Wąż i perła
Szczegóły |
Tytuł |
Wąż i perła |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wąż i perła PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wąż i perła PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wąż i perła - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Kate Quinn
WĄŻ I PERŁA
Przełożyła Dorota Konowrocka-Sawa
Strona 3
Dla niezwykłej babci mojego męża, która stała się
inspiracją dla postaci Carmeliny, Mildred Jackson,
noszącej przed zamążpójściem nazwisko Carmelina
Mansueto, krewkiej sycylijskiej kucharki, która nigdy
(z tego, co mi wiadomo!) nie gotowała dla papieża ani
nie broniła cnoty przed zakusami księcia z rodu Borgiów,
ale usmażyłaby ci uszy na patelni, gdybyś dopuścił się
połamania spaghetti
przed wrzuceniem go do garnka zamiast poczekać, aż się
w nim łagodnie ułoży.
Strona 4
Część pierwsza
maj – sierpień 1492
Strona 5
Rozdział 1
Uzbrojeni prorocy zwyciężają.
NICCOLÒ MACHIAVELLI
Carmelina
Przyjechałam do Rzymu, nie posiadając nic
z wyjątkiem zmiętego pliku przepisów
i zmumifikowanej dłoni. Jedno było moją hańbą, drugie
– przy odrobinie szczęścia – mogło zapewnić mi
przyszłość.
‒ Święta Marto, nie zawiedź mnie teraz ‒
wymamrotałam, poklepując niewielkie wybrzuszenie
pod spódnicą, po czym zapukałam.
Musiałam zapukać czterokrotnie, zanim ktoś
wreszcie zdecydowanym szarpnięciem otworzył drzwi.
W progu stanęła służąca o twarzy tak zmarszczonej
złością, że przypominała orzech.
‒ Tak? ‒ warknęła, taksując mnie wzrokiem od stóp
do głów. Byłam wysoka, moją pociągłą twarz
w najlepszym razie można było uznać za pospolitą,
a tamtego ranka z pewnością nie wyglądałam najlepiej,
lecz nie musiała mi dawać tego tak wyraźnie do
zrozumienia.
Pospiesznie przywołałam na twarz promienny
uśmiech.
‒ Szukam mistrza Marca Santiniego. Czy to on jest
tutaj maestro di cucina?
Strona 6
‒ Nie ty jedna go szukasz. Jest ci winien pieniądze?
Ostatniego wierzyciela musiał spłacić przyprawami
i pani Adriana nie była tym zachwycona…
‒ Jest moim kuzynem. ‒ Na razie trzymałam się
prawdy, ale jeśli coś jeszcze będę musiała jej
powiedzieć, zapewne będzie to mniej lub bardziej mijać
się z prawdą.
‒ No cóż, nie ma go tutaj. Syn pani Adriany się żeni
i poprosiła tego swojego kuzyna, co jest kardynałem,
aby u niego zostało zorganizowane wesele. Mistrz
Santini przygotowuje teraz wraz z resztą służących ucztę
weselną wyprawianą w pałacu kardynalskim. Boże! ‒
wymamrotała cichszym nagle głosem. ‒ Oby tylko tam
był…
‒ Gdzie? ‒ Mój uśmiech znikł. Przemierzyłam już
pół miasta w przyciasnych, używanych butach, stopy
mnie bolały, a pot ściekał mi ciurkiem po plecach, bo
nawet pod koniec maja rzymski poranek nie miał prawa
być tak upalny, i jeśli ta głupia baba zamierzała mi dalej
stać na drodze, byłam gotowa uciąć jej kciuki, usmażyć
je na dobrej oliwie z odrobiną czosnku i wepchnąć jej
do gardła. ‒ Muszę go koniecznie odnaleźć, signora.
Niechętnie wskazała mi drogę, więc oszczędziłam
jej kciuki i zanurzyłam się na powrót w chaosie zwanym
Rzymem. Kiedy indziej chłonęłabym ten zgiełk, gwar
i tłok, tak odmienny od cichych kanałów, które
przywykłam nazywać domem, ale życie nie dało mi
wyboru. Z jednej strony mijały mnie turkoczące
Strona 7
powozy, z drugiej przepychali się buńczuczni
młodzieńcy w wielobarwnych dubletach, bystrookie
służące odliczały monety niestrudzenie nagabującym je
przekupniom, bezpańskie psy obwąchiwały mi spódnicę,
ale ja na nic nie zwracałam uwagi. Torowałam sobie
przejście w tłumie jak ślepiec, odnajdując je wciąż na
nowo w tym rozkrzyczanym, kolorowym tunelu, którym
podążałam na południe przez całą drogę wiodącą
z Wenecji do Rzymu. Na końcu tego naznaczonego
lękiem tunelu stał Marco: kuzyn, którego nie widziałam
od pięciu lat, a który jakimś cudem stał się moją ostatnią
deską ratunku.
No cóż, może nie dostrzegałam zbyt wiele, ale mój
nos – i owszem. Chociaż serce waliło mi jak młotem,
kolana się pode mną uginały, a po głowie kołatały
przerażone myśli o tym, że jestem skończoną idiotką –
nos niestrudzenie oddzielał smrody Rzymu od jego
aromatów. Kucharz węszy mimowolnie. Moje życie
rozpadało się właśnie jak jeden z tych niepraktycznych
pucharów z Murano, które pękają pod ciężarem samego
spojrzenia, a tymczasem mój nos donosił radośnie:
gnój, owszem, ze wszystkich powozów… krew wołu,
ach, w Wenecji tego nie mieli… o, tamten zapach
przywołuje na myśl rozgrzany słońcem marmur, a czym
jest ten niewyraźny, słodki aromat? Czy to kadzidło?
Tak, kadzidło, oczywiście, przecież w tym mieście na
każdym placu stoi kościół lub kapliczka. Nie musiałam
otwierać oczu, by mój niestrudzony nos kucharki
Strona 8
podpowiedział mi, że nie jestem już w Wenecji.
W Wenecji pachniało siarką, cegłą i rozgrzanym szkłem
topniejącym w promieniach gorącego słońca. Pachniało
zgnilizną z kanałów i solą z laguny. Wenecja była
domem.
Już nie jest. Przypomniałam sobie o tym ponuro,
przechodząc przez Ponte Sant’Angelo, gdzie zawisali
złodzieje mający mniej szczęścia niż ja, czyli ci, którzy
mieli pecha i zostali złapani. Dostrzegłam jednego
świeżego trupa. Zanim go powiesili, obcięli mu dłonie
i uszy, po czym zawiesili mu je na szyi. Otaczała go
wwiercająca się w nozdrza woń rozkładu. Obok
złodzieja wisiał głową w dół heretyk, z którego zostało
niewiele poza kilkoma obdziobanymi kośćmi. Nad
mostem krążyły niezmordowanie kruki, dziobiąc
i połykając resztki. Zmówiłam szybką modlitwą, by
nigdy nie żerowały na moich kościach. W tym
momencie nie było to wcale takie pewne i przez chwilę
sądziłam, że mój podrażniony żołądek zwróci tę
odrobinę jedzenia, na którą mogłam sobie tego ranka
pozwolić.
I wtedy dostrzegłam swój cel: w połowie drogi
między Campo de’ Fiori i Ponte Sant’Angelo pysznił się
przebogaty pałac kardynała.
‒ Nