Singha, pocacego sie pod turbanem w te upalna noc. Wprawdzie jego pradziad mieszkal kolo Lahore, zaledwie kilkanascie kilometrow na polnoc od miejsca, w ktorym sie teraz znajdowali, jednak Singh wiekszosc zycia spedzil w Madrasie, nad Zatoka Bengalska, i choc w tym miescie bylo goraco przez caly rok, to przynajmniej wiatr od morza przynosil jakas ulge. Prawda, mieszkal tez przez kilka lat w Kalkucie, gdzie bylo gorecej niz w Madrasie, ale nawet Kalkuta nie byla takim rozpalonym piecem jak Pendzab. Mowilo sie o tym regionie, ze jest najgoretszym miejscem na Ziemi. Wierzyl w to bez zastrzezen. - Nadjezdza - sapnal Bhattacharya. - Widzicie swiatlo? Singh i Rahman skineli glowami, mruczac cos na potwierdzenie. Wzdluz torow pozostali czlonkowie Jednostki Specjalnej szykowali sie do ataku. Bylo ich szescdziesieciu i czesc z nich najprawdopodobniej zginie podczas tej akcji, ale oprocz kolegow nie mieli nikogo, kto by ich potem zalowal. Ci, ktorzy wstepowali do Jednostki, nie mieli zon ani rodzin, ani w ogole zadnych wiezow ze swiatem. Jakby wcale nie istnieli. Znow rozlegl sie gwizd lokomotywy, tym razem blizej. Singh zacisnal rece na swym Kalasznikowie i odetchnal gleboko rozpalonym, cuchnacym powietrzem nocy. Nie byl zbyt religijnym sikhiem, i to juz od wielu lat, ale i tak kilka razy przywolal imie Boga. W koncu nie moglo to przeciez zaszkodzic. Zobaczyli nadjezdzajacy pociag. Natomiast maszynista nie mogl zauwazyc zelaznych sztab, przyspawanych do szyn w miejscu, w ktorym tory skrecaly nieco w lewo. Ich zadaniem bylo wykolejenie pociagu. Pociag specjalny z Multanu do Lahore czekal nieplanowany i bardzo gwaltowny przystanek. Singh wstrzymal oddech, kiedy lokomotywa najechala na sztaby. Rozlegl sie glosny huk i jek protestujacego metalu, lokomotywa wypadla z szyn i zaryla sie w ziemie, wyrzucajac w gore fontanny piachu. Metal znow zazgrzytal, kiedy lokomotywa przewrocila sie na bok i sunela dalej. Pierwszych piec wagonow tez wypadlo z szyn, jakby pociag byl dziecinna zabawka. Noc wypelnila sie zgrzytem metalu i wielkimi klebami dymu oraz kurzu. Singh poderwal sie, biegl w kierunku pociagu, ktory jeszcze sunal do przodu. Kilka wagonow pozostalo na szynach; jeden z nich, kryty wagon towarowy, zatrzymal sie naprzeciw Singha. Drzwi sie otworzyly i ze srodka wyskoczylo pieciu pakistanskich Rangersow. Singh otworzyl ogien, wodzac lufa z lewa na prawo. Obok niego odezwala sie bron Rahmana i Ganesii. Pakistanczycy padli, skoszeni gradem pociskow. Macie pecha, patalachy, moze nastepnym razem wam sie poszczesci. Rozlegly sie kolejne strzaly, ciemnosci nocy rozswietlily plomienie wylotowe i eksplodujace granaty. Oslepiajacym blaskiem rozkwitly granaty fosforowe i czerwone race. Pakistanskich zolnierzy bylo tyle samo, co napastnikow, ale ludzie z Jednostki Specjalnej mieli po swojej stronie element zaskoczenia i wykolejony pociag. Jeszcze chwila i wszystko sie skonczylo. Kilku rannych krzyczalo z bolu, ale strzaly szybko ich uciszyly. Singh, Bhattacharya i Rahman zgodnie z planem ruszyli do wagonu towarowego. Stal pusty, ale nie mialo to znaczenia. Podlozyli ladunki wybuchowe i uaktywnili zapalniki czasowe. -Znikamy stad! - rzucil Rahman. - Szybko! Cala trojka dolaczyli do pozostalych zolnierzy Jednostki Specjalnej, biegiem oddalajacych sie od wraku pociagu. Mieli tylko kilka sekund na to, zeby znalezc sie w bezpiecznej odleglosci. Zapalniki czasowe zostaly nastawione tak, zeby nikt nie zdazyl rozbroic podlozonych ladunkow wybuchowych, o ile w ogole ktos tam jeszcze pozostal przy zyciu. Z lewej strony dobiegl odglos strzalu. Singh odwrocil sie i zaczal strzelac krotkimi, trzystrzalowymi seriami ze swego Kalasznikowa w miejsce, w ktorym dostrzegl plomien wylotowy, dopoki nie uslyszal krzyku bolu. Jeden z Pakistanczykow, jak sie okazalo, udawal trupa. No, teraz juz nie musial udawac. Ale ostatni pocisk Pakistanczyka dosiegnal celu. Bhattacharya upadl. Singh zatrzymal sie gwaltownie, natomiast Rahman biegl dalej. Grubas zostal trafiony w piers. Jego mundur byl juz przesiakniety krwia. Bhattacharya spojrzal na Singha. - Koniec ze mna - Powiedzial. - Pomoz mi, Sikh. Sikh skinal glowa, przystawil lufe Kalasznikowa do glowy grubasa i sciagnal spust, oddajac pojedynczy strzal. Cialo Bhattacharii wyprezylo sie na chwile, po czym zwiotczalo. Nie bylo czasu na modlitwe za zmarlego. Singh pobiegl dalej. Kilka sekund pozniej goraca, wilgotna noc rozdarly jaskrawe blyski i odglosy eksplozji, z pewnoscia widoczne w promieniu paru kilometrow, jesli ktos akurat patrzyl w tamta strone. W pewnym sensie fala uderzeniowa, towarzyszaca tym eksplozjom, przetoczyla sie przez caly swiat. Piatek, 1 kwietnia Hampton Court, Anglia Posiadlosc, ktorej pierwszym krolewskim mieszkancem zostal Henryk VIII, byla ogromna. Same kamienne budynki zajmowaly dwa i pol hektara, a trawniki i ogrody dziesiec razy tyle. Calosc otaczal mur. Sale byly wielkie, z wysokimi oknami, a w kilku znajdowaly sie kamienne kominki tak duze, ze miescil sie w nich wyprostowany czlowiek. Wiekszosc pomieszczen pozostala pusta. Z sufitow zwieszaly sie barokowe zyrandole, a sciany ozdabialy wielkie, stare obrazy. W kilku salach staly monstrualne loza z baldachimami, w innych stoly i krzesla. Te czesc posiadlosci nazywano Apartamentami Krolewskimi. W polowie lat osiemdziesiatych strawil ja pozar, ale odrestaurowano ja, przywracajac Apartamentom wyglad, jaki zapewne mialy w XVIII wieku. Alex Michaels rozgladal sie z szacunkiem. Trudno bylo sobie wyobrazic, ze kiedys ktos naprawde mieszkal w takim miejscu. Za wejscie do palacu musieli zaplacic po pietnascie euro. Przyjechali metrem z Londynu, przeszli przez Tamize mostem Hamton Court i dotarli do glownego wejscia. Michaels sporo podrozowal, od kiedy zostal dyrektorem Net Force, samodzielnej jednostki FBI, ale dotychczas jakos nigdy nie dotarl do Anglii. On i Toni postanowili zostac tu jeszcze prywatnie po tygodniu obrad Miedzynarodowej Konferencji w sprawie Przestepczosci Komputerowej. Potrzebowali kilku dni wolnego czasu; przez ostatnie pare tygodni jakos nie bardzo sie miedzy nimi ukladalo w zyciu prywatnym. I oto byli tutaj, w wielkiej rezydencji krolow, ale caly ten ogrom palacu Hampton Court nie byl w stanie stlumic gniewu, od ktorego az gotowalo sie w Toni Fiorelli. Michaels spodziewal sie, ze Toni lada chwila eksploduje. Nie byli malzenstwem, ale i tak wydawalo sie, ze ich miodowy miesiac szybko dobiega konca, chociaz Michaels bynajmniej tego nie chcial. Pietnascie euro to duzo pieniedzy za spacer przez kilka godzin po zatechlych palacowych wnetrzach. Gdyby nie kalkulator, wbudowany w elektronicznego virgila*, ktorego mial przy pasku, Michaels potrafilby obliczyc, ile to jest w dolarach. Mnozenie ulamkow nie bylo jego ulubionym sposobem spedzania wolnego czasu. Zwrocil uwage Toni na laserowy promien, ktory, podobnie jak liny z aksamitu, mial powstrzymywac turystow przed siadaniem na antycznych krzeslach. - Zrob krok w te strone, a zaloze sie, ze zawyja syreny alarmowe - powiedzial. Toni nie zareagowala. *Wirtualny Interfejs Komunikacyjny o Zasiegu Globalnym [przyp. tlum.]. Boze, co ja znowu zrobilem? - Wszystko w porzadku? " - Nic mi nie jest. Michaels odetchnal gleboko, powoli. Ruszyli dalej. Pod obrazem, przedstawiajacym jakas brzydka pare i dwa znacznie lepiej prezentujace sie psy, czlowiek w kostiumie z epoki, wygladajacy jak dworzanin Henryka, objasnial grupie turystow sens malowidla. Mowil z akcentem, o ktorym Michaels zdazyl sie juz dowiedziec, ze jest charakterystyczny dla angielskich wyzszych sfer. Michaels mial juz za soba malzenstwo i rozwod, zanim on i Toni zostali kochankami. Wiedzial, ze jesli kobieta mowi "nic mi nie jest" takim tonem, jak przed chwila Toni, znaczy to, ze cos jej jest, i to bardzo. Zycie nauczylo go, ze nie nalezy drazyc tematu, chyba ze naprawde gotow byl uslyszec, co jest nie w porzadku; czasem bywalo w takich sytuacjach bardzo glosno, jakby czlowiek stal przy baterii glosnikow na koncercie zespolu rockowego Twoj Mozg Na Prochach. Czy Toni zacznie na niego krzyczec tu, w Wielkiej Sali? Czy tez zaczeka, az znajda sie w mniejszych komnatach Tudorow, w ktorych kardynal Wolsey snul kiedys swoje intrygi? Michaels byl przekonany, ze gdyby sie odwazyl dotknac Toni w tej chwili, na pewno poparzylby sobie palce. Byla poteznie wkurzona, a on byl pewien, ze to przez niego. Dlaczego zycie nie moze byc proste? Dwoje ludzi sie kocha, sa razem i szczesliwie dozywaja sedziwego wieku? Pewnie tak samo myslala Anna Boleyn, kiedy sie spiknela z tym grubym facetem, nie sadzisz? - spytal go wewnetrzny glos. Powiedzial swemu wewnetrznemu glosowi, zeby sie zamknal. Milczala, dopoki nie znalezli sie na zewnatrz i nie ruszyli przez mokry trawnik w kierunku Ogrodow Polnocnych i wypielegnowanego labiryntu z zywoplotu. Spogladal na nia spod oka, podziwiajac prezny chod, piekna twarz i smukla figure. Byla jego zastepczynia, od kiedy przeszedl do Net Force, i bardzo dobrze wykonywala swoja prace. Byla tez mlodsza od niego o dobre dziesiec lat. Inteligentna, twarda, urocza wloska dziewczyna z Bronxu, adeptka indonezyjskiej sztuki walki zwanej pentjak silat. Uczyla go tej sztuki i robil niezle postepy, jednak gdyby przyszlo co do czego, a ona bylaby naprawde rozgniewana, moglaby zamiesc nim podloge i nawet sie przy tym nie spocic. To bylo troche dziwne uczucie, swiadomosc, ze kobieta, ktora kochal, moglaby mu dokopac, gdyby przyszla jej na to ochota. Kiedy sie odezwala, cicho, spokojnie, w jej glosie nie bylo ani sladu gniewu. - Dlaczego na konferencje w sprawie zorganizowanej przestepczosci wyslales do Kabulu Marshalla? Michaels znow gleboko zaczerpnal powietrza. Dlaczego nie ja tam wyslal? Bo Afganistan nie byl miejscem, w ktorym chetnie widzialby Toni. To zacofany kraj, w ktorym kobiety nalezaly do istot czwartej kategorii, po mezczyznach, chlopcach i koniach, gdzie czesto dochodzilo do terrorystycznych atakow na cudzoziemcow, zwlaszcza na Amerykanow. Nie chcial jej narazac. Nie mogl tez jej o tym powiedziec. -Marshall chcial tam poleciec. Wydawalo mi sie, ze ty nie mialas ochoty. -Rzeczywiscie, niespecjalnie mi na tym zalezalo. -No wiec nie musialas. Zaden problem, prawda? Mowiac to, nie wierzyl, ze sprawa jest zakonczona. Toni powiedziala: -To byla moja kolej. Ja powinnam poleciec. -Ale przeciez przed chwila powiedzialas, ze wcale ci na tym nie zalezalo. " Stanela i wbila w niego wzrok. Boze, jakze byla piekna, nawet, kiedy sie na niego wsciekala. A moze zwlaszcza wtedy. - Nie o to chodzi. To byla moja kolej i powinienes byl mnie wyslac, czy chcialam tego, czy nie. Dlaczego tego nie zrobiles? Michaels mial calkiem dobra pamiec, co jest niezbedne, kiedy czlowiek musi sie uciekac do wykretow, ale i tak nie potrafil klamac. Jasne, stac go bylo oczywiscie na powiedzenie kobiecie, ze ma ladna fryzure, chociaz byla okropna. Potrafil tez bez slowa, tylko usmiechem i skinieniem glowy skwitowac zly gust przelozonego w kwestii ubran, ale poza niewinnymi klamstewkami, zeby nie ranic czyichs uczuc, mowienie nieprawdy nie lezalo w jego naturze. Teraz tylko pokrecil glowa i zdecydowal sie powiedziec prawde. - Bo nie chcialem cie wysylac gdzies, gdzie mogloby ci grozic niebezpieczenstwo. -Tak tez myslalam. - Ruszyla dalej. Pospieszyl za nia. - Hej, Toni, przeciez ja cie kocham. Co w tym zlego, ze nie chce, zeby ci sie cos stalo? -Taka postawa jest w porzadku dla mojego kochanka. Bylabym nieszczesliwa, gdybys myslal inaczej. Ale w wypadku kolegi ze sluzby wywiadowczej to nie jest w porzadku. Dobrze wiesz, ze potrafie zatroszczyc sie o siebie. -Wiem - przyznal. Pare razy byl swiadkiem, kiedy demonstrowala swe umiejetnosci. W walce wrecz byla lepsza od niego, ale przeciez nie byla zadna Superwoman... -Chcialabym, zebys mnie traktowal tak samo, jak chlopakow. Usmiechnal sie. - Musialbym udawac. Nie potrafie na ciebie patrzec w taki sposob, a gdybym potrafil, hm... nie zainteresowalbym sie toba. Ja lubie dziewczyny, a zwlaszcza ciebie. Usmiechnela sie w odpowiedzi, blado, ale jednak. Pomyslal, ze moze nie jest na niego az tak strasznie wkurzona. - Mam na mysli sprawy zawodowe - powiedziala. - Bardzo pragne, zebys mnie traktowal jak kobiete, ale po sluzbie. -Rozumiem. -Mam nadzieje, ze rzeczywiscie rozumiesz. Chce, zebys mnie trzymal za reke, kiedy spacerujemy w swietle ksiezyca, ale nie w pracy. Alex, musisz oddzielic nasze zycie prywatne od spraw sluzbowych. -W porzadku, postaram sie. Nastepnym razem, kiedy bedzie twoja kolej, polecisz, nawet jesli to bedzie Antarktyda. Tym razem jej usmiech nie byl juz taki blady. -Doskonale. Myslisz, ze uda nam sie znalezc tu gdzies czekolade? Rozesmieli sie oboje, a on poczul wielka ulge. Zadne z nich nie bylo przedtem w Anglii i jedna z pierwszych rzeczy, jakie rzucily im sie w oczy zaraz po przybyciu byly automaty z cukierkami czekoladowymi, poustawiane doslownie wszedzie, w sklepach, na dworcach, nawet w pubach. Zabawiali sie, ktore z nich dostrzeze nastepny taki automat. Oboje podejrzewali, ze zanim wroca do Stanow, przytyja po kilkanascie kilo i beda wygladac jak paczki w masle. Jego virgil odegral "Fanfary dla zwyklego czlowieka" Aarona Coplanda, sygnalizujace przychodzaca rozmowe. Odpial aparat od paska, spojrzal na wyswietlacz i zorientowal sie, ze dzwonia z biura dyrektora FBI. -Fajna muzyczka - powiedziala Toni, machajac rekami, jakby dyrygowala orkiestra. -To na pewno sprawka Jaya. Zakradl sie do mojego gabinetu i znow przeprogramowal sygnal. I tak jest lepiej niz ostatnim razem, kiedy ustawil mi "Zlego do szpiku kosci" George'a Thorogooda. - Tra ra ra ra bum! - zanucila Toni. -Wszyscy, z ktorymi przychodzi mi pracowac, maja spaczone poczucie humoru - mruknal. - Alex Michaels, slucham. - Lacze z pania dyrektor - powiedziala sekretarka. Toni spojrzala na niego pytajaco. Zakryl dlonia virgila i szepnal: - Szefowa. -Jaka szkoda, ze Walt Carver mial ten atak serca - powiedziala Toni. -A ja mysle, ze w sumie jest zadowolony. Ma wreszcie powod, zeby przejsc na emeryture i zajac sie wedkowaniem. To dopiero miesiac, powinnismy dac jej szanse... -Dyrektorze, tu Melissa Allison. Przykro mi, ze przerywam panu urlop, ale mamy tu do czynienia z sytuacja, o ktorej powinien pan wiedziec. Na cieklokrystalicznym wyswietlaczu virgila pojawila sie jej twarz, wiec i Alex przeszedl na tryb wideo i trzymal aparat tak, zeby w rogu ekranu widziec ikone wlasnej twarzy. Allison miala czterdziesci szesc lat, byla ruda, a jej glos i zachowanie charakteryzowaly sie chlodem, graniczacym z oziebloscia. Nominacje dostala z klucza politycznego, jako prawnik nie miala zadnego doswiadczenia w sprawach FBI, ale za to dysponowala encyklopedyczna wiedza na temat mnostwa ciemnych sprawek w swiecie polityki. Krazyla plotka, ze kilku wplywowych kongresmanow skutecznie nalegalo na prezydenta, zeby powierzyl jej stanowisko dyrektora FBI, zwolnione przez Walta Carvera, ktory przeszedl niewielki zawal serca. Liczyli na to, ze Allison bedzie trzymala buzie na klodke w sprawach, ktorych lepiej nie ruszac. Michaels nie mial z nia dotad wiele do czynienia. -Slucham. -Kilka godzin temu niezidentyfikowany oddzial wojska zaatakowal pakistanski pociag w poblizu granicy z Indiami. Napastnicy zabili kilkunastu zolnierzy ochrony i wysadzili jeden z wagonow w powietrze. Przewozil on supertajny ladunek: podzespoly elektroniczne, ktore mialy byc wykorzystane w pakistanskim programie nuklearnym. -Myslalem, ze Indie i Pakistan podpisaly uklad o nierozprzestrzenianiu broni jadrowej. -Podpisaly, ale zadna ze stron nie przywiazuje do tego wiekszej wagi. Rzad Pakistanu jest przekonany, ze atak terrorystyczny przeprowadzila jednostka specjalna armii indyjskiej. - Maja na to jakies dowody? -Nie na tyle, zeby rozpoczynac wojne, przynajmniej na razie, ale szukaja z calych sil. Michaels spojrzal na malenki wizerunek twarzy Melissy Allison. - Z calym szacunkiem, pani dyrektor, ale co my mamy z tym wspolnego? Czy to nie robota dla CIA? -Pracuja juz nad tym, ale jesli mozna wierzyc im i Pakistanczykom, nie istniala zadna mozliwosc, zeby ktokolwiek niepowolany wiedzial o tym pociagu i ladunku, jaki przewozil. Terrorysci mieli najwyrazniej mnostwo czasu na zorganizowanie zasadzki, a tymczasem Pakistanczycy upieraja sie, ze to wykluczone. -Wiec nie maja racji - powiedzial Michaels. -Pakistanski oficer lacznikowy w CIA twierdzi, ze tylko czterech ludzi wiedzialo o tym ladunku i znalo jego trase. Skrzynie byly nieoznakowane, ludzie, ktorzy je ladowali, nie wiedzieli, co znajduje sie w srodku, obsluga pociagu nie wiedziala, co przewozi. -A moze to po prostu zbieg okolicznosci? Moze terrorysci przypadkiem zaatakowali wlasnie ten pociag? -W ciagu dwudziestu czterech godzin przed napadem przejechalo tamtedy dziewietnascie pociagow. Zniszczony zostal dwudziesty - jedyny, ktorym przewozono strategicznie wazne podzespoly. - Wiec musial byc przeciek. -Pakistanczycy mowia, ze to niemozliwe. Nikt nie mial szansy powiedzenia czegokolwiek. Kiedy operacja sie rozpoczela, trzech z tej czworki, ktora znala szczegoly, bylo razem, a czwarty - przypadkiem jest to szef ich tajnej policji - dopiero na godzine przed atakiem rozszyfrowal wiadomosc, informujaca go o wysylce. Mial awarie komputera. Nawet gdyby chcial kogos powiadomic, nie mialby na to czasu. -Wiec ktos przechwycil te wiadomosc i zlamal szyfr - stwierdzil Michaels. -I dlatego nas to interesuje - powiedziala Allison. - Problem w tym, ze szyfr byl nie do zlamania, oparty na czynnikach pierwszych liczby zlozonej z setek cyfr. Wedlug specow od kryptografii z CIA, SuperCray pracujacy pelna para potrzebowalby okolo miliona lat na zlamanie tego szyfru. Cudownie, pomyslal Michaels. - Kaze sie tym zajac moim ludziom - powiedzial. -Dobrze. Prosze mnie informowac na biezaco. Jej twarz znikla z ekranu, kiedy Allison przerwala polaczenie. Toni, ktora przysluchiwala sie rozmowie, pokrecila glowa. - Niemozliwe - powiedziala. -Masz racje. Sprawy trudne zalatwiamy od reki. Rzeczy niewykonalne zabieraja nam troche wiecej czasu. Chodz, obejrzymy ten labirynt. -Nie zadzwonisz do Jaya? -Nic sie nie stanie, jesli zrobie to troche pozniej. Piatek, 1 kwietnia Londyn, Anglia Kelner przyniosl bombajski gin z tonikiem i postawil go na stoliku kolo skorzanego fotela, na ktorym siedzial lord Geoffrey Goswell, czytajac "Timesa". Japonskie rynki lecialy na leb, na szyje, amerykanski rynek akcji jakos sie trzymal, cena zlota rosla.Prognoza pogody na nastepny dzien dla Londynu mowila o opadach deszczu. Nic, czym trzeba by sie niepokoic. Goswell uniosl wzrok znad gazety. Kelner stal z boku, nie wiedzac, czy nie bedzie trzeba przyniesc jeszcze czegos. Goswell skinal mu glowa, krotko, po wojskowemu. - Dziekuje, Paddington. - Do uslug, milordzie. Kelner oddalil sie bezszelestnie. Dobry czlowiek z tego starego Paddingtona. Roznosil tu, w klubie, gazety i drinki juz od... trzydziestu lat? Trzydziestu pieciu? Byl uprzejmy, sprawny, znal swoje miejsce i nigdy nie przeszkadzal. Zeby tak wszyscy sluzacy mieli choc w polowie tak dobre maniery. Paddingtonowi nalezy sie przyzwoita premia na Boze Narodzenie. Trzeba o tym pamietac. Po drugiej stronie orientalnego dywanu, ciemnego i wytartego, Bellworth czytal jakiegos szmatlawca w rodzaju "The Sun", czy "New York Times", pochrzakujac i wydmuchujac wonny dym kubanskiego cygara. Opuscil nieco gazete i spojrzal na Goswella. - Wprost nie moge uwierzyc w to, co dzis powiedzial ten amerykanski prezydent. Nie pojmuje, dlaczego toleruja tam takie bzdury. Gdyby nasz premier zrobil cos takiego, zostalby wytargany za uszy, i slusznie. Sir Harold Bellworth mial osiemdziesiat dwa lata; byl o osiem lat starszy od Goswella. Goswell poslal mu uprzejmy usmiech. - No coz, to przeciez Amerykanie, czyz nie tak? -Hm, tak, oczywiscie. - Byla to standardowa odpowiedz na tak wiele rozmaitych pytan. Istnial brytyjski sposob zycia i... wszystkie inne. Coz, przeciez to Amerykanie, prawda? Albo Francuzi, albo Niemcy, albo, Boze uchowaj, Hiszpanie. Czegoz mozna sie bylo spodziewac po cudzoziemcach, oprocz tego, ze niczego nie potrafia zrobic, jak nalezy? -Hm. - Harry uniosl gazete i wrocil do lektury. Goswell zerknal na wielki okragly zegar nad polka z ksiazkami. Juz wpol do szostej. Czas kazac Paddingtonowi, zeby zawolal Stephensa. Jazda do Cisow bedzie dluga i nuzaca, zwlaszcza w piatek wieczorem, kiedy cala ta holota wyjezdza z miasta na weekend, ale coz, nie ma na to rady. W normalnych warunkach zostalby po prostu w miescie, w Portman House, do soboty, a potem spokojnie pojechal do swej posiadlosci w Sussex, ale dzis ten zaprzyjazniony naukowiec Peter Bascomb-Coombs mial przyjechac na kolacje o wpol do dziewiatej, wiec nie bylo rady. Goswell doszedl do wniosku, ze bedzie mial szczescie, jesli w ogole zdazy "na czas. Zamknal gazete, odlozyl ja na stolik obok ginu z tonikiem, wzial drinka i pociagnal spory lyk, po czym odstawil szklaneczke. Chwile pozniej pojawil sie Paddington. - Milordzie? -A, tak, powiedz Stephensowi, zeby podstawil samochod, dobrze? -Oczywiscie, milordzie. Moze herbate i kanapki na droge? - Nie, czeka mnie kolacja, kiedy przyjade na wies. - Machnal niedbale reka, zeby go odprawic. Paddington odszedl poszukac szofera. Goswell wstal, wyjal zegarek z kieszonki kamizelki i porownal czas z tym, ktory pokazywal zegar klubowy. Harry znow spojrzal znad gazety. - Opuszczasz nas? -Tak, mam spotkanie z moim naukowcem w rezydencji na wsi. - Naukowcy. - W ustach Harry"ego zabrzmialo to jak "zlodzieje" albo "dziwki". Pokrecil glowa. - No to bywaj. Aha, tak przy okazji, wyciales juz tego parszywego cisa za oranzeria? - Oczywiscie, ze nie. Mam nadzieje, ze juz niedlugo cie pod nim zakopie. Harry zasmial sie ochryple. -To raczej ja zatancze jeszcze na twoim grobie, mlodziku. I ogrzeje sobie rece tym parszywym cisem, kiedy bedzie wesolo plonal w moim kominku. Obaj mezczyzni usmiechneli sie szeroko. Nie pierwszy raz tak zartowali. Cisy czesto sadzilo sie na cmentarzach i zdawaly sie szczegolnie dobrze rosnac w takich miejscach, panowalo wiec przekonanie, zerozkladajace sie zwloki sa dobrym nawozem dla tych drzew. Wielki cis za oranzeria w posiadlosci Goswella mial ponad dwadziescia piec metrow wysokosci i liczyl sobie zapewne dobre czterysta lat. Goswell od lat grozil Harry'emu, ze go pod nim zakopie. Spojrzal na zegarek. Spieszyl sie troche, moze minute, ale nie wiecej. Byl to zloty Waltham z dewizka, niezbyt kosztowny, ale nalezal kiedys do jego wuja Patricka, ktory zginal pod niemieckimi bombami w czasie drugiej wojny swiatowej. Goswell dostal ten zegarek jako maly chlopiec. Mial lepsze chronometry, ktore chodzily absolutnie dokladnie, Rollexy i Cartiery, a takze kilka recznie robionych zegarkow szwajcarskich, z ktorych kazdy kosztowal tyle, co nowy samochod. Waltham byl dosc prostym urzadzeniem. Nie podawal daty ani informacji gieldowych, nie mozna go bylo uzyc jako telefonu. Byl to po prostu zegarek i Goswellowi nawet sie to podobalo. Wsunal Walthama z powrotem do kieszonki kamizelki i ruszyl do wyjscia. Wiedzial, ze kiedy znajdzie sie na ulicy, Stephens bedzie juz tam czekal w Bentleyu z 1954 roku. Wolal Bentleya niz Rollsa. W zasadzie byl to ten sam samochod, ale bez ostentacyjnej chlodnicy, a przeciez dzentelmenowi ostentacja nie przystoi, czyz nie tak? W drodze do wiejskiej rezydencji zamierzal posluchac wiadomosci BBC. Chcial sie dowiedziec, czy te brudasy w Indiach i Pakistanie zaczely juz do siebie strzelac w zwiazku z... tym drobnym incydentem, ktory im zaaranzowal. Jakze byloby pieknie, gdyby zbombardowali sie nawzajem, cofneli do poziomu z czasow brytyjskich rzadow kolonialnych i Imperium musialoby tam wrocic, zeby znow ich ucywilizowac. To by byla sprawiedliwosc, czyz nie tak? Epoka Imperium Brytyjskiego, piatek gdzies w Indiach Jay Gridley, mistrzowski cybernauta, wedrowal po sieci. Byl w tej chwili w rzeczywistosci wirtualnej, w scenariuszu, ktory opracowal specjalnie w zwiazku z tym nowym zadaniem, ktore powierzyl mu Alex Michaels. W swiecie realnym siedzial przy konsoli komputera w centrali Net Force w Quantico w stanie Wirginia. Na oczach i w uszach mial sensory wejsciowe, rece i klatke piersiowa podlaczyl do przewodow tak, ze najmniejsze ruchy ciala mogly byc przekladane na impulsy kontrolne. Za to w rzeczywistosci wirtualnej Jay mial na glowie chroniacy przed sloncem korkowy helm, ubrany byl w szorty i wykrochmalona koszule koloru khaki, podkolanowki, mocne buty, a przy pasie mial rewolwer Webley Mark Ul.38. Siedzial na grzbiecie indyjskiego slonia, wewnatrz howdah*, obok miejscowego radzy. Popoludniowe slonce bezlitosnie lalo zar na ludzi, zwierzeta i rosliny. Przed nimi ciemnoskorzy tubylcy w przepaskach na biodrach uderzali kijami w kawalki blachy, potrzasali puszkami, w ktorych byly kamienie i pokrzykiwali glosno, zeby z wysokich, siegajacych czlowiekowi po piers traw wyploszyc tygrysa, ktory mogl sie tam ukrywac. Jay usmiechnal sie na ten widok, nie przejmujac sie, ze jego scenariusz nie jest politycznie poprawny. Nie spodziewal sie napotkac nikogo ze znajomych, a poza tym, byl przeciez w polowie Tajem. W dawnych czasach, w owczesnym Syjamie, ktorys z jego przodkow w linii meskiej szedl prawdopodobnie - Platforma dla dwoch lub wiecej osob na grzbiecie slonia, czesto z baldachimem [przyp. tlum.]. boso wsrod traw, robiac halas i modlac sie do wybranych bogow, zeby tygrys wybral sobie inna okolice. Tak, czy inaczej, lepiej bylo siedziec w ocienionej chatce na grzbiecie trzymetrowego slonia, majac pod reka dwulufowy sztucer Nitro Express, niz biec po ziemi, walac kijem w blaszany talerz. W swoim scenariuszu Jay zawarl jeszcze pewien subtelny drobiazg - malego chlopca, ktory siedzial na zadzie slonia i machal wachlarzem, zamocowanym na koncu dlugiej tyczki, robiac ciepla, ale przyjemna bryze. Wszystko pierwsza klasa. Najlepszy, jedyny sposob podrozowania. W rzeczywistosci Jay poszukiwal informacji, ale stukanie w klawiature i rozsylanie zakodowanych kwerend z pewnoscia nie bylo tak zabawne, jak polowanie na bengalskiego tygrysa-ludojada. Oczywiscie, nie natrafili jeszcze na wielkiego tygrysa, chociaz ludzie z nagonki zdazyli sie juz niezle nabiegac. Radza nie ukrywal zaklopotania. - Tak mi przykro, sahib - powtarzal, choc nie byla to jego wina. Nie mozna wyploszyc tygrysa, jesli nie ma go w okolicy. Widzieli troche mniejszej zwierzyny, uciekajacej przed mysliwymi. Jay zauwazyl jelenie, dziki, najrozmaitsze weze, w tym dwie wielkie kobry. Dostrzegl nawet mlodego tygrysa, ale nigdzie nie bylo tego wielkiego kota, ktorego mial nadzieje znalezc. Tygrys pojawil sie i uciekl, porwal swoja ofiare i znikl, nie zostawiajac po sobie wyraznego tropu. W rzeczywistosci wirtualnej ofiara byl w tym wypadku koziol, zamkniety w klatce ze stali i z tytanu, ktorej prety byly grube jak uda kulturysty. I tyranozaur nie moglby sie dostac do tej klatki, nawet gdyby jego wielkie zebiska byly twarde jak diament. Nie mialby szans. Koziol - w rzeczywistosci zaszyfrowany plik komputerowy z informacjami o zaatakowanym pociagu w Pakistanie, lacznie z dokladnym czasem wyjazdu, trasa i innymi szczegolami - powinien byc bezpieczny przed kazda bestia. A jednak cos wylamalo prety klatki, jakby byly zrobione z rozgotowanego makaronu, dostalo sie do srodka i dobralo sie do kozla. W pierwszej chwili Jay nie mogl w to uwierzyc, przypuszczal, ze ktos zdolal jakos wejsc w posiadanie unikatowego klucza do szyfru, ale kiedy spojrzal na klatke - matematyczny szyfr - przekonal sie, ze do jej otwarcia uzyto brutalnej sily, a nie klucza. To nie byl jakis prosty, standardowy szyfr nastolatka, ktory chce ukryc przed rodzicami pliki z pornografia, lecz przyzwoity produkt wojskowej kryptografii. Oczywiscie nawet taki szyfr mozna zlamac, jesli sie ma duzo czasu, ale tutaj ktos uporal sie z tym w ciagu niespelna doby. A to bylo zupelnie niemozliwe. Zaden komputer na swiecie nie zdolalby tego dokonac. Kilkanascie SuperCrayow, pracujacych rownolegle, mogloby dac sobie z tym rade w ciagu, powiedzmy, dziesieciu tysiecy lat, ale na pewno nie w ciagu tych niewielu godzin, jakie minely od wyslania tej wiadomosci, do jej przechwycenia i zlamania szyfru. Nie ma mowy. Koniec. Kropka. Wykluczone... Jay zdjal korkowy helm i ramieniem otarl pot z czola. Goraco tu, w Pendzabie, a howdah dawalo wprawdzie troche cienia, ale nie bylo wyposazone w klimatyzacje. Moglby, oczywiscie, wprowadzic to do swego scenariusza, ale jaki mialoby to sens? Byle patalach potrafil sklecic scenariusz, pelen anachronizmow; artystow obowiazywalo zachowanie czystosci formy. Przynajmniej od czasu do czasu, zeby pokazac, ze jeszcze to potrafia. Jak ten szyfr mogl zostac zlamany? Nie mogl, a przynajmniej nie za pomoca wiedzy, jaka dysponowal Jay. To mu przypomnialo pewna stara opowiesc z poczatkow lotnictwa. Kilku inzynierow przeprowadzalo badania nad trzmielami. Na podstawie powierzchni skrzydel, masy i ksztaltu tych owadow, liczby miesni i mocy, jaka dawaly ustalili, po dluzszych wyliczeniach na suwaku logarytmicznym i na kartkach, ze takie zwierze po prostu nie moze latac. Bzzzz! Oho, znow przelecial trzmiel... To musialo byc okropnie frustrujace - patrzec na kartke, zapisana precyzyjnymi obliczeniami, dotyczacymi aerodynamiki, oporu powietrza, wznoszenia, wiedziec, ze trzmiele nie moga latac, a zaraz potem przygladac sie, jak przelatuja z kwiatka na kwiatek, nieswiadome przekonania czlowieka, ze nie sa w stanie tego robic. Nasuwal sie oczywisty wniosek: badacze musieli cos pominac. Wrocili wiec do swych logarytmicznych suwakow i ogryzkow olowkow, poczynili kolejne obserwacje, zapisali mnostwo papieru i w koncu ustalili, na czym polega synergizm lotu trzmiela. Kiedy sie juz mialo odpowiedz, wykoncypowanie pytania powinno byc cholernie proste. Trzmiele lataja od milionow lat, bez wzgledu na to, co kto sobie o tym mysli i trzeba wziac to pod... No wiec istnial ten komputerowy plik, zabezpieczony szyfrem niemozliwym do zlamania, a jednak zlamanym z rowna latwoscia, jak czlowiek lamie w palcach zapalke. Jak powiedzial Sherlock Holmes? Jesli wyeliminowales to, co niemozliwe, to, co pozostanie, chocby nieprawdopodobne, musi byc prawda". Tego szyfru nie mozna bylo zlamac za pomoca zadnej ze znanych Jayowi Gridleyowi metod, a - przy calej skromnosci - wiedzial, ze nikomu w tym biznesie nie ustepuje wiedza. Skoro wiec szyfr zostal jednak zlamany, to znaczy, ze w okolicy pojawil sie nowy tygrys. Jay musial teraz dociec, jak tez to zwierze moze wygladac, wytropic je i schwytac. I nie dac sie pozrec przy okazji. Usmiechnal sie, wspominajac stary mysliwski przepis na gulasz z krolika. Najpierw trzeba zlapac krolika... Stonewall Fiat, Newada Michail Ruzjo zmruzyl oczy pod wplywem pustynnego slonca. Choc mial dosc jasna karnacje, opalil sie, od kiedy tu zamieszkal. Jego skora byla teraz brazowa, mial poorana bruzdami twarz i zylaste, odsloniete ramiona. W Newadzie dni nie byly jeszcze tak gorace; prawdziwy upal mial sie zaczac dopiero za kilka miesiecy. Noce wciaz byly chlodne, ale nie na tyle, zeby marzl. Stal przed niewielka przyczepa kempingowa Airstream, ktora kupil i przyholowal na dwuhektarowa, piaszczysta dzialke, z rzadka porosnieta karlowatymi krzakami. Dzialke tez kupil. Byl tu praktycznie sam. Tylko jedna z innych dwuhektarowych "posiadlosci" w promieniu dwoch kilometrow byla zabudowana, przy czym cala zabudowe stanowila zielona szopa z plastiku, wylozona od srodka folia aluminiowa i wypelniona paczkami liofilizowanej zywnosci, takiej, jaka wedrowcy zabieraja na wyprawy. Ruzjo bez trudu otworzyl prosty zamek, zabezpieczajacy szope i uwaznie wszystko obejrzal. Co pare miesiecy jakis stary czlowiek podjezdzal tam furgonetka GMC, przywozac kolejna porcje liofilizowanej zywnosci. Chowal ja w szopie, przekrecal klucz w zamku i odjezdzal. Ruzjo zastanawial sie, po co ten stary to robi. Zapasy na wypadek jakiejs katastrofy? Wojny? Zarazy? A moze to jakis biznes?Trudno czasem zrozumiec motywy, ktorymi kierowali sie Amerykanie. Ani u siebie w domu, w Czeczenii, ani nawet w Rosji nigdy nie widzial, zeby starzy ludzie gromadzili taka zywnosc. Moze mysleli, ze nie warto? A moze chcieliby robic takie zapasy, ale nigdzie nie znalezli liofilizowanej zywnosci? Ruzjo wzruszyl ramionami. Niewazne. Szopa byla jedynym budynkiem w najblizszej okolicy; troche dalej, jakies piec kilometrow, nad rzeczka, w ktorej przez wieksza czesc roku nie bylo wody, stala jeszcze chata, nalezaca do Kosciola Metodystow. Od czasu, kiedy Ruzjo sie tu sprowadzil, zaledwie trzy razy zatrzymali sie tam wedrowcy, nie zostajac dluzej niz na dwie noce. Zaden z nich nie zblizyl sie do jego przyczepy. Ruzjo byl wdzieczny losowi za te samotnosc. Od kiedy wycofal sie z mokrej roboty, rzadko mial okazje rozmawiac z ludzmi, nie mowiac juz o tym, ze wreszcie nie musial ich zabijac. Mial pieniadze w banku i mogl z nich dowolnie korzystac, poslugujac sie karta komputerowa. Mniej wiecej raz w tygodniu jechal samochodem dwie godziny do miasta, zeby zrobic zakupy w jednym z wielkich supermarketow, gdzie byl kims zupelnie anonimowym. Nigdy nie zamienil slowa z zadna z kasjerek. Po zrobieniu zakupow tankowal samochod i wracal do domu. Mijal Doline Smierci od zachodu, po czym zjezdzal z autostrady na piaszczysta droge, ktora prowadzila do jego przyczepy. Najblizszym miastem - jesli mozna tak bylo nazwac te dziure - bylo Scotty"s Junction. Po stronie wschodniej rozlegle tereny zajmowal wojskowy poligon artyleryjski Armii. Ruzjo zaplacil gotowka za samochod, Toyote Runner, uzywana, ale niezbyt stara. Kupil ja, podobnie jak przyczepe, z ogloszenia w jednej z gazet w Las Vegas. Dzialke nabyl pod Jednym z falszywych nazwisk, ktorymi sie poslugiwal. Zeby uniknac niepotrzebnego zainteresowania, wreczyl poprzedniemu wlascicielowi spora zaliczke, a reszte splacal w miesiecznych ratach, przelewanych przez bank pierwszego kazdego miesiaca z jego konta. W ten sposob nikomu nie rzucal sie w oczy. Przyczepa byla wyposazona w generator i akumulatory, a nawet w klimatyzator, z ktorego jednak rzadko korzystal. Lubil cieplo. Nie moglby powiedziec, ze jest szczesliwy - nie byl szczesliwy od czasu, kiedy nowotwor zabral mu Anne i Ruzjo nie oczekiwal, ze jeszcze kiedykolwiek zazna szczescia - ale na pewno byl zadowolony. Prowadzil proste zycie, mial skromne potrzeby. Najwiekszym przedsiewzieciem, jakie sobie zaplanowal, bylo wybudowanie kamiennego muru wzdluz granic posiadlosci. Moglo to potrwac nawet dziesiec lat, ale bylo mu to obojetne. Tak, byl zadowolony, ale tylko do dzisiaj. Wodzac teraz wzrokiem po skalistej okolicy, po zakurzonych wzgorzach widocznych przez rozedrgane od upalu powietrze, wiedzial, ze cos jest nie w porzadku. Nie dostrzegl zadnych znakow, po ktorych moglby sie zorientowac, na czym polega problem. Smiglowce nie przelatywaly mu nad glowa, nie zauwazyl tumanow kurzu, ktore zdradzalyby samochody, probujace tu podjechac niepostrzezenie. Uniosl silna lornetke i powoli, uwaznie obejrzal okolice. Jego dwa hektary polozone byly na wznoszacym sie terenie, jakies dwadziescia metrow wyzej, niz wiekszosc pozostalych dzialek, wiec mial dobry widok. Stojac przed swoja przyczepa widzial zielona szope starego czlowieka. Popatrzyl uwaznie. Nic. Wszedl na niewielkie, kilkumetrowe wzniesienie za przyczepa, z ktorego mogl zobaczyc dach chaty metodystow. Nic sie tam nie dzialo. Opuscil lornetke. Niczego nie widac, nie ma sie czym przejmowac. A jednak czul, ze cos jest nie w porzadku. Ruszyl z powrotem do przyczepy. Mial tam bron w plaskiej skrzynce, schowanej pod podloga w sypialni - moze czas juz ja wyjac i trzymac pod reka? Nie, jeszcze nie. Nie bylo do czego strzelac. Moze przeczucie go mylilo; moze tylko zjadl cos niestrawnego albo zlapal jakies zatrucie pokarmowe. Usmiechnal sie sam do siebie. Nie przezylby tak dlugo, gdyby probowal szukac takich racjonalnych wyjasnien. U szczytu formy reagowal jak karaluch, dostrzegajacy nagle swiatlo w ciemnosciach nocy. Najpierw uciekac, a potem martwic sie o reszte. Pozwolilo mu to zostac przy zyciu, podczas gdy wielu z jego branzy zginelo. Z biegiem lat nauczyl sie ufac swemu instynktowi. Teraz z cala pewnoscia cos bylo nie w porzadku. Predzej czy pozniej to cos bedzie sie musialo objawic. A wtedy on sie tym zajmie. Wszedl do przyczepy. Sobota, 2 kwietnia Las Vegas,Newada Na pulkownika Johna Howarda, dowodce oddzialu szturmowego Net Force, czekaly na lotnisku dwie niespodzianki, kiedy wysiadl ze starego Lear Jeta, jednego z tych, ktore po renowacji sluzyly im do krotszych podrozy po kraju. Pierwsza niespodzianka byla informacja, ze Wydzial Taktycznych Operacji Satelitarnych Armii USA - nazywany w skrocie USAT, a czasem, nieformalnie, Wielki Zez - jednoznacznie zidentyfikowal wskazanego im faceta jako tego, ktorego poszukiwal Net Force.Niespodzianka nie byla moze az tak wielka, poniewaz Net Force miala uzasadnione podejrzenia, wystarczajace, zeby zwrocic sie do tych z USAT o zmiane orbity jednego z satelitow i przyjrzenie sie facetowi. Ale dobrze, ze jest potwierdzenie. Za to druga niespodzianka byla czyms w rodzaju szoku: Howard mial dostac awans. Stopnie wojskowe byly w Net Force sprawa dosc szczegolna. Oficjalnie, wszyscy oficerowie i zwykli zolnierze pod dowodztwem Howarda byli "oddelegowani" z Gwardii Narodowej, bez wzgledu na to, w jakich formacjach sluzyli wczesniej. Tu, w Net Force, nie mieli juz zadnych powiazan z Gwardia, czy tez z silami zbrojnymi USA. Wiazalo sie to z kwestia wykorzystywania wojska do rozwiazywania konfliktow cywilnych, co w kraju bylo w zasadzie niedozwolone, ale takze z pewna dziwaczna ustawa podatkowa. Howard jej nie rozumial, jego szef zapewne tez nie, jego ksiegowy nie rozumial, ale istniala i dzialala. Jednym z jej efektow bylo praktyczne zamrozenie awansow oficerskich w Net Force. Jako dowodca, Howard mogl awansowac szeregowych, ale tylko do stopni podoficerskich. Howard wiedzial, ze mogl pozostac w Armii i nawet w czasach pokoju przejsc na emeryture w randze o stopien, dwa stopnie wyzszej od tej, ktora mial obecnie. Pomocny mogl sie okazac fakt, ze byl Afroamerykaninem; wsrod bialych liberalow wciaz jeszcze istnialo dosc poczucia winy, zeby czasem faworyzowac troche ludzi o czarnej skorze. Odchodzac z Armii i wstepujac do Net Force nie oczekiwal, ze kiedykolwiek wzniesie sie ponad stopien pulkownika. Za to pieniedzy i, co wazniejsze, okazji do powojowania, mial znacznie wiecej. Jego bezposrednim szefem byl cywil, wiec wsrod wojskowych Howard byl najwyzszy stopniem. Julio Fernandez, jego sierzant i przyjaciel przez caly okres sluzby w Net Force, a i przez dlugi czas przedtem, przekazal mu te wiadomosc, wyraznie rozradowany. -Co takiego, sierzancie? Fernandez stal w zadaszonym przejsciu do prywatnego hangaru. Wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Ktorej czesci pan general nie zrozumial? -Ujme to dosadniej, bo strasznie tu goraco. O czym ty, do diabla, mowisz? Ruszyli w strone hangaru. Fernandez rozesmial sie. - Coz, sir, chodza sluchy, ze w ciagu trzydziestu dni od 1 kwietnia zostanie pan generalem brygady - to wiecej niz pulkownik, a mniej niz general major, sir - w tej cholernej przybudowce Gwardii Narodowej, do ktorej mnie pan wciagnal. -Pewnie musialem ci przystawic pistolet do glowy, co? -O ile mnie pamiec nie myli, sir. Howard usmiechnal sie. - Julio, co ty wygadujesz? Nic nie slyszalem o zadnym awansie, ani sloweczka. - Staral sie ukryc podniecenie. Fernandez lubil sie wyglupiac, ale przeciez nie zartowalby z czegos takiego. Howard zawsze pragnal zostac generalem, ale porzucil wszelka nadzieje, kiedy odszedl z Armii. - To dlatego, John, ze nie jestes zareczony z najpiekniejsza i najinteligentniejsza kobieta na calej zachodniej polkuli, a pewnie i na wschodniej. Z kobieta, ktora bez najmniejszego wysilku potrafi sprawic, ze komputer spiewa, tanczy i robi fikolki do tylu. Sam widzialem ten rozkaz i mozesz mi wierzyc, ze jest jak najbardziej oficjalny. Mimo naglego wzrostu poziomu adrenaliny we krwi, Howard zapytal: -A porucznik Winthrop, oczywiscie, nie weszy tam, gdzie nie powinna, co? Fernandez rozlozyl rece w gescie niewinnosci. -Co ja moge? Jestem tylko sierzantem, ona jest moim przelozonym. Moja wiedza o komputerach jest guzik warta. Ale co za sens mialoby nalezenie do najlepszego na swiecie zespolu komputerowych zapalencow, gdyby czlowiek nie mogl poszperac tu i tam, kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota? Twoj awans jest faktem, John. Gratulacje. - Dzieki, ale uwierze, kiedy sam zobacze. - Poczul, ze ogarnia go radosne podniecenie. General Howard. A to dopiero. Fernandez zachichotal, czytajac w jego myslach. Howard ochlonal, powsciagnal podniecenie i dume, ktora go rozpierala. - No a co z Joan? -W ciazy, jak wszyscy diabli. Termin ma wyznaczony na wrzesien i musze ci powiedziec, ze chyba tego nie przezyje. Raz jestem jej aniolem, rycerzem bez skazy, a za chwile dostaje po glowie, bo za glosno oddycham. Je ziemniaki puree, polane keczupem i posypuje lody sola. I chodzi siusiu czterdziesci dziewiec razy na dobe. Howard rozesmial sie. - Dobrze ci tak. A kiedy zamierzasz uczynic z niej przyzwoita kobiete? -Pierwszego czerwca, a przynajmniej tak mi powiedziano. Ona wolalaby oczywiscie poczekac z rok, bo podobno tyle czasu potrzeba na przygotowanie wesela, ale ja uwazam, ze to bez sensu. A skoro tak, to Joan chce wyjsc za maz, zanim urodzi sie dziecko, ale powiada, ze nie chce wygladac jak maciora, no wiec slub odbedzie sie pierwszego czerwca. Mnie nikt nie pyta o zdanie, w koncu jestem tylko panem mlodym. -Tak to juz jest z ciazami i slubami, Julio. -Ale przynajmniej bede mogl sobie wybrac swiadka. Bylbys zainteresowany? Howard entuzjastycznie skinal glowa. - Zartujesz? Za nic nie odmowilbym sobie widoku oslawionego sierzanta Julio Fernandeza w chwili, kiedy wypowiada sakramentalne "tak". Znacie juz plec dziecka? -Chlopiec. - Usmiechnal sie szeroko. -A imie wybraliscie? -Cztery imiona: Julio Garcte Edmund Howard. Howard zatrzymal sie w pol kroku i spojrzal na przyjaciela. - Jestem zaszczycony. -To nie moj pomysl, cala wine ponosi Joan. Oprocz ciebie chlopak bedzie jeszcze nosil imiona po dziadkach. Ja dalbym mu na imie Bud i na tym bym poprzestal. Aha, musisz byc tez ojcem chrzestnym - to jeden z tych jej zwariowanych pomyslow. Howard usmiechnal sie. Bedzie swiadkiem na slubie swego najlepszego przyjaciela, ojcem chrzestnym chlopca, ktoremu nadano takze jego imie i zostanie awansowany na generala w tej wersji armii, jaka jest Net Force. Co za dzien. -Nie chcialbym popsuc nastroju, ale co z naszym zbiegiem? - Bez obaw, sir. Mieszka w przyczepie kempingowej na pustkowiu, zupelnie sam, nawet psa sobie nie sprawil. Wydaje sie, ze najambitniejszym zadaniem, jakie wykonuje, jest budowa kamiennego muru wokol jego posiadlosci. Z nikim sie nie spotyka, z nikim nie rozmawia, po prostu uklada kamienie na kupe. Az trudno uwierzyc, ze to byly specjalista Spec-nazu od mokrej roboty, z czterdziestoma czterema potwierdzonymi zabojstwami na koncie. - Coz, jesli mozna wierzyc Wladimirowi Plechanowowi - a nasi spece od przesluchan mowia, ze mozna - to umiejetnosci tego czlowieka, ktorego znamy jako Michaila Ruzjo, nie ograniczaja sie do ukladania kamieni na pustyni. Musimy go zdjac bez zbednego huku; tylko zywy bedzie nam mogl odpowiedziec na kilka pytan. - To zaden problem. Pojdzie jak z platka. Ale myslalem, ze Rosjanie sa teraz naszymi przyjaciolmi. -Puszcze te zartobliwa uwage mimo uszu, sierzancie. Nie musze wam mowic, ze im wiecej wiemy o naszych przyjaciolach, tym lepiej dla nas. -Amen. -W porzadku. Chodzmy zobaczyc, czy maja cos dla nas ci od Wielkiego Zeza. -Stanowisko dowodzenia w najchlodniejszym kacie, jaki udalo mi sie znalezc, panie generale. -Sierzancie, zaczekajmy z tym awansem, dopoki go nie zobacze na pismie - odparl Howard z usmiechem. -Cos zabawnego, sir? - spytal Julio. -Wlasnie wyobrazilem sobie ciebie jako porucznika. -Nie zrobisz mi tego! -Jesli zostane generalem, moja opinia bedzie miala pewne znaczenie... Przerazony wyraz twarzy Fernandeza byl wart kazdej ceny. Sobota posiadlosc "Cisy", Sussex, Anglia Major Terrance Arthur Peel - Tap dla kolegow - stal kolo oranzerii lorda Goswella, na tylach rezydencji, patrzac na stare, sfatygowane Volvo, ktore wlasnie przyjechalo. Trzy psy zarzadcy - para coli i owczarek alzacki - zaczely szczekac. Peel lubil psy. W buszu, w namiocie, wolalby miec przy sobie takiego czworonoga niz najlepszy system alarmowy. Pies potrafil powiadomic, kiedy ktos sie zblizal, a dobrze wytresowany pies umial odroznic przyjaciol swego pana od wrogow. I gotow byl, na rozkaz swego pana, rozszarpac wrogowi gardlo. W odroznieniu od ludzi, dobre psy byly lojalne. Volvo stanelo, drzwi po prawej stronie otworzyly sie ze skrzypnieciem i z samochodu wysiadl wysoki, chudy mezczyzna w wieku okolo piecdziesieciu lat, z siwiejacymi wlosami, o zapewne bardziej charakterystycznych rysach twarzy niz mogloby to sugerowac jego imie i nazwisko; Peel wiedzial, ze Peter Bascomb-Coombs ma domieszke krwi zydowskiej. Major osobiscie sprawdzal naukowca. Bascomb-Coombs mial na sobie kosztowny, ale zle dopasowany bezowy garnitur, zolta jedwabna koszule, niebieski krawat i szare, recznie robione wloskie polbuty. Nic w tym zestawie nie bylo tanie. Same buty musialy kosztowac ze trzysta, czterysta funtow. Jego lordowska mosc nie byl skapcem, kiedy przychodzilo do placenia ulubionym pracownikom, a do takich nalezal Bascomb-Coombs, bez wzgledu na swe zydowskie korzenie. Zreszta pochodzenie naukowca nie mialo w tym wypadku znaczenia. W niczym nie ograniczalo umyslu tego czlowieka, a Bascomb-Coombs zostal obdarzony umyslem nieprzecietnym. Blyskotliwy, z ilorazem inteligencji swiadczacym o geniuszu, tak dalece wyprzedzal innych w swej dziedzinie, ze byl jak Einstein, czy Hawking* klasa dla siebie; szkoda tylko, ze przy calej tej genialnosci nie potrafil zapanowac nad terminarzem spotkan. Zostal tu zaproszony na kolacje poprzedniego wieczora i po prostu pomylil dni. A nawet, gdyby byl to wlasciwy dzien, to i tak naukowiec przybyl o cale pol godziny za pozno. Stereotyp roztargnionego profesora niewatpliwie mial podstawy; Bascomb-Coombs byl na to dowodem. Goswell skwitowal ten afront wzruszeniem ramion. *Stephen Hawking (ur. 1942), brytyjski fizyk i matematyk, badacz problemow czasoprzestrzeni i jednolitej teorii pola, autor "Krotkiej Historii Czasu" (1988), popularyzujacej trudne zagadnienia wspolczesnej fizyki [przyp. tlum.]. Z takimi rzeczami trzeba sie po prostu pogodzic -czegoz innego mozna oczekiwac od ludzi pracy, chocby i byli geniuszami? Goswell nie byl calkiem glupi, jesli nie brac pod uwage jego manii na tle Imperium i z pewnoscia mial dosc zdrowego rozsadku, zeby wiedziec, ze Bascomb-Coombs byl zbyt cenny, by go wyrzucic z powodu pomylenia terminu kolacji. Peel usmiechnal sie, poprawiajac czarny, dziewieciomilimetrowy pistolet SIG w kaburze Galco na prawym biodrze. Byl postawnym mezczyzna, wiec kabure z pistoletem latwo ukryl pod biala sportowa kurtka z Saville Row. Mial prawie metr dziewiecdziesiat wzrostu, dziewiecdziesiat kilo wagi i wciaz utrzymywal sie w calkiem niezlej formie. Oczywiscie Jego Lordowska Mosc nie byl typem czlowieka, ktory wynajalby jakiegos zbira w polowym mundurze i z pistoletem maszynowym, przeszkadzajacego gosciom samym swoim widokiem. Peel, chociaz odszedl ze sluzby u Jego Krolewskiej Mosci w dosc nieprzyjemnych okolicznosciach, niewatpliwie odznaczal sie prezencja i manierami. Dobry pulk, przyzwoite szkoly. Byl wciaz w dobrej formie fizycznej, mimo czterdziestu pieciu lat i w razie potrzeby potrafil dobrac odpowiednie sztucce do konkretnych potraw podczas uroczystej kolacji. Wyksztalcony, cywilizowany czlowiek, ktory potrafi rozmawiac z bogatymi i slawnymi, nie sprawiajac wrazenia, ze znalazl sie w nieodpowiednim miejscu. Bylby teraz pulkownikiem, gdyby nie tamta... nieprzyjemna sprawa w ostatnim okresie sluzby w Irlandii Polnocnej. Parszywy kraj, zamieszkaly przez parszywych dzikusow. Uslyszal sygnal malego radia, ktore mial w kieszeni kurtki. Wiedzial, ze to Hawkins przy bramie, potwierdzajacy przyjazd Volvo i upewniajacy sie, ze z samochodu nie wyskoczyla przypadkiem na Peela zgraja terrorystow. -Tu P-1. Paczka dotarla? -Potwierdzam, P-1. Jestesmy kolo oranzerii. -Zrozumialem. Tutaj tez wszystko w porzadku. Peel spojrzal na zegarek, czarny, analogowy model dla Sil Specjalnych, z fosforyzujacymi w nocy wskazowkami, podarunek, ktory otrzymal od kolegow z jednostki, kiedy odchodzil. Zaden z nich nie cieszyl sie z jego odejscia. Coz... Reszta zespolu ochroniarskiego powinna sie zglosic mniej wiecej... teraz... -P-1. Nic do zameldowania. -P-2. Mam do towarzystwa dwie krowy. Poza tym spokoj. -Patrol-3. Wzdluz ogrodzenia spokoj od odcinka 4 do odcinka 7. -Brama-2. Nic sie tu nie dzieje. Peel po kolei kwitowal zgloszenia straznikow przy bramie i tych, ktorzy patrolowali wzdluz ogrodzenia. Mial tu rozmieszczonych na calym terenie dziesieciu ludzi, samych bylych zolnierzy. O wiele za malo, gdyby doszlo do wymiany ognia, ale wiekszosc wrogow Jego Lordowskiej Mosci nie nalezala do ludzi, ktorzy byliby gotowi podjac probe wziecia Cisow szturmem. Ich bronia byly raczej transakcje gieldowe. Usmiechnal sie. Jego Lordowska Mosc mial oczywiscie wrogow, ktorzy nie wiedzieli, ze znalezli sie na jego liscie. Co jakis czas nalezalo sie ktoryms z nich... zajac, oczywiscie, w sposob bardzo ogledny. Wlasnie w zwiazku z tym "Tap" Peel trafil na sluzbe do Goswella. Oczywiscie takze dlatego, ze ojciec Peela i lord Goswell byli kolegami w Oxfordzie, a Peel senior doczekal sie przed smiercia tytulu szlacheckiego. Pewne sprawy zalatwialo sie w rodzinie, a jesli nie bylo to mozliwe - miedzy starymi kumplami. Od polnocy nadciagaly deszczowe chmury. Prognoza dla Londynu przewidywala opady, a i tutaj troche deszczu przydaloby sie roslinnosci, chociaz jego ludzie utyskiwaliby, co niemiara. Ale coz, taki juz jest los zolnierza. Zawsze na sluzbie, w deszczu, czy w sloncu, na mrozie, czy w upale. Sam Peel tez nieraz wystal sie na deszczu, sciekajacym mu strugami za kolnierz i przeklinal oficerow, ktorzy wyslali go gdzies w taka pogode. Usmiechnal sie. Dobrze bylo byc zolnierzem. Szkoda, ze teraz pozostala mu tylko profesja najemnika. Alternatywa mogla byc tylko sluzba w namiastce armii w jednej z republik Trzeciego Swiata. Nie, to nie dla niego. W czasach jego dziadka zolnierz najemny byl jeszcze w miare szanowana profesja, ale dzis byle glupek bez doswiadczenia wojskowego mogl odpowiedziec na ogloszenie w ktoryms z amerykanskich magazynow i jako najemnik pilnowac czyjegos tylka w afrykanskiej dzungli. Bardzo dziekuje. Brytyjscy zolnierze na pewno byli dziwaczna zgraja, ale mieli klase i tym roznili sie od zoldakow, ktorych mozna znalezc z ogloszenia w jakims parszywym pismie. Pomyslal, ze czas juz wejsc do srodka. Kolacja miala sie wkrotce rozpoczac, a przedtem beda jeszcze drinki. Bascomb-Coombs lubil biale wino, a Jego Lordowska Mosc nie czul sie dobrze wsrod ludzi, ktorzy w ogole nie pili, wiec Peel zwykle saczyl whisky dla towarzystwa. Jego Lordowska mosc nienawidzil pic w samotnosci. Czyli mala whisky, nie wiecej niz na dwa palce, zeby na pewno nie stracic jasnosci umyslu. Peel znow sie usmiechnal. Na pewno miewal juz gorsza sluzbe. Sobota, 2 kwietnia Waszyngton, Dystrykt Columbia Krajowe zawody kwalifikacyjne w rzucie bumerangiem odbywaly sie na nowym boisku szkoly sredniej im. Clintona. Tyrone Howard nawet nie probowal ukryc podniecenia. Byl tu, i to nie jako widz, lecz jako jeden z zawodnikow. Zgoda, startowal w kategorii juniorow i tylko w jednej dyscyplinie, w ktorej liczyl sie czas, przez jaki bumerang utrzymywal sie w powietrzu, ale i tak wszystko bylo niesamowicie fascynujace. W koncu powaznie zajal sie rzucaniem dopiero pol roku temu. Kolo Tyrone'a jego najlepszy przyjaciel Jimmy-Joe zamrugal zza grubych okularow, przygladajac sie rozgrzewce zawodnikow. - Hej, Tyr, czy to nie jest troche... niebezpieczne? Co bedzie, jak ten patyk walnie cie w czaszke? Przeciez to sie dzieje naprawde, a nie w rzeczywistosci wirtualnej. Jimmy-Joe byl fanatykiem rzeczywistosci wirtualnej, podobnie jak Tyrone jeszcze kilka miesiecy temu, ale Tyrone zaczynal nabierac przekonania, ze ten swiat realny jest... calkiem w porzadku. Dobry tydzien zabralo mu namowienie przyjaciela, zeby oderwal sie od komputera i poszedl na prawdziwe zawody. - Wywiniesz kozla i obudzisz sie z guzem na glowie - odpowiedzial. - W koncu i komputer moze byc niebezpieczny. Zrobisz zwarcie sterownika w wizjerze i mozesz sobie usmazyc mozdzek. -Akurat. Sa potrojne zabezpieczenia, a zreszta, jakie tam jest napiecie? Pol miliwolta? Zabiego skrzeku bys na tym nie usmazyl. Nie ma porownania z jakims wielkim, krzywym kijem, ktory cie wali w leb. - Jimmy-Joe pokrecil glowa. Niemal blyszczal w sloncu. Musial uzywac kremu do opalania, zeby co rano bezpiecznie chodzic na przystanek autobusowy, a po dwoch tygodniach na sloncu "opalil sie" z koloru snieznobialego na bialy. Skora Tyrone'a miala czekoladowy odcien, nawet jesli chlopiec w ogole nie wychodzil z domu. A ostatnio sporo wychodzil. Jasne, kiedys byl zwariowanym komputerowcem, i to dobrym, ale wszystkie te perypetie z Bella radykalnie przeniosly go z rzeczywistosci wirtualnej do swiata realnego. Dlugo nie mogl sie pozbierac, kiedy go rzucila. Trzynasty rok zycia nie byl dla niego latwy, oj, nie byl. - W porzadku, przyciagnales mnie tutaj - odezwal sie Jimmy-Joe, kiedy Tyrone nie odpowiedzial - wiec przynajmniej wyjasnij mi, o co w tym wszystkim chodzi. Co to za sprawa z tym zakrzywionym patykiem? Tyrone usmiechnal sie. - Sa dwa podstawowe rodzaje bumerangow. Jeden wraca do ciebie, kiedy go rzucisz. Po drodze moze jeszcze robic rozne dziwne rzeczy, albo i nie, w zaleznosci od typu. Najprostszy model wyglada jak przekroj banana, ale sa i bumerangi podobne do smiglowcow, z szescioma, albo osmioma lopatkami. " Jimmy-Joe pokiwal glowa. -Drugi rodzaj wywodzi sie z bumerangow bojowych, jakimi poslugiwali sie australijscy aborygeni. Nie wraca do rzucajacego, leci prosto, dopoki nie spadnie na ziemie - albo nie stuknie kogos w glowe. Bumerangiem bojowym mozesz rzucic dalej niz kazdym innym rownie ciezkim przedmiotem. Taki bumerang leci za sprawa zyroskopowej precesji, powodowanej przez asymetryczna sile nosna. Sila nosna powstaje w wyniku polaczenia rotacji z ruchem liniowym. -Przerwij te transmisje danych! Nie moglbys tego wyrazic w moim ojczystym jezyku? -Bumerang leci, bo staje sie skrzydlem, kiedy sie obraca. Aha, zatacza krag i powraca do rzucajacego z powodu szczegolnego profilu skrzydla. Obok nich przebiegl czarnorudy owczarek niemiecki, goniac plastikowe Frisbee Jackarang. Tyrone zdjal plecak z ramion i wyjal swego podstawowego Wedderburna. - Widzisz skos tej krawedzi po stronie wewnetrznej? A po tej stronie skosna jest krawedz splywu. Kiedy bumerang obraca sie, rzucony pod wiatr, zwrot sily pchajacej zmienia sie podczas kazdego obrotu i bumerang zaczyna zataczac luk. Rzucony prawa reka, o, tak - Tyrone pokazal mu chwyt, z wklesla strona do przodu i koncem do gory - zaczyna zataczac luk w lewo w locie poziomym. Jimmy-Joe spojrzal na bumerang. Wzial go do reki. - Hm, moglbym napisac program, uwzgledniajacy te wszystkie czynniki - mase, predkosc obrotowa, predkosc liniowa, aerodynamike i tak dalej - i mialbym w rzeczywistosci wirtualnej bumerang, dzialajacy dokladnie tak samo. -Witaj w przeszlosci. Od niepamietnych czasow powazni zawodnicy mieli opracowane szczegolowe scenariusze rzutow. Ja tez mam dokladne wytyczne dla kazdego z moich bumerangow. - Otworzyl plecak, zeby pokazac przyjacielowi bumerangi. Mial trzy modele klasyczne i trzy do konkurencji maksymalnego czasu w powietrzu, ultracienkie i lekkie, z impregnowanymi kalafonia plociennymi lopatkami w ksztalcie litery L, zaprojektowanymi tak, zeby zapewnialy jak najdluzszy czas lotu. W tej grupie jego ulubionym bumerangiem byl Ocean Indyjski Mollera, standardowy model, z ktorym radzil sobie juz calkiem niezle. Tyrone wskazal na Mollera. - Z tym wystartuje w zawodach. -Hm, Nie wydaje sie to takie trudne, jak DinoWarz*. - Zdarzenia analogowe w czasie rzeczywistym to cos innego niz swiat cyfrowy, ty buraku. Trening, ocena predkosci wiatru, temperatury i tak dalej. Na przyjacielu nie robilo to wiekszego wrazenia. - Moglbym to wszystko wlaczyc do programu. Wystarczy jedna sesja. - Ale nie moglbys przejsc o, tam i rzucic, jak nalezy. Pies przebiegl z powrotem z Frisbee w pysku i polozyl je u nog swego pana, wysokiego faceta z zielonymi wlosami. - Grzeczna dziewczynka, grzeczna Cady - pochwalil zwierze zielonowlosy. -Jeszcze raz? Pies zaszczekal i odwrocil sie, gotow do biegu. -A co to za konkurencja, w ktorej ty startujesz? "Gra komputerowa [przyp. tlum.]. -Maksymalny czas w powietrzu. Rzucasz, bumerang leci do gory zaczyna krazyc, sedzia uruchamia stoper. Kazdy ma jeden rzut, a wygrywa ten zawodnik, ktorego bumerang latal najdluzej. Trzeba go jeszcze zlapac, kiedy bedzie spadal, bo inaczej rzut jest niewazny, a ladowanie musi nastapic w piecdziesieciometrowym kregu. Do tego potrzebny jest bumerang lekki i z wielka sila nosna. Rekord, to nieco ponad cztery minuty... -Gorzej ci? Cztery minuty latania bez silnika? Nie zalewaj. - W dodatku to rekord oficjalny. Sa faceci, ktorzy dociagaja prawie do osiemnastu minut, tyle ze nieoficjalnie. -Naprawde? To chyba niemozliwe. -Mozesz mi wierzyc. Tyrone uniosl Mollera. - Moj najlepszy czas, to niewiele ponad dwie minuty. Jesli udaloby mi sie go dzis powtorzyc, pewnie zakwalifikowalbym sie do narodowej ekipy mlodziezowej. - To by bylo PDBZ. Tyrone usmiechnal sie. Tak, przeplyw danych bez zaklocen. Szkoda, ze jego tato nie mogl tu dzis przyjechac. Okazal wiele pomocy, kiedy Tyrone zaczynal rzucanie bumerangiem, znalazl nawet w domu babci swoj stary bumerang. Oczywiscie teraz tato juz nie mogl sie z nim rownac, ale to nie mialo znaczenia. Nie byl taki zly - jak na ojca. Z glosnikow dobiegla zapowiedz konkurencji Tyrone'a. Przelknal sline, czujac, ze nagle zaschlo mu w ustach. Trening to jednak nie to samo, co zawody. Startowal po raz pierwszy i nagle poczul parcie pecherza, chociaz wrocil z toalety zaledwie dziesiec minut temu. Jimmy-Joe zaczynal okazywac coraz wieksze zainteresowanie. -Kiedy przyjdzie twoja kolej? -Jestem osiemnasty. W mojej kategorii jest trzydziestu kilku zawodnikow. Niektorzy przyjechali z bardzo daleka. Kilku jest naprawde dobrych. -Bedziesz patrzyl, jak inni rzucaja? -O, tak. Moze podpatrze cos pozytecznego. Poza tym, chce wiedziec, jaki czas bede musial pobic. -A co? Bedzie ci latwiej, jesli sie dowiesz, ze ktos ma, powiedzmy, trzy minuty? -To tak, jak znajomosc najwyzszego wyniku w DinoWarz. -A, to rozumiem. Rozgrywano kilka konkurencji jednoczesnie - rzuty na odleglosc, rzuty precyzyjne, rzuty w stylu australijskim. Tyrone i Jimmy-Joe znalezli sobie ocienione miejsce pod plociennym daszkiem, oslaniajacych stragan jednego ze sprzedawcow i przypatrywali sie juniorom. Jako pierwszy startowal wysoki, szczuply chlopak z ogolona glowa. Rzucal jaskrawoczerwonym bumerangiem z trzema lopatkami; nie byl to optymalny model do tej konkurencji. Tyrone wlaczyl stoper. Czterdziesci dwie sekundy. Tyle, co nic. Nastepnym zawodnikiem byl niski i korpulentny chlopak z zielonym bumerangiem w ksztalcie litery L, wygladajacym na model Bailey MTA Classic, albo moze Girvin Hang'Em High. Mogl to zreszta byc jakis klon; z tak daleka nie mozna tego bylo ocenic. Stoper Tyrone'a pokazal jedna minute i dwanascie sekund. Z takim czasem nie ma co marzyc o zwyciestwie. Wiatr wial slaby, z polnocnego wschodu i Tyrone uznal, ze nie bedzie musial przyklejac tasma monet do lopatek swego bumeranga; robilo sie to przy silniejszym wietrze. Trzecia byla dziewczyna. Miala tak samo ciemna skore, jak Tyrone, byla chyba w jego wieku i rzucala Mollerem, takim samym modelem, jak on. Zrobila kilka krokow zamachnela sie i rzucila. Bumerang polecial wysoko, bardzo wysoko i zdawal sie szybowac bez konca, wirujac, robiac luk, zawracajac. To byl piekny rzut i wzorowy lot. Tyrone oderwal wzrok od bumerangu i spojrzal na dziewczyne. Usmiechala sie, spogladajac na przemian na stoper i na bumerang. Miala powod, zeby sie usmiechac. Kiedy jej bumerang zakonczyl wreszcie swoj niespieszny lot, stoper opalonej dziewczyny pokazal dwie minuty i czterdziesci osiem sekund. Taki wynik nie bedzie latwo poprawic. Obserwowali kolejnych osmiu zawodnikow, z ktorych zaden nie zblizyl sie do czasu dziewczyny nawet na trzydziesci sekund, po czym Tyrone musial rozgrzac sie przed swoim rzutem. W ustach mu zaschlo, w brzuchu burczalo, oddychal za szybko. Powtarzal sobie, ze nie ma sie czego bac, ze przeciez rzucal bumerangiem codziennie, kiedy tylko pogoda na to pozwalala, dziesiatki razy. Ale kiedy trenowal, nie przypatrywalo mu sie kilkuset ludzi, a dzis liczyl sie tylko jeden rzut... Zeby tylko przekroczyc dwie minuty, pomyslal, podchodzac do kola, z ktorego wykonywalo sie rzuty. Dwie minuty, to za malo, zeby zwyciezyc, ale przynajmniej nie bede ostatni i nie bede sie czul, jak ostatni patalach. Dwie minuty... Wyjal z kieszeni troche blyszczacego proszku i roztarl go miedzy kciukiem a palcem wskazujacym i srodkowym, pozwalajac mu opasc, zeby sprawdzic kierunek wiatru. Spadajacy proszek, polyskujacy w sloncu, pokazal mu, ze wiatr, chociaz wciaz polnocno-wschodni, wial teraz odrobine bardziej z polnocy. Odrzucil reszte proszku, wyjal stoper i trzymajac go w lewej rece, prawa mocno chwycil Mollera. Wzial trzy glebokie oddechy, za kazdym razem powoli wypuszczajac powietrze, po czym skinal glowa sedziemu. Gdyby teraz wyszedl z kola, zostalby zdyskwalifikowany. Sedzia skinal glowa w odpowiedzi i uniosl wlasny stoper. Naprzod, Tyrone! Wzial jeszcze jeden gleboki oddech, zrobil krok do przodu, odchylil sie, zamachnal i wlozyl w rzut tyle sily ramienia, ile - jak sadzil - jego bumerang mogl wytrzymac. Uwazal, zeby nie znioslo mu bumeranga na prawo i zeby rzut byl dokladnie pod katem czterdziestu pieciu stopni. Wlaczyl stoper. Dwie minuty i czterdziesci jeden sekund pozniej jego bumerang zakonczyl lot. Chwycil go bezpiecznie w obie dlonie i to juz bylo wszystko. Tyrone usmiechnal sie. Wprawdzie w kolejce stalo jeszcze kilkunastu zawodnikow, ale on poprawil swoj zyciowy rekord o ponad trzydziesci sekund i znalazl sie na drugim miejscu. Obojetne, co stanie sie potem; byl bardzo zadowolony ze swego rzutu. Ruszal wlasnie z powrotem do czekajacego Jimmy-Joe, kiedy podeszla do niego opalona dziewczyna, ktora byla na pierwszym miejscu. Sprawiala wrazenie wysportowanej. W podkoszulku, szortach i sportowych butach wygladala dosc zwyczajnie. Na pewno nie byla taka zabojcza pieknoscia, jak Bella. Ach, Bella... - Dobry rzut - powiedziala. - Gdybys odchylil sie troche bardziej w lewo, zyskalbys dodatkowe dziesiec, moze dwanascie sekund i bylbys lepszy ode mnie. -Tak myslisz? -Jasne. Teoretycznie Moller moze latac przez szesc minut. Na treningu uzyskalem kiedys trzy minuty i piecdziesiat jeden sekund. Czesc, nazywam sie Nadine Harris. -Tyrone Howard. -Skad jestes, Tyr? -Stad, z Waszyngtonu. -O, naprawde? Ja tez. Wlasnie sie tu przeprowadzilismy z Bostonu. Chodze do szkoly sredniej im. Eisenhowera. A wlasciwie to bede chodzila, od przyszlego tygodnia. Tyrone spojrzal na nia uwazniej. - Serio? -Serio. Slyszales cos o tej szkole? -Chodze do niej. -O! Co za przypadek! Hej, moze bysmy czasem razem troche porzucali? W mojej poprzedniej szkole ja jedna mialam bumerang. - No pewnie. Swietnie. Zapisz sobie moj adres e-mailowy. Kiedy Tyrone wrocil do miejsca, w ktorym stal Jimmy-Joe, jego przyjaciel rozgladal sie dookola, jakby czegos szukal. - Zgubiles cos, bialy chlopcze? -Nie, tylko szukam jakiegos grubego kija. -Po co ci kij? -Dla ciebie, palancie. Zebys mial sie czym opedzac od kobiet. - Machnal reka w strone oddalajacej sie dziewczyny, udajac, ze wali ja wyimaginowanym kijem. -Daj spokoj, to po prostu zawodniczka! -Juz to widze. -Za duzo czasu spedzasz w rzeczywistosci wirtualnej w tych lokalach dla zboczencow, JJ. Zacznij wreszcie zyc naprawde. - Niby po co? Zabawniej jest patrzec na ciebie. Tyrone zamachnal sie na niego, ale przyjaciel zrecznie odskoczyl. Calkiem niezle sie ruszal, jak na takiego mieczaka. Kiedy juniorzy skonczyli, Tyrone wpatrzyl sie w komputerowy ekran, na ktorym mialy zostac wyswietlone wyniki. Nieoficjalnie wiedzial juz, ze zajal trzecie miejsce - jakis chlopak z Puerto Rico wcisnal sie miedzy niego a Nadine z czasem o trzy parszywe sekundy lepszym od Tyrone'a. Ale i tak nie bylo zle - trzecie miejsce na zawodach krajowych z udzialem trzydziestu czterech osob, a do tego rekord zyciowy. Tyrone zakwalifikowal sie do ekipy narodowej. Ekran zaczal migotac, po czym zgasl. Chwile pozniej pojawila sie na nim jakas flaga, lopoczaca na wietrze. Tyrone spojrzal na przyjaciela. - Hakerzy ich dopadli. Moze bys tak poszedl tam i zaproponowal, ze im to naprawisz? Oczy Jimmy-Joe zablysly. - Myslisz? Tyrone rozesmial sie. Sobota Las Vegas, Newada -Mamy problem, pulkowniku - powiedzial Fernandez. Stali w miejscu, w ktorym ladowano wlasnie ciezarowki do jazdy na pustynie. Kilkunastu zolnierzy, mezczyzn i kobiet, szykowalo sprzet, przygotowujac sie do akcji.-Jak to, sierzancie? Przeciez jeszcze nie mielismy kontaktu z wrogiem. Klopoty z miejscowa policja? Czasem brali do pomocy miejscowych policjantow, w zaleznosci od sytuacji. Tym razem w poblizu miejsca, w ktorym znajdowal sie ich cel, w ogole nie bylo gliniarzy, a Biuro Szeryfa w Okregu Clark nie musialo wiedziec o akcji, poniewaz ten obszar nie lezal juz w jego jurysdykcji. Fernandez wzruszyl ramionami. - Cos z komputerem. Zobacz. Howard podszedl do komputera taktycznego, przy ktorym siedzial technik nazwiskiem Jeter, klnac pod nosem. -To chyba flaga brytyjska, Union Jack - zauwazyl Howard. -Tak, sir - potwierdzil Jeter. - A powinien byc raport sytuacyjny z Wielkiego Zeza, z trojwymiarowym obrazem okolicy, w ktorej znajduje sie nasz cel. - Jeter uderzyl w monitor otwarta dlonia. - Tak to jest, kiedy sie kupuje urzadzenia elektroniczne hurtem od tych cholernych Nowozelandczykow, za przeproszeniem pana pulkownika. Howard usmiechnal sie. - Licze na ciebie. Musisz sobie z tym poradzic, zanim wyruszymy. -Tak jest, sir. Howard odwrocil glowe i gleboko odetchnal. Spojrzal na zegarek. Byl ciekaw, jak Tyrone poradzil sobie na tych bumerangowych zawodach. Mial chec zadzwonic do niego, ale wiedzial, ze nie powinien tego robic. Lacznosc byla wprawdzie bezpieczna, ale i tak nie powinien zdradzic swojej pozycji. W takiej sytuacji lepiej nie kusic licha. Zadzwoni do syna, kiedy juz cel zostanie osaczony i zneutralizowany. Dobry chlopak z tego Tyrone'a, ale przeciez to dopiero nastolatek. Jego zycie robilo sie bardziej skomplikowane i tak juz mialo pozostac. Jak ojciec mogl ustrzec przed tym syna? Nie mogl, niestety. Minely czasy, kiedy tatus wszystko wiedzial i wszystko mogl. Howard nigdy sie nad tym specjalnie nie zastanawial, ale teraz uswiadomil to sobie z cala jasnoscia: jego syn dorastal, zmienial sie, wiec i on sam bedzie sie musial zmienic, jesli chce utrzymac z nim kontakt. Dziwne uczucie. - No, gotowe - powiedzial Jeter. - Mamy satelite z powrotem. Pozniej bedziesz rozmyslal nad wychowaniem dzieci, John. Teraz masz co innego do roboty. -Doskonale. Pracuj dalej. , Sobota, 2 kwietnia Anglia Toni Fiorella wchodzila waskimi, skrzypiacymi schodami napierwsze pietro trzypietrowego budynku, stojacego miedzy hinduska restauracja z czerwonej cegly a sklepem z uzywana odzieza, prowadzonym przez jakas organizacje charytatywna. Miejsce, do ktorego zmierzala, znajdowalo sie wlasnie na tym pietrze, nad sklepikiem z urzadzeniami elektrycznymi, w czesci miasta zwanej Clapham. Wiekszosc budynkow miala odrapane fasady, moze nie az tak, jak w Bronxie, ale nie byla to okolica, do ktorej zabieraloby sie babcie na spacer po zapadnieciu zmroku. Chyba ze babcia zajmowala sie handlem narkotykami i miala przy sobie bron. Pokonujac ostatnie schody, Toni poczula zapach potu, zatechlego i swiezego. Ciezkie drewniane drzwi nie byly zamkniete. Wewnatrz zobaczyla pietnascie, moze szesnascie osob, kobiety i mezczyzni, wszyscy ubrani w ciemne spodnie od dresow, sportowe buty i biale podkoszulki. Podkoszulki mialy na plecach czarno-biale logo, powtorzone z mniejszej wersji na lewej piersi: jawajski sztylet z falistym ostrzem - kris - usytuowany pod katem okolo trzydziestu stopni od poziomu, ze slowami PENTJAK SILAT. Zebrani tu ludzie wykonywali rozne djuru. Toni usmiechnela sie. Forma tych cwiczen roznila sie troche od tej, ktora ona praktykowala, poniewaz byla to inna wersja indonezyjskiej sztuki walki. Toni cwiczyla Serat, a ci tutaj jedna z odmian Tjikalong, czyli stylu z zachodniej Jawy. Ale istnialy tez podobienstwa, i to tak duze, ze nie sposob bylo pomylic tych djuru z kata, praktykowanymi w karate. Sama szkola nie robila wiekszego wrazenia, daleko jej bylo do przyjemnych sal treningowych FBI. Pomieszczenie mialo co najmniej cztery i pol metra wysokosci. Ciemne deski podlogi wygladaly na stare, ale lsnily czystoscia. W kacie sali lezaly solidnie sfatygowane zwiniete maty z niebieskiej gumy piankowej, i kilka workow treningowych, poowijanych tasma. Na brazowych drzwiach wisial znak, wskazujacy, ze miescila sie za nimi toaleta. Wzdluz tylnej sciany, na wysokosci okolo trzech metrow biegly jakies rury, pomalowane na przemian na czerwono, bialo i niebiesko. Wielki wspornik na srodku sali, podtrzymujacy dach, owinieto czyms, co wygladalo na stare materace, mocno obwiazane kilkoma kawalkami czerwonej i niebieskiej linki. Pod sufitem w dwoch rzedach wisialy jarzeniowki. W jednym z okien obracal sie wentylator, wydmuchujac na zewnatrz powietrze, przesycone zapachem potu. Zwyczajna, prosta sala do cwiczen, bez zadnych bajerow. Wysoki mezczyzna, ubrany tak jak wszyscy, chodzil dookola, obserwujac cwiczacych, poprawiajac ich postawy i chwalac, kiedy na to zaslugiwali. Nie byl tak muskularny jak kulturysta, ale ramiona mial szerokie, a biodra waskie. Jego krotkie wlosy, kiedys rude, byly przyproszone siwizna. Nosil okulary. Na pierwszy rzut oka wygladal na faceta po trzydziestce, ale Toni uznala, ze musial juz przekroczyc piecdziesiatke. Wskazywaly na to jego rece i zmarszczki wokol oczu. -Dzien dobry - odezwal sie z typowo brytyjska intonacja. - Czym moge pani sluzyc? -Dzien dobry. Nazywam sie Toni Fiorella. Telefonowalam. - Ach, tak, nasz amerykanski gosc. Witaj! Jestem Carl Stewart, a to sa moi studenci. - Machnal reka w strone cwiczacych. - Wlasnie konczymy nasze djuru. -Prosze sobie nie przeszkadzac. Stane z boku i popatrze, jesli nie macie nic przeciwko temu. -Oczywiscie, prosze bardzo. - Dziekuje, guru. - Toni podeszlado sterty mat. Stewart odwrocilsie do swoich uczniow. - Sa jakies pytania do djuru? Unioslo sie kilka rak. Stewart odpowiadal na pytania, dotyczace roznych ruchow. Byl cierpliwy, nie traktowal uczniow protekcjonalnie, a po wyjasnieniach slownych demonstrowal opisywane ruchy. Poruszal sie lekko, swietnie zachowujac rownowage. W silat precyzyjne wykonywanie djuru nie zawsze swiadczylo o umiejetnosciach w zakresie walki, ale wiele mozna sie bylo o czlowieku dowiedziec, przygladajac sie jego ruchom. Toni nie znala nikogo, kto poruszalby sie sprawniej niz Carl Stewart. A nie byla nowicjuszka w dalekowschodnich sztukach walki i widziala juz niejedno. Ciekawe. Przez nastepne pol godziny Stewart pracowal nad technikami obronnymi, wyprowadzonymi z djuru, pokazujac, jak stosowac je wobec napastnika, po czym polecil uczniom cwiczyc parami. Jak w wiekszosci stylow silat, nie uzywano tu pasow dla oznaczenia rangi zawodnika, ale juz po paru chwilach bylo oczywiste, kto jest nowicjuszem. Toni wiedziala, ze jej slaby punkt stanowil brak treningu grupowego. Wiele nauczyla sie na treningach ze swoja guru Indonezyjczycy okreslaja tym terminem nauczyciela - ale rzadko miala okazje trenowac w grupie, czy to jako uczennica, czy tez nauczycielka. Guru zawsze jej powtarzala, ze Toni sama musi uczyc, zeby odniesc pelnie korzysci z silat. W tej dziedzinie Toni byla jeszcze na poczatku drogi. Po okolo trzydziestu minutach Stewart wytypowal zaawansowanych uczniow do kontrolowanych walk jeden na jednego. Jeden uczen atakowal, drugi sie bronil. Stewart zezwolil atakujacym na zadawanie ciosow rekami i nogami z cala sila, ale tylko w klatke piersiowa i uda, gdzie rezultatem nieprawidlowego bloku mogl byc tylko bol, nie powazne uszkodzenia ciala. Toni przypatrywala sie dwojce uczniow. Bronil sie szczuply, wysoki mezczyzna z dlugimi, czarnymi wlosami, atakowal niski, krepy rudzielec. Szczuply odwrocil sie prawym bokiem do atakujacego, stojac na ugietych nogach, z szeroko rozstawionymi stopami; lewa reke uniosl wysoko, do twarzy, a prawa oslanial krocze. Rudy klepnal sie dlonia w prawa piesc, pokazujac, ze wlasnie piescia bedzie atakowal. Dzielilo ich okolo dwoch metrow. Okrazali sie poVoli. Rudy zrobil wypad, zadajac piescia cios w piers chudego. Chudy wykonal polobrot, zablokowal cios, sam uderzyl prawa piescia z bekhendu, po czym chwycil Rudego i podcial mu nogi, obalajac go na podloge. Niezle. Rudy wstal, uklonil sie chudemu, kladac otwarta dlon na piesci, po czym zamienili sie rolami. Chudy wyprowadzil prawy prosty. Rudy zanurkowal pod ciosem, wparl sie prawym ramieniem w brzuch chudego, zrobil krok do przodu i wykonal biset, to znaczy atak pieta na nogi przeciwnika, pozbawiajac go rownowagi. Chudy znalazl sie na ziemi. Zupelnie niezle. Toni uznala, ze obaj musza juz byc zaawansowani. Stewart dal uczniom znac, zeby przerwali walke, po czym odwrocil sie w strone Toni. - Odwiedzila nas dzisiaj Amerykanka, ktora cwiczy silat - oznajmil. -Moze zechcialaby nam zademonstrowac swoj styl? Toni usmiechnela sie. Oczekiwala tego. Miala na sobie dzinsy i bawelniana bluzke z krotkimi rekawami, a na nogach tenisowki, wiec nie musiala sie przebierac. - Jasne - powiedziala. - Joseph, moglbys? - Stewart skinal na Rudego. -Joseph jest jednym z moich najbardziej zaawansowanych uczniow. Toni skinela glowa i uklonila sie Stewartowi, a potem Rudemu, przykrywajac piesc dlonia. Odprezona, opuscila rece. Rudy zachodzil ja z lewej strony. Cofnela sie o krok i odwrocila, zeby miec go caly czas przed soba. Rudy zrobil wypad, wyprowadzajac prawy prosty, z lewa reka gotowa do uderzenia z bekhendu, gdyby zablokowala. Toni opadla do parteru, zadajac Rudemu krotkie pchniecie w brzuch lewa stopa, zahaczyla prawa stope za jego prawe kolano i znow pchnela lewa. Rudy upadl na plecy, a Toni poderwala sie i poteznie machnela mu noga nad glowa, uderzajac sie lewa reka w udo, zeby zasygnalizowac zadanie ciosu. Rudy czekal, chcac sie dowiedziec, czy juz skonczyla, a kiedy cofnela sie, dajac znak, ze to koniec, wstal, usmiechajac sie szeroko. - Niezle! Stewart tez sie usmiechal. Metoda, ktora posluzyla sie Toni, byla nieco efekciarska, ale okazala sie skuteczna wobec jego najlepszego ucznia, wiec powinien byc pod wrazeniem. - Bardzo dobrze, pani Fiorella. -Guru, prosze mi mowic Toni. -Czy moglbym prosic, zeby zechciala pani zademonstrowac kembangaril Toni skinela glowa. Oczywiscie. Kembangan, "taniec kwiatow", w odroznieniu od kata, czyli sekwencji ruchow, cwiczonych w wiekszosci sztuk walki, byl spontanicznym, indywidualnym wyrazem sztuki silat, calkowita improwizacja. Ekspert nigdy nie wykonywal tego samego kembangan dwa razy. W odroznieniu od buah, tanca najbardziej dynamicznego, w kembangan ruchy byly lagodne, dlonie czesciej otwarte, niz zacisniete w piesci, a calosc robila wrazenie subtelnego pokazu artystycznego, mogacego uswietniac wesela, czy okazje towarzyskie. Zeby sie dowiedziec, jak dobrzy sa naprawde zawodnicy silat, nalezalo obserwowac, jak wykonuja kembangan. W dawnych czasach, kiedy walka byla nieunikniona, ale adwersarze nie chcieli sie nawzajem okaleczyc, czy pozabijac, bywalo, ze oferowano sobie wspolzawodnictwo w kembangan, zamiast prawdziwego pojedynku. Na podstawie umiejetnosci, zademonstrowanych w tancu, eksperci potrafili ocenic, kto wygralby faktyczna walke i nie bylo juz potrzeby zadawania ciosow. Pokonany w kembangan po prostu przepraszal, czy tez w inny sposob usuwal przyczyne konfliktu i na tym sprawa sie konczyla. Niehonorowe byloby dalsze szukanie zwady z oponentem, ktory mial znacznie mniejsze umiejetnosci, a z drugiej strony tylko glupiec wyzywalby kogos, kto byl od niego wyraznie lepszy. Zdarzalo sie, oczywiscie, ze najlepsi tancerze rozmyslnie popelniali drobne bledy, zeby wprowadzic przeciwnika w blad, stworzyc wrazenie, ze umieja mniej niz w rzeczywistosci. Po rywalizacji w kembangan dochodzilo do prawdziwej walki tylko w sytuacji, kiedy przeciwnicy byli przekonani, ze reprezentuja ten sam poziom. Toni gleboko nabrala powietrza i wypuscila je powoli. Wykonala pelny, formalny uklon w strone guru, wziela drugi oczyszczajacy oddech, potem trzeci i zaczela. Sa dni, kiedy jestesmy w kiepskiej formie i dni, kiedy wznosimy sie na szczyt mozliwosci. Toni miala swoj dobry dzien, czula krazaca w niej energie i wiedziala, ze stac ja na kembangan bez zadnej wiekszej pomylki. Kiedy byla w polowie tanca, rozmyslnie wykonala krok nie calkiem taki jak trzeba, tracac na chwile rownowage, ktora zreszta natychmiast odzyskala. Nie chciala swa perfekcja wprawic w zaklopotanie guru, prowadzacego szkole, w ktorej byla gosciem. Moglby stracic nieco szacunku w oczach swoich uczniow; narazenie go na to byloby z jej strony niezbyt grzeczne. Nie musiala tanczyc dluzej niz przez minute. Skonczyla i uklonila sie ponownie. Wiedziala, ze ten kembangan wypadl wspaniale, byl jednym z jej najlepszych. Uczniowie spontanicznie zaczeli bic brawo. Toni zaczerwienila sie, zazenowana. Stewart usmiechnal sie do niej. - To bylo piekne. Wspanialy kembangan. Dziekuje ci... guru. Toni skinela mu glowa. Docenil jej umiejetnosci, nazywajac ja "nauczycielem". A teraz ona byla ciekawa jego umiejetnosci. Choc zdawala sobie sprawe, ze postepuje moze nieco zbyt smialo, powiedziala: - Z przyjemnoscia obejrzalabym twoj kembangan, guru. Uczniowie nagle ucichli. Wprawdzie nie bylo to otwarte wyzwanie, ale na pewno wyrazna sugestia: ja ci pokazalam, teraz ty mi pokaz. Usmiechnal sie szerzej. - Oczywiscie. Zlozyl przed nia formalny uklon, inny, niz jej, ale wyrazajacy te same intencje, skoncentrowal sie i rozpoczal. Toni zdawala sobie sprawe, ze w wieku okolo piecdziesieciu lat Stewart musi juz miec za soba szczyt formy fizycznej. Taka byla natura fizjologii czlowieka. Mogl poglebiac wiedze, ale jego cialo juz nie potrafilo nadazyc i powoli, ale nieustannie zostawalo w tyle. Jej wlasna guru byla fantastyczna, ale byla stara kobieta, kiedy Toni ja poznala i na niektore obszary nie mogla sie juz zapuszczac. Sadzac po wygladzie, Stewart wciaz jeszcze niezle sie trzymal, ale zapewne nie wszystko przychodzilo mu juz z taka latwoscia, jak kiedys. Doszla do wniosku, ze powinna byla zrobic troche wiecej bledow w swoim tancu. Juz po pierwszych ruchach Stewarta Toni zdala sobie sprawe, jak bardzo sie mylila. Komus, kto dobrze gra na gitarze, lzy naplywaja do oczu, kiedy widzi nagranie z wystepu Segovii*, poniewaz uswiadamia sobie, ze nigdy nie osiagnie takiego mistrzostwa. Stewart byl Segovia sztuki walki. Toni patrzyla, oczarowana. Ten czlowiek poruszal sie, jakby nie mial kosci, jakby byl kropla goracego oleju, splywajaca po czystej tafli szkla, plynnie, bez wysilku, fascynujaco. Nigdy dotad nie widziala kogos, kto tak fantastycznie wykonywalby kembangan. W tym samym miejscu, co przedtem Toni, Stewart pozwolil sobie na pomylke. Postawil stope nie calkiem dokladnie i musial to szybko skorygowac, zeby nie stracic rownowagi. Toni ani przez chwile w to nie uwierzyla. Ten mezczyzna, ktory byl w takim wieku, ze moglby byc jej ojcem, po prostu nie popelnial takich bledow. Zrobil to dla niej, dal jej w prezencie, zeby ona nie stracila twarzy. Byla podekscytowana. Nie miala watpliwosci, ze Stewart jest lepszy od niej. Byl idealnym oponentem, takim, o ktorym zawsze mowila jej guru: wyzszym, silniejszym, prawdopodobnie szybszym i przewyzszajacym ja umiejetnosciami. Nie trenuje sie silat, zeby moc pokonac napastnikow, ktorzy niczego nie umieja; chodzi o to, zeby moc stawic czolo takim, ktorzy nam dorownuja, albo przewyzszaja nas umiejetnosciami i sprawnoscia. Tylko ktos, kto potrafil sobie poradzic w takich okolicznosciach, wie, na czym polega istota tej indonezyjskiej sztuki walki. *Andres Segovia (1893-1987), hiszpanski wirtuoz gitary [przyp. tlum.]. W walce ze Stewartem zostalaby pokonana, nie miala co do tego watpliwosci. Gdy tylko zdala sobie z tego sprawe, zapragnela takiej walki, chciala wystawic go na probe i sama poddac sie probie, i uczyc sie przy tym. Stewart skonczyl taniec i zlozyl formalny uklon. Rozentuzjazmowani uczniowie zaczeli bic brawo i wiwatowac, ale uciszyl ich, unoszac reke, po czym skinal glowa Toni. - Zostane tu przez tydzien, moze troche dluzej - powiedziala i bylabym zaszczycona, gdybys pozwolil mi uczestniczyc w twoich zajeciach, guru. -To ja bylbym zaszczycony - odparl. Imperium Brytyjskie, sobota 2 kwietnia gdzies w Indiach Jay Gridley szedl przez dzungle, srebrzysta maczeta torujac sobie droge wsrod bluszczu, porastajacego sciezke. W upalnym, lepkim od wilgoci powietrzu byla to ciezka praca. Cale jego cialo pokrywal lepki pot. Mial juz pecherze na dloni od drewnianej rekojesci maczety, a won swiezo scietych lodyg i lisci byla taka... mdlo zielona, ze ta zielonosc zdawala sie zyc. Torowanie sobie maczeta drogi przez dzungle nie bylo zbyt wygodne, ale skoro wybral taki scenariusz, nie mogl przeciez zaprogramowac wedrowki jako przyjemnego spaceru. Z kazdym innym scenariuszem byloby tak samo. Gdyby szukal igly w stogu siana, bylby to ogromny stog, a igla - mikroskopowej wielkosci; gdyby stworzyl plaze, probowalby znalezc jedyna nietypowa muszelke wsrod tysiecy zwyklych muszelek. Po prostu musialo byc nielatwo i kropka. A jednak zblizal sie do celu. Gruby pyton grzal sie w sloncu na wielkiej galezi po lewej stronie, ale juz poza szlakiem, wiec nie stanowil zagrozenia. Gridley usmiechnal sie. Na wlasciwy kierunek naprowadzil go pies, ktory nie zaszczekal tamtej nocy. Ktos, kto zlamal ten szyfrw Pakistanie na pewno byl lepszy od wszystkich dotychczasowych przeciwnikow Gridleya. Lepszy od tamtego rasisty z Georgii, lepszy od szalonego Rosjanina i - choc Jayowi nielatwo bylo to przyznac - lepszy od niego samego. Ten facet byl mistrzem, musial byc, skoro zrobil to, co zrobil, nie pozostawiajac sladow. No, moze niezupelnie tak. Brak sladow tez moze byc sladem, nawet jesli nie moze tego zrozumiec ktos, kto nie zna rzeczywistosci wirtualnej jak wlasnych pieciu palcow, a temu, kto ja zna, zrozumienie przychodzi z ogromnym trudem. Bylo to troche podobne do proby poznania fizyki kwantowej - klocilo sie z intuicja. Tygrys, ktory pozarl kozla, przeszedl tedy, poniewaz nie bylo tu zadnych sladow... i poniewaz nikt nie mogl tedy przejsc. Gridley cial maczeta galaz z ciemnymi liscmi w ksztalcie serc, wielkimi jak polmiski. Galaz upadla. Ciezar dwulufowego sztucera, ktory dzwigal na ramieniu, coraz bardziej dawal mu sie we znaki, a rewolwer Webleya za pasem wrzynal mu sie w bok. Nie bylo tu zadnego tropu, ale Jay byl pewien, ze tygrys przeszedl wlasnie tedy. Scial kolejna galaz, odrzucil ja na bok... Mial racje. Tygrys rzeczywiscie tedy przechodzil. Zobaczyl go zaledwie katem oka, kiedy zwierz sie na niego rzucil. Pomaranczowo-czarna blyskawica, wielkie zebiska, lapa jak u smoka. Tygrys lapa uderzyl Gridleya w glowe. Swiat poczerwienial i znikl. Niedziela, 3 kwietnia Londyn, Anglia Z niespokojnego snu Alexa Michaelsa wyrwaly fanfary Aarona Coplanda. Usiadl i spojrzal na virgila, ktorego podlaczyl do ladowarki i ustawil przy lozku. Cos, co wydawalo sie zabawne po poludniu, nie bylo juz takie smieszne o drugiej nad ranem, nawet jesli wyrwalo czlowieka z koszmarnego snu o jego bylej zonie. Lezaca obok Toni przekrecila sie na drugi bok. Michaels wstal, zlapal virgila, wylaczyl sygnal i ruszyl do lazienki. Zapalil swiatlo, zamknal za soba drzwi i dopiero wtedy nacisnal klawisz, odbierajacy rozmowe. Na widok swego odbicia w lustrze zrezygnowal z uaktywniania trybu wideo. Nagi, z zaspana twarza i zwichrzonymi wlosami nie wygladal najlepiej. Dzwoniono z biura Allison. -Alex Michaels, slucham. -Prosze zaczekac, lacze z pania dyrektor. No tak. Wyciaga go z lozka w srodku nocy i nawet nie wybiera osobiscie numeru. Zglosila sie niemal natychmiast. - Michaels, mamy tu problem. Jeden z panskich ludzi, niejaki... Jay Gridley, mial cos w rodzaju wylewu. Jest w szpitalu. -Co takiego? -Znaleziono go przy konsoli jego komputera, kiedy przyszli ludzie z drugiej zmiany. -Wylew? Ale... jak to mozliwe? Przeciez to jeszcze dzieciak! W jego rodzinie nigdy nie bylo problemow z nadcisnieniem. - O to bedzie pan musial spytac lekarzy. - Na chwile zalegla cisza. - Jak rozumiem, Gridley jest panskim czolowym specjalista od scenariuszy dla rzeczywistosci wirtualnej? -Tak. - Jezu, wylew? U Jaya? Michaelsowi nie miescilo sie to w glowie. Przeciez ten chlopak ma dopiero dwadziescia kilka lat. - Czy to moglo miec jakis zwiazek ze sledztwem, ktore prowadzimy w sprawie tych wydarzen w Pakistanie? - spytala. O czym ona mowi? - Nie, to wykluczone. W rzeczywistosci wirtualnej komputer nie moze spowodowac obrazen, nawet jesli wszystkie sensory ustawi sie na maksimum. Po prostu za mala energia. Dlaczego w ogole pani pyta? -Bo operator komputera w wywiadzie brytyjskim, a takze pewien Japonczyk, doznali podobnych obrazen co Gridley, obaj w ciagu ostatnich paru godzin. - Niemozliwe. To znaczy, chcepowiedziec, ze nie jest mozliwe, by obrazenia te spowodowaly ich komputery.-Mimo wszystko, dyrektorze, zbieg okolicznosci wydaje sie zaskakujacy. W dodatku dano mi nieoficjalnie do zrozumienia, ze ci dwaj operatorzy komputerowi rowniez zajmowali sie sledztwem w sprawie tego, co zaszlo w Pakistanie. -Jezu! -Moze chcialby pan skrocic urlop? -T... tak, ma pani racje. Zarezerwuje sobie najblizszy lot. - Dobrze. Prosze mnie informowac na biezaco. Michaels przygladal sie swemu odbiciu w lustrze. W tej robocie na pewno nie grozila mu nuda. -Alex? Otworzyl drzwi. Kolo lazienki stala Toni, zaspana i cudownie naga. - Z kim rozmawiasz? -Z szefowa. A potem przekazal jej zle wiadomosci o Jayu. Sobota, 2 kwietnia las Vegas, Newada -Sukinsyn. -To do mnie, sierzancie? Howard usmiechnal sie do Fernandeza, ale byl to usmiech blady i wymuszony. Potrafil zrozumiec frustracje przyjaciela - sam tez byl solidnie wkurzony. Komputer taktyczny znowu wysiadl. Od czasu, kiedy na ekranie pojawila sie brytyjska flaga, kilkakrotnie wracal do normalnego funkcjonowania, ale potem zgubil sygnal satelitarny i nijak nie dawalo sie go odzyskac. Technicy sprawdzili to i owo, i okazalo sie, ze winien jest nie ich system, lecz tych z USAT. Howard porozmawial z ich oficerem operacyjnym, niczego jednak nie wskoral. Major Phillips byl uprzejmy, ale oschly: Jego system zwariowal, wiec, za przeproszeniem pana pulkownika, on sam ma pelne rece roboty, usilujac uporac sie z tym dranstwem. Ktos od nas skontaktuje sie z wami, jak tylko bedzie to mozliwe, dobrze? Od tego czasu minelo kilka godzin, a lacznosci z satelita wciaz nie udawalo sie przywrocic. Howard spojrzal na zegarek, a potem na Fernandeza. - Koniec. Niczego tu na razie nie zdzialamy. Odwolaj stan gotowosci. Tak, jak oczekiwal, sierzant nie byl tym szczegolnie zachwycony. - Pulkowniku, przeciez informacje Wielkiego Zeza nie sa nam potrzebne. Nasz cel siedzi na pustyni. Wystarcza nam oczy. - Nie, sierzancie, to byloby sprzeczne z procedura. - Sir, zolnierze zajmuja teren bez wsparcia satelitarnego od tysiecy lat. Przeciez to tylko samotny facet w przyczepie kempingowej, a my mamy dwa oddzialy i dosc sprzetu, zeby zaladowac nim wagon kolejowy! Gdzie tu problem? - Ejze, Julio, przeciez znasz przepisy. Nie mamy tu do czynienia z sytuacja nadzwyczajna, w ktorej mozna improwizowac. Jak powiedziales, to tylko jeden facet. Siedzi tam od miesiecy, nie wie, ze tu jestesmy, kontrolujemy wszystkie drogi dojazdowe. Nie wymknie sie nam, nie ma jak. Nie bedziemy wiec ryzykowac bez potrzeby. Fernandez mruknal cos pod nosem. -Co takiego, sierzancie? -Sir, przeciez to jest, za przeproszeniem, jakas bzdura. Jesli dwudziestu zolnierzy nie moze zdjac jednego faceta bez wsparcia z satelity, to powinnismy przejsc na emeryture. Usiasc nad brzegiem sadzawki, moczyc robaki i czekac na smierc. Sir. Tym razem usmiech Howarda byl szczery. - Rozumiem cie, Julio, ale regulamin postepowania w takiej sytuacji jest zupelnie jasny. Ci od satelitow predzej czy pozniej naprawia swoj system. Powiedz zolnierzom, ze maja na te noc przepustke. Niech zajrza do kasyn, obejrza wystepy, niech sie naciesza swiatlami Las Vegas. Badzcie z powrotem o szostej rano i sprobujemy jeszcze raz. Fernandez wzruszyl ramionami. Nieoczekiwana przepustka zawsze jest dobra, a poza tym, sa przeciez w Las Vegas. Jesli sie tu ma troche forsy, mozna popasc we wszelkiego rodzaju tarapaty, nawet sie specjalnie nie wysilajac. - Coz, sir, skoro przedstawia pan to w ten sposob, nie pozostaje nam nic innego, jak przetrzymac okres oczekiwania. -Ale pamietajcie, sierzancie, jestescie juz praktycznie zonatym mezczyzna. -Tak jest, sir, oczywiscie. Ale nie jestem jeszcze absolutnie zonaty. Jeszcze wolno mi popatrzec. Usmiechneli sie do siebie. Howard ruszyl do pobliskiego motelu, gdzie Net Force wynajela pokoje dla swoich ludzi. Troche to bylo dziwne, biwakowac nie w namiocie pod gwiazdami, lecz w klimatyzowanym motelu. Oczywiscie ten drugi sposob byl rozsadniejszy. Oddzial wojska, rozbijajacy tu oboz, bardziej rzucalby sie w oczy niz jego pojazdy w garazu i zolnierze na przepustce. Zamierzal zadzwonic do domu, porozmawiac z zona i z synem. Prysznic, zeby troche sie odswiezyc w tym upale i zmyc z siebie kurz, a potem moze kolacja w jakiejs przyjemnej restauracji. W Las Vegas mozna bylo dobrze zjesc, zwlaszcza w niektorych kasynach i w dodatku nie kosztowalo to zbyt wiele. Zakladano, ze ludzie i tak zostawia pieniadze w automatach do gry i przy stolach, wiec rownie dobrze mozna im uprzyjemnic pobyt dobrym jedzeniem, dajac przy okazji wiecej szans na gre. A w keno* mozna bylo grac nawet podczas posilku. W wiekszosci kasyn podawano sniadania, obiady, albo kolacje dwadziescia cztery godziny na dobe. Kiedy sie przekroczylo granice Krainy Hazardu, czas stawal w miejscu. Nie rozwieszalo sie tu na scianach zegarow, ktore przypominalyby, ze czas do domu. Howard byl tu ostatni raz kilka lat temu, ale nie przypuszczal, zeby zbyt wiele sie zmienilo. Dzieciaki mozna zostawic pod opieka w bezplatnej swietlicy, albo zostawic same sobie w Warner Bros. World, czy w Hard Rock Cafe i zabrac sie do przegrywania pieniedzy, przeznaczonych na ich nauke. Swietna zabawa dla calej rodziny, zupelnie inaczej niz w dawnych czasach, kiedy wszystko znajdowalo sie w rekach mafii. Motel nie byl luksusowy, ale za to tani; Net Force w tej kwestii kierowala sie takimi samymi zasadami jak inne agendy rzadowe. Uwazano, ze pracownicy nie musza zatrzymywac sie w luksusowych hotelach na koszt podatnikow. Nie wygladaloby to dobrze - zwlaszcza w okresie wyborow. Obok automatu z Cola stal staromodny jednoreki bandyta. Howard pokrecil glowa. Nie byl hazardzista. Co najwyzej kupil los na loterie albo postawil piec dolarow w zakladach futbolu. Kibicowal druzynie Orioles, czasem nawet stawial cos na nia w zakladach wsrod przyjaciol, ale nie dotknela go goraczka hazardu. Szanse zawsze byly po stronie kasyna i Howard uwazal, ze jedynym sposobem traktowania gier losowych jest traktowanie ich jak rozrywki. Jesli ktos chce pograc w kasynie, powinien wziac pare dolarow i zabawic sie tak, jakby - Gra hazardowa podobna do bingo [przyp. tlum.]. placil za kolacje z wystepami. Kiedy pieniadze sie skoncza, nalezalo wrocic do domu. Koniec, kropka. Nie wolno wyciagac nastepnych pieniedzy, zeby sie odegrac, a jesli przypadkiem udalo sie cos wygrac, kiedy akurat nadeszla pora powrotu do domu, nalezalo zabrac pieniadze i wlozyc je na konto w banku. Ojciec nauczyl go takiego podejscia. Jesli uczestniczy sie w grze, organizowanej przez kogos innego, najczesciej wygrani beda wlasnie organizatorzy. Lepiej wydac pieniadze na cos pozytecznego. Pokoj Howarda byl maly, czysty, a cisnienie wody w prysznicu wieksze niz sie spodziewal. Kiedy juz sie odswiezyl, rozpakowal swoj worek, zalozyl niemnace sie spodnie koloru khaki i koszule z krotkimi rekawami, siegnal po czyste skarpetki i swoje stare mokasyny. Zawsze warto zabrac cywilne ubranie, kiedy sie pracuje gdzies kolo miasta. W jednej chwili mozna sie bylo zmienic z zolnierza w cywila. Przy tej ogromnej roznorodnosci fryzur, nikt nie potrafilby rozpoznac go po wygladzie. No wiec najpierw telefon do domu, a potem warto cos zjesc. A pozniej? Pomyslal, ze moze wroci do motelu i poczyta. W koncu musial wczesnie wstac i chociaz wyleczyl sie juz z infekcji, ktora jakis czas temu sprawiala, ze czul sie stary i zmeczony, zdawal sobie sprawe, ze dawno minely czasy, kiedy mogl bawic sie cala noc, a rankiem, jakby nigdy nic, pojsc do pracy. Jesli o szostej rano nastepnego dnia mial byc gotow, musial isc spac o przyzwoitej porze. Usmiechnal sie do odbicia w lustrze. Moze Fernandez mial racje; moze czas juz przejsc na emeryture i zajac sie lowieniem ryb w sadzawce? Nie, jeszcze nie teraz. Niedziela, 3 kwietnia Quantico, Wirginia Kiedy Jay Gridley odzyskal swiadomosc, poczul, ze ogarnia go panika. Nie wiedzial, gdzie jest. Mial kroplowke podlaczona do lewej reki, z jego penisa plastikowy przewod prowadzil do woreczka, zawieszonego przy lozku, a do klatki piersiowej i do glowy przymocowano bezprzewodowe sensory. Wokol lewego ramienia owinieto mu mankiet. Jay mial na sobie krotka szpitalna koszulke, z tych rozcietych z tylu. Zrozumial, ze jest w szpitalu. I ze cos mu sie musialo przytrafic, skoro sie tu znalazl. Wypadek? Nie mogl sobie przypomniec. Zaczal sie uwazniej przypatrywac rekom i nogom, chcial ustalic, czy czegos nie brakuje, albo czy cos nie zostalo uszkodzone. Nie, wszystko pozostalo na swoim miejscu i nie czul zadnego bolu... Obok lozka pojawila sie wysoka, krotkowlosa brunetka w zielonym kitlu. Uniosla reke Jaya, trzymajac go za prawy nadgarstek i patrzyla na swoj zegarek. Miala okolo trzydziestki i byla bardzo atrakcyjna. Usmiechnela sie do niego. - Czesc - powiedziala. Nie czul jej palcow na swoim nadgarstku. Prawde mowiac, w ogole nie czul swojej prawej reki. Jakby jej wcale nie mial. Jakby reka, ktora brunetka obejmowala w nadgarstku, nalezala do kogos innego. Co, u...? -Jestes na oddziale neurologicznym szpitala w bazie. Przeszedles udar mozgu. Ja mam na imie Rowena i jestem przelozona pielegniarek na tej zmianie. Rozumiesz mnie? Udar? Jak to mozliwe? - Rozumiem - odpowiedzial, a wlasciwie chcial odpowiedziec, bo z ust wydobyl mu sie tylko niezrozumialy charkot. Uczucie paniki zmienilo sie w skrajne przerazenie. Pielegniarka polozyla mu dlon na piersi, po lewej stronie. Poczul to. - Spokojnie. Pani doktor juz tu idzie i wszystko ci wyjasni, ale przede wszystkim nie martw sie. Masz czesciowo sparalizowana prawa strone ciala, ale to minie. Na pewno. To, co ci sie przytrafilo, nie spowodowalo wiekszych uszkodzen. Lekarstwa, ktore dostajesz, uporaja sie z tym, ale troche to potrwa, kilka dni, moze kilka tygodni. Tylko pamietaj, wszystko bedzie dobrze. Wyjdziesz z tego. Gridley poczul, ze opuszcza go panika. Bedzie zdrow. Wierzyl w to, musial w to wierzyc. Chyba ze ona tylko tak mowi, zebys nie zwariowal - odezwal sie jego wewnetrzny glos. Do pokoju weszla druga kobieta, tleniona blondynka, niska, przysadzista. Tez miala na sobie zielony kitel, a w reku trzymala plaski medyczny monitor. Bez zadnego wstepu powiedziala: - Jestem doktor West. Wczoraj po poludniu mial pan niewielki udar mozgu. Tomografia komputerowa ani encefalografia magnetyczna nie wykazaly zadnych skrzepow ani wiekszych krwawien, a przyczyna jest idiopatyczna - to znaczy, ze nie wiemy, czym byl spowodowany ten udar. Wszystkie funkcje zyciowe ma pan w normie, cisnienie krwi, oddech i puls sa w porzadku, krew tez w normie. Oprocz tego udaru wszystko jest bez zarzutu. Przypuszczamy, ze ma pan przejsciowa hemiplegie* albo hemipareze** i oczekujemy pelnego wyzdrowienia. Rozumie mnie pan? Gridley tylko skinal glowa, nie chcac sluchac wlasnego glosu. -Dobrze. Zostanie pan tutaj pare dni i wypiszemy pana do domu. Fizykoterapie rozpocznie pan dzis po poludniu, ktos tu przyjdzie, zeby panu pokazac pare cwiczen. Doktor West spojrzala na zegarek. - No, musze leciec. Przyjde do pana pozniej, z grupa studentow medycyny. Nasz personel bedzie tu zagladal czesciej, beda panu pobierac krew, podawac lekarstwa. Niech pan sprobuje odpoczac. Doktor West podala monitor Rowenie i wyszla. Odpoczac? Akurat. Czesc mozgu mu eksplodowala, a on ma teraz odpoczywac? Nic z tego. Nie ma mowy. Nie chcial tak po prostu lezec i martwic sie, co bedzie dalej, ale - jaki mial wybor? Byl podlaczony do aparatury medycznej i na razie musial tu zostac. Boze, jak to sie moglo stac? - Porazenie polowiczne [przyp. tlum.]. ** Niedowlad polowiczny [przyp. tlum.]. Niedziela, 3 kwietnia posiadlosc "Cisy", Sussex, Anglia Applewhite przyniosl tace Goswella i postawil ja na stole. Z dziobka czajnika z herbata wydobywala sie para - w ogrodzie bylo dosc chlodno, ale rzesko i przyjemnie. Goswell skinal glowa. - Dziekuje, Applewhite. Kamerdyner napelnil filizanke herbata, wrzucil brylke cukru i dolal troche soku z cytryny. - Jeszcze buleczke, sir? - Mysle, ze nie. Podaj mi, prosze, telefon. -Oczywiscie, milordzie. Applewhite wyjal z kieszeni telefon komorkowy, jeszcze zanim Goswell zdazyl wypic lyk herbaty. Lord pokrecil glowa. Technika. Miala oczywiscie swoje dobre i zle strony, ale na szczescie jemu dobrze sluzyla, finansowo i nie tylko. -Pamietasz moze, jak nazywa sie ten nasz naukowiec? -Peter Bascomb-Coombs, sir. -Ach, tak, oczywiscie. - Goswell powtorzyl to nazwisko do telefonu, po czym przylozyl go sobie do ucha. Po drugiej stronie telefon zadzwonil trzy razy. -Slucham, o co chodzi? - Naukowiec sprawial wrazenie poirytowanego. Coz, tego rodzaju faceci sa chyba wiecznie poirytowani. -Mowi Geoffrey Goswell. -Ach, lord Goswell. - Coz za zmiana tonu. - Czym moge panu sluzyc? -Nic wielkiego, chlopcze. Dzwonie, zeby spytac o te... drobna sprawe, ktora omawialismy ostatnio przy kolacji. -Ach, tak, wiem. Coz, sprawa nabrala tempa, milordzie. Bylo troche drobnych klopotow, ale uporalem sie juz z nimi i teraz wszystko powinno przebiegac zgodnie z planem. Goswell z uznaniem pomyslal, ze naukowiec jest przykladnie ostrozny. Wprawdzie Peel zapewnial, ze telefony komorkowe jego i tego Bascomb-Coombsa sa zabezpieczone przed podsluchem, ale Goswell nie znosil glosnego nazywania tego rodzaju spraw po imieniu gdzie indziej, niz w czterech scianach jego wlasnego domu. Skinal glowa, ale przypomnial sobie, ze naukowiec nie moze go widziec, poniewaz ten telefon nie byl wyposazony w kamere i co tam jeszcze. - To dobrze. A ci, hm, wscibscy faceci, o ktorych mowiles? -Juz nie sa wscibscy, milordzie. W tej chwili maja co innego na glowie. -Doskonale. To by bylo na razie wszystko. Applewhite wzial od niego telefon i schowal do kieszeni. - Cos jeszcze, milordzie? -Tak, znajdz mi, prosze, Peela, dobrze? Chcialbym zamienic z nim pare slow, jesli to mozliwe. -Natychmiast, milordzie. Applewhite poszedl poszukac majora. Goswell pomyslal, ze wreszcie bedzie sie mogl napic herbaty, zanim ta zupelnie wystygnie. Katem oka zauwazyl jakis ruch. Spojrzal w tamta strone i zobaczyl krolika na kwiatowej rabatce, skubiacego soczysta zielen. Bezczelny dran! Odleglosc, na jaka sie zblizyl, byla mniejsza niz pietnascie metrow! Oczywiscie, te przeklete kroliki nigdy nie wychodzily z ukrycia, kiedy Goswell mial w reku strzelbe; wiedzialy, ze nie byloby to zbyt madre. Nie mial juz wprawdzie takiego wzroku, jak dawniej, ale, na Boga, potrafil jeszcze trafic zlodziejskiego krolika z pietnastu metrow, obojetne z ktorej lufy swej dubeltowki Purdeya. Zastanawial sie przez chwile, czy by nie zawolac Applewhite'a i nie kazac mu przyniesc broni, zeby rozwalic tego natarczywego krolika, ale uznal, ze poranek byl zbyt piekny, zeby rujnowac go hukiem wystrzalow, mimo ze z przyjemnoscia dalby temu krolikowi nauczke. Lepiej bedzie kazac dozorcy, zeby spuscil psy. Wprawdzie psom rzadko udawalo sie zlapac krolika, ale pogon sprawiala im tyle radosci. Poza tym, po takiej pogoni kroliki zwykle znikaly na jakis czas. Napil sie herbaty. Kiedy zblizyl sie Peel, krolik uznal za stosowne zniknac. Zapewne w jakis sposob wiedzial, ze Peel swietnie strzela i zawsze ma przy sobie pistolet, wiec pozostawanie tu dluzej mogloby okazac sie niemadre. - Milordzie? -Dzien dobry, majorze. Prosze, niech pan siada i napije sie herbaty. -Dziekuje, milordzie. - Peel usiadl przy stole. Przyzwoity chlop z niego, kropla w krople jak jego ojciec, stary Ricky. Nalal sobie filizanke kawy. Nie slodzil. -Zastanawialem sie nad tym naszym naukowcem. -Bascomb-Coombsem - podpowiedzial Peel. -Wlasnie. Tak sobie mysle, ze chyba powinnismy miec go na oku, jesli pan rozumie, co mam na mysli. Jest dla nas wiele wart, z tym wszystkim co ma w glowie, i nie chcielibysmy, zeby nasze stosunki staly sie napiete, prawda? -Nie sadze, zeby cos takiego bylo prawdopodobne, milordzie. - Ja tez nie sadze, ale musimy byc przygotowani na kazda ewentualnosc, prawda? -Calkowicie rozumiem. Tak sie sklada, ze przewidzialem, iz moze pan sobie zazyczyc czegos takiego i zlecilem obserwacje pana Bascomb-Coombsa. -Naprawde? Doskonale. Dobry z ciebie chlopak, Peel. -Dziekuje, milordzie. Doceniam zaufanie, jakie mi pan okazuje. Goswell usmiechnal sie, pociagajac lyk herbaty. Dobrze bylo miec kolo siebie takich ludzi jak Peel, ktorzy sami wiedzieli, co i jak nalezy zrobic, wiec nie trzeba bylo prowadzic ich za reke. Ludzi z przyzwoitych rodzin, ktorzy nie wprawiaja swego pryncypala w zaklopotanie towarzyskimi gafami, czy pochopnymi dzialaniami. Wiecej takich jak Peel, a Imperium nie upadloby tak nisko. -Oczywiscie, gdyby pan Bascomb-Coombs mial sie kiedykolwiek stac problemem, jestesmy przygotowani do zajecia sie nim... w odpowiedni sposob. -O, to dobrze, bardzo dobrze. Niech sie pan poczestuje buleczka. Peel usmiechnal sie i skinal Goswellowi glowa. Dobrze jest miec kolo siebie takiego przyzwoitego faceta. Szkoda, ze tam, w Irlandii Polnocnej sprawy ulozyly sie tak fatalnie. Ale coz, strata, jaka poniosl pulk, byla wygrana dla Goswella. Chetnie przyjalby jeszcze tuzin takich jak Peel. Tak trudno dzis o dobrych pomocnikow. -Doskonale buleczki, milordzie. -Powiem Applewhite'owi, zeby przekazal panska opinie kucharzowi. Tak, gentleman wlasnie tak powinien jadac sniadania. W sloneczny, wiosenny poranek, w swej wiejskiej posiadlosci, herbata i doskonale buleczki, w towarzystwie przyzwoitych facetow. Niedziela, 3 kwietnia Londyn,Anglia Toni i Alex jedli sniadanie w malej restauracji kolo hotelu. Toni powiedziala: - Nasz samolot odlatuje z Heathrow w poludnie. Nie udalo mi sie dostac biletow na Concorde'a, ani na zaden bezposredni lot, wiec w Nowym Jorku bedziemy musieli zlapac rejs do Waszyngtonu.Alex pociagnal lyk kawy. - Ty moglabys tu zostac. Nie ma zadnego powodu, zebys przerywala urlop. -Mialabym tu zostac sama? A coz to za przyjemnosc? - No, to, co opowiadalas o tej szkole silat, brzmialo interesujaco. -Dwie godziny wieczorem. Jesli ty lecisz, to ja lece z toba. Bedziesz mnie potrzebowal w pracy. Grzebal widelcem w sadzonych jajkach, na ktore najwyrazniej nie mial ochoty. - Popatrz tylko, wysmazone na podeszwe. Gdyby je jeszcze troche potrzymali na patelni, mozna by nimi grac w hokeja. -Przykro mi z powodu tego, co sie stalo z Jayem - powiedziala. - Lekarz mowi, ze wyzdrowieje. Prawdopodobnie nie bedzie zadnych trwalych uszkodzen. -To niewielka pociecha. -Nie moge uwierzyc, ze przyczyne stanowilo cos, co sie wydarzylo w rzeczywistosci wirtualnej. - Alex zapatrzyl sie na swoj talerz z jajkami. -Czytales raporty Brytyjczykow i Japonczykow. Ich ludziom przytrafilo sie to samo, i obaj weszyli na tym samym obszarze, co Jay. -Ale to przeciez niemozliwe. -Zlamanie szyfru wiadomosci o tym pociagu w Pakistanie tez nie bylo mozliwe. Ci, ktorzy tego dokonali, kimkolwiek sa, zdolali nas znacznie wyprzedzic. Dysponuja wiedza, o ktorej my nie mamy pojecia. -To naprawde pocieszajaca mysl. Spojrzala na niego. Wydawal sie strasznie przygnebiony. -Martwisz sie jeszcze czyms, Alex? Po raz ostatni dzgnal jajko, po czym odlozyl widelec. - Tak, rzeczywiscie, ale nie chcialem ci tym zawracac glowy. - No, mow. Co to takiego? -Dzis rano dostalem faksem wiadomosc od adwokata mojej bylej zony. -No i...? -Megan zaklada sprawe o calkowita opieke nad Susan. -Och, nie. -Och, tak. Moze nie powinienem byl wtedy przylozyc jej nowemu przyjacielowi. -Mowiles, ze tylko uprzedziles jego atak. -Zgadza sie, ale pewnie i tak nie poprawilo to mojej sytuacji. Ani ta grozba, ze jesli tamten choc raz zostanie u Megan na noc, kiedy Susie bedzie w domu, oskarze ja o demoralizowanie dziecka. - Byles wsciekly. -Aha. I glupi. Megan nie jest zla kobieta, problem w tym, ze zawsze wiedziala, jak mi zalezc za skore. -Nie usprawiedliwiaj jej. To suka. Usmiechnal sie smutno. - Niestety, ta suka jest matka mojego jedynego dziecka i teraz chce mi je odebrac. Tatusiem Susan ma zostac ten brodaty nauczyciel. -Co powiedzial twoj adwokat? -To, co zawsze mowia adwokaci. Mam sie nie martwic, on sie wszystkim zajmie, Megan nie wygra. Wziela go za reke. - Wszystko sie jakos ulozy, zobaczysz. Jestes takim przyzwoitym czlowiekiem, ze kazdy sedzia wezmie to pod uwage. Znow sie usmiechnal i uscisnal jej dlon. - Dzieki. Kocham cie. -I dlatego tu jestem. Kochala Alexa od dawna i chociaz czasem doprowadzal ja do rozpaczy, zamykajac sie w sobie, a takze probujac ja oslaniac przed wszelkimi przeciwnosciami losu, w sumie byly to drobiazgi. Byla pewna, ze w koncu jakos sobie z tym poradza. Sobota, 2 kwietnia Las Vegas,Newada John Howard zamierzal wczesniej pojsc spac, teraz, chociaz byla juz polnoc, skonczyl wlasnie dluzszy spacer i stal na parkingu przed hotelem i kasynem "Luxor", patrzac w rozgwiezdzone niebo. Rzeski, suchy wiatr wzbijal tumany kurzu spomiedzy samochodow. Parking byl otoczony palmami i roslinnoscia, ktora nie wystepowala tutaj w naturalnych warunkach. Latem w Newadzie bylo dostatecznie goraco, zeby palmy swietnie rosly, pod warunkiem, ze regularnie je podlewano, ale te drzewa wokol betonowego parkingu, kolyszace sie na wietrze, sprawialy wrazenie, jakby nie bylo im tu zbyt dobrze.Z wierzcholka ogromnej, czarnej piramidy, w ktorej znajdowal sie hotel "Luxor", bily w nocne niebo wiazki reflektorow, zlewajac sie w jeden potezny promien. Zar, emanujacy z tej swietlistej kolumny sprawial, ze zasysala ona powietrze i kurz, wystrzeliwujac je w niebo fontanna fotonow. Noce musialy sie trzymac z daleka od Las Vegas - miasto nie pozwalalo sie ogarnac ciemnosciom. Howard wpatrywal sie w ten swietlny promien. Cma, ktora podleciala zbyt blisko do bialej kolumny, natychmiast zostala spopielona i wystrzelona w strone ksiezyca. Cale Las Vegas mialo w sobie cos niewiarygodnie dekadenckiego, a "Luxor" byl tu dobrym przykladem. Ponad cztery tysiace pokojow, przynajmniej piec wielkich restauracji, kazda o innym charakterze, kasyno, ktore zawsze bylo otwarte, olimpijski basen i jeszcze dodatkowa atrakcja w atrium - wyprawa lodzia do Krainy Smierci. To byl starozytny Egipt w wydaniu Walta Disneya, gdzie za dolara mozna bylo pociagnac za ramie ktores z egipskich bostw, liczac na wielka wygrana. Prosze stawiac, panowie i panie, prosze stawiac... Wszedl do srodka, rozejrzal sie dookola, zadziwil sie, ale tez poczul sie przytloczony tym wszystkim. Stojac teraz na zewnatrz wielkiej piramidy, ktorej wejscia strzegl sfinks, znajdujacy sie w znacznie lepszym stanie, niz ten oryginalny w Egipcie i gdzie wznosil sie gigantyczny obelisk, przy ktorym Iglica Kleopatry* wygladala wiecej niz skromnie, Howard *Jeden z dwoch egipskich obeliskow wysokosci 21,2 metra, ktore wzniesiono z czerwonego granitu w Heliopolis okolo roku 1500 p.n.e. Jeden z nich przeniesiono w 1878 roku do Londynu, na nabrzeze Tamizy, a drugi w 1880 roku do nowojorskiego Central Parku [przyp. tlum.]. poczul, jak bardzo bogate sa Stany Zjednoczone. Miejsca takie jak to, sluzace rozrywce milionow ludzi, ktorych stac na to, zeby tu przyleciec i grac, wiele mowily o kraju, w ktorym je stworzono. Nie mial niczego za zle wlascicielom. Ich celem bylo odbieranie pieniedzy frajerom - robili swoje i to naprawde ze znajomoscia rzeczy. Ale to miejsce, przy calej wspanialosci i nowoczesnosci, bylo jakies... odrazajace. Las Vegas przyciagalo ludzi, kochajacych zabawe, pragnacych cieszyc sie chwila, tym, co tu i teraz, i pal diabli jutro. Ale odwolywalo sie tez do mrocznej strony ludzkiej psychiki, sciagajac desperatow, ludzi ogarnietych zadza bogactwa, ludzi uzaleznionych od hazardu. Tania, tandetna Ameryka z plastiku i neonow. A jednak mozna sie tu bylo dobrze zabawic. Howard rozesmial sie i ruszyl z powrotem do motelu. Na stare lata robi sie z ciebie filozof, co, John? Ani sie obejrzysz, jak zaczniesz siadywac w ciemnosciach, oddajac sie kontemplacji wlasnego pepka. Znow sie rozesmial. Nie, chyba jeszcze nie teraz. Sobota, 2 kwietnia Stonewall Fiat, Newada Ruzjo zbudzil sie z niespokojnego snu, natychmiast czujny, jak sie tego nauczyl wiele lat temu podczas sluzby w oddzialach Specnazu. Nasluchiwal, ale nie uslyszal nic niezwyklego. Po kilku minutach wstal, zajrzal do lazienki, a potem podszedl do drzwi przyczepy i otworzyl je. Nagi, spogladal na pustynie. Noc byla przejrzysta, rozswietlona niezliczonymi gwiazdami na niebosklonie. Wiatr poruszal krzakami i przesypywal piasek, ale poza tym nic sie nie ruszalo. Nie bylo zadnych oznak zycia. Ruzjo potarl reka po brodzie, na ktorej mial kilkudniowy zarost. Pomyslal, ze moze juz czas sie ogolic. Chwile pozniej zamknal drzwi. Cos bylo nie w porzadku. Za drzwiami jego przyczepy czailo sie niebezpieczenstwo i nawet jesli nie widzial go, ani nie slyszal, to i tak wiedzial, ze tam jest. Westchnal. Nadszedl czas, zeby wyjac bron. Trzeba tez bylo sprawdzic inne rzeczy. Kiedy tu przybyl, przede wszystkim poczynil pewne przygotowania. Jesli w koncu przyjdzie po niego smierc, nie bedzie mu zal, a jesli ma przegrac walke, to przegra, ale dokladajac wszelkich staran, zeby zwyciezyc. Jego umiejetnosci pewnie troche zardzewialy, bo ostatnio nie mial okazji, zeby z nich korzystac, ale coz, tylko one mu pozostaly. Zrobi wszystko, na co go bedzie stac. Wrocil do lazienki. Postanowil sie umyc, ogolic, a potem ubrac i poczynic przygotowania do walki. Niedziela, 3 kwietnia Londyn,Anglia Michaels i Toni zalatwiali ostatnie formalnosci w recepcji hotelu. Po wymeldowaniu sie zamierzali zlapac taksowke na lotnisko. - Moze powinni panstwo zadzwonic najpierw do waszych linii lotniczych - powiedzial recepcjonista.-Dlaczego? -Coz, sir, dowiedzielismy sie wlasnie, ze sa jakies klopoty z odlotami z Heathrow. Obawiam sie, ze i z Gatwick tez. Wkrotce okazalo sie, ze recepcjonista byl wrecz mistrzem niedomowien. Michaelsowi nie udalo sie nawet dodzwonic do British Airways. Automatyczna sekretarka powtarzala w kolko, ze wszystkie numery sa chwilowo zajete i zeby sprobowac pozniej. Pozostawalo mu tylko zaczekac. Toni chwycila go za ramie i pociagnela blizej telewizora, stojacego w hotelowym pubie. BBC przerwala normalny program, podajac pilna wiadomosc: Najwidoczniej prawie wszystkie systemy komputerowe na najwiekszych lotniskach swiata dostaly krecka. Dotyczylo to nie tylko komputerowej sprzedazy biletow i rezerwacji miejsc, lecz takze systemow kontroli obszaru i systemow naprowadzajacych maszyny do ladowania. Problemy wystapily miedzy innymi w Los Angeles, Nowym Jorku, Dallas-Fort Worth, Denver, Sydney, Auckland, Dzakarcie, Delhi, Hongkongu, Moskwie, Paryzu i Londynie. Awarie systemow komputerowych w wielkich portach lotniczych w ciagu zaledwie kilku minut praktycznie sparalizowaly ruch pasazerski na calym swiecie. Personel linii lotniczych robil, co mogl, ale bez komputerow prawie nic nie mogl. W wielu portach lotniczych nie mozna bylo kupic biletu ani zarezerwowac miejsca w samolocie. Tam, gdzie bylo to mozliwe, na pasazerow zapewne nie czekaly samoloty - o ile komus w ogole udalo sie znalezc wlasciwe wyjscie - a jesli nawet samoloty istnialy, to nikt nie potrafil powiedziec, kiedy beda mogly odleciec. Tego dnia czlowiekowi najwyrazniej nie bylo dane latac. -Jezu! - mruknal Michaels. -Aha, niezly chaos. I wiesz co? Michaels z kwasna mina pokiwal glowa. - Chyba wiem. Cos mi mowi, ze to my bedziemy sie musieli zajac przyczynami tego chaosu. Zdawal sobie sprawe, ze nie powinien byl tego mowic, wiedzial, ze znudzone bostwo, oddelegowane do pilnowania glupcow, tylko czekalo na takie uwagi. Na skutki nie musial dlugo czekac. - Dyrektor Michaels? Michaels spojrzal na wysoka, zielonooka blondynke w wieku okolo trzydziestu lat. Miala krotkie tlenione wlosy, a ubrana byla w ciemny, klasyczny kostium, ze spodnica siegajaca jej prawie do kolan. Na nogach miala buty na rozsadnych, plaskich obcasach. Kiedy zrobila krok w jego kierunku, pomyslal, ze to gimnastyczka albo moze tancerka. Poruszala sie z ogromnym wdziekiem... -Tak? -Nazywam sie Angela Cooper, jestem z MI-6*. -Siegnela po portfel i pokazala mu holograficzna legitymacje sluzbowa. - Czy pan i pani Fiorella zechcielibyscie pojsc ze mna? Minister Wood i dyrektor generalny Helms bardzo chcieliby z wami porozmawiac. - Czekamy na samolot - odpowiedzial Michaels. Cooper spojrzala na telewizor, a potem usmiechnela sie do Michaelsa. - Obawiam sie, sir, ze w najblizszym czasie nie zdolacie odleciec. A jesli mamy sie uporac z tym problemem, to przydalaby sie nam wasza pomoc. Zalatwilismy to z wasza pania dyrektor. Michaels spojrzal na Toni. Uniosla brwi, jakby chciala powiedziec: "Czemu nie?". No wlasnie, czemu nie? Na pewno lepiej bedzie robic cos pozytecznego niz siedziec w zatloczonej poczekalni na lotnisku. Poza tym, wiele sie nasluchal o siedzibie MI-6; teraz bedzie ja mial przynajmniej okazje zobaczyc. Angela Cooper miala w sobie cos, co dzialalo Toni na nerwy. Podczas gdy wiozla ich ulicami Londynu, prowadzac wielkie Mitsubishi w strone Vauxhall - Wywiad brytyjski, formalnie Secret Inteligence Service - SIS - tajna sluzba wywiadowcza. Nazwa MI-6 pochodzi z lat trzydziestych i czterdziestych XX wieku, kiedy byla to "section six of military inteligence", czyli szosta sekcja wywiadu wojskowego [przyp. tlum.]. Crossing, Toni usilowala dociec, co jej w tej kobiecie przeszkadza. Cooper byla atrakcyjna, uprzejma, dobrze sie wyslawiala. Miala zapewne tyle samo lat co Toni - rok w te, czy w te - a skoro byla agentka MI-6, to pewnie mialy wiele wspolnego. Na pierwszy rzut oka nie znajdowala zadnego powodu, zeby czuc do niej antypatie. Coz, moze to instynktowna niechec. A moze powodem byl wyraz twarzy Alexa, kiedy ta kobieta podeszla do nich na lotnisku. To meskie zainteresowanie, ktore zreszta szybko zamaskowal. Alex mowil, ze ja kocha i Toni mu wierzyla, ale mezczyzn tak trudno jest czasem zrozumiec. Ciekawe, jak Alex zachowalby sie wobec tej tlenionej blondynki, gdyby ona, Toni, nie stala obok? Zaczalby flirtowac? A moze cos wiecej? Nie podobalo jej sie, ze jest zazdrosna. Nie miala zadnych podstaw, zeby podejrzewac Alexa o niewiernosc, nawet w myslach, ale coz, czula to, co czula. Nikt nigdy nie twierdzil, ze milosc trzyma sie zasad logiki. A jesli ktos tak mowil, to po prostu klamal. -Jestesmy na Vauxhall Bridge Road - powiedziala Cooper. - Teraz musimy juz tylko przejechac na druga strone Tamizy. Zaraz zobaczycie nasz budynek po lewej stronie, o tam. Kolo stacji metra. - Wskazala reka i Toni wychylila sie na tylnym siedzeniu, zeby popatrzec. Siedziba MI-6 byla imponujaca i - jak na Londyn - dosc niezwykla budowla. Kamien, z ktorego zostala zbudowana, wygladal na kremowy, bylo tu mnostwo okien, a na dachu posadzono zielen. Alex, ktory siedzial z przodu kolo Cooper, powiedzial: -Myslalem, ze bezpieczenstwo wewnetrzne lezy w gestii MI-5, a MI-6 operuje za granica. -Cos jak FBI i CIA? - odparla Cooper. - Coz, do pewnego stopnia rzeczywiscie tak jest. Ale sa tez pewne obszary wspolne. W ciagu ostatnich kilku lat MI-5 przerzucilo wiele srodkow, koncentrujac sie na Irlandii Polnocnej i na walce z przestepczoscia zorganizowana. W centrali zgodnie uznano, ze to zagrozenie komputerowe pochodzi prawdopodobnie zza granicy, wiec mamy troche swobody dzialania. W koncu wszyscy jedziemy na tym samym wozku. Alex usmiechnal sie. - W takim razie niezbyt to przypomina relacje miedzy FBI i CIA. Cooper odslonila w usmiechu idealnie rowne zeby. - Coz, oczywiscie my takze mamy nasza rywalizacje miedzy sluzbami. Tym z MI-5 - my ich nazywamy Security Service* - nie bardzo sie podoba, kiedy zapuszczamy sie za daleko na ich terytorium. Ale nasi ministrowie sa tym wszystkim troche zaniepokojeni, wiec my z MI-6, to znaczy SIS - troche pomagamy. Prawde mowiac, nasz system komputerowy jest lepszy niz tych z MI-5, wiec mamy nad nimi przewage. Chociaz podejrzewam, ze troche nam w tej dziedzinie brakuje do was w Stanach. Slyszelismy tu wiele dobrego o waszej organizacji. Wywodzicie sie z CITAC, prawda? Miala na mysli dawne Centrum Sledztw Komputerowych i Oceny Zagrozen Infrastruktury**, utworzone przez FBI w polowie lat dziewiecdziesiatych do walki z przestepczoscia komputerowa. - Niezupelnie - odparl Alex. - Ale istnieje pewien zwiazek. Widac, ze odrobila pani lekcje. Cooper znow sie usmiechnela, blyskajac rownymi, bialymi zebami. - Sluzba bezpieczenstwa [przyp. tlum.]. ** Computer Investigations and Infrastructure Threat Assessment [przyp. tlum.]. Toni pomyslala, ze zdecydowanie jej nie lubi. A jesli Alex nie przestanie glupio sie usmiechac za kazdym razem, kiedy ta Cooper cos powie, to pozaluje. Odrobila pani lekcje. Myslalby kto. Niedziela, 3 kwietnia Stonewall Fiat, Newada Ruzjo wolal krotka bron palna malego kalibru, przyzwyczail sie do takiej w oddzialach Specnazu. Byla rownie skuteczna, jak bron wiekszego kalibru, jakiej chetnie uzywali Amerykanie - jesli potrafilo sie celnie strzelac. Pocisk kalibru 0,22 cala w oko byl wart co najmniej tyle samo, co 0,357 cala w piers, a z malokalibrowego pistoletu znacznie latwiej sie strzelalo. Prawie nie bylo podrzutu, mniej halasu, niewielki plomien wylotowy, dluzsza lufa - wszystko to sprawialo, ze byla to bron bardziej precyzyjna. Amerykanow uczono zwykle strzelac w piers, wiec wieksze pociski byly tu uzasadnione, biorac pod uwage slabe strony wszelkiego rodzaju broni krotkiej. Ale Amerykanie mogliby sie wiele nauczyc od Izraelczykow, czy od Specnazu. Po odpowiednim treningu, instynktownie strzelalo sie w glowe. Sprowadziwszy sie tu, na pustynie, Ruzjo kupil dwie sztuki broni, obie uzywane. Jedna z nich byl pistolet sportowy, Browning 1MSA Silhouette, opracowany na podstawie modelu Buck Mark. Byla to prosta konstrukcja samopowtarzalna, z dziesiecioma nabojami w magazynku, lufa dlugosci 23 centymetrow i umieszczonym na niej celownikiem kolimatorowym Tasco ProPoint. Poslugiwanie sie ta bronia bylo proste: po wprowadzeniu naboju do lufy wlaczalo sie celownik, naprowadzalo bron na cel i, jesli strzelec sciagnal spust dostatecznie delikatnie, pocisk trafial w miejsce, ktore wskazywal swietlny punkt w wizjerze celownika. Z odleglosci dziesieciu metrow Ruzjo trafial z tego Browninga w sam srodek dziesieciocentowki. Z odleglosci stu metrow, strzelajac z podporki, bez najmniejszego trudu trafial w cel wielkosci dloni. Na treningu trafil w cel wielkosci czlowieka z odleglosci prawie trzystu metrow, kiedy juz wyczul Browninga i wiedzial, o ile pocisk opadnie i zboczy. Nawet taka pestka, jak te, ktorymi strzelalo sie z Browninga, mogla z tej odleglosci nabic solidnego guza. Nie byla to najlepsza bron na duze odleglosci, ale amunicja, ktorej uzywal - CCI Minimag - miala teoretyczny zasieg do dwoch i pol kilometra. Karabin byl oczywiscie lepsza bronia, ale pistolet latwiej bylo w razie potrzeby ukryc pod kurtka, a i tak mozna bylo z niego trafic czlowieka w glowe z odleglosci znacznie wiekszej niz ta, do ktorej przyzwyczajona byla wiekszosc strzelcow, poslugujacych sie bronia krotka. W swoim malym arsenale mial tez strzelbe powtarzalna Savage Model 69E o kalibrze wagomiarowym 12. Ja rowniez kupil z drugiej reki, w innym miescie niz pistolet. Nie byla tak dobra, jak drozsze modele ze zdwojonymi prowadnicami, minimalizujacymi ryzyko zaciecia sie zamka. W magazynku tej strzelby miescilo sie piec nabojow - Ruzjo najchetniej uzywal grubego srutu numer 4. Byl to model o krotkiej lufie, zwany przez Amerykanow riot gun* i dostatecznie odpowiadal potrzebom Ruzjo. Moglby kupic dobry karabin mysliwski z celownikiem optycznym, zeby zwiekszyc swoj zasieg razenia. Uznal jednak, ze na kogos, kto chcialby go zastrzelic z karabinu z odleglosci pieciuset metrow sa lepsze sposoby niz pojedynek snajperski na dlugi dystans. Sprawdzil dokladnie okolice wokol swej przyczepy i ustalil, ze znajdowalo sie tam zaledwie - Strzelba do tlumienia zamieszek [przyp. tlum.]. kilka miejsc, z ktorych dobry strzelec moglby go zobaczyc i trafic. Zainstalowal w tych miejscach pewne srodki obronne. Oczywiscie mogli go zaatakowac, kiedy bedzie poza przyczepa, ale coz, przed wszystkim i tak nikt nie zdola sie zabezpieczyc. Zeszlej nocy Ruzjo oczyscil i naoliwil pistolet oraz strzelbe, po czym zaladowal je swieza amunicja. Zaladowal tez cztery zapasowe magazynki do Browninga, a w specjalny pas wsunal 10 dodatkowych nabojow do strzelby. Gdyby musial uzyc Savage'a, zeby sie bronic, znaczyloby to, ze przeciwnik zblizyl sie na bardzo mala odleglosc; w takiej sytuacji Ruzjo nie mialby szansy na ponowne zaladowanie strzelby, ale wolal sie zabezpieczyc na wszelki wypadek. Prawdopodobnie szloby mu wtedy juz tylko o jak najdrozsze sprzedanie wlasnej skory. Liczyl sie z mozliwoscia, ze zostanie pokonany, ale tez wiedzial, ze zrobi wszystko, co w jego mocy, by zwyciezca nie wyszedl z tego bez szwanku. Zrobil, co mogl. Co prawda moglby tez sprobowac uciec, ale uznal, ze bylo juz na to za pozno. Bedzie, co ma byc. On ze swej strony przygotowal sie, jak mogl najlepiej. Teraz pozostawalo tylko czekac. Potrafil czekac, to byla jego mocna strona. Na razie postanowil sie przespac. Kto wie, kiedy znow bedzie sobie mogl na to pozwolic. A moze juz nigdy? Podszedl do lozka, polozyl strzelbe i pistolet na podlodze i wlaczyl maly nadajnik radiowy. Wyciagnal sie na lozku. Wzial kilka glebokich oddechow, odprezyl sie najlepiej jak potrafil i po chwili zapadl w sen. Snil o Annie. Niedziela, 3 kwietnia Las Vegas, Newada Ile jeszcze? - spytal Howard. -Okolo dwudziestu minut - odpowiedzial Fernandez. -Przykrec troche klimatyzacje, nie jest az tak goraco. - Nie chcesz chyba, zebysmy sie tu upiekli, John? W poludnie bedzie pewnie ponad trzydziesci stopni, a wiesz, jak nasz pojazd rozgrzewa sie na sloncu. Jechali tylko we dwoch wojskowym Hunwee Special piaskowego koloru. -Jesli wszystko pojdzie zgodnie z planem, w poludnie bedziemy juz na pokladzie samolotu, lecacego do Waszyngtonu. - Ale nie zaszkodzi sie zabezpieczyc - zasugerowal sierzant. Howard pokrecil glowa. - Automatyczna skrzynia biegow, wspomaganie kierownicy, klimatyzacja, a ty sie boisz, ze pozniej moze byc goraco? Mieczak sie z ciebie robi na stare lata, Julio. - A moze pan general wolalby nastepnym razem pojechac powozem z zaprzegiem? Jestem pewien, ze stara oslica Nelly bardziej przypadlaby panu generalowi do gustu, niz ja. -Przynajmniej nie narzekalaby na upal. -A gdyby jednak zaczela narzekac, pan general moglby ja smagnac batem. Jestem pewien, ze ma pan w szafie cala kolekcje roznych biczow i pejczow. Howard usmiechnal sie. - W porzadku, a teraz zreferuj mi wszystko jeszcze raz. Fernandez wzniosl oczy ku niebu. - Tak jest. Mamy trzy zespoly dwuosobowe w Parowie Krowiej Czaszki; prowadza obserwacje. Jesli nasz Iwan wychyli glowe za drzwi, mozemy go zgarnac jak slepego kociaka. Od osmej rano bedziemy mieli wsparcie Wielkiego Zeza, czeka tez gotow do startu smiglowiec Gwardii Narodowej, na wypadek, gdybysmy go potrzebowali, chociaz na pewno nie bedziemy. Mamy dwa oddzialy znudzonych, gotowych do boju zolnierzy w transporterach przed nami i za nami, no i w przyczepie Airstream na pustkowiu jednego potluczonego przez zycie faceta ze Specnazu, ktory nie ma dokad uciec, ani gdzie sie schowac. Howard skinal glowa. - W porzadku. Fernandez wyczul nute niepokoju w jego glosie. - O co chodzi, John? Moglibysmy tam podjechac we dwoch i zwinac tego palanta bez niczyjej pomocy; ty moglbys zaczekac w samochodzie. To tylko jeden facet, obojetne, jak dobry. -Niemcy tak samo pewnie mysleli o sierzancie Yorku* - odparl Howard. -Jezu. Niepotrzebnie sie az tak przejmujesz. -Fernandez przykrecil odrobine klimatyzator. - Moze mozg ci zamarzl. A jak tam poszlo Tyrone'owi na tych zawodach z bumerangiem? Howard pomyslal, ze nie byla to najbardziej subtelna zmiana tematu, ale uznal, ze Julio ma prawdopodobnie racje. Naprawde nie trzeba sie przejmowac tym samotnym facetem na pustyni. Zdejma go bez najmniejszego trudu, rozczarowani brakiem jakiegokolwiek oporu i oddadza w rece psychiatrow. - Zajal trzecie miejsce. - Naprawde? Niezle, jak na pierwszy raz, co? -O, tak. Poprawil swoj zyciowy rekord i byl z tego bardziej dumny niz z dobrego miejsca. , jestes calkiem niezlym ojcem jak na starego pryka. Moze bede mial do ciebie kilka pytan kiedy - dolacze do klubu tatusiow. Howard Mogl sobie wyobrazic, co zrobi Fernandez kiedy dziecko Julio i Joan po raz pierwszy dostanie goraczki, czy tez zwymiotuje nagle zielonym, albo bedzie mialo kolke. Dobrze pamietal, ile razy w panice dzwonil do matki, kiedy Tyrone byl noworodkiem. -Co cie tak rozbawilo, John? -Wyobrazilem sobie was oboje o drugiej nad ranem przy placzacym dziecku. Joan bedzie musiala to sfilmowac. *Alvin Cullum York (1887-1964), amerykanski bohater pierwszej wojny swiatowej, wslawil sie brawurowym atakiem w pojedynke na przewazajace sily niemieckie, podczas ktorego zabil 25 Niemcow; w 1941 roku nakrecono o jego zyciu film pt. "Sierzant York" [przyp. tlum.]. Nabral gleboko powietrza i wypuscil je powoli. Normalne zdenerwowanie przed operacja, zawsze je odczuwal, dopoki nie nadszedl czas siegniecia po bron. Moze gdyby mial doswiadczenie z prawdziwej wojny, reagowalby inaczej. Byl pewien, ze tak. Niedziela, 3 kwietnia Quantico,Wirginia Jay Gridley siedzial na wozku inwalidzkim z napedem elektrycznym, przypatrujac sie dwom mezczyznom, ktorzy grali w ping-ponga. Jego wyobrazenia o koniecznosci lezenia w szpitalu calymi tygodniami, najwyrazniej nie odpowiadaly rzeczywistosci. Widzial tu facetow, ktorzy poprzedniego dnia przeszli operacje serca, a dzis chodzili juz o wlasnych silach, popychajac przed soba po korytarzu stojaki z kroplowkami. Widocznie ruch byl dla rekonwalescentow lepszy niz lezenie. Przynajmniej dla niektorych.Jego rodzice byli juz w drodze, spodziewal sie ich po poludniu, ale niezbyt cieszyl sie na ich wizyte. Beda sie zamartwiac, beda chcieli sie nim zaopiekowac i... ee... tego... O czym wlasciwie przed chwila myslal? Ze strachu znow oblal go zimny pot. Uraz fizyczny byl powazny, na pewno, ale powiedziano mu tutaj, ze da sie go wyleczyc, ze za kilka tygodni Jay bedzie znow soba, bedzie mogl chodzic, mowic, machac rekami. Gorzej, ze cos sie dzialo z jego umyslem, najpierw czul gonitwe mysli, a potem calkiem gubil watek. Okropnie go to przerazilo. Mogl wedrowac po rzeczywistosci wirtualnej z uszkodzona reka, czy noga - do diabla, nawet bez rak i nog - ale jesli jego mozg nie... jesli jego mozg nie... Co? Bal sie, a przez chwile nie wiedzial nawet, dlaczego, ale zaraz sobie przypomnial. Jego umysl. Jego mozg. Mial trudnosci z zebraniem mysli. Czul sie, jakby probowal wykonywac w pamieci obliczenia tuz przed zasnieciem, nie mogl sie skoncentrowac, gubil watek, byl rozkojarzony! Musial zaraz znalezc osprzet VR* i ruszyc online w cyberprzestrzen. Musial sie przekonac, czy potrafi jeszcze robic te najwazniejsza rzecz na calym swiecie. Dla niego nie byla to tylko praca, to bylo jego zycie. Nie wyobrazal sobie zycia bez pracy z komputerami. Gestem przywolal pielegniarke, ktora przechodzila akurat przez pokoj wypoczynkowy. Nawet nie probowal mowic, co zreszta tez go przerazalo, ale posluzyl sie jezykiem znakow, zeby pokazac, ze chodzi mu o dostep do rzeczywistosci wirtualnej: palce wskazujace na oczach, kciuki na uszach. Pielegniarka skinela glowa. - Jasne. Tedy korytarzem, a potem w lewo. Chodzmy, zaprowadze cie. Machnal reka, dajac jej znac, ze nie trzeba, po czym posluzyl sie zdrowa dlonia do manipulacji joystickiem wozka inwalidzkiego. Sam znajdzie komputer. Zaloguje sie i zobaczy, co potrafi zrobic. Jesli w ogole jeszcze cos potrafi. Niedziela, 3 kwietnia posiadlosc "Cisy", Sussex, Anglia Major Peel odchylil sie na krzesle przy biurku, w gabinecie, udostepnionym mu przez Jego Lordowska Mosc w domku, w ktorym mieszkal kiedys zarzadca. Mniej wiecej trzysta lat temu ten domek, w ktorym Peel mial teraz swoje biuro, zostal wybudowany jako - VR - Virtual Reality - rzeczywistosc wirtualna [przyp. tlum.]. kosciol katolicki. W tamtych czasach, kiedy kosciol anglikanski na dobre nabieral rozpedu, w niektorych czesciach kraju praktykowanie katolicyzmu moglo czlowieka kosztowac glowe, wiec bogaci katolicy budowali male sanktuaria na swych wlosciach i zbierali sie potajemnie z wybranymi bracmi w wierze, zeby praktykowac swa religie. Jesli robili to oglednie, a wlasciciel rezydencji ziemskiej byl dostatecznie bogaty i cieszyl sie dobra opinia, miejscowe wladze przymykaly oczy na te praktyki. To, ze krol chcial rozwodu nie bylo wystarczajacym powodem do zrezygnowania - ot, tak po prostu - z wiary i obrzedow, praktykowanych od pokolen. Okno, przy ktorym stalo biurko Peela nie bylo wprawdzie witrazem, ale na scianie znajdowal sie symbol Trojcy Swietej, a samo biurko umieszczono w miejscu, w ktorym kiedys byl oltarz. Peel spogladal na monitor komputera, sluchajac raportu porucznika Wilsona, jednego ze swych najlepszych ludzi. Wilson dowodzil ekipa, ktora prowadzila obserwacje Bascomb-Coombsa. - Na pewno nie zorientowal sie, ze jest pod obserwacja? - Na pewno, sir. Jest moze inteligentniejszy niz audytorium pelne profesorow z Oxfordu, ale w takich sprawach nie nalezy do najbystrzejszych. Nie dobieralismy sie do jego sprzetu komputerowego, ani oprogramowania - zainstalowal zabezpieczenia, ktorych lepiej nie ruszac - ale wszedzie mamy ukryte kamery. Te w jego laboratorium i w domu sa umieszczone w suficie nad stacjami roboczymi, skierowane na monitory i klawiatury. Jego system komputerowy moze byc zabezpieczony najlepiej na swiecie, a nam wystarczy, ze widzimy, co wprowadza z klawiatury i slyszymy polecenia, wydawane glosem. I oczywiscie nagrywamy wszystko, co pojawia sie na jego monitorach. - A co ze sprawa tych portow lotniczych? Wszystkie slady zatarte? -Tak jest, sir. Nie da sie przesledzic niczego, co ten facet robi online. Wykombinowal jakis sposob, zeby spowodowac przeciazenie osprzetu VR - nie mamy bladego pojecia, jak to zrobil - i paru ludzi, ktorzy za nim weszyli, poslal do szpitala z czyms w rodzaju udaru mozgu. -Naprawde? -Tak, sir. Ale jest pewna drobna sprawa, ktora nas troche niepokoi. Wydaje sie, ze MI-6 skontaktowalo sie z szefem Net Force, tej agendy FBI do walki z przestepczoscia komputerowa. Facet jest w Londynie i wspolpracuje z nimi. -Tak szybko? -Najwidoczniej ten Amerykanin jest tu juz od jakiegos czasu, przylecial na konferencje, czy cos w tym rodzaju. -Hm, trzeba uwazac. Informuj mnie na biezaco. -Tak jest. -Cos jeszcze? -Nic zwiazanego z naszym projektem, ale mam cos, co moze pana zainteresowac. Pamieta pan Plechanowa? -Tego Rosjanina, ktory chcial zawladnac Azja? Oczywiscie. -Niezle zarobili, szkolac swego czasu jedna z grup Plechanowa. - Paru jego ludziom udalo sie zniknac - ciagnal Wilson. - Chodzi zwlaszcza o tego specjaliste od mokrej roboty ze Specnazu, Ruzjo. - A, tak. Ostry facet. Wiec zdolal uciec, tak? -Ale tylko tymczasowo, jak sie dowiedzial Bascomb-Coombs. Zaszyl sie gdzies na zachodzie Stanow i zdaje sie, ze Amerykanie lada" chwila go zdejma. -Jego pech. -Pomyslalem, ze moze to pana zainteresowac. -Tak, tak. Informuj mnie, kiedy pojawi sie cos nowego. Peel przerwal polaczenie i wyjrzal przez stare okno. Tyle interesujacych wydarzen. Wprawdzie to nie to samo, co sluzba w pulku, ale i tu czasem sie cos dzialo. O, tak. Niedziela, 3 kwietnia Stonewall Fiat, Newada -Wszystko gotowe? -Tak jest, sir - odpowiedzial Fernandez. - Strzelcy wyborowi na miejscach, zolnierze zajmuja pozycje. Otoczylismy to miejsce, a zespol uderzeniowy jest w drodze do przyczepy kempingowej. Nie korzystaja z drogi, na wypadek, gdyby byla zaminowana. - Fernandez usmiechnal sie ironicznie, dajac do zrozumienia, ze nie wierzy w zadne miny. Obaj mezczyzni stali w swych zmodyfikowanych kombinezonach S/PP* kolo Hunwee, zaparkowanego kilkaset metrow od przyczepy Ruzjo, na jedynej drodze, jaka tam prowadzila. Howard uniosl wizjer helmu i przez polowa lornete Leupolda, zapewniajaca dziesieciokrotne przyblizenie, ogladal cel. - Nigdzie go nie widac. Pewnie lubi dluzej pospac. -Jego sprawa - powiedzial Fernandez. - Nasi chlopcy za chwile tam beda z granatami ogluszajacymi i - Soldiers lntegrated Protective Ensemble - kombinezon ochronny, kuloodporny, ze skomputeryzowanym helmem, zapewniajacym lacznosc taktyczna [przyp. tlum.]. gazem obezwladniajacym, ktory powoduje torsje. Nasz pan Zabojca obudzi sie gluchy i slepy, rzygajac wczorajsza kolacja. Po uszy w gownie. Szkoda, ze nie pozwoliles mi poprowadzic zespolu uderzeniowego, nie ma sensu, zebysmy obaj tracili dobra zabawe. - Niedlugo masz zostac mezem i ojcem, Julio. Jesli sadzisz, ze mam chec tlumaczyc Joan, ze cos ci sie przytrafilo, to bardzo sie mylisz. Zacznij sie przyzwyczajac do siedzenia za biurkiem. - Ach, coz to bedzie za dzien. -Nadejdzie szybciej, niz sie wam wydaje, sierzancie. Spojrzal na przyczepe. Jak dotad, wszystko w porzadku. Ruzjo nie spal juz od dawna, kiedy wreszcie uslyszal zblizajacy sie pojazd. Wstal, zapial pas z dodatkowymi nabojami, siegnal po strzelbe i przewiesil ja sobie przez ramie. Wzial pistolet, maly nadajnik i podszedl do okna nad zlewem. Nadajnik przypial do pasa i z Browningiem w reku wyjrzal przez okno. Do przyczepy zblizal sie ze spora predkoscia niski, kanciasty samochod terenowy burego koloru. Podjezdzal wlasnie pod niewielkie wzniesienie, poruszajac sie dziesiec metrow na lewo od drogi i rownolegle do niej. Za ciezarowka unosila sie chmura jasnozoltego kurzu. Operacja wojskowa? Kierowca nie korzysta z drogi, zeby nie wpasc na mine? Sprytnie. Jesli to byli zolnierze, mieli prawdopodobnie na sobie kamizelki kuloodporne, wiec Ruzjo wiedzial, ze jego bron nie na wiele mu sie przyda, chyba ze bedzie strzelal bardzo celnie. Musi miec to na uwadze. Odetchnal kilka razy gleboko, siegnal po szklanke, nalal odrobine wody i przeplukal usta nad zlewem. Odstawil szklanke, wsunal pistolet za pas i podszedl do drzwi. Nadchodzili goscie i czas juz bylo zorganizowac godne powitanie. Odpial nadajnik od pasa. Urzadzenie mialo cztery przyciski, z ktorych kazdy sluzyl do wysylania sygnalu, potegowanego przez wzmacniacz, ukryty w antenie satelitarnej, zamontowanej na dachu przyczepy. Westchnal i nacisnal pierwszy przycisk. -A to co, u diabla? - spytal Howard. Wokol przyczepy pojawila sie sciana szarosci, wzbijajaca sie w ciagle jeszcze chlodne powietrze poranka. W ciagu paru sekund ciemna chmura bez reszty spowila przyczepe. -Zaslona dymna - powiedzial Fernandez zupelnie niepotrzebnie do mikrofonu taktycznego zestawu lacznosciowego LOSIR*, wbudowanego w helm. -Zwolnijcie. Dowodca zespolu uderzeniowego mruknal sarkastycznie: - O kurwa, naprawde? Howard slyszal te wymiane zdan w sluchawkach swojego zestawu, ale byl zajety opuszczaniem wizjera i przestawianiem go na podczerwien. Nie na wiele sie to przydalo; urzadzenie, robiace tyle dymu, generowalo rowniez cieplo i Howard nie mogl zobaczyc, co sie dzieje za ta dymno-termiczna zaslona. Przelaczyl sie na transmisje z Wielkiego Zeza, ale na powiekszonym komputerowo obrazie satelitarnym - Line-of-sight infrared tactical com unit - taktyczny zestaw lacznosci pracujacy w pasmie promieniowania podczerwonego [przyp. tlum.]. wewnatrz pierscienia dymu nie bylo widac nic, oprocz przyczepy. - Jest w srodku - powiedzial Howard. - Mozecie kontynuowac, ale ostroznie. -Zrozumialem - potwierdzil dowodca zespolu uderzeniowego. Ruzjo wygladal przez okienko nad drzwiami. Swiece dymne skutecznie zaslonily przyczepe. Za kilka sekund przestana dymic i odpala flary, ktore powinny wyeliminowac wszelkie czujniki podczerwieni, jakimi tamci mogli dysponowac. Spojrzal na drugi przycisk i pokiwal glowa. Od dluzszego czasu nikogo nie zabil, ale bylo oczywiste, ze ten atak zorganizowali wojskowi, wiec ludzie, ktorzy - jak przypuszczal - zajeli pozycje wokol jego przyczepy w miejscach, nadajacych sie dla strzelcow wyborowych. Byli gotowi go zastrzelic, jesli otrzymaja taki rozkaz. Znali tez ryzyko. A jesli nie, to za chwile mieli je poznac. W dziewieciu miejscach, z ktorych strzelcy wyborowi mogliby miec w polu ostrzalu jego przyczepe, Ruzjo ukryl lacznie dwadziescia siedem min przeciwpiechotnych, umieszczajac je w duzych papierowych kubkach, odwroconych dnem do gory i przysypujac cienka warstwa piasku. Miny byly odmiana starej Skaczacej Betty; maly ladunek sprezonego gazu podrzucal mine wielkosci paczki papierosow na wysokosc ponad poltora metra i wtedy nastepowala eksplozja materialu wybuchowego, rozrzucajaca dookola stalowe sruciny z niszczycielska sila. Nieosloniety czlowiek, znajdujacy sie w odleglosci kilku metrow od eksplodujacej miny z reguly ginal, albo zostawal ciezko ranny. A i u tych, ktorzy mieli na sobie oslony, stalowe sruciny mogly trafic w szwy, czy niechronione miejsca, powodujac powazne, albo nawet smiertelne obrazenia. Nacisnal guzik. W sluchawkach zestawu LOSIR Howarda rozlegly sie krzyki i jeki posrod niezbyt glosnych wybuchow. Sekunde, moze dwie pozniej te odglosy dotarly do niego juz nie online, lecz w rzeczywistosci. - Meldowac! -Mina, pulkowniku, Spalding dostal i mocno krwawi! - Wybuch na stanowisku drugim, sir, solidnie nami potrzasnelo, ale nikt nie zostal ranny! -Reader dostala w twarz...! -John, popatrz. Howard spojrzal na zaslone dymna, w ktorej wybuchaly wlasnie jaskrawe flary. Co tam sie, u diabla, dzieje? Kiedy pierwsza swieca dymna odpalila ladunek magnezji, Ruzjo otworzyl drzwi przyczepy i wyszedl na zewnatrz. Mial do pokonania zaledwie pietnascie metrow, ale musial sie znalezc tam, dokad zmierzal, zanim jego cialo stanie sie jedynym zrodlem ciepla na tym obszarze. Na wypadek, gdyby tamci korzystali z rozpoznania satelitarnego, czy lotniczego. Ruszyl biegiem. Jego kryjowka - jama, zamaskowana plyta ze sklejki - byla wylozona od srodka materialem pochlaniajacym cieplo oraz warstwa metalowej folii. Zewnetrzna strone sklejki Ruzjo zamaskowal, przyklejajac do niej piasek i suche galazki. Plyta byla praktycznie niewidoczna, a zarazem na tyle wytrzymala, ze mozna bylo po niej chodzic. Jama miala zaledwie metr szerokosci i dwa metry dlogosci, ale nie zamierzal pozostawac w niej zbyt dlugo. Kiedy znalazl sie w jamie, scisnal latarke chemiczna, ktora dawala tyle swiatla, ze mogl wlaczyc zasilany na baterie monitor telewizyjny. Dwie kamery -jedna na dachu przyczepy, rowniez ukryta w antenie satelitarnej i druga w smietniku - przesylaly zamglony, ale przydatny obraz przyczepy i okolicy, lacznie z jego Toyota. W samochodzie zainstalowane byly urzadzenia, niezbedne do realizacji pozostalej czesci planu. Jeszcze chwile, niech dym sie rozwieje. -Dym rzednie - uslyszal Howard w sluchawkach LOSIR. -Kontynuowac z maksymalna ostroznoscia -rozkazal. -Wciaz chce go pan zywego? Howard zgrzytnal zebami. Mial, jak dotad, czterech rannych i z tego, co mowil lekarz wynikalo, ze dwoch z nich trzeba szybko przetransportowac do szpitala. Smiglowiec Gwardii byl juz w drodze. -Tak, zywego, jesli to mozliwe. Ale przede wszystkim dbajcie o wlasne bezpieczenstwo. Nie chce kolejnych rannych, zrozumiano? Jesli bedziecie musieli strzelac, strzelajcie. -Tak jest, sir. Teraz, pomyslal Ruzjo, i wcisnal trzeci z czterech przyciskow w swoim nadajniku. -Uwaga! - powiedzial Fernandez. Howard uniosl wzrok. Zza rzednacej zaslony dymu na droge wyjechal jakis pojazd. Sportowy samochod Ruzjo. -Probuje uciekac! Rozlegl sie charakterystyczny odglos strzalow z pistoletow maszynowych". Howard patrzyl na uciekajacy samochod przez lornetke. Widzial, jak pociski uderzaja w metal karoserii. Co za idiota! Sadzil, ze bedzie mogl tak po prostu wskoczyc do samochodu i odjechac? Ruzjo nacisnal ostatni przycisk. Zanim Howard zdazyl nastawic ostrosc, zeby przyjrzec sie kierowcy, samochod eksplodowal. Od wybuchu zatrzesla sie ziemia, a fala uderzeniowa przetoczyla sie z piekielnym hukiem. Chmura dymu w ksztalcie grzyba, z kula ognia w srodku, przypominala wybuch miniaturowej bomby atomowej. To nie byla eksplozja zbiornika paliwa, w tym samochodzie musialy byc materialy wybuchowe. -Jasna cholera! - mruknal Fernandez. - Co on tam, u diabla, mial w tym wozie? Kiedy dym troche sie przerzedzil, zobaczyli, ze z samochodu zostal jedynie kawalek karoserii i dwie dymiace opony. Plonace szczatki wybuch rozrzucil w promieniu kilkuset metrow. Howard przypatrywal sie temu w milczeniu. Chryste! Co za burdel! -Wydaje sie, ze mial pan powody do niepokoju, panie pulkowniku. Mylilem sie, przyznaje. Howard tylko pokiwal glowa. (Niedziela, 3 kwietnia jLhasa, Tybet Jay Gridley siedzial na podlodze ze skrzyzowanymi nogami, otulony w pomaranczowa szate. Chlodne powietrze ciezkie bylo od woni kadzidel. Cienka trzcinowa mata nie chronila go przed zimnem kamieni, na ktorych siedzial. Czul tez chlod na ogolonej glowie. Przez otwarte okno widzial gruba na trzy metry, polyskliwa pokrywe sniegu. Z oddali dochodzil choralny spiew, niski, pulsujacy. Wielka komnate oswietlaly setki swiec. Na niskim drewnianym podium, wznoszacym sie zaledwie kilkanascie centymetrow nad podloge, naprzeciw mnichow siedzial w pozycji kwiatu lotosu glowny mnich Sojan Rinpoche. Tez byl lysy, mial okolo siedemdziesieciu lat, a jego twarz pokrywaly drobne zmarszczki. Po kilku minutach sluchania tego guru Gridley zrozumial, skad wziely sie zmarszczki - Sojan Rinpoche duzo sie usmiechal. W tej chwili stary mnich mowil o jakims buddyjskim bostwie: - ...w sanskrycie nazywa sie Yamantaka*. W Chinach nazywaja go Yenantechia. W Tybecie mowimy na niego Gshinrjigshed. Wszedzie znany jest jako Ten, Ktory Pokonal Smierc, jeden z Osmiorga Straszliwych, Straznikow Wiary i patron Dgelugspa**. - Budzi groze, ten bodhisattwa*** Mandzusri. Dawno temu podczas pewnej wielkiej bitwy w Tybecie, Gshinrjigshed przybral swa forme, zeby stawic czolo Bogu Smierci i pokonac go. Ma dziewiec glow, trzydziesci cztery ramiona i szesnascie stop. Jest Siejacym Groze, Wielkim Przerazeniem, Pogromca Demonow. - Jest kims - ciagnal starzec z usmiechem - kogo lepiej nie wkurwiac. Gridley byl troche zaskoczony tym ostatnim zdaniem. Dziwnie zabrzmialo w ustach swiatobliwego Tybetanczyka. Westchnal. Coz, to byl scenariusz tego starca -o ile rzeczywiscie byl to stary czlowiek, a nie ktos, kto tylko wcielil sie w taka postac - ale niezbyt ciekawy. Za prosty. Teraz, kiedy juz sie tu znalazl, Jay nie bardzo wiedzial, po co wlasciwie przyszedl. Co mial tu nadzieje znalezc? Pielegniarka. To pielegniarka powiedziala mu, zeby zajrzal do tego starego faceta. Po tym, kiedy Jay *W buddyzmie polnocnym jedno z osmiu surowych bostw opiekunczych dharmapala [przyp. tlum.]. **W jezyku tybetanskim "wzor wartosci", nazwa sekty Dalaj Lamy i panczenlamow, zwanej tez Sekta Zoltych Czapek [przyp. tlum.]. *** Przyszly Budda - bostwo lub istota, ktora doznala oswiecenia, godnego nirwany, ale pozostaje przez jakis czas w swiecie ludzi, zeby niesc pomoc innym [przyp. tlum.]. zerwal osprzet VR i cisnal nim o podloge, niezdolny do koncentracji. Jasne, nadal potrafil korzystac z rzeczywistosci wirtualnej, ale tylko jako bierny uzytkownik. Zatracil zdolnosc jej tworzenia, manipulowania wirtualnymi swiatami. Kiedy zaczynal, wszystko bylo w porzadku, ale po paru minutach tracil watek, gubil sie, zawodzila go wyobraznia. Operator komputera, ktory nie potrafi pracowac z komputerem. Ekspert w sprawach rzeczywistosci wirtualnej, ktory nie radzi sobie z rzeczywistoscia wirtualna. Byl skonczony. Zycie stracilo sens. Ale pielegniarka - byla chyba buddystka, czy kims w tym rodzaju - dala mu adres internetowy tego guru i poradzila, zeby tam zajrzal. Powiedziala, ze guru niejednemu juz pomogl. Gridley nie mial nic do stracenia, wiec sprobowal. Ale teraz nie wyobrazal sobie, w jaki sposob ten Gshinrjijakmutam moglby cokolwiek pomoc. Stary mnich jakby czytal w jego myslach. Klasnal w rece i wszyscy pozostali mnisi wyszli. Gridley zostal z nim sam na sam. Pomieszczenie zawirowalo i nastapila zmiana scenerii - siedzieli teraz naprzeciwko siebie w wygodnych fotelach. Zamiast pomaranczowej szaty Jay mial na sobie spodnie, pulower i wysokie buty, a stary czlowiek byl ubrany w dzinsy i bawelniana koszule. Tybetanczyk zalozyl noge na noge, prezentujac sportowe obuwie firmy Nike i caly czas sie usmiechal. Wygladal jak stary sympatyczny dziadek, ktory przyszedl w odwiedziny. - Tak lepiej? - spytal. Gridley zamrugal. - E... tak, chyba tak. -Mnostwo ludzi woli scenerie tego tybetanskiego klasztoru. Czuja sie, jakby odnalezli cos prawdziwego. Niestety, tamten Tybet mozna dzis zobaczyc tylko w kinie. Obrzucil Jaya uwaznym spojrzeniem. - Cos cie gnebi. -Tak. -Twoja aura jest popekana. -Jezu, aura? Czas sie wy... -To mialo znaczyc, ze wydajesz sie miec trudnosci z koncentracja. Narkotyki? A moze jakies problemy natury medycznej? Nowotwor? Wylew? Skad u diabla mogl o tym wiedziec? Czegos takiego nie bylo widac w rzeczywistosci wirtualnej! -Ee... -Nie spiesz sie. Jesli wolisz sie teraz wylogowac i wrocic pozniej, nie ma sprawy. Jay pokrecil glowa. - Nie przypominasz zadnego guru, o jakim kiedykolwiek slyszalem. -Chcesz wrocic do klasztoru? -Nie, ja tylko... chodzi o to, ze... -Oczekiwania - powiedzial stary czlowiek. - Potrafia niezle namieszac. Miales jakies wyobrazenie, oczekiwales, ze bede konkretnie wygladal, wiec za kazdym razem, kiedy robie cos, co nie odpowiada twoim oczekiwaniom, cos ci sie gmatwa. A i bez tego masz juz spory metlik w glowie, prawda? -O, tak, to prawda. -Dojdziemy do tego. Ale po kolei. Jak mam sie do ciebie zwracac? -Chodzi o pseudonim sieciowy, czy rzeczywiste imie? -Wszystko jedno, bylebys na nie reagowal. -Jay. -W porzadku. Do mnie mozesz mowic Saji. Przybyles tu w poszukiwaniu jasnosci, tak? -Nn... nie jestem pewien. Saji wybuchnal smiechem. - Chcesz powiedziec, ze nie przyszedles tu po te wszystkie buddyjskie bzdury, demony, dharme* i tak dalej. Ale pragniesz jasnosci, zrozumienia. -Tak. -Coz, buddyzm w tym nie przeszkadza, a przeciwnie - nawet pomaga. Ale do tego tez jeszcze dojdziemy, pozniej. A teraz po kolei. Jakiego rodzaju obrazenia doznales? -Mowia, ze to wylew. -Dobrze, mozemy sie tym zajac. -Cudownie, ze mozesz. -Nie ja, Jay, my. - Postukal sie palcem w prawa skron. - Nasz mozg charakteryzuje sie znaczna redundancja**. Jesli w jakims miejscu wydarzy sie zwarcie, mozliwe jest przeslanie sygnalu tam, gdzie polaczenia sa w lepszym stanie. Moze zreszta wcale ci to nie bedzie potrzebne, zobaczymy. Zadam ci teraz cala serie pytan, a ty odpowiadaj, o ile masz ochote. -W porzadku. -Ile jest osiemdziesiat siedem minus trzynascie? -Chryste, arytmetyka? -Tak, arytmetyka. Na poczatek - powiedzial stary czlowiek z usmiechem. Jay westchnal. Kiedy jest sie na dnie, mozna juz tylko sprobowac wrocic na powierzchnie. -Siedemdziesiat cztery - odpowiedzial. -Kto jest prezydentem Stanow Zjednoczonych...? Niedziela, 3 kwietnia Stonewall Fiat, Newada -I co tu mamy, Julio? *Dharma - w buddyzmie: wieczna, uniwersalna prawda [przyp. tlum.]. **W teorii informacji: cecha wiadomosci zawierajacej wiecej informacji, niz to jest niezbedne [przyp. red.]. -Niewiele, sir. Pare nadpalonych, swiezych kosci, cos, co wyglada, jak spalone wlosy i kilka zebow. Nie wiem, co mial w tym samochodzie, ale huknelo poteznie. Rozerwalo go na kawalki i watpie, zeby udalo sie je wszystkie znalezc. Howard westchnal. No tak. Nie palil sie do pisania raportu. - W porzadku. Sprawdzcie do konca przyczepe, zostaw dwoch ludzi na warcie i zabieramy sie stad. Przyslemy tu chlopakow z laboratorium. -Tak jest, sir. Howard spojrzal na krater, wyrwany eksplozja samochodu. Plan byl inny, ale przynajmniej unieszkodliwili faceta. To byl zawodowy zabojca. Oprocz tego wszystkiego, co zrobil przedtem, mial jeszcze na sumieniu czterech ludzi Howarda. Reader byla w zlym stanie, a trzech innych wymagalo leczenia szpitalnego. Ten Ruzjo zaslugiwal na to, zeby skazac go na tysiac lat wiezienia, ale coz, stalo sie inaczej. Szybka i surowa sprawiedliwosc. Howard nie mial zbyt wiele przeciw temu. Odwrocil sie i ruszyl do Hunwee. Julio dobrze zrobil, nie wylaczajac klimatyzatora. Robilo sie coraz gorecej. Niech to wszyscy diabli! Ruzjo lezal w swojej norze, probujac zasnac. Bylo goraco, czul sie wyczerpany, ale nie potrafil sie odprezyc na tyle, zeby zapasc w drzemke. Kiedy przygotowywal swoj system obronny, zastanawial sie nad zaminowaniem przyczepy tak, zeby wyleciala w powietrze razem z samochodem, ale nie zdecydowal sie na to. Moze przyczepa jeszcze sie kiedys komus przyda. Dla niego byla domem. I, co wazniejsze, kazdy, kogo zostawia tu na strazy, na pewno schroni sie w cieniu przyczepy przed palacym sloncem, a moze i wejdzie do srodka, zeby wlaczyc klimatyzator. Zadne z okien przyczepy nie wychodzilo bezposrednio na kryjowke Ruzjo - upewnil sie o tym zawczasu. Do tej pory powinni juz znalezc szczatki tego, co zostawil dla nich w sterylnym, szczelnym pudle kartonowym, zamknietym prozniowo: troche scietych wlosow, kilka kosci, surowe mieso i krew, zmieszana z antykoagulantem, sporzadzonym z trutki na szczury, wszystko ze swini. I na koniec jeszcze ludzka czaszka, skradziona ze szkieletu w szkole, ciasno owinieta swinska skora i wypelniona swinskim mozgiem. Cos takiego ani na chwile nie zmyliloby patologa, ale ktos, kto przed chwila widzial eksplodujacy samochod, mogl pomyslec, ze kawalki kosci, krew i mozg sa ludzkie. Istnialo prawdopodobienstwo, ze wytrwaja w tym przekonaniu dostatecznie dlugo, by mu umozliwic ucieczke. Pewnosci nie bylo, ale zawsze to jakas szansa. Kamery pokazaly ludzi, wsiadajacych do pojazdow i odjezdzajacych. Ruzjo byl przekonany, ze tamci pozostawia na miejscu straze, zapewne nie wiecej niz dwoch, moze trzech zolnierzy. Upal sprawi, ze straznicy zdejma helmy i ciezkie kamizelki kuloodporne, albo wejda do przyczepy. Kiedy to zrobia, on bedzie gotowy. Sprawdza, czy w przyczepie nie ma materialow wybuchowych, a kiedy nic nie znajda, poczuja sie bezpieczni. Trzymajac pistolet w reku, Ruzjo znow sprobowal zasnac. Chocby na kilka minut. Byl bardzo zmeczony. Niedziela, 3 kwietnia Londyn, Anglia Od wewnatrz centrala MI-6 wygladala jak kazdy inny nowoczesny biurowiec. Michaels sam nie wiedzial, czego mial sie spodziewac, zwlaszcza, ze centrala Net Force tez byla dosc typowa, a mimo wszystko w glebi duszy oczekiwal, ze zobaczy tu Jamesa Bonda, O, czy kogos w tym rodzaju, wyruszajacego do akcji w sluzbie Jego Krolewskiej Mosci. Siedzieli na wygodnej kanapie w gabinecie dyrektora generalnego Matthew Helmsa. Oprocz Michaelsa i Helmsa, byla tu jeszcze Angela Cooper oraz minister do spraw kontaktow z parlamentem Clifton Wood. Toni wyszla na chwile, zeby zadzwonic do dyrektora FBI. - ...wiec jak najszybsze rozwiazanie tej sprawy lezaloby w naszym wspolnym interesie - mowil minister. -Zgadzam sie - powiedzial Michaels - chociaz nie bardzo wiem, w czym moglibysmy wam tutaj pomoc. Macie przeciez swoich ludzi. Wood i Helms wymienili spojrzenia. Helms odchrzaknal i przejal inicjatywe. - No coz, mamy tu pewien problem. Zarowno MI-5, jak i MI-6 chca sie ostro do tego zabrac i wystepuje cos w rodzaju... rywalizacji zawodowej. Cooper usmiechnela sie przepraszajaco do Michaelsa. A tak sie starala zbagatelizowac te kwestie. -Pomyslelismy, ze polaczona grupa operacyjna pod dowodztwem szefa Net Force moze szybciej osiagnac rezultaty. Nasza sluzba bezpieczenstwa i wywiad sa gotowe strzec swej autonomii wobec siebie nawzajem, ale gdyby do gry wszedl sojusznik z zewnatrz... - zawiesil glos, uniosl brwi i rozlozyl rece. Michaels skinal glowa. Oczywiscie, polityka. A spory kompetencyjne musialy byc powazniejsze, niz sugerowano, skoro MI-5 i MI-6 byly gotowe wlaczyc do sprawy obca sluzbe, zeby zalagodzic sytuacje. Nie wyobrazal sobie, zeby FBI i CIA zezwolily wywiadowi brytyjskiemu na objecie dowodzenia wspolna operacja. Musialo tu iskrzyc o wiele bardziej niz sie do tego przyznawali. Drzwi otworzyly sie i do gabinetu weszla Toni, przypinajac virgila do paska. Skinela Michaelsowi glowa. Pani dyrektor kazala im wspolpracowac z Brytyjczykami. Odpowiedzial Toni skinieniem glowy i spojrzal na Helmsa. - Oczywiscie z przyjemnoscia wam pomozemy, jak tylko bedziemy mogli. Wywolalo to usmiechy zadowolenia na twarzach calej trojki Brytyjczykow. Za to Michaelsowi daleko bylo do zadowolenia. Chcial wracac do domu. Mial problemy z byla zona Jaya w szpitalu, a w czasie jego nieobecnosci na pewno pojawilo sie tez mnostwo innych spraw. Zacwierkal jego virgil. Michaels zmarszczyl brwi. Aparat byl ustawiony na przyjmowanie jedynie rozmow sygnalizowanych jako pilne. Odpial virgila od paska i spojrzal na wyswietlacz. Pulkownik Howard. - Panowie, przepraszam na chwile. Minister i szef MI-6 z usmiechem skineli glowami. Michaels wyszedl na korytarz. Moze wreszcie jakies dobre wiadomosci. Poniedzialek, 4 kwietnia Waszyngton, Dystrykt Columbia Tyrone szedl do swojej szafki, uwazajac, czy nie kreci sie gdzies Dino, postrach korytarza. Od kiedy Bella go rzucila, kontakty Tyrone'a z "Bykiem" LeMottem, zwalistym licealista, ktory byl przyjacielem tej dziewczyny, znacznie sie rozluznily. Dino wiedzial, ze w starciu z Bykiem nie ma najmniejszych szans, wiec dopoki Tyrone chodzil z Bella i mial uklady z jej przyjacielem, korzystal z czegos w rodzaju immunitetu. Ale te czasy juz minely. Dino - skrot od dinozaura, bo tez ten duren odznaczal sie inteligencja i wdziekiem dinozaura na srodkach nasennych - rownie dobrze mogl na czlowieka spojrzec, albo go rozdeptac, a szanse Tyrone'a w walce z tym durniem byly rowne zeru, wiec lepiej uwazac. Dotarl do swojej szafki, nie zobaczywszy nigdzie Dino. Moze znow wyrzucili go ze szkoly za palenie papierosow. To by bylo piekne. Zajal sie upychaniem torby w szafce, kiedy za jego plecami ktos powiedzial: - Czesc, Tyrone! Odwrocil sie i zobaczyl Nadine Harris, dziewczyne z bumerangiem. -Czesc, Nadine. Podeszla, torujac sobie droge przez tlumek uczniow. Poruszala sie z wdziekiem, jakby plynela. - Tez chodzisz na poranna zmiane? Super. -Aha. Kto jest twoim wychowawca? -Peterson - odpowiedziala. -W porzadku facet. Bylem u niego na zajeciach z mediow. Jaki masz program? -Angielski poziom drugi, matma trzeci, biologia pierwszy, media drugi, fizyka trzeci, historia drugi. -Spore obciazenie, jak na jeden okres - powiedzial. Wzruszyla ramionami. - Dobrze wypadlam na testach bo w mojej starej szkole wyprzedzalismy troche w stosunku do was. A ty? drugi, matma trzeci, media trzeci, czwarty i... no... HW pierwszy. mi mowisz o sporym obciazeniu?! Rety, Tyr, komputery poziom czwarty? Myslalam, ze to dopiero w liceum. A HW, to historia wojskowosci, tak? Jego kolej na wzruszenie ramionami. - Moj tata jest wojskowym. Pomyslalem, ze warto sie czegos o tym dowiedziec; opowiadal mi ciekawe rzeczy. Wiesz, on tez kiedys rzucal, a na tych zajeciach jest cos o bumerangach. -Naprawde? Ho, ho. Tata, ktory rzuca bumerangiem. Dobry jest? - No... raczej nie. Bawil sie tym jako maly chlopiec, mial pare bumerangow dla poczatkujacych, wiesz, takich ze sklejki. Ale wie mnostwo o roznych bitwach i o tym, jak aborygeni poslugiwali sie bumerangami w walce. -Fantastyczne - powiedziala. Kiedy tak sobie rozmawiali, Tyrone nagle doznal dziwnego uczucia, ze ktos go oBserwuje. Rozejrzal sie dookola, ale ostroznie, zeby nie rzucalo sie to w oczy. Moze Dino sie napatoczyl i wbil w niego wzrok... Belladonna Wright zblizala sie korytarzem w towarzystwie dwoch kolezanek i patrzyla prosto na Tyrone'a. Zesztywnial caly, poczul, ze sie czerwieni i ze zaczyna mu burczec w zoladku. Nagle zapragnal uciec, wpelznac pod jakis glaz, zeby sie schowac. Bella byla piekna, jak zawsze, a moze nawet jeszcze piekniejsza. Pamietal, jak siedzial na jej lozku, calujac ja, dotykajac rekoma jej ciala... Przestan Tyrone, to niebezpieczny obszar. Bedzie to po tobie widac. Najesz sie wstydu do potegi, pomyslal. Ale bylo juz za pozno. Opuscil torbe, zaslaniajac sie nia ponizej pasa. -Cos nie tak, Tyrone? - spytala Nadine. - Wygladasz, jakbys polknal zabe. -T... tak, to znaczy, nie, nic mi nie jest. Po prostu o czyms sobie przypomnialem. Mam cos pilnego do zrobienia. W domu. Kiepsko, Tyrone, malo inteligentna wymowka! Bella przeplynela obok jak pancernik pod eskorta dwoch niszczycieli. Nie patrzyla juz na niego. Nadine musiala cos wyczytac w jego twarzy, bo odwrocila sie, zeby popatrzec. -Ho, ho! A to co za zjawisko? -Belladonna Wright - powiedzial Tyrone, starajac sie ze wszystkich sil, zeby glos mu sie nie zalamal. Prawie mu sie udalo. -Nie moja liga - powiedziala Nadine. - Zabojcza tapeta. -Tapeta? -Aha, wiesz, nie musi nic robic, wystarczy ze jest i ze ladnie wyglada. I tak wszedzie ja zapraszaja, zeby bylo na co popatrzec. Znasz ja? -Przelotnie - mruknal Tyrone. Kiedys wydawalo mu sie, ze ja zna, ale jakze sie mylil. Rzucila go, jak zuzyta papierowa chusteczke. - Te piekne wszystko dostaja za darmo, a takie jak ja musza sobie zapracowac. -Co to znaczy "takie jak ty"? Nie jestes brzydka, czy kulawa. Wzruszyla ramionami i odwrocila wzrok. - Postaw mnie kolo takiej - skinela glowa w strone Belli - a po prostu znikne. Tyrone nic nie powiedzial, ale w duchu przyznal jej racje. - Mam nadzieje, ze przynajmniej nie jest zbyt inteligentna. Tego byloby juz za wiele, piekna i madra. Tyrone wiedzial, ze akurat tym Nadine nie musi sie przejmowac. Bella nie byla zupelnie tepa, ale na pewno nie byla tez mistrzynia intelektu. Nie chcial jednak powiedziec tego glosno. Nawet po tym, co Bella mu zrobila, byloby to jakies... nielojalne. Poza tym, gdyby Byk sie dowiedzial, ze Tyrone chlapie ozorem na temat Belli, byloby z nim kiepsko. Miala na orbicie kilku facetow, ale Byk byl na pewno jednym z nich. Tyrone dobrze o tym wiedzial. A Byk nie dostal swojego przezwiska przypadkiem. - Hej, musze leciec - powiedziala Nadine. - Badzmy w kontakcie, dobrze? Spotkamy sie i porzucamy razem. -Jasne - odparl. - Koniecznie. Patrzyl za nia, kiedy odchodzila. Miala chod sportsmenki, elastyczny i elegancki, ale wygladem nie mogla dorownac Belli, co to, to nie. No i dobrze. Dla niego Bella nalezala do historii. Koniec, kropka i wcale nie szukal zastepstwa. Moze spotkaja sie z Nadine i porzucaja bumerangami. Dlaczego nie? Byla w tym dobra, moze bedzie sie mogl czegos od niej nauczyc. Dobrze byloby miec kogos, z kim mozna potrenowac rzucanie, nawet jesli Nadine wygladala... zwyczajnie. Potrafila rzucac i o to chodzilo. Nie musial sie z nia calowac. Poniedzialek, 4 kwietnia Wirginia -Pulkowniku? - To Julio przerwal Howardowi, biedzacemu sie nad raportem. Howard oderwal wzrok od obrazu holograficznego nad swoim biurkiem. Jak by tego nie przedstawic, to, co sie stalo w Newadzie nie wygladalo dobrze. Jedyna pociecha bylo to, ze zaden z jego zolnierzy nie zginal. Reader bedzie musiala poddac sie rozleglej operacji plastycznej twarzy, ale jej zyciu nic nie grozilo. Kiedy uslyszala wybuch, lezala na ziemi, patrzac w inna strone, odwrocila sie jednak, zeby zobaczyc, co sie dzieje. Oslone helmu miala opuszczona, ale z uwagi na kat kilka srucin przeszlo pod dolna krawedzia. Pech. Gdyby nachylila glowe centymetr, albo dwa wiecej, oslona z lexanu zatrzymalaby stalowe kulki. Coz, dobrze przynajmniej, ze sruciny nie wbily sie glebiej. Uniknela uszkodzenia mozgu... -Przykro mi, John, ale mamy prawdziwy problem. -Gorszy od wczorajszego? -Obawiam sie, ze tak -Cudownie. Wykrztus to z siebie. -Lindholm i Hobbs nie zyja, obaj zabici strzalami w glowe z niewielkiej odleglosci. Pociski malego kalibru. -Co?! -Ich pojazdu nigdzie nie ma. Szukamy z powietrza i na ziemi, z pomoca ludzi miejscowego szeryfa i policji stanowej. Jak dotad, ani sladu. Howard patrzyl na niego, niczego nie pojmujac. Jak to mozliwe? - Ci z patologii mowia, ze zeby i fragmenty czaszki, ktore im dostarczylismy sa ludzkie, ale naleza do kogos, kto nie zyje juz od bardzo dawna. Krew i inne kosci, a takze ten kawalek mozgu naleza do przedstawiciela rodziny Suidae, do zwyczajnej swini domowej. Howard zrozumial wszystko z przerazajaca jasnoscia. - Wiec on zyje. -Tak jest, sir, to jedyne rozsadne wytlumaczenie. Musial sie gdzies ukryc - moi ludzie przeczesuja tamten teren - zaczekac, az nasi nabiora przekonania, ze nic im nie grozi, a potem skasowac ich i zabrac samochod. -Kurwa mac - mruknal Howard. -Nie potrafilbym lepiej tego ujac, sir. Nie docenilismy tego faceta, John. Wywiodl nas w pole. -Nie "nas", Julio. Mnie. To ja ponosze odpowiedzialnosc. Fernandez wbil wzrok w podloge. Howard zapatrzyl sie gdzies w przestrzen. To bylo straszne. Przez te wszystkie lata, kiedy dowodzil formacja zbrojna Net Force, mial kilku rannych w roznych strzelaninach, ale nie stracil nigdy zadnego ze swych ludzi. A teraz, dlatego, ze on spieprzyl sprawe, dwoch zolnierzy nie zylo. Niech to szlag trafi! Co gorsza, facetowi, ktory ich zabil, udalo sie uciec. I co teraz robic? (Poniedzialek, 4 kwietnia Londyn, Anglia -Na pewno nie chcesz tam pojsc? - spytala Toni. -Chcialbym, naprawde - odpowiedzial Alex - ale musze sie zajac calym tym gownem. - Machnal reka w kierunku laptopa na nocnym stoliku. -Moglabym zostac i troche ci pomoc. -Doceniam to, ale przeciez nie mozesz tego za mnie przeczytac, wiec zrob sobie przerwe, dopoki masz szanse. Idz, pocwicz, odreaguj troche. Poczujesz sie lepiej i pozniej bedziesz mnie mogla oczarowac. Te zajecia sa dla ciebie wazne. Widzialem wyraz twojej twarzy, kiedy stamtad wrocilas. Idz, baw sie dobrze. Skinela glowa. Alex mial racje. Naprawde chciala isc na ten trening silat, a poza tym, po treningu jej umysl zawsze lepiej pracowal. - W porzadku - powiedziala. - Wroce za trzy godziny. Pochylil sie i pocalowal ja delikatnie w usta, a potem usmiechnal sie do niej. - Nie spiesz sie. Nigdzie sie nie wybieram. Juz jazda taksowka do szkoly w Clapham byla przygoda. Kiedy Toni w koncu tam dotarla, zaczynalo sie sciemniac. Ale przyjechala pietnascie minut za wczesnie. Wystarczajaco, zeby sie rozgrzac przed treningiem. Wewnatrz osmiu, moze dziesieciu uczniow robilo rozgrzewke, wykonujac djuru, albo cwiczac parami. Toni poszla do lazienki, przebrala sie w spodnie od dresu, buty do zapasow, sportowy biustonosz i podkoszulek. Dolaczyla do uczniow i zaczela robic cwiczenia na rozciaganie miesni i sciegien. Wciaz potrafila zrobic szpagat, przodem i bokiem, ale musiala sie przedtem rozgrzewac dluzej, niz kiedy miala pietnascie lat. Elastycznosc nog byla przydatna, moze nie w Bukti, ale na pewno w Serak. Podstawowy zwrot wymagal zejscia do parteru w trakcie obrotu, i to im nizej, tym lepiej. Trudno byloby to zrobic, nie majac elastycznych sciegien podkolanowych. Pojawil sie guru Stewart, juz przebrany do treningu. Podszedl do Toni. - Ciesze sie, ze udalo ci sie przyjsc, guru. Jestem pewien, ze mozemy sie od siebie nawzajem wiele nauczyc. Toni usmiechnela sie. - Nie wiem, jak duzo ja cie moge nauczyc, guru, ale na pewno moge sie mnostwo nauczyc od ciebie. Odpowiedzial jej usmiechem, a ona poczula mala satysfakcje, ze potrafila to sprawic. Stewart przeszedl na srodek sali i odwrocil sie. -No, dobrze. Mozemy zaczynac? Zginajac sie w uklonie, Toni poczula gwaltowny przyplyw energii. Dotychczas uczyla sie i nauczala silat tylko prywatnie. Nigdy dotad nie uczestniczyla w oficjalnych zajeciach od poczatku do konca. Byla zachwycona, ze oto nadarzyla sie okazja. Michaels sleczal nad holograficznymi raportami, przegladajac akta brytyjskiego sledztwa w sprawie hakerskiego zamachu. Byla to zmudna praca, utrudniona jeszcze roznicami w pisowni angielskiej i amerykanskiej. Podswiadomie "poprawial" nieprawidlowo napisane slowa, kiedy sie na nie natknal, co jeszcze bardziej spowalnialo mu tempo. Virgil zglosil przychodzaca rozmowe. -Dzwoni Angela Cooper - poinformowal syntetyzator glosu, na ktory Michaels przestawil aparat, rezygnujac z muzycznego zartu Jaya. Nie chcial sluchac fanfar, od kiedy sie dowiedzial, ze Jay jest w szpitalu. -Polacz - powiedzial Michaels. -Dyrektor Michaels? Tu Angela Cooper. Mam dla pana troche scisle tajnych materialow. Moze przyniesc je panu? - Oczywiscie. Bede tu siedzial przez caly wieczor. -Jesli o mnie chodzi, nie potrwa to tak dlugo. Jestem na dole. Usmiechnal sie. - Prosze wjechac na gore. Dwie minuty pozniej rozleglo sie pukanie do drzwi jego hotelowego pokoju. Michaels otworzyl i od razu przekonal sie, ze Cooper potrafi sie ubierac w roznych stylach. Miala na sobie obcisle niebieskie dzinsy, ciemnoczerwone wysokie buty Doca Martina i czarny golf. Trzymala w reku laptopa, a jesli byla uzbrojona, nie potrafilby powiedziec, jakim cudem schowala pistolet lub taser pod tak obcislym ubraniem. -Dobry wieczor. -Prosze wejsc. Weszla i podala mu laptopa. - Niewiele jest tu nowego, ale dostalismy od Pakistanczykow troche materialow, ktore moga pana zainteresowac. Wzial od niej laptopa. - A jak sytuacja w portach lotniczych? - Juz lepiej. Wiekszosc zaatakowanych systemow komputerowych przywrocono juz do stanu uzywalnosci. Gdyby pan musial leciec dzis w nocy do Rio, to tylko z naprawde dobrym pilotem, ale ogolnie sytuacja sie poprawia. W Auckland rozbil sie transportowiec, zginelo trzech ludzi. Jak dotad to jedyne ofiary. Skinal glowa. Agentka MI-6 rozejrzala sie dookola. - Przyjemny pokoj. Pani Fiorella jest gdzies tutaj? -Nie, poszla na trening sztuk walki. -Aha. Musze uwazac, zebym sie jej przypadkiem nie narazila. No, pojde juz, nie chce panu przeszkadzac w pracy. Jestesmy bardzo zadowoleni z panskiego udzialu w tej operacji, sir. -Prosze mi mowic "Alex". Wszystkie te "sir" i "panie dyrektorze" brzmia tak oficjalnie. -To prawda. Ale skoro tak, prosze i do mnie zwracac sie po imieniu. Angela. Spojrzala na zegarek. -Jakas randka? Spojrzala zdziwiona. - Co? A, nie. Zastanawialam sie po prostu, czy by czegos nie zjesc, zanim pojade do siostry. Mam sie dzis wieczorem zaopiekowac siostrzenica. Ma osiem lat. Michaels znow sie usmiechnal. - Prawie tyle, co moja corka. -Nie wiedzialam, ze jestes zonaty. -Juz nie jestem. Wzielismy rozwod. -O, przepraszam. -Nie ma za co. To byla ulga. Tak bylo lepiej dla wszystkich, z wyjatkiem Susan, to znaczy mojej corki. -Rozumiem. Sama tez mam za soba nieudane malzenstwo. Okropne doswiadczenie, zwlaszcza pod koniec. Na szczescie nie mielismy dzieci, chociaz bardzo je lubie. No, moja siostra to nadrobila. Co za frajda, byc "ciocia Angie", ktora przynosi prezenty i rozpieszcza siostrzenice. Jak was tu karmia w hotelu, da sie wytrzymac? -W pubie podaja niezla pieczen wolowa i kanapki Reubena* - powiedzial, zerkajac na dwa laptopy z tajnymi informacjami. - Tez przydalaby mi sie przerwa. Moglbym pojsc z toba? - Alez oczywiscie, bardzo prosze. Usmiechnela sie, a Michaels juz po raz drugi poczul sie troche nieswojo. Toni wyszla, a on wybieral sie na kolacje z piekna pania Cooper. No, nie miala to byc zadna intymna kolacyjka przy swiecach. W koncu czlowiek musi jesc. Jasne. - Opiekana na grillu kanapka z zytniego pieczywa z peklowana wolowina, kwaszona kapusta, serem szwajcarskim i specjalnym sosem z majonezu oraz keczupu, z siekanym ogorkiem, cebulka i przyprawami [przyp. tlum.]. Zabral oba laptopy. Wolal nie zostawiac ich w pokoju hotelowym, nawet jesli oba byly zabezpieczone haslami. Sadzac po zdolnosciach czarnych charakterow, ktorych scigala Net Force, hasla nie byly najlepszym zabezpieczeniem. Angela podeszla do drzwi, otworzyla je i znow sie do niego usmiechnela. Pomyslal, ze ma sympatyczny usmiech. Tylko kanapka, nic wiecej. Mial Toni kobiete, ktora kochal, i nikogo wiecej nie potrzebowal. Wtorek, 5 kwietnia Londyn, Anglia Peel zatrzymal sie przy barze kanapkowym na Oxford Street, otwartym dwadziescia cztery godziny na dobe. Mozna tu bylo zjesc sniadanie o polnocy, jesli komus przyszla na to ochota. Po wojskowym jedzeniu wszystko, co podawano na wzglednie swiezym pieczywie, smakowalo po prostu wspaniale. Upodobal sobie zwlaszcza salatke jajeczna.Wzial swoja kanapke, paczke chipsow, puszke Coli i usiadl przy jednym z okraglych stolikow przy oknie. Jedzac, przygladal sie przechodniom; glownie byli to zabiegani cywile. Przyjemnie bylo popatrzec na dziewczyny; najwidoczniej w modzie znow krolowaly buty na koturnach. Niektore nastolatki, przechodzace kolo baru mialy obuwie z zelowkami grubymi na dobre pietnascie centymetrow. Do czego to ludzie sie nie zmusza w imie mody. Peel lubil seks, ale nie lubil spedzac potem czasu z kobieta. Ani przedtem. Tam, dokad zolnierze chodzili na przepustke, zawsze byly dziewczyny na jeden wieczor i jesli facet zabezpieczyl sie przed chorobami, mogl miec tyle kobiet, na ile bylo go stac. Dzieki obecnemu pracodawcy, Peel mogl sobie pozwolic na tyle seksu, ile mu go bylo potrzeba, co oznaczalo godzinke z dziewczyna raz, albo dwa razy w tygodniu. Za kazdym razem byla to inna dziewczyna; zamawial je w roznych agencjach, zeby nie popasc w rutyne, ktora mogliby zaobserwowac i wykorzystac jego wrogowie. Facet, ktory za bardzo slucha swojego penisa, a za malo glosu rozsadku, latwo moze stracic glowe. Byl wlasnie w polowie kanapki, zaabsorbowany erotycznymi myslami, kiedy spotkala go przykra niespodzianka. Pojawil sie kolo niego Peter Bascomb-Coombs, usmiechnal sie i powiedzial: - Pozwoli pan, majorze, ze sie przysiade? Nie czekajac na odpowiedz, naukowiec usadowil sie na jednym z wysokich stolkow z chromowanego zelaza i plastiku. - Da sie to zjesc? - spytal, pokazujac reka na kanapke Peela. Co za niesympatyczny zbieg okolicznosci. Skad wzial sie tutaj ten Bascomb-Coombs? Od czasu, kiedy byl pod obserwacja, nie zajrzal tutaj ani razu, a to juz pare tygodni. Coz, Peel uznal, ze mozna to zlozyc na karb przypadku... Jakby czytajac mu w myslach, naukowiec powiedzial: - Nie, nie trafilem tu przypadkiem, stary. Przyszedlem, zeby sie z panem zobaczyc. -Doprawdy? A to w jakiej sprawie? - zdolal wykrztusic Peel. Odlozyl reszte kanapki, straciwszy nagle apetyt. Otarl usta serwetka. Wyczuwal niebezpieczenstwo. Skad ten czlowiek mogl wiedziec, gdzie go szukac? - W sprawie, ktora moze byc korzystna i dla pana, i dla mnie - powiedzial Bascomb-Coombs. -Obawiam sie, ze nie rozumiem. -Ejze, Peel! Naprawde dales sie nabrac na te poze roztargnionego naukowca? Nie sadze. Tak jak ja od samego poczatku zorientowalem sie, ze wziales mnie pod obserwacje. -Profesorze, obawiam sie, ze nie wiem, o czym pan... -Dajmy sobie z tym spokoj, dobrze? Ile? -Przepraszam, nie rozumiem. - Peel gral na zwloke, probujac znalezc jakies rozsadne wytlumaczenie dla tej nieoczekiwanej metamorfozy naukowca. Cos tu bylo bardzo nie w porzadku. - Ile pan zada, zeby przejsc do mojej ekipy, majorze? Obaj wiemy, ze Goswell ma krecka z tym swoim wariackim planem przywrocenia zlotego okresu Imperium. On naprawde sobie wyobraza, ze jesli napusci na siebie tych brudasow z Trzeciego Swiata, namiesza u Amerykanow, Chinczykow i Rosjan, to Brytania w jakis sposob znow bedzie wladczynia morz. Pan przeciez nie moze w to wierzyc. Peel nie byl glupi. Przyszlo nieprzewidziane, potezne trzesienie ziemi, ktore, przynajmniej chwilowo, zmienilo stan rzeczy, jesli chodzi o jego prace. Byl pragmatykiem; pomyslal, ze najlepiej bedzie zobaczyc, dokad to zmierza. - Nie, oczywiscie, ze nie - odpowiedzial. Bascomb-Coombs usmiechnal sie szeroko. - Tak wlasnie myslalem. Jest pan na to zbyt inteligentny. Widzi pan, Jego Lordowskiej Mosci wydaje sie, ze ma mnie - naiwnego naukowca, mlodego geniusza, ktory zapomina zapiac rozporek, kiedy wychodzi z kibla - pod kontrola i trzeba go utrzymac w tym przekonaniu. W tej chwili ma kontrole nad moim projektem, ale zaradze temu, i to juz niedlugo. Predzej, czy pozniej, panska ekipa inwigilacyjna moglaby mi wejsc w droge, wiec uznalem, ze najrozsadniej bedzie zalatwic to bezposrednio z panem. Pana podwladni to lojalni ludzie, prawda? -Prawda - potwierdzil Peel. -To dobrze. Pozostaje mi wiec spytac, ile pan chce za dalsze informowanie Goswella, jaki to ze mnie glupek, kiedy tylko odejde od komputera. Nie bedzie go pan musial oszukiwac zbyt dlugo, ale na razie sprawa jest zywotnej wagi. Peel byl oficerem sil zbrojnych i wiedzial, kiedy nalezy dzialac. Bywalo, ze czlowiek mogl sobie pozwolic na luksus medytacji, spokojnego planowania ataku i obrony, ale zdarzalo sie rowniez, ze trzeba bylo blyskawicznie uniesc bron i strzelic, zostawiajac rozwazania na pozniej. Teraz zdecydowal sie w jednej chwili. Moja cena? Udzial w panskim przedsiewzieciu - powiedzial. Naukowiec znow usmiechnal sie promiennie. - O, jest pan sprytniejszy, niz myslalem. Przeciez nie wie pan nawet, co to za przedsiewziecie. Skoro sie powiedzialo A, trzeba powiedziec i B. -To nie ma wiekszego znaczenia, nieprawdaz? Goswell placi mi dobra pensje, ale nie zamierzalem pozostac u niego zbyt dlugo. Nie tesknie do tego, zeby za dwadziescia lat przejsc na emeryture, kupic sobie domek w Farnham, czy Dorking i spedzic reszte zycia na grzebaniu w ogrodzie i przycinaniu roz. To moze mi zapewnic Goswell, ale sadze, ze panska oferta jest lepsza. -O, tak, majorze Peel. O wiele lepsza. Moge dac panu tyle pieniedzy, ze wystarczy na zbudowanie calej kolonii domkow. Moze pan miec inny domek na kazdy dzien reszty panskiego zycia. I wystarczy jeszcze na armie sluzacych do przycinania roz. -Obudzil pan moje zainteresowanie - powiedzial Peel. - Prosze mowic dalej. Wtorek, 5 kwietnia Jackson,Missisipi Ruzjo siedzial na lozku w "Holiday Inn", ogladajac wiadomosci w telewizji. Ani slowa o nim i o tych dwoch zolnierzach, zabitych na pustyni w Newadzie. Tak zreszta przypuszczal. Organizacja, odpowiedzialna za atak na jego przyczepe, stanie na glowie, zeby ukryc swa porazke, przynajmniej przed opinia publiczna. Pod tym wzgledem Amerykanie byli bardzo podobni do Rosjan. Opinia publiczna nie mogla zrobic problemu z czegos, o czym nie miala pojecia. Beda go, oczywiscie, szukac, beda chcieli wziac go zywcem, zeby odcierpial za swoje czyny. Przyszli po niego, poniewaz wiedzieli, kim jest. Moze powinien byl zastrzelic dyrektora Net Force, kiedy mial okazje?Nie, wtedy byloby to przejawem braku profesjonalizmu. Plechanow wpadl, a wyeliminowanie czlowieka, ktory go schwytal niczemu by nie sluzylo. Miejsce zabitego z pewnoscia szybko zajalby kto inny, a cala organizacja scigalaby zabojce jednego ze swoich szefow, a nie jednego z ludzi Plechanowa, w dodatku nie majac pewnosci, czy nie wyjechal ze Stanow. Ruzjo nie po raz pierwszy uciekal przed wrogiem depczacym mu po pietach. Byl juz zmeczony. Ale odczuwal tez jakas ponura satysfakcje. Nie zapomnial tego, co kiedys potrafil, a przynajmniej nie do konca. Gdy zaszla potrzeba, mogl jeszcze pokazac, na co go stac. Nie byl juz tak dobry jak przed pieciu, czy nawet przed dwoma laty, ale wiedzial, ze jesli da z siebie wszystko, niewielu bedzie mu moglo dorownac. Choc nie tak sprawny, jak kiedys, wciaz byl jednym z najlepszych. To nie egotyzm, to po prostu fakt. Westchnal. Zostalo mu jeszcze kilka falszywych nazwisk, mial tez ukryte w roznych miejscach pieniadze, prawdziwe i elektroniczne. I co teraz? Moze powinien wrocic do domu. Do Czeczenii. Jeszcze raz zobaczyc przed smiercia tamto miejsce. Nieraz juz sie nad tym zastanawial, ale nigdy nie zdecydowal sie na powrot. Amerykanska pustynia bardziej mu chyba odpowiadala. Zblizal sie koniec, przeczuwal to. Chociaz kazde miejsce bylo dobre na spotkanie ze smiercia, moze stosowne byloby spotkanie sie z nia tam, skad zabrala Anne. A jesli nie mialo to znaczenia, to tamto gospodarstwo w Czeczenii bylo rownie dobrym miejscem, jak inne, prawda? Postanowil wracac do domu. A jesli go tam znajda, coz, kiedys musi przyjsc koniec. Wtorek, 5 kwietnia powierzchniaKsiezyca -Ksiezyc? - zapytal z niedowierzaniem Jay. - Zabrales mnie na Ksiezyc?Saji rozesmial sie, co bylo nie lada osiagnieciem, biorac pod uwage, ze nie bylo tu powietrza, ktorym mozna by oddychac i ktore niosloby dzwieki. A przynajmniej nie byloby w swiecie realnym. - Trudno o spokojniejsze miejsce, a chce, zeby nic nie odwracalo twojej uwagi. Wolalbys moze mroczna jaskinie? Albo komore izolacyjna? Jay pokrecil glowa. - Nie. Sadze, ze to bez znaczenia. - Tez tak sadze. Znajdz sobie jakies wygodne miejsce, siadaj i zaczynamy. Jay znow pokrecil glowa. Wygodne miejsce na powierzchni Ksiezyca. Jasne. Ale ruszyl przed siebie, przy kazdym kroku wzbijajac tumany szarego kurzu w powietrze, nie, przeciez tu nie bylo powietrza, az dotarl do skalistego wystepu, ktory ksztaltem bardzo przypominal krzeslo. Usiadl. Saji zniknal, ale pozostawil swoj szeroki usmiech, ktory tez sie rozplynal ze slowami: - Pamietaj, o czym ci mowilem. Jay zostal sam, na Ksiezycu i bylo tu bardzo, bardzo cicho. Mial tak siedziec, zostawiajac swobode swoim myslom, a potem zapanowac nad nimi za pomoca techniki medytacji, ktorej nauczyl go Saji. Technika wydawala sie dosc latwa, mial tylko liczyc swoje oddechy, a wlasciwie wydechy. Od jednego, do dziesieciu i od poczatku. Co w tym trudnego? Jay zamknal oczy. Jeden... dwa... trzy... Poczul sie bardzo glupio. Czy Saji nie mogl zaproponowac jakiegos lepszego scenariusza, niz ten pieprzony Ksiezyc? To bylo... no tak, zgubil sie. Saji ostrzegl go przed tym. Kiedy pojawi sie jakas natarczywa mysl, nalezalo wziac gleboki, oczyszczajacy oddech, lagodnie odsunac ja na bok i wrocic do liczenia. Dobrze, juz dobrze. Przeciez potrafi to zrobic. No, dalej, stary... Jeden... dwa... trzy... cztery... piec... Czemu to mialo sluzyc? Tak po prostu siedziec i liczyc? Jaki to ma sens? Przeciez... O, do diabla, znow sie zgubil. Jeden... dwa... trzy... Zobaczyl tygrysa, tylko przez chwile i przestal liczyc, bo podswiadomie wstrzymal oddech. Jezu, tygrys...! Otworzyl oczy. Nie widzial nic, oprocz martwego ksiezycowego krajobrazu, nie slyszal nic, oprocz bicia wlasnego serca. Zorientowal sie, ze jego serce bije coraz szybciej. Cholera. To bylo o wiele trudniejsze, niz mogloby sie wydawac... Uslyszal pojedynczy, wysoki ton. Przychodzaca rozmowa. Zostawil instrukcje, zeby laczono go tylko z trojgiem ludzi: matka, ojcem i szefem. Ksiezycowy krajobraz zniknal. Jay siedzial na kanapie w szpitalnej sali. Siegnal po sluchawke. Wtorek, 5 kwietnia Londyn, Anglia -Jak sie czujesz, Jay? - spytal Michaels. -Bywalo lepiej, szefie - padla odpowiedz, tak niewyrazna, ze prawie niezrozumiala. Skutki przebytego wylewu. Michael mial wlaczony tryb wideo i na ekranie hotelowego telefonu wyraznie widzial Jaya. Chlopak wygladal normalnie, moze tylko jedna strona twarzy byla jakby sztywna. -Wybacz, ze nie zadzwonilem wczesniej. MI6 poprosilo mnie i Toni o pomoc w tej sprawie. Wiesz o tych kilku operatorach, ktorym przydarzylo sie to samo, co tobie? -Slyszalem. -Zapamietales cos, co mogloby sie okazac pomocne? - Przykro mi, szefie, niestety nie. Nie pamietam niczego, oprocz tygrysa. - Pokrecil glowa. - Nawet nie jestem pewien, czy ten tygrys ma jakis zwiazek ze sprawa. - W porzadku, nie przejmuj sie. -Szefie, chce nad tym popracowac, ale... -Najpierw musisz wyzdrowiec, a jesli do tego czasu nie zlapiemy sprawcy, bedziesz sie mogl wlaczyc. Szuka go caly cywilizowany swiat. Dostaniemy go. -Nie sadze, szefie. Jeszcze nigdy... nie widzialem... czegos takiego. Michaels zorientowal sie, ze nawet ta krotka rozmowa jest dla Jaya meczaca. - Odpocznij, Jay. Bedziemy cie informowac, co sie dzieje. Rozlaczyl sie. Boze, co za koszmar. Virgil zasygnalizowal przychodzaca rozmowe. Spojrzal na sygnature. Cooper. -Tak? -Panie dyrektorze... to znaczy, Alex. Chcialam tylko przekazac najnowsze wiadomosci. Nasz personel techniczny opracowal scenariusz, wyjasniajacy, w jaki sposob osprzet VR mogl spowodowac uszkodzenie mozgu. -Naprawde? -Tak. Okazuje sie, ze jest to teoretycznie mozliwe. Nie dysponuje wystarczajaca wiedza matematyczna i elektroniczna, zeby to zrozumiec, ale w uproszczeniu rzecz polega na tym, ze niektore podzespoly osprzetu VR moga zostac zaprogramowane tak, ze dzialaja jak kondensatory. Moga sie ladowac, jak lampa blyskowa w aparacie fotograficznym, a potem uwolnic cala zgromadzona energie w jednym impulsie. Takie wyladowanie, gdyby ktos potrafil je odpowiednio ukierunkowac, mogloby uszkodzic polaczenia nerwowe. Teoretycznie, bo nasi ludzie nie potrafia tego zrobic. - Czy to mozliwe, ze ktos takbardzo wyprzedzil reszte komputerowego swiata?,-Wszystko na to wskazuje. -Niezbyt mi sie to podoba. -Nam tez nie. I jak dotad, nie mamy pojecia, jak trafic na slad tego, kto to zrobil. Mamy nadzieje, ze przyda sie tu twoje doswiadczenie. Michaels westchnal. Akurat. Jego najlepszy ekspert lezal w szpitalu z mozgiem, przypieczonym przez tego, kogo scigali. Jakby i bez tego nie mial dosc na glowie. -To tyle - powiedziala Cooper. - Zobaczymy sie potem w centrali? -Tak, wpadne tam. Kiedy rozlaczyla sie, jego virgil znow zadzwonil. Boze, co za ruch. Tym razem byla to Melissa Allison. Tylko tego mu bylo trzeba. -Slucham, pani dyrektor. -Cos do zameldowania? Coz, tak, oczywiscie, siedzimy wgownie po uszy i nie wiemy, jak sie wydostac. - Nie, prosze pani-powiedzial. - Jeszcze nic konkretnego. Ci z MI-5 i MI-6 udostepnili nam swoje systemy i zapoznajemy sie wlasnie z ich materialami. -Prosze mnie informowac o postepach. -Oczywiscie. Odkladal wlasnie virgila do ladowarki, kiedy otworzyly sie drzwi lazienki i Toni, w klebach pary, owinieta recznikiem, wyszla spod prysznica. - Ktos dzwonil? -O, tak - powiedzial. Spojrzal na nia i usmiechnal sie. - Ale moze porozmawiamy o tym pozniej? Ona tez sie usmiechnela, odwiazala recznik i pozwolila mu opasc na podloge. -Nie teraz? -Chodz tu. -Wypowiedz magiczne zaklecie. -Chodz tu, szybko! Rozesmiala sie. Chwycil ja, kiedy tylko podeszla blizej i przez nastepne kilkanascie minut nie zaprzatal sobie glowy zadnymi problemami. Wtorek, 5 kwietnia Quantico,Wirginia Tor przeszkod byl wolny, ale po stu przysiadach, piecdziesieciu pompkach i dziesieciu podciagnieciach na drazku, John Howard, choc wciaz daleki od rozladowania calej frustracji, nie bardzo mial chec biegac. Byl za bardzo spiety, za bardzo wkurzony, za bardzo... diabli wiedza, co. Mial chec komus przylozyc, mocno, bezlitosnie, wybic zeby, rozkrwawic nos, patrzec, jak przeciwnik pada, najlepiej na cos ostrego. Nie na wiele sie zdala swiadomosc, ze jest wsciekly przede wszystkim na samego siebie. Spieprzyl sprawe, poteznie i awans, o ktorym pozwolil sobie pomarzyc, zostanie zapewne cofniety, zanim on dowie sie o nim oficjalnie.Szkoda, ale, prawde mowiac, nie mialo to takiego znaczenia, jak smierc tych dwoch zolnierzy. Mozna stracic ludzi w walce, zdarza sie. Ale zeby zgineli w miejscu, uznanym za bezpieczne, z rak jednego czlowieka, przez ktorego wyszlo sie na idiote, to bylo gorzkie. W ogole strata ludzi... Stal tak, spogladajac na jakiegos agenta FBI, czy zolnierza piechoty morskiej, przebiegajacego obok w drodze na tor przeszkod i czul sie bezsilny. Ruzjo zniknal i nie natrafili dotad na zaden slad. No, znalezli pojazd tych dwoch nieszczesnych wartownikow, stal przed supermarketem w Las Vegas, z otwartymi oknami i kluczykami w stacyjce. Ruzjo mogl juz byc w dowolnym zakatku Stanow lub w dowolnym miejscu na kuli ziemskiej. Na zlecenie Net Force najlepsze komputery analizowaly polaczenia lotnicze, kolejowe i autobusowe, dane z firm, wynajmujacych samochody, informacje o sprzedazy samochodow i motocykli, o kradziezach pojazdow w Las Vegas i okolicy, ale nie udalo sie dotad natrafic na nic, co pasowaloby do profilu zbiega. Chcial dostac tego faceta w swoje rece; dawno juz niczego tak nie pragnal. Gdyby ustalono miejsce jego pobytu, Howard zamierzal zlapac najblizszy samolot, oficjalnie, czy nieoficjalnie, i wlasnorecznie przyskrzynic drania. -Pulkowniku? Wyrwal sie z zamyslenia i uniosl wzrok. Julio. -Mam cos, co cie moze zainteresowac. Mowiac to, usmiechal sie do Howarda. Cholera, moze nareszcie jakies dobre wiesci. Wtorek, 5 kwietnia Posiadlosc "Cisy", Sussex, Anglia Wiadomosci w telewizji byly, jak zwykle, okropne. Co za czasy. Amerykanski prezydent paplal cos o moralnosci; akurat ten temat byl mu calkiem obcy. Prezydenci USA slyneli z notorycznego braku samokontroli, od Warrena G. Hardinga, po Kennedy"ego i Clintona. Mysl, ze przywodca kraju z takimi nedznymi wartosciami duchowymi i moralnymi mogl sobie roscic pretensje do mowienia komukolwiek, jak nalezy postepowac, wydawala sie po prostu smieszna. Zwlaszcza, jesli ow przywodca znany byl z tego, ze w sprawach seksu ma moralnosc krolika. Obecny prezydent USA niczym nie roznil sie pod tym wzgledem od swoich poprzednikow, tyle, ze jeszcze go na tym nie przylapano. Goswell zamyslil sie, patrzac w telewizor. Coz, bedzie musial cos z tym zrobic, o, tak. Zadzwoni do swojego naukowca i spyta, czy nie daloby sie wykorzystac tej nowej zabawki, zeby wywlec na swiatlo dzienne troche brudnych sprawek prezydenta. Jesli istnialy jakies informacje w ktorymkolwiek z systemow komputerowych na swiecie - a przeciez musialy istniec - jego naukowiec potrafi je wydobyc. Trzeba dac Amerykanom nastepny skandal, oni to wprost uwielbiaja, i niech ten sukinsyn prezydent ma pelne rece roboty, broniac swojego tak zwanego honoru, zeby nie starczylo mu juz czasu na wtykanie nosa w nie swoje sprawy. Ale najpierw czekala go inna rozmowa telefoniczna. - Applewhite? Sluzacy pojawil sie natychmiast. - Milordzie? -Telefon, prosze. Taki z tarcza do wybierania numerow, jesli laska. -Oczywiscie, milordzie. Sluzacy poszedl po aparat. Goswell nienawidzil zajmowania sie takimi sprawami, ale taka juz byla natura rzeczy, ze jesli czlowiek chcial sie utrzymac na wzburzonej powierzchni morza, musial czasem robic cos, czego wolalby nie tykac. Applewhite wrocil z telefonem. Aparat wygladal jak jeden z tych starych, bakelitowych modeli z tarcza, ktore Goswell pamietal z dziecinstwa, ale byla to tylko replika. Wewnatrz miescil sie aparat pelen nowoczesnej elektroniki i nie wystawal z niego czarny, gruby kabel. Podnoszac sluchawke, Goswell spytal: - A nie pojawil sie gdzies znowu ten krolik? -Kucharka widziala go dzis rano, kiedy wyszla do ogrodu, milordzie. -Aha. Wiec przynies mi strzelbe. Pojdziemy tam zaraz i sprobujemy dac lobuzowi nauczke. -Tak, milordzie. Applewhite podreptal do szafki, w ktorej zamknieta byla bron. Goswell wybral numer. W sluchawce rozlegl sie pojedynczy sygnal, a potem szorstki glos, niewatpliwie prostacki. -Ta... czego? -Tu Goswell. Masz dla mnie jakies informacje? -Jasne, ze mam, psze pana. -Wiec spotkamy sie tam, gdzie zawsze. O siodmej? -Moze byc. Goswell odlozyl sluchawke na widelki, westchnal i pokrecil glowa. Ze tez musial sie zadawac z takimi ludzmi... Coz, tej sprawy nie mogl nikomu zlecic. Wrocil Applewhite, niosac zlamana dubeltowke i dwa specjalnie elaborowane naboje z mosiadzu i zielonej woskowanej tektury. Dwa strzaly - to wszystko, na co Goswell sobie pozwalal podczas jednego epizodu. Jesli chybi, krolik zostanie przy zyciu i nastepnego dnia znow bedzie mogl dewastowac ogrod. Trzeba dac mu szanse. Dubeltowka recznej roboty, szesnastka* firmy Rigby Bros., byla w zasadzie przeznaczona do polowan na ptactwo, ale z pewnoscia nadawala sie i na kroliki. - Kaliber wagomiarowy, oznaczajacy liczbe kul, ktora mozna odlac z jednego funta olowiu [przyp. tlum.]. Piekna bron, nie przystosowana jednak do nowoczesnej amunicji, wiec zlecil swemu rusznikarzowi elaborowanie nabojow, ktore nie grozily rozerwaniem luf. Naboje calkiem mocno dymily przy kazdym strzale, o, tak. Rusznikarz, George Walker, mowil, ze moze zastapic Pyrodex czarnym prochem strzelniczym, zeby dymu bylo mniej, ale Goswellowi nie zalezalo na tym az tak bardzo. Dwie porcje drobnego srutu numer 8 posla Pana Krolika do wszystkich diablow, jesli tylko Goswell zdola go wziac na muszke. Na tym polegala cala sztuka, poniewaz krolik zdawal sie wiedziec, kiedy Goswell jest uzbrojony, a kiedy nie. Applewhite podsunal mu ochraniacze na uszy. Goswell spiorunowal go wzrokiem. - Doktor nalega, milordzie. Goswell skinal glowa. - W porzadku, daj mi te przeklete nauszniki. - W duchu byl z nich nawet bardzo zadowolony. Elektroniczne ochraniacze, produkowane przez jedna z firm Goswella we Francji - niech diabli wezma zabojadow - musial przyznac, ze okazaly sie bardzo uzyteczne. Czujniki wykrywaly zblizajacy sie halas i natychmiast go pochlanialy, redukujac glosny strzal do cichego stukniecia. Natomiast kiedy nie bylo zadnych eksplozji, ochraniacze wzmacnialy normalne dzwieki, wiec slyszalo sie w nich nawet lepiej, niz zwykle. Prawde mowiac, jego sluch nie byl juz taki, jak kiedys i Goswell powaznie zastanawial sie nad implantatami, ktore przywrocilyby mu zdolnosc slyszenia zwyklych rozmow, znacznie juz oslabiona. Implantaty wystarczaly na piec, szesc lat. Byly zasilane z miniaturowych akumulatorow, ktore w jakis sposob same sie ladowaly, wykorzystujac energie fal dzwiekowych. Znal paru facetow i jedna leciwa dame, ktorzy poddali sie takiej operacji chirurgicznej i wszyscy byli w najwyzszym stopniu zadowoleni z rezultatow. Moze i on powinien sie na to zdecydowac. Przeszedl juz laserowa operacje obu oczu i teraz nie potrzebowal nawet okularow do czytania, chyba ze byl bardzo zmeczony. Z osiagnieciami techniki roznie bywalo, ale niektore naprawde mogly sie do czegos przydac. -Kiedy juz skoncze z tym krolikiem, niech Stephens przyprowadzi samochod. Wybieram sie do klubu. -Tak, milordzie. Pomyslnych lowow. Goswell usmiechnal sie. - Dziekuje, Applewhite. Juz ja dopadne tego parszywca! Wtorek, 5 kwietnia Londyn, Anglia Peel jechal na spotkanie pod adres, ktory podal mu Bascomb-Coombs, wciaz troche niespokojny z powodu tego nieoczekiwanego zwrotu w swojej karierze. Byl jednak pewien, ze Fortuna usmiecha sie do niego. Rano Bascomb-Coombs zlecil otwarcie nowego rachunku w jednym z indonezyjskich bankow, numerycznego konta, z ktorego Peel mogl korzystac, i na ktorym znalazla sie suma w indonezyjskich rupiach, stanowiaca rownowartosc jednego miliona euro. W jednej chwili Peel stal sie milionerem, a mial obiecane znacznie wiecej, jesli bedzie wlasciwie spelnial swoje nowe obowiazki. Niewielkie biuro znajdowalo sie za Old Kent Road, niedaleko starej Gazowni PoludniowoWschodniej. Peelowi niezbyt podobala sie ta okolica, ale pomyslal, ze moze tak jest lepiej, bo w zadnym z raportow od swoich ludzi nie natrafil dotad na wzmianke o tym budynku. Wjechal na parking, zgasil silnik i poszedl w strone szarego pietrowego budynku. Okna byly zakratowane, a wewnatrz, tuz przy wejsciu, siedzial straznik. Kiedy Peel wszedl, straznik spytal go o nazwisko, porownal fotografie na ekranie komputera z oryginalem i nacisnal guzik, otwierajacy drzwi na schody. Peel szybko wszedl na pietro i ruszyl do biura na koncu korytarza. Mijajac drzwi innych biur, niektore przeszklone, odniosl wrazenie, ze pomieszczenia te sa opustoszale. Ostatnie drzwi po prawej stronie byly uchylone. Pchnal je i wszedl do srodka. -Ach, majorze, co za punktualnosc. Doceniam to. Prosze blizej, oprowadze pana. Peel pomyslal, ze niewiele jest tu do ogladania. W kacie stalo biurko ze stacja robocza i projektorem holograficznym. Przy biurku znajdowal sie skorzany fotel na kolkach. Po przeciwnej stronie pokoju stala niewielka lodowka i kuchenka, a obok rozkladana kanapa. Znak na drzwiach kolo kanapy informowal, ze za nimi jest ubikacja. Peel uniosl brwi w niemym pytaniu: - Co tez chce mi pan tu pokazac, sir? Bascomb-Coombs usmiechnal sie. - Nie sprawia to zbyt imponujacego wrazenia, prawda? Ale prawdziwa pracownia miesci sie gdzie indziej, w zakladach komputerowych Goswella w Chelmsford. Mamy polaczenie linia telefoniczna i, uprzedzajac panskie pytanie, powiem od razu, ze jest to bardzo bezpieczne polaczenie. Moge stad robic to samo, co w Chelmsford, i nikt sie w niczym nie zorientuje. -Prosze wybaczyc moja ignorancje, panie Bascomb-Coombs, ale czym konkretnie pan sie zajmuje? Wiem o tym urzadzeniu tyle, ile powiedzial mi Goswell i widzialem rezultaty, z pewnoscia bardzo spektakularne, ale wciaz nie wiem, jak to dziala. Naukowiec zasmial sie. - Mam powazne watpliwosci, czy potrafilbym to panu wytlumaczyc. Maksyma Turnera glosi, ze "Mozna cos wyjasnic w przystepny sposob, pod warunkiem, ze wyjasniajacy dobrze rozumie istote rzeczy", a ja nie jestem pewien, czy sam do konca to wszystko rozumiem. I prosze sie na mnie nie obrazic, ale watpie, czy panska znajomosc matematyki oraz fizyki wystarczylaby do zrozumienia tego, nawet gdybym ja potrafil to do konca wyjasnic. Na tym etapie moj komputer jest czyms w rodzaju zapalki. Moge jej uzyc, zeby zapalic gaz na kuchence, ale trudno by mi bylo szczegolowo opisac procesy chemiczne, ktore to umozliwiaja. Usmiechnal sie, a Peel odpowiedzial usmiechem, zastanawiajac sie, czy wlasnie w nieco zawoalowany sposob zostal nazwany idiota. - Jesli pan chce, przedstawie panu podstawowe zalozenia. Jest pan obeznany z tradycyjnym komputerem? -Troche. -Wiec wie pan, ze wiekszosc komputerow, to maszyny Turinga*, ktore posluguja sie logika Boole'a**, oparta na operacjach binarnych. Sa zera i jedynki - bity - Opracowany w 1936 roku przez angielskiego matematyka i logika Alana Turinga matematyczny model, okreslajacy podstawy struktury logicznej urzadzen do przetwarzania danych. Maszyna Turinga miala decydujace znaczenie dla powstania wspolczesnych komputerow [przyp. tlum.]. ** Opracowana przez angielskiego matematyka George Boole'a (1815-1864) forma algebry, zajmujaca sie funkcjami logicznymi zmiennych, ktore moga przyjmowac wartosci: prawda lub falsz, odpowiednio "1" lub "0"; zaleznosci miedzy wyrazeniami okreslaja operatory logiczne Boole'a, takie jak "AND", "OR" i "NOT", bez ktorych nie sposob sobie wyobrazic jakiegokolwiek mikroprocesora czy programu komputerowego [przyp. tlum.]. informacji - i jest to jedyny wybor. Albo zero, albo jeden, kropka. Ale w komputerze kwantowym mamy kwantowe bity informacji, zwane qubitami. Mozna otrzymac superpozycje zera i jedynki, to znaczy, ze qubit moze miec w tym samym momencie wartosc "0" i "1". Na pierwszy rzut oka nie brzmi to sensownie, ale dzieki temu fenomenowi rownoleglosci kwantowej mozna sie poslugiwac rownoczesnie wszystkimi mozliwymi wartosciami wszystkich rejestrow wejsciowych. Peel skinal glowa, nie majac najmniejszego pojecia, o czym ten facet mowi. Naukowiec kontynuowal: - Algorytm Shora* pokazuje, ze rozlozenie wielkiej liczby na czynniki pierwsze zajmie komputerowi kwantowemu drobny ulamek czasu, potrzebnego normalnemu komputerowi do uporania sie z takim problemem. Moj komputer kwantowy poradzi sobie w ciagu kilku sekund z zadaniem, ktorego rozwiazanie zajeloby SuperCrayowi kilka milionow lat. A wiec w zastosowaniach praktycznych, takich jak lamanie szyfrow, komputer kwantowy ma ogromna przewage. Podstawa wspolczesnej kryptografii sa tak zwane klucze publiczne; zlamanie ich kodu wymaga faktoryzacji - rozlozenia na czynniki pierwsze - wielusetcyfrowych liczb, czego zaden "tradycyjny" superkomputer nie zdola wykonac w rozsadnym czasie. *Peter Shor z ATT w 1994 roku przedstawil algorytm rozwiazania pierwszego praktycznego zadania przez komputer kwantowy, polegajacego na tzw. faktoryzacji, tzn. rozkladaniu wielkich liczb na czynniki pierwsze. Wedlug roznych teorii, komputer kwantowy moze w ciagu kilku sekund, czy nawet w ulamku sekundy, uporac sie z zadaniem tego typu, ktore komputerowi tradycyjnemu zajeloby wiecej czasu, niz liczy sobie Wszechswiat [przyp. tlum.]. Peel skinal glowa. - Skoro tak, to dlaczego te komputery kwantowe nie sa w powszechnym uzyciu? Bascomb-Coombs znow sie zasmial. - Och, mnostwo ludzi bardzo by tego pragnelo! Ale to nie takie proste, jak budowanie domkow z drewnianych klockow. Problem w tym, ze tak zwany koherentny stan komputera kwantowego jest bardzo krotkotrwaly i zwykle niszczy go otaczajace srodowisko. To znaczy, komputer kwantowy ulega dekoherencji w momencie, kiedy probuje sie uzyskac do niego dostep. Nie jest latwo obejsc to ograniczenie. Od lat probuje sie najrozniejszych rozwiazan: lasery, wzbudzanie fotonow, pulapki jonowe, pulapki optyczne, jadrowy rezonans magnetyczny, polaryzacja, czy nawet rezonans spinowy, czy wreszcie kwantowe fusy herbaciane, ale to juz w ostatniej kolejnosci. Peel usmiechnal sie uprzejmie. -Wineland i Monroe opracowali pojedyncza bramke kwantowa, chwytajac w pulapke jony berylu. Kimble i Turch osiagneli to samo, stosujac polaryzacje fotonow. W NTC osiagano poczatkowo niezle rezultaty, poslugujac sie jadrowym rezonansem magnetycznym, a Chuang i Gershenfeld zastosowali algorytm Grovera* do modelu o dwoch bitach kwantowych, poslugujac sie atomami wegla i wodoru w czasteczce chloroformu. Ale problemem zawsze byla mnogosc i stabilnosc. Az do chwili, kiedy powstal moj komputer kwantowy. -A jak sie to panu udalo, skoro rzecz jest tak trudna? *Lov Grover z Bell Labs opracowal w 1997 roku algorytm, umozliwiajacy zastosowanie komputera kwantowego do wyszukiwania informacji w ogromnych bazach danych [przyp. tlum.]. -Poniewaz jestem inteligentniejszy od tamtych - odparl Bascomb-Coombs. Nie zabrzmialo to, jak przechwalka i chyba nia nie bylo, sadzac po rezultatach. - Przestal pan cokolwiek rozumiec w momencie, kiedy uzylem slowa "qubit", prawda? - Obawiam sie, ze jeszcze wczesniej - przyznal Peel. Bascomb-Coombs usmiechnal sie. - Prosze sie tym nie przejmowac, majorze. Na calym swiecie jest zaledwie garstka fizykow, ktorzy potrafiliby zrozumiec, jak dokonalem tego, czego dokonalem, nawet gdyby mieli przed soba dzialajacy model. Pan posiada inne talenty. Nie probowalbym napasc na pana w ciemnej uliczce i nie chcialbym miec pana za przeciwnika na polu bitwy. Peel skwitowal komplement skinieniem glowy. -W kazdym razie, wszystko sprowadza sie do tego, ze mam komputer, ktory potrafi robic fantastyczne rzeczy, a lamanie szyfrow i hasel jest jego glowna specjalnoscia. Nie ma na Ziemi komputera, do ktorego nie moglbym sie wlamac, chyba ze bylby calkowicie odciety od jakiejkolwiek lacznosci. Pieniadze nic nie znacza, kiedy mozna wejsc do dowolnego skarbca. Tajemnice wojskowe? Nic prostszego. Nikt nie zdola ukryc przed nami czegokolwiek. -Doprawdy? No to dlaczego nie jest pan krolem swiata? Naukowiec znow sie zasmial. - Lubie pana, Peel, dziala pan na mnie orzezwiajaco po latach, spedzonych z moimi wrednymi kolegami-naukowcami. A odpowiedz na panskie pytanie jest prosta: moj komputer nie jest jeszcze doskonaly. Wciaz wystepuja pewne zaklocenia, a od czasu do czasu system pada. Nawet dosc czesto. Mniej wiecej polowe czasu, jaki przy nim spedzam, zajmuje mi przywracanie go do stanu uzywalnosci. Nie mam wiec ochoty tracic tego cennego czasu, kiedy moj komputer dziala, na takie blahostki jak pieniadze i wladza - przynajmniej, dopoki nie poprawie jego stabilnosci. To komputerowi kwantowemu poswiecam cala moja energie. Poniewaz to Goswell jest wlascicielem urzadzenia i pilnie go strzeze, nie moge na razie odrzucac jego prosb. Ale to sie wkrotce zmieni. I bede potrzebowal ludzi z panskimi umiejetnosciami. Peel pomyslal o milionie euro na koncie w indonezyjskim banku. Byl juz bogatszy, niz kiedykolwiek oczekiwal. Jego ojciec, bez wzgledu na tytul, byl nieudacznikiem i cala ziemie - a nie bylo jej wiele - stracil przed smiercia. Milion euro to sumka nie do pogardzenia, a jesli bedzie sie trzymal tego dziwaka, bardzo mozliwe, ze uzyska jeszcze wiecej. -Jestem do panskich uslug, panie Bascomb-Coombs. - Och, mow mi Peter, Terrance. Jestem pewien, ze bedzie sie nam dobrze wspolpracowac. Sroda, 6 kwietnia Seattle, stanWaszyngton Ruzjo jechal metrem przez port lotniczy SeaTac do swojego wyjscia. Mial zarezerwowane miejsce na pokladzie Boeinga 747 British Airways, lecacego do Londynu. Z Missisipi pojechal autobusem do Nowego Orleanu, a stamtad, przez Portland, przylecial tutaj. Gdyby ktos sledzil go kiedys w drodze do Missisipi, doszukalby sie podobienstw w dziwnym wyborze trasy z Las Vegas do Jackson: pojechal wtedy wynajetym samochodem do Oklahoma City, a stamtad zlapal pierwsza z trzech rejsowych maszyn, lecacych na poludniowy wschod. Sledzacy oczekiwalby zapewne, ze Ruzjo uda sie dalej na wschod, lub na poludnie, powiedzmy do Miami, ale on zmienil kierunek. Podobnie zamierzal postepowac i teraz. Z Londynu chcial leciec do Hiszpanii, albo do Wloch, a stamtad do Indii, albo do Rosji i dopiero stamtad do domu.Kiedy sie ucieka, lepiej nie biec w linii prostej. Zwlaszcza jesli psy sa szybsze od uciekajacego. Wagon metra byl zatloczony, a kiedy pociag zatrzymal sie po raz kolejny, zeby zabrac jeszcze wiecej pasazerow, Ruzjo wstal, ustepujac miejsca mlodej kobiecie w zaawansowanej ciazy z dwiema torbami podroznymi. Oboje z Anna pragneli dzieci, ale los zrzadzil inaczej. Kobieta podziekowala mu i usiadla. Trzymal sie poreczy, patrzac na sciane tunelu, przesuwajaca sie za oknem. Pociag sie zatrzymal, pasazerowie wysiedli i Ruzjo ruszyl do swojego wyjscia. Do odlotu pozostalo kilka godzin, ale uznal, ze najprosciej bedzie poczekac w porcie lotniczym. Chcial cos zjesc, odswiezyc sie w toalecie, a potem usiasc gdzies i moze troche pospac. W wojsku nauczyl sie spac przy kazdej nadarzajacej sie okazji, a na wygodnym krzesle spalo sie calkiem dobrze. Lot na Heathrow byl bezposredni, dziewiec, moze dziesiec godzin. Ruzjo zarezerwowal sobie miejsce w klasie biznesowej. Mial na sobie srednio drogi garnitur, blekitna koszule i krawat, a calosci wygladu dopelniala aktowka, zapakowana czasopismami i czystymi kartkami papieru. Przypominal zwyczajnego biznesmena w podrozy, jeszcze jeden trybik w gospodarczej machinie, kogos, na kogo nie zwraca sie uwagi. Linie British Airways nie nalezaly do najgorszych, a juz na pewno byly lepsze niz ktorekolwiek z rosyjskich czy chinskich linii krajowych. Jego ostatni lot brytyjskimi liniami przebiegal calkiem spokojnie, az do momentu ladowania. Wielki odrzutowiec opadl na pas z takim impetem, ze wypadly maski tlenowe, a na pasazerow posypaly sie bagaze z polek. Nikt nie odniosl wtedy obrazen, co bylo pewnym zaskoczeniem. Piloci posadzili pewnie, za sterami stewardese, zeby sobie pocwiczyla ladowanie. Albo moze zasneli. Wzruszyl ramionami. Zdarzaly mu sie twardsze ladowania. Kiedys, podczas monsunu, maszyna JAL, ktora lecial do Tokio wyladowala tak twardo, ze zlamalo sie przednie podwozie i chociaz pas byl mokry, pasazerowie przez kilkanascie sekund ogladali za oknami fontanne iskier. Innym razem stary rosyjski turbosmiglowiec, ktorym lecial do Moskwy, wyladowal bezpiecznie, ale zawadzil o cysterne, kolujac do budynku dworca. Kierowca cysterny zginal, a kilku pasazerow, ktorym tak sie spieszylo, ze odpieli juz pasy i wstali z miejsc, impet rzucil na podloge. Kilka osob polamalo sobie kosci. A jeszcze innym razem przylecial mala Cessna na odlegle lotnisko polowe w Czeczenii. Wysiadl, a samolocik zawrocil i kolowal z powrotem na pas startowy, kiedy wpadl na mine w odleglosci zaledwie szescdziesieciu metrow od niego. Wybuch rozerwal Cessne na kawalki. Juz dawno przestal sie przejmowac takimi rzeczami. Jesli przyjdzie na czlowieka kolej, to nie ma odwolania. A do tego czasu obowiazywala stara zasada: kazde ladowanie, po ktorym wychodzi sie z samolotu o wlasnych silach, to dobre ladowanie. Maly pub w budynku dworca lotniczego mial w menu kanapki Reubena. Ruzjo zamowil jedna i piwo. Telewizor byl nastawiony na kanal sportowy. Potwornie brzydkie kobiety, nadete jak ludzkie ropuchy i przebarwione na ciemny braz, paradowaly w te i z powrotem po scenie, prezac muskuly. Wygladaly jak faceci w kostiumach bikini. Za scena jedna z tych kobiet udzielala wywiadu; glos miala grubszy niz operowy bas. Co tez ludzie ze soba wyprawiaja. Ruzjo trenowal kiedys, przez krotki czas, z kadra olimpijska rosyjskich biegaczy i wiedzial cos o specyfikach, ktore zazywali, zeby poprawic swe wyniki. Meskie sterydy, ktorymi szprycowaly sie te kulturystki, powodowaly trwale zmiany w ich organizmach - grube glosy, tradzik, zarost i powiekszone organy plciowe. Mozna wyprawiac ze swoim cialem rozne rzeczy, kiedy ma sie dwadziescia piec lat, ale jak te biedne kobiety beda wygladaly po piecdziesiatce, czy po szescdziesiatce? Zadna z nich nie pomyslala o przyszlosci. - Rety, nie mozna wylaczyc tego gowna? - odezwal sie jeden z klientow do faceta za kontuarem. Kilku innych unioslo szklanki na znak poparcia. Barman wzruszyl ramionami i zmienil kanal. Ruzjo jadl swoja kanapke, popijajac piwem. Sroda, 6 kwietnia Londyn, Anglia Alex i Toni dostali w MI-6 spore biuro i pelen dostep do systemow komputerowych. No, przynajmniej w zakresie, dotyczacym tego konkretnego problemu. Toni natknela sie na mnostwo plikow, do ktorych nie miala uprawnien. Alex wyszedl porozmawiac z Helmsem. Toni byla sama w biurze, zajeta analiza danych z komputera linii lotniczych, kiedy do drzwi zastukala Angela Cooper. -Prosze - zawolala Toni. -Przepraszam, ze przeszkadzam, pani Fiorella, ale Alex pyta, czy nie dolaczylaby pani do niego i do dyrektora generalnego. Alex? Ona mowi o nim "Alex", pomyslala. -Jasne - odparla Toni i zaczela sie wylogowywac ze stacji roboczej. Cooper czekala usmiechnieta, ale jakby troche zniecierpliwiona. -Prosze za mna. Toni poczula sie niska i niezgrabna obok tej blondynki, ubranej w ciemnozielony kostium, ktorego spodnica odslaniala spory kawalek ud, i w czolenka na rozsadnych, pieciocentymetrowych obcasach. Ale nogi miala niezle. Toni pomyslala, ze gdyby ona byla wysoka i miala nogi do samej szyi, tez by je pewnie pokazywala, zamiast ubrac sie w prosta bluzke z niebieskiego jedwabiu, dzinsy i buty na plaskim obcasie. Coz, kiedy sie pakowala, nie wiedziala, ze przyjdzie jej tu pracowac. Po konferencji oddala do pralni oba kostiumy, ktore przywiozla na te okazje, a w walizce zostaly jej juz tylko sportowe ciuchy. W koncu to mial byc urlop. Postanowila jednak zadzwonic do pralni, zeby szybciej przyslali jej kostiumy. Nie pozwoli sobie na to, zeby przy tej Cooper wygladac jak Kopciuszek. -Przykro mi, ze przerwalismy panstwu urlop. Toni wyrwala sie z rozmyslan nad ciuchami. -Slucham? Ach, nie, to przeciez nie wasza wina. Zreszta, kawalek waszego kraju i tak nam sie uda zobaczyc. -Inaczej tutaj, niz w Stanach, prawda? -Byla pani w Stanach? -Tak, oczywiscie. Kilka razy, sluzbowo. A kiedy jeszcze studiowalam, spedzilam lato na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. Cudowny klimat, po raz pierwszy sie wtedy opalilam. Nie watpie. Toni wyobrazila sobie te Cooper w bikini. Na pewno bylo na co popatrzec. Faceci z pewnoscia ustawiali sie do niej w kolejce, kiedy tak sie opalala w sloncu poludniowej Kalifornii. Pewnie musiala sie od nich kijem opedzac, chyba ze chciala, zeby zwracali na nia uwage. To pewnie bardziej prawdopodobne. - Alex mowi, ze pochodzi pani z Bronxu? Och, naprawde? Po co Alex jej o tym mowi? - Tak. Obawiam sie, ze Nowy Jork w niczym nie przypomina Kalifornii. -Spedzilam kiedys tydzien na Manhattanie, w koncu sierpnia. Bylo okropnie parno. -We wrzesniu jest jeszcze gorzej. Kolejne dziesiec metrow przebyly bez dalszej konwersacji. Cisza zaczynala sie robic niezreczna, kiedy Cooper powiedziala: - Jak rozumiem, Alex jest rozwiedziony i ma corke. Poznala ja pani, mam na mysli corke? Jezu, co ten Alex wyprawia? Opowiadac jej takie rzeczy? I kiedy mial okazje do takich zwierzen? Tylko patrzec, jak zacznie tej Cooper pokazywac zdjecia, na ktorych jest z Toni w lozku! - Nie, nie poznalam jej. Rozmawialam z nia pare razy przez telefon. Widzialam tez jej zdjecia. Mieszka z matka w Idaho. -To na zachodzie, prawda? -Tak. Na zachodzie. -No, jestesmy. To juz tutaj. - Wskazala drzwi reka. -Pani nie wchodzi? -Obawiam sie, ze nie. Inne obowiazki. Zobaczymy sie pozniej. Cooper zrobila w lewo zwrot i odeszla, kolyszac biodrami. Suka. Wewnatrz Alex stal obok Helmsa przy stole i obaj wpatrywali sie w jakies fotografie, jasno oswietlone lampa. Alex spojrzal na nia. Nie usmiechnal sie. -Toni. Podejdz i spojrz na to. Podeszla i stanela obok niego. Byly to satelitarne zdjecia jakiegos obiektu wojskowego, powiekszone komputerowo. Na krancu obiektu zauwazyl cos, co przypominalo dwie miedzykontynentalne rakiety balistyczne na wyrzutniach, umieszczonych na wagonach kolejowych. -Co to za obiekt? Helms odpowiedzial: - To eksperymentalna baza rakietowa w Xinghua na wybrzezu Morza Wschodniochinskiego. Chinczycy prowadza tam prace nad nowa rakieta dalekiego zasiegu, przystosowana do przenoszenia glowic nuklearnych. Postukal palcem w rakiety na fotografii. - Wczoraj wieczorem komputer postawil w stan gotowosci dwa funkcjonalne prototypy i rozpoczal dziewiecdziesieciominutowe odliczanie przed startem. Rakiety byly wymierzone w Tokio. -Boze! - zawolala Toni. -No wlasnie. W dodatku komputer zablokowal sie i nie mogli go wylaczyc. Na szczescie obie glowice bojowe byly tylko atrapami, a technikom udalo sie w koncu recznie przerwac sekwencje startowa. Chinczycy, choc zwykle nie mowia o swoich rakietach, tym razem sa przerazeni. Ktos z zewnatrz przedarl sie przez zabezpieczenia ich systemu komputerowego, zlamal kody i rozpoczal procedure odpalania rakiet. Amerykanskie satelity szpiegowskie, ktore prowadza obserwacje tej bazy, wykryly przygotowania do startu rakiet i sily zbrojne USA poderwaly mysliwce bombardujace stealth z bazy na poludniowo-koreanskiej wyspie Czedzudo. Gdyby chinskie rakiety wystartowaly, amerykanskie maszyny sprobowalyby je zestrzelic i najprawdopodobniej zbombardowalyby tez baze, zeby zapobiec dalszym startom. Toni popatrzyla na Alexa. Mial ponury wyraz twarzy. - Nawet bez glowic nuklearnych takie dwie rakiety wyrzadzilyby znaczne szkody, gdyby spadly na centrum Tokio - powiedzial Alex. - To sprawka naszego hakera, tego samego, ktory namieszal na lotniskach? - spytala Toni. -Albo kogos o tej samej mentalnosci. Ale nie wierze, zeby moglo byc dwoch takich. Toni pokrecila glowa. -Musimy namierzyc tego faceta, i to szybko. A tymczasem nasz najlepszy pies gonczy, Jay, jest niedysponowany. -Nieszczescia zawsze chodza parami, prawda? -powiedzial Helms. Toni spojrzala na Anglika, po czym przeniosla wzrok na Alexa. Paskudna sprawa. Sroda, 6 kwietnia Waszyngton, Dystrykt Columbia Tyrone obliczyl, ze jesli pojdzie na boisko pilkarskie zaraz po lekcjach, bedzie je mial dla siebie przez czterdziesci minut, zanim przyjdzie druga zmiana. Czterdziesci minut to dosc czasu na dziesiec, moze pietnascie dobrych rzutow. Stal w poblizu srodka boiska, poslinionym palcem sprawdzajac wiatr. Calkiem niezle wialo z polnocy, wiec postanowil obciazyc lopatki kilkoma drobnymi monetami. Po chwili byl juz gotow. Ustawil sie pod wiatr, odetchnal kilka razy gleboko i potrzasnal rekoma, zeby rozluznic miesnie. Zastanawial sie, czy nie zaczac podnoszenia ciezarow -czolowi zawodnicy byli w swietnej formie fizycznej, a jemu przydaloby sie troche wiecej sily w ramionach. Sztuka polegala na rzuceniu bumeranga z odpowiednia sila. Jesli rzucilo sie za lekko, bumerang szybko spadal, a jesli za mocno - mogl od razu zaryc w ziemie. Ale czasem trzeba bylo rzucac z wieksza sila, tak jak teraz, kiedy wiatr robil sie porywisty, a Tyrone nie mial wystarczajaco umiesnionych ramion. Nie musial byc od razu Herkulesem, czy kims w tym rodzaju, ale troche masy miesniowej na pewno by nie zaszkodzilo. Pierwszy raz rzucil tylko po to, zeby sprawdzic kat natarcia i poprawnosc rozmieszczenia monet. Jego czerwony bumerang - model Ocean Indyjski, w ksztalcie litery L - zawirowal, ale przekrzywil sie w powietrzu i wrocil za szybko. Podniosl go, poprawil kat ustawienia lopatek, ostroznie je wyginajac. Przesunal monete na dluzszym ramieniu o kilka milimetrow blizej punktu, w ktorym lopatki stykaly sie pod katem prostym, przykleil ja z powrotem tasma i rzucil jeszcze raz. Lepiej, ale jeszcze nie calkiem dobrze. Coz, mozna bylo spedzic caly dzien, dokonujac drobnych poprawek, zwlaszcza, kiedy wiatr byl porywisty. Uznal, ze na potrzeby treningu wystarczy to, co jest. Rzucil wlasnie po raz siodmy i wreszcie uzyskal ponad minute w powietrzu - mniej wiecej takiego czasu spodziewal sie w tych warunkach - kiedy uslyszal wolanie Nadine. -Hej, Tyr! Podeszla do niego przez boisko, zrzucila plecak i wyjela z niego swoj bumerang, dlugi, w ksztalcie litery L, pomalowany w bialoniebieskie pasy. Tyrone od razu rozpoznal ten model: Quark Synlin. Nigdy dotad nie mial go w reku, ale napatrzyl sie na obrazy holograficzne, a kilka widzial tez z daleka na turniejach. - Rety, skad ty go masz? Myslalem, ze Quark wycofal sie z interesu. -Zgadza sie, ale troche modeli jest jeszcze w sprzedazy. Moja mama powiedziala, ze jesli pokaze, ze naprawde potrafie rzucac, pozyczy mi pieniadze na Quarka. Kiedy wygralam zawody, uznala, ze czas nadszedl. Przyslali mi go dzis rano poczta lotnicza. - Wyciagnela bumerang w jego strone. Tyrone wzial go ostroznie, jakby to bylo male dziecko. -Jak sie nim rzuca? -Nie wiem, jeszcze nie mialam okazji. A moze ty bys sprobowal? Spojrzal na nia. - Nie, powinnas rzucic pierwsza, jest twoj. -Nie, rzucaj ty, jestes juz rozgrzany. -Naprawde? -Jasne. Poslinil palec i sprawdzil kierunek wiatru. -Rzut powinien byc dosc mocny, kat w gore, jakies piecdziesiat stopni, uwazaj, nie przeciagnij - powiedziala. - Piec do dziesieciu pod wiatr. Skinal glowa i ustawil sie. Odetchnal gleboko, odchylil sie do tylu i rzucil. Wielki Quark przelecial okolo piecdziesieciu metrow, zanim zaczal zawracac i nabierac wysokosci. Wzbil sie bardzo wysoko, na trzydziesci, moze trzydziesci piec metrow i zaczal krazyc. Kilka razy wzlatywal jeszcze wyzej, unoszony pradem wstepujacym. - Rety! Popatrz tylko! To byl piekny lot. Bumerang zdawal sie szybowac cala wiecznosc, a kiedy w koncu opadl w odleglosci dwudziestu metrow od miejsca, w ktorym stali, Tyrone bez trudu chwycil go w obie dlonie. Nie mierzyl czasu, ale zrobila to Nadine. - Dwie minuty piecdziesiat jeden - powiedziala. - Niezle. Niezle? To moj zyciowy rekord! Z takim czasem pokonalby ja wtedy na turnieju. Do licha! Spojrzal na bumerang, a potem usmiechnal sie do Nadine. - Dzieki. - Podal jej go z powrotem. - Twoja kolej. Mamy jeszcze jakies dwadziescia minut, zanim rozdepcza nas ci fanatycy pilki noznej. - Myslisz, ze wystarczy na dwa rzuty? -Chcialabys! - Oboje sie rozesmieli. Nadine byla w porzadku. Zwlaszcza, jak na dziewczyne. Sroda, 6 kwietnia gory Alamo Heuco, Nowy Meksyk Jay Gridley stal na pustynnym plaskowyzu, wsluchujac sie w cisze wsrod skal i karlowatych krzewow. Oslepiajace slonce palilo bezlitosnie. Zupelne pustkowie. Na Wschod, Zachod i Poludnie konczyly sie Stany Zjednoczone i zaczynal Meksyk. Do najblizszej granicy bylo tylko kilka kilometrow. Saji stal obok niego, wygladajac bardziej na rdzennego mieszkanca Ameryki niz na Tybetanczyka. Mial na sobie splowiale niebieskie dzinsy, kowbojskie buty, koszule z dlugimi rekawami i ogromny bialy kapelusz z opaska z wezowej skory. -Czujesz zapach wody? - spytal Saji. Jay, ubrany podobnie jak Saji, z ta roznica, ze na glowie mial meksykanskie sombrero z szerokim rondem, pokrecil glowa. - Czuje tylko zapach pustyni. Kurz, piasek i spieczone skaly, to wszystko. Rzeczywiscie, kazdy krok podrywal tu kolejna chmure czerwonawego kurzu, mialkiego jak talk. Ten kurz pokryl mu juz buty i ubranie, szczypal w oczy i krecil w nosie, utrudnial oddychanie. Nie bylo wiatru, wiec przynajmniej szybko opadal. Bardzo realistyczny scenariusz. Zaprojektowal go Saji; takie rzeczy wciaz przerastaly mozliwosci Jaya. -No, dobra, poszukajmy jakichs sladow. Jay pokrecil glowa. - Gdzie ty sie nauczyles sztuki tropienia? Saji znow wciagnal na twarz ten swoj idiotyczny usmiech. - Jerry Pierce z plemienia Navajo, moj kumpel, jest Synem Cienistych Wilkow. Tropicielem w Strazy Granicznej. Nauczyl mnie tego, a ja nauczylem go Drogi Srodka. -Indianin buddysta? -Dlaczego nie? Buddyzm nie kloci sie z wiekszoscia innych wierzen religijnych, przynajmniej tych, ktore nie glosza wojujacego monoteizmu. Chodz. Ruszyli ostroznie po piaszczystym terenie. Po kilku metrach Saji powiedzial: - Zatrzymaj sie. Widzisz to? Byli o trzy metry od krawedzi stromego spadku, konczacego sie dobre dwadziescia metrow ponizej. - Co widze? Koniec swiata? - Nic az tak dramatycznego. Tutaj, prosto przed toba. Jay wytezyl wzrok, patrzac na ziemie. Byly tu trzy rzeczy: piasek, pojedyncze, zlamane zdzblo bladozielonej trawy i zakurzona, rudawa skala. - Nic nie widze. -Naprawde nic? -No dobrze, cos tam widze. Piach, skala i zwiedle zdzblo trawy. To wszystko. -Rozejrzyj sie? Jest tu jakas roslinnosc? Jay wyprostowal sie i powiodl wzrokiem dookola. - Widze cos, co wyglada na kreozotowe krzaki*, jakies dziesiec metrow stad. - Podszedl do krawedzi urwiska i wyjrzal. Na dole nic nie roslo. - Nic poza tym w najblizszejokolicy. Zauwazyl wielki kaktus, alestrasznie daleko. Tutaj ziemia jest martwa. -Dobrze, zastanow sie nad tym przez chwile. -Bez urazy, Saji, ale gdybym byl w stanie myslec dluzej niz trzydziesci sekund i nie zglupiec zupelnie, wcale bym cie nie potrzebowal! -Zamknij oczy, licz oddechy. Jay westchnal i wykonal polecenie. -Jeden... dwa... trzy... co... tam... bylo...? Otworzyl oczy. -Trawa. Saji skinal glowa. - Co z ta trawa? -Nie pasuje tutaj. Skad sie wziela? Nigdzie w poblizu nie rosnie. -Dobrze. Mogl ja tu przywiac wiatr? Jay pokrecil glowa. - Nie ma wiatru. A gdyby to zdzblo lezalo tutaj od dawna, byloby suche jak pieprz, a tymczasem jest wciaz zielone. -Co oznacza, ze...? -Jakos sie tu dostalo. Moze wypadlo komus z buta albo bylo przyczepione do czyjejs nogawki od spodni? -Bardzo dobrze. I co teraz? Jay zaczal sie zastanawiac. Saji juz mu o tym mowil, ale teraz nie mogl sobie przypomniec. W porzadku, mysl logicznie, Jay. Nie bylo to latwe, ale przeciez nie musial pisac zadnego wielkiego programu, a tylko zrobic kolejny maly krok. Czyli... - Larrea tridentata, zywiczna roslina pustynna wystepujaca na poludniowym zachodzie USA i w Meksyku, jej liscie pachna kreozotem [przyp. tlum.]. -Trzeba zaczac krazyc, szukajac sladow na kazdym podlozu, na jakim mogly sie zachowac. -Dobrze. Rozejrzyjmy sie. Ostroznie, nie chcialbys przeciez zadeptac zadnego sladu. Jay zaczal zataczac coraz wieksze kregi wokol zdzbla trawy, powoli, uwaznie, szukajac sladow. Nie znalazl niczego w promieniu pietnastu metrow. Pokrecil glowa. - Zadnych sladow. - Jestes pewien? -Do diabla, tak! Jestem pewien! Saji odczekal kilka sekund. -Przepraszam, jestem zdenerwowany. -Zaden problem. Spojrz tutaj. - Saji podprowadzil Jaya kilka krokow i wskazal reka ziemie. - Tutaj. -Daj spokoj. Akurat tutaj piasek jest zupelnie gladki. Nie wmowisz mi, ze widzisz tu jakies slady! -Nie slyszales o ludziach, ktorzy owijaja sobie buty szmatami tak, ze nie pozostawiaja zadnych sladow na piasku? - Co takiego? -Jesli na pustyni zobaczysz idealnie gladkie miejsce, to znaczy, ze cos jest nie w porzadku. Spojrz tu obok. Widzisz slady wiatru? Wglebienia po kroplach deszczu? Drobne nierownosci tu i tam? A teraz popatrz znow na to miejsce. Jay spojrzal. Rzeczywiscie, piach byl tu idealnie gladki. - Poloz sie na ziemi, tak, zebys mial slonce z boku. Jay wykonal polecenie. Tak, teraz dostrzegl jakby krawedz tego gladkiego miejsca. Miala owalny ksztalt. - Widze! - Czasem trzeba zwracac uwage na cos, czego nie ma, chociaz powinno byc. Czasem bedzie to cos bardzo subtelnego, jak ten niewidzialny odcisk stopy. Nasza zwierzyna przeszla tedy, kierujac sie na polnoc i trzymajac sie blisko krawedzi. Tropiciel na koniu nie zblizylby sie tak bardzo do tej krawedzi, nawet gdyby kon mu na to pozwolil. A ten kaktus, o ktorym wspomniales? Ten strasznie daleko? -Tak? -Zaloze sie, ze ten, kogo tropimy zatrzymal sie pod nim, zeby troche odpoczac w cieniu. -Skad mozesz wiedziec? -Jest na polnoc stad. Za nami nie ma nigdzie sladu cienia, calymi kilometrami. Gdybys ty dotarl tu, po kilkugodzinnym marszu w pelnym sloncu, ze stopami na wpol ugotowanymi w butach, owinietych grubymi szmatami, poruszajac sie powoli, zeby nie wzbijac kurzu, czy nie zatrzymalbys sie w cieniu, zeby sie czegos napic? Saji ruszyl szybkim krokiem w strone kaktusa. -Hej, Saji, nie boisz sie, ze zadepczemy slady? -Skadze. Skoro dotarl do kaktusa, nie musimy wiedziec, jak sie tam znalazl. Nie spadl z urwiska, bo widzielibysmy sepy, krazace nad jego trupem. Nie zawrocil. Poszedl do kaktusa. Tam odnajdziemy jego slady. -Racja - powiedzial Jay. - Ty tu jestes szefem. -Nie, Jay, ty jestes szefem. Ja jestem tylko przewodnikiem. Ruszyl dalej. Jay poszedl za nim. Sroda, 6 kwietnia Jackson, Missisipi W hotelu "Holiday Inn" Howard rozgladal sie po pokoju, w ktorym Ruzjo spedzil poprzednia noc. Jeszcze tu nie posprzatano; Ruzjo zaplacil za dwie doby i przed wyjsciem wywiesil na klamce tabliczke z napisem NIE PRZESZKADZAC. Ale pokoj i tak nie wygladal, jakby ktos tu mieszkal. Lozko bylo poscielone, jedyny uzywany recznik lezal zlozony na kilku nieuzywanych. Szklanka w lazience byla umyta, wysuszona i owinieta z powrotem w papier. A jesli Ruzjo korzystal z sedesu, to zadal sobie trud zlozenia w trojkat koncowki papieru toaletowego na rolce. -Co za zamilowanie do porzadku - powiedzial Fernandez. - Zeby tak moja narzeczona byla rownie porzadna. Howard przygryzl dolna warge. - Coz, trudno sie bylo spodziewac, ze facet zostawi tu mape z zaznaczonym miejscem, do ktorego zmierza, numerem rezerwacji samolotu i terminem odlotu. - Dostaniemy go, pulkowniku. Doszlismy po jego sladach tutaj, pojdziemy i dalej. Wyglada na to, ze kieruje sie na wschod. - Moze. -Moze kieruje sie na wschod, czy moze go dostaniemy? -Jedno i drugie. Sroda, 6 kwietnia Posiadlosc "Cisy", Sussex, Anglia Peel stal przy starym kosciolku, ktory zmienil sie teraz w jego biuro, obserwujac Goswella. Jego Lordowska Mosc wciaz wloczyl sie po ogrodzie z ta zabytkowa fuzja, probujac dopasc krolika. Staruszek uwazal sie za nie lada mysliwego. Peel dziesiatki razy sluchal jego opowiesci lowieckich. Na poczatku lat szescdziesiatych poprzedniego wieku, kiedy jeszcze nikomu to nie przeszkadzalo, Goswell pojechal na safari do Afryki. Upolowal wtedy slonia, lwa i leoparda, a takze gazele i troche innej zwierzyny plowej. Oczywiscie wzrok i sluch Jego Lordowskiej Mosci byly wtedy, przed piecdziesieciu laty, w znacznie lepszym stanie, a poza tym, mial do dyspozycji cala armie tragarzy do niesienia sprzetu, nie mowiac juz o miejscowym bialym mysliwym, ktory wyszukiwal mu zwierzyne. W takich okolicznosciach wystarczalo tylko sciagnac spust, a jesli sie chybilo, bialy mysliwy pilnowal, zeby zadna dzika bestia nie dobrala sie patalachowi do tylka. To jednak nie to samo, co tropienie w pojedynke rannego bawolu w bambusowym gaszczu, o, nie. W tej chwili staruszek, ktory byl juz na wpol slepy i gluchy, stanowil pewnie takie samo zagrozenie dla wlasnych stop, co dla przyczajonych krolikow. Urzadzal sobie te polowania na kroliki od miesiecy, ale chociaz tyle razy nasmrodzil czarnym prochem swojej armaty, nie udalo mu sie dotad trafic niczego, oprocz grzadek w ogrodzie i jeden raz szopy na narzedzia. Goswell byl przykladowym egzemplarzem swojej klasy. Urodzony w bogatej rodzinie, ksztalcony w najlepszych szkolach, obracajacy sie w odpowiednich kregach, znajacy odpowiednich ludzi. Nigdy niczego mu nie brakowalo. Dobrze sie ozenil, splodzil, jak to bylo w zwyczaju, gromadke dzieciakow, glupawych z racji zbyt bliskich wiezow krwi wsrod angielskiej arystokracji. Dzieciaki tez znalazly sobie odpowiednich malzonkow. Czasem ktores z nich zagladalo z wizyta, chyba nawet czesciej, od kiedy przed paru laty zmarla ich matka. Nawet wnuki odwiedzaly staruszka, ktory oczywiscie swiata poza nimi nie widzial. Slusznie mowiono, ze bogaci sa inni, zwlaszcza ci bogaci od pokolen. Uwazali, ze pewne rzeczy po prostu im sie naleza. Staruszek podrzucil dubeltowke, wycelowal, ale nie strzelil. Opuscil bron i mruczal cos do siebie. Peel usmiechnal sie. Coz, on tez bedzie sie mial okazje przekonac, jak to jest byc bogatym. Mial milion w banku, moglby sie wycofac juz teraz, bezpiecznie zainwestowac pieniadze i spokojnie zyc z procentow, nie ruszajac kapitalu podstawowego. To bylo zabezpieczenie, zwlaszcza dla czlowieka, ktory zawsze myslal, ze niczego sie juz w zyciu nie dorobi. Ale mogl zdobyc jeszcze wiecej, po prostu robiac to, co dotychczas, to znaczy pracujac dla Goswella. Nic sie nie zmieni, z wyjatkiem drobnych modyfikacji w raportach o panu Bascomb-Coombsie. Jego ludzie beda w dalszym ciagu sledzic naukowca, ale nie przez caly czas. Zdarzy sie, ze ktorys z obserwatorow zostanie odwolany, sadzac, ze zastapi go kolega, a tymczasem kolega nic nie bedzie o tym wiedzial. Luki w obserwacji beda tak dlugie, jak okaze sie to potrzebne Bascomb-Coombsowi, a Peel ukryje to, piszac swoje raporty. Latwy sposob na zarobienie miliona. Staruszek skrecil za rog i zginal mu z oczu. Peel pomyslal, ze wielkie tlumiki na uszach nadaja Goswellowi wyglad stetryczalego kosmity. Spojrzal na zegarek. Lada chwila powinni sie zaczac meldowac jego ludzie. Wiedzial oczywiscie, ze w ramach ukladu z tym zydowskim naukowcem bedzie w koncu musial zrobic cos wiecej, niz tylko utrzymywac Jego Lordowska Mosc w nieswiadomosci. Z pewnoscia bedzie to wymagalo wiekszego wysilku niz manipulowanie raportami w komputerze. I chociaz Bascomb-Coombs wydawal sie przekonany o swej wielkosci w sprawach qubitow i wszystkich tych kwantowych bzdur, gdyby ktos wywalil kopniakiem drzwi i zaczal strzelac, temu geniuszowi bedzie potrzebny czlowiek, potrafiacy odpowiedziec ogniem, zeby uratowac mu tylek. Coz, Peel robil to od dawna, najpierw w sluzbie krolowej, potem w sluzbie jej gamoniowatego syna, i to za znacznie mniejsze pieniadze niz te, ktore dostawal obecnie... Eksplozja. Pol sekundy pozniej jeszcze jedna. Peel przykucnal w pozycji strzeleckiej, wypatrujac zagrozenia, odruchowo siegajac po pistolet. Odprezyl sie, kiedy zobaczyl gesta chmure dymu i uslyszal przeklenstwa starego. - Ty sukinsynu! Ty parszywy zlodziejski sukinsynu! Peel usmiechnal sie. Kolejne pudlo. Wyprostowal sie, obciagnal mankiety i poszedl sie upewnic, czy ze staruszkiem wszystko w porzadku. To, ze zdradzal jego zaufanie, nie oznaczalo przeciez, ze nie powinien sie zachowywac w cywilizowany sposob. Czwartek, 7 kwietnia Londyn, Anglia Michaels postanowil przyjac zaproszenie Toni i pojsc z nia na zajecia silat. Powinien pocwiczyc, zaniedbywal to przez ostatnie kilka dni, a Bog jeden wiedzial, kiedy wroca do domu i do normalnego rozkladu dnia. Jak dotad ich postepy w poszukiwaniu sprawcy tego nowego zagrozenia byly rowne zeru. Pomyslal, ze jesli potrenuje, porzadnie sie spoci, z pewnoscia poczuje sie o wiele lepiej.-Cos sie tak zamyslil? - spytala Toni. Siedziala naprzeciwko niego w taksowce. Usmiechnal sie do niej. - Przepraszam. Prawie cale popoludnie spedzilem na przelewaniu z pustego w prozne. Nie zblizylem sie do tego faceta ani o krok. Glupio sie czuje. -Dlaczego czujesz sie osobiscie odpowiedzialny za ujecie tego szalonego hakera? Scigaja go dziesiatki agencji rzadowych z calego swiata i zadna nie posunela sie dalej niz my. -Tak, tylko ze ja siedze na czubku piramidy w USA, gdzie, jak powszechnie wiadomo, nie ma rzeczy niemozliwych. Nikt nie przypatruje sie Portugalczykom, czy Tasmanczykom i nie oczekuje od nich wytropienia tego faceta. Jestesmy jedynym supermocarstwem, jakie pozostalo na swiecie. -Oho, nastepny Samotny Ranger!* Spojrzal na nia zdziwiony. - Co? -Nie pamietasz, jak to sie stalo, ze Silvera zaczeto nazywac Samotnym Rangerem? Tonto kurowal go po zasadzce, jaka na oddzial Rangersow urzadzila banda Butcha Cavendisha. Kiedy Silver odzyskal przytomnosc, spytal o pozostalych. Tonto odpowiedzial: "On byc trup... wszyscy byc trup. Ty zostac... jedyny ranger. Ty... samotny ranger. -Naprawde? -Naprawde. A wiesz, jaki napis byl na lufie rewolweru Cisco Kida? Spojrzal na nia pytajaco. - Jaki? -"Nie kaz mi cie skrzywdzic". Usmiechnal sie do niej. - Skad ty to wiesz? -Zmarnowana mlodosc. Starsi bracia, ktorzy kolekcjonowali wszystko, od samochodow po stare winylowe plyty gramofonowe na 78 obrotow. Jesli chcesz, moge ci opowiedziec o takich postaciach, jak Hopalong Cassidy, Roy Rogers i Gene Autrey**. A moze chcesz sie dowiedziec o pomocnicy Reda Rydera***? -Chyba nie - powiedzial. - Bohater westernowych sluchowisk radiowych i serialu telewizyjnego [przyp. tlum.]. **Aktorzy wczesnych westernow [przyp. tlum.]. *** Bohater wczesnych westernowych komiksow [przyp. tlum.]. -Nie chcesz uslyszec o Li'l Beaver? - Zatrzepotala rzesami i usmiechnela sie slodko. -No... dobrze, ale... nie przy taksowkarzu. Rozesmieli sie oboje. Szkola silat byla ponura buda w paskudnej okolicy. Michaels zalowal, ze nie zabral ze soba tasera. Ale wewnatrz bylo czysto, a uczniowie okazali sie uprzejmi, kiedy Toni im go przedstawila. Przyszedl instruktor, Carl Stewart, i rowniez z nim Michaels sie przywital. Wygladal na sympatycznego faceta, pare lat starszego od Michaelsa, w niezlej formie. Troche wyzszy, troche bardziej szpakowaty, troche szerszy w barach i z troche grubszymi ramionami. Nosil dwuogniskowe gogle; Michaels zastanawial sie, dlaczego nie szkla kontaktowe. -Wiem od Toni, ze zaczal pan trenowac silat -powiedzial Stewart. -Wezmie pan udzial w naszych zajeciach? -Jesli nie ma pan nic przeciwko temu. -Alez skad. - Stewart usmiechnal sie do Toni, ona odwzajemnila usmiech, a Michaels poczul male uklucie... czegos tam. Zazdrosci? Nie, skadze. Mial do Toni zaufanie. Zaczely sie zajecia. Michaels sumiennie cwiczyl oba djuru, ktore juz opanowal. Zerknal na Toni. Wykonywala wlasnie tiga, a potem sliwa - trojkat i kwadrat - ze swoich djuru. Wygladala wspaniale. Podszedl do niego Stewart. - Wyglada pan na troche rozkojarzonego, panie Michaels. Byloby lepiej, gdyby skoncentrowal sie pan na swoich cwiczeniach. Michaels zaczerwienil sie, skinal glowa i powiedzial - Przepraszam, guru. Steward tez skinal glowa, usmiechnal sie i odszedl obserwowac innych uczniow. Dobrze, ze to nie cwiczenia Zen, pomyslal Michaels. Jak nic dostalby kijem za nieuwage. Skoncentrowal sie ponownie na swoich ruchach, ale czul sie nieswojo. Cwiczyl je dopiero od kilku miesiecy i wciaz jeszcze wydawaly mu sie bardzo nienaturalne, sprzeczne z intuicja. Po okolo pietnastu minutach djuru Stewart przerwal cwiczenia i zaczal odpowiadac na pytania. Chociaz uczniowie wykonywali inne cwiczenia, Michaels, uslyszal troche o zachowaniu rownowagi i o skrecie bioder, na co tyle razy zwracala mu uwage Toni. - No, dobrze. Popracujmy teraz nad kombinacjami - powiedzial Stewart. - Toni, pomozesz mi? Toni zlozyla Stewartowi krotki uklon. Rece miala ulozone troche inaczej niz Stewart, kiedy odpowiedzial jej uklonem. Prawa dlon, skierowana wewnetrzna strona od siebie i zacisnieta w piesc, miala na wysokosci piersi i obejmowala ja z boku lewa dlonia; Stewart ulozyl piesc odwrotnie i tez objal ja lewa dlonia. - Cios prawa piescia prosze, tutaj. - Dotknal czubka swojego nosa. Toni zrobila krok do przodu i wyprowadzila szybki prawy prosty. Gdyby trafila, z pewnoscia zlamalaby mu nos. Stewart uderzyl ja w ramie obu dlonmi, sam zadal cios lokciem w zebra, zrobil skret tulowia, znow uderzyl ja w zebra, a potem podcial jej noge. Chwycil Toni jedna reka przez piers, zanim upadla. - W porzadku? -Tak. -Jeszcze raz, prosze. Powoli. Toni powtorzyla atak, a Stewart swa kombinacje: blok, uderzenie lokciem, podciecie nogi. I znow podtrzymal ja, chwytajac reka przez piers. Michaelsa zirytowal troche widok reki obcego mezczyzny na piersiach Toni. Czy to bylo rzeczywiscie potrzebne? Toni nic by sie nie stalo, gdyby upadla, nie raz widzial, jak uderzala o podloge i odbijala sie od niej, jak gumowa "pilka. A tutaj na podlodze byly jeszcze maty. Toni usmiechnela sie do Stewarta, a na jej twarzy malowala sie niezmacona radosc. Michaels widzial ten wyraz twarzy pare razy, zwykle tuz po osiagnieciu orgazmu - przez nia albo przez niego. Nie podobalo mu sie, ze widzi go teraz. Zganil sie w myslach. Zacznij myslec, chlopcze! Przeciez to trening sztuk walki! Facet nie probuje jej obmacywac; pokazuje, w jaki sposob poradzic sobie z kims, kto bylby na tyle glupi, zeby go zaatakowac! Dobrze, juz dobrze. -Sa pytania? Michaels postanowil o cos spytac. - Dlaczego uderzyl ja pan w zebra, a nie w twarz? Stewart usmiechnal sie, podobnie jak wiekszosc uczniow. Michaels zauwazyl to, ale nic nie powiedzial. Stewart zorientowal sie w sytuacji. -Przepraszam, panie Michaels, ale wciaz powtarzam swoim uczniom, ze uderzenia w korpus zupelnie wystarcza do zadania napastnikowi takich obrazen, jakie sa niezbedne. Indonezyjczycy rzadko bija w twarz; to raczej specjalnosc... ludzi Zachodu. Michaels skinal glowa. Ta krotka przerwa przed "ludzmi Zachodu" powiedziala mu, ze Stewart zamierzal powiedziec cos innego; Michaels gotow byl sie zalozyc, ze guru mial na mysli Amerykanow. - W porzadku, ustawiamy sie parami i przecwiczymy to. Toni, poobserwujesz ich razem ze mna? Toni powiedziala: - Tak, guru. Michaels znalazl sie naprzeciwko chudego chlopaka, ostrzyzonego na jeza, z dwoma kolczykami w nosie, wygladal na jakies siedemnascie lat. Chlopak przedstawil sie: - Giles Patrick. -Alex Michaels. -Chce sie pan bronic jako pierwszy? -Jasne - odpowiedzial Michaels. Poruszajac sie, jak na zwolnionym filmie chlopak zrobil wypad, wyprowadzajac cios z jedna osma normalnej predkosci. Michaels zablokowal, uderzyl lokciem i zawahal sie. Co dalej? -Cios lewa w zebra, tutaj - podpowiedzial chlopak. -A, tak. Sprobujmy jeszcze raz. Chlopak znow wyprowadzil swoj spowolniony atak, Michaels zablokowal, uderzyl lokciem i piescia, ale kiedy probowal podciac tamtemu noge, stracil rownowage i nic nie wskoral. - Biodra - powiedzial chlopak. - Musi pan zrobic skret tulowia, tak, zeby biodra i ramiona byly skierowane w te sama strone. - Slusznie. -Jeszcze raz? -Jasne. Tym razem Michaels wykonal wszystkie cztery posuniecia, jak nalezy i chlopak polecial na mate. Doskonale! Sprawilo mu to przyjemnosc. Podeszla Toni. - Calkiem niezle, Alex, ale blokuj cios troche bardziej do gory, o tak. Giles? Chlopak usmiechnal sie i zaatakowal Toni, juz nie tak powoli, jak przedtem Michaelsa. Toni z latwoscia podbila atakujaca reke na tyle wysoko, ze miala mnostwo miejsca do zadania ciosu lokciem pod pache. - Dzieki, Toni. Wydawalo mu sie, ze przez twarz przemknal jej grymas niezadowolenia, ale zaraz skinela glowa i poszla obserwowac kolejna dwojke uczniow. Niezadowolona? Dlaczego? Za to, ze nazwal ja "Toni"? -Moglbym teraz ja sprobowac? - spytal Giles. -Tak, oczywiscie. Michaels skupil sie i zaatakowal. Chlopak prawidlowo wykonal kombinacje obronna - razdwatrzycztery - i Michaels ciezko upadl na mate. Natychmiast sie poderwal. -Nic sie panu nie stalo, panie Michaels? -Nie, w porzadku. I mow mi Alex. - Wystarczy, ze spuszczaja mu tu lomot; nie musi czuc sie przy tym, jak dziadek. Ustawil sie do nastepnego ataku. Dobrze bylo spalic troche energii, odreagowac i tak dalej, ale, przynajmniej na razie, nie mogl powiedziec, ze te zajecia sprawiaja mu prawdziwa przyjemnosc. Na pewno nie. Lord Goswell stal przed wielkim pejzazem morskim, ktory od niepamietnych czasow zdobil wschodnia sciane Sali Mniejszej jego klubu. Byl to wielki olejny obraz - dwa i pol na trzy i pol metra - utrzymany w odcieniach morskiego blekitu i szarosci, przedstawiajacy rzucany falami zaglowiec. Na morzu szalala burza, blyskawice wydobywaly z polmroku zeglarzy, usilujacych ratowac drewniany statek przed zatonieciem. Scena pelna dramaturgii i ten niemal fotograficzny realizm. Potrzasnal kostkami lodu w prawie pustej szklaneczce po ginie z tonikiem i natychmiast pojawil sie Paddington z taca. - Jeszcze jeden, milordzie? -Dlaczego nie? Powiedz mi, wiemy, kto to namalowal? - Tak, milordzie. Jeffery Hawkesworth.o ile pamietam, w 1872 roku. -Calkiem niezly obraz. To jakis znany malarz? -Nie, milordzie. Byl jednym z tych nielicznych cywilow, zabitych przez Zulusow w Afryce Poludniowej, pod Rorke's Drift w 1879. Spod jego pedzla wyszlo tylko kilka plocien. Klub wszedl w posiadanie tego obrazu kilka lat po smierci malarza, dostal go w spadku od jego brata, Sir Williama Hawkeswortha, ktoremu Jej Krolewska Mosc krolowa Wiktoria nadala tytul szlachecki za zaszczytna sluzbe w Indiach. Goswell skinal glowa. - Interesujace. -Czy mam teraz przyniesc panu drinka, milordzie? - Nie przypuszczam, zebys chcial odejsc z Klubu i przejsc na sluzbe do mnie? -Czyni mi pan wielki zaszczyt, milordzie, ale jestem zmuszony odmowic. To nie byloby wlasciwe. -Nie, oczywiscie, ze nie. Ruszaj. Spogladal za odchodzacym sluzacym. Niech to licho. Takiej lojalnosci nie mozna kupic. Szkoda. Kupiona lojalnosc byla zwykle warta mniej, niz sie za nia zaplacilo. Paddington wrocil z nastepna doskonale zmrozona szklaneczka na tacy. -Telefon do pana, milordzie. - Na tacy, obok szklaneczki, lezal bezprzewodowy aparat telefoniczny. Goswell wzial drinka i telefon. Skinal glowa. -Dziekuje, Paddington. A propos kupionej lojalnosci. Kiedy Paddington oddalil sie poza zasieg glosu, Goswell odebral rozmowe. - Masz zestawienie tego, co mi bedzie potrzebne? -Mom, pewnie, ze mom. -Wiec spotkamy sie tam, gdzie zawsze. Za pol godziny. - Przerwal polaczenie. Goswell wpatrywal sie w obraz, saczac drinka. Szkoda, ze ten artysta zginal z rak jakichs dzikusow. Moglby tworzyc naprawde wielkie dziela. Ale Krolewska Armia dala przynajmniej nauczke tym czarnym podczas potyczki pod Rorke's Drift. Garstka zolnierzy przeciw tysiacom tubylcow i, na Boga, wojsko trzymalo sie dzielnie, pokazalo, co potrafi. Pokazalo tym parszywym czarnuchom, co znaczy brytyjska determinacja. Uniosl szklaneczke, wpatrzony w obraz. - Twoje zdrowie, stary. Czwartek, 7 kwietnia Londyn, Anglia Toni czula sie po treningu doskonale, ale byla troche zla na Alexa, za te nadmierna poufalosc w obecnosci uczniow i Stewarta. Zdawala sobie sprawe, ze Alex czul sie tam niepewnie i dlatego zwracal sie do niej "Toni", a nie "guru", dlatego kilka razy poklepal ja po ramieniu i usmiechal sie do niej. Nie miala watpliwosci, ze chcial w ten sposob wszystkim pokazac, ze laczylo ich cos wiecej niz tylko zwiazek nauczyciela z uczniem. Akceptowala to, kiedy byli sami w sali treningowej w Stanach, ale tutaj takie zachowanie bylo nie na miejscu. Jakby chcial sie pochwalic: "Ta dziewczyna potrafi wam dokopac i jest moja!" Niezbyt jej sie to podobalo. Kochala Alexa, ale czasem zachowywal sie... jak maly chlopiec.Coz, prawie wszyscy mezczyzni, jakich znala, zachowywali sie w podobny sposob, a Alex nie byl jeszcze najgorszy. I kochal ja, wiec moze nie powinna traktowac go tak surowo? Ale istnialo jeszcze cos, co nie dawalo mu spokoju. Cos go nurtowalo, a ona nie wiedziala, co to takiego. Moze to sytuacja w pracy? Nie, raczej nie. Czula potrzebe porozmawiania z nim o jednym i o drugim, ale nawiazanie takiej rozmowy bez wywolania klotni nie bylo latwe. Sprawy komplikowaly sie czasem, gdy kochanek byl jednoczesnie szefem i uczniem. Nie zastanawiala sie nad tym, zanim nie zostali para. Prawdopodobnie dlatego, ze w glebi duszy nigdy sie nie spodziewala, ze beda kiedys razem. Pragnela tego bardziej niz czegokolwiek, ale wydawalo jej sie, ze los jej nie sprzyja. A potem stalo sie i bylo cudownie, ale nie sielsko. W wyobrazni wszystko wydawalo sie latwiejsze, niz w rzeczywistosci. Wszystkie pary mialy swoje problemy. Jej rodzice mieli dlugi staz malzenski i naprawde sie kochali, ale i im zdarzaly sie sprzeczki. Ale Toni nie miala dotad zadnego trwalego zwiazku i za kazdym razem, kiedy zaczynali sobie z Alexem dzialac na nerwy, ogarnialo ja przerazenie. Bala sie, ze go straci. Bala sie, ze stana sie sobie obcy. Bala sie, ze ma wygorowane oczekiwania, ktore nie wytrzymaja konfrontacji z rzeczywistoscia. Trening podobal jej sie bardzo. Guru Stewart to dobry nauczyciel i praktyk. Co jakis czas, kiedy studenci cwiczyli parami, odrywal sie od nich na chwile, zeby pokazac jej jakis ruch. Ich sztuki walki byly na tyle podobne, ze potrafila docenic znaczenie jego rad i byla za nie naprawde wdzieczna. Pod koniec treningu Stewart powiedzial: - Zanim stad wyjedziesz, powinnismy pocwiczyc razem, ty i ja, przed regularnymi zajeciami, albo po. - Moglibysmy sie nawzajem o wiele wiecej nauczyc, gdyby nic nie odwracalo naszej uwagi. Byla zachwycona. - Chetnie - powiedziala. Teraz, kiedy wracali z Alexem taksowka do tego nowego hotelu, na ktory szarpnelo sie MI-6, Toni uswiadomila sobie, jaka przyjemnosc sprawia jej trening silat. To bylo takie prostolinijne, szczere, bez zadnych ukrytych zamiarow. Cwiczylo sie cialo i umysl, koncentrujac jedno i drugie na prostych sprawach: uderzenie, krok, podstawa, kat, dzwignia. O ilez to prostsze niz zajmowanie sie ludzkimi uczuciami, nawet wlasnymi. A moze zwlaszcza wlasnymi. Kiedy wysiadali z taksowki przed hotelem, Michaels spytal: -Zauwazylas, ze ktos nas sledzi? Oczywiscie nie zaczela sie rozgladac na wszystkie strony. - Co takiego? -Facet w szarej Toyocie po drugiej stronie ulicy, jakies trzydziesci metrow stad. Jechal za nami juz w tamta strone. I jestem prawie pewien, ze szedl za mna dzis w poludnie, kiedy wyszedlem cos zjesc. To by musial byc niesamowity zbieg okolicznosci, zeby ten facet byl w poblizu za kazdym razem, kiedy gdzies sie ruszam. -Wywiad brytyjski? Alex skinal glowa portierowi w liberii, ktory otworzyl przed nimi drzwi. Byl spocony po treningu, ale usmiechnal sie do odzwiernego, jakby on i Toni byli odswietnie wystrojeni. - Niewykluczone. Gdyby ktorys z nich grzebal w naszych tajemnicach w Quantico, posadzilbym mu na ogonie FBI, zeby miec pewnosc, ze nikt go nie porwie i niczego z niego nie wycisnie. - Mowisz to bez przekonania - zauwazyla. -Coz, gdyby to nasi ludzie sledzili kogos z nich, dopilnowalbym, zeby powierzyc to agentowi, ktory nie dalby sie przylapac, chyba ze wlasnie na tym by nam zalezalo. Brytyjczycy powinni miec do takich zadan ludzi, nie gorszych od naszych. To ich miasto. W zadnym wypadku nie powinienem sie zorientowac, ze jestem sledzony. Przeszli przez hol, kierujac sie do windy. -Moze chcieli, zebys go zauwazyl? Zebys wiedzial, ze masz ochrone? -Przeciez mogli mi o tym po prostu powiedziec, nie uwazasz? -Tak bysmy postapili na ich miejscu? -Prawdopodobnie. Zwlaszcza, gdybysmy przypuszczali, ze i tak sie zorientuja. Melodyjny dzwonek obwiescil przyjazd windy. Wielkie mosiezne drzwi otworzyly sie majestatycznie. Windziarz usmiechnal sie do nich. Dobrze, ze to Brytyjczycy placili za ten hotel - na widok rachunku Allison dostalaby zawalu. -A moze zrobimy mala probe? Byles przeciez kiedys agentem terenowym. -Bylem - powiedzial - ale od tamtego czasu wyszedlem z wprawy. No, spogladam co jakis czas w lusterko wsteczne, kiedy prowadze, rozgladam sie na boki i tak dalej. Nie wyzbylem sie calkiem czujnosci od czasu tamtej afery z Selk, ale i nie wysilam sie za bardzo. Na pewno mniej, niz powinienem. Nie, ten facet po prostu nie jest dobry. Nie wierze, zeby ci z MI-5 czy MI-6 wyslali kogos takiego, liczac, ze go nie zauwaze. -A moze po prostu nie chca marnowac na ciebie swoich najlepszych ludzi. Moze wyslali drugi garnitur, bo wykombinowali, ze to dosyc na takiego paskudnego Amerykanina z rozdetym ego. - Poslala mu usmiech. -Moze i masz racje, ale chyba zadzwonie do Angeli Cooper i dowiem sie, co jest grane. Weszli do windy. - Ktore pietro? - spytal windziarz. - Czwarte, prosze - powiedziala Toni, calkiem niezle imitujac akcent, charakterystyczny dla angielskich wyzszych sfer. Michaels spojrzal na nia zaskoczony. Kiedy juz znalezli sie w apartamencie, Michaels zadzwonil z virgila do Angeli Cooper. Toni odkrecila prysznic. Patrzyl, jak sciaga z siebie dres, kiedy Cooper odebrala telefon. Zastal ja w domu; jej virgil byl przelaczony na tryb wideo. Z tego, co widzial, miala na sobie cos czerwonego i jedwabistego. Na jego wyswietlaczu widoczna byla tylko do ramion. Wlaczyl kamere swojego virgila. -Alex! Czym moge sluzyc? -Odpowiedz mi na jedno tylko pytanie, ale uczciwie. -Oczywiscie. -Czy wy, albo MI-5 wzieliscie mnie pod obserwacje? - My na pewno nie. Nie sadze, zeby zrobili to ci z Security Service, ale sprawdze. Zaczekaj chwile. -Obraz z kamery jej wideofonu zatrzymal sie na ostatnim ujeciu, a na wyswietlaczu Michaelsa pojawil sie komunikat POLACZENIE ZAWIESZONE. Toni zsunela figi i sciagnela sportowy biustonosz przez glowe. Odwrocila sie, prezentujac mu wspanialy widok od frontu, pomachala, weszla pod prysznic i zasunela za soba drzwi. Postanowil nie przeciagac tej rozmowy. Chcial sie znalezc pod prysznicem, zanim Toni stamtad wyjdzie. Mial na nia chec przez caly trening, a potem w taksowce, bynajmniej mu nie przeszlo. - Alex? MI-5 mowi, ze nie maja cie pod obserwacja. Jest cos, o czym powinnismy wiedziec? -Usmiechnela sie do niego. Zastanowil sie przez chwile. - Nie, chyba na starosc robie sie paranoikiem. -Nie jestes znowu taki stary. -Zobaczymy sie jutro. Przepraszam, ze cie niepokoilem w domu. - Mozesz dzwonic, kiedy zechcesz. To zaden klopot. - Odchylila sie do tylu i jej czerwona jedwabista bluzka, czy moze suknia, albo jeszcze cos innego, rozchylila sie troche pod szyja, odslaniajac dekolt. Rozlaczyl sie, a jego meski radar cos zarejestrowal. Zainteresowanie? Nie mial zbyt wielu doswiadczen z kobietami. Od czasu, kiedy sie rozwiodl, Toni byla jedyna kobieta, ktora byl powaznie zainteresowany. Nie mial w tych sprawach praktyki, ale wygladalo na to, ze Angela Cooper nie uwaza go za ostatniego nudziarza. Ciekawe. Jego meska duma na pewno nie ucierpiala na mysl, ze piekna, inteligentna kobieta moze sie nim interesowac. Pod warunkiem, ze poprawnie interpretowal sygnaly, ktore wysylala. Ale to i tak bez znaczenia. Tutaj czekalo go cos o wiele lepszego. Ruszyl pod prysznic, sciagajac po drodze wilgotne od potu ubranie. -Co powiedziala? - zawolala Toni spod prysznica. -Mowi, ze to nie oni - odkrzyknal. -Wiec powinnismy ustalic, kto to taki - powiedziala. Kiedy odsunal drzwi kabiny prysznicowej, buchnely kleby goracej pary, ktora natychmiast osiadla na lustrach w lazience. - Jutro. Masz tu dla mnie troche miejsca? Zerknela na dol. - Jesli staniesz przede mna. Nie chce dostac nozem w plecy. Wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Cos takiego. Skad sie to wzielo? -Moze to prezent od pani Cooper? Zmarszczyl brwi. - Co? -Coz, nie miales tego, zanim siegnales po virgila, prawda? Kpila sobie z niego? Usmiechala sie wprawdzie, ale nie byl pewien. Kiedy sie tak nad tym zastanawial, przedmiot tej rozmowy stal sie... nieaktualny. Toni natychmiast to zauwazyla. - Alex, ja tylko zartowalam. Poczul sie zazenowany. Chwycil mydlo i gabke. -Odwroc sie -powiedzial. - Umyje ci plecy. -Alex... -Jestem naprawde zmeczony - powiedzial. - To byl forsowny trening, nie jestem do tego przyzwyczajony. Musze sie wyspac. - Nie zabrzmialo to przekonywujaco i wiedzial, ze ona o tym wie. Zaczal energicznie mydlic gabke, produkujac gesta piane. Odwrocila sie, a on wyszorowal jej plecy. Moze troche mocniej, niz nalezalo. Cos sie miedzy nimi dzialo, cos, czego nie rozumial. Nie podobalo mu sie to jednak. Toni nie ciagnela tematu i bardzo mu to odpowiadalo. Naprawde nie chcial sie w tej chwili wdawac w dluga, emocjonalna dyskusje. Toni zasnela kilka minut po wyjsciu spod prysznica. On, mimo zmeczenia, czytal jeszcze przez godzine, siedzac w fotelu. W koncu poszedl do lozka, zgasil swiatlo i sprobowal zasnac. Lezal tak prawie godzine, az w koncu musial uznac, ze na razie nie zasnie. Byl zbyt spiety, nie potrafil sie odprezyc. Ostroznie wstal z lozka, poszedl do lazienki, naciagnal dzinsy, podkoszulek i sportowe buty. Z torby z kosmetykami wygrzebal swoj taser i sprawdzil stan naladowania. Ta niewielka bezprzewodowa bron, w ktorej materialem miotajacym byl sprezony gaz, wyrzucala pare naladowanych elektrycznie strzalek. Jesli trafily czlowieka, nawet przez ubranie, natychmiast go obezwladnialy, nie czyniac mu poza tym zadnej krzywdy. Zasieg tasera wynosil zaledwie kilka metrow, ale w wiekszosci wypadkow wlasnie na taka odleglosc dochodzilo do wymiany strzalow. "Trzy metry, trzy strzaly, trzy sekundy", jak sie o takich sytuacjach mowilo w FBI. Jesli facet byl oddalony o piecdziesiat metrow i uciekal, co sil w nogach, nie stanowil juz zagrozenia. Zbrojmistrz w Net Force powiedzial mu wprawdzie, ze ktos opracowal specjalna siatkowa kamizelke, chroniaca przed wstrzasem elektrycznym, aplikowanym przez taser, ale przeciez kamizelka nie oslaniala calego ciala. Zawsze mozna bylo celowac w nogi, albo w glowe. Poza tym, taser byl latwy w obsludze. Mial celownik laserowy. Naprowadzalo sie malenka czerwona plamke na cel, uwzgledniajac niewielki rozrzut strzalek i naciskalo guzik. Strzalki trafialy w miejsce, wskazywane przez plamke. Pod warunkiem, ze odleglosc nie byla zbyt duza. I ze strzelajacemu nie trzesly sie za bardzo rece. Tylko raz uzyl tasera w sytuacji zagrozenia i urzadzenie zadzialalo, jak nalezy. Wsunal taser do tylnej kieszeni dzinsow, zalozyl wiatrowke, zeby ukryc wybrzuszenie i po cichu wyszedl z pokoju. Opuscil hotel tylnym wyjsciem, okrazyl budynek i ruszyl w strone glownego wejscia do miejsca, na ktorym zaparkowala szara Toyota. Toyota wciaz tam stala, a za kierownica siedzial jakis facet, wydmuchujac dym z cygara przez otwarte okno. Michaels czul go z pietnastu metrow. Dyrektor Net Force okrazyl samochod, korzystajac z oslony przejezdzajacego autobusu, ktory wtloczyl z powrotem do Toyoty chmure dymu z cygara. Facet w samochodzie odchylil glowe, chcac uniknac pedu powietrza. Michaels wyciagnal taser, podbiegl od strony kierowcy - w tym kraju byla to prawa strona - przykucnal przy drzwiach i oparl bron o krawedz okna. -Czesc. Dobrze sie bawisz? Chudy, lysiejacy facet w wieku okolo trzydziestu pieciu lat omal nie polknal cygara. -Jezu Chryste! Prosze tego nie robic! O malo sie nie zesralem ze strachu! Akcent nie pozostawial zadnych watpliwosci. Amerykanin, z Zachodu. Na fotelu pasazera lezal maly, plaski komputer, cyfrowa kamera i lornetka. Byl tam jeszcze termos i przesiaknieta tluszczem papierowa torba z resztkami frytek oraz smazonej ryby. A na podlodze stal spory sloik, na wypadek, gdyby natura upomniala sie o swoje prawa. Jesli Michaels mial jeszcze jakies watpliwosci, to ten widok rozwial je calkowicie. Facet z cygarem prowadzil obserwacje. - W porzadku, stary, kim jestes i dlaczego mnie sledzisz? -O czym pan, do diabla, mowi? Nie znam pana... -Sluchaj, mozemy to zalatwic po dobroci, albo inaczej. Odpowiesz mi, albo zawolam moich przyjaciol z brytyjskiego wywiadu i kaze cie aresztowac jako szpiega. Wrzuca cie do lochu tak glebokiego, ze minie miesiac, zanim slonce przedrze sie tam przez mgle. - Hej, jestem obywatelem amerykanskim. Mam swoje prawa... - Jestesmy w Anglii, przyjacielu. Oni graja wedlug troche innych regul. Wybieraj. Facet z cygarem zastanawial sie przez kilka sekund. Byl spalony i wiedzial, ze sie z tego nie wylga. Wzruszyl ramionami. - Jestem prywatnym detektywem z Boise. Michaels spojrzal zdziwiony. Prywatny detektyw? -Kto cie wynajal? -Wiem, kim pan jest. Wiem, ze moze mi pan nabruzdzic, jak cholera. Jesli pan chce, moze mnie pan wtracic do lochu, ale nie moge powiedziec, kto mnie wynajal. Gdyby sie to rozeszlo, nie mialbym czego szukac w tej branzy. Ale przeciez z pana jest bystry facet, moze sie pan domyslic. Boise. A niech to szlag... Megan. Ale... dlaczego? Michaels schowal taser. Wstal. - Mozesz wracac do domu. Jesli cie jeszcze raz zobacze, zwroce sie do miejscowych wladz i kaze cie przymknac. Facet z cygarem milczal przez dluzsza chwile, po czym uruchomil silnik. Michaels spogladal za odjezdzajacym samochodem. Siegnal po virgila. W Londynie byla polnoc, wiec w Idaho...? Zaraz, siedem, osiem godzin wczesniej? Niewazne. Jesli zlapie ja w pracy, to trudno. Wybral numer Megan, ktory mial zapisany w pamieci virgila. -Czesc, Alex - powiedziala chlodno. Jej glos byl jak magazyn lodu na biegunie polnocnym w srodku zimy. I w cieniu. - Zaczekaj, przejde gdzies, gdzie bedziemy mogli rozmawiac. Zglosila sie po chwili i wlaczyla kamere swojego wideofonu. Byla ubrana jak do pracy, wlosy miala upiete wysoko. Wygladala dobrze, jak zwykle. -Megan, jak sie miewa Susie? -Wszystko w porzadku. Dzwonisz do mnie do pracy, zeby o to spytac? -Nie. Zamienilem wlasnie pare slow z tym twoim lysiejacym prywatnym detektywem z cygarem w zebach - powiedzial, z trudem nad soba panujac. - Dlaczego kazalas mnie sledzic? - W obronie wlasnej. -Co ty, do diabla, wygadujesz? -Po tym, kiedy pobiles Byrona do nieprzytomnosci w Boze Narodzenie, groziles mi, nie pamietasz? - Lod w jej glosie roztopil sie. Teraz przypominala pomrukujacy wulkan, gotow w kazdej chwili wybuchnac. - Powiedziales, ze jesli Byron spedzi noc pod moim dachem - moim dachem, Alex, nie twoim - to pozbawisz mnie praw rodzicielskich, bo nie bede sie kwalifikowac jako matka! -Nigdy tego nie mowilem. Nie powiedzialem, ze nie kwalifikujesz sie jako matka... -Wlasnie, ze powiedziales! Powiedziales, ze wywleczesz sprawe Byrona i wystapisz o wylacznosc praw rodzicielskich. Coz, drogi panie, ja tez tak potrafie. Byron spedzi dzisiejsza noc u mnie, tak jak wczoraj i przedwczoraj. I jutro tez! Tyle cholernych nocy, ile ja bede chciala! I wiesz co? Bedzie mnie rznal, az mi mozg stanie! Jak zwykle udalo jej sie sprawic, ze stracil panowanie nad soba. Odwarknal niemal automatycznie: -No, to akurat zadna sztuka. Bedzie po wszystkim, zanim skonczy rozpinac rozporek. Zasmiala sie, wiedzac, ze udalo jej sie wyprowadzic go z rownowagi. Kiedy sie znow odezwala, zrobila to lodowatym tonem. - Zabawne. A co powiesz na to, zartownisiu, ze wiem wszystko o twoich sprawach lozkowych? O tej malej, slodkiej Toni Fiorella? Byrone przynajmniej nie jest juz dzieckiem. Zobaczymy, jaka bedzie opinia sadu na temat sypiania z podwladna. O cholera! - Ja przynajmniej nie robie tego przy Suzie - powiedzial i od razu zdal sobie sprawe, ze to kiepski argument. -Wiec chcesz powiedziec, ze wszystko jest w porzadku, kiedy wy ukrywacie sie, jak kaznodzieja z dziwka, natomiast nie jest w porzadku, kiedy robi to dwoje zareczonych ludzi, ktorzy maja sie pobrac? Watpie, czy twoja argumentacja zrobi wrazenie na sedzi w Boise. Zawsze lubiles naginac fakty, zeby pasowaly do twoich wyobrazen o tym, co jest sluszne, a co nie, prawda? Wiedzial, ze powinien ja przeprosic, uspokoic. Powiedziec jej, ze nie panowal nad soba, kiedy walnal jej nowego przyjaciela - ktory pierwszy zlapal go za ramie, nie zapominajmy o tym - i ze zaluje slow, ktore wtedy wypowiedzial. Tyle, ze mowil wtedy to, co myslal. Teraz tez tak myslal, ale rzucalo to nowe swiatlo na caly problem. Miala racje. Sedzia na pewno nie odbierze jej Susie, jesli on, Alex, nie udowodni, ze Megan jest zla matka. A prawda jest taka, ze ona jest wspaniala matka. Uwazal tak, kiedy byli razem i nie zmienil zdania, kiedy sie rozstali. Poza tym, nie chcial stracic corki. Gdyby pozwolono mu sie z nia widywac tylko raz, czy dwa razy do roku, w swieta, niechybnie stracilby z nia kontakt. Dorastalaby, traktujac Byrona jako ojca. To on odwozilby ja do szkoly i do kolegow, to on pomagalby jej w odrabianiu lekcji i robil wszystkie inne rzeczy, ktore powinien robic Michaels. Musi przeprosic, sprobowac znalezc jakies rozwiazanie. Ale zwlekal z tym zbyt dlugo. -Do widzenia, Alex. Mozesz dzwonic do Susie, nie chce, zeby pomyslala, ze wykluczam cie z jej zycia, ale my oboje nie mamy juz sobie nic do powiedzenia. Pozdrow ode mnie swoja nastolatke. Przerwala polaczenie. Michaels zamrugal kilkakrotnie. Stal tak w srodku nocy na chodniku w centrum Londynu, czujac sie, jakby wlasnie dostal kolanem w krocze. Jego byla zona wiedziala o romansie z Toni - ktora byla od niego o kilkanascie lat mlodsza, ale przeciez nie byla juz nastolatka! - i uslyszalby o tym w sadzie, gdyby wystapil przeciw Megan w kwestii praw rodzicielskich. Oboje z Toni byli dorosli, ale on byl jej szefem. Nie wygladaloby to dobrze przed sadem. W FBI niechetnie patrzono na takie zwiazki, a poniewaz nie mial zadnych ukladow z nowa dyrektor, Allison na pewno nie nadstawialaby za niego tylka, gdyby sprawa stala sie glosna. Wpadl po uszy w gowno, delikatnie mowiac. Czwartek, 7 kwietnia Walworth, Londyn, Anglia Pierwszym konkretnym zadaniem, jakie Peel dostal od swojego szefa byla prawdziwa operacja, i to z gatunku tych, ktore odpowiadaly mu najbardziej. To bylo o wiele lepsze od siedzenia w przeciagu w starym kosciele i gapienia sie na scenki z holograficznego projektora. Prawde mowiac, wszystko bylo lepsze niz taka bezczynnosc. Okazalo sie, ze pewien naukowiec, swego czasu nauczyciel akademicki Bascomb-Coombsa, teraz dorabiajacy na emeryturze jako prywatny konsultant, zapuszczal sie w regiony komputerowego swiata, do ktorych nie powinien byl zagladac. Bascomb-Coombs szykowal jakies komputerowe dranstwo i nie chcial, zeby jego byly profesor petal mu sie w tym czasie pod nogami. Nie chodzilo o wyrzadzenie staremu powaznej krzywdy, wystarczy, ze bedzie niedysponowany przez dzien, no, moze trzy dni. Czy Peel moglby sie tym zajac? -Drugi stopien - powiedzial Peel, zwracajac sie do trzech mezczyzn w samochodzie. - Dobrze mnie zrozumieliscie? Cala trojka na tylnym siedzeniu - Peel siedzial za kierownica wielkiego Chevroleta - skinela glowami. -Tak jest, sir odpowiedzieli chorem. Byli to najmlodsi z jego ludzi, Lewis, Huard i Doolittle, ubrani jak pospolici awanturnicy: buty Doc Martin ze stalowymi wzmocnieniami noskow, wypchane drelichowe spodnie i czarne koszule, rozpiete i z obcietymi rekawami, zeby bylo widac falszywe tatuaze na ramionach i na piersiach. Calosci dopelnialy atrapy kolek w nosach, kolczyki i lyse peruki, pod ktorymi bez trudu udalo sie ukryc ich ostrzyzone na jeza wlosy, tak, ze wygladali na skinow. I o to wlasnie chodzilo - trzech mlodych bandziorow, ktorym zachcialo sie porozrabiac. Zludzenie doskonale, wladze musialy je przyjac za prawde. Gliny byly w tym dobre. Wystarczylo im podrzucic cos w miare wiarygodnego, a przestawali weszyc w poszukiwaniu ukrytych sladow, motywow, znaczen. Prawie zawsze tak bylo. Drugi stopien. Nauczyl sie tego w Republice Poludniowej Afryki, gdzie kilka lat temu bral udzial w jakims szkoleniu. Istnialo piec operacyjnych stopni bezposredniej przemocy fizycznej bez uzycia broni: Pierwszy stopien - najlagodniejszy, polegal glownie na pogrozkach, albo poszturchiwaniach; chodzilo o zastraszenie delikwenta bez powodowania u niego obrazen. Drugi stopien zakladal niewielkie obrazenia - siniaki, moze pare polamanych kosci. Byl to mniej wiecej odpowiednik porzadnej bijatyki w knajpie. Pare szwow, nalozonych przez miejscowego doktora, troche srodkow przeciwbolowych, dzien, lub dwa odpoczynku w domu i juz po wszystkim. Trzeci stopien obejmowal obrazenia, wymagajace hospitalizacji, a rekonwalescencja powinna potrwac kilka tygodni, czy nawet miesiecy. Powazna sprawa. Czwarty stopien oznaczal, ze delikwent nosil slady po ataku do konca zycia: strzaskane kolano, lub kostka, moze utrata sluchu, lub oka, albo jeszcze czegos innego. Rekonwalescencja byla dluga i bolesna, bez szans na odzyskanie pelnej sprawnosci. Piaty stopien - ostateczny. Ofierze nalezalo zadac wiele bolu, uswiadomic jej, za co cierpi i dac przed smiercia czas na pozalowanie tego, co zrobila. Poludniowi Afrykanczycy zaprzeczyliby, oczywiscie, ze znaja takie procedury. Oficjalnie nie stosowano ich od czasow apartheidu, ale nieoficjalnie... Wiele sluzb wojskowych i wywiadowczych na calym swiecie wciaz mialo podobne procedury operacyjne, oficjalnie albo nieoficjalnie. Po prostu nie rozmawialo sie o takich rzeczach w miejscach, w ktorych moglby je uslyszec ktos niepowolany. Peel pamietal pewnego izraelskiego oficjela, ktory kilka lat temu paplal cos publicznie na temat ich oficjalnej polityki stosowania tortur. Uwazal, ze w ekstremalnych warunkach, jest to uzasadnione. Alez sie dostalo Zydom, kiedy sprawa trafila do mediow. Oczywiscie, ze stosowali tortury, kiedy bylo im to potrzebne. Jakis parszywy Arab, gotow polaczyc sie z Allachem w raju podklada bombe, a oni lapia go, zanim nastapi wybuch, i co? Tylko glupiec zadawalby w takiej sytuacji uprzejme pytania: "Przepraszam, Abdul, ale czy nie zechcialbys nam powiedziec, gdzie jest ta bomba, zebysmy mogli ja rozbroic, zanim wybuchnie? Jeszcze herbaty?". Cokolwiek powiedziec o Zydach, jedno bylo pewne - potrafili przetrwac. Zaatakowani, oddawali trzy ciosy za kazdy, ktory im zadano. Nie mialo to wiekszego znaczenia dla fanatykow, gotowych zginac w imie Allacha, ale co rozsadniejsze rzady braly to pod uwage, zastanawiajac sie nad zaatakowaniem Izraela. Swiadomosc, ze uderzenie odwetowe bedzie trzy razy silniejsze od ataku na wielu dzialala odstraszajaco. A Zydzi niczego nie puszczali plazem, nigdy. Jesli ktos na nich splunal, predzej, czy pozniej polali go z armatki wodnej, zeby sobie wszystko przemyslal. Jesli kraj mial przetrwac swoich wrogow, nalezalo robic to, co konieczne. W koncu nikt nie musial biec do CNN z opowiescia, jak to zmuszono go, aby wbil terroryscie pare gwozdzi pod paznokcie, zeby uratowac od smierci niewinnych ludzi. Takie byly reguly gry. Jesli kogos schwytano, ponosil konsekwencje. Niestety, Peel musial przez to odejsc z armii. Byl troche... nadgorliwy w stosunku do irlandzkich terrorystow, co - jego zdaniem - nie mialo znaczenia. Bez wzgledu na wszelkie dekrety pokojowe, ci cholerni Irlandczycy i tak nigdy nie zaczeliby sie zachowywac, jak cywilizowani ludzie. Ale paru zmarlo, kiedy ich przesluchiwal, sprawa sie rozeszla i armia postanowila sie z nim rozstac. Coz, bylo, minelo. Wtedy sluzyl Krolowi i Ojczyznie, w stopniu majora. Teraz byl na uslugach innego pana, takiego, ktory rozumial realia tego swiata. Dzieki nowej pracy stal sie juz bogaty, wiec w sumie uznal to za niezla zamiane. Obiekt, na ktory czekali, wyszedl z pubu w oparach alkoholu i w doskonalym humorze. Bascomb-Coombs prosil, zeby nie robic mu wiekszej krzywdy, a tylko wylaczyc na pare dni z czynnej sluzby. Zalatwienie w taki sposob starego profesora nie powinno byc trudne. -Do roboty chlopcy, ale ostroznie. Obiekt - grubawy facet okolo szescdziesiatki, w dwudziestoletnim tweedowym garniturze i irlandzkim kapeluszu przeciwdeszczowym - mial niemal zupelnie siwa brode, a w reku trzymal zwiniety parasol. -Jasne, majorze - powiedzial Lewis z usmieszkiem na twarzy. Byl dowodca grupy, majacej przeprowadzic atak. - Staruszek wydaje sie calkiem krzepki. Bedziemy uwazac. Huard i Doolittle wybuchli smiechem i cala trojka wysiadla z samochodu. Zgodnie z planem, mieli bez pospiechu podejsc do profesora, a kiedy juz znajda sie dostatecznie blisko, rzucic sie na niego. Przyloza mu pare razy, zabiora portfel i juz ich nie bedzie. Policjanci potraktuja to jako jeszcze jeden smutny przyklad zepsucia dzisiejszej mlodziezy, a profesorowi powiedza, ze i tak szczesliwie sie to dla niego skonczylo. Beda szukac trojki skinow, ale poniewaz tych trzech zaraz po akcji mialo porzucic przebranie i wrocic do wlasnego wygladu, poszukiwania okaza sie bezowocne. Na ludzi Peela czekal za rogiem samochod, skradziona furgonetka, ktorej numery rejestracyjne podmieniono z mikrobusem, zaparkowanym kolo pobliskiego kina. Prosta operacja, zacierajaca wszelkie slady. Major uruchomil silnik Chevroleta, zamierzajac odjechac, gdy tylko sie upewni, ze wszystko przebiega zgodnie z planem. Trzej skini, smiejac sie i pokrzykujac, przecieli droge profesorowi. Pierwszy znalazl sie przy nim Lewis, ktory trzymal w reku nie zapalonego papierosa. Pomachal nim i powiedzial cos do starszego pana. Peel byl za daleko, zeby uslyszec, ale potrafil sobie wyobrazic, co to mogly byc za slowa. "E, dziadku, kopsnij zaru". Huard i Doolittle rozdzielili sie, zachodzac staruszka z bokow. Peel wrzucil bieg. Wszystko szlo, jak nalezy, raz, dwa, trzy... I wtedy, w jednej chwili, nastapil przeskok z trzech co najmniej do siedemnastu: profesor machnal parasolem jak jakis cholerny Zorro i mocno dzgnal Lewisa w splot sloneczny. Dowodca grupy napastnikow zgubil papierosa. Zatkalo go, mial trudnosci z oddychaniem. Cofnal sie i chwycil rekami za brzuch. Profesor odwrocil sie na lewo, machnal parasolem jak siekiera i zdzielil Huarda w twarz. Szok i zaskoczenie sprawily, ze i Huard sie cofnal. -Ratunku! - wrzasnal siwobrody staruszek glosem, ktory nieboszczyka wyrwalby z grobu. - Mordercy! Na pomoc! Doolittle rzucil sie i uderzyl starszego pana piescia w ramie; profesor odwrocil sie do niego i machnal parasolem. Nie trafil napastnika, ale tylko dlatego, ze falszywy skin odskoczyl, jak jakis cholerny Nizynski*, tanczacy Jezioro Labedzie". - Ratunku! Na pomoc! Kilku mezczyzn wybieglo z pubu, zeby zobaczyc, co sie dzieje. Cudownie. Po prostu, kurwa, cudownie! Lewis doszedl do siebie i znow natarl, uchylil sie przed pchnieciem parasolowego rapiera i solidnie grzmotnal starszego pana w nos. Profesorowi zmiekly nogi. Twardo klapnal na chodnik, ale nie wypuscil z reki broni. Zamachnal sie, mierzac w nogi Doolittle i mocno trafil go w piszczel. Lup! Peel uslyszal odglos uderzenia z odleglosci trzydziestu metrow. Profesor nie przestawal wymachiwac parasolem *Waclaw Fomicz Nizynski (1889-1950), legendarny tancerz i choreograf rosyjski polskiego pochodzenia. Kariere przerwala mu choroba psychiczna, na ktora zapadl w 1917 roku [przyp. tlum.]. i Doolittle znow wykonal ten swoj pedalowaty taniec, zeby uniknac uderzenia. Co za burdel...! Koniec zabawy. Trzej ludzie Peela wzieli nogi za pas, widzac, ze z pubu wysypuje sie coraz wiecej gosci. Chlopcy byli mlodzi, w doskonalej formie, nie palili, w odroznieniu od tej bandy z pubu, wiec powinni bez trudu uciec paru facetom w srednim wieku, po paru piwach. Jesli nie uciekna, zasluza sobie na to, co ich spotka. Idioci. Peel odjechal spod kraweznika, zawrocil i spojrzal na profesora. Nie zamierzal sporzadzac szczegolowego raportu na temat przebiegu akcji. Starszy pan mial prawdopodobnie zlamany nos i to powinno wystarczyc, chociaz zapewne ucierpial mniej, niz ci trzej, ktorzy na niego napadli. Peel obserwowal w lusterku wstecznym, jak ktorys z facetow z pubu podchodzi do profesora i pomaga mu wstac. A niech to szlag trafi! Do diabla! Ostrzegal swoich chlopakow, zeby byli ostrozni, ale coz, byli mlodzi i tacy pewni siebie. Zadnemu nawet by do glowy nie przyszlo, ze jeden starszy czlowiek moze stanowic takie zagrozenie. Nie spodziewali sie, ze przyjdzie im sie zmierzyc z jakims cholernym samurajem, wymachujacym parasolem jak mieczem. Nastepnym razem beda bardziej uwazac. Wstydliwe i bolesne nauczki na dlugo zapadaja w pamiec. Chryste. Epoka Imperium Brytyjskiego, piatek, gdzies w Indiach Jay Gridley stal z maczeta w jednej rece, a rewolwerem w drugiej. Nie zrobil jeszcze nawet kroku, a juz splywal z niego pot. Mial przed soba dzungle, gruba sciane z lian i lisci, az nazbyt zielona i pulsujaca zyciem. Serce walilo mu w piersi, dyszal ciezko. Musial dac z siebie wszystko, zeby utrzymac te wizualizacje dzungli, a i tak obraz falowal na krawedziach, grozac zanikiem w kazdej chwili. Nie chodzilo tylko o koncentracje. W tym pomogly mu cwiczenia Sajiego, oddychanie, medytacja i tak dalej. A jego dziadek byl buddysta i Jay znal troche takich technik, nie byly mu zupelnie obce. Jego najwiekszym problemem okazal sie... Strach. Jay bal sie. To bylo cos wiecej, niz obawa, to bylo przerazenie. Groza napawala go ta sama dzungla, w ktorej wyskoczyl na niego z ukrycia tygrys, uderzyl go pazurami, przeoral mu mozg, odbierajac zdolnosc myslenia. Moze na zawsze pozbawil go mozliwosci poruszania sie po Sieci, co w praktyce oznaczaloby, ze go zabil. Jay nie musial tu wracac. Nikt go do tego nie namawial. Ale byl przekonany, ze jesli stracil zdolnosc obslugiwania komputera, rownie dobrze moze zaraz zginac. Wzial nastepny gleboki oddech. Wiedzial, ze jego maly rewolwer nie powstrzymalby tygrysa, ale nie mogl rownoczesnie pracowac maczeta i trzymac wielkiego sztucera w pogotowiu. Jesli tygrys znow zaatakuje, obrazenia moga byc powazniejsze niz za pierwszym razem. Mogl poprosic o pomoc. Saji byl gotow przyjsc tu razem z nim. Nie bralby ze soba broni palnej, bo nie strzelilby do wirtualnej istoty, ale mogl mu zapewnic wsparcie moralne. Istnieli tez inni operatorzy, w Net Force i nie tylko, ktorzy mogliby polaczyc sie z Jayem i wejsc w ten scenariusz. Kilku z nich z radoscia przyholowaloby ciezka artylerie, zeby rozwalac wszystko, co sie rusza. Ale to nie byl dobry sposob. Jay nie mogl spedzic reszty zycia na proszeniu o pomoc. Gdyby nie potrafil samotnie przejsc dolina cienia, nie nadawalby sie juz do swojej pracy, a gdyby nie mogl robic tego, co kochal ponad wszystko, cala reszta nie mialaby sensu. Znow wzial gleboki oddech i powoli wypuscil powietrze. Juz czas. Jesli tygrys go dopadnie, to trudno. Zamierzal polec, machajac maczeta i sciagajac spust Webleya, i pal to licho. Uniosl maczete. Wirtualna sciana zieleni zadrgala i zafalowala. Obraz zaczynal sie zacierac. Niech to szlag! Doszedl do siebie we wlasnym domu, siedzac przy stacji roboczej. Byl zlany cuchnacym potem, a serce walilo mu, jak oszalale. Przeciez byl gotow. Chcial to zrobic. Tylko ze tej gotowosci i woli nie wystarczylo, zeby utrzymac scenariusz. Westchnal ciezko. W porzadku, wroci tam i sprobuje jeszcze raz. Za chwile. Kiedy troche odsapnie. Wroci tam, na pewno. Sobota, 9 kwietnia Londyn, Anglia Michail Ruzjo, wygladajacy teraz jak zwyczajny turysta, szedl w kierunku Imperialnego Muzeum Wojny. Ta budowla, zwienczona od frontu kopula i z filarami, moglaby rownie dobrze byc jakims wloskim kosciolem, gdyby nie dwa strzegace wejscia pietnastocalowe dziala, pochodzace - jak informowala tabliczka, z okretow HMS "Resolution" i HMS "Ramillies".Na przestrzeni wiekow w kosciolach nie raz dochodzilo do aktow przemocy, ale Ruzjo nigdy nie slyszal o swiatyni, chronionej przez dwa dziala okretowe, ustawione przy glownym wejsciu. Przy drodze, prowadzacej do wejscia, stala wysoka betonowa plyta - fragment Muru Berlinskiego, zabrany z okolicy Bramy Brandenburskiej. Ruzjo byl nastolatkiem w 1989 roku, kiedy zaczeli rozbierac ten mur i nie zdawal sobie wtedy sprawy z donioslosci tego wydarzenia. To, co jeden z amerykanskich prezydentow nazwal "imperium zla" mial znacznie blizej domu. Niewiele wiedzial wtedy o szerokim swiecie. Od tego czasu poznal jednak ten swiat az za dobrze. Kawalek Muru Berlinskiego pomalowano tak, ze wygladal jak jakas wielka, komiksowa twarz, niebieskoczarna, z szeroko otwartymi ustami. Na ciemnoczerwonym tle ust znajdowal sie napis ZMIEN SWOJE ZYCIE. Latwo wam mowic, pomyslal. Ruzjo kilkakrotnie byl juz w Londynie, zwykle po drodze do jakiegos innego miejsca, a raz z zadaniem zlikwidowania krnabrnego kolegi po fachu, i zdazyl juz zobaczyc kilka zabytkow: Palac Buckingham, pomnik Wellingtona, Abbey Road. Kiedys, jeszcze zanim Anna zachorowala, omal nie przylecieli na urlop do Anglii, ale cos im przeszkodzilo w ostatniej chwili. Od czasu smierci Anny prawie zapomnial o turystyce. To miejsce nie spodobaloby sie Annie, ale on nie mial nic przeciwko muzeom wojny. Glowna galeria pelna byla starych czolgow i dzial artyleryjskich, a pod sufitem wisialy rozne samoloty. Przeszedl obok czolgu PzKpfw V i haubicy kalibru 9,2 cala. Dominowal kolor khaki. Najwieksze wrazenie sposrod wystawionych tu eksponatow robila ogromna rakieta V2, z wycieciem umozliwiajacym ogladanie silnika. Byla ogromna, pomalowana na ciemnozielony kolor. Przypominala pojazd kosmiczny z komiksow - wydluzone cygaro ze statecznikami na ogonie. Ruzjo zatrzymal sie chwile przy V2. Jakiez przerazenie musialo ogarniac cywilow na widok tego monstrum, spadajacego z nieba podczas Bitwy o Anglie. Tabliczka obok rakiety informowala, ze ponad 6500 V-2 i mniejszych V-1 spadlo na Londyn i okolice, zabijajac 8938 ludzi. Ruzjo byl ciekaw, jak im sie udalo tak dokladnie ustalic liczbe zabitych. Dlaczego akurat 8.938? Gdyby Niemcy potrafili skonstruowac przyzwoity system naprowadzania tych bestii, zgineloby o wiele wiecej ludzi. Ale chociaz rakiety robily przerazajace wrazenie, ich zwalczanie nie przedstawialo wiekszych trudnosci. To, ze niektore dotarly nad Londyn, bylo raczej dzielem przypadku, niz zasluga ich konstruktorow. Wiele V1 i V2 - chociaz nie wszystkie - spadlo do morza, albo na angielska prowincje, nie wyrzadzajac szkod. A w ogolnym bilansie strat wojennych dziewiec tysiecy cywilow nie znaczy wiele. Ot, kilka dodatkowych kropli w oceanie krwi. Jesli ludzie potrafili cos robic naprawde dobrze, to zabijac innych ludzi. Zwlaszcza, gdy w czasie wojny dalo sie im swobode zabijania. Ruzjo przeszedl kolo wielkiego reflektora przeciwlotniczego, tez pomalowanego na wojskowy, zielony kolor; zerknal na zagruntowana pokostem, nie pomalowana drewniana lodz, jedna z tych, ktorych uzyto do ewakuacji pod Dunkierka; obejrzal czolg Monty'ego - ten, ktorym Montgomery jezdzil podczas kampanii przeciw Rommlowi w Afryce Polnocnej, kiedy byl jeszcze zwyklym generalem, a nie marszalkiem polnym. Pomniki zabijania. Znajdowaly sie tu takze boczne sale ze sprzetem kryptograficznym, ktorym zwiedzajacy mogli sie pobawic, a na dole odtworzono replike okopow z pierwszej wojny swiatowej. Byly tez ekspozycje, poswiecone Bitwie o Anglie, calej drugiej wojnie swiatowej, a takze pozniejszym konfliktom: Korei, zimnej wojnie, Wietnamowi, Falklandom, Bosni i Bliskiemu Wschodowi. Ruzjo szybkim krokiem przeszedl przez te bardziej wspolczesne prezentacje; niewiele go interesowaly. Znal ten rodzaj wojny. Inwazje Rosjan na Czeczenie mial w pamieci, jakby to bylo wczoraj, a nie prawie dwadziescia lat temu. Chociaz okopy we Francji w 1915 tonely w blocie, byla to znacznie czystsza wojna niz operacje Spec-nazu, kiedy Ruzjo sluzyl w tych silach specjalnych. Czystsza w tym sensie, ze wiedzialo sie, kto jest wrogiem, wiedzialo sie, gdzie jest wrog, a wojsku przedstawiano wszystko czarno na bialym. Tu atakowac, tu strzelac i przezyc, albo zginac. Nieczesto zdarzalo sie w tamtych czasach, ze trzeba sie bylo podkrasc, zeby zastrzelic kogos, kto siedzial przy biurku, albo lezal w lozku z kochanka. Takie akcje byly specjalnoscia Ruzjo. Dobrze poznal ten rodzaj wojny. Te wszystkie pomniki wojny nie napawaly optymizmem, ale tak chyba byc powinno. Ruzjo postanowil odleciec z Anglii jak najpredzej, jeszcze dzis, jesli uda mu sie zarezerwowac miejsce w samolocie. Moze do Hiszpanii, pod kolejnym nazwiskiem. W Madrycie o tej porze roku bylo juz cieplo, a Hiszpania pachniala przyjemniej niz Anglia. Sobota, 9 kwietnia Quantico,Wirginia John Howard wiedzial, ze powinien siedziec teraz w domu, z zona i synem, ale byl za bardzo zdenerwowany. Rodzina by to czula i wszystkim byloby nieprzyjemnie. Wiec rownie dobrze mogl pojechac do pracy, chociaz nie bardzo wiedzial, czym powinien sie teraz zajac.Myslal o Ruzjo i zastanawial sie nad tym, jak mozna bylo zabijac z zimna krwia? Czeczen zaczynal jako zolnierz, wiec zdarzalo sie, ze musial zabijac, jak to na wojnie, ale potem ktos zwerbowal go do mokrej roboty. Przestal byc zolnierzem, stal sie zabojca, operujacym w mroku. Howard mogl sobie wyobrazic, ze kogos podnieca niebezpieczenstwo, przekradanie sie ciemnymi uliczkami, ucieczka przed przesladowcami, depczacymi po pietach, ale zabijanie z zimna krwia? To zupelnie cos innego... -Cos sie tak zamyslil, John? Howard usmiechnal sie do Fernandeza. - Myslalem o tym facecie, na ktorego polujemy. -Chcialbys wiedziec, gdzie go znalezc? -To tez, ale przede wszystkim zastanawiam sie, jak on moze robic to, co robi. - Wyjasnil to dokladniej, oczekujac od Julio zrozumienia. Ku jego zdziwieniu, przyjaciel pokrecil glowa. - Nie widze tu zbyt wielkiej roznicy. -Strzela ludziom w tyl glowy! Nie widzisz roznicy? -A byliby mniej martwi, gdyby kazdemu wpakowal kulke w czolo? -Co takiego? -Ci dwaj, ktorych stracilismy, byli zolnierzami na warcie. Z tym zawsze wiaze sie ryzyko. Gdyby uwazali, prawdopodobnie zyliby do dzis, a juz na pewno nie zgineliby bez walki. O jakiej roznicy mowisz? Czy cie ktos zastrzeli z niskich pobudek, czy dla szlachetnych idealow - tak, czy inaczej bedziesz martwy. Powody nie beda juz mialy dla ciebie znaczenia, prawda? Trup, to trup i koniec. Howard spojrzal na Fernandeza, jakby sierzant zmienil sie nagle w wielka gasienice, pykajaca nargile. Fernandez spostrzegl wyraz jego twarzy i wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Nie lubisz szpiegow i zadojcow, ale oni sa i zawsze byli nieodlacznym elementem kazdej armii. Kiedy idziesz do boju, chcesz miec przewage nad wrogiem. Wysylasz wiec szpiega do obozu nieprzyjaciela, zeby zorientowal sie w jego planach. Nieprzyjaciel robi to samo, wiec ten, kto ma lepszych, sprytniejszych, szybszych szpiegow, zdobywa przewage. Na wojnie zawsze tak bylo, nie uwazasz? -Szpiedzy, to nie to samo, co zabojcy - nie poddawal sie Howard. -Tak, to prawda. Ale pozwol, ze zadam ci hipotetyczne pytanie, pulkowniku. Zalozmy, ze moglbys cofnac sie w czasie, znalezc sie w Niemczech w latach trzydziestych... -...i zgladzic Hitlera? - dokonczyl Howard. Nie pierwszy raz to slyszal. -Aha. Zrobilbys to? -Bez mrugniecia okiem. To byl potwor. Uratowalbym zycie milionom niewinnych ludzi. -Ale mimo wszystko bylbys zabojca, prawda? -Tak, ale w tym wypadku cel uswiecalby srodki. Czasem tak bywa, Julio. Uporalbym sie z dylematem moralnym. -Jasne. Ja tez bym go zalatwil. Ale skad wiemy, czym kierowal sie ten Ruzjo? Dlaczego zaczal to robic? A zastanow sie przez chwile, co ty bys zrobil na jego miejscu tam, na pustyni. Przyjechalismy po niego i gdyby zaczal strzelac zrobilibysmy z niego durszlak, prawda? Skasowalibysmy faceta z zimna krwia? - Tak. -Wiec z taktycznego punktu widzenia byl otoczony, sam przeciw wielu. Wychodzilismy z zalozenia, ze albo sie podda, albo zginie. - To bylo bledne zalozenie. -Tak jest, sir. Wygral z nami, korzystajac ze srodkow, ktore mial do dyspozycji. Mnie by sie to nie udalo. Tobie tez nie, prawda? -Prawda. -Ty zginalbys w walce. -Zapewne. -Ja tez. I byloby po nas. A Ruzjo zyje i pozostaje na wolnosci. -Podziwiasz tego faceta? -O, tak, pokonal mnie w mojej dyscyplinie. Jestem niezly w tym, co robie i ty tez. Ten facet jest budzacym groze przeciwnikiem, a przyznasz, ze w koncu wlasnie z takimi chcemy sie mierzyc. Pamietasz tamta strzelanine w Groznym? Howard skinal glowa. Pamietal. -Tamci faceci, ktorych zlikwidowalismy, nie dorastali nam do piet. Nie mieli zadnych szans. Wystrzelalismy ich jak kaczki. Kiedy lecielismy z powrotem, wspomniales o rozczarowaniu. Mowiles, ze to bylo... takie latwe. -Pamietam. -Z tym facetem, ktorego teraz scigamy, nie pojdzie tak latwo. Dorownuje nam... do licha, moze nawet jest lepszy od nas. Schwytanie go bedzie cos znaczyc, nie sadzisz? -Jasne, ze tak. -To nie jest wojna, John, ale i nie spacer po parku. Jestes wkurzony, bo facet nas przechytrzyl, a nie dlatego, ze strzela do ludzi. Szlachetni samuraje zabili o wiele wiecej ludzi niz wojownicy nindza. Nie chodzi o liczbe zabitych, lecz o to, zeby zwyciezyc. Howard nie mogl powstrzymac usmiechu. - Julio, kiedy zrobil sie z ciebie taki taoistyczny filozof? -Juz niedlugo bede mezem i ojcem. To sklania do myslenia. -Wiec wracaj do domu i zajmij sie narzeczona. Nic tu po tobie. Komputer Howarda zacwierkal, sygnalizujac pilny meldunek. -Komputer, czytaj - powiedzial Howard. -Obiekt A1 zlokalizowany - powiedzial komputer. Howard rzucil sie do klawiatury. Niech to licho! Maja go! No, pod warunkiem, ze dotra tam wystarczajaco szybko. Sobota, 9 kwietnia Old Kent Road,Londyn, Anglia Peel obserwowal Bascomb-Coombsa i znow nie mial pojecia, co ten czlowiek robi. Ale naukowiec lubil audytorium, wiec informowal Peela na biezaco.-No to do roboty. Podamy hasla, ktore wykradlismy elektronicznym straznikom... i juz jestesmy w srodku. Teraz szybko do wewnetrznych zabezpieczen, z ktorymi tez poradzimy sobie bez trudu... Jego palce tanczyly po klawiaturze. Mruczal przy tym jakas melodie i co chwila przerywal ja cichym chichotem. - Biedaczyska. Odbudowali swoje mury obronne, zrobili je dwa razy grubsze i wyzsze, ale to bez znaczenia, widzisz? Zawsze musi byc jakies przejscie, a nawet zelazne wrota nie moga powstrzymac kogos, kto ma do nich klucz! Voila! Odwrocil sie od monitora pelnego skomplikowanych wykresow, znakow i cyfr, ktorych znaczenia Peel nawet nie probowal zrozumiec. - Jak tam z twoja zadza wladzy, Terrance? -Przepraszam? Bascomb-Coombs wskazal na klawiature. - Podejdz tu i nacisnij ten klawisz, a przez kilka milisekund bedziesz najpotezniejszym czlowiekiem na swiecie. Bedziesz mial wiekszy wplyw na zycie ogromnej liczby ludzi niz ktokolwiek inny na calej kuli ziemskiej. Peel patrzyl na niego, ale nie ruszal sie z miejsca. -Ach, wahasz sie. Znasz na pewno to powiedzenie, ze wielka wladza oznacza wielka odpowiedzialnosc? -Churchill? Naukowiec usmiechnal sie. - Nie, Spiderman. Na pewno nie chcesz nacisnac tego klawisza? Peel pokrecil glowa. -Coz, wobec tego ja to zrobie. - Wcisnal klawisz teatralnym gestem. - To powinno dac tej bandzie troche do myslenia. -Dyrektor Michaels? Michaels uniosl wzrok znad biurka. Nie znal tego mezczyzny, jednego z tych mlodych, eleganckich typow w garniturze i pod krawatem, ktorych tu nie brakowalo. Moglby byc agentem FBI, gdyby nie to, ze jego garnitur byl za dobrze skrojony. - Tak? - Dyrektor Helms polecil mi dostarczyc to panu. - Podal mu srebrzysta dyskietke wielkosci cwiercdolarowki. - Gdyby pan zechcial tu pokwitowac odciskiem kciuka, sir. - Podsunal mu maly czytnik odciskow palcow. Michaels przycisnal prawy kciuk do szarej plytki. Poslaniec spojrzal na odczyt i skinal glowa, najwyrazniej usatysfakcjonowany. - Dziekuje panu. Michaels popatrzyl na malenka komputerowa dyskietke. Jesli ktos sie obawial wlamania do swojego systemu komputerowego, i nie ufal elektronicznym barierom, mogl sie zabezpieczyc w inny sposob. Najprostszym wyjsciem bylo fizyczne pozbawienie komputera kontaktu z innymi maszynami, wymontowanie wszelkich urzadzen lacznosciowych. System w takim stanie, nie polaczony kablami czy swiatlowodami z zadnym innym komputerem w sieci, byl bezpieczny. Nikt nie mogl sie zakrasc do domu, ktory nie mial drzwi ani okien. Z drugiej strony ten, kto przebywal w srodku, nie mogl wyjsc na zewnatrz, co stanowilo pewien problem. Jesli wiec ktos sie zupelnie odizolowal, przyjmowal dane z zewnatrz tylko na bezpiecznych, sprawdzonych dyskietkach. A jesli musial sie skontaktowac z innym komputerem, wzywal poslanca, ktory zanosil dyskietke. Byl to sposob powolny, klopotliwy, ale gwarantujacy bezpieczenstwo. Michaels wsunal dyskietke do swojej stacji i uruchomil program antywirusowy. Wprawdzie dyskietka powinna byc bezpieczna, ale i tak sprawdzalo sie ja u siebie. Zawsze. Program antywirusowy - najlepszy, jakim dysponowano w MI-6 - poslusznie zameldowal, ze dyskietka wielkosci monety jest czysta, bez sladu wirusow, podejrzanych programow typu worm* czy niepozadanych "ciasteczek"**. *Dosl. robak - program, probujacy sie powielac w systemie, najczesciej wysylany z zamiarem zablokowania komputera, badz calej sieci [przyp. tlum.]. ** Cookies - niewielkie programy, pozostawiane w komputerze przez inne komputery, z ktorymi nawiazywana byla lacznosc, pozwalajace na identyfikacje przy ponownym kontakcie; zawirusowane "ciasteczka" moga sie okazac dla komputera zupelnie niestrawne [przyp. tlum.]. Michaels przejrzal zawartosc dyskietki. Poprawa sytuacji na kilku frontach. Wiekszosc komputerowych systemow rezerwacji miejsc" i kontroli lotow pracowala juz znowu normalnie. To byla dobra wiadomosc. Zla wiadomoscia byla informacja, ze nie udalo sie dotrzec do zrodla problemu. Slady, majace prowadzic do hakera, po prostu urywaly sie za cala seria scian ognia i wilczych dolow*. - Dzien dobry, Alex. Spojrzal na Angele. Byla w wyblaklym zielonym podkoszulku, obcislych dzinsach i tenisowkach. Zaskoczenie na widok jej ubioru musialo mu sie malowac na twarzy, bo Angela usmiechnela sie i powiedziala: - Dzisiaj sobota. Nie obowiazuje oficjalny ubior. - Aha. -Cos nowego? -Obawiam sie, ze nie. Wlasnie przegladam dyskietke, ktora przyslal mi twoj szef. Przywrocono funkcjonowanie systemow komputerowych linii lotniczych. Podeszla do niego i pochylila sie, zeby mu spojrzec przez ramie. Poczul, jak otarla mu sie piersia o plecy. Najwidoczniej w soboty nie obowiazywalo rowniez noszenie biustonoszy. Cholera. Odsunela sie szybko. - No, przynajmniej jedna dobra wiadomosc. Ten sam mlody czlowiek, ktory przedtem przyniosl dyskietke, wpadl do biura, moze nie biegiem, ale prawie. - Dyrektorze Michaels, dyrektor Helms chcialby zamienic z panem kilka slow. Z toba tez, Cooper. - Zargonowe nazwy zabezpieczen systemowych [przyp. tlum.] -Klopoty? -Nie potrafie powiedziec, sir. Klopoty. Sobota, 9 kwietnia Posiadlosc "Cisy", Sussex, Anglia Lord Goswell siedzial w gabinecie, popijajac dzin z tonikiem i wygladajac przez przeszklone drzwi. Znow zanosilo sie na deszcz. Moze spadnie taka ulewa, ze te przeklete kroliki sie potopia; na pewno nie wyrzadzaly im szkody jego kanonady. Powinien zdecydowac sie na te operacje oczu znacznie wczesniej. Uslyszal, jak ktoras ze sluzacych trajkocze do kogos w holu, wyraznie wzburzona. Usmiechnal sie, pociagajac drinka. Wyjal zegarek z kieszonki. - O co tam chodzi, Applewhite? Kamerdyner wszedl do gabinetu ze skruszonym wyrazem twarzy. - Przepraszam za te halasy, milordzie. Sluzaca i kucharz byli wsciekli. -Dlaczegoz to? -Wyglada na to, ze zepsul sie telewizor. I telefony tez nie dzialaja. -Naprawde? -Tak, milordzie. Nie mozna rowniez zlapac wiekszosci stacji radiowych, ani w odbiorniku na baterie, ani w samochodach. - Och, to przykre. Myslisz, ze to Rosjanie zrzucaja na nas bomby? -Nie sadze, milordzie. -Coz, jestem pewien, ze rzad Jego Krolewskiej Mosci niezwlocznie zajmie sie tym problemem. -Tez tak sadze, milordzie. Applewhite poszedl uspokajac sluzaca i kucharza. Goswell zakrecil kostkami lodu w szklaneczce. Trzeba przyznac, ze ten naukowiec jest piekielnie dobry w sprawach komputerowych. Nie dosc, ze znow padly systemy komputerowe linii lotniczych, to jeszcze solidnie dostalo sie swiatowej lacznosci, kiedy zerwal sie kontakt z wiekszoscia satelitow. Przerwane zostaly programy telewizyjne i radiowe, nadawane droga satelitarna, zamilkly telefony. Mocne uderzenie. I oczywiscie w Zjednoczonym Krolestwie wszystko wroci do normy szybciej, niz gdzie indziej, jesli wyliczenia Bascomb-Coombsa byly poprawne, a jak dotad zawsze byly. Naprawde blyskotliwy facet. Szkoda, ze bedzie musial umrzec. Tak trudno dzis o dobrych pracownikow. Sobota, 9 kwietnia nad wybrzezemWirginii Oddzial szturmowy Net Force wyslal na ten lot do Anglii jeden ze starych, odremontowanych Boeingow 747; siedzac na pokladzie tej maszyny John Howard zalowal, ze to nie samolot ponaddzwiekowy. Im szybciej dotra do Wielkiej Brytanii, tym lepiej. Oczywiscie rownie dobrze moglby zapragnac machiny czasu, zeby znalezc sie tam wczoraj. Agencje rzadowe na przemian oszczedzaly, albo szastaly bez opamietania publicznymi pieniedzmi, ale kiedy okreslano budzet Net Force, Kongres byl akurat w nastroju do zaciskania pasa. No, moglo byc gorzej. Zamiast Boeingow 747 mogli dostac pare turbosmiglowych DC3, ktore urzad do walki z narkotykami skonfiskowal przemytnikom.Chcialby dostac tego Ruzjo w swoje rece teraz, zaraz. Po wyladowaniu bedzie musial zalatwic z Brytyjczykami sprawy logistyczne, ale nie powinien miec z tym problemow. Mieli uklad z rzadem Jego Krolewskiej Mosci, a poza tym Alex Michaels byl juz w Anglii. Howard nie wyobrazal sobie, zeby Brytyjczycy robili im jakies trudnosci ze zdjeciem bylego zabojcy ze Specnazu. Oczywiscie w Wielkiej Brytanii nie uznawano kary smierci, wiec z formalnym wnioskiem o ekstradycje moglyby byc problemy. Wiele krajow robilo z tego sprawe, odmawiajac wydania Stanom Zjednoczonym zbieglych przestepcow, dopoki Waszyngton nie obiecal, ze nie posadzi sukinsynow na krzesle elektrycznym. Coz, w tym wypadku bedzie inaczej. Nikt nie zamierzal angazowac systemu prawnego Jego Krolewskiej Mosci. Jesli Ruzjo nie wroci z nimi, zeby odpowiedziec przed amerykanskim wymiarem sprawiedliwosci, to tylko dlatego, ze bedzie juz poza zasiegiem jakiejkolwiek ziemskiej sprawiedliwosci. Dopoki on, Howard, ma cos do powiedzenia, nikomu nie ujdzie bezkarnie zabicie kogos z Net Force. Zalozyl ubranie na podroz, a nie do akcji, ale na siedzeniu obok mial swoj bagaz podreczny ze wszystkim, co potrzeba. Zajrzal teraz do torby. W drodze na akcje zwykle po kilka razy sprawdzal jej zawartosc, chociaz bylo malo prawdopodobne, zeby zaszla jakas zmiana w stosunku do stanu sprzed pieciu minut. Takie nerwowe przyzwyczajenie; zdal sobie z niego sprawe juz dawno temu i przestal sie nim przejmowac. Ostrozny na zimne dmucha. Rozejrzal sie po kabinie. Julio szedl wlasnie do toalety w czesci ogonowej. No i dobrze. Lepiej, zeby sierzant nie zorientowal sie, co Howard zrobil ze swoim talizmanem, przynajmniej na razie. Wyjal to cacko z torby i spojrzal na nie. Okreslenie "talizman" nie bardzo pasowalo do broni krotkiej. Ale to byl zabytkowy Smith Wesson kalibru 0,357 cala, rewolwer z nierdzewnej stali, nie to, co polimerowe pistolety taktyczne H-K, w ktore wyposazona byla jego jednostka. Mial go od lat i bron wygladala jak nowa. Rusznikarz popracowal tylko troche nad mechanizmem spustowym i chwytem. Byl to szesciostrzalowy bebenkowiec ze zwyczajnymi przyrzadami celowniczymi, bez jakichkolwiek wymyslnych dodatkow. Howard mial zaufanie do tej broni i zawsze zabieral ja, kiedy szykowala sie walka; podobnie jak stary pistolet maszynowy Thompson, ktory odziedziczyl, ten rewolwer mial w sobie cos magicznego. Howard nie byl specjalnie przesadny, nie obawial sie czarnych kotow, przechodzenia pod drabina, czy rozbitych luster, ale wierzyl w magie tego Smith Wessona. Po czesci wynikalo to z faktu, ze byla to bron niezawodna, tak prosta, ze nie mialo sie w niej co zepsuc. Howard nie byl technofobem, czy jakims luddysta*, ale w sprawach sprzetu zawsze wyznawal zasade, ze im prosciej, tym lepiej. Armia, piechota morska, Rangersi, komandosi SEAL, zielone berety - wszyscy mieli dzis roznego rodzaju nowoczesna bron osobista ze wspomaganiem komputerowym. Karabiny z kamerami telewizyjnymi, umozliwiajacymi strzelanie zza wegla; bron z ukladami naprowadzania pociskow; bron laserowa; male granatniki i tak dalej, wszystko drogie jak cholera. Howard moglby to zamowic, a jednak jego oddzial szturmowy wyposazono w proste -chociaz najlepsze - pistolety maszynowe kalibru 9 mm. Robily bum!, kiedy sie sciagnelo - Ruch przeciwnikow maszyn fabrycznych w XIXwiecznej Anglii, nazwa pochodzi od nazwiska robotnika z Leicestershire, Neda Ludda, ktory w 1779 roku niszczyl maszyny dziewiarskie do wyrobu ponczoch [przyp. tlum.]. spust, a amunicje mozna bylo dostac na calym swiecie, bo to najbardziej rozpowszechniona bron reczna na wyposazeniu wojska. Howard wychodzil z zalozenia, ze to strzelec musial dopilnowac, zeby kula trafila w cel. Mieli oczywiscie zmodyfikowane kombinezony kuloodporne SIPE z mnostwem skomputeryzowanych urzadzen, takich jak taktyczne zestawy lacznosciowe LOSIR, wyswietlacze refleksyjne w wizjerach helmow, GPS* i tak dalej, ale nawet jesli wszystko to zawiodlo, mozna jeszcze bylo przynajmniej normalnie strzelac. Zasade "im prosciej - tym lepiej" w odniesieniu do broni zawsze uwazal za jedynie sluszna i nie omieszkal wpoic jej swoim ludziom. Wiec kiedy tak patrzyl teraz na swoj wierny szesciostrzalowiec z celownikiem kolimatorowym Tasco Optima zamontowanym tam, gdzie przedtem znajdowala sie szczerbina i muszka, czul sie jakby troche nieswojo. Po tych wszystkich latach krecenia nosem na bron krotka z polimerow i nazywania jej "zabawkami z plastiku" ryzykowal, ze jego nowy nabytek wyrobi mu wsrod znajomych opinie hipokryty. Ale przeciez ten celownik wcale nie byl taki skomplikowany. Skladal sie z malenkiego okienka z przezroczystego plastiku, zamontowanego jakies cztery centymetry przed miniaturowa dioda. Dioda rzucala czerwona plamke na to okienko. Celownik byl caly czas wlaczony, a bateria wystarczala na bardzo dlugo. Zeby go wylaczyc, trzeba bylo zalozyc specjalny ochraniacz, a miniaturowy komputer w celowniku robil reszte. Obsluga tez byla bardzo prosta: sciagalo sie ochraniacz, unosilo bron nie przymykajac oka i w powietrzu, tuz nad bronia, pojawiala sie czerwona plamka. Miejsce, - Global Positioning System - system nawigacji satelitarnej [przyp. tlum.]. ktore wskazala, bylo tym, w ktore powinien trafic pocisk, pod warunkiem, ze strzelec nie szarpnal za mocno, sciagajac spust. Zadnej paralaksy. No i - w odroznieniu od znacznika laserowego - nie bylo zadnego promienia, czy punktu swietlnego, ktory wrog moglby zobaczyc i wziac na cel. Plamka nie byla widoczna od strony wylotu lufy, a nawet gdyby byla, i tak miala wielkosc lebka od szpilki. Calosc wazyla mniej wiecej tyle, co standardowy naboj, nie wystawala za bardzo, a celowac bylo znacznie latwiej niz za pomoca zwyczajnych przyrzadow. Z instrukcji wynikalo, ze ten celownik byl praktycznie niezniszczalny. Chociaz Howard nie potrzebowal jeszcze okularow do czytania gazety, od paru miesiecy muszka jego rewolweru na koncu krotkiej lufy zrobila sie troche nieostra. Kiedy szef strzelnicy pokazal mu pewnego razu te zabawke, zamontowana na pistolecie, Howard sprobowal, no bo w koncu, dlaczego nie. I od razu osiagnal pietnastoprocentowa poprawe wynikow strzelania. Poprawic swa skutecznosc bojowa o pietnascie procent bez najmniejszego wysilku, to juz bylo cos, na co nie mozna machnac reka. A po kilku nastepnych magazynkach ta skutecznosc wzrosla jeszcze o kilka procent. Poczatkowo probowal to zignorowac. Jednak podczas nastepnych wizyt na strzelnicy znow korzystal z nowego celownika. Zbrojmistrz powiedzial mu, ze mozna zdemontowac szczerbine, zeszlifowac muszke i zalozyc elektroniczny celownik; mialo to zajac pare dni. Do diabla, powiedzial, przepraszajac pulkownika za swoj jezyk, kiedy sie strzela z takiego antyku z bardzo bliskiej odleglosci, w ogole nie zwraca sie uwagi na przyrzady celownicze, a na dystansie powyzej szesciu, czy osmiu metrow czerwona plamka umozliwi pulkownikowi celniejsze strzelanie. Wiec gdzie tu problem? Howard nie przyznal sie do tego, ale zdawal sobie sprawe, ze nie mial racji. Julio nigdy nie pozwolilby mu o tym zapomniec. Bil sie z myslami dobry miesiac, ale wiedzial, ze nie ma odwrotu - nie da sie dyskutowac z liczbami. Ta sama bron, ta sama amunicja, a dzieki celownikowi plamkowemu strzelal celniej i szybciej. Sprawa byla wiec przesadzona, kazal zamontowac to technologiczne cudo na swej broni, ktora forma niewiele roznila sie od pierwszych projektow Samuela Colta z lat trzydziestych dziewietnastego stulecia. Nawet rewolwer z mechanizmem samonapinajacym nie byl nowym wynalazkiem, stosowal je juz Robert Adams zaledwie szesnascie, moze osiemnascie lat po pojawieniu sie pierwszych rewolwerow Sama Colta. Nowoczesny celownik i stary Smith tworzyly wiec interesujaca pare; polaczenie technologii z siedemnastego i dwudziestego pierwszego stulecia. Howard wolal, zeby jego sierzant nie zwrocil uwagi na te kombinacje, przynajmniej na razie. Moze, kiedy sie juz zorientuje, bedzie akurat tak goraco, ze wszelkie wyjasnienia stana sie zbedne... Widzac Fernandeza, wracajacego z toalety, wsunal rewolwer z powrotem do torby. W tej samej chwili jeden z czlonkow zalogi, nawigator, podszedl od drugiej strony. - Panie pulkowniku? Spojrzal na nawigatora. - Tak? -Mamy... hm... pewien problem, sir. Sobota, 9 kwietnia Johannesburg, Republika Poludniowej Afryki Na trasie z Pretorii do Johannesburga nowy, waskotorowy pociag z szesciuset siedemdziesiecioma pasazerami zamiast zatrzymac sie zgodnie z rozkladem na stacji Tembisa, przemknal przez nia z predkoscia prawie stu czterdziestu kilometrow na godzine. Maszynista przelaczyl sie na reczne sterowanie, odbierajac kontrole komputerowi, wlaczyl hamulce i pociag zaczal zwalniac. Wszystko byloby dobrze...gdyby nie drugi pociag pasazerski, ktory utknal zaraz za Tembisa. Wahadlowiec jechal jeszcze z predkoscia dziewiecdziesieciu na godzine, kiedy wpadl od tylu na stojacy pociag, ktory powinien byl wyprzedzac go o dziesiec minut i jechac z normalna predkoscia. Wagony spietrzyly sie i zgniotly w harmonijke, jak zepsute zabawki w rekach dziecka. Wiecej niz dwie trzecie wagonow kazdego z pociagow wyskoczylo z torow. Polowa ludzi w ostatnim wagonie stojacego pociagu zginela na miejscu. Innych sila uderzenia wyrzucila na zewnatrz. Tez nie mieli szans. Kilku zabil prad z zerwanej trakcji. Maszynista jadacego pociagu do konca pozostal na swoim miejscu i zginal, wraz z mnostwem przerazonych pasazerow z pierwszego wagonu. Ostatnie slowa maszynisty, zarejestrowane w czarnej skrzynce brzmialy: "O kurwa...!" Ogien, wzniecony przez iskry, ktore sypnely w momencie zderzenia, a moze przez prad elektryczny, ogarnal wnetrze jednego z wagonow. Miejsce katastrofy spowila chmura gestego, czarnego dymu. Pierwsze dane na temat liczby ofiar byly tylko szacunkowe, ale mowiono o ponad dwustu zabitych. Liczba ta miala wzrosnac kolejni pasazerowie umierali w drodze do szpitala i pozniej, w wyniku odniesionych obrazen. Nikt nie zaprzatal sobie glowy trzecim pociagiem, nadjezdzajacym dziesiec minut pozniej. Byl to blad. Maszynista zmarszczyl brwi, "kiedy zorientowal sie, ze lacznosc nie dziala, a jego pociag zbliza sie do stacji ze zbyt duza predkoscia. Kiedy odebral komputerowi kontrole nad pociagiem, bylo juz za pozno. Nie wiadomo, jak brzmialy jego ostatnie slowa, poniewaz sila uderzenia byla wystarczajaco wielka, zeby zniszczyc czarna skrzynke pociagu, ktory zmienil sie w wypalony wrak. Sobota, 9 kwietnia Kona, Hawaje Radiolatarnia wylaczyla sie w momencie, kiedy szerokokadlubowy Jumbo Jet z Japonii ladowal w Kona podczas tropikalnej ulewy. Pilot najwidoczniej zareagowal zbyt mocno, kiedy samolot zszedl z kursu i wielki odrzutowiec JAL uderzyl o pas tak mocno, ze zlamal sie tylny wozek podwozia po lewej stronie. Maszyna gwaltownie zatoczyla sie w lewo, obrocila i sunela bokiem po pasie, prosto na MD80 Hawaiian Air, czekajacego, az wieza wyda mu zgode na kolowanie do startu na Maui. Z mniejszej maszyny chlusnelo paliwo, zapalilo sie natychmiast, a kula ognia pochlonela rowniez Jumbo Jeta. Eksplozja byla potezna. Wielu turystow w budynku portu lotniczego zabily fragmenty aluminiowego pokrycia, ktore przecinaly powietrze niczym szrapnele, koszac wszystko co spotkaly na swej drodze. Fragmenty Jumbo Jeta i ludzkie szczatki wybuch rozrzucil w promieniu kilkuset metrow. Zginelo czterystu osiemdziesieciu ludzi na pokladzie obu maszyn, czternastu w budynku portu i na plycie lotniska, a piecdziesieciu szesciu odnioslo powazne obrazenia.(Sobota, 9 kwietnia Perth, Australia Mimo dramatycznych wysilkow personelu medycznego, osiemnastu pacjentow z choroba HeinegoMedina, podlaczonych do respiratorow w szpitalu Dundee Memorial zmarlo, kiedy po awarii zasilania w calym miescie zawiodly rowniez awaryjne generatory. Co gorsza, poza miejscami z oswietleniem bateryjnym w szpitalu bylo tak ciemno, ze czesc zmarlych udalo sie znalezc dopiero po godzinie. Sobota, 9 kwietnia siedziba MI-6,Londyn -O Boze - ze zgroza w glosie powiedzial Alex Michaels - on zabija ludzi.Katastrofe kolejowa w Afryce Poludniowej zarejestrowala kamera bezpieczenstwa na stacji Tembisa. Katastrofe lotnicza nakrecil turysta, czekajacy na jednego z pasazerow maszyny JAL. Z Australii nie bylo materialu filmowego, tylko informacja audio o smierci pacjentow. Moze to i lepiej, pomyslal Michaels. Nie byl pewien, czy potrafilby zniesc widok ludzi, duszacych sie z powodu nie dzialajacych respiratorow. W tamtych pociagach i w samolocie smierc wiekszosci ofiar nastapila szybko. -Tak - powiedziala Cooper. - Rozwalil kilka wielkich systemow. Nie mam pojecia, jak to mozliwe. Michaels tez nie mial, ale nie zmienialo to faktu, ze stalo sie, co sie stalo. Celem ataku byly systemy lacznosci, transportu, a nawet sygnalizacja swietlna. Kim byl ten haker? W jaki sposob mogl robic takie rzeczy rownoczesnie na calym swiecie? Siedzieli w biurze, udostepnionym przez MI-6. W calym budynku panowala goraczkowa krzatanina. Spojrzal na Toni. - Musimy porozmawiac z naszymi ludzmi w Stanach. -Jesli nie masz pod reka szybkiego golebia pocztowego, to powodzenia - mruknela Toni. - Lacznosc przez kabel transatlantycki jest zablokowana, a o satelitarnej w ogole nie ma co mowic. -Niewiarygodne. Facet zdolal wylaczyc praktycznie wszystko, co korzysta z wielkich sieci komputerowych. Co za potega destrukcji. Nigdy dotad nie zdarzylo sie cos takiego - powiedziala Cooper. Niech to diabli, miala racje. Co gorsza, nie wiedzieli, dlaczego to robil. Co mogl na tym zyskac? Byl terrorysta? Michaels zdawal sobie sprawe, ze musi cos zrobic. Ale co? Co mozna zrobic, kiedy zupelnie zawioda narzedzia, ktorych zwyklo sie uzywac? Zastanow sie nad nowymi, Alex, albo ten facet sparalizuje cala planete. A moze juz to zrobil? Lacznosc nie dziala, wiec nie ma sie jak dowiedziec. -Te materialy wideo i audio dostalismy naszymi liniami specjalnymi - powiedziala Cooper. - Staramy sie sciagnac ta droga jak najwiecej informacji. Sprawdze, czy przez ktoras z tych ekranowanych linii nie daloby sie skontaktowac z wasza agencja w Ameryce. Wyszla, a Michaels wbil wzrok w biurko. - Musimy cos zrobic - powiedzial. -Wiem. Ale co? Sobota, 9 kwietnia Londyn, Anglia Ruzjo stal przed urzedem pocztowym naprzeciwko Katedry Westminsterskiej. Wszedzie dookola biegali rozgoraczkowani ludzie. Chyba wydarzyla sie jakas powazna awaria komputerowa, albo przerwa w doplywie energii elektrycznej. Kupowal wlasnie znaczki pocztowe, kiedy zgaslo swiatlo i automat polknal mu kilka monet. Kiedy wyszedl z budynku poczty, zorientowal sie, ze nie dziala sygnalizacja swietlna. Cos niedobrego wisialo w powietrzu. Przyjechali policjanci i zaczeli kierowac ruchem na skrzyzowaniu. Sluchal strzepkow rozmow mijajacych go ludzi, usilujac sie zorientowac, co sie moglo stac. Ale nie odwrocilo to jego uwagi na tyle, zeby nie spostrzegl mezczyzny, zblizajacego sie z lewej strony. Facet biegl miedzy samochodami przez Victoria Street. Ruzjo nie mial zadnych watpliwosci, ze tamten zmierza do niego. Byl mlody, wysportowany i usmiechal sie, ale to jeszcze nic nie znaczylo; Ruzjo tez sie usmiechal do paru ludzi, kiedy ich likwidowal. Szeroki usmiech dzialal rozbrajajaco, usmierzal obawy. Co moze grozic ze strony czlowieka, ktory sie do nas usmiecha?Ruzjo wiedzial, ze taki ktos moze miec niecne zamiary. Ten tutaj tez? Pomyslal, ze ten mlody czlowiek, chociaz ubrany po cywilnemu w skorzana kurtke i dzinsy, sprawia wrazenie zolnierza. Bylo cos w jego postawie, sposobie poruszania sie... Tak, ten facet musial sluzyc w wojsku. Chyba ze nosil ortopedyczny gorset. Ruzjo zastanawial sie, co robic? Uciec? Zostac na miejscu i zorientowac sie, o co chodzi? Rozejrzal sie dookola. Nikt inny sie nim nie interesowal, a przynajmniej nikogo takiego nie zauwazyl. Jesli tamten byl sam, to co to moglo oznaczac? Usmiechniety mlody czlowiek nie mial w reku broni. Mogl oczywiscie ukryc pistolet pod motocyklowa kurtka, ale jesli nawet, to nie probowal po niego siegnac. Ruzjo byl nieuzbrojony, jesli nie liczyc malego scyzoryka, ktory trudno byloby uznac za skuteczna bron. Z bliska moglby nim oczywiscie zabic w razie koniecznosci, ale byloby niedobrze, gdyby taka koniecznosc zaistniala. Jesli mial w tej chwili do czynienia z zespolem ludzi, majacych go zatrzymac, lub zlikwidowac, i ludzie ci byli na tyle dobrzy, ze zauwazyl tylko jednego z nich, to i tak juz po nim. Tamci obserwowaliby usmiechnietego, ktory zdazyl juz prawie przebiec przez ulice i na jego znak wkroczyliby do akcji. Ruzjo wlozyl reke do kieszeni, w ktorej mial noz. Osmiocentymetrowe ostrze mogl otworzyc kciukiem rownie szybko jak w nozu sprezynowym. Wiedzial jednak, ze jesli na niego poluja, a on wyciagnie z kieszeni reke z bronia, prawdopodobnie zginie, zanim zdazy przygotowac noz. Gdyby to on byl strzelcem w ekipie likwidacyjnej, mierzylby w glowe - tylko trafienie w centralny uklad nerwowy dawalo pewnosc natychmiastowego wyeliminowania kogos z walki. Pocisk karabinowy, ktory przeszedl przez mozg, zwykle zalatwial sprawe ostatecznie. Ruzjo zastanawial sie, czy jego czolo znajduje sie w tej chwili w czyims celowniku. A moze na potylicy tanczyl mu juz laserowy promien? Znow sie rozejrzal, ale nigdzie nie dostrzegl strzelca. Nie zauwazyl tez na ulicy nikogo, kto by sie nim interesowal. Gdzie mogli byc? Czyzby tak sie zestarzal, ze nie potrafil juz wypatrzyc smierci, idacej mu na spotkanie? A moze jednak ten w skorzanej kurtce dzialal sam? Ruzjo byl gotow polec w walce z lepszymi od siebie, ale przeciez nie w taki sposob. Nie sadzil, ze mozna go podejsc tak latwo. Spodziewal sie po sobie czegos wiecej, kiedy juz koniec bedzie bliski. Ale moze za bardzo wyszedl z wprawy, byl zbyt wypalony od srodka i wlasnie tak mial wygladac jego koniec? Usmiechniety mezczyzna wszedl na chodnik i zatrzymal sie o trzy metry od Ruzjo, o wiele za daleko na szybki wypad z nozem w reku. - Pan Ruzjo - powiedzial. To nie bylo pytanie. Prawa reke opuscil na biodro. Musial miec pod kurtka bron: noz albo spluwe. - Tak. - Zaprzeczanie nie mialoby sensu. Ten czlowiek nie dalby sie nabrac na cos takiego. Ruzjo pomyslal, ze gdyby mial w reku otwarty noz, poradzilby sobie z tym obcym bez problemow. Potrafilby blyskawicznie pokonac dystans kilku metrow i pchnac faceta, siegajacego po pistolet w kaburze pod kurtka, zanim tamten zdazalby wyciagnac bron. Nie bylo w tym nic nadzwyczajnego - potrafilby to zrobic kazdy, kto dobrze umie obchodzic sie z nozem. Po prostu kwestia refleksu i szybkosci. Ruzjo mial noz w kieszeni, a to zmienialo stan rzeczy. Mogl zdazyc, ale pewnosci nie mial. Zapewne zdolalby przynajmniej zabrac ze soba na tamten swiat swego zabojce. Ale jesli strzelec czekal w samochodzie, albo w ktoryms z budynkow i wzial go juz na cel? Coz, w takim wypadku kazdy gwaltowny ruch oznaczalby koniec. Ruzjo bylby zapewne martwy, zanim upadlby na chodnik. Ale przynajmniej czekalaby go szybka, czysta smierc. Poczul pokuse, zeby to sprawdzic. -Dzien dobry, sir. Jestem kapral Huard. Major Terrance Peel przesyla wyrazy szacunku i pyta, czy nie zechcialby pan zjesc dzis z nim kolacji. Peel? Skad on wiedzial, ze Ruzjo jest w Londynie? I czego mogl chciec? Mlody zolnierz podal mu wizytowke z adresem. -Czy odpowiada panu godzina siodma? - spytal Huard. Ruzjo skinal glowa. -Wie pan, gdzie to jest? Moze przyslac po pana samochod? -Nie. -Dobrze. Zobaczymy sie pozniej. Huard usmiechnal sie, zrobil w tyl zwrot i odmaszerowal. Ruzjo spogladal za nim, dopoki tamten nie zginal mu z oczu. Nikt do niego w tym czasie nie podszedl. Poczul sie troche lepiej, stwierdziwszy, ze Huard najwyrazniej przyszedl sam. Mimo to, powinien byl zauwazyc go wczesniej. Spojrzal na wizytowke. Peel. Ciekawe. Minely juz prawie dwa lata, od kiedy go poznal. Major szkolil jeden z oddzialow paramilitarnych Plechanowa, po tym, kiedy go wyrzucili z armii brytyjskiej za... za co wlasciwie? Zameczenie na smierc wieznia z IRA? Co Peel robil teraz? I skad wiedzial, ze Ruzjo jest w Londynie? O tej porze, na tym skrzyzowaniu? Musial kazac swoim ludziom, zeby go obserwowali. Dlaczego? I dlaczego on, Ruzjo, nie zorientowal sie, ze jest sledzony? Wsunal wizytowke do kieszeni. Zapamietal juz adres. Postanowil tam pojsc i znalezc odpowiedzi na swoje pytania. Epoka Imperium Brytyjskiego, sobota gdzies w Indiach Tym razem Jay Gridley nie byl sam. Zabral ze soba miejscowego przewodnika, ktory mial stac na strazy. W rzeczywistosci byl to "czujnik ruchu" - program komputerowy, wlaczajacy alarm, gdyby w jego scenariuszu pojawili sie nieproszeni goscie - ktokolwiek, lub cokolwiek. Jay chcial miec w takim wypadku dosc czasu na siegniecie po bron i mial nadzieje, ze czujnik wykona swe zadanie. Nadanie programowi postaci tubylca w turbanie bylo rownie dobra wizualizacja, jak kazda inna. Jay wprowadzil tez drobna modyfikacje do swego scenariusza: nie byl juz uzbrojony w ciezki, dwulufowy sztucer na slonie, kunsztownie wykonany przez rusznikarza z epoki wiktorianskiej. Mial teraz ze soba strzelbe, przewieszona przez ramie na pasku, tak, ze znajdowala sie pod reka na wysokosci biodra. I nie byla to zwyczajna strzelba, lecz slynny poludniowoafrykanski "zamiatacz ulic" -bron z krotka lufa, samopowtarzalna, kalibru 12* - Kaliber wagomiarowy, odpowiadajacy srednicy lufy 1,85 cm [przyp. tlum.]. z magazynkiem bebnowym na 12 naboi srutowych, albo naboi z pociskiem w sabocie* i jeszcze jednym nabojem w komorze. Gdyby cos sie przed nim zaczelo ruszac, Jay musial tylko skierowac w tamta strone lufe i raz po raz sciagac spust, a grad morderczych kawalkow metalu kosil wszystko na swojej drodze. Taka porcja olowiu musiala zatrzymac kazda zywa istote. Strzelba byla ciezka, ale ten ciezar, zwisajacy na wrzynajacym sie w ramie pasku, dodawal otuchy. -Rozgladaj sie uwaznie - powiedzial Jay. -Tak, sahib. Jay przykucnal, zeby spojrzec na ziemie, korzystajac z nowych umiejetnosci, ktorych nauczyl sie od Sajiego w scenariuszu na pustyni i w gorach Nowego Meksyku. Szukajac sladow, zwracal uwage zarowno na to, co bylo, jak i na to, czego nie bylo. Wiedzial, ze tygrys musial tedy przejsc, poniewaz -zgodnie z perwersyjna logika komputerowej rzeczywistosci wirtualnej - nie mogl tedy przejsc. A skoro Jay o tym wiedzial, powinien odszukac jego trop. Nie mozna przedzierac sie przez takie zarosla, nie pozostawiajac zadnych sladow. Odor zgnilizny, rozchodzacy sie w goracej dzungli, wywolywal mdlosci i zawroty glowy, ale Jay go ignorowal. Mogl opracowac przyjemniejszy scenariusz, na przyklad jakies mile schronisko w Alpach, czy sloneczna, piaszczysta plaze nad Oceanem w Malibu, z mewami i dziewczynami w kostiumach bikini, ale to w dzungli napadl go tygrys, wiec do dzungli Jay musial wrocic. Wiedzial, ze gdyby tego nie zrobil, juz nigdy nie uwolnilby sie od strachu. A ktos, kto - Obejma z plastiku, sluzaca do prowadzenia pocisku wewnatrz lufy i rozpadajaca sie po wyjsciu z lufy [przyp. tlum.]. sie boi, nie moze wedrowac po Sieci, jest tam zbyt wiele dzungli, aby moc ich wszystkich uniknac. Czul mdly smak tego strachu w ustach. Pocil sie,' drzal, cos sciskalo mu krtan przy kazdym oddechu. Kiedys, dawno temu, byl supercybernauta, szybszym niz karabinowa kula i silniejszym niz lokomotywa, potrafiacym smiac sie ze wszelkich niebezpieczenstw, jakie mogly czyhac w mrocznych zakamarkach Sieci. Kiedys, ale juz nie teraz. Potezna lapa tygrysa pozbawila go tego wszystkiego. Pokazala Jayowi ciemnosc, czekajaca na koncu drogi. Ciemnosc, ktora kazdego w koncu czekala. Rozum podpowiadal mu, ze to nieuniknione, ale dotad Jay tak naprawde wcale w to nie wierzyl. Uwierzyl teraz. Nienawidzil za to tygrysa. Za to, ze pokazal mu, co to strach. Za to, ze zmusil go do przyznania tego, o czym wszyscy wiedzieli, ale o czym sie nie mowilo. Jay nie wierzyl w dobrotliwego boga, ktory pozdrowi go u perlowych wrot jakiegos mistycznego nieba, tak samo, jak nie wierzyl w zlowrogiego wladce jakiegos nieskonczonego piekla. Wierzyl w siebie, w swoje umiejetnosci, a tygrys go ich pozbawil. Jayowi pomoglo to, co Saji mowil mu o buddyzmie; pociagala go ta religia, poniewaz byla tak pragmatyczna i zakorzeniona w ziemskich realiach, ale strach pozostal. Zobaczyl slad w dzungli, lekkie wglebienie w warstwie starych lisci i galezi, od dawna przegnilych, zmienionych w wilgotny kompost. Zerknal na przewodnika, ktory stal w miejscu, obserwujac dzungle, po czym przeniosl wzrok z powrotem na ten slad. Nie byl zbyt gleboki, jak na takiego ogromnego tygrysa, ale to byl jego trop, Jay nie mial co do tego zadnych watpliwosci. To znaczylo, ze i on musi pojsc ta droga. Powstal i powiedzial do przewodnika: - Idziemy, Mowgli, tedy. -Tak, sahib. Przynajmniej scenariusz byl dotad stabilny; to juz cos. Jay zastanawial sie, jak dlugo bedzie potrafil utrzymac wizualizacje, kiedy zobaczy tygrysa. Przypuszczal, ze niezbyt dlugo. Nabral gleboko powietrza, poprawil strzelbe na pasku i ruszyl naprzod. Peel usmiechnal sie do Huarda. Chlopak troche nie pasowal do tego wnetrza, ktore kiedys bylo kosciolem. Pewnie nie chodzil do kosciola, od kiedy przestal byc dzieckiem. Zreszta Peel tez nie zagladal do kosciola zbyt czesto, co najwyzej na sluby, czy pogrzeby kolegow z pulku. Nie byl religijny. -I co sadzisz o tym facecie? -Coz, sir, nie wygladal na takiego ostrego. To znaczy, nie spostrzegl mnie, dopoki nie podszedlem do niego, prawie nadeptujac mu na buty. Stal tak z reka w kieszeni, jakby sie drapal w kroku. Moim zdaniem, nie jest juz taki dobry, jak wtedy, kiedy sluzyl u Rosjan. Jesli w ogole byl kiedys dobry, sir. Peel skinal glowa. - Masz nagranie? -Tak, tutaj. Howard podal mu mala kulke z elektronicznym zapisem. Peel wsunal ja do czytnika w komputerze i wlaczyl odtwarzanie. Nad biurkiem pojawil sie obraz holograficzny w skali jeden do szesciu. Ruzjo. Nagranie zrobione miniaturowa kamera w sprzaczce paska Huarda bylo nadzwyczaj ostre i stabilne. Takie zreszta powinno byc, biorac pod uwage, ile zaplacili za te cholerna kamere. Byly agent Specnazu stal po drugiej stronie ulicy. Przeslonily go samochody, kiedy Huard ruszyl ku niemu. -Komputer, dwukrotne powiekszenie. Projektor holograficzny mignal i powiekszyl obraz. Ruzjo stal na rogu ulicy, patrzac gdzies w dal. Coz, rzeczywiscie wygladal, jakby cos zaprzatalo jego... aha! -Komputer, stop. Cofnij o pietnascie klatek i powtorz, powiekszenie trzykrotne. Huard, wciaz przekonany o slusznosci swojej oceny, zmarszczyl brwi. - Sir? -Patrz uwaznie, Huard. I ucz sie. Obraz mignal i znow sie pojawil, wiekszy niz przedtem. Ruzjo widac bylo z bliska. O, tutaj. W momencie, kiedy obraz zakolysal sie troche - Huard schodzil wlasnie z kraweznika na jezdnie oczy Ruzjo zwrocily sie na chwile w jego kierunku. Peel usmiechnal sie. - Wlasnie wtedy was zauwazyl, kapralu. -Sir? -Dostrzegl cie przez ulice. A potem, nie krecac zbytnio glowa, rozejrzal sie po okolicy. Sprawdzal, czy jestes sam. Huard pokrecil glowa. - Ja tego nie widze, sir. -Oczywiscie, ze nie. Komputer, pelnowymiarowy obraz. Obraz powiekszyl sie w momencie, kiedy Ruzjo wkladal reke do kieszeni. Peel powiedzial: - Ma bron w kieszeni. Noz, albo moze jeden z tych poludniowoamerykanskich pistolecikow wielkosci breloczka do kluczy. -Po czym pan to poznaje, sir? -Poznaje, bo sam zrobilbym to samo, gdybym spostrzegl, ze idziesz do mnie przez ulice. Gdybys wykonal jakis gwaltowny ruch, podchodzac do niego, poderznalby ci gardlo, albo wpakowal pare malokalibrowych pociskow. -Mialem bron, sir. " -Huard, ten facet zabijal ludzi, kiedy ty biegales jeszcze w krotkich spodenkach. Nie ma nic dziwnego w tym, ze nie zorientowales sie, ze cie spostrzegl i ze przygotowal sie na twoje przybycie. Gdybys siegnal po swoj pistolet, raczej nie rozmawialibysmy teraz. Huard nie byl przekonany, ale powiedzial: - Skoro pan tak mowi, sir. Peel usmiechnal sie. Ach, ci mlodzi. Wydaje im sie, ze beda zyli wiecznie; zastanawiajace, ze tylu dozywa poznej starosci. Jesli uda sie to Huardowi, moze pewnego dnia zrozumie. - To wszystko. Odmaszerowac. -Sir. - Huard stanal na bacznosc, zrobil zwrot i wyszedl. -Komputer, powtorz te sekwencje. Maszyna poslusznie wykonala polecenie. Peel patrzyl. Obserwowanie profesjonalisty sprawialo mu przyjemnosc. Cieszyl sie na spotkanie z Ruzjo. Tak trudno jest o dobrych ludzi. Niedziela, 10 kwietnia Londyn, Anglia Toni w ogole nie miala wolnego czasu - caly ten kryzys byl zbyt powazny - ale juz dawno temu przekonala sie, ze jesli zaniedba trening, nie na wiele przyda sie w warunkach duzego stresu. Musiala jakos rozladowywac napiecie; dzien, czy dwa bez silat, czy chocby powaznej gimnastyki, a juz robila sie rozdrazniona i otepiala. Wiec kiedy zaczynala miec naprawde mnostwo pracy, kiedy wszystko walilo sie i palilo, i po prostu nie miala czasu na trening, jakos wykradala te niezbedne jej minuty. Czasem trenowala kosztem drugiego sniadania, kolacji lub snu. Mogla opuscic posilek, albo spac godzine krocej i jakos funkcjonowac, natomiast bez treningu robila sie zupelnie nie do zycia. Popelniala glupie bledy, warczala na ludzi, nie mogla skupic mysli ani w ogole pozbierac sie do kupy. Tego dnia musiala wstac wczesniej, zeby potrenowac. Nie bylo jeszcze piatej, a ona juz byla na nogach. Umyla sie, zamknawszy za soba drzwi do lazienki, zeby nie zbudzic Alexa i zalozyla dres, zamierzajac skorzystac z silowni w hotelu. Prawda, ze tak wczesnie rano nie cwiczylo jej sie najlepiej, ale lepsze to, niz nic. Moze byl to nalog, ale ona traktowala swoj trening raczej jak odkladanie pieniedzy do banku; dzisiejsza wplata nie bedzie moze tak duza, jak Toni by chciala, ale zawsze to cos, po co mozna pozniej siegnac, jesli zajdzie potrzeba. A sadzac po rozwoju wydarzen, zajdzie, i to szybko. To by bylo na tyle, jesli chodzi o ich wspolny urlop. Byla podekscytowana, poniewaz Carl Stewart mial sie z nia spotkac w hotelowej silowni. Kiedy zajrzala do jego szkoly i wyjasnila, ze praca uniemozliwia jej przychodzenie na wieczorne zajecia, zaproponowal jej prywatne lekcje i okazalo sie, ze lubi wczesnie wstawac. Rozesmiala sie, kiedy jej o tym powiedzial. - Ach, nalezysz do tych, co to biegaja po domu, otwieraja okna i wdychaja swieze powietrze, ogladajac wschod slonca? -Boze, nie - odpowiedzial. - Jestem po prostu niewolnikiem mojego wewnetrznego zegara. Cale zycie bylem rannym ptaszkiem. Wstaje o czwartej, ide spac o dziewiatej, albo o dziesiatej i nic na to nie poradze. Nauczylem sie z tego korzystac. Zwykle cwicze wczesnie rano, zreszta, co innego mialbym robic, kiedy reszta swiata jeszcze smacznie spi? -Coz, skoro tak, to z przyjemnoscia potrenowalabym z toba. - W twoim hotelu maja przyzwoita sale do cwiczen. Oszczedzisz na taksowce do szkoly. -Ale ty zaplacisz za taksowke do hotelu - zaprotestowala. - Niezupelnie. Mam samochod, a od miejsca, w ktorym mieszkam, wcale nie jest daleko. Mam mieszkanie przy Knightsbridge. - Knightsbridge? To bardzo ladna okolica. Przejezdzalismy tamtedy. Kolo Hyde Parku? Wygladal na zaklopotanego. - Tak. Widzisz... moi rodzice dostali troche w spadku po dziadku ze strony matki, a poza tym prowadza rodzinny interes, ktory calkiem niezle idzie. Idac do sali cwiczen cichym, pustym korytarzem, Toni usmiechnela sie do siebie. Zanim komputery powariowaly, sprawdzila ceny nieruchomosci w okolicach Knightsbridge. Zeby tam kupic mieszkanie, trzeba bylo zaplacic rownowartosc pol miliona dolarow amerykanskich. Ceny domow zaczynaly sie od trzech milionow dolarow. Znalazla blizniak z czterema sypialniami za siedem milionow. Na wiekszosc mieszkan i domow, wystawionych na sprzedaz, zapisali sie juz chetni. Najwyrazniej rodzinny interes Stewartow rzeczywiscie szedl calkiem niezle. Carl czekal na nia w sali cwiczen, co wydalo jej sie interesujace, bo zeby tam wejsc, trzeba bylo miec elektroniczny klucz. Toni wlozyla swoja karte do zamka i przeszla przez ciezkie szklane drzwi. Oprocz nich dwojga nikogo tu nie bylo. - Dzien dobry - powiedzial. Sprawial wrazenie wyspanego i radosnego, jak na tak wczesna pore. -Dzien dobry. Rozgrzewal sie i rozciagal miesnie. Toni przylaczyla sie do niego. W sali stalo kilka trenazerow, wszystkie wyposazone w najnowsze interfejsy VR. Powierzchnia do aerobiku przy wylozonej lustrem scianie o wymiarach trzy i pol metra na trzy i pol. Zadnych mat, ale dostatecznie gruba wykladzina dywanowa i az nadto miejsca dla dwojga ludzi, chcacych potrenowac silat. Dziesiec minut pozniej oboje zakonczyli rozgrzewke. - Pocwiczymy djuru przez pare minut? - spytal. Skinela glowa. Zawsze od tego zaczynala trening. Krotkie, taneczne uklady byly podstawa wszystkiego innego. Wszelkie ruchy, uzywane w walce, mozna odnalezc w djuru, jesli wiedzialo sie, na co zwracac uwage. Toni od dawna cwiczyla tance Buka', osiem podstawowych, uproszczonych djuru, przed przystapieniem do Serak, jednak ostatnio czesto zdarzalo sie jej od razu przechodzic do tej sztuki walki. Bukti Negara wciaz mialo zastosowanie w wielu miejscach jako swego rodzaju test, majacy wykazac determinacje ucznia. Jesli po kilku latach prostszych cwiczen uczen nie wykazywal oznak zniechecenia, mozna mu bylo pokazac bardziej skomplikowane i wymagajace formy. Nazwa Serak pochodzila podobno od imienia Indonezyjczyka, ktory stworzyl te sztuke walki. Serak, a moze Sera, znany rowniez jako Ba Pak - Madry - byl Jawajczykiem i wspanialym wojownikiem, mimo ze mial tylko jedna reke i zdeformowana stope. Juz to, ze w ogole mogl funkcjonowac, bylo godne uwagi; to, ze opracowal sztuke walki, dzieki ktorej dorownal wyszkolonym wojownikom, nie dotknietym inwalidztwem, a moze i stal sie lepszy od nich, bylo wprost fascynujace. Po dziesieciu minutach djuru Carl zrobil przerwe. -Chcesz popracowac nad kombinacjami? -Jasne. Toni znow poczula sie podekscytowana, wiedzac, ze Carl jest mistrzem. Nie doprowadzila do celu zadnego ze swych atakow i kontratakow. Miala wrazenie, ze blokowal je bez wysilku, caly czas idealnie zachowujac rownowage. Musiala sie dobrze napracowac, zeby bronic sie przed jego kontratakami, zwlaszcza przed podstepnym sierpowym, mierzacym miedzy jej gorna i dolna linie obrony. Zdolala nie dopuscic do trafienia z pelna sila, ale raz musnal jej piers, a raz dotknal szczeki. Nie tak mocno, zeby ja zranic, ale wystarczajaco mocno, zeby zdala sobie sprawe, ze moglby z nia skonczyc, gdyby chcial. Wspaniale. Wlasnie tego potrzebowala. Pokazywal jej swoj ulubiony rzut, byli zwarci ze soba, ona wparta kroczem w jego udo, on z prawa reka na jej posladku, szykujac sie do przerzutu przez biodro, kiedy katem oka spostrzegla, ze ktos ich obserwuje z korytarza. Nie miala czasu spojrzec uwazniej, po Carl wykonal przerzut, podcinajac jej noge i przewracajac na podloge, konczac atak uderzeniami stopa i piescia. Kiedy wstala, na korytarzu nie bylo juz nikogo. Coz, pewnie to tylko chlopiec hotelowy, ktory niosl komus sniadanie. - Jeszcze raz? - spytal Carl. -Tak. - Usmiechnela sie. To bylo naprawde wspaniale. Zrobila wypad, zadajac cios piescia. Alex poczul, jak cos go skreca w zoladku. Znal to uczucie i wiedzial, ze to zazdrosc. Patrzyl na tych dwoje w sali cwiczen - na Toni i tego angielskiego instruktora silat - widzial, jak przywieraja do siebie, widzial reke tamtego faceta na jej tylku. Jasne, to byl element treningu, wiedzial wystarczajaco duzo o tej sztuce walki, zeby to rozumiec, ale i tak mu sie to nie podobalo. Wracal szybko korytarzem do hotelowego pokoju. Nie widziala go, a on nie chcial, zeby wiedziala, ze tam byl. Normalnie jeszcze by spal o tej porze, ale zbudzil sie, kiedy zamknela za soba drzwi wychodzac i juz nie mogl zasnac. Wstal wiec, narzucil cos na siebie i poszedl popatrzec na ich trening. Uznal, ze moze i on czegos sie nauczy. Akurat. Nauczyl sie, jak komus obmacywac tylek. Wiedzial, ze wmawia sobie bzdury. To nie rece tego faceta na ciele Toni tak mu przeszkadzaly, co fakt, ze ona byla wyraznie zachwycona. Zapewne sprawil to silat i mozliwosc trenowania z kims tak dobrym, jak Stewart. Zapewne. Ale Alex nie mogl sie pozbyc natretnej mysli: a jesli to cos wiecej? Od paru tygodni miedzy nim a Toni nie ukladalo sie najlepiej; nie wyslal jej na te operacje w Kabulu i w ogole. Moze zainteresowala sie tym wysokim Anglikiem inaczej, niz tylko jako partnerem sparingowym? Mowila mu co prawda, ze go kocha, ale byla zona Alexa tez to mowila. Powodem, dla ktorego wystapila o rozwod byla jego praca, to, ze wiecznie przebywal poza domem, ze nie mial czasu dla niej i dla corki, ale przeciez kiedys go kochala, a potem przestala. Moze nawet zaczela go nienawidzic, kiedy przylozyl jej nowemu przyjacielowi. Dotarl do pokoju, otworzyl drzwi karta i wszedl do srodka. I po co mu to bylo? Jakby nie dosc walilo mu sie juz na glowe. Dlaczego zycie nie moze byc prostsze? Dlaczego za kazdym razem, kiedy wydawalo sie, ze sprawy ukladaja sie pomyslnie, natychmiast pojawiaja sie jakies problemy i spokoj diabli biora? I dlaczego zawsze musialo to byc takie cholernie emocjonalne? Wychowano go w przekonaniu, ze facet nie obnosi sie ze swoimi uczuciami, nie szlocha nikomu w klape marynarki, mamroczac o swoich problemach. Jego ojciec byl oficerem zawodowym i Michaels nigdy nie widzial go placzacego, nawet wtedy, kiedy samochod rozjechal jego ukochanego psa. Ojciec nie prowadzil z Alexem zbyt wielu powaznych rozmow, a jedna z nielicznych dotyczyla tego, co mezczyzna robi, a czego nie robi. Jesli ktos cie zrani, udajesz, ze nic sie nie stalo i dalej robisz swoje. Nie wolno ci niczego po sobie pokazac. Masz sie usmiechac, chocbys cierpial jak potepieniec. W ten sposob nie dajesz wrogowi szansy. Jako czlowiek wyksztalcony, zyjacy w srodowisku, w ktorym mezczyzna mogl juz okazac takze inne uczucia, nie tylko smiech i gniew, Michaels wiedzial, ze nie musi sie kontrolowac az tak bardzo, ze uczucia nie sa grzechem. Ale tak trudno bylo przezwyciezyc to, co ojciec wpoil mu w dziecinstwie. Wiedziec, ze mozna sobie pozwolic na okazywanie uczuc, to jeszcze nie to samo, co potrafic to robic. Nie tylko praca zawodowa zniszczyla jego malzenstwo. Ta niemoznosc okazywania uczuc tez stanowila przyczyne problemow w stosunkach z jego byla zona. A teraz stawala sie czescia problemow w stosunkach z Toni. Jak temu zaradzic? Pokrecil glowa. Nie mogl sie tym teraz zajmowac. Mial na glowie szalenca z jakims magicznym komputerem, zabijajacym ludzi, pograzajacym swiat w chaosie. Musial sie zajmowac swoimi sprawami w sposob, przedstawiony przez samurajskiego wojownika Musashiego: Kiedy staniesz naprzeciw dziesieciu tysiecy wrogow, walcz z nimi po kolei, najpierw z tymi, ktorzy sa najgrozniejsi. Trzeba oczywiscie dzialac cholernie szybko, zeby pokonac dziesiec tysiecy wrogow. Uznal, ze im wczesniej sie do tego zabierze, tym lepiej. Zycie uczuciowe bedzie musialo poczekac. Zostawil Toni kartke i zadzwonil po taksowke do MI-6. Niedziela, 10 kwietnia 'Waszyngton, Dystrykt Columbia Byl piekny, sloneczny poranek, bez najmniejszego powiewu wiatru. Idealny dzien na rzucanie bumerangiem. Tyrone zerknal na zegarek. Dziesiata. Gdzie sie podziewala Nadine? Miala sie z nim spotkac na boisku o... No, jest. Szla od strony sali gimnastycznej z plecakiem, przewieszonym przez ramie. Usmiechnela sie i pomachala reka na jego widok. -Czesc, Tyrone! Pomachal do niej. Paru facetow cwiczylo karne na poludniowym krancu boiska, wiec oni oboje przeszli pod druga bramke i wypakowali sprzet. Tyrone przyniosl cztery ze swoich ulubionych bumerangow, blyszczacy proszek do sprawdzania kierunku wiatru i stoper; Nadine miala trzy bumerangi, poduszeczke do zwilzania palca - tez dobry sposob na sprawdzanie, skad wieje wiatr - i wlasny stoper, ktory wygladal jakos dziwnie - analogowy, duzy, okragly, w srebrzystej kopercie. -O, a to skad masz? -Moj tato przywiozl mi go z Rosji - powiedziala. - Tu naciskasz, zeby wlaczyc stoper i ponownie, zeby go zatrzymac, wielka wskazowka pokazuje sekundy, a ta mala minuty. Dziala bez baterii. Podala mu stoper. -Na baterie sloneczne? - Nigdzie nie widzial jednak takiej baterii. -Nie, na sprezyne. Nakrecasz i wystarcza na pare godzin, a potem nakrecasz ponownie. -Fantastyczne. Mam takie radio, wystarczy pare razy zakrecic korbka i gra przez godzine. Wcale nie trzeba go ladowac. - Moj tato mowi, ze oszczedzilibysmy mnostwo miejsca na skladnice zuzytych baterii, gdybysmy czesciej stosowali sprezyny, albo urzadzenia, wykorzystujace energie przyciagania ziemskiego. - Pewnie. To zdaje sie wchodzi teraz w mode. Rozgrzewali sie, wykonujac obroty tulowia, machajac ramionami i potrzasajac dlonmi. Tyrone podpatrzyl to u starszych zawodnikow. Stosowali tez specjalne cwiczenia na rozciaganie, pozwalajace zachowac elastycznosc miesni ramion i grzbietu. Czytal w Sieci artykuly o zawodnikach wyczynowych, ktorzy ponadrywali sobie sciegna, albo doznali innych obrazen, rzucajac za mocno bez rozgrzewki. Nie chcial, zeby jemu sie cos takiego przytrafilo. Oczywiscie ci faceci, ktorzy doznali takich obrazen, byli juz starzy - mieli po dwadziescia pare, albo i trzydziesci pare lat. Nadine odeszla na bok, zeby wykonac kilka probnych rzutow. Obserwowal ja uwaznie. Byla w dobrej formie i miala wspaniala postawe. Kiedy rzucala, robila to calym cialem, a nie tylko ramieniem. Wlasnie tak nalezalo to robic. Mozna sie wiele nauczyc, obserwujac kogos, kto jest dobry w tym, co robi. Rzucali juz od pol godziny, przygotowujac sie do pierwszych powaznych rzutow na czas, kiedy Tyrone zobaczyl kilku ludzi, obserwujacych ich z drugiej strony boiska. Stali w cieniu debu, rosnacego przy ogrodzeniu. Nie raz ktos sie przygladal, kiedy Tyrone rzucal i zwykle nie zwracal na to uwagi, zwlaszcza, ze jesli spuscilo sie bumerang z oczu chocby na chwilke, mogl gdzies zniknac. Znal wielu zawodnikow, ktorzy pogubili jaskrawopomaranczowe bumerangi na swiezo skoszonej trawie boiska. Chwila nieuwagi i bumerang znikal. Czasem zmienialy niespodziewanie kierunek lotu i potrafily zaryc sie w trawe tak, ze nie bylo ich widac; czasem po prostu... znikaly. Zgubil kiedys czerwony bumerang z czterema lopatkami, ktorym rzucal na polu golfowym, gdzie trawa miala co najwyzej pol centymetra. Niby niemozliwe, a jednak. Wystarczyl jednak rzut katem oka, zeby zobaczyc, ze jedna z przygladajacych sie osob jest Belladonna Wright. Zmusil sie do patrzenia z powrotem na bumerang, nadlatujacy w jego strone z odleglosci jakichs trzydziestu metrow, prowadzil go wzrokiem, dopoki nie znalazl sie w zasiegu reki i zdolal jakos chwycic go w powietrzu, chociaz nie w najlepszym stylu. Pilnowal sie, zeby nie patrzec na Belle, ale Nadine i tak sie zorientowala. -Ho, ho. Wyglada na to, ze stara milosc jeszcze nie calkiem zardzewiala, co, Tyr? -Co? -Ty i ta slicznotka tam, pod drzewem. Zachowywales sie, jakbys nie znal jej zbyt dobrze, ale z tego co slyszalam, spedziles z nia troche czasu. -A jesli nawet? -Nic. Nie moja sprawa. Ale przykro mi, kiedy widze, jak cie ktos robi w konia. -Co masz na mysli? -Daj spokoj, Tyr, nie udawaj. Takie lalki traktuja facetow jak papier toaletowy. Uzywaja, spuszczaja wode i biora sie za nastepnego, a chetnych nigdy nie brakuje. Ta mala ma wokol siebie cala gromade chlopakow, gotowych calowac ziemie, po ktorej stapa i napawac sie widokiem z takiej perspektywy. -Tak? A skad ty o tym wiesz? Nadine wbila wzrok w ziemie. - Slyszy sie to i tamto. -A co jeszcze slyszalas? -Nie chce sie z toba klocic. -Tak? A mnie sie wydawalo, ze chcesz. Uniosla wzrok i siegnela po bumerang. - Przyszlam tu, zeby potrenowac. Jestes zainteresowany, czy wolisz poczekac, az Miss Ameryki skinie paluszkiem, zebys mogl do niej pognac? - Ani mysle za nia biegac. Dla twojej informacji, to ja zerwalem z Bella. - Coz, nie do konca byla to prawda, ale przeciez to on zaczal rozmowe, ktora doprowadzila do zerwania. A kiedy zaproponowala mu, zeby byl jedna z jej marionetek, powiedzial, ze go to nie interesuje. Cos w tym rodzaju. -W porzadku. Rzucasz? Tyrone spojrzal na Belle, a potem na Nadine. - Tak, rzucam. Przygotuj stoper, to bedzie mistrzowski rzut. -Juz to widze. Usmiechnela sie przy tym, a on odpowiedzial usmiechem, zastanawiajac sie jednoczesnie nad tym, co powiedziala. A gdyby Bella skinela palcem? Gdyby przywolala go gestem, powiedziala, zeby do niej wpadl, ze chce z nim posiedziec na kanapie i calowac go tak, jak kiedys? Pobieglby? Nie ma mowy. Wykluczone. Latwo tak mowic, kiedy byl pewien, ze nic takiego sie nie stanie. Ale gdyby sie jednak stalo? Rzucilby wszystko i podreptal do niej? Trudna sprawa. Nie chcial nad tym za duzo rozmyslac. Przygotowal sie do rzutu. Trzy kroki -jeden, dwa, trzy...! Bumerang poszybowal wysoko, sztuczny ptak, lecacy do slonca. Czul, ze to byl dobry rzut, ze bumerang dlugo pozostanie w powietrzu. To powinno zamknac buzie Nadine. Niedziela, 10 kwietnia nadAtlantykiem Prowadzenie wielkiego odrzutowca nie stanowilo problemu dla pilota Net Force, takze ladowanie nie przedstawialo zadnych trudnosci, pod warunkiem, ze nie beda potrzebowali sygnalu z radiolatarni, zeby odnalezc port lotniczy, co - znajac angielska pogode - wcale nie bylo wykluczone. Niezalezne przyrzady pokladowe Boeinga 747 oparly sie miedzynarodowemu chaosowi, jaki ogarnal wielkie systemy komputerowe. Ale ladowanie na zatloczonym Heathrow, czy Gatwick bez jakiejkolwiek pomocy kontroli ruchu lotniczego na ziemi nie bylo ulubionym zajeciem zadnego pilota. - Za nic w swiecie, sir - poinformowal Howarda pilot. Na szczescie w Wielkiej Brytanii istnialy bazy wojskowe z niezaleznymi systemami komputerowymi, przynajmniej w zakresie kontroli lotow, wiec mogli wyladowac w ktorejs z nich, chociaz wiedzieli, ze przyjdzie im dlugo czekac w powietrzu na swoja kolej. Wiekszosc baz wojskowych ze sprawnymi systemami komputerowymi sciagala maszyny pasazerskie oraz odprawiala inne samoloty, ktore po prostu musialy wyladowac lub wystartowac, jak te z organami do przeszczepow, czy te z waznymi osobistosciami na pokladzie. Tak, na ladowanie trzeba bedzie troche poczekac. W porzadku, nie pierwszy raz.Na szczescie wiekszosc organizacji wojskowych byla z natury paranoiczna i jak ognia unikala calkowitego uzaleznienia sie od globalnych systemow. Awaria polowy systemow komputerowych na Ziemi byla sprawa powazna, ale nie na tyle powazna, zeby sparalizowac wszystkie sily wojskowe tego swiata. Dobrzy zolnierze zawsze obawiali sie takiej ewentualnosci i z reguly potrafili przekonac zlych zolnierzy do koniecznosci zainstalowania systemow awaryjnych. Po tym, co sie stalo, bedzie im to na pewno przychodzilo latwiej. Mogli zawrocic swym Boeingiem 747 i wyladowac w Stanach, ale Howard nie zamierzal pozwolic, zeby zwierzyna znow mu sie wymknela. A skoro transport lotniczy napotykal na takie problemy, bylo prawdopodobne, ze Ruzjo nigdzie nie poleci. A piechota daleko nie ucieknie. Chociaz odnalezienie go bez pomocy komputerow i tak moze sie okazac problematyczne, na pewno nie zaszkodzi, jesli zabojca przez jakis czas nie bedzie zmienial miejsca pobytu. Julio podszedl i stanal obok jego fotela. -Nadal sadzisz, ze uda nam sie go zgarnac? -Och, na pewno go zgarniemy. Fernandez parsknal smiechem. - Za przeproszeniem pana pulkownika, ale to bzdury. Jesli po wyladowaniu iloraz inteligencji tego faceta nie spadl nagle o piecdziesiat punktow, starczy mu rozumu, zeby wynajac samochod, lodz, czy nawet wyczarterowac od kogos samolot i wyniesc sie z Anglii. Wystarczy, ze pomacha plikiem tych zabawnych banknotow euro jakiemus studenciakowi, biednemu rybakowi, czy splukanemu pilotowi z wlasnym samolotem i juz bedzie mogl odjechac, odplynac, albo odleciec. Przypuszczam, ze zabojady, Hiszpanie i w ogole wszyscy po drugiej stronie tej sadzawki, dzielacej ich od Starej Wesolej Anglii beda bardzo zajeci, usilujac powstrzymac zlodziei, ktorzy - korzystajac z tego, ze wszystkie systemy komputerowe sa zepsute - beda usilowali szmuglowac co sie da, cale pociagi i parowce. Szanse, ze w tym balaganie przyskrzynia naszego faceta sa praktycznie rowne zeru. -Zakladasz, ze tak bardzo zalezy mu na opuszczeniu Anglii - powiedzial Howard. - Na jakiej podstawie? Przeciez facet nie wie, ze siedzimy mu na ogonie. Zapewne uwaza, ze zniknal bez sladu. -Tak bys myslal, bedac na jego miejscu? Howard wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Do diabla, nie. -Ja tez nie. -Ale moze nie bedzie chcial ryzykowac - powiedzial Howard. - Na podstawie tego, co juz o nim wiemy, nie sadze, zeby ten facet przejmowal sie za bardzo ryzykiem, John. Howard skinal glowa. Co prawda, to prawda. I na razie nic na to nie mogli poradzic. Julio probowal go pocieszyc. - Cholera, moze raz dopisze nam szczescie i facet wpadnie pod jeden z tych pietrowych autobusow, albo cos w tym rodzaju. Bedzie na nas czekal w jakims szpitalu, majac do walki tylko termometr, kiedy sie tam zjawimy. Oczywiscie, przy naszym pechu pewnie zabilby nim paru naszych ludzi. Juz widze te naglowki w prasie: Zawodowy zabojca likwiduje personel Net Force. TerMOMETR OKAZAL SIE SMIERCIONOSNa BRONIA - MOWI SIERZANT JULIO FERNANDEZ. -Kiedy potrzebuje otuchy, zawsze moge na was liczyc, sierzancie. -Staram sie, jak moge, sir. (Niedziela, 10 kwietnia Londyn, siedziba MI-6 Michaels siedzial pochylony nad sterta papierow, ktore czytal kartka po kartce, nie korzystajac z komputera. Byla to zmudna praca. Zjawila sie Toni, ale zaraz poszla po jakies materialy ze stacji rozpoznania satelitarnego, z ktora lacznosc jeszcze sie nie zerwala. Nie chcieli ryzykowac przesylania materialow stamtad tutaj droga elektroniczna, nawet ekranowanymi liniami. Bezpieczniej bylo odebrac je osobiscie. Kark i ramiona mial zesztywniale i obolale. Pewnie czesciowo dlatego, ze siedzial na tym krzesle i czytal od wielu godzin, a czesciowo za sprawa tych wszystkich problemow, ktore zwalily mu sie na glowe. Megan i jej prywatny detektyw, Toni, caly ten chaos, spowodowany przez szalenca, ktory postanowil rzucic swiat na kolana. -Puk, puk. Do jego biura weszla Angela Cooper. Miala na sobie granatowy blezer, krotka spodniczke tego samego koloru i niebieska bluzke. Zamknela za soba drzwi. - Co slychac na wojnie, Alex? -Nasi wciaz przegrywaja. -Udalo nam sie przywrocic funkcjonowanie paru systemow - powiedziala. - Dzwigamy sie na nogi. Jak dotad, nie zanotowalismy niepowetowanych strat. -To juz cos. Podeszla blizej, stanela za nim i spojrzala mu przez ramie. - Statystyczne analizy miedzykontynentalnych polaczen telefonicznych? Rety, to musi byc fascynujaca lektura. - Aha, tak samo jak filozoficzne prace studentow pierwszego roku na temat niemieckich egzystencjonalistow, napisane po chinsku przez buszmenow Bantu. Polozyla mu reke na ramieniu. - Ojej, caly zesztywniales. -Rzeczywiscie, bywalem juz bardziej zrelaksowany - przyznal. - Pozwol, ze sie toba zajme. - Polozyla mu druga dlon na ramieniu i zaczela ugniatac miesnie. Zaniepokoil sie. Nie powinien na to pozwolic. Ale... och, jak dobrze. Miala znacznie silniejsze rece, niz przypuszczal. -Nie musisz tego robic - baknal bez przekonania, zdajac sobie sprawe, ze to nie to samo, co powiedziec, jej, zeby przestala. - Nie ma sprawy. To jeden z moich niewielu talentow. Moja matka byla przez jakis czas fizjoterapeutka. Znala troche bardziej ezoterycznych rodzajow masazu - reikf", shiatsW*, metode Judith Aston***. Troche sie tego od niej nauczylam. - Termin japonski, oznaczajacy uniwersalna sile witalna; rodzaj alternatywnej terapii, polegajacej na przekazywaniu pacjentowi uzdrawiajacej energii przez terapeute [przyp. tlum.]. **Po japonsku "nacisk palcow" - rodzaj masazu leczniczego, polegajacego na uciskaniu punktow akupunktury w celu pobudzenia przeplywu energii, stosowany m.in. przy bolach plecow, migrenie, bezsennosci [przyp. tlum.]. ***Tzw. AstonPatterning - terapia ruchowa z elementami masazu, opracowana w 1977 roku przez tancerke Judith Aston, stosowana m.in. do walki z bolem, korekcji wad postawy, poprawy zdolnosci motorycznych, lagodzenia napiecia i ogolnej poprawy kondycji [przyp. tlum.]. Boze, coz za wspaniale uczucie. Czul, jak rozluzniaja mu sie miesnie grzbietu. Rozkosz, nie seksualna, ale na pewno zmyslowa. -Dla pelnego efektu powinienes sie polozyc -powiedziala, nadal zaglebiajac palce w jego kark i miesnie ramion, ugniatajac kciukami, zataczajac mu na plecach eliptyczne spirale. - Ale kanapa jest za miekka, a biurko za krotkie. Za to dywan jest czysty. Poloz sie na podlodze, na brzuchu, tu, obok biurka. Michaels posluchal jak w transie. Nie zdawal sobie sprawy, jak bardzo byl zesztywnialy. Jej palce znajdowaly w jego miesniach miejsca tak twarde jak lozyskowe kulki. Lezal twarza do podlogi. Nagle poczul, ze ona siada na nim okrakiem. Otworzyl oczy na tyle, zeby zobaczyc, jak spodnica podjezdza jej nad kolana, przycisniete do jego bokow. Usiadla bardzo delikatnie, prawie nie czul na sobie jej ciezaru. Och, tak... -Byloby lepiej, gdybys zdjal koszule, ale chyba powinnismy z tym zaczekac, az znajdziemy sie w bardziej kameralnych warunkach. Po co ludzie maja gadac. Michaelsowi bylo w tej chwili zupelnie obojetne, co powiedza ludzie z MI-6. Niech sobie strzepia jezyki. Moga nawet spiewac chorem, pokazujac go palcami. Czul sie wspaniale. Z ust wyrwal mu sie cichy jek, kiedy wcisnela nasade dloni w miesnie nad jego prawa lopatka. Bolalo, ale to byl dobry bol, czul, jak miesnie rozluzniaja mu sie pod naciskiem. Zsunela sie nizej, na wysokosc jego kolan i wparla mu sie rekami w posladki, wcisnela kciuki w miesnie posladkowe, przesunela palcami po biodrach, zatoczyla krag, wracajac do plecow. Rety. Mozna by sie do tego przyzwyczaic. Przyzwyczaic? Raczej popasc w nalog. Mniej wiecej po dziesieciu minutach przyszlo mu do glowy, ze bylby to najmniej odpowiedni moment na powrot Toni. Trudno byloby jej wyjasnic te sytuacje. Powinien powstrzymac Angele. Teraz, zaraz. Nie zrobil tego. A Toni nie wrocila i po dwudziestu minutach Angela przesunela mu sie na plecy, popracowala chwile nad jego skalpem, po czym wstala. Ledwie mogl sie poruszac, ale jakos zdolal sie podniesc. Byla zarozowiona, a skora blyszczala jej od potu. -Dziekuje ci. Wlasnie uratowalas mi zycie. -Prawde mowiac, nie zrobilam wiele. Pelny masaz trwa godzine, poltorej, przy czym trzeba sie zajac obydwoma stronami ciala, a nie tylko plecami. Mam w domu stol do masazu. Moze wpadlbys kiedys do mnie, zebym mogla zaaplikowac ci pelna terapie. Pod czaszka zapalily mu sie swiatla ostrzegawcze i zawyly syreny alarmowe: Niebezpieczenstwo! To nie jest dobry pomysl! Ale zaraz pomyslal o Toni i jej treningu silat. Przeciez Stewart dotykal rekoma jej ciala w najrozniejszych miejscach, prawda? Co za roznica? To nie byl seks, lecz... niewinna terapia. - Moze rzeczywiscie... - uslyszal wlasne slowa. Usmiechnela sie do niego, a on odpowiedzial usmiechem. -Pewnie wygladam okropnie, jak stara, spocona krowa - powiedziala. - Ide, musze troche poprawic wyglad. Zobaczymy sie pozniej. Kiedy wyszla, poczul, ze znow zrobil sie troche spiety, mimo profesjonalnego masazu, jaki mu wlasnie zaaplikowala. I nie mialo to nic wspolnego z praca zawodowa. W co ty sie pakujesz, Alex? (Niedziela, 10 kwietnia posiadlosc "Cisy", Sussex, Anglia Goswell siedzial w wygodnym skorzanym fotelu w swoim gabinecie, popijajac gin z lodem. Westchnal, spogladajac chyba po raz dziesiaty na fotografie, ktore mial przed soba. Zdawal sobie sprawe, ze w epoce komputerowych cudow mozna oczywiscie sfabrykowac cos takiego. Ekspert bez zadnego trudu potrafil podstawic czyjas twarz do tulowia innego czlowieka, mogl usunac pewne elementy, albo dodac inne, ktore w rzeczywistosci nie istnialy. Przypomnial sobie film o sir Winstonie Churchillu. Premier - naprawde swietny szef rzadu, wedlug tego, co mowil ojciec Goswella - siedzial kolo amerykanskiego prezydenta Abrahama Lincolna i prowadzil z nim pogawedke, podczas gdy w rzeczywistosci ten prezydent zostal zamordowany osiem, czy dziesiec lat przed narodzinami Churchilla. Jeszcze raz przejrzal zdjecia. Tak, fotomontaz byl oczywiscie mozliwy, ale w tym wypadku Goswell mial pewnosc, ze o zadnej manipulacji nie bylo mowy. To rzetelne zdjecia, bo czlowiek, ktory je zrobil, nie mial zadnego powodu, zeby je falszowac. Przedstawialy Peela rozmawiajacego z Bascomb-Coombsem w jakiejs knajpie. Prawda, ze Peel byl szefem ochrony, a Bascomb-Coombs jednym z pracownikow Goswella, i to bardzo cennym, wiec mozna by argumentowac, ze takie spotkanie zdecydowanie miescilo sie w ramach obowiazkow majora. W koncu do tych obowiazkow nalezalo takze pilnowanie takich ludzi, jak Bascomb-Coombs i bezposrednia rozmowa nie byla niczym nadzwyczajnym. Goswell pociagnal drinka i spojrzal na zegarek dziadka. Dochodzila siodma, zaraz powinni podawac kolacje. Tak, Peel moglby bez trudu wyjasnicswa rozmowe z Bascomb-Coombsem. Moglby, ale nie zrobil tego. W zadnym z jego raportow nie pojawila sie wzmianka o tym spotkaniu. Ani o spotkaniach, ktore odbyly sie pozniej. A odbyly sie na pewno. Swiadczyly o tym inne fotografie.Goswell pokrecil glowa. Paskudna sprawa. Mialby uwierzyc, ze Peela zaczela nagle zawodzic niezawodna dotad pamiec? I to tylko w sprawach, dotyczacych Bascomb-Coombsa? Co sie stalo z tym swiatem, ze nikomu juz nie mozna ufac? Teraz musial sie oczywiscie dowiedziec, co ci dwaj knuli. To, ze byli w zmowie, musialo miec jakies znaczenie. Coz, nie zostalby wielkim przemyslowcem, gdyby nie wiedzial, jak sie ustala takie rzeczy. Potrzasnal prawie pusta szklaneczka, w ktorej glosno zagrzechotaly kostki lodu. -Jeszcze drinka, milordzie? -Tak, prosze. Aha, Applewhite, odszukaj majora Peela i powiedz mu, zeby zajrzal do mnie po kolacji, dobrze? -Oczywiscie, milordzie. Applewhite poszedl po gin, a Goswell zapatrzyl sie w topniejace kostki lodu w swojej szklance. Juz on pokaze temu zdrajcy Peelowi. Szkoda, naprawde szkoda. Dobrze przynajmniej, ze ojciec tego chlopaka juz nie zyje. Pekloby mu serce, gdyby sie dowiedzial, ze jego syn okazal sie zdrajca. Niedziela, 10 kwietnia Londyn Zaczal kropic deszczyk i Ruzjo uznal, ze doskonale sie zlozylo. Byla niedziela; w wielu miastach sklepy sa tego dnia zamkniete, ale nie w Londynie. Zlapal taksowke pod British Museum i podal kierowcy adres. W bocznej uliczce niedaleko Regent's Park znajdowal sie maly sklepik, ktorego specjalnoscia byly parasole i laski recznej roboty. Nie byly to tanie rzeczy - bez trudu mozna tam bylo zostawic pare setek euro, a jesli ktos mial ochote, to i znacznie wiecej. Akcesoria dzentelmena mialy tu ogromne znaczenie i zapewne sklepik moglby sie utrzymac z ich sprzedazy, lecz dla wtajemniczonych klientow trzymano tam takze inne rzeczy.Taksowka zatrzymala sie o przecznice od sklepu. Ruzjo zaplacil za kurs, automatycznie dodajac wlasciwy napiwek, zeby taksiarz go sobie nie zapamietal ani jako skapca, ani jako rozrzutnika, i wysiadl z taksowki. Zaczynalo coraz mocniej padac. Ruzjo ruszyl ulica, nie dajac po sobie poznac, ze zauwazyl idacego za nim mezczyzne. Tamten nie byl moze calkiem nieudolny, ale trzeba bylo kogos znacznie lepszego, zeby Ruzjo nie zorientowal sie, ze jest sledzony, zwlaszcza, kiedy sie tego spodziewal. Kiedy doszedl do sklepiku z parasolami, odegral male przedstawienie, spogladajac z irytacja w niebo, po czym strzepnal wode z wiatrowki i - majac nadzieje, ze bedzie to wygladalo na dzialanie pod wplywem impulsu - szybko wszedl do srodka. Na nic by sie to wszystko nie zdalo, gdyby Peel wiedzial, co naprawde sprzedawano w tym sklepie z parasolami, ale - o ile nic sie ostatnio nie zmienilo - Brytyjczycy nie mieli o tym bladego pojecia. Spotkanie z Peelem bylo interesujace. Twierdzenie majora, ze natknal sie na Ruzjo, porownujac zdjecia paszportowe wszystkich cudzoziemcow, przybywajacych do Anglii z lista znanych agentow bylo troche naciagane, ale przeciez Peel jakos dowiedzial sie o jego obecnosci. I zdolal wziac go pod obserwacje. Moze dopisalo mu szczescie. A moze mowil prawde. Tak, czy inaczej, Ruzjo otrzymal propozycje pracy. Nie byl wprawdzie az tak zainteresowany znalezieniem sobie zajecia, ale z drugiej strony nigdzie mu sie nie spieszylo, a Peel mogl mu ulatwic podrozowanie, tym bardziej, ze ostatnio powstalo tyle problemow z komputerami. Krotka przerwa w podrozy mogla sie wiec okazac korzystna. Samo zlecenie -byc w pogotowiu na wypadek, gdyby trzeba bylo zlikwidowac pewnego angielskiego lorda, ktory przypadkiem okazal sie pracodawca Peela - bylo intrygujace, chociaz Ruzjo watpil, czy major rzeczywiscie zdecyduje sie na zamach. Naciagane wyjasnienia Peela, dlaczego sam nie moze sie tym zajac, czy tez zlecic robote ktoremus ze swoich ludzi, nie zwiodlyby nawet dziecka. Bylo oczywiste, ze potrzebowal kozla ofiarnego, obcego agenta, ktorego mozna obciazyc wina za zamach, a ktoz nadawal sie do tego lepiej niz podstepny zabojca ze Wspolnoty Niepodleglych Panstw, byly oficer Specnazu? Taki, ktorego mozna by potem, po zamachu, nafaszerowac olowiem podczas proby ucieczki, ostatecznie zacierajac wszelkie slady? Ruzjo pozwolil sobie na blady usmieszek w momencie, kiedy ekspedient w sklepie z parasolami zwrocil na niego uwage i skinal glowa. Gdyby byl na miejscu Peela, prawdopodobnie zaaranzowalby to w ten sposob. Wynajalby zabojce, zlikwidowal go po zamachu i po klopocie. Czy na pewno? Predzej, czy pozniej ktos zaczalby sie zastanawiac, dlaczego czlowiek, uciekajacy przed amerykanskimi organami scigania, tracil czas na dokonanie zamachu w Wielkiej Brytanii. Szukano by motywow. A przeciez nawet notorycznie opieszale wladze brytyjskie sprawdzilyby w koncu wszystkie watki, prowadzac sledztwo w sprawie zabojstwa tak szacownego obywatela. Pochodzenie wciaz bardzo sie liczylo w tym kraju. Ale w niektorych sprawach Brytyjczycy byli bardzo krotkowzroczni i to od dawna. Gdyby bardziej uwazali, pewnie do dzis rzadziliby wiekszoscia swiata. Pycha byla strasznym zagrozeniem dla kazdego imperium. Zapewne i Peel nie byl od niej wolny. -Czym moge panu sluzyc? -Potrzebny mi specjalny parasol. Taki bardziej... masywny. Sprzedawca ani na chwile nie przestal sie usmiechac. - Aha, rozumiem. Zaraz poprosze szefa, pana O'Donnella. Sprzedawca zniknal za drzwiami, prowadzacymi na zaplecze. Ruzjo udawal, ze rozglada sie po sklepiku. Niektore laski i parasole mialy wspaniale raczki z kosci sloniowej albo ze szlachetnych gatunkow drewna, cyzelowane w fantazyjne ksztalty. Tu tygrys, tam waz, tu naga kobieta, prezaca sie wdziecznie. -Dzien dobry panu. Jestem O'Donnell. Jak rozumiem, potrzebny jest panu specjalny parasol? Ruzjo skinal glowa wysokiemu, jasnowlosemu mezczyznie w ciemnym garniturze. - Tak. -Czy moglbym spytac, kto polecil panu nasz sklep? -Pulkownik Webley-Scott. -Aha, rozumiem. A jak sie miewa pan pulkownik? Na razie wszystko sie zgadzalo. Ruzjo odpowiedzial: - O ile wiem, nadal nie zyje. O'Donnell usmiechnal sie i skinal glowa. - Prosze za mna, sir. -Ktos mnie sledzi. Nie ma to zadnego zwiazku z wami. - To zaden problem. Przez okno niczego nie widac. Mysli pan, ze ten ktos zdecyduje sie wejsc do srodka? -Nie sadze, zeby byl tak glupi. -Coz, gdyby jednak wszedl, zobaczy pana wychodzacego z toalety. Ruzjo poszedl za O'Donnelem przez toalete, z ktorej zamaskowane drzwi prowadzily do malego pomieszczenia. W rogu stal tu wysoki, zielony, zabytkowy sejf na nozkach w ksztalcie ptasich szponow. Otwierajac sejf, O'Donnell spytal: - Szuka pan czegos ostrego, czy raczej miotajacego pociski? -Macie jakis model wielostrzalowy? -Mamy. Piec strzalow. Ale niestety tylko maly kaliber, 0.22 cala. -Wystarczy. -Wiec prosze. Podal Ruzjo parasol, ktory na pierwszy rzut oka nie wyroznial sie niczym szczegolnym. Moze tylko zakrzywiona raczka byla grubsza i ciezsza niz zwykle. - Raczke sie odkreca... o, tak. W srodku widac metalowy cylinder. To rewolwer. Ruzjo spojrzal na piec niewielkich otworow w cylindrze, ukrytym w drzewcu parasola. Iglice i reszte mechanizmu spustowego umieszczono w odkreconej raczce. Pomyslowe. -Wklada sie naboje, o, tak, potem wsuwa sie raczke, az zaskoczy. Tu sie naciska i z raczki wysuwa sie jezyk spustowy. Zademonstrowal dzialanie, naciskajac kciukiem guzik, zwalniajacy jezyk spustowy. -Mechanizm spustowy oczywiscie samonapinajacy*. Nie ma zadnych przyrzadow celowniczych, ale czlowiek, obeznany z bronia nie powinien miec klopotow z trafieniem w cel. Lufa stalowa, gwintowana, tej samej klasy, co w wiekszosci komercyjnej broni dlugiej. Zamknieta na wylocie gumowa zatyczka, ktora nie stanowi przeszkody dla pocisku, jesli sie jej nie zdazy zdjac, a nawet tlumi troche odglosy strzalow. Po kilku strzalach nalezy ja jednak wymienic. Oczywiscie dodajemy do tej broni zapasowe zatyczki. Ruzjo wzial do reki zakamuflowany karabin. W normalnych warunkach nie lubil nosic przy sobie broni, jesli akurat nie byla mu potrzebna, ale teraz warunki nie byly normalne. -Przestrzelal pan te bron? -Tak. -A czy jest tu jakies miejsce, w ktorym moglbym ja wyprobowac? - Double Action Only - napiecie kurka jest mozliwe tylko przez nacisniecie na spust [przyp. tlum.]. O'Donnel skinal glowa ze zrozumieniem. Tylko glupiec zdalby sie na bron, ktorej osobiscie nie przetestowal. - Ta skrzynia jest "wypelniona trocinami, a tylna scianke ma ze stali. - Amunicja? -Mam naboje typu Stinger, bezplaszczowe i z wybraniem wierzcholkowym. -Doskonale - powiedzial Ruzjo. - Ile place? -Dwa tysiace. -W porzadku. O'Donnel usmiechnal sie, wyraznie zadowolony. Facet, ktory go sledzil, stal w barze po drugiej stronie ulicy, wygladajac przez zaparowane okno. Mlody czlowiek, wlosy krotko obciete, moglby byc bratem Huarda, sadzac z wygladu. Deszcz wciaz padal, wiec Ruzjo skorzystal z parasolowej funkcji swego nowo nabytego, naladowanego karabinka. Parasol latwo sie otworzyl, napinajac czarna, jedwabna tkanine na tytanowych drutach. Calosc dzialala bez zarzutu, zarowno jako karabin, z ktorego Ruzjo wystrzelil piec pociskow, jak i jako parasol. Cudowna i mordercza zabawka. Wiekszosc ludzi nie zdaje sobie sprawy, ze superszybki pocisk kalibru 0,22 cala, wystrzelony z broni z dluga lufa bez trudu przebija standardowa policyjna kamizelke kuloodporna z kewlaru. Zrozumiale, ze sluzby policyjne wola tego nie rozglaszac. Ruzjo usmiechal sie do siebie, idac ulica ze swym nowym nabytkiem w reku. Peel dostarczy mu oczywiscie bron, ale na wszelki wypadek zawsze warto miec jakiegos asa w rekawie. Lepiej go miec i sie nim nie posluzyc, niz odwrotnie. Imperium Brytyjskie, Niedziela, 10 kwietnia, gdzies w Indiach Upal i duchota byly dokuczliwe, a w gestym od wilgoci powietrzu unosil sie kwasny odor tygrysich odchodow, zmieszany z cuchnacym zapachem, bijacym od spoconego ze strachu Jaya. Tygrys musial byc blisko. Jay i jego miejscowy przewodnik szli przez polane po sladach lap, dobrze widocznych teraz na miekkim, piaszczystym podlozu. Nie mieli zadnych watpliwosci, ze to trop tygrysa. Prowadzil przez polane w strone grubych drzew, gestych krzewow i wielkiej kepy bambusow. Jay spocona dlonia mocniej uchwycil strzelbe, wzial dlugi, gleboki oddech i powoli wypuscil powietrze z pluc. Tygrys wszedl w gaszcz i jesli Jay chcial go dostac, musial tam pojsc za nim. Mimo upalu poczul, ze oblewa sie zimnym potem. Jego strach zaczynal sie przeradzac w paralizujace przerazenie. Zatrzymal sie. Mial nieprzeparta ochote wyrwac sie z tego scenariusza, sciagnac z glowy osprzet VR i wylaczyc komputer. Znalezc jakas wyspe na morzach poludniowych, w swiecie realnym, poplynac tam i przez miesiac wylegiwac sie w sloncu na piaszczystej plazy, po prostu lezec, popijajac zimnego drinka z rumem i mleczkiem kokosowym. Ostatnia rzecza, jakiej pragnal bylo natomiast wloczenie sie po gestej dzungli tropem tygrysa, ktory juz raz uszkodzil mu mozg i kazal zasmakowac strachu przed smiercia. A jesli tam pojdzie, bardzo prawdopodobne, ze bedzie to ostatnia rzecz, jaka w zyciu zrobi. Ale musial pojsc. Gdyby nie poszedl, moglby rownie dobrze skonczyc z komputerami; jesli nie znajdzie i nie pokona tej bestii, jego zycie stanie sie bezwartosciowe. Wzial kolejny gleboki oddech. - Idziemy - powiedzial. Dotarli juz prawie do linii drzew, kiedy miejscowy przewodnik krzyknal: - Sahib! Za nami! Jay odwrocil sie i zobaczyl tygrysa, szarzujacego na nich z niewiarygodna predkoscia. Mial moze pol sekundy i wiedzial, ze to za malo. - Stop! -krzyknal, wyrywajac sie ze scenariusza. .Niedziela, 10 kwietnia Waszyngton, Dystrykt Columbia W swoim mieszkaniu Jay wyswobodzil sie z osprzetu VR. Serce walilo mu w piersi. Tygrys! Tygrys! Nie mogl nawet zlapac tchu. W glebi duszy wiedzial, ze musi tam wrocic. Zanim bestia sie oddali. Chcialo mu sie krzyczec, plakac, pobiec gdzies, wszystko, tylko nie to, co musial zrobic. -Komputer, wznowic scenariusz - powiedzial. niedziela, 10 kwietnia, gdzies w Indiach Jay wrocil w sama pore, zeby zobaczyc, jak ogromny tygrys wbija swe straszne kly w jego program komputerowy - miejscowego przewodnika - zmieniajac go w krwawa miazge. Biedny Mowgli. Jay podrzucil strzelbe do ramienia w chwili, kiedy tygrys zorientowal sie, ze mysliwy powrocil. Ogromna bestia zacharczala, ryknela, odwrocila sie i rzucila na niego bez wahania...Jay twardo stal w miejscu, wycelowal... ...jeszcze pietnascie metrow, dwanascie, dziesiec... ...sciagnal spust. Pod wplywem sily odrzutu kolba uderzyla go w ramie, a lufa strzelby uniosla sie wysoko. Strzelil jeszcze raz, za szybko, za wysoko... ...ale pierwszy pocisk ugodzil szarzujaca bestie. Zaryczala z zaskoczenia i z bolu, przerwala atak i zaczela uciekac miedzy drzewa. Jay dostrzegl krew na boku tygrysa, kiedy ten zawracal, rzucajac sie do ucieczki. Trafil go! Tygrys uciekal! Nie byl niezwyciezony! Poczucie triumfu rozwialo wszelkie obawy Jaya. Stawil czolo bestii, zranil ja i zmusil do ucieczki. Euforia szybko jednak minela. Mial teraz do czynienia z rannym tygrysem ludojadem, ukrywajacym sie w zaroslach. Nie ulatwialo mu to zadania. Niewazne. Musial isc za ta bestia i to natychmiast; nie mial czasu na zaladowanie nastepnego programu ostrzegawczego. Jay pobiegl w glab dzungli. Niedziela, 10 kwietnia posiadlosc "Cisy", Sussex, Anglia Peel stal obok oranzerii, zalujac, ze nie ma papierosa. Rzucil palenie przed laty; bylo to dla niego przede wszystkim sprawa dyscypliny, proba sily woli. Wszyscy wiedzieli, ze papierosy szkodza, ale jako zolnierz zawsze spodziewal sie, ze zginie w akcji; nie przypuszczal, ze pozyje wystarczajaco dlugo, zeby dopadly go skutki palenia. Zreszta, jego dziadek ze strony matki wypalal po dwie paczki dziennie przez prawie siedemdziesiat lat, a zmarl w wieku dziewiecdziesieciu czterech lat w wyniku obrazen, spowodowanych upadkiem, wiec w znacznej mierze musiala to byc sprawa sklonnosci genetycznych. Whisky dziadek tez popijal codziennie, do samego konca. Nie, Peel rzucil palenie, poniewaz chcial sobie samemu udowodnic, ze potrafi. Znal taki stary dowcip: "Rzucic palenie? Alez to bardzo latwe, robilem to juz z dziesiec razy". Deszcz przestal padac, miedzy chmurami pojawil sie kawalek wieczornego nieba z kilkoma gwiazdami. Bylo cicho, spokojnie, jego ludzie, rozmieszczeni na terenie posiadlosci, nie zglaszali zadnych problemow. Goswell zaprosil go na drinka, przyjemnie spedzili razem troche czasu. Pieniadze lezaly w banku. Bascomb-Coombs robil swoje i jesli nadal bedzie mu szlo tak dobrze, jak dotychczas, on, Peel, bedzie niewiarygodnie bogaty i potezny, i to w niezbyt odleglej przyszlosci. Zwlaszcza ze Peel zamierzal odsunac naukowca i przejac kontrole, kiedy tylko plany Bascomb-Coombsa zaczna przynosic owoce. Z pozoru wszystko ukladalo sie jak najlepiej. A jednak... Cos bylo nie w porzadku. Nie potrafil powiedziec, co to takiego, sprecyzowac przyczyny swego niepokoju, ale instynktownie czul, ze szykuje sie cos niedobrego. W ciemnosciach czailo sie niebezpieczenstwo. Papieros zapewne nie pomoglby mu w ustaleniu, co to takiego, ale palenie zawsze pozwalalo mu pozbierac mysli, dawalo czas na rozwazenie problemow. Zapewne wlasnie dlatego Sherlock Holmes palil fajke. Coz, nie zamierzal znow zaczac palic tylko dlatego, ze poczul jakis wewnetrzny niepokoj. Rownie dobrym wyjsciem byl spacer po posiadlosci. Ruszyl wolnym krokiem. Jesli rzeczywiscie istnialo jakies zagrozenie, bedzie sie musialo ujawnic, w swoim czasie. Zawsze tak bylo. Pytanie tylko, czy on zorientuje sie w sytuacji dostatecznie wczesnie, zeby przygotowac sie do obrony? Tak, to istotne pytanie. poniedzialek, 11 kwietnia Waszyngton, Dystrykt Columbia Tyrone szedl korytarzem na pierwsza tego dnia lekcje, przeciskajac sie miedzy innymi uczniami, spieszacymi na randke z edukacja. -Czesc, Tyr. Zatrzymal sie i odwrocil, natychmiast rozpoznajac ten glos. Belladonna Wright. -Czesc, Bella. Miala na sobie niebieska sukienke, niesamowicie obcisla i konczaca sie dobre trzydziesci centymetrow nad kolanami, do tego pasujace sandaly na koturnach, podwyzszajace ja dziesiec centymetrow, a dlugie wlosy upiela tak, ze wydawala sie jeszcze wyzsza. Dwa kroki i moglby ja dotknac. -Jak leci? Wzruszyl ramionami. - W porzadku. A co u ciebie? -W porzadku. Widzialam, jak rzucales bumerangiem. - Aha. - Dlaczego go zagadnela? Kiedy zobaczyl, jak sie calowala z tamtym glupkiem i wypomnial jej to, rzucila go bez wahania, jak bezuzyteczny smiec. Nie rozmawiali ze soba od tego czasu. I oto stala teraz przed nim, jakby nigdy nic. -Nie widzialam cie ostatnio w centrum handlowym - powiedziala i usmiechnela sie. -Niezbyt czesto tam chodze. -Powinienes zajrzec do tej nowej restauracji. Jest fantastyczna. -Moze kiedys wpadne. Poslala mu jeden z tych swoich nieziemskich usmiechow. Wziela oddech na tyle gleboki, zeby uniosly jej sie piersi. Te cudowne, fantastyczne piersi. Przelknal sline. -No to do zobaczenia - powiedziala. -Aha. - Niczego wiecej nie zdolal wykrztusic. Odeszla z wdziekiem krolowej. Od tylu wygladala rownie wspaniale. Od nadmiaru emocji Tyrone'a zaczela bolec glowa. O co tu chodzilo? Usmiechnela sie do niego, praktycznie zaprosila go do centrum handlowego, zachowywala sie, jakby byla szczesliwa, ze go widzi! Podczas poprzedniej rozmowy, wiele miesiecy temu, dala mu werbalnego kopniaka miedzy nogi, kiedy zarzucil jej, ze zadaje sie z innymi chlopakami! Powiedziala mu, zeby zgubil jej numer! Do diabla, co tu jest grane? Rozlegl sie dzwonek. Tyrone wyrwal sie z transu i pospieszyl do klasy. Zalowal, ze ojciec gdzies wyjechal. Moze on by wiedzial, co to wszystko znaczy. Niedziela, 11 kwietnia siedzibaMI-6, Londyn Michaels zorientowal sie nagle, ze w biurze zrobilo sie calkiem cicho. Spojrzal na zegar komputerowy. Boze, toz to prawie polnoc. Byl wykonczony. Po przesiedzeniu calego dnia przy komputerze znow zesztywnial i nie potrafil juz zebrac mysli. Wiekszosc brytyjskich systemow komputerowych dzialala, ale inne kraje europejskie nadal mialy mnostwo problemow. Toni pojechala do Paryza, pociagiem pod kanalem La Manche, zeby skoordynowac z wladzami francuskimi przeplyw informacji. Miala wrocic dopiero we wtorek wieczorem.Przez ostatnia godzine popelnial glupie bledy, a slowa na ekranie zlewaly mu sie w bezsensowne ciagi znakow. Czas wylaczyc komputer i wrocic do hotelu. Narzucil wiatrowke i wyszedl z biura. Pomyslal, ze o tej porze przed budynkiem nie bedzie pewnie taksowek, wiec idac do wyjscia siegnal po virgila, zeby zamowic transport do hotelu. - Dlugo pracujesz - odezwala sie Angela za jego plecami. Michaels odwrocil sie. - Co zrobic. Ty tez jeszcze tu jestes. -Wlasnie wychodze. Podrzucic cie? -Dzwonilem po taksowke. - Pomachal virgilem. - Nie chcialbym ci sprawiac klopotu. -Alez to zaden klopot, naprawde - odparla. - To praktycznie po drodze do mnie do domu. -Skoro tak, to chetnie skorzystam. Londyn, to wielkie miasto, ktore nigdy nie spi. Nawet o tak poznej porze na ulicach byl spory ruch. Ilu ma mieszkancow? Dwanascie milionow? Pietnascie? Zbyt duzo ludzi na zbyt malej przestrzeni. -Robisz postepy? - spytala, kiedy przejezdzali kolo pubu, z ktorego wysypywalo sie wlasnie podochocone towarzystwo. - Nie bardzo. -My tez nie - powiedziala. - Znaczna czesc brytyjskich systemow znow dziala, ale reszta swiata wciaz ma pelne rece roboty. - Pomachala rozesmianym ludziom, wychodzacym z pubu. - A moze mialbys chec na piwo i pozna kolacje? Kiedy zadala to pytanie, Michaels uswiadomil sobie, jak bardzo jest glodny; w poludnie zjadl w biurze kanapke i od tego czasu nie mial nic w ustach. - Cos bym zjadl. -Znam taka mila, przyjemna knajpke niedaleko mojego mieszkania. Podaja niezla rybe z frytkami. Pod czaszka znow zamrugalo mu swiatelko ostrzegawcze, ale byl taki zmeczony i glodny, ze nie chcialo mu sie zaprzatac tym glowy. Co moze byc zlego w szklance piwa i smazonej rybie? - Jasne, dlaczego nie. W pubie bylo dosc tloczno, ale, tak, jak powiedziala, calkiem spokojnie. Zamowili rybe z frytkami, wzieli po szklance piwa i usiedli przy stoliku, czekajac na posilek. Wypil kilka lykow ciemnego piwa, ktore nazywalo sie Terminator Stout. Angela wskazala wzrokiem jego szklanke. - Wiesz, ze to piwo pochodzi z Ameryki? -Naprawde? -Aha. Z jakiegos malego browaru na Zachodnim Wybrzezu. Przejezdzal tamtedy pewien facet z Londynu, sprobowal, zasmakowalo mu, wiec zaczal je sprowadzac. Wystarczylo kilkaset lat, zebyscie wy, Amerykanie, zaczeli warzyc przyzwoitego portera. Jeszcze kilkaset lat i moze zaczniecie produkowac niezle samochody sportowe. -O, przepraszam - powiedzial. - Chevrolet juz to zrobil w latach piecdziesiatych, wypuszczajac Corvette. -Znasz sie na samochodach, prawda? -Troche. -Coz, bardzo szybko spaprali potem te Corvette, nie sadzisz? Na poczatku woz byl w porzadku, ale po kilku latach przerodzil sie w potworka. Wieksza karoseria, wiekszy silnik, mnostwo elektroniki, az w koncu zrobil sie z tego wielki woz, w dodatku drozszy niz limuzyna Cadillaka. Usmiechnal sie. - Niestety, to prawda. -A spojrz na klasycznego MG z lat piecdziesiatych czy siedemdziesiatych - ciagnela. Prychnal pogardliwie, przerywajac jej w pol zdania. - Dajze spokoj. Przeciez tym sie nie dalo jezdzic. Do kazdego egzemplarza powinni dodawac mechanika jako standardowe wyposazenie. Taki MG wiecej czasu spedzal w warsztacie, niz na drodze. -No dobrze, niektore egzemplarze byly troche kaprysne, ale jak na taka przyjemnosc z jazdy, nie byla to wygorowana cena. - Chcialas powiedziec, przyjemnosc z jazdy na holu! Powiedz w swoim automobilklubie, ze jestes wlascicielka MG, a przestana odbierac twoje telefony. Usmiechnela sie do niego. Przyniesiono posilek i w powietrzu rozszedl sie zapach panierowanego halibuta i frytek. Michaels zdal sobie nagle sprawe, ze umiera z glodu. Po dziesieciu minutach pracowitego poruszania szczekami i po drugiej kolejce piwa poczul sie znacznie lepiej. Przyjemna byla ta pozna kolacja i rozmowa na tematy nie zwiazane z praca. Rozmawiali o japonskich i koreanskich samochodach sportowych, nowym poludniowoafrykanskim pojezdzie terenowym Trekker, opowiedzial jej o Prowlerze i Miacie, ktore kiedys odrestaurowal. Ani sie obejrzeli, kiedy byla druga nad ranem. -Chyba powinnismy juz isc - powiedzial. - Praca i tak dalej. -A jak twoje miesnie? - spytala. -Juz nie tak zle, jak przedtem. Polozyla mu dlon na karku, przesunela delikatnie w strone ramienia. - Caly czas jestes naprezony, jak struna skrzypiec. - Zamilkla na chwile, a potem powiedziala cicho: - Mieszkam bardzo blisko, zaraz za rogiem. Chcialbys, zebym zrobila ci masaz? Moze to dlatego, ze byl bardzo zmeczony? A moze sprawily to dwie szklanki piwa i dobre jedzenie? Albo moze dlatego, ze naprawde byla elegancka i inteligentna kobieta, ktora najwyrazniej polubila jego towarzystwo? Powod wydawal sie nieistotny, Michaels skinal glowa. - Tak, chcialbym. )Epoka Imperium Brytyjskiego, wtorek, 12 kwietnia, gdzies w Indiach Jay podkradal sie najciszej, jak umial. Co zreszta nie znaczylo wiele, biorac pod uwage, jaki byl roztrzesiony i po jakim terenie sie poruszal. Odnajdywanie tropu bestii nie stanowilo problemu; zarosla byly rozdeptane i spryskane krwia, a slad prowadzil w linii prostej, co bylo oznaka paniki zwierza. Tygrys uciekal prosto przed siebie, nawet nie probowal kluczyc. A przynajmniej tak sie wydawalo. Tygrys juz raz zaszedl go od tylu i Jay nie zamierzal dac sie znow zaskoczyc. Przez caly czas rozgladal sie na wszystkie strony, krecac glowa, jakby ogladal mecz tenisowy. Pod wielkim drzewem, z wygladu przypominajacym baobab, slady krwi nagle sie urywaly. Jay spojrzal w gore. Dziesiec metrow nad ziemia tygrys zacharczal, wbiegajac po pniu drzewa, jakby nie istniala sila przyciagania ziemskiego, jakby byl na plaskim terenie! Nie zastanawiajac sie ani przez chwile, Jay podrzucil strzelbe do ramienia, wcisnal policzek w kolbe i strzelil. Kiedy tylko odzyskal rownowage po odrzucie broni, strzelil jeszcze raz... Tygrys spadl z drzewa. Jay uskoczyl na prawo, opuscil strzelbe do biodra i znow sciagnal spust w momencie, kiedy bestia huknela o podloze poltora metra od niego, z takim impetem, ze ziemia zatrzesla mu sie pod nogami. Strzelal raz za razem. Stracil rachube strzalow, zlaly sie wszystkie w jeden wielki grzmot. Odor krwi tygrysa zmieszal sie z zapachem prochu, a kiedy Jay wreszcie przestal strzelac, ziemia dookola niego byla zasypana zielonoczerwonymi plastikowymi luskami po nabojach ze strzelby; bylo ich co najmniej dziesiec, a moze i wiecej. Tygrys lezal zupelnie nieruchomo. Teraz Jay mogl wreszcie odetchnac, po raz pierwszy od dluzszego czasu. Bestia, ktora przeorala mu pazurami mozg, byla martwa. To on ja zabil. Ale pochylajac sie nad tygrysem, wiedzial, ze tak naprawde nie o niego mu chodzilo. O, tak, ta bestia zaatakowala go i zadala mu obrazenia, ale przeciez to program komputerowy, a nie dzikie zwierze, wlamal sie do najnowoczesniejszych, najlepiej zabezpieczonych systemow komputerowych na swiecie, demonstrujac nieprawdopodobna potege. Tygrys byl najniebezpieczniejszym stworem, z jakim Jay mial kiedykolwiek do czynienia w rzeczywistosci wirtualnej, ale przeciez byla to tylko wizualizacja programu, majacego zajmowac sie nieproszonymi goscmi. Prawdziwie potezny byl ten, kto stworzyl i wypuscil tego tygrysa. Prawdziwa bestia wciaz byla na wolnosci, a Jay wiedzial, ze jego strzelba nie stanowila przed nia zadnej ochrony. Wtorek, 12 kwietnia Paryz, Francja Chociaz byla trzecia nad ranem, Toni nie mogla zasnac. Wielkie lozko we francuskim hotelu bylo calkiem wygodne, a pokoj wyciszony i polozony na tyle wysoko, ze prawie nie docieraly do niego odglosy ruchu ulicznego. Toni miala za soba dosc spokojny dzien, zebrala mnostwo materialow, zjadla pyszna, tuczaca kolacje. Poszla nawet potrenowac do hotelowej silowni, a potem spedzila pol godziny w jacuzzi, odprezajac sie w goracej, bulgocacej wodzie. Powinna po tym spac jak dziecko. A tymczasem w glowie miala klebowisko mysli i czula jakis wewnetrzny niepokoj. Mogl byc zwiazany z praca, ale nie wierzyla w to. Chodzilo o Alexa. Cos sie psulo miedzy nimi, a ona nie wiedziala, co to jest.Cos go gryzlo, czula to, mimo jego zaprzeczen i nie wiedziala, jak temu zaradzic. Probowala sie dowiedziec, a jakze. Alex? Wszystko w porzadku? Tak, w najlepszym porzadku. Na pewno? Powiedzialam cos moze, albo zrobilam? Nie, Toni, wszystko w porzadku. Jestem tylko zmeczony, to wszystko. Poslal jej wtedy blady usmiech, chyba szczery, ale jakis pusty. No i co miala zrobic w takiej sytuacji? Ile razy mogla pytac, zeby nie zaczelo to wygladac na zrzedzenie? Spytala, otrzymala odpowiedz i co, miala nudzic dalej? Moze powinna uznac, ze to jego sprawa? Skoro powiedzial, ze wszystko jest w porzadku, to czy nie powinna tego uszanowac? Nie, z mezczyznami tak sie nie da. Z jej doswiadczen wynikalo, ze mezczyzni maja poukladane w glowach zupelnie inaczej niz kobiety. Mowia jedno, a maja na mysli zupelnie co innego. Z kim moglaby o tym porozmawiac? W Stanach miala przyjaciolki, ktore wysluchalyby jej i doradzily. A moze zadzwonic do mamy? Jaka byla roznica czasu miedzy Paryzem a Bronxem? Szesc godzin? Czyli w Nowym Jorku jest teraz dziewiata wieczor. Mama drzemie pewnie przed telewizorem. Zreszta, nie byla to tak naprawde sprawa, o jakiej chcialaby z nia rozmawiac. Mama od tak dawna byla z tata, ze znala juz tylko jeden sposob rozwiazywania takich problemow. Zreszta, Toni miala watpliwosci, czy tata choc raz w zyciu wyrazil jakas glebsza mysl. Czego sie mazgaisz? Wez sie w garsc i wynos sie stad. Nie, sama musiala sobie z tym poradzic. Musial istniec jakis sposob. Postanowila, ze kiedy wroci do Londynu, znajdzie chwile zeby porozmawiac z Alexem i wydusic z niego, o co chodzi. Kochala go, on tez ja kochal, wiec przeciez nie powinno to byc takie trudne. )Wtorek, 12 kwietnia Londyn, Anglia Angela mieszkala od frontu przy Denbigh Street. Jej mieszkanko bylo male, ale bardzo zadbane. Salonik, kuchnia, sypialnia i lazienka. I rzeczywiscie miala stol do masazu, rozstawiony w saloniku. Michaels spytal ja, czy tak czesto robi masaze, ze ma ten stol rozstawiony przez caly czas. Odpowiedziala, ze nie. Rozstawila go dopiero dzis po poludniu. W glowie znow zapalilo mu sie swiatelko ostrzegawcze. Podala mu zlozone przescieradlo. - Rozbierz sie i poloz na brzuchu - powiedziala. - Przykryj sie tym. Zaraz wroce, przebiore sie tylko w cos wygodniejszego. Poszla do sypialni, a Michaels uzmyslowil sobie, ze stoi w mieszkaniu atrakcyjnej kobiety, ktora ledwie zna, trzymajac zlozone przescieradlo i zastanawiajac sie nad zdjeciem ubrania. To nie byl dobry pomysl. Z drugiej strony, naprawde miala ten stol i chyba niezle sie znala na masazu. Westchnal ciezko. Ach, do licha. Rozebral sie do spodenek - obcislych i dosc skapych, z czarnego jedwabiu, ktore kupila mu Toni - wyciagnal sie na stole i przykryl przescieradlem. Angela wrocila w szarych spodniach od dresu i krotkiej bluzeczce z dzianiny. Spodnie od dresu. Bardzo dobrze. -Gotow? -Jasne. Rozpoczela od wcisniecia mu lokcia pod lopatke i po paru minutach zupelnie sie odprezyl. Moze nawet byl troche rozczarowany - chodzilo rzeczywiscie o masaz - przewazalo jednak uczucie ulgi. Byla inteligentna i piekna, ale jego zycie i tak bylo juz wystarczajaco skomplikowane. No, masaz nie musi mu spedzac snu z powiek. Pracowala nad jego plecami przez dobre trzydziesci minut, po czym zajela sie nogami. Poczul sie troche nieswojo, ale Angela podchodzila do sprawy rzeczowo, ugniatajac mu miesnie na tyle mocno, ze troche bolalo. Uwazala przy tym, zeby odsloniete bylo tylko miejsce, ktore masowala; reszte ciala przykrywalo przescieradlo. Zajela sie jego stopami i lydkami, po czym wsunela rece pod przescieradlo i zaczela masowac miesnie posladkowe. - Nie, to bez sensu - powiedziala i sciagnela mu spodenki. -Ee... Angela... -Odprez sie, Alex. Nie moge odpowiednio masowac przez ubranie. Sprobowal sie odprezyc, ale nie bylo to latwe z jej dlonmi, wedrujacymi mu po tylku. I, niestety, chwile pozniej poczul, ze zaczyna sztywniec nie tam, gdzie trzeba. Dobrze przynajmniej, ze lezal na brzuchu, wiec nie bylo to zenujace, a tylko troche niewygodne. Po pieciu minutach ugniatania miesni posladkowych zaczal sie znowu odprezac, kiedy Angela powiedziala: - No, dobrze, odwroc sie. -Co takiego? -Plecy, to tylko polowa ciebie. Teraz musze sie zajac frontem. O cholera. Jak jej powiedziec o... o tym, co mu sie przytrafilo? -Ee... tego... wiesz, chyba wolalbym... -Troche sie podnieciles? Nie przejmuj sie tym, Alex. To normalne. Uniosla przescieradlo. - No, odwroc sie. Nie byl zachwycony perspektywa przekrecenia sie na plecy i zademonstrowania jej, co sie z nim dzialo - kiedy opusci przescieradlo, zrobi sie z niego namiot - ale dobrze, niech bedzie. Nie otwierajac oczu przekrecil sie na plecy. -O rety, jaki sliczny - zawolala. Otworzyl oczy i zobaczyl, ze Angela upuszcza przescieradlo na podloge i wlazi na stol, zeby na nim usiasc okrakiem. Nie miala juz na sobie spodni od dresu - kiedy zdazyla je sciagnac? - ani w ogole niczego. Jeszcze chwila i wsiadzie na niego. Wiedzial, ze jesli to sie stanie, nie bedzie juz w stanie zaprotestowac. Bedzie zgubiony. -Hej, Angela. -Tak? -Sluchaj, ja naprawde nie moge. -Przeciez widac, ze mozesz. I na pewno chcesz. Czuje to. -No tak, ale widzisz, jestem z kims zwiazany. -Ode mnie ona sie na pewno nie dowie. Nikt sie nigdy nie dowie. Pokrecil glowa. - Ale ja bede wiedzial. Odchylila sie do tylu i popatrzyla na niego. - Jestes pewien? Westchnal ciezko. - Tak. Michaels zbudzil sie w swoim pokoju, wyrwany z niespokojnej drzemki przez swego virgila, grajacego melodie "Zly do szpiku kosci". Nie ma co, dobrze dobrana muzyczka. Toni! I co teraz? Siedzial po uszy w gownie. Virgil nie przestawal odgrywac swojej melodii, wiec Michaels wstal i zaczal go szukac. Zaraz, nie przesadzajmy, przeciez w koncu nic sie nie stalo. Tyle, ze w ogole nie powinien byl pojsc z Angela do jej mieszkania; wiedzial, ze zle robi, a jednak to zrobil. A gdyby mogli powiesic czlowieka za jego mysli, to on juz by dyndal. Rozmowa z kimkolwiek byla ostatnia rzecza, na jaka mial w tej chwili ochote, a zwlaszcza rozmowa z Toni. Nie wlaczyl kamery virgila! - Tak? -Czesc, szefie. Jay Gridley. Dzieki Bogu. - Jay! Jak sie czujesz? -O wiele lepiej. Dopadlem ten program komputerowy, ktory rozwalil mi mozgownice. -Gratulacje. -To byla ta latwa czesc, szefie. Musze jeszcze znalezc faceta, ktory ten program stworzyl. Ale powinno byc znacznie latwiej bez tej bestii w rzeczywistosci wirtualnej. -Doskonale. -Ee... tego... czy Toni jest gdzies w poblizu? Michaels poczul, ze zoladek podchodzi mu do gardla. - Nie, nie ma jej. Wyjechala do Paryza. Wroci dzis po poludniu. -Zadzwonie do niej. Ma w swoich aktach pare materialow, do ktorych musze zajrzec. -Swietnie. -A jak tam Londyn? Dobrze sie pan bawi? Czy dobrze sie bawil? Niezupelnie. Byl bardzo zajety zapracowywaniem sobie na opinie najbardziej zaklamanego i niewiernego sukinsyna, jakiego Ziemia nosila. W porzadku, technicznie rzecz biorac nie dopuscil sie zdrady, ale mimo wszystko czul sie podle. Tak niewiele brakowalo. -Tak - powiedzial. - Swietnie sie bawie. Pogadamy pozniej, Jay. Informuj mnie na biezaco. Wylaczyl virgila. Jezu Chryste! Jak mogl byc tak potwornie glupi? Pare piw, dobra kolacja i masaz -to jeszcze nie brzmialo tak okropnie, prawda? Kark mial zesztywnialy, to fakt. Rozebrac sie przed lekarzem, czy przed masazystka, to przeciez nic zdroznego. Ale nie mogl sie pozbyc natretnej mysli, ze moglo dojsc do czegos wiecej. Musial to przyznac. Jesli sie oparl, to naprawde resztka sily woli i nie byl z tego dumny. Bedzie oczywiscie musial powiedziec o tym Toni. Ach, wiesz, kiedy bylas w Paryzu, wpadlem do Angeli, rozebralem sie, a ona zrobila mi masaz plecow i omal nie wymasowala mnie rowniez od przodu. To dopiero bedzie rozmowa. Wtorek, 12 kwietnia Londyn, Anglia Goswell spojrzal znad "Timesa" na Sir Harolda Bellwortha, siedzacego ponuro nad cygarem, ktore zgaslo, bo zbyt dlugo sie nim nie zajmowal. Staruszek wyslal wlasnie Paddingtona po zapalki i Goswell uznal, ze to dobry moment, by poruszyc kwestie, ktora go zaprzatala.-Harry? Bellworth spojrzal znad zgaslego cygara. - Co? -Pamietasz swoje klopoty z tym... Ormianinem pare miesiecy temu? Bellworth prychnal. -Jak moglbym zapomniec?! Parszywy dran, ot, co, tak mi narozrabiac w interesach! -Slyszalem, ze tego Ormianina spotkal... nieszczesliwy wypadek. -A jakze. Spadl z peronu na stacji metra i pociag go rozjechal. Dobrze mu tak, przekletemu cudzoziemcowi! Zadna strata dla ludzkosci! Widzac Paddingtona, Goswell przerwal. Paddington potarl zapalke o bok pudelka, zaczekal, az rozpali sie jasnym plomieniem, po czym pochylil sie, zeby Bellworth mogl znow odpalic te swoja kubanska torpede. Staruszek ciagnal zawziecie i chwile pozniej w powietrze uniosla sie chmura wonnego dymu. -Bardzo to przyzwoicie z twojej strony, Paddington - powiedzial Bellworth. Paddington przysunal mu troche blizej popielniczke, bo Bellworth byl znany z tego, ze proszyl popiolem z cygara na dywan. - Alez to drobiazg, sir. Zyczy pan sobie czegos jeszcze? -Nie, to juz wszystko. -Tak jest, prosze pana. Paddington oddalil sie bezszelestnie. Bellworth znow spojrzal na Goswella. - Co ci sie stalo, Gossie, ze poruszasz taka nieprzyjemna kwestie? - Coz, az wstyd mi to przyznac, ale sam mam podobny problem. Sadze, ze bede potrzebowal kogos... dyskretnego, zeby sie tym zajal. Bellworth pociagnal cygaro, wyjal je z ust, popatrzyl na zarzacy sie koniec przez chmure szarego dymu i skinal glowa. - Masz przeciez wlasnych ludzi od takich rzeczy. -Obawiam sie, ze to jeden z moich ludzi stanowi problem. A nie byloby dobrze, gdybym kazal sie tym zajac ktoremus z jego podwladnych, nie uwazasz? -Wielkie nieba, nie. To by bylo fatalne dla morale personelu i w ogole. Absolutnie cie rozumiem. Coz, chcesz, zebym skontaktowal sie z moim czlowiekiem i kazal mu do ciebie zadzwonic? -Jesli nie sprawiloby ci to zbyt wielkiego klopotu, Harry. - Alez skadze, masz to zalatwione. A teraz powiedz mi, co sadzisz o propozycji lorda Cleese'a w sprawie przywrocenia przytulkow dla biednych? Pomyslalem sobie, ze to calkiem niezly pomysl... Goswell usmiechnal sie. Akurat w tej sprawie na pewno zgadzali sie z Bellworthem. Kazac biedocie pracowac, zamiast dawac zasilki. Ci przekleci socjalisci gotowi wykonczyc kraj, jesli ktos ich nie powstrzyma. W opinii Goswella, propozycja lorda Cleese'a trafiala dokladnie w samo sedno. Oczywiscie, nigdy nie doczeka sie realizacji, przekleci socjalisci dostaliby drgawek, gdyby ktos podjal taka probe, ale przynajmniej ludzmi troche by wstrzasnelo, gdyby parlament w ogole zajal sie taka sprawa. O, tak. Zdaje sie, ze bedzie musial przejac bezposrednie dowodzenie w swej osobistej wojnie przeciw glupocie tego swiata, skoro jego zaufani ludzie zawiedli. Westchnal. Czasy byly takie, ze nalezalo sie tego spodziewac, a jednak wciaz bylo to dla niego zaskoczeniem. Po prostu na nikim nie mozna juz polegac w takim stopniu, jak kiedys. Jaka szkoda. Wtorek, 12 kwietnia Londyn, Anglia Toni wydostala sie z tlumu pasazerow na dworcu. Nie spodziewala sie, ze Alex wyjdzie po nia, a jednak przyszedl. Podroz z Paryza byla meczaca, a powietrze w tunelu pod Kanalem LaManche wydawalo sie szczegolnie ciezkie, chociaz prawdopodobnie byl to jedynie efekt psychologiczny. Cale to morze nad glowa i tak dalej. Dobrze, ze nie cierpiala na klaustrofobie. Byla wykonczona, ale nastroj natychmiast jej sie poprawil, kiedy go zobaczyla. - Alex! Co ty tu robisz? Usciskali sie, on wzial jej torbe i powiedzial: -Brakowalo mi cie. Witaj z powrotem, kochanie. Jak poszlo? -W porzadku. Wiekszosc Francuzow ma naprawde dobre maniery. Tylko nieliczne jednostki tak im szargaja opinie. Dopoki nie udajesz, ze rozumiesz ich jezyk i nie probujesz nim mowic, nawet kelnerzy nie sa tacy zli. -Zawsze lubilas kazdego, kto lubil Jerry Lewisa - powiedzial. - Bo byl genialnym komikiem. A jego rodzaj komizmu wcale nie jest taki prosty, wiesz? Rozesmial sie. Od dawna tak sie przekomarzali. Ale Jerry Lewis byl zabawny, stworzyl te swoja komiczna postac, rozwijal ja, a kilka jego pozniejszych rol dramatycznych bylo na dobrym aktorskim poziomie. Nie doceniano go w jego czasach. - A co tutaj? -Wlasciwie, to nic. Moze z wyjatkiem tego, ze zadzwonil do mnie pulkownik Howard. Wyladowal w bazie lotniczej na polnoc stad. - Pulkownik? Co on ma tu do roboty? -Ruzjo, ten wynajety zabojca od Plechanowa. Trafili jego sladem do Anglii. -Cudownie. Jakbysmy nie mieli dosc roboty. Nie skomentowal tego. -Wygladasz na zmeczonego - powiedziala. -Nie spalem dobrze. -Zaloze sie, ze potrafie pomoc ci zasnac dzis w nocy. -Przyjmuje zaklad. Scisnela go za ramie. Usmiechnal sie do niej. Omijali sie ostatnio w ciemnosciach; trzeba bylo to zmienic. - Rozmawiales z Jayem? - spytala. - Dzwonil do mnie. Lepiej sie czuje. - Tak, rozmawialem. I jestem szczesliwy, ze juz z nim lepiej. -Mowi, ze robi postepy w poszukiwaniach tego hakera. - Najwyzszy czas, zeby wreszcie nadeszly jakies dobre wiadomosci. Wydawal sie troche spiety, ale to na pewno tylko zmeczenie. Obojgu przyda im sie goracy prysznic, a potem lozko. Od tak dawna sie nie kochali. Brakowalo jej tego. W duchu musiala tez przyznac, ze caly ten trening z Carlem troche ja podniecil. Nie ma co zwlekac z zaspokojeniem potrzeb seksualnych. Wtorek, 12 kwietnia Cambridge,Anglia Howard siedzial na tylnym siedzeniu Forda, za Julio i kierowca, ktorego wypozyczono im z RAFu. Byli na autostradzie Mil i jechali na poludnie, do Londynu. Mijali tablice z nazwami kolejnych miejscowosci - Bishop's Stortford, Sawbridgeworth. Gdyby nie kolor i ksztalt tych tablic, rownie dobrze moglaby to byc amerykanska autostrada, gdzies na prowincji w stanie Nowy Jork, czy w polnocnej Kalifornii. Zielen wygladala podobnie, a i oznaki cywilizacji nie roznily sie zbytnio.No, z wyjatkiem tego, ze jechali po niewlasciwej stronie drogi. Julio siedzial na miejscu, ktore w Ameryce nalezaloby do kierowcy i na autostradzie sprawial juz wrazenie nieco bardziej odprezonego niz przedtem, kiedy jechali lokalnymi szosami. Po wyjezdzie z bazy, na kazdym zakrecie Julio sztywnial na widok nadjezdzajacych z przeciwka samochodow i instynktownie szukal stopa pedalu hamulca. Howard dobrze go rozumial, bo sam tez pare razy usilowal hamowac. Co u licha naszlo tych Brytyjczykow, ze postanowili jezdzic po niewlasciwej stronie? Pewna pociecha bylo to, ze pedaly w samochodzie ulozono normalnie, ale Howard uznal, ze musi uplynac sporo czasu, zanim zdecyduje sie tu sam prowadzic. Kierowca powiedzial, ze do centrum Londynu maja jeszcze okolo piecdziesieciu kilometrow. Jechali do siedziby MI-6, zeby sie spotkac z dyrektorem Michaelsem i zdac mu sprawozdanie z polowania na Ruzjo. Swoja droga, facet wybral sobie pseudonim. Ruzjo, to po rosyjsku karabin. Oprocz wszystkich innych cech, ten gosc mial jeszcze spaczone poczucie humoru. -Jak tam samopoczucie, sierzancie? -Dziekuje, sir. Podziwiam piekne krajobrazy. Kierowca z RAFu wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Odwiedzilem kiedys wujka w Nowym Jorku - powiedzial. - Myslalem, ze oszaleje, kiedy po raz pierwszy pojechalismy gdzies jego samochodem. Co was, Jankesow, naszlo, ze postanowiliscie jezdzic niewlasciwa strona drogi? -Jestes w bledzie, Angolu - powiedzial Fernandez. - Wiesz, jaki samochod prowadzisz? Forda. My wynalezlismy samochody, wiec do nas nalezal wybor, po ktorej stronie jezdzic. -Za przeproszeniem, sierzancie, ale to zupelnie bledny poglad. Henry Ford dosc pozno zajal sie produkcja samochodow. To, ze produkowal je masowo, wcale nie znaczy, ze byl pierwszy. - Nie chcesz chyba powiedziec, ze to Anglicy wynalezli samochod? -Taka jest prawda, sierzancie. -Gowno prawda. Kierowca usmiechnal sie jeszcze szerzej. - Kazde dziecko wie, ze to zabojady zbudowaly pierwsze pojazdy drogowe z napedem parowym. Trojkolowiec niejakiego Nicholasa Josepha Cugnot pojawil sie w 1779 roku. W latach trzydziestych dziewietnastego wieku te parowce byly juz bardzo rozpowszechnione, w Anglii i w polowie Europy. Mieliscie nawet takie u siebie w Stanach pod koniec tej waszej wojny secesyjnej. Ale przeciez nie mowimy o zmniejszonych lokomotywach parowych, ktore jezdzily po drogach, prawda? Mowimy o automobilach. Julio szeroko otworzyl oczy. -A gdzie i kiedy powstal pierwszy prawdziwy samochod z silnikiem spalinowym? Zbudowal go i jezdzil nim po Londynie Sam Brown w latach 1823-1826, o ile wierzyc staremu Samowi, ktory przyznawal, ze nie ma glowy do dat. Jego automobil poruszal sie dzieki mieszance wodoru z powietrzem. W USA pierwszy samochod skonstruowal John Lambert w 1891 roku, wiec znacznie pozniej. Pobil o dwa lata braci Dureya, chociaz to im zwykle przyznaje sie palme pierwszenstwa, ale co znacza dwa lata w porownaniu z szescdziesiecioma? -Cudownie - mruknal Fernandez. - Trzeba miec moje szczescie, zeby usiasc akurat obok jakiegos pieprzonego historyka, zdegradowanego do szeregowca RAF. Kierowca rozesmial sie. - Przeciez trzeba odrobine wiedziec o swoim sprzecie, prawda? Prowadze samochody, wiec postanowilem sie dowiedziec o ich historii. Fernandez tez sie rozesmial. - Jeden zero dla druzyny gospodarzy. A po ktorej stronie jezdza we Francji? -A kogo to obchodzi? - powiedzial kierowca lekcewazaco. -Przeciez to tylko cholerni Francuzi, czyz nie tak? Tym razem nawet Howard parsknal smiechem. Wtorek, 12 kwietnia Londyn, Anglia Ruzjo spotkal sie z Peelem na rogu, obok wielkiej, oswietlonej tysiacami zarowek tablicy reklamowej CocaColi. Mieli rozmawiac o jego zadaniu, ale kiedy do tego nawiazal, Peel pokrecil glowa. - Zostawmy to na razie - powiedzial. - Mam dla ciebie co innego do roboty. Ruzjo uniosl brwi. - Tak? Dookola bylo mnostwo turystow. Minela ich grupa dzieci w mundurkach szkolnych. Szly parami, trzymajac sie za raczki; przypominaly niebieskobiala gasienice. Peel sprawial wrazenie zdenerwowanego. Rozgladal sie bez przerwy, choc dyskretnie, jakby przypuszczal, ze ktos moze go sledzic. - Potrzebuje kogos, kto by uwazal, zeby nikt nie zaszedl mnie od tylu - powiedzial. - Chyba nadepnalem komus na odcisk. Ruzjo skinal glowa. - W porzadku. Wiemy, komu sie naraziles? - Nie jestem pewien. Mam podejrzenia, ale bede musial to sprawdzic. -Dlaczego ja? Prawdziwy sens tego pytania byl znacznie glebszy: Dlaczego mialbys akurat mnie ufac? Nie znamy sie zbyt dobrze. Masz przeciez swoich ludzi? Peel odpowiedzial na te czesc, mieszczaca sie w podtekscie: - Bo nie ma zadnego powodu, dla ktorego chcialbys mojej smierci. Ruzjo zachowal kamienna twarz. - Zadnego, ktory bylby ci znany. Przez twarz Peela przewinal sie blady usmieszek. - Masz bron? -Jeszcze nie - sklamal Ruzjo bez mrugniecia okiem. Peel wyjal z wewnetrznej kieszeni marynarki mala, granatowa saszetke z nylonu, zapieta na suwak i podal mu ja. - Beretta 21A, wloska bron, ale akurat ten model zostal wyprodukowany w Ameryce. Szesc nabojow w magazynku, jeden w lufie, mechanizm spustowy z samonapinaniem przy pierwszym strzale, jesli sobie tego zyczysz, lufa lamana. -Znam te bron. Peel skinal glowa. - Dwa zapasowe magazynki, pelne. Amunicja bezplaszczowa CCI Minimag. Moglem ci zalatwic cos wiekszego, ale, o ile wiem, ludzie ze Specnazu upodobali sobie maly kaliber. - Z reguly wystarcza. A jak to strzela? Peel skinal glowa, jakby spodziewal sie tego pytania, a jednak uslyszal je z przyjemnoscia. - Nie mialem czasu oddac jej do rusznikarza, wiec samonapinanie wymaga sporego nacisku, jakies piec-szesc kilo; potem, przy napietym kurku, opor spustu wynosi niewiele ponad dwa kilo, ale spust troche sie ciagnie. Strzela w punkt na siedem metrow, na dwadziescia piec metrow znosi piec centymetrow w gore i troche w prawo. -Rozumiem. -Miej wiec te Berette pod reka, a gdybys przypadkiem zobaczyl, ze ktos mnie zachodzi od tylu z nozem, czy z bronia palna, zastrzel go, dobrze? Ruzjo skinal glowa, krotko, po wojskowemu, wlozyl saszetke do kieszeni i odsunal zamek blyskawiczny. Wyjal pistolet i odbezpieczyl go kciukiem. Mala Beretta z krotka lufa nie bedzie tak celna, jak jego karabin w parasolu, ale tak, czy inaczej powiekszala mu sile ognia. Poza tym, niech Peel uwaza, ze to jego jedyna bron. Rosjanin wtopil sie w tlum - ot, jeszcze jeden turysta z parasolem - pilnujac, zeby nikt nie dobral sie Peelowi do tylka. Major czul sie teraz troche bezpieczniej. Moze tylko mu sie zdawalo, ze jest sledzony, ale z drugiej strony wiedzial, ze nie dozylby swego wieku, gdyby ignorowal wewnetrzne niepokoje. Czasem jego obawy okazywaly sie nieuzasadnione, ale po co ryzykowac? Byl kiedys na obozie treningowym z oddzialem komandosow w Nowej Poludniowej Walii w Australii. Przeszli z plecakami ponad osiemdziesiat kilometrow, z dala od uczeszczanych szlakow, w niezbyt wysokie gory. Byli zaledwie na wysokosci kilkuset metrow nad poziomem morza. Wszystko pokrywala tam gruba warstwa czerwonawego kurzu, ktory wzbijal sie w powietrze za kazdym razem, kiedy ktorys z nich wyszedl z namiotu. Obozowali na niewielkiej polanie miedzy drzewami i krzewami tak gestymi, ze stanowily nieprzebyta zapore. Tuz przed zapadnieciem zmroku, kiedy komandosi zabierali sie do przygotowania kolacji, nagle ogarnal go strach, tak przemozny, ze Peel chcial sie poderwac do biegu i uciec z tego miejsca ile sil w nogach. Bylo to zupelnie nieracjonalne. Nic im tam nie grozilo, byli jedynymi ludzmi w promieniu wielu kilometrow. Probowal sam sobie przemowic do rozsadku. Boze, byl przeciez zawodowym oficerem, zaprawionym w bojach porucznikiem, mlodym, dzielnym, uzbrojonym po zeby, z szescioma weteranami, ktorzy diabla potrafiliby pociagnac za ogon, tez uzbrojonymi, a miedzy tymi cholernymi drzewami nie bylo niczego, co mogloby stanowic dla nich jakiekolwiek powazne zagrozenie. Wszystko na nic. Panika nie ustepowala, roslo przekonanie, ze za chwile wydarzy sie cos strasznego. Nie wdajac sie w zadne wyjasnienia, jakby bylo to elementem treningu, rozkazal swoim ludziom spakowac sie natychmiast. Mieli byc gotowi do wymarszu w ciagu pieciu minut. Ruszyli po siedmiu minutach. Pokonali forsownym marszem dziesiec kilometrow, zanim Peel poczul, ze poczucie zagrozenia zaczyna ustepowac. Ponownie rozbili oboz i poszli spac, pozostawiajac jednego wartownika. Nad ranem wartownik obudzil Peela i pokazal mu pomaranczowa lune na niebie. Pozar lasu. Pozniej Peel ustalil, ze pozar wybuchl tuz ponizej miejsca, w ktorym przedtem obozowali. Sciana ognia przetoczyla sie przez wzgorza tak szybko, ze zwierzeta nie zdazyly uciec. Gdyby on i jego ludzie zostali wtedy w tamtym obozie, wszyscy musieliby zginac. Na jego ludziach zrobilo to duze wrazenie. Skad wiedzial? Jako jedyny poczul w powietrzu dym? A moze w jakis sposob wyczul panike wsrod dzikich zwierzat w lesie? Zastanawial sie nad tym, nie doszedl jednak do zadnego zadowalajacego wniosku. Zreszta, czy to wazne, skad wiedzial, ze nadchodzi niebezpieczenstwo? Wazne, ze je wyczul i zdazyl zareagowac. Jakis szosty zmysl podpowiedzial mu, ze smierc jest blisko, a on mial na tyle zdrowego rozsadku, zeby nie zlekcewazyc ostrzezenia. Podobne rzeczy przytrafialy mu sie i pozniej, w walce, czy na patrolach, chociaz nigdy nie bylo to cos tak dramatycznego, jak tamto zajscie w Australii i zawsze, kiedy czul zimny powiew smierci, reagowal natychmiast. Wiele razy uratowalo mu to zycie. Teraz nie dostrzegal nigdzie zadnych oznak wroga, ale pojawil sie ten wewnetrzny niepokoj. Zastanawial sie, kto moze na niego dybac i nie przychodzil mu na mysl nikt, oprocz naukowca. Nikt inny nie wiedzial, czym Peel sie zajmuje, a Bascomb-Coombs z pewnoscia niejedno przed nim ukrywal. Nie mialo to sensu, w koncu naukowiec uczynil go bogatym i wlaczyl do realizacji swego planu, ale jesli to nie on, to kto? Prawde mowiac, Peel nie widzial swojego miliona w banknotach, ulozonych rowniutko na jakims stole. Mial tylko elektroniczne potwierdzenie ich wplyniecia na konto jednego z indonezyjskich bankow i w normalnych warunkach byloby to zupelnie wystarczajace, ale przeciez Bascomb-Coombs poslugiwal sie najbardziej podstepnym komputerem na swiecie, czyz nie tak? Gdyby chcial, bez trudu moglby wywiesc w pole kazdego, kto nie znal sie specjalnie na komputerach. Ale dlaczego mialby to robic? Peel nie mial pojecia, czul jednak, ze cos mu grozi i nie zamierzal stac sie ofiara. Lepiej ustalic, co i jak i to szybko. A jesli okaze sie, ze to Bascomb-Coombs, coz, caly ten genialny umysl nie ochroni go przed nozem miedzy zebra, czy kula w tyl glowy. Kiedy robi sie goraco, miecz na pewno jest znacznie lepsza bronia, niz pioro. Peel szedl w strone stacji kolejowej. Czul sie nieco lepiej, poniewaz zaczal dzialac. Wtorek, 12 kwietnia Waszyngton, Dystrykt Columbia Saji Rinpoche przyjezdzal zobaczyc sie z Jayem. Przyjezdzal tutaj, do jego mieszkania i Jay byl solidnie zdenerwowany. Przewaga rzeczywistosci wirtualnej polegala na tym, ze mozna sobie wybrac dowolny wizerunek. To prawda, ze w wiekszosci scenariuszy Jay nie zmienial swego rzeczywistego wygladu, bo bylo z tym wiecej zachodu niz korzysci ze stworzenia wizerunku, majacego wywrzec na kims wrazenie. No, dobrze, uciekl sie do drobnego retuszu, dodal sobie troche wzrostu i miesni, wyostrzyl nieco rysy, ale nie na tyle, zeby nie dalo sie go rozpoznac w swiecie realnym. Ktos, kto od lat serio zajmowal sie Siecia, zwykle przestawal zwracac uwage na wirtualne wizerunki innych cybermautow. Spotykali sie czasem na jakiejs konferencji w swiecie realnym i nie sposob bylo skojarzyc konkretnych osob z wirtualnymi wizerunkami. Bardzo czesto zdarzalo sie, ze ktos wybieral wyglad, zupelnie odmienny od rzeczywistego, ale nie zawracal sobie glowy zmiana glosu. Sluchanie kogos zupelnie nieznanego, mowiacego dobrze znanym glosem bylo czasem dosc niesamowite. Zdarzalo sie, ze niektorzy zmieniali glos, zachowujac wlasna twarz i to tez stwarzalo dziwne wrazenie. Prawda byla czyms bardzo subiektywnym w rzeczywistosci wirtualnej. Juz sam termin "rzeczywistosc wirtualna" wydawal sie wewnetrznie sprzeczny... Saji powiedzial Jayowi w Sieci, ze bedzie w Waszyngtonie przez kilka tygodni i spytal, czy Jay zechcialby sie z nim spotkac w swiecie realnym. Jay zgodzil sie, chociaz z pewnymi oporami. Saji go uratowal, nie bylo co do tego najmniejszych watpliwosci, i Jay mial wobec niego ogromny dlug wdziecznosci, ale tez obawial sie troche, ze prawdziwy Saji nie dorowna swemu wirtualnemu wizerunkowi. Buddysci zajmowali sie iluzja na dlugo przed wynalezieniem komputerow i nie sposob powiedziec, jak Saji bedzie wygladal w swiecie realnym. Czasem unikalo sie spotkania z kims, kogo sie bardzo szanowalo w obawie, ze rzeczywistosc nie sprosta wyobrazeniom. Kiedys, jako maly chlopiec, Jay spotkal gospodarza swego ukochanego programu telewizyjnego. Na ekranie facet byl usmiechniety, dobroduszny, cos w rodzaju idealnego wizerunku ojca. Byl bohaterem Jaya. Ale na widok chlopca zawolal: - O Jezu, kto tu wpuscil tego malego gamonia? Tyle na temat bohaterow z dziecinstwa. Jay zabil tygrysa, wykonal latwa czesc zadania, w porownaniu z tym, co mial jeszcze do zrobienia. Teraz polowal na tyranozaura, tropil smoka i potrzebowal wiekszej sily ognia. I lepszych nerwow. Wiedzial, ze bedzie musial opowiedziec o tym wszystkim Sajiemu, otworzyc sie przed nim i, ze nie bedzie to przyjemne. W pewnym sensie przerazalo go to bardziej niz konfrontacja z bestia. Kto to powiedzial, ze zycie, nad ktorym sie czlowiek nie zastanawia, nie jest nic warte? Platon? Arystoteles? Coz, moze to i prawda, ale jesli czlowiek za duzo czasu spedzal na grzebaniu we wlasnej psychice, robilo mu sie strasznie. Moze zycie, nad ktorym czlowiek zbyt wiele rozmysla, tez nie jest nic warte? -Jay, masz goscia - powiadomil go komputer gardlowym, zmyslowym glosem Lauren Bacall*. Przyszedl Saji. Jay odetchnal gleboko i podszedl do drzwi. Otworzyl je. Stala przed nimi drobna, krotkowlosa brunetka w niebieskich dzinsach, czarnym podkoszulku i kowbojskich butach. Wygladala na jakies dwadziescia piec lat, nie miala wiecej niz metr piecdziesiat wzrostu, nawet w butach, piekny usmiech i urocze doleczki w buzi. Moze i byla Tybetanka, ale w jej rysach nie mogl sie dopatrzyc niczego orientalnego. -Czesc, Jay - powiedziala. O cholera. Zdal sobie sprawe, ze nie jest przygotowany na to spotkanie. -Saji - wykrztusil. Nie bylo to pytanie. Jasny gwint. Saji okazal sie kobieta, w dodatku mloda i piekna. To nie bylo fair! Jasny gwint. Wtorek, 12 kwietnia Posiadlosc "Cisy", Sussex, Anglia -Telefon do pana, sir - powiedzial Applegate, wchodzac do pokoju z aparatem w reku. - Jakis dzentelmen, - Aktorka amerykanska, prawdziwe nazwisko Betty Joan Perske; jej pierwszym mezem byl Humphrey Bogart [przyp. tlum.]. ktory nazywa sie... Lamignat, milordzie. Mowi, ze czeka pan na jego telefon. Goswell spojrzal przez lufy dubeltowki, ktora wlasnie czyscil. Lamignat? Nie znal nikogo o tym nazwisku. Czy w ogole mozna sie tak nazywac? Na pewno ktos zrobil Applewhite'owi kawal. Dmuchnal mocno w jedna z luf, ktora wydala niski dzwiek, przypominajacy syrene okretowa. Nitka z bawelnianej szmatki, ktora czyscil dubeltowke, wyleciala w powietrze i opadala powoli, kolyszac sie w promieniach popoludniowego slonca. -Mowi, ze dzwoni na prosbe pewnego starszego dzentelmena z upodobaniem do kubanskich cygar. Ach, wiec o to chodzi. Siegnal po telefon i machnieciem reki odprawil Applewhite'a. -Tak? -Lord Goswell? -Przy telefonie. -Chwileczke, sir. - Glos wydawal sie kulturalny, wyczuwalo sie w nim wyksztalcenie i dobre pochodzenie. W sluchawce rozlegl sie elektroniczny sygnal, po czym rozmowca znow sie odezwal. Przepraszam za te chwile zwloki - powiedzial - ale ostroznosci nigdy za wiele, prawda? -Przeprowadzil pan wlasnie analize glosu? -Tak, milordzie. Ta linia jest bezpieczna, mozemy spokojnie rozmawiac. Ufam, ze po pana stronie nikt nie przysluchuje sie naszej rozmowie? Goswell z uznaniem skinal glowa. Niezle przedstawienie. - Nie, jestem sam, panie... hm, Lamignat? Rozmowca zachichotal. - Mam nadzieje, ze wybaczy mi pan ten zart, milordzie. Sir Harold dal mi do zrozumienia, ze ma pan pewien problem delikatnej natury... -Obawiam sie, ze tak. -Preferuje pan rozwiazanie dorazne, czy ostateczne? -Ostateczne, choc bardzo mi przykro z tego powodu. -Zajme sie tym natychmiast. -Bedzie pan potrzebowal szczegolow. -Wystarczy nazwisko, milordzie. Z reszta sam sobie poradze. Goswell usmiechnal sie. Kapitalnie! Podal zabojcy nazwisko Peela. -Dziekuje, milordzie, zajme sie tym. Do uslyszenia. Goswell odlozyl sluchawke. Zadnej dyskusji o pieniadzach, czy banalnych szczegolach. Cudownie. Poczul sie lepiej. Sa jeszcze ludzie, na ktorych mozna polegac. Wtorek, 12 kwietnia Londyn, Anglia Alex Michaels szedl nad brzegiem Tamizy niedaleko Jubilee Gardens, patrzac na statki z turystami i zalujac, ze nie moze cofnac czasu. Jego zycie zmienilo sie w telenowele. Sledztwo utknelo w martwym punkcie. Zona domagala sie wylacznej opieki nad ich corka. Mial romans ze swa zastepczynia. Co gorsza, omal nie przespal sie z kims innym, przy czym bylaby to zaledwie jego trzecia kobieta od kilkunastu lat. Jak mial o tym powiedziec Toni? Co mogl powiedziec? Ach, wiesz, kiedy cie tu nie bylo, omal nie przelecialem tej pieknej brytyjskiej agentki Angeli Cooper. Przepraszam.No tak, napytal sobie biedy. Jeszcze nigdy w zyciu nie czul sie tak winny. Nigdy dotad nie zrobil czegos takiego. Jak mogl byc taki glupi? I jak, u diabla, to wszystko naprawic? Czy mozna to w ogole naprawic? Nie mogl zniesc mysli, ze straci Toni. Ale jesli jej powie - nie, kiedy jej powie - moze sie to stac. Toni wymierzy mu policzek i odejdzie. Moglaby tez polamac mu kosci, zanim odejdzie, ale nie przerazalo go to tak, jak bol, ktory zobaczy na jej twarzy. Gdzie on mial glowe, u diabla? Pewnie, moglby sprobowac zwalic cala wine na Angele, w koncu robila, co mogla, zeby go sciagnac do siebie, zaaranzowala to wszystko, masaz i tak dalej, ale wiedzial, ze to na nic. Przeciez nie przystawila mu pistoletu do glowy. Do tanga trzeba dwojga. Mogl jej grzecznie odmowic i wrocic do hotelu. Mogl i co z tego? No dobrze, ostatecznie do niczego nie doszlo, ale bardzo niewiele brakowalo. O Jezu. Z lodzi z kolorowym baldachimem usmiechali sie do niego i machali japonscy turysci. Pewnie mysleli, ze jest miejscowy, w koncu wygladem Anglicy niespecjalnie roznia sie od Amerykanow. Ci turysci nie mieli pojecia, ze najchetniej rzucilby sie w tej chwili do Tamizy, zanurkowal do dna i juz tam pozostal. Pomachal do nich. - Bujajcie sie, palanty - powiedzial, usmiechajac sie falszywie. Jak mezczyzni mogli robic takie rzeczy? Zdradzac zony, czy tez towarzyszki zycia, tak, jak on to zrobil? Prawie zrobil. Poszedl kiedys na drinka z prawnikiem, ktorego poznal przy okazji spraw sluzbowych, wysokim, przystojnym facetem, zonatym z piekna kobieta. Mieli troje dzieci, wspanialy dom w Wirginii, pieniadze, psy, koty; niczego nie brakowalo im do szczescia. Po paru drinkach prawnik zaczal sie zwierzac Michaelsowi. Opowiedzial, jak calkiem niedawno byl w Waszyngtonie na jakims politycznym sniadaniu. Oprocz jego zony, przy tym samym stole siedzialy jeszcze cztery atrakcyjne kobiety, jedne zamezne, inne nie, w wieku od dwudziestu dwoch do czterdziestu lat. Prawnik powiedzial Michaelsowi, ze z kazda z nich przespal sie w poprzednim roku i z kazda chetnie zrobilby to ponownie. Zadna z nich nie wiedziala o pozostalych. Dla niego byla to fantastyczna chwila. Michaels omal nie zakrztusil sie wtedy drinkiem. Facet musial byc szalony. Mysl, ze moglby siedziec przy jednym stole z piecioma kobietami, ktore mial przedtem wszystkie w lozku, napawala go przerazeniem. On w takiej sytuacji padlby trupem ze strachu, nie mial co do tego zadnych watpliwosci. Oczyma wyobrazni widzial, jak mozg mu eksploduje, nie wytrzymujac napiecia. Jego doswiadczenia nie byly tak spektakularne, ale wierzyl, ze kobiety potrafia to jakos wyczuc. Wystarczy jedno spojrzenie, czy jedno slowo Angeli, i Toni bedzie wiedziala. A w zadnym wypadku nie chcial, zeby dowiedziala sie od kogos innego, nie od niego. O rety! I co teraz robic? Obojetnie jak na to spojrzec, stal na przegranej pozycji. Trzeba bylo o tym pomyslec, kiedy zrzuciles ubranie i wyciagnales sie na tym stole do masazu. Trzeba bylo zaczac myslec, zanim uruchomiles hydraulike... Ruzjo jechal za Peelem wynajetym samochodem, uwazajac, zeby zawsze dzielil ich przynajmniej jeden pojazd. Nie uwazal sie za eksperta w sprawach inwigilacji - znal ludzi, ktorzy potrafiliby wejsc za potepiona dusza do piekla glowna brama, a diabel niczego by nie zauwazyl - ale oczywiscie bylo znacznie latwiej, kiedy sledzony o wszystkim wiedzial, bo odbywalo sie to na jego zyczenie. Zdarzalo mu sie sledzic ludzi, zwykle tych, ktorych potem zabijal. Bylo tez prawda, ze znal podstawy inwigilacji, wiedzial, jak nie rzucac sie w oczy, jak wtopic sie w otoczenie, kiedy sie wycofac, zeby sledzony sie nie zorientowal. Takie umiejetnosci nalezaly do jego zawodu i opanowal je w zadowalajacym stopniu, jesli nawet nie po mistrzowsku. Spojrzal na tabliczke z nazwa ulicy. Old Kent Road. Po jednej stronie znajdowalo sie cos, co nazywalo sie Gazownia PoludniowoWschodnia. Zanotowal to sobie w pamieci. Poczatkujacy agenci, uczacy sie dopiero sztuki inwigilacji, czesto zapominali, jak wazna rzecza jest precyzyjna znajomosc miejsca, w ktorym sie znajduja. Mieli sklonnosc do koncentrowania sie na sledzonym, zapominajac o wszystkim innym. Latwo mogli wtedy przeoczyc kogos, kto wypatrywal wlasnie takich, jak oni. Albo trzymali sie inwigilowanego, czasem takze, kiedy zaczynal kluczyc, nabrawszy podejrzen i w pewnym momencie nie wiedzieli, gdzie sa. Moze w dobrze znanym miescie nie bylo to problemem, ale w obcym miescie moglo utrudnic sytuacje. Bez dobrego planu, czy GPS, odnalezienie drogi powrotnej moglo byc bardzo klopotliwe. W kazdym miescie sa obszary, na ktorych po prostu nie da sie zaparkowac samochodu i posiedziec kilka godzin, czekajac, az inwigilowany wroci do swojego pojazdu i ruszy dalej. Male ulice w dobrych dzielnicach mieszkaniowych tez nie byly odpowiednim miejscem na takie czekanie. Bogaci mieli dobra, ktorych chcieli strzec, a jednoczesnie uwazali, ze prawo i jego funkcjonariusze powinni traktowac ich priorytetowo. Oczywiscie, wciaz byla to publiczna ulica, na ktorej dozwolone bylo parkowanie, ale jesli mieszkajacy przy niej menedzer wyjrzal akurat przez okno swej willi i zobaczyl kogos obcego, siedzacego w samochodzie kolo jego posiadlosci, wzywal policjantow, a ci przyjezdzali i sprawdzali podejrzanego. O ile nie uprzedzil ich patrol prywatnej agencji ochroniarskiej. Zbyt dlugie siedzenie w zaparkowanym samochodzie kolo banku tez nie bylo rozsadne. Jesli wjezdzalo sie na obcy teren i trzeba sie bylo zatrzymac kolo szkoly, na tyle blisko, zeby widziec bawiace sie na boisku dzieci, mozna sie bylo zalozyc, ze wkrotce pojawi sie policja, zeby sprawdzic, czy przypadkiem ekshibicjonista nie zamierza sie obnazyc na oczach maluchow, albo zrobic jeszcze cos gorszego. I jesli nie potrafilo sie podac naprawde wiarygodnego powodu swej obecnosci w takim miejscu - a nie bylo wystarczajaco dobrych powodow, zeby przekonac policje, moze tylko z wyjatkiem tego, ze jest sie jednym z nich i czatuje sie na kogos, za kogo wlasnie nas wzieli - dostawalo sie polecenie, zeby jechac dalej. W takiej sytuacji dobrze bylo wiedziec, gdzie jeszcze w poblizu mozna by zaczekac, az... Peel wjechal na parking przed malym, szarym, jednopietrowym budynkiem. Ruzjo minal budynek i wypatrzyl miejsce parkingowe na ulicy, zaledwie kilka metrow dalej, pod galeziami drzewa, ktore przypominalo dab. Usmiechnal sie. Pierwsza zasada jechania za kims samochodem, wpojona mu przez Siergieja, starego agenta Specnazu, ktory uczyl go podstaw, brzmiala: "Zawsze parkuj w cieniu. Im cieplejszy dzien, tym wieksze ma to znaczenie". Ruzjo wjechal na wolne miejsce, wylaczyl silnik i przygladal sie uwaznie, czy nikt nie skreci za Peelem na parking. Nikt nie skrecil. Peel wysiadl z samochodu i ruszyl do budynku, nie dajac po sobie poznac, ze widzi Ruzjo. Major powiedzial mu wczesniej, ze ten budynek jest bezpieczny, wiec nie widzial potrzeby wchodzic za nim do srodka. Ruzjo przesunal sie w fotelu, szukajac wzrokiem kogos, kto zajmowal odpowiednie miejsce, zeby spostrzec wychodzacego Peela. Gdyby zobaczyl cos, co uznalby za zagrozenie, zadzwonilby do Peela z telefonu komorkowego i ustaliliby, co dalej. Siedzac w samochodzie i nie majac do roboty nic oprocz obserwowania okolicy, Ruzjo znow zaczal rozmyslac nad powrotem do ojczyzny. Klopoty z podrozowaniem juz sie prawie skonczyly i z pewnoscia znalazlby jakis sposob, zeby sie dostac na kontynent. Nie dalej jak wczoraj gazety pisaly o jakims glupku, ktory zdolal sforsowac ogrodzenia, ominac kamery i straznikow i na piechote dostal sie do tunelu pod Kanalem. Wedrowka z Anglii do Francji zabrala mu caly dzien i cud, ze ped powietrza, powodowany przez pociagi, pedzace z predkoscia stu szescdziesieciu kilometrow na godzine, nie wciagnal go pod kola na pewna smierc. W ciagu ostatnich kilku lat w taki sposob zginelo paru idiotow. Dla niego ta historia byla potwierdzeniem, ze jesli czlowiek naprawde chce sie gdzies dostac, znajdzie sposob. Nie poczuwal sie do lojalnosci wobec Peela, a pieniadze nie mialy znaczenia, byl bogaty. Uznal jednak, ze zaczeka jeszcze kilka dni. Nie bylo tu az tak nudno, a poza tym, Peel zdolal go jakos wypatrzyc i zaskoczyc. W jego biznesie mialo to znaczenie. Pare dni nie zaszkodzi. Wtorek, 12 kwietnia WAszyngton, Dystrykt Columbia Tyrone stal troche z boku w sklepie sportowym, spogladajac przez okno na nowa restauracje. Urwal sie z paru lekcji, zeby przyjsc do centrum handlowego. Bella tam byla, siedziala przy stoliku z kilkoma kolezankami i paroma chlopcami. Zadnego z nich Tyrone nie widzial dotad w otoczeniu Belli, pewnie male ksiezyce, wciagniete wlasnie na orbite jej jasnej gwiazdy. Bella rozesmiala sie i cale towarzystwo zawtorowalo smiechem. Kiedy mowila, pozostali sluchali. Byla kims. Zywil do niej mieszane uczucia. Z jednej strony nienawidzil jej za sposob, w jaki go rzucila. Bez ostrzezenia, lup! piescia miedzy oczy i Asta la vista, Tyrone! Nie przywykla, zeby facet mowil jej, ze nie podoba mu sie jej zachowanie, a przeciez on wlasnie to zrobil. Z drugiej strony, wystarczylo tylkona nia spojrzec. Byla taka piekna, zawsze w centrum zainteresowania,a faceci ustawiali sie w kolejce tylko po to, zeby calowac ziemie, po ktorej stapala. A kiedys, dawno, dawno temu, jemu okazala swoje wzgledy. Calowala go, piescila i pozwalala sie piescic; sama mysl, ze moglby to robic znowu, cieszyc sie jej wzgledami, miala w sobie cos magicznego, bez dwoch zdan. Kladl kiedys reke na tych idealnych piersiach, wsuwal jezyk w te idealne usta. Na sama mysl o tym ogarnialo go podniecenie i dobrze, ze znajdowal sie miedzy dwoma stojakami z kombinezonami narciarskimi, bo przynajmniej nikt nie mogl zobaczyc, jak wielkie to bylo podniecenie. Praktycznie zaprosila go tu dzisiaj. Moglby teraz wyjsc ze sklepu, podejsc tam, gdzie siedziala i zobaczyc, co dalej. Usmiechnelaby sie i poprosila, zeby usiadl przy niej? Bo przeciez szanowala go za to, co jej powiedzial, prawda? A moze chciala sobie tylko zakpic, zignorowac go na oczach swych przyjaciol, zrobic z niego zupelnego glupka? Nie sadzil, zeby planowala cos takiego - mogla to zrobic juz tyle razy, wiec dlaczego mialaby czekac tak dlugo? - ale nie byl pewny. Jeszcze niedawno popedzilby na jej pierwsze wezwanie bez chwili zastanowienia. Kochal ja. Myslal, ze i ona go kocha. Ale tak bylo kiedys. W ciagu paru miesiecy w zyciu wiele moze sie zmienic. Kiedy myslal o Belli, czul sie jak stara scierka, ktora zapomniano powiesic, zeby wyschla. Moze teraz jest okazja, zeby dowiedziec sie, na czym stoi, zdobyc pewnosc. Ale czy na pewno chcial wiedziec? Kiedy go rzucila, czul sie okropnie, ale gdyby teraz jeszcze ponizyla go publicznie? Juz slyszal kpiny Jimmy-Joego i reszty: - Hej, patalachu, slyszalem, ze Belladonna zignorowala cie publicznie w centrum handlowym? Skasowala cie, jak stary program. No i jak sie teraz czujesz? Tyrone pokrecil glowa. Nie chcial realizowac tego scenariusza, ani w rzeczywistosci wirtualnej, ani w swiecie realnym. Nie ryzykujac, niczego nie mozna zyskac, ale tez niczego sie nie straci, prawda? Ale... gdyby mogl odzyskac Belle, znow moc pojsc do niej do domu, usiasc z nia na kanapie, wziac w ramiona to idealne cialo, poczuc smak tych ust - czy to warte bylo ryzyka? O, tak. Nabral gleboko powietrza i wypuscil je powoli. Odetchnal jeszcze raz. W najgorszym wypadku zrobi z siebie glupka. A w najlepszym? Oczyma wyobrazni zobaczyl Belle naga, z wlosami rozsypanymi na poduszce. Z wrazenia wstrzymal oddech. Mial czternascie lat i za taka wizje oddalby zycie - niewazne, ze gdyby sie zmaterializowala, mogl trafic do wiezienia, nawet jesli Bella byla starsza od niego. Bella naga... Jezu Chryste! Kiedy odzyskal zdolnosc oddychania, ruszyl do drzwi. Zwyciezy, albo zginie. Wtorek, 12 kwietnia Londyn, Anglia John Howard stal przed budynkiem MI-6, przygladajac sie swojemu szefowi, ktory wlasnie szedl do niego przez ulice. Pomachal mu, a Michaels zrobil to samo, kiedy go zauwazyl.-Jak pan sie miewa, pulkowniku? -Calkiem dobrze, sir, w tej sytuacji... -A jak tam poszukiwania tego zabojcy? Macie cos nowego? - I tak, i nie - odpowiedzial Howard. - Wiemy, ze wylecial w srode z Seattle. Wiemy, ze wyladowal tutaj. Mamy potwierdzenie z kamery, filmujacej pasazerow, przechodzacych przez clo. Fiorella przeanalizowala film z pasazerami z USA, ktorzy wyladowali tu w czwartek rano. Mamy pewnosc. Podal Michaelsowi kolorowa fotografie mezczyzny, idacego przez budynek portu lotniczego. Na zdjecie nalozona byla siatka z cienkich linii. -Jestescie pewni, ze to on? -Prawie pewni. Czas i miejsce sie zgadzaja. Komputer wykazuje zgodnosc uszu i rak z oryginalem. Jesli nie ma brata blizniaka, to musi byc on. Michaels wskazal wzrokiem budynek. - Wejdziemy do srodka? Kiedy mineli straznikow i szli korytarzem, Michaels powiedzial: -Minal prawie tydzien, moze juz go tu nie ma? -Mozliwe, sir. Mogl ruszyc dalej przed ta awaria systemow komputerowych. Zalatwilismy dostep do superkomputera przez satelite i, we wspolpracy z Brytyjczykami, porucznik Winthrop analizuje informacje o pasazerach linii lotniczych, kolei, dane firm wynajmujacych w Londynie samochody, a nawet lodzie. W falszywym paszporcie zdjecie powinno go choc troche przypominac. -Mogl doczepic sobie brode i zalozyc peruke -powiedzial Michaels. -Sprawdzamy kazdego mezczyzne, podrozujacego samotnie i pasujacego chocby w przyblizeniu wzrostem, waga i wiekiem. - Mogl sobie wynajac dame do towarzystwa i z nia wyjechac. - Tak, sir. Mogl tez znalezc lekarza i kazac sie zmienic w goryla. Od czegos musimy zaczac. Michaels usmiechnal sie na te uwage. Dotarli do biura, w ktorym Howard zostawil Toni Fiorelle. W srodku Fiorella i wysoka, szykowna blondynka z krotko obcietymi wlosami wpatrywaly sie w holograficzne powiekszenie kilkunastu twarzy. -Mamy pierwsza porcje fotografii od Winthrop, pulkowniku - powiedziala Toni. - Wszystkie z uszami, ktore odpowiadaja naszej specyfikacji, albo sa zakryte wlosami. Czesc, Alex. Udal sie spacer? -Tak, dziekuje - powiedzial Michaels. Wygladal nieswojo. Blado. -Och, gdzie sie podzialy moje maniery - zazartowala Toni. - Pulkowniku Howard, to jest Angela Cooper, nasz oficer lacznikowy z MI-6. Pulkownik Howard dowodzi zespolami uderzeniowymi Net Force. Blondynka wyciagnela reke i usmiechnela sie do Howarda. - Bardzo mi milo, pulkowniku. Podal jej reke i odwzajemnil usmiech, katem oka spogladajac na Michaelsa. Dyrektor usmiechal sie niemrawo, ale Howard mial wrazenie, ze jego szef za chwile dostanie torsji. Cooper puscila dlon Howarda. Pulkownik spostrzegl, ze rzucila ukradkowe spojrzenie w strone Michaelsa. Zobaczyl tez, ze Michaels odwraca wzrok, jakby nie chcial spojrzec jej w oczy. Trwalo to nie wiecej niz pol sekundy. Moze tylko mu sie zdawalo. Ale... O, cholera. Howard w kazda niedziele chodzil do kosciola z zona i synem, ale nie uwazal sie za wieszcza, ktory widzi wiecej, niz ktokolwiek inny. Z drugiej strony, widzial juz niejedno i uwazal, ze niezle potrafi ocenic zachowanie innych ludzi. Cos sie tu dzialo. Spojrzenie, ktore ta elegancka blondyna rzucila Michaelsowi, jego reakcja... Howard, tak jak wiekszosc mezczyzn, spedzajacych duzo czasu poza domem, bywal czasem wystawiany na pokuse pozamalzenskich romansow. Wiecej niz kilka kobiet mialo chec poznac go lepiej w lozku, a niektore byly tak atrakcyjne, ze przez glowe zaczynaly mu przebiegac rozne mysli. Kto by sie dowiedzial? Komu by to szkodzilo? Jak brzmiala ta stara piosenka? Jesli nie mozesz byc z ta, ktora kochasz, kochaj te, z ktora jestes. Na szczescie przez te wszystkie lata, od kiedy sie ozenil, nie zdarzylo mu sie przejsc od takich mysli do czynow. Nie uwazal sie za kogos szczegolnie uczciwego - jako mlody zolnierz, zanim sie ozenil, mial niejedna przygode - ale skonczyl z tym, kiedy wypowiedzial sakramentalne "tak". Moze mial wiecej szczescia niz wiekszosc mezow, bo nie przydarzyl mu sie ani jeden skok w bok. Znal jednak mnostwo facetow, ktorzy grzeszyli z zapalem. Widzial ich nieraz, kiedy stali kolo kobiet, udajac, ze ich nie znaja, choc znali je az nazbyt dobrze. Nie moglby z czystym sumieniem przysiac na Biblie przed sadem, ale ta drobna wymiana spojrzen miedzy Michaelsem a Cooper powiedziala Howardowi cos, o czym wolalby raczej nie wiedziec: miedzy nimi cos iskrzylo. Co wiecej, sadzac z zachowania Toni Fiorelli, ona o tym nie wiedziala. O rety. Howard poczul sie nagle bardzo szczesliwy, ze nie jest na miejscu Alexa Michaelsa. Bardzo szczesliwy. Wtorek, 12 kwietnia Londyn, Anglia Ruzjo wypatrzyl zamachowca w chwili, kiedy ten otworzyl drzwi swego samochodu. Prawde mowiac, byl to lut szczescia. Zupelnie przypadkiem mijal wlasnie ten samochod i spogladal na niego, idac kilkanascie metrow za Peelem. Gdyby nie spojrzal w tamta strone dokladnie w tym momencie, mogloby byc za pozno. Dostrzegl odbicie promieni slonecznych od metalu, kiedy tamten zaciagal zamek kurtki, zeby ukryc bron, schowana za pasek od spodni po prawej stronie. Pol sekundy pozniej, a nie zwrocilby na to uwagi i nie mialby pewnosci, czy zamachowiec nie jest przypadkiem zwyczajnym przechodniem, spieszacym sie na spotkanie, lub pragnacym cos kupic, zanim zamkna sklepy. Zamachowiec byl zaledwie o metr za Ruzjo, ktory szedl dalej, zbaczajac troche w prawo, jakby chcial obejrzec kapelusze na wystawie mijanego sklepu. Zamachowiec - dosc wysoki mezczyzna z rzednacymi, jasnymi wlosami, ubrany w brazowa koszulke polo, spodnie khaki, sportowe buty i wiatrowke, minal go, skupiony na swym celu. Ruzjo rozejrzal sie dookola. Nie dostrzegl nikogo, kto zapewnialby tamtemu oslone. Odszedl od wystawy i szybkim krokiem ruszyl za zamachowcem. Siegnal do telefonu komorkowego przy pasku i nacisnal klawisz z zaprogramowanym numerem, jednym z dwoch, ktore podal mu Peel. W tym momencie podobny telefon przy pasku Peela powinien zaczac wibrowac, sygnalizujac rozmowe. Peel powiedzial mu, ze nikt inny nie zna tego numeru, wiec wibracyjny sygnal mial oznaczac, ze Ruzjo wypatrzyl smiertelne zagrozenie, i to zbyt blisko, zeby wybrac ten drugi numer i porozmawiac. Peel natychmiast skrecil w prawo, wchodzac do najblizszego sklepu. Okazalo sie, ze byla to ksiegarnia. Zamachowiec poszedl za nim. Ruzjo przyspieszyl tak, ze przy drzwiach do ksiegarni znalazl sie o pol metra za zamachowcem. Moglby go w tym momencie bez trudu sprzatnac, ale zalezalo im, zeby pozyl dostatecznie dlugo, by powiedzial im, kto go przyslal. Na ulicy moglo to byc troche problematyczne; znacznie latwiej powinno pojsc w sklepie, gdzie bylo mniej swiadkow. Peel wiedzial, co trzeba robic. Szybko poprowadzil swego niedoszlego zamachowca pustym przejsciem miedzy dwoma dlugimi regalami, zastawionymi zakurzonymi ksiazkami. Zanim zamachowiec zdazyl wyciagnac bron, Ruzjo znalazl sie przy nim. Wcisnal mu Berette w plecy i powiedzial: - Jeden ruch, a zginiesz. Zamachowiec byl profesjonalista. Zastygl w miejscu. -Czysto - powiedzial Ruzjo. Peel odwrocil sie z reka pod sportowa kurtka, na prawym biodrze. Usmiechnal sie. - Henry? Myslalem, ze przeszedles na emeryture. Czlowiek z rzedniejacymi, jasnymi wlosami odparl: - Chyba powinienem byl to zrobic. -Teraz jest juz troche za pozno - powiedzial Peel. - Chodzmy gdzies, gdzie bedzie mozna spokojnie pogadac. -To na nic, Terry, przeciez wiesz. -Mylisz sie, Henry. Moj czlowiek, ten tutaj, byl kiedys w Specnazie. Potrafi cie sparalizowac, ale nadal bedziesz mogl mowic. Dlaczego nie mielibysmy tego zalatwic jak ludzie cywilizowani? Moze nawet uda sie znalezc takie rozwiazanie, zeby nikt nie musial wachac kwiatkow od korzeni. -Doprawdy, Terry, myslalem, ze masz o mnie lepsze mniemanie... W tym momencie Henry rzucil sie w bok. Zrobil to tak nieoczekiwanie, ze pierwsza kula Ruzjo nie trafila go miedzy lopatki, lecz na wysokosci lewej nerki. Glosny huk wystrzalu poniosl sie echem miedzy regalami. Wiedzieli, ze zostalo im co najwyzej kilka sekund. -Bierzmy go zywego! - krzyknal Peel, wyciagajac bron. Ruzjo celowal w prawa reke Henry'ego, wiedzac, ze jest blizej schowanego za paskiem pistoletu. Zamierzal strzelic w dlon, a gdyby chybil, kula miala trafic w brzuch. Pocisk kalibru 0,22 cala nie zabilby go od razu... Byc moze Henry zdal sobie sprawe, ze nie zdazy w pore siegnac po bron, bo nawet nie sprobowal. Zamiast tego podsunal sobie lewy nadgarstek do ust i wgryzl sie w pasek od zegarka. Ruzjo wiedzial, co to oznacza. Peel najwidoczniej tez wiedzial, bo zaklal, kiedy zobaczyl, co sie stalo. Ruzjo schowal pistolet z powrotem do kieszeni, odwrocil sie i szybkim krokiem ruszyl do wyjscia. Peel szedl tuz za nim. Obaj rozumieli, ze nawet mole ksiazkowe przyjda zobaczyc, co to byl za halas. Trucizna, ktora polknal Henry niewatpliwie dzialala szybko, wiec nie bylo juz mozliwosci wyciagniecia torturami informacji z kogos, kto wolal odebrac sobie zycie, niz cokolwiek powiedziec. Nie ulegalo kwestii, ze to zawodowiec. Henry bedzie juz prawdopodobnie trupem, zanim pojawi sie lekarz. Tak, czy inaczej, bylo juz po nim. Ruzjo szanowal ludzi, potrafiacych godnie umrzec. Kiedy czas minal, lepiej bylo odejsc w sposob, ktory sie samemu wybralo. Wojna byla przegrana, ale pozbawienie w takiej chwili wroga czegokolwiek pozwalalo zabrac do grobu odrobine satysfakcji. Na ulicy Peel minal Ruzjo dosc szybkim krokiem, ale nie biegiem idac do swego samochodu. - Nawet lubilem starego Henry"ego. Szkoda - powiedzial. Idac za nim, Ruzjo zastanawial sie, w jaki sposob pozbyc sie Beretty. Wiedzial, ze ta bron musi zniknac jak najszybciej. W ksiegarni zostal trup i chociaz smierc spowodowala trucizna, w zwlokach tkwil tez pocisk i mozna go bylo dopasowac do broni, z ktorej zostal wystrzelony. A bron, ktora mozna skojarzyc z nieboszczykiem nie byla najlepszym talizmanem. Wtorek, 12 kwietnia (Waszyngton, Dystrykt Columbia Jay podal Saji szklanke wody, pokrecil glowa i powiedzial: - To cie naprawde bawi, co? Dziewczyna, siedzaca w glebokim fotelu, usmiechnela sie do niego. -Tak, nawet bardziej niz powinno. Przeszedl przez pokoj i usiadl na zdezelowanej skorzanej kanapie, ktora kupil kiedys na wyprzedazy. W powietrzu unosil sie delikatny zapach olejku paczuliwego. Jej perfumy? Won kadzidla we wlosach? Boze, byla wspaniala. - Tyle lat spedzilem w Sieci, ale czegos takiego sie nie spodziewalem. -Az tak ci to przeszkadza? Zastanowil sie nad tym przez chwile. - Nie, wlasciwie nie. Wazny jest umysl, nie cialo. -To ci sie chwali, Jay. Naprawde w to wierzysz. Gdybym o tym wiedziala od poczatku, nie zawracalabym sobie glowy kamuflazem. - A tak dla zaspokojenia mojej ciekawosci, dlaczego to zrobilas? Zakrecila kostkami lodu w szklance. - Chcesz zwiezla odpowiedz, czy caly wyklad? -Wyklad, oczywiscie, streszczenia sa takie nudne. Usmiechnela sie. - W porzadku. W buddyzmie, podobnie jak w mnostwie innych tradycyjnych religii przez dlugi czas praktycznie wszyscy znaczacy kaplani byli mezczyznami. Prawda, ze zawsze istnialy i zakonnice, czy kobiecy laikat, ale nawet dzisiaj nie ma mowy o rownouprawnieniu plci. W wiekszosci tradycyjnych swietych ksiag - Biblii, Koranie, Upaniszadach* i w prawie calej literaturze buddyjskiej -jesli w ogole wspomina sie o kobietach, to paternalistycznym, protekcjonalnym tonem, nawet jesli rzekomo slawi sie ich przymioty. Kobiety sa strazniczkami zycia, rodza dzieci, stanowia slabsza plec, ktora potrzebuje ochrony przed tym surowym swiatem. Bla, bla, bla. Wiekszosc starodawnych religii postrzega kobiete bardziej jako wlasnosc niz jako czlowieka. Czlowiek ma gospodarstwo, kozy, bydlo i zone. W tym kraju kobiety maja prawo glosu od niecalych stu lat. Nie znudzilam cie jeszcze? - Mow dalej. -Wiec dobrze. Filozofie chca zachowac kobiety bose i ciezarne, pilnujace domowego ogniska, podczas gdy chlopcy zajmuja sie powaznymi sprawami. Z nielicznymi wyjatkami, takimi jak kulty bogin, czarownice i temu podobne, jeszcze do niedawna kobiet nie traktowano powaznie, kiedy szlo o sprawy doktryny i praktyki, nawet w bardziej "neutralnych" - Hinduskie teksty filozoficzne, napisane w sanskrycie, nalezace do Wed, czyli zbiorow swietych ksiag [przyp. tlum.]. religiach. Do dzis w katolicyzmie kobiety nie moga byc kaplankami. W niektorych krajach muzulmanskich kobietom wciaz nie wolno pokazywac twarzy w miejscach publicznych. Buddyzm nie jest pod tym wzgledem az tak zly, jak niektore inne religie, a w ciagu ostatnich stu lat poczynil znaczne postepy, ale powazni teologowie nadal uwazaja - choc teraz juz by sie do tego nie przyznali - ze kobiety nie sa w tych sprawach tak samo dobre, jak mezczyzni. Abstrahujac od roznic fizycznych, kobiety nie mysla w taki sam sposob, jak mezczyzni. Szachistki na najwyzszym poziomie ustepuja arcymistrzom plci meskiej. Wiekszosc mezczyzn odznacza sie lepsza orientacja przestrzenna niz kobiety i lepszymi zdolnosciami analitycznymi, kojarzonymi z lewa polkula mozgowa. Mezczyzni - i niektore kobiety - uwazaja, ze jest to powod, dla ktorego to oni powinni przewodzic. O rownouprawnieniu plci mowi sie od dawna, ale w praktyce cos takiego jeszcze nie istnieje. Jay skinal glowa. Wiedzial o tym. Domyslal sie tez, do czego Saji zmierza, ale zachecil ja, zeby mowila dalej. -W wielu kregach starych mezczyzn darzy sie znacznie wiekszym szacunkiem niz mlode kobiety. Prawda, to prawda, ale mnostwo ludzi patrzy, kto ja glosi, zanim zdecyduja sie ja zaakceptowac. Znasz ten stary dowcip z Hollywood o producencie i scenarzyscie? Scenarzysta wysyla scenariusz producentowi, ktoremu bardzo zalezy na czasie. Mijaja tygodnie, a producent nie oddzwania. W koncu scenarzysta telefonuje do producenta. - No i co, przeczytales ten scenariusz? - pyta. - Tak, przeczytalem. - No i co o nim myslisz? - Producent mowi: - Nie wiem, co mam myslec, oprocz mnie nikt jeszcze tego nie czytal. Pokrecila glowa. - Z religia jest czasem podobnie. Jesli masz wybor miedzy siedemdziesiecioletnim mezczyzna a dwudziestokilkuletnia dziewczyna i oboje oferuja ci perly madrosci, bez watpienia wybierzesz starszego pana. Stary i madry jest lepszy niz mloda i glupia. -To bez sensu - powiedzial Jay. - Jesli jestes rownie dobra, jak starszy facet, twoj wiek i plec nie powinny miec znaczenia. Liczy sie to, co mowisz, a nie to, kto to mowi. Nagrodzila go promiennym usmiechem. - Kocham cie. Ozen sie ze mna - powiedziala. Spojrzal zdziwiony. - Ze co? Rozesmiala sie gleboko, melodyjnie. - Wrocimy jeszcze do tej czesci dharmy. Jak twoje polowanie na bestie? Westchnal. - Wkrotce zrobi sie doprawdy przerazajace. -I dlatego tu jestem. Sadze, ze powinnam pojsc z toba. Sroda, 13 kwietnia Londyn, Anglia Stephens prowadzil Bentleya ze stosowna predkoscia. Jechali do zakladow komputerowych. Goswell rozparl sie wygodnie na tylnym siedzeniu. Wewnatrz samochodu unosil sie przyjemny zapach pizma, pochodzacy z olejku, sluzacego do konserwacji skorzanych obic. Ruch byl, jak zwykle, okropny, ale Stephens potrafil sobie poradzic ze wszystkim, co moglo spotkac kierowce na ulicach Londynu. Goswell lubil jezdzic samochodem. Po jakims czasie Stephens powiedzial: - Milordzie, telefon do pana. Sir Harold. -Odbiore. Stephens podal mu komorke. - Czesc, Harry. -Czesc, Gossie. Jestes w drodze? -Tak, w samochodzie. Wybieram sie na mala inspekcje do moich zakladow. Personel musi przeciez wiedziec, ze mam na nich oko, prawda? -Oczywiscie. Hm... Gossie, wiesz... -Masz jakies zmartwienie, Harry? -No tak. Rozmawiales niedawno z czlowiekiem, ktory przedstawil sie jako Lamignat? W zwiazku z pewna delikatna sprawa, o ktorej mowilismy w klubie? -Tak, przypominam sobie. -Hm... zdaje sie, ze ten Lamignat... zszedl z tego swiata. -Ojej. -Tak. I to dosc nieoczekiwanie. -Nagla choroba? -Obawiam sie, ze bardzo nagla. Dano mi do zrozumienia, ze stalo sie to, kiedy zajmowal sie wlasnie ta delikatna sprawa. Ze jego... odejscie bylo w pewnym sensie bezposrednim rezultatem tego, czym sie zajmowal. -Co za pech. -Prawda? -Coz, to sie zdarza. -Tak. Chcialbys, zebym dal znac wspolnikom pana Lamignata? Moze ktorys z nich bylby zainteresowany kontynuowaniem tej sprawy? Goswell zastanawial sie nad tym przez chwile. -Bardzo to przyzwoicie z twojej strony, Harry, ale chyba powinnismy troche zaczekac. -Jak uwazasz, Gossie. Bardzo mi przykro z powodu tego, co sie stalo. -Alez Harry, przeciez to nie twoja wina. To oczywiste, ze nie docenilem stopnia zlozonosci problemu. Nie mysl juz o tym. Oddajac telefon komorkowy Stephensowi, Goswell intensywnie rozmyslal. A wiec pan Lamignat wacha teraz kwiatki od korzeni. Co oznaczalo, ze Peel albo mial szczescie, albo byl dobry, a zapewne jedno i drugie. W jakims sensie Goswell byl dumny, ze jego czlowiek potrafil ustrzec sie zamachu, ktorego probowal dokonac inny zawodowiec. Z drugiej strony znaczylo to jednak, ze Peel bedzie sie mial na bacznosci bardziej niz kiedykolwiek i teraz podwojnie trudno bedzie go wyeliminowac. Hm. Z pewnoscia ma o czym myslec. -Za chwile dojezdzamy, milordzie. -Co? A, tak, dobrze. No coz, trzeba po kolei. Najpierw nalezy sie upewnic, ze Bascomb-Coombsowi nic nie grozi. Potem przyjdzie czas na zastanowienie sie, co zrobic z tym renegatem Peelem. sroda, 13 kwietnia Londyn, Anglia Mamy przelom, pulkowniku - powiedzial Fernandez. Howard uniosl wzrok znad sterty raportow, ktore wlasnie czytal. Byli w tymczasowym biurze Michaelsa; dyrektor i jego zastepczyni poszli na rozmowe z ktoryms z szefow MI-6. -Co to takiego? -Pani Cooper wlasnie sie na to natknela. - Podal mu fotografie, wykonana na laserowej drukarce. Howard spojrzal. - Ruzjo! -Tak jest, sir. - Nastepnie zalegla dluzsza cisza. -No, dalej, sierzancie, wyduscie to juz z siebie. Gdzie i kiedy? -Sir. - Fernandez usmiechnal sie szeroko. -W Londynie wezwano wczoraj policje do zajscia w malej ksiegarni kolo Piccadilly Circus. Na podlodze znaleziono zwloki z rana postrzalowa. Zmarlym okazal sie niejaki Henry Wyndham, byly agent MI-5, prowadzacy "agencje ochroniarska". Z tego, co mowi Cooper wynika, ze miejscowa policja podejrzewa, iz Wyndham byl bardzo drogim i bardzo dyskretnym zabojca, wykonujacym zlecenia bogatych klientow, ale nigdy niczego nie udalo mu sie udowodnic. Okazuje sie, ze kula, ktora dostal, nie zabila go; najwyrazniej przejechal sie na tamten swiat za sprawa szybko dzialajacej trucizny. To zdjecie pochodzi z ukrytej kamery w ksiegarni i przedstawia jednego z dwoch mezczyzn, ktorzy wyszli chwile po tym, kiedy klienci uslyszeli strzal. A to jest ten drugi mezczyzna. Fernandez podal mu nastepne zdjecie. -Ktos, kogo znamy? -My nie. Cooper pracuje nad ustaleniem jego tozsamosci. Howard skinal glowa. - A wiec Ruzjo wciaz jest w Londynie. Zastanawiam sie, dlaczego. -Dlaczego tu jest, czy dlaczego kogos zabil? -Jedno i drugie. -Coz, moze to byl tylko przypadek. Szukal wlasnie jakiejs dobrej powiesci Agathy Christie, chcac uprzyjemnic sobie czas lektura, kiedy nagle kogos stuknieto za najblizszym regalem. - Jasne. Da sie ustalic, czym ostatnio zajmowal sie zabity? -Cooper i nad tym pracuje, sir. Howard znow energicznie skinal glowa. - Dobrze. Jest sens, zebysmy porozmawiali z personelem ksiegarni? -Cooper przysle nam raporty policyjne, mowi, ze za kilka minut bedziemy je mieli w komputerze. Ale mowi tez, ze nikt nie zwrocil uwagi na tych dwoch, ani kiedy wchodzili, ani kiedy wychodzili. - Zaloze sie, ze pan Wyndham widzial ich, kiedy wchodzili. - Ale nie kiedy wychodzili. Policjanci mowia, ze nie widzieli jeszcze czegos takiego. Nieboszczyk mial przy sobie bron. Przypuszcza sie, ze ktos przystawil mu lufe do plecow, a on usilowal odskoczyc na bok. Dostal malokalibrowym pociskiem z bardzo malej odleglosci i patolog mowi, ze ta pestka by go nie zabila. Musial chyba zrozumiec, ze przegral i sam sie skasowal. Trucizna byla jedna z tych nowych neurotoksyn. Facet mial poltorej minuty zycia od chwili, kiedy rozgryzl kapsulke. - Ciekawe. -Prawda? -Coz, nie stoj tak tutaj, idz spytac pania Cooper, czy nie mialaby dla ciebie czegos pozytecznego do roboty. Jestesmy blisko, Julio. Dostaniemy go, czuje to. -Aha. Sroda, 13 kwietnia Waszyngton, Dystrykt Columbia Byl sloneczny, bezwietrzny dzien, idealny na rzucanie bumerangiem. Tyrone'a rozpierala duma, kiedy szedl na boisko. Bella znow sie do niego usmiechala, chciala sie z nim spotykac, zaprosila go do swojego domu na dzisiejszy wieczor! Zycie jest piekne, po prostu cudowne. Na boisku zobaczyl Nadine. Fajnie. Ale kiedy do niej podszedl, Nadine juz sie pakowala. -Czesc, Nadine. -Czesc, Tyrone. -Juz idziesz? -Reka mnie troche boli. Nie chce jej sforsowac. -Mam masc ibuprofenowa. -Nie trzeba. Tez mam, w domu. Do zobaczenia. Cos tu bylo nie tak, jak trzeba. Czul to, ale nie potrafil okreslic, co to takiego. - Cos nie tak? Spojrzala mu prosto w oczy. - Powiedzialam ci, ze reka mnie boli. Zapomniales wlaczyc proteze sluchowa? - Powiedziala to zdecydowanie ostrym tonem. -Spokojnie, przeciez chyba wolno spytac? Wrocila do pakowania plecaka. - Co cie to obchodzi? Nie musisz sie zadawac z takimi jak ja. Masz Belladonne. -A co to ma do rzeczy? Zapiela plecak, podniosla i zarzucila sobie na ramie. - Nie udawaj, Tyrone, dobrze wiesz, co to znaczy. Jak sie ma ksiezniczke, to sie nie zadaje z pospolstwem. -O czym ty mowisz? -Chcesz mnie zmusic, zebym powiedziala wprost, tak? Prosze bardzo. Masz piekna dziewczyne, wiec nie bedziesz sie zadawal z brzydkimi. -Kto jest brzydki? Usmiechnela sie smutno. - Chcesz mi powiedziec, Tyr, ze mam te sama klase, co Bella? Ze wolalbys sie pokazywac ze mna, a nie z nia? Oslupial. Nie mogl zebrac mysli. O co tej Nadine chodzi? Oczywiscie, ze Bella byla ladniejsza. Byla najladniejsza dziewczyna w szkole! No i co z tego? Zastanawial sie, co Nadine miala na mysli i co on powinien powiedziec, kiedy dziewczyna pokrecila glowa. - No tak. Do zobaczenia, Tyrone. Zalozyla plecak na drugie ramie i odeszla. Patrzyl za nia i chociaz byl przekonany, ze nie zrobil nic zlego, czul sie winny. Oblal wlasnie jakis egzamin i nawet nie wiedzial, jaki. Niech to licho. Zalowal, ze ojca nie ma w domu. Tata znal sie na takich sprawach. Bardzo chcialby z nim pogadac. Sroda, 13 kwietnia (Londyn, Anglia Toni byla pewna, ze cos jest nie w porzadku. Drobne pekniecia w murze, jakim Alex odgradzal swoje uczucia i emocje, zostaly uszczelnione, naprawione i zamalowane. Nie chodzilo o to, co mowil i robil, lecz o niewidoczna, a jednak wyczuwalna zmiane w jego postawie. Lata treningu sztuk walki wyrobily w niej sklonnosc do patrzenia na swiat w kategoriach fizycznego starcia. Ni stad, ni zowad Alex przybral nagle postawe obronna. Kiedy sie poznali, mial wysoko uniesiona garde, ale opuscil ja, kiedy sie zwiazali, zaczal ja dopuszczac blizej do siebie. A teraz byl skulony i cofal sie, oslaniajac twarz.Toni niepokoila sie tym, siedzac w obcym biurze tak daleko od domu. Co sie stalo? Pewnie, wiele spraw zwalilo mu sie na glowe, perspektywa batalii o prawo do opieki nad corka, szalony haker, a i w ich zwiazku tez czasami cos zaiskrzylo, ale to wszystko nie tlumaczylo naglego dystansu miedzy nimi... - Pani Fiorella? Uniosla wzrok. Cooper. - Tak? -Wasz pulkownik Howard ma informacje o zabojcy, ktorego sciga. Chcialby uslyszec pani opinie. Jest w malej sali konferencyjnej. -W porzadku, zaraz tam bede. Cooper wyszla, a Toni odlozyla na bok troske o Alexa. Miala duzo do zrobienia i chociaz Alex z pewnoscia byl czynnikiem, ktory jej to komplikowal, nie mogla siedziec tak przez caly dzien i martwic sie o swoje zycie uczuciowe. Wziela notebooka i poszla do sali konferencyjnej zobaczyc sie w Howardem. Howard odwrocil sie od holograficznego projektora, kiedy Toni Fiorella weszla do sali. Julio juz tu byl, ale Angela Cooper i Alex Michaels rozmawiali z kims z kierownictwa MI-6 i mieli przyjsc za kilka minut. -John, co mamy? -Witaj, Toni. Dyrektor bedzie tu za chwile, pani Cooper poszla po niego; chcialem ci przekazac najnowsze informacje w sprawie Ruzjo. -Jasne, mow. Przedstawil jej sytuacje, korzystajac z projektora holograficznego. Najpierw pokrotce zreferowal to, co juz wiedziala, a potem przeszedl do nowych informacji. Projektor wyswietlil obraz z ukrytej kamery w ksiegarni. - Ten mezczyzna wyszedl stamtad po zajsciu, prawie w tym samym czasie, co Ruzjo. Pani Cooper i jej ludzie ustalili, ze to Terrance Arthur Peel, emerytowany major armii brytyjskiej. Julio, moglbys przedstawic reszte? -Peel robil calkiem przyzwoita kariere w wojsku, dopoki kilka lat temu nie wyslano go do Irlandii, do kontyngentu brytyjskiego w jednej ze stalych baz, przewidzianych traktatem. Pokoj jest tam bardzo kruchy, rozne ugrupowania wciaz agituja i z tego co wiemy wynika, ze Peel byl odpowiedzialny za incydent, ktory mogl stac sie zagrozeniem dla pokoju. Przylapal paru miejscowych na robieniu czegos, czego robic nie powinni i biciem zmusil ich do przyznania sie do winy. Najwyrazniej on i jego ludzie okazali... nadgorliwosc. Rezultatem bylo troche powaznych obrazen i czyjas smierc. Toni skinela glowa. Fernandez mowil dalej. - Armia brytyjska niezbyt chetnie udziela informacji na ten temat, ale najwyrazniej Peela postawiono przed wyborem: odejdzie z wojska albo zostanie pociagniety do odpowiedzialnosci. Przeszedl wiec na emeryture, a sprawe zatuszowano. Kiedy znow sie pojawil, byl juz szefem ochrony tutejszego arystokraty, lorda Geoffreya Goswella. Nowy szef Peela jest arystokrata bogatszym od Midasa. To leciwy miliarder, do ktorego nalezy kilka firm, produkujacych wszystko, od komputerow po keczup. Toni zastanawiala sie przez chwile nad ta informacja. Domyslala sie, do czego to zmierza, ale chciala uslyszec, co Howard o tym sadzi. Przeniosla spojrzenie z Fernandeza na pulkownika. - Rozumiem. I prowadzi was to do przypuszczenia, ze...? Howard wzruszyl ramionami. - Naprawde nie mamy jeszcze dosc informacji, zeby wyciagac jakies wnioski. Ale to naprawde niesamowity zbieg okolicznosci, ze byly agent wywiadu zostaje postrzelony i otruty w ksiegarni, z ktorej po paru sekundach wychodzi znany zabojca i byly major, wyrzucony z wojska za zabicie wiezniow. Gdybym byl hazardzista, zalozylbym sie, ze ci dwaj maja cos wspolnego z ta smiercia. I ze cos ich laczy. - Myslisz, ze Ruzjo pracuje dla Peela? Ze zostal wynajety do zalatwienia tego faceta z ksiegarni? -Jak juz powiedzialem, za wczesnie na zbyt daleko idace wnioski, ale na pewno powinnismy porozmawiac z tym Peelem. Nawet jesli jest niewinny, to przeciez byl w tej ksiegarni, kiedy wydarzyl sie ten incydent i musial widziec wychodzacego Ruzjo. Gdyby Ruzjo wyszedl o sekunde pozniej, Peel deptalby mu po pietach. Toni znow skinela glowa. - W porzadku. Jak to zrobimy? - Cooper to zorganizuje. My mozemy uczestniczyc jako obserwatorzy. Bron nie bedzie potrzebna. Najwyrazniej lord jak mu tam jest niezle ustosunkowany i pozostaje poza wszelkim podejrzeniem. -Jasne - mruknal Fernandez. - Zastukamy do drzwi, zaprosza nas na herbatke, a potem grzecznie spytamy majora, czy nie strzelal ostatnio do kogos w ksiegarni. A major odpowie, ze tak sie akurat zlozylo i spyta, czy to jakis problem. Oni wszyscy sa tu tacy cywilizowani. Toni wybuchla smiechem. Na podstawie tego, jak sie smiala, Howard doszedl do wniosku, ze nie rozmawiala jeszcze z dyrektorem o Angeli Cooper. Coz, nie byla to jego sprawa i na pewno nie zamierzal... Jego virgil zasygnalizowal prywatna rozmowe. Howard zmarszczyl brwi. Co prawda nie byl w warunkach polowych, wiec nie zablokowal prywatnych polaczen, ale telefon od zony byl czyms raczej niezwyklym. - Przepraszam na chwile - powiedzial. Odszedl od stolu konferencyjnego i odpial virgila od paska. Zdajac sobie sprawe, gdzie sie znajduje, nie wlaczyl trybu wideo. -Tak? -Czesc, tato. -Czesc, Tyrone. Wszystko w porzadku? Jak mama? -Mama ma sie dobrze, w domu wszystko gra, tato. Howard odetchnal z ulga. Czyli zaden wypadek samochodowy ani nic podobnego. - O co chodzi, synu? -Nie chcialbym ci zawracac glowy, jesli jestes zajety. -Nie jestem zajety. Mow. Cisza, ktora zalegla w sluchawce, przeciagala sie. -To rozmowa miedzykontynentalna, Tyrone. Licznik bije. -Przepraszam. No wiec jest u mnie w szkole taka dziewczyna... Howard usmiechal sie, sluchajac syna, ktory przedstawial swoj problem. Gdyby go spytano, czy nie chcialby sie cofnac w czasie i przezyc zycie jeszcze raz, powiedzialby, ze nie ma mowy. Nie popelnil az tylu bledow, zeby za kare powracac do okresu dojrzewania, co to, to nie. Fiorella i Fernandez nie zwracali na niego uwagi, wpatrzeni w holograficzne obrazy z komputera. Po jakims czasie przyszli Cooper i Michaels. Jego syn dobrnal wreszcie do konca. - No i co o tym sadzisz, tato? -Coz, moze sie myle, ale ta dziewczyna z bumerangiem chyba cie lubi. I moze jest troche zazdrosna o Belle. -Tak myslisz? -Tak. I chyba ma powody. Dlaczego lubisz sie spotykac z Nadine? - Bo potrafi rzucac, tato, i to jak. Jest inteligentna, wesola, a ramie ma takie, ze czlowiek oddalby za nie kolekcje komiksow. - Ale nie jest zbyt ladna? -Raczej nie. -A Bella? -Rety, tato, Bella jest wspaniala! -Ale jesli dobrze pamietam, potrafi byc czasem okrutna? Pamietasz nasza rozmowe zaraz po tym, kiedy puscila cie kantem? -Tak. -Raz juz ci niezle dokopala. Mozesz miec pewnosc, ze nie zrobi tego znowu, jesli bedzie miala ochote? -Ee... nie. Ale moze zdala sobie sprawe, ze popelnila blad. - Albo ty zrobiles sie bardziej atrakcyjny, bo jakas inna dziewczyna sie toba zainteresowala. -Nadine? Nie, nie moge sobie wyobrazic, zeby Bella czula sie przez nia zagrozona. Nadine nie jest dziewczyna, za ktora chlopcy odwracaliby sie na ulicy. -Jesli jest inteligentna, wesola i wysportowana, inne dziewczyny moga czuc sie zagrozone, zwlaszcza, jesli same nie maja tych cech. -Chcesz powiedziec, ze Bella jest zazdrosna o Nadine? Howard zachichotal. W glosie Tyrone'a bylo tyle zdziwienia. Zupelnie, jakby powiedzial mu, ze za chwile przyleci do domu w ten sposob, ze podskoczy i bedzie szybko machal rekami. - Co jeszcze sie zmienilo, synu, od czasu, kiedy cie rzucila? -Nic. - Znow chwila ciszy. A potem: - O, kurcze. -Jest przyjemnie, kiedy ktos sie toba interesuje - powiedzial Howard. - Ale musisz sie zastanowic, kto to taki i dlaczego. Nie mozesz winic dziewczyny za twarz i figure, jaka dostala od Boga, a jednoczesnie pamietaj, ze atrakcyjny wyglad nie jest tez niczyja zasluga. No, chyba ze ktos zaplacil wielkie pieniadze za operacje plastyczna. -O czym ty mowisz, tato? -Gdyby Bella nie byla piekna, gdyby byla zwyczajna, czy wrecz brzydka, chcialbys z nia spedzac czas? Ma w sobie cos pociagajacego, nie liczac wygladu? Zatrzymalbys sie, zeby z nia porozmawiac, gdyby nie bylo na co popatrzec? Ta cisza w sluchawce robila sie naprawde kosztowna. -Ee... -Pomysl nad tym. Nie spiesz sie. -O rety. Chyba juz sie rozlacze. Dzieki, tato. -Pozdrow ode mnie mame. -Na pewno. Czesc. -Czesc, synu. Howard przypial virgila z powrotem do paska. Jako zolnierz, czesto bywal poza domem, taki juz byl zolnierski los, ale zalowal, ze nie ma go, kiedy syn go potrzebuje. Mezczyzna musi robic to, co do niego nalezy, ale ma tez odpowiedzialnosc wobec rodziny. A syn potrzebowal pomocy ojca. W jaki sposob przekazac wartosci, ktore powinien mu przekazac, nauczyc rozwiazywania problemow. Musial o tym pamietac. To wazne. Gorna kreda, sroda, 13 kwietnia obszar dzisiejszej Europy Zachodniej Paprocie byly wysokie, jak sosny, wazki wielkosci jastrzebi uwijaly sie w upale wsrod bujnej zieleni, polujac na moskity, ktore moglyby ujsc za chude wroble. Bylo pierwotnie, goraco i wilgotno, o wiele bardziej niz w tropikalnej dzungli. Szeroki Humvee zjechal po wielkim kopcu prochnicy, ktory za dwadziescia, czy trzydziesci milionow lat mial sie stac czescia roponosnego zloza. Przednie kolo po stronie pasazera stracilo przyczepnosc, ale pozostale trzy, z oponami nabijanymi kolcami, uporaly sie ze sprochnialym podlozem i po chwili pojazd poruszal sie z powrotem na wszystkich czterech kolach. Jay mocno zacisnal zeby. Saji, przypieta pasem w fotelu pasazera, powiedziala: - Do diabla, Jay! Moze ja poprowadze? Jay wcisnal pedal gazu i Humvee wyrwal do przodu. - Jakbys potrafila sobie lepiej z tym poradzic. -Nie wiem, jak moglabym to robic gorzej. Chyba ze zjechalabym z urwiska. Teren zrobil sie troche Bardziej plaski. Kolce opon wbijaly sie gleboko w wilgotne podloze. Predkosc wzrosla. - To wcale nie jest takie latwe, jak sie wydaje. -Patrzac, jak ty to robisz, nikomu na pewno nie przyjdzie na mysl slowo "latwo". Szykowal sie wlasnie do cietej riposty, kiedy zobaczyl polamane paprocie. Zwolnil, podjechal blizej powalonych roslin, zatrzymal sie i przerzucil dzwignie na luz. Spojrzal na Saji. - Wyjde sie rozejrzec. Mozesz zostac w wozie, jesli chcesz. Zajmij sie karabinem maszynowym. Na Humwee zamontowany byl z tylu karabin maszynowy Browning, chlodzony woda, zasilany z tasmy nabojami kalibru 0,50 cala. Mieli tez reczna wyrzutnie naprowadzanych laserem rakiet przeciwczolgowych i szesc pociskow rakietowych. Jay zastanawial sie nad zabraniem karabinow i strzelb, ale uznal, ze nie warto sobie zawracac glowy. Za mala sila ognia. Najchetniej przybylby tu czolgiem, z ktorego moglby strzelac pociskami przeciwpancernymi z uranu, ale w tym scenariuszu najwieksza bronia, jaka mogl udzwignac, byla wyrzutnia rakiet. Cos bardziej poteznego po prostu by nie zadzialalo. Niestety. -Wolalabym nie dotykac broni - powiedziala Saji. Miala na sobie szorty i koszule khaki, a na nogach podwiniete podkolanowki i marszowe buty Nike. Jay zastanowil sie, jak wyglada bez ubrania. - W porzadku, wiec przesiadz sie na moje miejsce. Nie gas silnika, moze bedziemy musieli odjezdzac w pospiechu. Wysiadl i ruszyl do powalonych pni paproci po dosc sprezystym podlozu, pokrytym czyms, co przypominalo mech. Sladu, ktory spostrzegl, nie sposob przeoczyc. Trzy pazury i poduszka, bez piety. Na dnie zebralo sie troche wody. Odcisk byl tak wielki, ze gdyby wypelnic go woda po brzegi, mozna by w nim usiasc i wziac kapiel. Jay przelknal sline. Jezu, co za monstrum. Ruszyl w kierunku, wskazywanym przez pazury. Osiem metrow dalej zobaczyl nastepny odcisk, a potem trop wiodl przez zarosla, jakby ktos przejechal przez dzungle wielkim traktorem, zwalajac wszystko, co napotkal na drodze. Jay patrzyl na ten szlak zniszczenia. To nie byl traktor, o nie. To Rex Regum, krol krolow, Carnosaur Supreme, najpotezniejszy drapiezca. Przecietny tyranozaur wygladal przy nim jak niewinna iguana. Ten zwierz mogl przemierzyc boisko pilkarskie zaledwie kilkunastoma krokami. Mial chyba z pietnascie metrow wysokosci, nie liczac ogona. Pojscie jego sladem nie nastreczalo zadnych trudnosci. Za to nasuwalo sie pytanie, podobnie jak w wypadku psa, goniacego samochod: Co zrobi, jesli go dopadnie? Karabin maszynowy mogl sie okazac niewystarczajacy na taka bestie. Jay wiedzial tez, ze jesli podejdzie na tyle blisko, zeby uzyc wyrzutni pociskow rakietowych i chybi, nie bedzie juz mial okazji strzelic drugi raz. Zawrocil do Hunwee. - Przesiadz sie - powiedzial do Saji. - Pojscie tym tropem nie powinno stanowic problemu - powiedziala. -Raczej nie. - Wrzucil bieg i ruszyl po sladach bestii. Od kiedy jego mozg ponownie zaczal funkcjonowac, choc moze nieco wolniej, Jay zmagal sie z tym problemem bez konca, probujac znalezc jakies wyjasnienie - jakiekolwiek - jak takie monstrum moglo istniec. Kto potrafil je stworzyc. Wedlug jego wiedzy technicznej, bylo to niemozliwe. Ale teraz, kiedy jechali wirtualnym tropem tej bestii, przypomnial sobie Sherlocka Holmesa i jego zasade dedukcji - jesli wykluczyc wszystko, co niemozliwe, to, co zostanie, chocby zupelnie nieprawdopodobne, musi byc prawdziwe. Nic, co bylo mu znane, nie dysponowalo taka potega, a wiedzial o komputerach naprawde duzo. Ale jesli cos takiego istnialo, to czym musialo sie charakteryzowac? Nie bylo zbyt wielu mozliwosci, i tylko jedna wzglednie sensowna, ale byla to mozliwosc teoretyczna, nie istnial komputer, ktory pozwolilby ja wykorzystac. A jesli, jakims cudem, jednak istnial? -Bedzie lepiej, jesli skrecisz tu w lewo - odezwala sie Saji. -Naprawde? A juz myslalem, ze wjade na to wielkie drzewo. -Chcialam ci tylko pomoc. Pokrecil glowa. - Przepraszam, zamyslilem sie. -Nad czym? -Nad pewna teoria. -Chcesz o niej porozmawiac? Jay spojrzal na szlak destrukcji, prowadzacy przez wirtualna dzungle. Musial zlapac tego pociotka Godzilli, im wiecej o nim wiedzial, tym lepiej. Dobre bylo wszystko, co przywroci mu jasnosc mysli. - No pewnie - powiedzial. Sroda, 13 kwietnia posiadlosc "Cisy", Sussex, Anglia Jego lordowska mosc udal sie do swego klubu, a Peel siedzial w kosciolku przy telefonie. Na zewnatrz, oprocz stalej ekipy Peela, byl jeszcze facet z Czeczenii. Siedzial w wynajetym samochodzie, wypatrujac potencjalnych wrogow. Peel uznal, ze nic mu tu chyba nie grozi, ale calkowitej pewnosci nie mial. Co zrobic z tym przekletym naukowcem? Zabic go teraz? Kiedy Peel nabral podejrzen, ze byc moze BascombCoombs nie jest wobec niego uczciwy, przede wszystkim sprobowal podjac milion z indonezyjskiego banku. Gdyby udalo mu sie przetransferowac pieniadze do Anglii, czulby sie o wiele lepiej i wyzbylby sie wielu obaw. Niestety, wszelkie transakcje elektroniczne byly chwilowo niemozliwe za sprawa tego piekielnego komputera Bascomb-Coombsa. Na ekranie komputera, z ktorego Peel zalogowal sie do banku pojawil sie tylko komunikat TRANSFER W TOKU, a ostateczne potwierdzenie, na ktore czekal, nigdy nie nadeszlo. Nie mogl wykluczyc, ze bylo to spowodowane awariami systemow komputerowych na calym swiecie. Ale nie mogl tez wykluczyc, ze to jakas chytra sztuczka Bascomb-Coombsa, ktory wykorzystal chaos, do jakiego sam doprowadzil. Zanim wszystko sie wyjasni, Peela moglo juz nie byc wsrod zywych. -Tu wiceprezes Imandihardjo - rozlegl sie glos w sluchawce. -W czym moge panu pomoc? Mocniej ujal sluchawke. No, nareszcie jest ten cholerny indonezyjski bankier. Peel przedstawil sie nazwiskiem, pod jakim Bascomb-Coombs otworzyl mu rachunek i powiedzial: - Chce sprawdzic stan mojego konta. Oczyma wyobrazni zobaczyl zdziwiony wyraz twarzy Indonezyjczyka. Sprawdzic stan konta? I do tego potrzebny jest komus wiceprezes? -Prosze podac haslo. Peel podal. Po dluzszej chwili bankier powiedzial: - A, tak, juz widze. -Ma pan informacje o moim koncie? -Tak, sir, oczywiscie. - Ton wiceprezesa zmienil sie, dalo sie wyczuc unizonosc, najwyrazniej spowodowana wrazeniem, jakie na niezamoznych ludziach robia czasem wielkie sumy pieniedzy. Bardzo dobrze. -Chcialbym przetransferowac czesc moich pieniedzy do innego banku. -Oczywiscie, oczywiscie. Zechcialby mi pan podac szczegoly? Peel wyrecytowal numer swojego angielskiego konta i haslo. Zamierzal przeniesc te pieniadze na inne konto, kiedy tylko zostana przekazane. Wiedzial, ze dopiero wtedy bedzie spokojny. Chwile pozniej bankier powiedzial: - Ach, sir, chyba mamy problemy z naszym systemem komputerowym. -Doprawdy? -Tak, sir. Jestem pewien, ze to nic powaznego, ale obawiam sie, ze na razie nie mam dostepu do zadnych opcji z wyjatkiem odczytania stanu konta. Komputer nie pozwala w tej chwili na dokonanie transferu. Peel pokrecil glowa. No tak. -Hm. Zdaje sie, ze ten problem dotyczy kilkudziesieciu rachunkow. Jestem pewien, ze to tylko jakas drobna awaria. - Chce pan powiedziec, ze nie moge otrzymac moich pieniedzy, zanim nie zostanie usunieta? -Obawiam sie, ze wlasnie tak, sir. -Rozumiem. - Peelowi nie trzeba bylo niczego wiecej. Poczul nagle bryle lodu w zoladku. Nabral glebokiego podejrzenia, ze kiedy indonezyjski bank uwazniej przyjrzy sie jego pieniadzom, te okaza sie elektronicznym mirazem, fatamorgana, ktora rozplynie sie bez sladu. Bascomb-Coombs robil go w konia. -Jestem pewien, ze wszystko wkrotce sie wyjasni. Prosze zostawic mi numer telefonu, a zadzwonie do pana, kiedy tylko problem zostanie rozwiazany. Akurat. Mimo wszystko podal mu swoj numer, ale nie uwierzyl w pomyslny final. Zostal oszukany i wiedzial, kto to zrobil. Czas na pogawedke z panem Bascomb-Coombsem. O, tak. Ledwie o tym pomyslal, telefon zadzwonil. Rozmowa na linii prywatnej. -Tak? -Czesc, Terrance. - Aha, o wilku mowa. -Czesc. -Obawiam sie, ze mamy pewien problem. Wyglada na to, ze jego lordowska mosc wydal polecenie niedopuszczania mnie do... mojej zabawki. Odcial wszystkie polaczenia, o ktorych wiedzial i postawil straznika, zebym nie mogl wejsc do budynku. - Doprawdy? Ale dlaczego? -Podejrzewam, ze starszy pan mi nie ufa. I ma po temu wszelkie powody, pomyslal Peel. A potem zastanowil sie nad slowami naukowca. - Powiedziales "wszystkie polaczenia, o ktorych wiedzial?" Tryb wideo nie byl wlaczony, ale Peel oczyma wyobrazni zobaczyl usmieszek, pojawiajacy sie na twarzy Bascomb-Coombsa. - Bardzo dobrze, Terrance. Oczywiscie mam kilka laczy cyfrowych i mikrofalowych, o ktorych nikt inny nie wie. Nawet jedna linie, ukryta w kablu zasilajacym, na wypadek, gdyby komus przyszlo do glowy uzyc urzadzen zaklocajacych. Musieliby rozebrac moj komputer na kawalki, zeby mnie od niego odciac, a poniewaz nie wiedza o moich laczach, nie zrobia tego. Wiedza, ze gdyby go wylaczyli, moze im sie nie udac uruchomic go z powrotem. - Rozumiem. I co dalej? -Sadze, ze powinnismy sie zajac staruszkiem. Korzystajac z twoich umiejetnosci. -Tak myslisz? -Obawiam sie, ze tak. Musze konczyc, ale niedlugo znow do ciebie zadzwonie. Przemysl to, dobrze? Naukowiec przerwal polaczenie. Peel zapatrzyl sie w sciane swojego biura. Boze, ten facet mial nerwy ze stali. Chcial zabic jego, Peela, a jednoczesnie, jakby nigdy nic, kazal mu zlikwidowac ich wspolnego pracodawce. Niesamowite. Peel doszedl do wniosku, ze bedzie dla niego najlepiej, jesli pozbedzie sie ich obu. Bascomb-Coombs musi oczywiscie zejsc z tego swiata; Peel nie mogl pozostawic przy zyciu kogos, kto probowal go zgladzic. A Goswell, chociaz stary pryk, nie mial jeszcze kompletnej sklerozy. Predzej, czy pozniej zorientuje sie, ze jego szef ochrony wydal go na pastwe szalonego naukowca. Nie przypuszczal, zeby starszy pan chwycil te swoja dubeltowke, aby go rozwalic, ale z pewnoscia potrafilby sprawic, zeby Peela juz nigdy nikt nie zatrudnil w calym Zjednoczonym Krolestwie. Nie przejmowal sie tym specjalnie, dopoki mial milion w banku, ale jesli te pieniadze byly tylko sztuczka Bascomb-Coombsa, Peel siedzial po uszy w gownie. Jesli Bascomb-Coombs zaginie, a jego lordowska mosc dostanie tragicznego wylewu, czy zawalu, Peelowi nic nie bedzie zagrazac. Moze nie osiagnie bogactwa, ale nie zostanie skompromitowany, wiec dlaczego nie mialby sobie poszukac innego zajecia? Z doskonala opinia, na jaka sobie zasluzyl u Goswella, na pewno znajdzie jakiegos innego bogatego glupca, ktoremu bedzie zalezec na jego umiejetnosciach. Zwyciestwo jest lepsze od porazki, ale czasem zachodzila koniecznosc ograniczenia strat do minimum i wycofania sie, zeby przygotowac nastepny atak. Sciagnal tu Ruzjo, poniewaz potrzebowal kozla ofiarnego, w zwiazku z planowanym zgladzeniem Goswella, ale teraz sytuacja sie zmienila. Jego lordowska mosc powinien umrzec z przyczyn naturalnych, zeby zaden cien nie padl na szefa jego ochrony. A Bascomb-Coombs po prostu zniknie i nikt go nigdy nie odnajdzie. Peel usmiechnal sie. Tak, sytuacja nie byla najlepsza, ale jeszcze nie wszystko stracone. Czas zabrac sie do dziela i ruszac dalej. Pozabijac ich wszystkich, a Bog juz rozpozna swoich. Kto to powiedzial? Chyba ktorys z wczesnych papiezy. Coz, lepiej oni, niz ja, pomyslal. Sroda, 13 kwietnia Londyn, Anglia Korzystajac z chwili wytchnienia, Toni zadzwonila do Carla Stewarta.-Slucham. -Carl? -O, Toni. Jak sie masz? -Dziekuje. Sluchaj, jestem tak zapracowana, ze nie dam rady przyjechac dzis wieczorem na trening. Przepraszam. - Nie ma sprawy. Bedzie cie nam brakowalo, ale rozumiem. -Dzieki. Po chwili powiedzial: - Ale jesc przeciez musisz, prawda? Moze umowilibysmy sie w tym tygodniu na lunch, albo na obiad? Toni poczula sie troche nieswojo. Zaalarmowaly ja nie tyle slowa, co ton, jakim je wypowiedzial. Chcial sie z nia umowic na randke? Nie czula sie na silach spytac go o to wprost. I co dalej? Spotkac sie z nim? Splawic go? Moglaby powiedziec, ze ma za duzo pracy. Ale nie. Ostatnio za czesto zdarzalo sie jej uciekac do roznych wymowek i niedopowiedzen. Czas najwyzszy wziac byka za rogi. - Mowimy o dwojgu adeptach silat, spotykajacych sie, zeby cos przegryzc, Carl, czy moze o czyms innym? -Coz, myslalem raczej o dwojgu ludziach, ktorzy dobrze sie czuja w swoim towarzystwie i maja wspolne zainteresowania. Randka. Toni juz miala mu powiedziec, ze jest zwiazana z kims innym i grzecznie odmowic. Mogla to zrobic... i nie zrobila. Carl byl tak pelen zycia, atrakcyjny, i podziwiala jego umiejetnosci. Gdyby staneli na gelanggang - byl to termin, odpowiadajacy udeptanej ziemi - do walki na serio, on zostalby zwyciezca, Toni nie miala co do tego zadnych watpliwosci. Znala niewielu ludzi, o ktorych mogla to powiedziec. Byla pewna, ze nawet jej guru, majaca teraz ponad osiemdziesiat lat, nie moglaby sie juz z nia mierzyc. Moze przeceniala wlasne mozliwosci, ale byla przekonana, ze dorownywala wiekszosci adeptow sztuk walki -mezczyzn i kobiet -i ze poradzilaby sobie z nimi w walce jeden na jednego. Ale wiedziala, ze nie dalaby rady pokonac Carla. I w pewnym sensie najbardziej ja to w nim pociagalo. Wyobrazila sobie przez chwile, ze lezy naga w lozku z tym silnym, sprawnym mezczyzna i nie byla to nieprzyjemna wizja. Na pewno nie. Prawde mowiac... Nagle ogarnelo ja poczucie winy. - Widzisz, Carl, jestem zwiazana z Alexem. Dziekuje ci, ale mysle, ze powinnismy podchodzic do sprawy czysto profesjonalnie. -Coz, zaluje, ale, oczywiscie, rozumiem. I doceniam twoja szczerosc. Daj mi znac, kiedy bedziesz mogla znow przyjsc na trening. -Na pewno. Dziekuje ci. Kiedy odlozyla sluchawke, naszly ja wyrzuty sumienia. Przez chwile miala wielka chec ulec pokusie. Teraz martwilo ja to, ze w ogole mogla cos takiego brac pod uwage. Podziwiala Carla, moze nawet pociagal ja fizycznie, ale przeciez kochala Alexa, a to ogromna roznica. A jednak przez chwile wahala sie, zastanawiala. Coz, stare przyslowie mowilo, ze nikogo nie mozna powiesic za jego mysli i byla to prawda, ale tez czlowiek nie mogl zbyt dlugo oszukiwac siebie samego. Jak cos takiego w ogole moglo jej przyjsc do glowy? Niedobrze. (Sroda, 13 kwietnia Londyn, Anglia Ruzjo poprawil pistolet Firestar kalibru 9 mm, ktory mial w kaburze na biodrze, pod wiatrowka, przesuwajac chwyt nieco do przodu, zeby bylo wygodniej. Poprzednia bron, ktora dostarczyl mu Peel, mala Beretta, spoczywala na dnie Tamizy, wytarta do czysta i rozlozona na kawalki, przy czym lufe wrzucil do rzeki o dobre cztery kilometry od miejsca, w ktorym pozbyl sie szkieletu. Nawet gdyby komus udalo sie wydobyc te czesci, zanim przezre je rdza, zlozyc je, przeprowadzic proby balistyczne i ustalic, ze kula w ciele trupa w ksiegarni zostala wystrzelona z tego pistoletu, nie mialoby to znaczenia, poniewaz zaden slad nie prowadzil od tej broni do Ruzjo. Ale jesli czlowiek nie pozostawia niczego przypadkowi, istnieje prawdopodobienstwo, ze slepy traf zajdzie go od tylu i wbije mu nagle zeby w kark. Nowa bron niezbyt mu sie podobala, ale w razie potrzeby nadawala sie do uzytku. Byl to solidny, przyzwoicie wykonany z chromowanej stali, pistolet samopowtarzalny, z mechanizmem spustowym bez samonapinania, w dzialaniu bardzo podobny do wojskowych modeli starego Colta.45. Niezawodna, niewielka bron, chociaz dosc ciezka. W magazynku miescilo sie siedem nabojow z pociskami polplaszczowymi z wybraniem wierzcholkowym, nacietymi na czubkach, zeby zwiekszyc ich podatnosc na deformacje, a tym samym sile razenia. Osmy taki naboj znajdowal sie w lufie. Ta amunicja nie zostala opracowana po to, zeby strzelac z niej do papierowej tarczy, czy dziurawic puste puszki w lesie. Miala powaznie ranic badz zabijac. Ruzjo usmiechnal sie. Od kilku lat, zwlaszcza w USA, przemysl zbrojeniowy musial odpierac ataki prawne przeciwnikow broni palnej. Od pewnego czasu pozywali oni producentow broni do sadu, zarzucajac im, ze nie wyposazaja swych wyrobow w wystarczajace zabezpieczenia i nie ostrzegaja o zagrozeniach. Jakiez to bylo glupie, wprost trudno uwierzyc. Gdyby potraktowac to calkiem serio, nalezaloby umieszczac podobne ostrzezenia na samochodach, nozach, nawet na zapalkach: UWAGA! ZDERZENIE TEGO MALEGO SAMOCHODU Z WIELKA CIEZAROWKA GROZI SMIERCIA! OSTRZEZENIE! TEN NOZ JEST OSTRY - NIE PRZYSTAWIAJ GO SOBIE DO SZYI! NIEBEZPIECZENSTWO! ZAPALKI MOGA SPOWODOWAC GROZNY DLA ZYCIA POZAR! Sama koncepcja umieszczania ostrzezen na broni wydawala mu sie piramidalnie glupia. Co innego obowiazek przechowywania broni w zamknieciu, zeby nie mogly sie do niej dostac dzieci, a co innego wytloczenie na lufie napisu: UWAGA! NIE SCIAGAC SPUSTU MIERZAC DO CZLOWIEKA! Jesli ktos nie wiedzial, co to jest bron palna i do czego sluzy, i tak nie bylby w stanie przeczytac takiego ostrzezenia. Przypomnialo mu sie ogloszenie, ktore w latach jego mlodosci rozklejano w trolejbusach w Czeczenii: JESTES ANALFABETA? JESLITAK, ZGLOS SIE DO... Firestar wykona swe zadanie, a w razie czego Ruzjo mial jeszcze w odwodzie parasol. Kupil tez skladany noz - Benchmade tactical folder - z dziesieciocentymetrowym hartowanym ostrzem, ktore mogl otworzyc jednym ruchem kciuka.Biorac pod uwage tutejsze przepisy, Ruzjo ze swymi dwoma sztukami broni palnej i nozem byl prawdopodobnie uzbrojony lepiej niz ktokolwiek inny w tym kraju, lacznie z wiekszoscia funkcjonariuszy policji. Podobnie jak na pustyni w Newadzie, Ruzjo odczuwal potrzebe posiadania broni. Przeczuwal, ze wkrotce zrobi sie goraco. Zastanawial sie, czy nie wyjechac. Mogl wydostac sie z tego kraju statkiem, pociagiem, czy samolotem i ruszyc do domu, kluczac, zeby nie zostawiac sladow, prowadzacych w konkretnym kierunku. Moglby to zrobic, a Peel nie zdazylby go powstrzymac, nawet gdyby chcial. Ale Ruzjo byl zmeczony. A koniecznosc ogladania sie za siebie jeszcze to zmeczenie potegowala. Musial sie liczyc z tym, ze Amerykanie w koncu natrafia na jego slad. Nie potrzebowal nastepnego wroga, ktory deptalby mu po pietach. Postanowil, ze doprowadzi do konca ten interes z Peelem, a dopiero potem wyjedzie, ale na wlasnych warunkach. Tak, czy inaczej, znajdzie jakies rozwiazanie, a kiedy juz wroci do domu, bedzie, co ma byc. Peel wyszedl z malego kosciola, skinal mu glowa i ruszyl do swojego samochodu. Ruzjo odpowiedzial skinieniem glowy i uruchomil silnik. Znow jechali zobaczyc sie z tym informatykiem; poprzednio do spotkania nie doszlo, poniewaz Ruzjo wypatrzyl zamachowca, ktory nastepnie zginal w ksiegarni. Najwyrazniej major Peel mial wobec pana Bascomb-Coombsa plany, ktore naukowcowi na pewno sie nie spodobaja. Losem naukowca Ruzjo w ogole sie nie przejmowal. Zamierzal pozostac z Peelem, dopoki nie nadarzy sie sprzyjajaca okazja, zeby wyjechac. Po namysle doszedl do wniosku, ze to juz niedlugo. Sroda, 13 kwietnia Waszyngton, Dystrykt Columbia W szkole odbywala sie tego dnia jakas akademia. Kiedy sie skonczyla, Tyrone wyszedl na korytarz, machajac po drodze do Jimmy-Joego. Postrach korytarza - Dino - zostal zawieszony na co najmniej dwa tygodnie i choc znalazloby sie jeszcze paru, ktorych lepiej bylo unikac, zaden z nich nie stanowil takiego zagrozenia jak tamten idiota. W drodze do autobusu zobaczyl Belle. Z czytnikiem w reku przechadzala sie i smiala z trzema kolezankami. Kiedy go spostrzegla, poslala mu usmiech. -Hej, Tyr, tutaj! Poczul nagle, ze przepelnia go energia i podniecenie. Ruszyl w jej strone, powoli, zeby nie wygladalo na to, ze tak mu spieszno. Staral sie zachowac obojetna, kamienna twarz, pokazac, jaki jest cool. Bella chciala sie z nim zobaczyc? W porzadku, przeplyw danych bez zaklocen i tak dalej, nie ma sprawy. Ale powoli, bez pospiechu. Skonczylo sie raczej na dobrych checiach, bo znalazl sie przy niej w okamgnieniu. -Czesc, Bella. -Wybieramy sie do centrum handlowego. Pojedziesz z nami? Usmiechnal sie. I w tej samej chwili, kiedy otwieral usta, zeby powiedziec jakby od niechcenia: Jasne, dlaczego nie?" zobaczyl Nadine, wychodzaca wlasnie ze szkoly. Nadine spostrzegla go i odwrocila glowe. Bella zainteresowala sie, na kogo Tyrone patrzy i sama spojrzala w tamta strone. Rzucila tylko krotkie, przelotne spojrzenie i udawala, ze nic nie bylo, ale Tyrone zorientowal sie w sytuacji. Nadine zostala poddana inspekcji, z wynikiem negatywnym i od razu skreslona, wszystko w pol sekundy, jeden rzut oka i dziekujemy bardzo. I nagle Tyrone Howard w wieku prawie czternastu lat znalazl sie na rozdrozu wiedzac, ze stoi przed wyborem drogi na reszte swego zycia. Drogi, ktore mial przed soba, rozchodzily sie pod katem prostym i nie istniala mozliwosc przejscia z jednej, na druga, kiedy juz dokona wyboru. Masz w reku telefon, Tyrone i dwa numery. Pod ktory zadzwonisz? A moze jednak nie bedzie musial wybierac? Powiedzial: - Spotkajmy sie na przystanku. Mam jeszcze cos do zalatwienia. Bella nie byla moze najjasniejsza dioda na tablicy rozdzielczej, ale nie byla tez na tyle przycmiona, zeby nie zorientowac sie natychmiast, co zamierzal zrobic. I nie omieszkala mu o tym powiedziec: - Jedziemy do centrum handlowego teraz, Tyr. - Nie musiala dodawac, ci oznacza to teraz, albo nigdy, Tyrone. Twoj wybor. Cholera. Tak milo byloby zjesc ciastko i nie stracic go, ale bylo to niemozliwe. Nie ma mowy, nie ma szans, pelne pomieszanie danych. Chwila rozciagnela sie do kilku milionow lat. Czul sie, jakby mial zaraz eksplodowac. Szlag by to trafil! Mozesz chodzic z jedna, albo z druga, ale nie mozesz miec ich obu. Niech to diabli! Podjal decyzje. - Nadine! Hej, Nadine! Zaczekaj! Nadine odwrocila sie i zauwazyl, ze wygladala na zaskoczona. Nie smial spojrzec na Belle, chociaz bardzo chcialby zobaczyc wyraz jej twarzy. Otrzymal druga szanse dostania sie do raju i wlasnie wyrzucil ja do kosza na smieci. Mial chec uciec i schowac sie gdzies. Nadine usmiechnela sie, a jej twarz nie wydawala sie taka pospolita. Kiedy do niej podszedl, powiedziala: - Twoja przyjaciolka wlasnie odeszla bez ciebie. I nie wygladala na najszczesliwsza. Wzruszyl ramionami. -I co z tego? - Czul sie podle, ale jednoczesnie wspaniale. - Jak twoja reka? Pojdziemy troche porzucac? -Mowisz powaznie? -Calkiem powaznie. Jej usmiech stal sie jeszcze bardziej promienny. - Z moja reka jest juz o wiele lepiej. Chodzmy porzucac. Idac kolo niej, Tyrone poczul, ze sam tez sie zaczyna usmiechac. Tata cos mu o tym mowil. Kiedy postapisz slusznie, prawie zawsze poczujesz sie lepiej, niz gdybys tego nie zrobil. Jeden zero dla starego. Gorna kreda, czwartek, 14 kwietnia dzisiejszy obszar zachodniej Francji - Wyglada na to, ze umie plywac - powiedziala Saji. Jay zatrzymal Humvee i wylaczyl silnik. Slady potwora prowadzily na brzeg morza i znikaly w wodzie. Po piasku plazy raz po raz przetaczaly sie niewielkie, jakby jedwabiste fale z niegroznymi bialymi grzywami. - Na to wyglada - przyznal jej racje. -I co teraz? -Zmieniamy pojazd. Lodz, czy smiglowiec? Osobiscie wole smiglowiec. -Moge to zrozumiec. Lepiej byc kilkadziesiat metrow nad bestia niz zeglowac po morzu, ryzykujac, ze potwor wychynie z glebin jak Moby Dick. Jay skinal glowa. - Ujemna strona jest to, ze lodz mozemy uzbroic lepiej niz smiglowiec. Musimy ograniczyc sie do broni, ktora zdolamy udzwignac, wiec jesli dostrzezemy bestie z powietrza, jedno z nas bedzie sie musialo wychylic i strzelac do niej. Recze, ze nie chcialabys odpalic pocisku rakietowego, siedzac na pokladzie smiglowca. Gazy wylotowe zalatwily by nas rownie skutecznie, jak sam pocisk, gdyby w nas trafil. -Coz za przyjemna perspektywa. Skad to ograniczenie w wyborze broni? -Coz, nawet podczas symulacji musisz sie zastanowic, jak wygladalaby rzeczywista sytuacja. To cos jest wieksze, silniejsze i szybsze od nas, a my nie mozemy tak po prostu zrzucic na to bomby atomowej, bo nie dysponujemy zadna, ktora bylaby skuteczna wobec sprzetu i oprogramowania, jakie mamy przeciw sobie. - Wysiadl z transportera i popatrzyl na brzeg. Wyjal reczny odbiornik GPS z kieszeni kurtki i spojrzal na wyswietlacz. - Tutaj troche oszukalem w moim scenariuszu - powiedzial. - Powinienem spogladac na papierowa mape, bo w tamtych czasach nie bylo, oczywiscie, nawigacji satelitarnej. Ale na to mozemy sobie pozwolic. Niestety, w zadnym razie nie przeszedlby okret podwodny klasy Seawolf. Trudno. Ale nawet nie jestem pewien, czy ten akwen w ogole dotrwa do naszych czasow. Nie jestem najmocniejszy w historii Ziemi. Saji wysiadla z transportera, przeciagnela sie i spytala: - A gdzie my wlasciwie jestesmy? -Na wybrzezu Francji. A tam, za horyzontem bedzie kiedys Wielka Brytania. -I w swiecie rzeczywistym wlasnie tam prowadza slady? -Na to wyglada. -Pomaga ci to choc troche w budowaniu twojej teorii? Jay skinal glowa. - Tak. Moze. -Dalej scigamy te bestie? -O, tak. Chcialbym tylko wyskoczyc na chwile z rzeczywistosci wirtualnej, zeby sprawdzic pare rzeczy i zadzwonic do szefa. Mysle, ze powinienem mu przedstawic swoja teorie. Tak na wszelki wypadek. Czwartek, 14 kwietnia Londyn,Anglia W sali konferencyjnej MI-6 Michaels czekal, az holograficzny projektor pokaze Jaya. Oprocz niego byli tam jeszcze Toni, Howard, Fernandez i Angela Cooper.Michaels powiedzial: - Chcialem, zebyscie wszyscy to uslyszeli, wiec poprosilem, zeby przelaczono Jaya tutaj. Zaraz bedziemy z nim rozmawiac. Sa jakies inne sprawy, zanim zaczniemy? Zglosil sie Howard. - Jestesmy umowieni na spotkanie z tym emerytowanym majorem w posiadlosci jego pracodawcy w... - spojrzal na ekran swego elektronicznego notatnika - w Sussex, dzis po poludniu. -Wspaniala wycieczka - powiedziala Angela. -Piekna okolica, chociaz drogi sa tam dosc waskie. - Brak doniesien o nowych atakach na glowne sieci, czy systemy wojskowe - zameldowala Toni. - Wyglada na to, ze nasz haker sie wycofal, przynajmniej na razie. -Z radoscia powitam kazda dobra wiadomosc -powiedzial Michaels. -No, jest Jay. Projektor wyswietlil nad stolem holograficzny obraz twarzy Jaya. - Dzien dobry, szefie. - Jego glos brzmial znow prawie zupelnie normalnie. Jay szybko dochodzil do siebie. -Jay, to jest Angela Cooper z MI-6. Pozostalych znasz. Jay mruknal cos na powitanie. -No, dobra, mow, do czego doszedles. Jay westchnal. - Coz, nie ma tego zbyt wiele. Przesledzilismy... przesledzilem troche ten destrukcyjny program i wyglada na to, ze trop prowadzi w waszym kierunku. Moze to tylko przypadek, a moze cos wiecej, nie wiem. Znow rusze tymi sladami, kiedy tylko skonczymy rozmawiac. Duzo o tym myslalem. Zaden ze znanych nam komputerow nie potrafilby zlamac w taki sposob szyfru, opartego na liczbach pierwszych, nawet wiele komputerow, pracujacych rownolegle nie uporaloby sie z takim problemem, wiec to musi byc cos innego. A kiedy czlowiek zada sobie pytanie, jakiego rodzaju komputer moglby temu sprostac, na mysl przychodzi przede wszystkim komputer kwantowy. Rozmawialismy juz o tym. Szkopul w tym, ze zaden komputer kwantowy nie wyszedl dotad poza wczesne stadium eksperymentalne, wiec zaden nie dysponuje moca obliczeniowa, niezbedna do czegos takiego. -Jestem ciemny jak tabaka w rogu - powiedzial Fernandez. - Co to jest komputer kwantowy? Jay wyglosil krotki wyklad, wyjasniajac pojecie bitow kwantowych i superpozycji. Michaels byl zaznajomiony z ta teoria, ale - jak slusznie zauwazyl Jay - nikt nie przedstawil dotad w pelni funkcjonalnego komputera kwantowego, wiec nie traktowali tego powaznie. -Ale jesli ktos ma taki komputer? - ciagnal Jay. -W pelni funkcjonalny model? Maszyne ze stu, albo dwustu qbitami? Szyfry oparte na liczbach pierwszych bylyby dla takiego komputera dziecinna zabawka. -Przeciez to czysta teoria - zaprotestowala Toni. -Zgadza sie, ale poweszylem troche. Zaden z wojskowych systemow, przestawionych na standard AMPD* nie ucierpial z powodu tych atakow. Moze to przypadek, ale komputer kwantowy bylby bezradny wobec standardu AMPD, bez wzgledu na swoja moc obliczeniowa. Oczywiscie tylko nieliczni przeszli na razie na ten nowy standard." -No dobrze - powiedzial Michaels - ale jesli ktos stworzylby taka maszyne, to czy my nie dowiedzielibysmy sie o tym? - Kiedys na pewno. Nie mozna tego ukrywac w nieskonczonosc, ale przez jakis czas... Oprzyrzadowanie, ktore jest do tego potrzebne, nie nalezy do standardowego wyposazenia szkolnej pracowni komputerowej. Nie kupi sie go takze w najblizszym sklepiku z artykulami elektronicznymi. Mowimy o wielkiej operacji, wymagajacej milionowych nakladow, urzadzen, wykonanych na indywidualne zamowienie, o wyspecjalizowanym personelu pomocniczym, programistach i tak dalej. Predzej, czy pozniej rzecz musialaby sie wydac, to nie jest cos, co mozna ukryc pod siatka kamuflazowa. Ale nawet, gdybysmy wiedzieli, ze cos takiego istnieje i gdzie, dopoki bylby to jedyny funkcjonalny egzemplarz, ci ktorzy nim dysponuja byliby wielkim, groznym wilkiem w stadzie owiec. -Ta koncepcja z komputerem kwantowym nie wydaje sie zbyt przekonywujaca - powiedziala Toni. - Dysponujesz jakimis informacjami, ktore by ja potwierdzaly? -Nie mam zadnego konkretnego dowodu - przyznal Jay. - Z drugiej strony, gdyby cos takiego istnialo, mielibysmy odpowiedz na nasze wszystkie pytania. -I jako ekspert uwazasz, ze istnieje? - To pytanie zadal Howard. *Abstractmultidimensionalpointdistance encryption kryptografia oparta na abstrakcyjnej przestrzeni wielowymiarowej [przyp. tlum.]. -Tak jest, sir. Nic innego nawet w przyblizeniu nie pasuje. Pogrzebalem w Sieci i wyszukalem wszystkich naukowcow, ktorzy kiedykolwiek publikowali cos na ten temat. Na liscie jest i paru facetow z Wielkiej Brytanii. Jeden z nich - Peter Bascomb-Coombs - pare lat temu przedstawil kilka genialnych rozwiazan teoretycznych. Jest o klase lepszy od wiekszosci pozostalych, ktorzy zajmuja sie ta problematyka. Daleko mi do jego poziomu. Nie wiem, czy w ogole ktos mu dorownuje. Pracowal kiedys w Londynie, ale potem gdzies zniknal. -Mamy go uwazac za potencjalnego sprzymierzenca, czy raczej za podejrzanego? - zapytal Howard. -Tak, czy inaczej, na waszym miejscu sprobowalbym z nim porozmawiac. Nie moge znalezc adresu jego poczty elektronicznej. Troche to dziwne, zeby facet tego kalibru po prostu zniknal. Byl za mlody, zeby przejsc na emeryture, a gdyby mu sie cos stalo, z pewnoscia pojawilyby sie o tym wzmianki w mediach. - Przekaz nam, co o nim wiesz, a my poszukamy tu, na miejscu - powiedzial Michaels. -Juz wam to przeslalem - odparl Jay. Po chwili powiedzial: -Musze wracac na polowanie. Mysle, ze uda mi sie dopasc te bestie, jestem juz blisko. -Uwazaj, Jay - powiedziala Toni. Nie musiala mu przypominac, dlaczego. Sam powinien o tym wiedziec najlepiej. -Jasne. Dzieki. Bede was informowal. Angela wystukiwala polecenia na klawiaturze swego notebooka. Kiedy Jay sie rozlaczyl, uniosla wzrok. -Mam informacje Jaya na temat tego Bascomb-Coombsa. Uruchomilam przeszukiwanie... oho! - Co takiego? - spytal Michaels. -Mamy go - odpowiedziala. - Pracuje w ComCo U.K. To prywatna firma komputerowa, produkujaca, miedzy innymi, nowoczesne plyty glowne do stacji roboczych. -I co w tym dziwnego, ze komputerowy maniak pracuje w firmie komputerowej? - mruknal Fernandez. -W zasadzie nic - powiedziala - ale ComCo U.K. nalezy do lorda Geoffreya Goswella. Michaels zastanawial sie przez chwile, gdzie slyszal to nazwisko. Po chwili sobie przypomnial. Howard skojarzyl to sekunde wczesniej. - To ten sam facet, ktorego szef ochrony byl wtedy w ksiegarni z naszym Ruzjo? - Tak, to on - powiedziala Angela. -Patrzcie, patrzcie, jaki ten swiat maly - mruknal Howard. - Ale prawdopodobnie to bez znaczenia - ciagnela Angela. - Do Goswella nalezy kilkanascie firm komputerowych, rozrzuconych po calym kraju i zatrudniajacych tysiace ludzi. Wszedzie w Anglii, Szkocji, Walii, czy w Irlandii mozna spotkac kogos, kto dla niego pracuje, albo zna kogos takiego. Michaels pokrecil glowa. Nie bardzo wierzyl w takie zbiegi okolicznosci. Pewnie, zdarzaly sie juz dziwniejsze rzeczy, ale ta sprawa zrobila sie nagle bardzo podejrzana. - Wiecie co? Odlozmy na razie te rozmowe z Peelem. Powiedzcie mu, ze wszystko sie wyjasnilo i ze ewentualnie skontaktujecie sie z nim pozniej, gdyby zaszla potrzeba. Sadze, ze powinnismy sie dowiedziec czegos wiecej o jego szefie, zanim sie tam zjawimy. Howard skinal glowa, podobnie Fernandez i Toni. Angela usmiechnela sie do niego i poczul, ze serce przestalo mu bic na chwile. Nie spojrzal na Toni. Bal sie takiego ryzyka. Czwartek, 14 kwietnia Londyn, Anglia Peel przejezdzal kolo gazowni na Old Kent Work. Byl wsciekly. Poprzedniego dnia Bascomb-Coombs wzial sobie wolne i nigdzie nie mozna go bylo znalezc. Ludzie Peela zameldowali, ze naukowca nie ma w mieszkaniu, a jego samochod przez caly dzien stal w garazu. Nie odbieral tez telefonu komorkowego. Peel po raz drugi zajrzal do zakladow komputerowych, ale na prozno. Gdzie on sie, u diabla, podziewal? Major wiedzial, ze to jego wina. Odwolal swoich ludzi, prowadzacych inwigilacje Bascomb-Coombsa, poniewaz sam chcial sie nim zajac. Wolal, zeby jego ludzi przy tym nie bylo i teraz, kiedy sukinsyn gdzies zniknal, Peel mogl winic tylko siebie. Gdzie ten dran sie zaszyl? I dlaczego zniknal? Zadzwonil telefon. -Slucham, tu Peel. -Major Peel? Tu Angela Cooper. Ta kobieta z wywiadu. Jakby nie mial juz dosc na glowie. Dzwonili do niego co jakis czas w zwiazku z tamta sprawa w Irlandii. Kiedy tylko jakis irlandzki oberwaniec wysadzil cos w powietrze, zawsze kontaktowali sie z Peelem, jakby to on odpowiadal za tych szalencow. - Ach, pani Cooper. Nie zapomnialem, ze jestesmy umowieni dzis po poludniu. -Tak sie sklada, sir, ze nie bedziemy musieli z panem rozmawiac. Sprawa, ktora sie zajmujemy juz sie wyjasnila. Przepraszam, ze pana niepokoilismy. Dzieki ci Panie i za to. Przynajmniej nie bedzie sobie musial zaprzatac glowy tymi idiotami. - Och, nic sie nie stalo. - Musze konczyc. Dziekujemy panu za gotowosc do wspolpracy. Kiedy sie rozlaczyla, Peel upewnil sie w lusterku wstecznym, ze Ruzjo nadal jedzie za nim. I co teraz, stary? Nasz najwyrazniej nieobliczalny naukowiec wyfrunal z gniazdka. Oklamywal cie, probowal cie zabic, oszukal cie na okragly milion. Musisz go znalezc i rozwiazac ten problem, zanim sie jeszcze bardziej skomplikuje. Latwo powiedziec. Dzien byl cieply, sloneczny. Howard, w cywilnym ubraniu, bez pospiechu szedl ulica kilka przecznic od MI-6, cieszac sie pogoda i miastem. Londyn byl bardzo kosmopolitycznym miejscem. Mijali go ludzie w najdziwniejszych strojach, mowiacy obcymi jezykami i najwyrazniej zadomowieni w tym angielskim miescie. Obok niego Julio, tez po cywilnemu, usmiechnal sie do dwoch nastolatek, ubranych w mikrospodniczki i buty na koturnach tak grubych jak ksiazka telefoniczna Waszyngtonu. Dziewczyny odpowiedzialy usmiechem, a Howarda obrzucily taksujacymi spojrzeniami. Chryste, obaj mogliby byc ich ojcami. A gdyby dziewczyny pospadaly z tych swoich monstrualnych butow, z pewnoscia polamalyby sobie nogi. Howard uniosl brwi, spogladajac na sierzanta. -Hej - powiedzial Fernandez. - Piekno jest przeciez zrodlem radosci, czyz nie tak? -Ale za deprawowanie nieletnich i w tym kraju idzie sie za kratki. Zdaje sie, ze niedlugo masz zostac mezem i ojcem, prawda? - Nie badz taki sztywny, John. Co w tym zlego, ze czlowiek sobie popatrzy? -Byles dotad kawalerem, Julio. Jestes pewien, ze potrafisz sie zmienic? -Mowiac zupelnie szczerze, nie wiem. Mysle, ze tak. Bede sie staral, jak umiem najlepiej. Ale wiesz rownie dobrze, jak ja, ze zaden plan bitewny nie wytrzymuje pierwszego starcia z wrogiem. - Traktujecie malzenstwo jak wojne, sierzancie? -Moze niezupelnie wojne, raczej jak teren nieznany. To znaczy, chcialem powiedziec, ze kocham Jo, chce sie budzic obok niej kazdego ranka, bedzie matka mojego dziecka, ale przeciez nie jestem osiemnastoletnim rekrutem z prowincji. -Przynajmniej co do tego masz racje. - Zamyslil sie na chwile, po czym zmienil temat: - A co sadzisz o tej sprawie? Julio wzruszyl ramionami. - Ten Goswell jest bardzo ustosunkowany i nikt nie smie powiedziec o nim zlego slowa. Skad my to znamy? Moze rzeczywiscie nie ma z tym wszystkim nic wspolnego. Ale nie slyszalem dotad o zadnym znanym polityku, czy biznesmenie, ktory mialby zupelnie czyste rece. I wydaje mi sie co najmniej dziwne, ze taki Ruzjo skumal sie z majorem, pracujacym dla Jego Lordowskiej Mosci. -Jakbys mi to z ust wyjal. Z naprzeciwka zblizala sie wspaniala mulatka w czarno-czerwonej sukience z jedwabiu. W butach na koturnach miala ponad metr osiemdziesiat. Moze byla modelka. Minela ich w obloku drogich perfum. Julio odwrocil sie i spogladal za nia. Howard tez spojrzal, chociaz staral sie zrobic to dyskretnie. -Od tylu tez dobrze wyglada - powiedzial Julio. - Prawda, pulkowniku? Zauwazyl dyskretne spojrzenie Howarda. Pulkownik usmiechnal sie ze skrucha. - Musze przyznac, ze tak. -I ty to mowisz? Wzorowy maz i ojciec? Howard nic nie odpowiedzial, usmiechal sie tylko. -I co teraz, John? -Wywiad brytyjski dostarczy nam wszelkich informacji, ktore, ich zdaniem, powinnismy miec i zobaczymy, co i jak. A potem zrobimy, co do nas nalezy i wracamy do domu. Tyle tu pieknych kobiet, ze zaczyna mi brakowac zony. Fernandez parsknal smiechem. Czwartek, 14 kwietnia Londyn,Anglia Kiedy Toni wrocila z toalety do sali konferencyjnej, Alex i Cooper stali przy stole, rozmawiajac. Stali tak blisko siebie, ze praktycznie mogli sobie szeptac do ucha.Toni poczula uklucie zazdrosci. Zobaczyli ja, ale nie odsuneli sie od siebie. To dobrze. Gdyby odskoczyli od siebie na jej widok, mialaby sie czym martwic. Zreszta, znala Alexa i wiedziala, ze nie ma powodow do niepokoju. -Cos nowego? - spytala. -Mamy informacje wywiadu na temat Goswella i Peela - odpowiedzial Alex. - Pojawilo sie pare interesujacych aspektow. Pulkownik Howard i sierzant Fernandez zaraz tu beda. Ledwie to powiedzial, obaj mezczyzni weszli do sali konferencyjnej. -Angelo, twoja kolej. Cooper zaczekala, az wszyscy usiada. Wcisnela klawisz na klawiaturze swojego notebooka i nad stolem konferencyjnym pojawil sie holograficzny obraz. -To posiadlosc lorda Geoffreya Goswella w Sussex - rozpoczela. -Nazywa sie Cisy. Goswell spedza tam wiekszosc czasu. Posiadlosc ma sto kilkadziesiat hektarow. Znajduje sie tam rezydencja, kilka mniejszych domow mieszkalnych i rozne budynki gospodarcze. Nad stolem pojawialy sie kolejne obrazy. -Jego lordowska mosc jest wdowcem i mieszka w Cisach samotnie, tylko ze sluzba. Ma mieszkania w Londynie, Brighton, Manchesterze, wille na poludniu Francji, domy w Walii, Szkocji, Irlandii, Hiszpanii, Portugalii, w Indiach i w Stanach Zjednoczonych. Tu jest lista firm, ktore naleza do niego w calosci lub czesciowo. Jego osobisty majatek jest szacowany na prawie dwa miliardy. -Coz za brzemie - mruknal Fernandez. Cooper kontynuowala: -Peel, o ktorym mielismy juz okazje rozmawiac, jest szefem ochrony osobistej Goswella. Ma kilku, a moze nawet kilkunastu ludzi, samych bylych wojskowych, ktorzy - uzbrojeni po zeby - dzien i noc strzega posiadlosci. - Myslalem, ze bron palna jest w tym kraju nielegalna - wtracil Howard. Cooper odpowiedziala: - W wypadku zwyklych obywateli rzeczywiscie tak jest. Obowiazuje calkowity zakaz posiadania broni krotkiej, bron mysliwska musi pozostawac w zamknieciu caly czas miedzy polowaniami, czy strzelaniem do celu. Nikomu nie wolno posiadac broni o charakterze wojskowym. -Niech zgadne: Jesli ktos ma w skarbonce pare miliardow, obowiazuja go inne reguly, prawda? -wtracil Fernandez. Cooper usmiechnela sie blado. - Wlasnie tak. -Kontynuuj, prosze - powiedzial Alex. - Powstrzymajmy sie na razie z uwagami, dobrze? -Wyslalismy kilka ekip na drogi, prowadzace do posiadlosci. Niespelna godzine temu przyjechal tam wynajety samochod. Sprawdzilismy w firmie i okazalo sie, ze wynajal go wczoraj w Southampton Peter Bascomb-Coombs. Naszym agentom udalo sie zrobic zdjecie kierowcy tego samochodu; nie jest zbyt wyrazne, ale wydaje sie, ze to ten naukowiec. Ta informacja wzbudzila powszechne zainteresowanie. - Major Peel, ktorego rowniez inwigilujemy, jest w tej chwili w drodze z Londynu do Sussex. Powinien dotrzec do Cisow mniej wiecej za godzine. -Zadnego sladu Ruzjo? - spytal Alex. -Zadnego. -A moze jest juz na terenie tej posiadlosci? -To mozliwe - przyznala Cooper. - Dopiero za poltorej godziny otrzymamy satelitarny obraz tego obszaru. Zreszta, na podstawie zdjec satelitarnych trudno byloby go zidentyfikowac, nawet jesli tam jest i przechadza sie na otwartym terenie. Na mocy ustawy o bezpieczenstwie narodowym zainstalowalismy podsluch telefoniczny, obejmujacy zarowno linie naziemne, jak i monitorowanie telefonow komorkowych. -To milo, kiedy tak latwo mozna uzyskac zgode na podsluch - wtracil Alex. -Prawde mowiac, to wcale nie bylo takie latwe -odparla Cooper. -Dotychczas nie uzyskalismy z tego zrodla zadnych istotnych informacji. I tak, w skrocie, przedstawia sie sytuacja. - Mam wrazenie, ze wszystkie owce sa w jednej zagrodzie. Powinnismy tam wpasc na pogawedke -stwierdzil Fernandez. Cooper spogladala przez chwile na obraz holograficzny, a potem wbila wzrok w stol. Czula sie wyraznie zaklopotana, co Toni niezbyt przeszkadzalo. W koncu Cooper powiedziala: - Coz, zgadza sie, bylby to logiczny nastepny krok. -Ale...? - spytal Howard. -Moze wam wydac sie to troche dziwne - odpowiedziala - ale nie mozemy tak po prostu tego zrobic. -Dlaczego nie? - spytala Toni. - Mamy podejrzanego o dokonanie przestepstwa komputerowego, ktore wstrzasnelo polowa swiata, i wiemy, gdzie ten osobnik sie znajduje. Nie moge uwierzyc, ze nie chcielibyscie zamienic z nim paru slow. Z nim i z facetem, dla ktorego pracuje. Toni spostrzegla, ze Julio i John Howard skineli potakujaco glowami. Alex tez wygladal na zainteresowanego uslyszeniem odpowiedzi. -To prawda - przyznala Cooper. - Ale tutaj takie sprawy zalatwia sie troche inaczej. Wyobrazcie sobie, ze u siebie, w Stanach, zechcielibyscie nagle przesluchac jakiegos miliardera, ktory bylby zarazem wplywowym politykiem. Senatora, a moze nawet prezydenta. Przeciez nie moglibyscie tak po prostu zapukac do jego drzwi i zazadac rozmowy, prawda? -Nie - przyznal Alex. - Ale gdybysmy mieli uzasadnione podejrzenia, ze taki ktos jest zamieszany w powazne przestepstwo, gdybysmy mieli powody przypuszczac, ze w wyniku dzialan tego kogos setki ludzi stracily zycie, dostalibysmy od sedziego nakaz rewizji, czy nakaz aresztowania. Zdarzalo sie, ze zmuszalismy naszego prezydenta do skladania zeznan, chociaz wcale tego nie chcial. Byl nawet impeachment*. - Procedura usuniecia prezydenta z urzedu za zlamanie prawa [przyp. tlum.]. -Ale dopiero po wielu tygodniach konsultacji z jego adwokatami - dodala Cooper. - A impeachment byl tylko czyms w rodzaju klapsa - przeciez zaden prezydent nie zostal oskarzony i uznany za winnego, prawda? -Musial jednak poddac sie tej procedurze - odparl Alex. - Nikt nie stoi ponad prawem. -Tutaj tez nikt nie stoi ponad prawem, Alex, ale to maly kraj i chociaz dokladamy staran, zeby wprowadzic go w XXI wiek, przynaleznosc do wyzszych sfer wciaz bardzo sie liczy. Lord Goswell znajduje sie na szczycie wladzy. Chodzil do szkoly z czlonkami Izby Lordow. Jest arystokrata, zna najlepszych adwokatow, notariuszy, sedziow, szefow policji. Co pare tygodni spotyka sie na herbatce z premierem konserwatywnego rzadu. Jednym skinieniem reki moze sprawic wiecej, niz parlament przez caly tydzien. Grywa w brydza z krolem. Juz uzyskanie zgody na podsluch graniczylo z cudem; udalo sie tylko dlatego, ze Goswell o niczym nie wie. Do takiego kogos nie mozna po prostu zastukac i zazadac czegokolwiek. Dowiedzenie sie czegos od niego wymaga dlugich, uprzejmych negocjacji. Co innego zadzwonic do jego szefa ochrony i zapowiedziec sie na rozmowe, a co innego wystapic z zadaniami wobec jednego z najbogatszych i najbardziej wplywowych ludzi w kraju. Przez chwile nikt sie nie odzywal. Cisze przerwal Fernandez. Bzdura. Toni musiala powsciagnac usmiech. Calkowicie zgadzala sie z sierzantem. -Byc moze, sierzancie, ale polecono mi przekazac wam, ze rzad Jego Krolewskiej Mosci nie zwroci sie w tej sprawie do lorda Goswella, chyba ze za posrednictwem jego adwokatow, a i wtedy bardzo ostroznie. -Chociaz podejrzewamy, ze jest zamieszany w te ataki na systemy komputerowe? Cooper odwrocila sie do Toni. - Nawet gdybysmy mieli pewnosc, ze jest za nie odpowiedzialny, i potrafili to udowodnic, pani Fiorella. A nie mamy zadnych konkretnych dowodow poza bardzo slabymi poszlakami: Bascomb-Coombs, ktory byc moze jest w to zamieszany, a byc moze nie jest, pracuje u lorda Goswella i przebywa obecnie u niego z wizyta. To jeszcze niczego nie dowodzi, prawda? Toni wiedziala, ze Cooper ma racje. Ale czula, ze ten Bascomb-Coombs jest w to zamieszany, a Peel i Ruzjo maja z tym cos wspolnego. Ale co mogli zdzialac, jesli miejscowe wladze nie pozwalaly im nawet porozmawiac z tymi ludzmi? -Nie mozemy wlazic do domu jego lordowskiej mosci bez ozdobnego zaproszenia - powiedzial Alex. - W porzadku. A czy mozemy zastopowac Peela? -Przepraszam? -Mozecie wydac swoim agentom terenowym rozkaz zdjecia Peela i uniemozliwic mu powrot do posiadlosci Goswella? Cooper zmierzyla go wzrokiem. - Dlaczego mielibysmy to zrobic? - Sprobuje ci to wyjasnic. Zalozmy, ze ten Bascomb-Coombs jest odpowiedzialny za zamachy na systemy komputerowe. - W porzadku, przyjmijmy na chwile takie zalozenie. -Jesli jest odpowiedzialny, musi korzystac z czyjejs pomocy. Z tego, co mowi Jay Gridley wynika, ze rzecz nie jest tania, wiec musi go popierac ktos znaczacy. -Zgoda. I co dalej? -Brzytwa Ockhama*. Bascomb-Coombs pracuje dla Goswella. Jest w domu Goswella. Ilu jest ludzi, ktorzy sa w stanie sfinansowac wielomilionowy projekt i utrzymac to w tajemnicy? Czy nie musi to byc ktos z wielka sila przebicia? Na przyklad ktos, kto jest jedynym wlascicielem nowoczesnej firmy komputerowej? W ten sposob dochodzimy do Goswella. A czy szef ochrony osobistej Goswella nie wie, kim jest Bascomb-Coombs? Jesli wart jest pieniedzy, ktore dostaje, z pewnoscia sprawdza ludzi, przyjazniacych sie z jego pracodawca. Gdybym to ja odpowiadal za bezpieczenstwo kogos tak bogatego, chcialbym wiedziec wszystko o kazdym, kto pojawia sie u niego w domu. Moja sprawa byloby zdobycie informacji, co jego goscie jedli na sniadanie, w ktorej restauracji i jaki zostawili napiwek. -Mowisz, ze Bascomb-Coombs jest tym szalonym hakerem, ze Goswell o tym wie i Peel takze wie. Twoj wywod logiczny jest slaby, nawet jesli zaakceptowac zalozenie wyjsciowe. - A jednak brzmi to sensownie, skoro wszyscy wymienieni popijaja sobie razem herbatke, czyz nie tak? Na twarzy Cooper pojawil sie usmieszek. - Daj spokoj, Alex, ludzie, ktorzy spotykaja sie na herbacie nie zwierzaja sie przeciez sobie nawzajem ze wszystkich tajemnic, prawda? Alex oblal sie rumiencem. John Howard odwrocil sie i zapatrzyl w pusta sciane, jakby go nagle - Zasada filozoficzna i naukowa, gloszaca, ze "bytow nie nalezy mnozyc bez koniecznosci", tzn. przedkladajaca rozwiazania proste nad skomplikowane i nakazujaca wyjasnianie nowych zjawisk w oparciu o to, co zostalo juz poznane. Sformulowana w sredniowieczu przez Williama Ockhama (Occama), angielskiego mnicha, teologa i filozofa [przyp. tlum.]. zafascynowala. Usmiech Cooper stal sie szerszy, cieplejszy. Wszystko to jeszcze niczego nie dowodzilo, ale Toni doznala nagle strasznego przeczucia: Boze! Czyzby Alex przespal sie z ta suka? Jak to mozliwe? Kiedy? Boze swiety, dlaczego? Alex odchrzaknal i powiedzial: - Przeciez wiemy, ze Peel ma jakies powiazania z Ruzjo i ze smiercia tamtego faceta w ksiegarni. -Koroner uznal, ze byla to smierc samobojcza. -Zgadza sie, ale najpierw ktorys z nich, Peel albo Ruzjo, wpakowal mu kulke! Peel musi cos o tym wszystkim wiedziec. Dobrze wiesz, ze mam racje. Przymknijcie go i niech skruszeje, zanim zgina kolejni ludzie, a zycie milionow znow pograzy sie w chaosie. Zapadla cisza. Toni siedziala ze wzrokiem wbitym w Cooper, nekana strasznymi podejrzeniami, przy ktorych wszystko inne wydawalo sie bez znaczenia. Niewazny byl Peel, Goswell, czy Ruzjo. Nic nie bylo wazne. Czy Alex ja zdradzil? Na pewno nie. Nie moglby. A moze jednak? Czula sie fatalnie. -W porzadku - przerwala cisze Cooper. - Bede musiala wystapic o zgode dyrektora Helmsa, ale sadze, ze mozemy na to pojsc w interesie bezpieczenstwa narodowego. Czwartek, 14 kwietnia autostrada M23, na poludnie od Gatwick Ruzjo kilkakrotnie odetchnal gleboko, probujac sie odprezyc. Podczas tej jazdy robil sie coraz bardziej spiety, mocniej chwytal kierownice, pochylal sie do przodu, a wiedzial, ze to niedobrze, ze powinien byc teraz rozluzniony. Spiety czlowiek nie reaguje we wlasciwy sposob. A jednak zawsze tak z nim bylo, mimo tych wszystkich lat i tych wszystkich zabitych, idacych na jego konto i musial swiadomie pokonywac to napiecie. Widzial przed soba, na innym pasie ruchu, szara Toyote, ktora dwaj ludzie jechali za Peelem od samego Londynu. Teraz Toyota trzymala sie piecdziesiat metrow za samochodem majora, korzystajac z oslony innych pojazdow znajdujacych sie na autostradzie. Ci dwaj byli tak pochlonieci sledzeniem Peela, ze nie zauwazyli Ruzjo. Kiedy tylko ich wypatrzyl, wybral numer zapisany w pamieci telefonu komorkowego i wypowiedzial tylko jedno slowo: - Towarzystwo. - To wystarczylo, zeby ostrzec Peela. -Rozumiem. Zadzwonie pozniej - odpowiedzial major. Mineli lotnisko Gatwick i jechali dalej autostrada na poludnie, jakby kierowali sie do posiadlosci w Sussex. Zadzwonil telefon komorkowy, ktory Ruzjo polozyl na fotelu pasazera. - Slucham. - Zauwazyli cie? -Nie. -To dobrze. Za jakies trzy kilometry zjezdzamy z autostrady i kierujemy sie na wschod. Po pieciu kilometrach przy szosie bedzie wielki dab, obok skrzyzowania z boczna droga, odchodzaca w prawo. Po trzech kilometrach jazdy ta droga, po lewej stronie bedzie duza szopa, w ktorej strzyga owce. Tam sobie z nimi pogadamy. Pojedz przodem i przygotuj wszystko, dobrze? -Jasne. Ruzjo kciukiem nacisnal klawisz, przerywajacy polaczenie. Przyspieszyl i bez trudu wyprzedzil zarowno szara Toyote, jak i samochod Peela. Byl przed nimi o kilkaset metrow, kiedy zjezdzal z autostrady. Ludzie w szarej Toyocie nie zwrocili na niego uwagi. Dab byl tam, gdzie powinien - Ruzjo sprawdzil odleglosc na liczniku samochodu. Znalazl tez szope - stala na lace, w poblizu pasly sie owce, dookola nie bylo zadnych innych zabudowan. Idealne miejsce na rozmowe, ktorej nikt postronny nie powinien slyszec. Ruzjo wjechal do szopy i zamknal za soba wrota. Wnetrze bylo zakurzone. W powietrzu pachnialo sianem, welna i jakby roztopionym woskiem. Gospodarskie zapachy, ktore przywiodly mu na mysl wspomnienia z czasow, kiedy jeszcze zyla Anna. Sprawdzil wyjscia - na dole zauwazyl jeszcze dwa, oprocz tego, ktorym wjechal i dwa otwory na gorze, z ktorych zwisaly liny na bloczkach. Peel byl profesjonalista; kiedy przyjedzie, na pewno ustawi samochod tak, zeby ukrywajacy sie w szopie Ruzjo mial wolne pole ostrzalu tych dwoch z Toyoty, kiedy wysiada z samochodu. Ruzjo uznal, ze major stanie zapewne przy mniejszych drzwiach, od strony poludniowowschodniej. Ruzjo sprawdzil magazynek Firestara i upewnil sie, ze ma naboj w lufie. Napial kurek i zabezpieczyl pistolet. Byc moze w ogole nie dojdzie do strzelaniny, ale gdyby okazalo sie to konieczne, mial osiem nabojow i na wszelki wypadek jeszcze siedem w drugim magazynku. Zaden pistolet tego typu nie byl calkiem odporny na zaciecia, ale Ruzjo uwaznie skontrolowal magazynki, wypolerowal wslizg nabojowy i upewnil sie, ze wszystko jest w porzadku. Po oddaniu kilku strzalow, kiedy dostal ten pistolet, przeladowal jeszcze recznie setke nabojow bez jednego zaciecia. Z tej odleglosci, jesli bedzie musial uzyc broni, wystarczy mu zaledwie kilka strzalow, a pierwszy naboj byl juz w lufie. Uslyszal nadjezdzajacy samochod; warkot silnika niosl sie daleko miedzy spokojnymi pastwiskami. Nabral gleboko powietrza, wypuscil je powoli, wykonal kilka cwiczen na rozluznienie miesni karku i ramion. Byl gotow. Dalsze posuniecia uzaleznial od tego, co zrobi Peel. Peel ustawil samochod tak, zeby Toyota musiala sie zatrzymac miedzy nim a szopa. Upewnil sie, ze pistolet luzno siedzi w kaburze i wysiadl. Drzwi zostawil otwarte i stanal tak, zeby czesciowo go oslanialy. Nie widzial Ruzjo, ale dostrzegl swieze slady opon, prowadzace do szopy, wiec wiedzial, ze jego czlowiek zajal pozycje. Na jego miejscu Peel ustawilby sie przy drzwiach, naprzeciw ktorych zaparkowany byl samochod i gotow byl sie zalozyc, ze byly agent Specnazu czekal wlasnie w tym miejscu. Czul sie o wiele lepiej, wiedzac, ze jego tylka pilnuje doswiadczony zawodowiec. Toyota zjechala z drogi i zatrzymala sie kolo szopy dokladnie w tym miejscu, ktore przewidzial Peel. Kiedy opadla chmura czerwonawego kurzu, wysiedli dwaj mezczyzni. Mieli na sobie wiatrowki, a sposob, w jaki sie poruszali, wyraznie swiadczyl, ze maja pod nimi bron. Nie wygladali jednak na gliniarzy. Jeden z nich byl brunetem sredniego wzrostu, drugi, nizszy i krepy mial krotko ostrzyzone rudawe wlosy. Wojsko? Wywiad? Diabli wiedza. - Dzien dobry, panowie. Czym moge sluzyc? Ryzawy powiedzial: - Majorze Peel, zechce pan udac sie z nami. - To nie bylo pytanie. - Jesli powiecie, kim jestescie i czego chcecie, moze dojdziemy do porozumienia, jak cywilizowani ludzie. -Nie jestesmy tu, zeby odpowiadac na pytania. Przyslemy kogos po panski samochod. Pan pojedzie z nami. -Nie sadze, zebym mial na to ochote - oswiadczyl Peel. - Zmuszeni jestesmy nalegac - powiedzial brunet. - Prosze tu podejsc, sir. I niech pan trzyma rece tak, zebysmy je dobrze widzieli. -Mozecie sobie nalegac, ile wam sie podoba. Mam swoje sprawy i nie bedziecie mi sie do nich wtracac. Mezczyzni wymienili spojrzenia i bez slowa odsuneli sie od siebie. To byla standardowa procedura postepowania z kims, kto mogl byc niebezpieczny. Nawet, gdyby potrafil bardzo szybko siegnac po bron, mialby do czynienia z dwoma przeciwnikami, wiec im dalej stali od siebie, tym trudniejsza byla jego sytuacja, zwlaszcza jesli obaj byli gotowi odpowiedziec ogniem. Zaden z nich nie siegnal jednak dotad po bron, co bylo dla Peela korzystne. -Prosze nie utrudniac, majorze - powiedzial ryzawy. - Panowie, radze wam nie wykonywac zadnych gwaltownych ruchow i trzymac rece z daleka od broni. Brunet usmiechnal sie. - Bardzo przepraszam, majorze, ale kazdy z nas jest od pana o dobre dziesiec lat mlodszy i dziesiec lat szybszy. Nie sadzi pan chyba, ze da pan rade nam obu? Taki dobry to pan nie jest. -Moze tak, a moze nie. Ryzykowalbym wiecej, gdybym byl tu sam. - W twoim samochodzie nikogo wiecej nie ma, Peel. Masz nas za glupkow? -Raczej tak. Jak sadzisz, chlopcze, dlaczego zatrzymalem sie akurat tutaj, w tym konkretnym miejscu? Ryzawy, ktory podczas tej wymiany zdan caly czas odsuwal sie od swojego partnera, przystanal teraz i rzucil mu krotkie spojrzenie. -Blefuje - powiedzial brunet. -Tak uwazasz? - spytal Peel, usmiechajac sie kpiaco. Jedziecie za mna tym japonskim samochodzikiem od samego Londynu. Myslicie, ze was nie widzialem? Mialem mnostwo czasu, zeby umowic sie z kolega w tym miejscu. Wygladacie na przyzwoitych chlopakow. Powiedzcie mi, kto was przyslal i co wiecie, a moze zostawie was przy zyciu. W przeciwnym razie... - Demonstracyjnie wzruszyl ramionami. -Zapomnij o tym - warknal brunet. - Nie jestesmy jakimis parszywymi zoltodziobami! Peel uniosl glos. - Panie Ruzjo, jest pan tam? Drzwi szopy otworzyly sie ze skrzypieniem zardzewialych zawiasow i pojawil sie w nich Ruzjo, nie wychodzac jednak na zewnatrz. - Jestem - powiedzial. Oburacz trzymal srebrzysty pistolet, wycelowany w bruneta. Obaj mezczyzni wzdrygneli sie zaskoczeni. Ludzie z doswiadczeniem wiedzieliby, ze nie maja szans. Nawet jesli ktos dobywal broni jak jakis Billy the Kid, niczego by nie wskoral, jesli byl juz na muszce. Ale ci dwaj wpadli w panike i siegneli po bron. Ruzjo mial na muszce bruneta, wiec ryzawy nalezal do Peela. Jednak zanim major zdazyl siegnac po bron, Ruzjo blyskawicznie oddal trzy strzaly, a po ledwie zauwazalnej przerwie jeszcze trzy. Szesc strzalow z odleglosci pieciu metrow, a odbylo sie to tak szybko, ze zabrzmialo jak dwie krotkie serie z pistoletu maszynowego. Cholera, szybki byl! Brunet i ryzawy padli jak zzete klosy. -Kurwa! - wrzasnal Peel i z wyciagnieta bronia podbiegl do lezacych. Obaj mieli pod wiatrowkami kamizelki kuloodporne, zobaczyl to, kiedy nad nimi stanal. Obie kamizelki zatrzymaly po dwa pociski, zgodnie z tym, do czego byly przeznaczone. Ale zadna kamizelka nie mogla byc skuteczna wobec tzw. metody z Mozambiku, jaka posluzyl sie Ruzjo: dwie kule w piers i jedna w glowe. Obaj mezczyzni zostali trafieni miedzy oczy i byli juz martwi, zanim upadli na ziemie. Peel nigdy nie widzial lepszego strzelania, nawet na treningu, nie mowiac o goracej sytuacji. Ruzjo byl jednak mistrzem. -Cholera, jak mam sie czegos dowiedziec, skoro zadnego nie zostawiles przy zyciu? Ruzjo odwrocil do niego swa smagla twarz i wzruszyl ramionami. Wyrzucil magazynek z pistoletu na ziemie, wsunal zapasowy, wyjety z kieszeni, po czym schylil sie i podniosl ten, ktory upadl. Wyprostowal sie i wyciagnal sobie z uszu silikonowe zatyczki, ktore wrzucil do kieszeni razem z prawie pustym magazynkiem. Dobry Boze! Ten facet musial miec nerwy ze stali, skoro pomyslal nawet o zatyczkach, zanim spokojnie rozwalil dwoch uzbrojonych mezczyzn, z niewiarygodna szybkoscia. W zylach mial pewnie lodowata wode zamiast krwi. Coz, nic juz nie mozna poradzic. Moze przy tych dwoch znajdzie sie cos, co pomoze ustalic, skad pochodza. Peel przeszukal kieszenie bruneta i z jednej z nich wyciagnal portfel. Otworzyl go i spojrzal na legitymacje za przezroczystym plastikiem. - O Boze! Ci dwaj sa z MI-6. Wlasnie zabilismy dwoch agentow wywiadu Jego Krolewskiej Mosci! Ruzjo znow wzruszyl ramionami, rozgladajac sie po okolicy w poszukiwaniu ewentualnych swiadkow. Oprocz owiec, na ktorych strzaly zdawaly sie nie robic wrazenia, w poblizu nie bylo zywej duszy. Peel pokrecil glowa. - Chodz, pomoz mi z cialami - powiedzial. - Mamy tylko pare minut, zanim ktos sie zorientuje, ze z tymi dwoma cos sie stalo. To sie nazywalo wdepnac w gowno. (Czwartek, 14 kwietnia Londyn, siedziba MI6 - Mamy problem - powiedziala Cooper do Michaelsa. - Stracilismy kontakt z zespolem, sledzacym Peela. Howard, Fernandez i Toni poszli do stolowki, zeby cos przegryzc, a Michaels znow znalazl sie sam na sam z Cooper w sali konferencyjnej. - Straciliscie kontakt? -Ponad pol godziny temu. Kiedy sie zameldowali po raz ostatni, poinformowali, ze zjezdzaja z autostrady M23 kolo Balcombe i szykuja sie do zatrzymania Peela. Od tego czasu nie udalo nam sie z nimi skontaktowac. -Macie jakis sposob, zeby ich odnalezc? -Nie bardzo. Transponder w ich samochodzie przestal nadawac kilka minut po ostatnim meldunku. Wiemy, gdzie byli wtedy. Wyslalismy juz zespol uderzeniowy na pokladzie smiglowca z zadaniem zbadania sytuacji. -Albo ich obezwladniono, albo zabito - powiedzial bez ogrodek. -Nie wiemy tego. -Nie wyslalibyscie smiglowca z zespolem uderzeniowym, gdybyscie nie sadzili, ze to prawdopodobne. Westchnela i polozyla mu reke na przedramieniu. Poczul cieplo jej dloni. - Tak, obawiamy sie, ze cos sie stalo. Stal z wzrokiem wbitym w jej reke. Po chwili cofnela ja. - Dla nas dwojga nie ma szans, co? -To... nie bylby dobry pomysl. Przykro mi. -Ale sprawilo ci to przyjemnosc? Dopoki tego nie przerwales? -Ee... tak, owszem. Usmiechnela sie smutno. - Dobrzy faceci zawsze sa juz z kims zwiazani... Szkoda. Ta twoja pani Fiorella ma szczescie, wiesz? - Sadze, ze to ja mam szczescie. Cofnela sie na neutralny dystans i spojrzala na zegarek. - Zespol uderzeniowy powinien sie wkrotce zameldowac. -Czy mozemy zatrzymac Peela? Jesli jest w drodze do posiadlosci Goswella? -W tej sytuacji watpie, czy dyrektor Helms poszedlby na ryzyko wyslania jeszcze jednego zespolu. Bezpieczniej byloby otoczyc Peela w Cisach, jesli rzeczywiscie tam jedzie i zajac sie nim pozniej. W stolowce MI-6 Fernandez przelknal kawalek czegos, co wygladalo jak stek salisburski z puree, podlany paroma litrami brunatnego sosu i zapytal: -Co sie dzieje z wicedyrektor? Fiorella przyszla do stolowki z Howardem i Fernandezem, ale zaraz przeprosila ich i odeszla. Wygladala blado. Howard spogladal na swoja tajska salatke z kurczaka. Nie byl plotkarzem, ale znal Julio przez cale swoje dorosle zycie; nie mieli przed soba zbyt wielu tajemnic. A wyraz twarzy Toni ostatecznie go przekonal. Musiala sie dowiedziec o nadobowiazkowych zajeciach Michaelsa. Howard nie wdawal sie w szczegoly: - Sadze, ze Toni i dyrektor moga miec jakies problemy osobiste. Julio przelknal kolejny kes, popil go woda i skinal glowa. -Cooper - powiedzial. - Szef sie do niej dobral? Howard uniosl brew. -Jest wspaniala, inteligentna i strzela do niego oczkami - ciagnal Julio. - A szef zaczyna sie interesowac czubkami swoich butow, kiedy tylko Cooper podejdzie za blisko. Ona wyglada zaborczo, a on - Jakby cos przeskrobal. Mnie sie to wydaje jasne. Zreszta, nie mowie niczego, o czym bys nie wiedzial. Zauwazyles to. Howard skinal glowa. - Tak. Julio wsadzil sobie do ust nastepna porcje brazovej, parujacej breji. - Zupelnie nie rozumiem, skad tyle narzekan na brytyjska kuchnie. Mnie smakuje -powiedzial. -Nie krepuj sie, wez dokladke. Do ich stolika podszedl mlody czlowiek. - Pulkownik Howard? Dyrektor Michaels chcialby sie z panem zobaczyc tak szybko, jak to mozliwe. Julio pospiesznie wepchnal sobie do ust nastepna porcje. Howard skinal glowa i wstal. Co tam znowu? Czwartek, 14 kwietnia w poblizu Balcombe, Anglia MI-6 podstawilo drugi smiglowiec, ktory wlasnie wyladowal z Alexem, Howardem, Fernandezem, Cooper i Toni na pokladzie. Pierwsza maszyna, ktora przylecial zespol uderzeniowy, stala na ziemi, a kilkunastu zolnierzy w brytyjskich mundurach polowych i beretach, z bronia gotowa do strzalu, przeszukiwalo wlasnie wielka, stara szope, kiedy ekipa Net Force wysiadla ze swojego smiglowca, oslaniajac sie przed kurzem, podrywanym przez wirnik. Toni, jako profesjonalistka, odlozyla na bok osobiste cierpienia, zdecydowana nie dopuscic, zeby przeszkadzaly jej w wykonywaniu obowiazkow sluzbowych. Mimo wszystko, podczas krotkiego lotu nie byla w stanie spojrzec Alexowi w oczy. Podszedl brytyjski kapitan i zamienil kilka slow z Cooper. Toni przechadzala sie dookola, kilka razy przykucnela, zeby uwazniej przyjrzec sie paru miejscom, po czym ruszyla w strone szopy. W srodku stal nowy samochod, najwyrazniej od niedawna, bo nie zdazyl go pokryc kurz. Na klepisku lezala cienka warstwa siana. Toni wyszla z szopy i znow zaczela obchodzic najblizsza okolice. Ziemia byla na tyle miekka, ze slady stop wyraznie sie w niej odciskaly, ale wiele zadeptali zolnierze, ktorych buty pozostawialy charakterystyczne odciski. Analizujac to, co wiedziala i to, co teraz zobaczyla, zastanawiala sie, co tu sie moglo wydarzyc. -Toni? - zawolal Alex. Stal z Cooper i brytyjskim kapitanem. Wiedziala, ze stac ja na to. Potrafi trzymac uczucia na wodzy i wypelniac swe obowiazki. -To jest kapitan Ward - przedstawil Alex. -Kapitanie, zechce pan wprowadzic wicedyrektor Fiorelle, powiedziec jej, co, panskim zdaniem, moglo sie tu wydarzyc? powiedziala Cooper. Toni poczula, ze ogarnia ja gniew. Ja wprowadzac? Co ona sobie, kurwa, mysli? Miala chec zetrzec Cooper z twarzy ten wyraz samozadowolenia. Pohamowala sie jednak i powiedziala: - Nie sadzi pani, ze to dosc oczywiste? Cooper spojrzala na nia zaskoczona. Czyzby w glosie Toni bylo wyzwanie? - Och, doprawdy? Wiec prosze nam powiedziec. - Tak, to bylo wyzwanie. -Prosze bardzo. Peela oslanial ktorys z jego ludzi i to jego samochod stoi w szopie. Na pewno wynajety i raczej nie uda sie ustalic, przez kogo. Slady beda pewnie prowadzic do fikcyjnej firmy i falszywego nazwiska. Wasi agenci nie zauwazyli tego drugiego czlowieka. Niewykluczone, ze byl to Michail Ruzjo, ktory ma powiazania z Peelem. Moze chodzili kiedys razem do szkoly, a moze poznali sie podczas akcji policyjnej w Afryce, czy Ameryce Poludniowej. Musza sie znac nie od dzis, nie wierze, zeby przypadkiem skumali sie akurat teraz. Peel przyprowadzil waszych ludzi tutaj, prosto w pulapke. Ruzjo podkradl sie do nich - nie, cofam to, nie mozna podjechac do tej szopy samochodem tak, zeby nie zostac zauwazonym, a na podejscie na piechote jest troche za daleko, wiec prawdopodobnie czekal juz tutaj, schowany w szopie, kiedy przybyl Peel. No, jak sobie radze? -Spojrzala na Alexa. Usmiechal sie blado. Wiedziala, ze czuje jej gniew. Skinela mu glowa. Wiem wszystko, sukinsynu. A teraz ty wiesz, ze ja wiem. Cooper nie odezwala sie, Alex i kapitan tez milczeli, wiec Toni mowila dalej. - Na ziemi sa dwie male plamy krwi, jeszcze widoczne, chociaz ktos po nich deptal, tutaj i tutaj - wskazala reka. - Wasi ludzie byli uzbrojeni? I mieli kamizelki kuloodporne? Cooper tylko spiorunowala ja wzrokiem. Na pytanie odpowiedzial kapitan: - Mieli bron krotka, a jesli chodzi o kamizelki, tak, powinni je miec na sobie. To standardowa procedura przy takich operacjach. -No tak. Wiec Peel albo Ruzjo skasowali ich, prawdopodobnie strzelajac w glowe. Tutaj upadli. Nastepnie zabojcy zaladowali ciala do samochodu, ktorym przyjechali wasi agenci i odjechali, jeden z nich tym wozem, a drugi wozem Peela. Zakladam, ze jesli wasi ludzie nie zadeptali wszystkiego, odnajdziecie slady opon, potwierdzajace moja wersje. Przypuszczam, ze samochod ze zwlokami ukryli gdzies, zeby trudno go bylo odnalezc. Dwaj zaginieni agenci sa powodem do niepokoju, ale to nie to samo, co dwaj zabici agenci. Gdybym ja tu dowodzila, kazalabym miejscowym policjantom przeszukac kazdy wiekszy staw, czy jeziorko w promieniu kilkunastu kilometrow. Gleboka woda jest dobrym miejscem na ukrycie samochodu. Kapitan pokrecil glowa. - Troche to wszystko naciagane. Oprocz krwi nie znalezlismy zadnych sladow. Nigdzie nie ma lusek po wystrzelonych nabojach. -Jesli to Ruzjo, to na pewno je pozbieral, a sadze, ze i Peel zrobilby to samo. I na pewno bardzo szybko pozbeda sie broni, z ktorej padly strzaly. Niewiele wiem o majorze Peelu, ale Ruzjo jest profesjonalista w kazdym calu. Nie zostawia po sobie zbyt wielu sladow. Ward skinal glowa, jakby na potwierdzenie, ze bardziej niz jej wersja tego, co tu zaszlo, interesowal go tok rozumowania Toni. - To, co pani sugeruje, nie jest niemozliwe. Kiedy tylko Peel zorientowal sie, z kim ma do czynienia, wiedzial, ze maja transponder w samochodzie, wiec go wylaczyl. Zorganizowalismy blokade drog w okolicy, ale moze juz byc za pozno. Toni zebrala sie w sobie i poslala Cooper najslodszy usmiech, na jaki ja bylo stac. - Chcialaby pani dowiedziec sie czegos jeszcze, pani Cooper? -Nie w tej chwili, pani Fiorella. - Cooper zerknela na Alexa i Toni dostrzegla w jej spojrzeniu troske. Nawet ubolewanie. Aha, wiec Cooper domyslila sie, ze Toni wie. I ta brytyjska dziwka wspolczula Alexowi z tego powodu. Wspaniale. Teraz jestesmy juz jedna wielka, pieprzona, nieszczesliwa rodzina. Michaels siegnal po virgila i zadzwonil do Jaya Gridleya. -Slucham, szefie. Co sie stalo? -Czy gdybym podal ci adres, fizyczny adres, pod ktorym moze sie znajdowac ten komputer kwantowy, byloby to pomoca w twoich poszukiwaniach? -Na pewno nie mogloby zaszkodzic. Moze natrafie na jakies slady, kiedy podejde dostatecznie blisko, ale gwarancji nie ma. - Zaczekaj, juz ci przesylam te informacje. Znalezlismy Bascomb-Coombsa i wiemy, gdzie pracuje. W tej chwili nie mamy do niego dostepu, ale moze ty cos wykombinujesz. -Dzieki, szefie. -Badz ostrozny, Jay. -Zrozumialem. Rozlaczam sie. Michaels podszedl do miejsca, w ktorym stala Cooper. - Czy to cos zmienia? Mozemy pojechac do Goswella i zdjac Peela? - Moge spytac dyrektora generalnego, ale obawiam sie, ze nie wyda zgody. Mamy zaginionych agentow, ale nie bardzo mozemy udowodnic, ze mial z tym zwiazek Goswell, czy nawet Peel. Rownie dobrze Peel mogl odjechac, zanim zdazyli z nim porozmawiac, a potem naszych ludzi napadli przypadkiem zlodzieje owiec. - Akurat. -Przykro mi, Alex, ale mamy zwiazane rece. W drodze powrotnej do smiglowca Michaels celowo pozostal w tyle. -Niech pan zaczeka, pulkowniku. Howard zwolnil. - Cooper mowi, ze MI-6 ma zwiazane rece. Nie moga pojawic sie w posiadlosci lorda Goswella bez ozdobnego zaproszenia. - Cudownie - mruknal Howard. Jego glos az ociekal sarkazmem. - Pulkowniku, nie wiem, czy juz to do pana dotarlo, ale zglosilem pana do awansu. Howard zawahal sie przez chwile, po czym powiedzial: - Cos o tym slyszalem, dyrektorze. Dziekuje panu. -Wspominam o tym tylko dlatego, ze miedzynarodowy incydent dyplomatyczny moglby pana pozbawic wszelkich szans na ten awans. To bardzo prawdopodobne. Howard wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Jesli w zamian dopadlbym Ruzjo i tego szalonego hakera, to nie ma sprawy. Michaels tez sie usmiechnal. - Cos mi mowilo, ze wlasnie tak pan do tego podejdzie. Sadze, ze po powrocie do MI-6 naszej ekipie bedzie sie nalezalo troche czasu wolnego. Chyba wybierzemy sie na przejazdzke po okolicy, czy cos w tym rodzaju. -Tak jest, sir. Michaels spojrzal na smiglowiec, mruzac oczy, zeby nie nalecialo mu do nich kurzu, podrywanego przez obracajacy sie wirnik. Najczesciej staral sie przechodzic przez ulice po pasach, przy zielonym swietle, ale czasem trzeba bylo przebiec, mimo ze swiatlo bylo czerwone. Istniala roznica miedzy sprawiedliwoscia a prawem i czasem cel uswiecal srodki. Zdawal sobie sprawe, ze jesli podejmie takie ryzyko i odniesie sukces, zdola sie potem jakos wybronic. Tak to juz bylo w tej pracy. Jesli mu sie nie uda, zaplaci za to. Polowali na terrorystow i mordercow. Najgorsze, co moglo go spotkac, jesli pokpi te sprawe, bylo karne zwolnienie z pracy i dwadziescia, albo trzydziesci lat wiezienia. Patrzac na Toni, ktora wsiadala wlasnie do smiglowca, demonstracyjnie odwracajac glowe tak, zeby na niego nie spojrzec, pomyslal, ze zdarza sie zaplacic wyzsza cene za to, ze czlowiek cos spieprzyl, czy tez - w jego sytuacji - za to, ze omal sie z kims nie pieprzyl. Coz, moze bedzie mial szczescie i zginie podczas tej tajnej operacji... Gorna kreda, czwartek, 14 kwietnia (miejsce w ktorym kiedys bedzie Londyn Jay, pieszo, z wyrzutnia pociskow rakietowych przewieszona przez ramie, pociagnal nosem. Oprocz zwyklych zapachow dzungli w powietrzu unosila sie jeszcze jakas won, nieprzyjemna i tak przenikliwa, ze nie mozna jej bylo zignorowac. Kolo niego Saji zmarszczyla nosek i zapytala: -Boze, co to za smrod? -Nie wiem, jak to oglednie wyrazic; to gowno tego potwora. Wskazal reka. Przed nimi rozposcierala sie gesta, prehistoryczna dzungla, reprezentujaca cale sterty zakodowanych plikow komputerowych, elektroniczna lokalizacja osrodka, ktory w swiecie realnym byl firma komputerowa w Londynie. W rzeczywistosci wirtualnej na sciezce, prowadzacej do dzungli znajdowal sie kopiec brazowych, cuchnacych ekskrementow wielkosci duzego pojemnika na smieci, a nad nim krazyly chmary much. Po obu stronach sciezki bylo jeszcze kilkanascie takich stert, wyschlych i stwardnialych, majacych sie kiedys stac gigantycznymi koprolitami*. Jay i Saji obeszli swiezy kopiec dookola. Z bliska widzieli wystajace kawalki niestrawionych kosci i czuli bijace od niego cieplo. Powietrze bylo ciezkie od smrodu. -Nie chce zgrywac doswiadczonego tropiciela, ale jestem pewien, ze nasza bestia przeszla tedy - powiedzial Jay. -I jestem sie gotow zalozyc, ze urzadzila tu sobie wychodek, bo mieszka gdzies w poblizu. - Skamieniale ekskrementy zwierzat kopalnych [przyp. tlum.]. Saji zmierzyla kopiec wzrokiem i pokrecila glowa. - Niezbyt podoba mi sie perspektywa zapuszczania sie w dzungle za tym potworem - powiedziala. Jay zdjal z ramienia wyrzutnie pociskow rakietowych. - Mnie tez nie. Stan tu, z boku. - Oparl bron na ramieniu, wycelowal w strone dzungli i sciagnal spust. Rakieta wystrzelila z wyrzutni z charakterystycznym odglosem, ciagnac za soba smuge ognia, wpadla miedzy drzewa i eksplodowala z glosnym hukiem. Na wszystkie strony posypaly sie liscie i polamane galezie. - Jeszcze pare pociskow i potwor pewnie sie zainteresuje, co to takiego - powiedzial Jay. Czwartek, 14 kwietnia Posiadlosc "Cisy", Sussex, Anglia Peel wysiadl z samochodu i trzasnal drzwiami mocniej, niz bylo to konieczne. Powsciagnal gniew, skinal glowa Huardowi, ktory trzymal warte na tylach rezydencji i odwrocil sie, zeby popatrzec na Ruzjo, wysiadajacego po stronie pasazera. Samochod z cialami obu agentow i bronia, od ktorej zgineli, znajdowal sie na dnie glebokiego na dziesiec metrow stawu hodowlanego na jednej z farm Jego Lordowskiej Mosci we wschodnim Sussex, niedaleko od szopy, przed ktora ich zastrzelili. No, prawde mowiac, to Ruzjo ich zastrzelil. SIS albo miejscowa policja zapewne znajda w koncu ten samochod z jego zawartoscia, ale chyba nie nastapi to zbyt szybko. Powinien miec mnostwo czasu na zatarcie wszystkich sladow i wydostanie sie z kraju. Zalowal, ze musi wyjechac, ale nie mial watpliwosci, ze to konieczne. I chociaz mogl sie pozegnac z ta urojona fortuna w indonezyjskim banku, to przeciez w sejfie Goswella z pewnoscia znajdzie sie dosc pieniedzy, zeby sfinansowac ucieczke. Zamierzal zlikwidowac Goswella, tego sukinsyna Bascomb-Coombsa i Ruzjo; tego ostatniego z zachowaniem maksymalnej ostroznosci, najlepiej od tylu, kiedy nie bedzie sie niczego spodziewal. Potem odpowiednio pouklada zwloki, zaaranzuje wszystko tak, zeby wygladalo, ze to byly agent Specnazu zastrzelil pozostalych dwoch, a potem sam zginal od kuli jednego z ludzi Peela - powiedzmy, Huarda, ktory tez bedzie musial zginac - i on, Peel, bedzie wolny jak ptak. Jego sytuacja wygladala zle, ale nie beznadziejnie; wolalby, zeby sprawy potoczyly sie inaczej, ale chyba potrafi wyjsc z tego obronna reka. Byl wyszkolonym zolnierzem, oficerem z doswiadczeniem w dowodzeniu w warunkach polowych; gdzies w Trzecim Swiecie zawsze znajdzie sie zapotrzebowanie na jego uslugi. Moglby szkolic wojsko w ktoryms z krajow Wspolnoty Niepodleglych Panstw, dowodzic batalionem w srodkowej Afryce, czy pracowac jako ochroniarz jakiegos arabskiego ksiecia. Psy wojny nigdy nie wychodzily do konca z mody, chocby dookola panowal pokoj. Nigdy nie mozna miec pewnosci, czy sasiad nie czyni jakichs zakusow terytorialnych i nalezalo byc przygotowanym na obrone swojej ziemi, chocby ten sasiad usmiechal sie najszczerzej i unosil otwarte dlonie na znak, ze nie ukrywa broni. Coz, lepsze to, niz nic. -Zostan tu i miej oczy otwarte - powiedzial do Ruzjo. Ruzjo zasalutowal swym zwinietym parasolem. Prawdopodobnie bedzie go wkrotce potrzebowal; niebo znow zasnulo sie ciemnymi chmurami, ktore wiatr przygnal znad Polnocnego Atlantyku razem z zimnym frontem. Wprost idealnie, burza sprawi, ze zrobi sie jeszcze bardziej ponuro. Peel podszedl do Huarda. - Powiedz chlopcom, zeby rozpoczeli patrolowanie wzdluz granic posiadlosci - powiedzial. - Niewykluczone, ze bedziemy mieli gosci. Ty pilnuj tylnego wejscia. -Tak jest. Peel wszedl do domu. Byl przekonany, ze ze wszystkim sobie poradzi. A potem zaczeka do zmroku, zeby pod oslona ciemnosci pieszo wydostac sie stad przez pola, na wypadek, gdyby ktos obserwowal posiadlosc. Musial zalozyc, ze skoro wiedzieli, kim byl, a przynajmniej wiedzieli tyle, zeby wyslac po niego agentow SIS, to wiedzieli takze, dla kogo pracuje. Nie wezma Cisow szturmem, co to, to nie, ale moga czekac pod brama, dopoki nie wyjdzie. Jesli uda mu sie wydostac na piechote wystarczajaco daleko, bedzie mogl ukrasc samochod ktoremus z sasiadow, pojechac na poludniowe wybrzeze i przeprawic sie przez Kanal jedna z lodzi Goswella. To zaden wstyd wycofac sie przed przewazajacymi silami. Zawsze mozna sie przegrupowac i wrocic pozniej. Przegrana bitwa nie musi jeszcze oznaczac przegranej wojny. Goswell popijal drinka w salonie. - Witam, majorze. -Wasza Lordowska Mosc. Gdzie jest Bascomb-Coombs? - Chyba w gabinecie na koncu korytarza. Bawi sie tym swoim przenosnym komputerem. Zablokowalem mu dostep do tej specjalnej maszyny, ale jestem pewien, ze potrafi ominac te blokade. Jego przenosny komputer cos zasygnalizowal, Bascomb-Coomb zrobil sie nagle bardzo podekscytowany, przeprosil i wyszedl. Drinka? - Doskonaly pomysl - powiedzial Peel. Natychmiast zmaterializowal sie Applewhite - szkoda, ze tez bedzie musial zginac, major lubil tego starego sluzacego - i Peel uniosl dwa palce, sygnalizujac, ile szkockiej ma byc w szklaneczce. A, co tam - dodal trzeci palec. W koncu musial przeciez doczekac jakos do zmroku, czyz nie tak? A mial za soba dlugi i meczacy dzien. Nikt nie mogl miec mu za zle, ze potrzebowal przyzwoitego drinka. Gwaltowny powiew wiatru targnal uchylonym oknem, a w szybe uderzyly pierwsze krople deszczu. Zapowiadal sie burzliwy wieczor - i to pod wieloma wzgledami. Czwartek, 14 kwietnia Londyn,Anglia Ekipa Net Force wyruszyla pojazdem, nazwanym przez Howarda samobieznym Taktycznym Centrum Dowodzeniowym. W istocie byl to wielki woz kempingowy, ktory pospiesznie wynajeli. Julio prowadzil, klnac na czym swiat stoi:-Glupie skurwysyny! Dlaczego nie mozecie jezdzic po wlasciwej stronie drogi? Reszta zespolu uderzeniowego zaladowala sie juz do samochodow osobowych i ciezarowek w bazie wojskowej, i wyjechala do miejsca, w ktorym wyznaczona zostala zbiorka - w tym wypadku do remizy strazackiej w Sussex. Howard ustawil komputer na niewielkim stoliku. Michaels i Toni siedzieli kolo niego i przygladali sie. Howard wywolal na monitor powiekszone zdjecie duzej willi i kilku mniejszych budynkow, zrobione z lotu ptaka. - To posiadlosc Goswella - powiedzial. - Ma pan to z MI-6? - spytal Michaels. -Nie, sir. Zlecilem dzis rano sfotografowanie tego obszaru przez naszego Wielkiego Zeza. -Jeszcze zanim wiedzielismy, ze wyruszymy na te akcje? - spytala Toni. -Tak, prosze pani. Nigdy nie zaszkodzi przygotowac sie na wszelki wypadek. Michaels skinal glowa. Howard po prostu robil, co do niego nalezalo. -Bylibysmy w znacznie lepszej sytuacji - kontynuowal pulkownik - majac kilka dni na przestudiowanie tych materialow, przetestowanie scenariuszy taktycznych i przygotowanie planow awaryjnych, ale skoro nie mamy, zalatwimy to w mozliwie najprostszy sposob, w nadziei, ze okaze sie skuteczny. Z atakiem zaczekamy do zapadniecia ciemnosci. Moi ludzie zajma sie straznikami, a sierzant Fernandez, ja i paru innych przeskoczymy przez ogrodzenie, i ruszymy do rezydencji. Rzucimy kilka granatow obezwladniajacych, zdejmiemy straze, wejdziemy do srodka i wszystkich wygarniemy. Nastepnie wybierzemy sobie tych, na ktorych nam zalezy i czym predzej ruszamy do granicy. Wystarczy trzech - Ruzjo, Peel i Bascomb-Coombs - a wszelkie informacje, obciazajace Goswella mozemy przekazac Brytyjczykom pozniej i niech oni sie nim zajma, jesli maczal w tym palce. Przy odrobinie szczescia bedziemy juz nad Atlantykiem, w polowie drogi do domu, zanim miejscowe wladze zorientuja sie, co sie stalo. - Jedno male uzupelnienie - powiedzial Michaels. - Ide z panem. Tak, ma pan racje, to nie jest najrozsadniejsze posuniecie, ale prowadzilismy juz dyskusje na ten temat, a skoro to ja ponosze odpowiedzialnosc, do mnie nalezy wybor. - Zerknal na Toni, zamierzajac powiedziec jej, ze ma pozostac w centrum dowodzenia. Zmierzyla go zimnym wzrokiem. Wiedziala, co chcial powiedziec. W tym momencie zdal sobie sprawe, ze jesli to powie, raz na zawsze zaprzepasci wszelkie szanse naprawienia tego, co sie miedzy nimi popsulo, jesli w ogole istnialy jakies szanse. Dodal wiec: - Toni tez z nami pojdzie. Skinela mu glowa. - Dziekuje ci. - Powiedziala to bardzo oschlym tonem, ale przynajmniej jeszcze sie do niego odzywala. Lepsze to, niz nic. Kiedy dojechali do remizy kolo miasteczka Cuckfield, zespol uderzeniowy Net Force juz tam na nich czekal. Byl wieczor, mzylo. Toni wysiadla z samochodu. Czekala ja niespodzianka. Pod dachem garazu obok glownego budynku stala Angela Cooper. W polowym mundurze i wojskowych butach. -O, kurwa - mruknal Fernandez pod nosem. -Wyglada na to, ze zaraz nam odwolaja zabawe. -Ruszyli do garazu, zeby sie schowac przed deszczem. Michaels otworzyl usta, ale zanim zdazyl cos powiedziec, Angela powstrzymala go gestem. - Gdybym cie chciala powstrzymac, Alex, nie przyjechalabym tu sama. -Wiec czego chcesz? - spytal. -Oficjalnie, rzad Jego Krolewskiej Mosci nie moze zaaprobowac zadnej akcji przeciw lordowi Goswellowi, dopoki nie zbierzemy odpowiednich dowodow. Ale nasz dyrektor generalny wie, co zdolalismy ustalic i, nieoficjalnie, podziela nasza opinie - ze najprawdopodobniej to Bascomb-Coombs jest odpowiedzialny za te akty terroryzmu komputerowego oraz, ze major Peel i Goswell mieli w tym swoj udzial. -Wiec postanowiliscie przymknac oko? - powiedzial Alex. - Tak. Pod warunkiem, ze bedziemy mieli nieoficjalnego obserwatora, ktory upewni sie, ze nasze nieoficjalne stanowisko... pozostanie nieoficjalne. -Wiec my mamy wykonac cala brudna robote, zajac sie waszym problemem, a jesli wpadniemy, wy bedziecie mieli czyste rece? - zapytala Toni. -Niczego nie da sie przed pania ukryc, co, pani Fiorella? Ale to chyba nie calkiem tak, prawda, Alex? Lata treningu silat umozliwily jej zapanowanie nad soba. Jesli sie wie, ze mozna kogos powaznie okaleczyc, albo zabic dlonia, lokciem, kolanem, czy stopa, czlowiek zwykle dobrze sie zastanowi, zanim wykona jakis gwaltowny ruch. W krytycznym momencie nalezy dzialac szybko, niemal instynktownie, ale tez trzeba prawidlowo ocenic, ze taki moment nadszedl. Kiedys, na studiach, kolega z akademika zaszedl Toni od tylu na korytarzu, chcac ja polaskotac. Ten zart skonczyl sie dla niego wstrzasem mozgu i wizyta w szpitalu. Minelo jeszcze kilka lat, zanim nauczyla sie reagowac bardziej powsciagliwie; zwykle potrafila wlasciwie ocenic sytuacje i nie nokautowac kogos, kto nie chcial jej wyrzadzic krzywdy. Tylko ta zdobyta z niemalym trudem samokontrola powstrzymala teraz Toni przed rozdarciem Angeli Cooper na kawalki. Chciala to zrobic, pragnela tego. A jednak zdolala sie usmiechnac. - To prawda, czasem kojarze troche za wolno, ale w koncu chwytam sens. - W porzadku - powiedzial Alex. - Pulkownik Howard omowi to z nami jeszcze raz. Wyruszamy dopiero za pare godzin. - Spojrzal na Toni, pokrecil glowa, a potem rozlozyl rece w gescie, majacym oznaczac, ze jest mu przykro, ale nic nie mogl poradzic. Wygladal nienajlepiej, twarz mial jakby poszarzala; miala nadzieje, ze czuje sie podle. Nalezalo mu sie. Ruzjo oparl sie plecami o kamienna sciane rezydencji. Wystajacy dach oslanial go przed deszczem. Wiatr prawie ucichl, kiedy zaczelo padac, woda splywala rynnami, wiec nie grozilo mu przemokniecie. Trzymal w reku parasol, przeczuwajac, ze bedzie tej nocy musial skorzystac z jego ukrytej funkcji. We wszystkich krajach, jakie znal, sluzby wywiadowcze z cala determinacja i bezwzglednoscia scigaly tych, ktorzy zabili ich agentow. Bronily swej reputacji. Zwlaszcza Specnaz byl znany z msciwosci. Pewnego razu, w ktoryms z wiecznie niespokojnych krajow Bliskiego Wschodu, jednego z agentow Specnazu schwytala i zamordowala grupka fundamentalistow. Tydzien pozniej szesnastu z tych fanatykow znaleziono martwych w przydroznym rowie, ulozonych rowno jeden obok drugiego. Kazdy mial obcietego penisa, wepchnietego w usta i wyklute oczy. Jesli zabijecie jednego z naszych, zniszczymy wam cala wies. Nawet fanatykom dawalo to do myslenia. Brytyjczycy byli bardziej cywilizowani i nie tak okrutni, ale zapewne doszli juz do wniosku, ze dwaj ich ludzie nie zyja i wiedzieli, kto ponosi za to odpowiedzialnosc. Wiedzieli co najmniej o Peelu, a skoro wyslali za nim swoich ludzi, niewatpliwie musieli wiedziec, dla kogo major pracuje i gdzie mieszka jego pracodawca. Peel zdawal sobie z tego sprawe i z pewnoscia mial juz przygotowany plan ucieczki. Howard, w pelerynie, chodzil w te i z powrotem na tylach domu. Podchodzac do Ruzjo, spogladal na niego, ale sie nie odzywal. Howard go nie lubil, ale Howard to jeszcze dzieciak. Ruzjo zastanawial sie, co by zrobil, bedac na miejscu Peela. Jedynym racjonalnym wyjsciem byla ucieczka; nawet Goswell nie moglby mu zapewnic ochrony, gdyby major pozostal tutaj. Bardzo wazny byl czas. Peel musial zniknac, zanim zrobi sie za goraco. Na jego miejscu, Ruzjo juz dawno by uciekl. Tak, czy inaczej, Peel musi sie oddalic przed switem, bo pozniej jego przesladowcy mieliby ulatwione zadanie. I zapewne bedzie chcial odejsc, nie pozostawiajac zadnych swiadkow. Swoich ludzi wyslal na patrolowanie granic posiadlosci, pozostawiajac tutaj tylko Ruzjo i Huarda. Najprawdopodobniej zamierzal ich obydwu zlikwidowac, tak samo, jak wszystkich w rezydencji Goswella. Ruzjo tak by postapil, gdyby byl na miejscu Peela. No tak. W pewnej chwili Peel zawola go do srodka. Albo moze rozkaze Huardowi przez radio, zeby on to zrobil, zabil Ruzjo? Nie. Nie ufalby do tego stopnia Huardowi. Chlopak moglby zawiesc, a wtedy Ruzjo poszukalby Peela. Ruzjo moglby po prostu zniknac, rozplynac sie w mroku za kilka minut, kiedy zrobi sie zupelnie ciemno. Zaden z ludzi Peela nie znalazlby go, a gdyby nawet, to nie zdolalby go powstrzymac. Moglby stad odejsc pieszo, potem podjechac okazja, ukrasc samochod i jutro znalezc sie we Francji. Tutaj sprawy mialy sie ku koncowi. Jaki sens mialo czekanie na przewidywany final? W myslach wzruszyl ramionami. Prawde mowiac, zadnego sensu. I chyba wlasnie dlatego postanowil zostac. Nie mial zadnych zobowiazan. To miejsce bylo rownie dobre, jak kazde inne. Czy to wazne, gdzie przesypie sie ostatnie ziarenko piasku w klepsydrze? W koncu, czy w ogole cokolwiek mialo jeszcze jakies znaczenie? Howard zalozyl helm i sprawdzil taktyczny sprzet lacznosciowy LOSIR. - Ekipa przy ogrodzeniu, zglaszac sie kolejno. Czlonkowie zespolu uderzeniowego poslusznie wykonali rozkaz. Wszystko w porzadku. -Zespol szturmowy, zgloscie sie. -Numer jeden, Cooper. -Numer dwa, Michaels. -Numer trzy, Fiorella. -Numer cztery, Fernandez. Howard mial numer piec. Piecioro powinno wystarczyc, jesli kazdy zrobi to, co do niego nalezy. On i Fernandez wezma na siebie wiekszosc roboty. Michaels i Fiorella nie mieli wprawdzie przeszkolenia wojskowego, ale widzial ich oboje w akcji i wiedzial, ze sobie poradza. Jedyna niewiadoma byla Cooper, ale jako agentka MI6 powinna miec opanowane przynajmniej podstawy. Cala ta operacja byla zorganizowana na chybcika, ale nie mieli innego wyjscia. Wszyscy zalozyli lekkie kombinezony SIPE z komputerami taktycznymi do obslugi helmow, zapewniajace ochrone przed pociskami i lacznosc. Wszyscy byli uzbrojeni w proste, ale niezawodne pistolety maszynowe HK i pistolety taktyczne; tylko Howard mial swoj antyczny rewolwer. A kiedy tylko go wyciagnal, Julio rozpoczal teatralny lament. -Ludzie, ja chyba slepne - zawodzil. - Moje stare oczy odmawiaja mi posluszenstwa. Coz to za paskudna narosl na tej wspanialej, zabytkowej broni pana pulkownika? Na jego talizmanie? Czyzby celownik kolimatorowy? Nie, to niemozliwe! -Julio... -Nie, ja chyba jestem na prochach, albo moze po prostu zwariowalem. Ten pulkownik John Howard, ktorego znam, za nic na swiecie nie korzystalby z takiego sprzetu, tylko dlatego, ze jest najnowoczesniejszy i przydatny! - Uniosl glowe ku zaciagnietemu deszczowymi chmurami niebu. -Czego tak wypatrujecie, sierzancie? -Nie wiem, sir. Jakiegos znaku niebios. Wielkiego meteoru, ktory na nas spadnie, zgromadzenia aniolow, ognistego deszczu, czegos, co obwiesci nam, ze koniec jest juz bliski. -Nigdy nie pozwolcie nikomu mowic, ze wasz dowodca jest luddysta - powiedzial Howard z usmiechem. Ruszyli. Kilka kilometrow dalej mieli sie rozdzielic na dwie grupy. Zespol uderzeniowy zajmie sie brama, a oni zamierzali sforsowac ogrodzenie. Howard gleboko zaczerpnal powietrza i wypuscil je powoli. Peel spojrzal na zegarek. Dochodzila dziewiata. Ciagle padalo, ale nie tak mocno, jak przedtem, sadzac po dzwieku, jaki wydawaly krople, bebniace o dachowki. Bascomb-Coombs nie wyszedl z gabinetu, siedzial pochylony nad komputerem, z osprzetem VR na glowie i na palcach, pograzony w jakims wirtualnym scenariuszu. No i dobrze. Zginie, niczego sie nie spodziewajac; Peelowi bylo to obojetne. Goswell podreptal do jadalni na pozna kolacje, wiec Peel mial salon dla siebie. Popijal juz trzecia szkocka, ale tym razem mala. Wolal nie pic za duzo z uwagi na obecnosc Ruzjo. Wiedzial, ze powinien juz zaczac, odwlekal jednak ten moment. Zdawal sobie sprawe, ze musi to zrobic, ale troche sie ociagal. Odwroci kolejna karte w ksiedze swojego zycia, i to bardzo znaczaca. Coz, raz sie wygrywa, raz sie przegrywa; wazne, zeby przezyc i moc znow walczyc. Pociagnal kolejny lyk szkockiej. Bestia, ktora wygladala na skrzyzowanie Godzilli i wielkiego pterodaktyla z filmu Spielberga, wylazla na polane, na ktorej urzadzila sobie wychodek i wydala ryk, od ktorego posypaly sie liscie paproci. Byla jeszcze dosc daleko, kilkaset metrow. Prawdopodobnie potrafila pokonac taki dystans w ciagu czterech, czy pieciu sekund, kiedy juz sie dobrze rozpedzi. Jeden strzal, moze dwa. -Jest - powiedzial Jay, zupelnie niepotrzebnie. Saji spojrzala na niego. - O rety, naprawde? Jay przelknal sline i naprowadzil krzyz laserowego celownika na piers bestii. Krzyz troche tanczyl, ale w koncu holograficzny obraz w celowniku zamrugal czerwienia, sygnalizujac namierzenie celu. Jay szarpnal za spust i natychmiast pomyslal z przerazeniem, ze zrobil to za mocno. Rakietowy pocisk wystrzelil z wyrzutni, uderzyl w piers bestii i eksplodowal. Kiedy rozwial sie dym, zobaczyli powalonego potwora. -W porzadku, Jay! - zawolala Saji. Ten triumf byl jednak bardzo krotkotrwaly. Na ich oczach potwor przetoczyl sie po ziemi, podparl ogonem i stanal na lapach. Rozgladal sie dookola, szukajac zrodla zagrozenia. O, cholera! Saji wsuwala juz nastepny pocisk do wyrzutni, zanim Jay zdazyl sie odezwac. Klepnela go w ramie. - Zaladowany! Nastepna rakieta trafila w cielsko bestii. Bum! Potwor ponownie upadl. Ale znow stanal na nogi i ryknal tak glosno, ze moglby zbudzic z wiecznego snu wszystkich, ktorzy zmarli od poczatku swiata. Pochylil sie do przodu, wyprezyl wielki ogon i spostrzegl Jaya i Saji. Wygladal jak gigantyczny pies mysliwski, wystawiajacy zwierzyne. O rety. Ale przynajmniej pociski rakietowe odnosily jakis skutek. Problem w tym, ze pozostal im juz tylko jeden. Mogli wyrwac sie z rzeczywistosci wirtualnej, musieliby to zrobic, gdyby bestia podeszla za blisko; pamietajac, co tamten niewielki tygrys zrobil z jego mozgiem, Jay czul, ze gdyby ten potwor dostal ich w swoje lapy, groziloby im fizyczne niebezpieczenstwo, chociaz byla to tylko wirtualna wizualizacja. Gdyby musieli uciekac z rzeczywistosci wirtualnej, to cos byloby gora, a do tego Jay nie chcial dopuscic. Pokona te bestie, jeszcze nigdy w zyciu na niczym tak mu nie zalezalo. Nie tylko pokona ja, ale zetrze w proch, raz na zawsze. Ale ich sytuacja nie wygladala dobrze. -Zaladowany! Jay gleboko zaczerpnal powietrza i przygotowal sie do ostatniego strzalu. Bascomb-Coombs wciaz siedzial w gabinecie, machal rekami, kiwal palcami, wykonywal jakies komputerowe hokuspokus. Peel rozejrzal sie po korytarzu. Nikogo innego nie bylo w poblizu. Wslizgnal sie do pokoju. Z pochwy przy pasie wyciagnal maly noz, model Cold Steel Culloden. Noz byl krotki, z zakonczona spiczasto klinga i rekojescia z twardej gumy, zapewniajaca dobry chwyt. Peel podszedl do naukowca od tylu, chwycil go za czolo lewa reka, a prawa wbil mu noz w podstawe czaszki. Bascomb-Coombs zesztywnial... Bestia otworzyla zebata paszcze, blyskajac klami dlugosci ludzkiego ramienia i znow wydala ten potworny ryk. I nagle zamarla w tej pozycji, z rozwartymi szeroko szczekami. -Co on robi? Jay pokrecil glowa. - Nie mam bladego pojecia. Ale stanowi dobry cel. - Naprowadzil krzyz celownika na wyraznie widoczny przelyk potwora. Wstrzymal oddech i sciagnal spust... Cialem Bascomb-Coombsa pare razy rzucily drgawki, ale zaraz zwiotczalo, stajac sie nagle za ciezkie dla Peela. Major pochylil sie i wyciagnal noz z podstawy czaszki naukowca, wytarl go o koszule trupa i wsunal z powrotem do pochwy. -Przykro mi, stary, ale kiedy sie ktos naraza bykowi, dostaje sie czasem na rogi. Noz byl w tej sytuacji wlasciwa bronia. Peel nie chcial sciagac na siebie uwagi. Kiedy tu skonczy, uzyje broni palnej przeciwko Ruzjo. Nie chcial podchodzic do tego faceta zbyt blisko. Wiec dalej. W domu zostali jeszcze Goswell, sluzaca, kucharz i stary Applegate, a potem przyjdzie kolej na Ruzjo. Huarda mogl zostawic na koniec, chlopak nie bedzie niczego podejrzewal. Potem nalezalo otworzyc sejf - kombinacje znal od wielu miesiecy zabrac cala gotowke, ewentualnie jakies cenne drobiazgi i pomaszerowac zalanymi deszczem polami. Dlugi i ciezki dzien, ktory w dodatku jeszcze sie nie skonczyl, ale coz, czlowiek robil to, co musi i Boze chron krola. Ruszyl korytarzem do jadalni, zeby zamienic slowo z Jego Lordowska Moscia. Tym razem eksplodowal nie tylko pocisk, ale takze leb bestii. Na wszystkie strony poleciala wirtualna masa mozgowa, krew i kosci. Kilka z nich uderzylo Jaya i Saji, ale niezbyt mocno. -Dostales go! Dostales go! -I tak sie cieszysz, ty, buddystka? Saji usciskala go. - A dlaczego nie? W rzeczywistosci przerwales tylko dzialanie programu komputerowego, prawda? - Tylko? Hej, kobieto, to nie byl taki sobie zwyczajny program komputerowy! - Ale tez ja usciskal. Zwyciezyl. Zrehabilitowal sie. Czul sie wiecej niz dobrze, czul sie wspaniale. Dawny Jay Gridley powrocil! Czwartek, 14 kwietnia (posiadlosc "Cisy", Sussex, Anglia Bez zadnych przeszkod podeszli do rezydencji na odleglosc kilkuset metrow. Michaels spodziewal sie, ze uslyszy strzaly zespolu uderzeniowego przy bramie, ale albo dzielila ich zbyt duza odleglosc, albo wszystko poszlo latwiej niz mogliby sie spodziewac. W sluchawkach uslyszal Howarda. - Numer cztery, widzisz cos? Fernandez szedl pierwszy. - Nic... Zaraz, ktos przeszedl wlasnie pod lampa nad tylnymi drzwiami. Wyglada na wartownika. - Zrozumialem. Ruszamy. Michaels zaczekal, az Howard go minie, podniosl sie z wilgotnej ziemi, na ktorej lezal na brzuchu i gleboko schylony ruszyl naprzod. Trzymac sie nisko i poruszac powoli, Howard podkreslal to wielokrotnie. Toni i Cooper szly za nim, a jemu skrecaly sie wnetrznosci, nie tylko ze strachu, ze moze dostac kule. Ruzjo zauwazyl jakis ruch na polu, kiedy deszcz przestal na chwile padac. Nie bylo tego wiele, zaledwie czarna sylwetka, wydobyta z mroku przez widoczna w oddali lampe na budynku sasiedniej farmy, ale to wystarczylo, zeby zwrocic jego uwage. Kilka sekund pozniej znow cos zauwazyl. Mogla to byc zablakana owieczka, albo cielak, ktory zgubil matke, ale Ruzjo w to nie wierzyl. Ciemne sylwetki, nadchodzace od strony pol w deszczu? Znacznie wieksze bylo prawdopodobienstwo, ze to brytyjska ekipa szturmowa. I to wczesniej niz sie z Peelem spodziewali. A poniewaz nie slyszal strzalow, musial zalozyc, ze Brytyjczycy omineli wartownikow. Nie bylo to dla niego zaskoczeniem. Ludzie Peela to dobrzy zolnierze, ale posiadlosc jest zbyt wielka, zeby mogli miec ja cala na oku. Ruzjo schowal sie glebiej w cien, zatoczyl krag, oddalajac sie od domu i ruszyl w strone budynku, w ktorym Peel mial biuro. Mogl sie tutaj ukryc, dopoki sie nie zorientuje, ilu ich przyszlo. A potem, jesli dopisze mu szczescie, bedzie sie mogl wymknac. Moglo ich byc dziesieciu, albo stu, a bez ustalenia, gdzie sa luki w ich szeregach, ucieczka bylaby ryzykowna. Kiedy Peel wszedl do jadalni, Goswell ocieral wlasnie usta, usmiechajac sie ukontentowany. No coz, do roboty. Wyslal Applewhite'a na gore razem ze sluzaca i kucharzem; powiedzial im, ze maja sie zamknac w gabinecie, dopoki osobiscie nie powie im, ze moga juz wyjsc. Drzwi do gabinetu byly stalowe, z mocnym zamkiem i zelazna sztaba. Zamontowano je jakis czas temu z polecenia Peela jako jeszcze jeden srodek bezpieczenstwa. Bylo w tym troche ironii losu. Teraz mogl juz doprowadzic do konca te nieprzyjemna sprawe. Odlozyl serwetke na kolana i nie polozyl rak z powrotem na stole. -Prosze siadac, majorze. -Dziekuje, wole postac, jesli nie robi ci to roznicy, Geoffrey. Geoffrey? Dobry Boze, Peel zwariowal. Zaskoczony tym nadmiarem poufalosci, Goswell potrzebowal chwili, zeby dojsc do siebie. - Widziales sie z BascombCoombsem? -O, tak, zostawilem go w gabinecie. Calkiem martwego. -Martwego, mowisz? -Tak. Nagly atak zapalenia mozgu. Wywolany tym tutaj. - Peel wyciagnal spod kurtki jakis maly, dziwacznie wygladajacy sztylet. Stal zalsnila w elektrycznym swietle zyrandola. Goswell zastanawial sie przez chwile. - Zabiles go, tak? -Obawiam sie, ze tak. -Szkoda. Byl geniuszem. -Byl tez psychotycznym typem, gotowym wykonywac twoje polecenia, a poza tym wynajal kogos, zeby mnie zabil. - Peel obracal noz w reku, patrzac na stalowe ostrze, jak zahipnotyzowany. - Doprawdy? Coz, najwyrazniej wynajetym przez niego zabojcom nie poszlo lepiej niz temu mojemu. Peel zmarszczyl brwi. - Twojemu? -Alez tak. Obawiam sie, ze sie pomyliles, a ten biedny Bascomb-Coombs przyplacil to zyciem. To na moje zlecenie probowano cie zabic. -Ale... dlaczego? - Byl autentycznie zaskoczony. - Doprawdy, Peel. Za to, zespiskowales z tym samym Bascomb-Coombsem, ktorego zgladziles w moim gabinecie. Masz mnie za glupca? Myslales, ze zaniedbam przypilnowania moich wartownikow?-Ach, wiec to ty kazales mnie sledzic. I naslales na mnie tego faceta, ktory sprobowal szczescia w ksiegarni. -Przykro mi, ale to bylo konieczne. Twoj ojciec bylby toba bardzo rozczarowany. Myslalem, ze jest pan ulepiony z lepszej gliny, majorze. Peel rozesmial sie. - Coz, musze przyznac, ze ani przez chwile nie podejrzewalem, ze to sprawka Waszej Lordowskiej Mosci. Dziekuje za wyprowadzenie mnie z bledu. Ale ten Bascomb-Coombs wcale nie byl niewiniatkiem; zasluzyl na to, co go spotkalo. Musze przyznac, ze jestes niebywale spokojny, jak na kogos, kto za chwile bedzie mial poderzniete gardlo. Dzentelmen do samego konca, co? -Mam nadzieje. Chociaz nie spodziewam sie, ze koniec nastapi jeszcze tej nocy. Mowiac to, Goswell uniosl dubeltowke Righ'ego, ctora trzymal na kolanach i wycelowal w serce Peela. Stary poruszal sie powoli i niedowidzial, wiec gdy Peel zareagowal szybko, moglby zejsc z linii strzalu i pchnac Goswella nozem. Ale widok broni w rekach starego byl dla niego takim zaskoczeniem, ze zastygl w bezruchu. Zanim doszedl do siebie, Gosshell mial go juz na muszce. Moze i nie potrafil ustrzelic skaczacego po ogrodzie krolika z odleglosci pietnastu metrow, ale z trzech metrow nie mogl chybic do celu wielkosci czlowieka. A nawet porcja drobnego srutu mogla miec fatalne skutki, gdyby Goswell trafil w odpowiednie miejsce. - Zastrzelisz mnie? - Wolalbym nie pochlapac sobie jadalni krwia, ale na pewno strzele, jesli chocby mrugniesz. Applewhite mialby mnostwo sprzatania. -No wiec? -Mialem nadzieje, ze wyjdziemy stad, zapalisz ostatnie cygaro, napijesz sie brandy, czy czegos innego i... rozstaniemy sie. Peel uzmyslowil sobie, ze Goswell mowil powaznie. Zamierzal go zabic. Ale najpierw cygaro i brandy. Stary glupiec. Peel byl mlodszy, mial noz w reku, a druga reke o kilka centymetrow od pistoletu. Odwroci uwage starego i zaufa swej szybkosci. To jedyny sposob. -Coz, skoro tak musi byc. Chyba chcialbym zapalic jedno z tych kubanskich cygar i napic sie kieliszek Napoleona... W tym momencie rzucil sie na Goswella. -Widze tylko jednego - powiedzial Fernandez. -Mam mu wpakowac pare kulek? Powiedz tylko, kiedy. Howard rozwazal mozliwosci. Straznik mial w rekach pistolet maszynowy, gotowy do strzalu. Zaniepokojony chocby trzasnieciem galazki moglby sciagnac spust. Pociski z pistoletu maszynowego nie przebilyby kombinezonu SIPE, ale huk wystrzalow z pewnoscia ostrzeglby tych w domu. Tak samo granaty obezwladniajace, czy oslepiajace race. Howard liczyl sie z wymiana ognia i byl na nia przygotowany, ale skoro dotychczas nie padl ani jeden strzal, moze udaloby sie wykonac zadanie bez rozwalania kogokolwiek? Tak byloby najlepiej, biorac pod uwage delikatne wzgledy polityczne. Michaels nie raz nadstawial karku za Howarda, wiec teraz pulkownik mogl sie przynajmniej odwzajemnic. -Podejde blizej i odwroce jego uwage - powiedzial Howard. - Wtedy ty go zdejmiesz. Jesli to bedzie mozliwe, zostaw go przy zyciu. -Potwierdzam, zostawic go przy zyciu. Howard podczolgal sie do domu na odleglosc dwudziestu metrow, potem pietnastu. Straznik odwrocil sie i szedl w jego kierunku; pulkownik musial odwrocic jego uwage, zeby Julio mogl go dopasc i obezwladnic. Jakis dzwiek, ktory obudzi ciekawosc straznika, ale go nie przestraszy. Miaukniecie powinno wystarczyc. Potrafil calkiem niezle nasladowac kotka, szukajacego matki. Nawet jesli straznik byl zboczencem, ktory uwielbial dusic kotki, bedzie musial podejsc blizej. Julio powinien miec dosc czasu. -Miau! Miau! Miau! Straznik ruszyl w kierunku, z ktorego dochodzilo niauczenie. -Miau! Miau! Na twarzy straznika pojawil sie usmiech. - Kici, kici. Chodz tu, kotku. Zgubiles sie w taki deszcz? Chodz, wytre cie. Boze, jakis milosnik kotow. Wszystko bylo na dobrej drodze. I powiodloby sie - gdyby w tym momencie z domu nie dobiegl huk vystrzalu. Straznik blyskawicznie odwrocil sie w kierunku drzwi, zobaczyl podbiegajacego Julio i uniosl bron. Szlag by to trafil, zaklal w myslach Howard, strzelajac straznikowi trzy razy w plecy. Tamten nie mial na sobie kamizelki kuloodpornej. Upadl. -Ruszac! - krzyknal Howard do mikrofonu. -Plan A! Peel spojrzal na krwawa dziure w swoim brzuchu, poczul rozpalone sruciny i wiedzial, ze to koniec. Gesty dym przytlumil swiatlo, smrod prochu byl okropny. Lezac na podlodze, Peel pragnal tylko jednego: zabrac tego pieprzonego Goswella ze soba. Chwycil pistolet, wyciagnal... Goswell podszedl blizej i wycelowal z dubeltowki prosto w twarz Peela. -Przykro mi - powiedzial Goswell. Strzal bezpowrotnie zdmuchnal swieczke Peela. Howard przetoczyl sie przez drzwi i wpadl do kuchni. Poderwal sie na nogi, gotow do dzialania, wewnatrz nie bylo nikogo oprocz Julio. Wskazal reka korytarz, a Julio skinal glowa. Sprawdzali wszystkie pomieszczenia po kolei. W gabinecie znalezli cialo na podlodze; obok lezal przenosny komputer. Zmarly mial na sobie osprzet VR. Przekrecili go na plecy, zeby zobaczyc twarz. - Bascomb-Coombs - powiedzial Julio. - Zimny trup. -Aha. W sluchawkach Howard uslyszal, jak na zewnatrz ktos gwaltownie wciagnal powietrze. Kiedy dotarli do jadalni, znalezli jeszcze jedne zwloki, w fatalnym stanie, z odstrzelona polowa twarzy, a przy stole jadalnym siedzial starszy mezczyzna, wpatrujac sie w zlamana dubeltowke, ktora mial przed soba. -Uzywa pan do tej broni nabojow z prochem dymnym? - spytal Julio. Starym czlowiekiem byl lord Goswell. Howard rozpoznal go na podstawie fotografii. -Nie wygladacie mi na chlopakow z SIS. Amerykanie? - Aha, jestesmy tu od niedawna - powiedzial Julio. - Co tu sie stalo? -Major Peel chyba postradal zmysly. Zabil BascombCoombsa i chcial zabic mnie. Obawiam sie, ze bylem zmuszony go zastrzelic. Straszna sprawa. Peel i Bascomb-Coombs, obaj martwi. Howard pokrecil glowa. Jezu. W sluchawkach uslyszal Cooper, ktora powtorzyla po nim Jezu" jak echo. Albo moze to byla Fiorella? -Gdzie jest Ruzjo? - spytal Julio. Stary czlowiek zmarszczyl brwi. - Kto taki? Ach, chodzi o tego Rosjanina, ktorego wynajal Peel? Mysle, ze gdzies tu sie kreci. Przedtem byl. -Prosze tu zostac - powiedzial Howard. - Wrocimy do pana. Uwaga, Ruzjo gdzies tu jest. Ruszyli do wyjscia. Tyly domu ubezpieczali Michaels, Fiorella i Cooper. Julio powiedzial do mikrofonu: - Numer cztery i numer piec wychodza tylnymi drzwiami, nie zastrzelcie nas. Wyszli na zewnatrz. Deszcz ustal. Na wyswietlaczu refleksyjnym w helmie Howarda pojawila sie ikona drugiego kanalu taktycznego. Przelaczyl sie. -Numer piec? Tu numer jeden z zespolu uderzeniowego. Zabezpieczylismy teren. -Zrozumialem, numer jeden. Zatrzymaj na miejscu polowe swoich ludzi, a druga polowe przyslij do nas. Mamy tu jednego nieprzyjaciela na wolnosci, najgorszego z calej bandy. Jest uzbrojony. Uwazajcie. -Zrozumialam, numer piec. -Rozdzielamy sie - powiedzial Howard. - Dyrektorze, idzie pan ze mna. Cooper i Fiorella, ruszajcie z Fernandezem. Robcie, co wam powie. Poszukamy Ruzjo. Z miejsca w ktorym stal, schowany za rogiem jednego z budynkow gospodarczych, w odleglosci moze pieciu metrow, Ruzjo slyszal glos Amerykanina, ale nie bardzo mogl zrozumiec, co tamten mowi. Bylo ich tu piecioro, a inni na polach, z pewnoscia w drodze tutaj. Mieli na sobie kombinezony kuloodporne, wobec ktorych jego bron stawala sie bezuzyteczna, a wydawalo sie malo prawdopodobne, ze uniosa wizjery, albo zdejma helmy, wiedzac, co stalo sie z ich ludzmi, ktorzy to zrobili podczas poprzedniej proby ujecia Ruzjo. Byl sam, otoczony przez nieprzyjaciela, dysponujacego wieksza sila ognia. Kiedys byloby to dla niego osobistym wyzwaniem. Nie dzisiaj. Moglby zaryzykowac strzal pod wizjer, gdyby mial pociski pelnoplaszczowe, ale pociski jego dwudziestkidwojki z miekkiego olowiu tylko by sie rozprysnely przy uderzeniu w twarda powierzchnie. Moze oslepilby ktoregos z przeciwnikow, nie na wiele by sie to jednak zdalo. Innym slabym punktem przeciwnika byly rekawiczki z cienkiego kewlaru, umozliwiajacego w miare swobodne poslugiwanie sie dlonmi. Ale polamane kosci dloni trudno zaliczyc do smiertelnych obrazen. Nie, jesli chcial ujsc z zyciem, najwieksze szanse dawala mu ucieczka w pole. Przy odrobinie szczescia moglo sie udac. Westchnal. Mogl uciec juz dawno temu. Moglby wrocic z powrotem do Czeczenii. Ale czego mialby tam szukac, skoro nie bylo Anny? Jego dom byl tam, gdzie byla Anna. Kiedy umarla, stracil wszystko, stal sie pozolklym lisciem, porwanym przez wichry przeznaczenia. Znow westchnal. Dosyc tego. Wysunal jezyk spustowy z raczki parasola i wyszedl zza wegla, prosto w smuge swiatla z lampy na budynku. Tamtych piecioro bylo oddalonych zaledwie o kilka metrow. Stali plecami do niego. - Oszczedzcie sobie klopotow - powiedzial. Odwrocili sie jak na komende, celujac do niego z broni, ktora mieli w rekach. -Rzuc to! - krzyknal jeden z nich. - Rzuc ten... parasol? Zobaczyl, ze troche sie odprezyli. Pomysleli, ze sie poddal, ze juz go maja. Blyskawicznie uniosl parasol i rozpoczal precyzyjne strzelanie. Howard poczul uderzenie pocisku w bron, a kiedy sprobowal odpowiedziec ogniem, jego pistolet maszynowy wystrzelil jeden pocisk i zacial sie. Odrzucil go i chwycil rewolwer. W sluchawkach slyszal okrzyki pozostalych, ale nie potrafil rozroznic, kto co wolal. -Cholera...! -O, kurwa...! -Au...! Oslona celownika, przymocowana w specjalny sposob do kabury, zeskoczyla, kiedy wyciagnal Smith Wessona. Uniosl rewolwer, za wysoko, odnalazl wzrokiem swietlista plamke i opuscil lufe... Dlaczego, u diabla, nikt inny nie strzelal?... ...naprowadzil ja na piers Ruzjo, dwukrotnie sciagnal spust bum! bum! - i patrzyl, jak tamten pada na ziemie, jakby w zwolnionym... ...ten sukinsyn usmiechal sie, upadajac! Howard podbiegl do lezacego i stanal nad nim. Oba pociski kalibru 0,375 cala trafily w sam srodek klatki piersiowej. Dwa strzaly prosto w serce. Bylo po wszystkim. Nawet, gdyby byl tu lekarz, nic nie moglby zrobic. Umierajacy spojrzal na Howarda. - Anna - powiedzial. To bylo jego ostatnie slowo. Fernandez podszedl, niosac parasol, ktorym posluzyl sie Ruzjo. Uniosl go tak, zeby Michaels mogl zobaczyc ukryty wewnatrz mechanizm broni. - Pieciostrzalowy rewolwer, widzi pan? Pomyslowa zabawka. Michaels skinal glowa. Zauwazyl takze bandaz na prawej dloni Fernandeza, trafionej przez malokalibrowy pocisk. Kula nie przebila kewlarowej rekawiczki, ale uderzenie bylo na tyle silne, ze sierzant nie mogl strzelac. Bron Michaelsa zostala uszkodzona przez pocisk, ktory trafil w magazynek. Toni tez dostala w prawa dlon, podobnie jak Fernandez, a Angela miala zlamany kciuk - jej rekawiczka nie zdolala powstrzymac pocisku. Pistolet maszynowy Howarda zostal trafiony w zamek. Ten czlowiek, zwany Ruzjo, trafil ich wszystkich piecioro na tyle skutecznie, ze zadne nie moglo odpowiedziec ogniem i tylko rewolwer Howarda uratowal sytuacje. Niesamowite. Chyba jeszcze nikt nigdy nie widzial, zeby ktos tak dobrze strzelal. Gdyby Ruzjo mial bron na amunicje przeciwpancerna, moglby ich wszystkich pozabijac. -Szkoda, ze nie stal po naszej stronie - powiedzial Fernandez. -Bylby z niego fantastyczny instruktor strzelecki. -Zalujecie, ze nie zyje? -Nie. Tak. Nie wiem. Michaels rozumial go. -No, dobra, wynosimy sie stad - powiedzial Howard. - Koniec zabawy. Epilog Piatek, 15 kwietnia Londyn, AngliaToni wynajela osobny pokoj, nie omawiajac tego z Michaelsem. Kiedy szedl sie z nia spotkac w hotelowym holu, zastanawial sie, co za chwile uslyszy. Mieli tego dnia odleciec do domu. Lot byl zabukowany. Jesli Toni nie zechce z nim rozmawiac, zapowiada sie dluga podroz. Poszedl schodami, chcac jeszcze przez chwile byc sam. Sprawa zostala zakonczona. Brytyjczycy zajeli sie calym tym balaganem w posiadlosci Goswella. Starszemu panu nie mozna bylo postawic zadnego bezposredniego zarzutu. Wszyscy swiadkowie, ktorzy mogliby go obciazyc, byli martwi. Martwy byl tez ten cudowny komputer Bascomb-Coombsa. Jakis program destrukcyjny, ktory uaktywnil sie, bo naukowiec nie mogl go juz wylaczyc. Brytyjczycy mieli wiec samo urzadzenie, ale nie wiedzieli, co to takiego. Moze kiedys uda im sie dojsc, jak to dziala. Nie doszlo wiec do incydentu miedzynarodowego. Wiekszosc czarnych charakterow nie zyla. Moglo byc gorzej. Zobaczyl Toni, stojaca w holu obok jakiejs rosliny w wielkiej donicy. Nie rozmawiala z nim na temat Cooper, nie chciala sluchac, kiedy usilowal cos powiedziec. Spojrzala na niego, a na twarzy malowal jej sie taki smutek, jakby zaraz miala sie rozplakac. Taki smutek, ze jemu zebralo sie na placz. Musial to jakos naprawic. -Toni, przykro mi, nie... -Przestan - przerwala mu w pol slowa. - Nie dzisiaj. Odlatujesz za pare godzin. -Odlatuje? -Ja tu jeszcze zostaje. -Ale... -Nie. Mam wiele do przemyslenia, Alex i ty tez. - Spojrzala na niego i dostrzegl w jej oczach lzy. -Toni, nic nie rozumiesz... -Nie. Nie teraz. Ani slowa wiecej na ten temat. Lzy splywaly jej po policzkach. Nie wiedziala, ze nie przespal sie z Cooper. Musiala byc przekonana, ze to zrobil. Ostatecznie, czy stanowilo to az tak wielka roznice? Pragnal Cooper. I omal jej nie dostal. Lezal nagi z kobieta, ktora tez byla naga - jakie to mialo znaczenie, ze nie doszlo do zblizenia? Chcial o tym powiedziec Toni, musial, ale tak na niego spojrzala, ze slowa uwiezly mu w gardle. Zreszta, nie byl pewien, czy gdyby jej o tym powiedzial, sprawy ulozylyby sie lepiej, czy jeszcze gorzej. Czy w ogole by mu uwierzyla? -Jasne, w porzadku, wez sobie tyle wolnego, ile potrzebujesz. Mozemy o tym porozmawiac, kiedy wrocisz do pracy. - Nie, nie mozemy. Nie wracam do pracy. Mieszanie zycia zawodowego z prywatnym, to dla nas za wiele. Zwalniam sie, Alex. Od dzis, od tej chwili. Juz nie pracuje w Net Force. -Co takiego? Nie mozesz! -Nie bedziesz mi mowil, czego nie moge, nie teraz, a moze juz nigdy. Zegnaj, Alex. Bedzie mi ciebie brakowac. Odwrocila sie i odeszla. Michaels spogladal za nia, niezdolny do wypowiedzenia zadnego slowa, do wykonania chocby najmniejszego ruchu, nawet do oddychania. Toni! Boze, co ja zrobilem? Stal tak przez dluzszy czas, jak w transie, a kiedy sie otrzasnal, jej juz nie bylo. Odeszla. KONIEC This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-04 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/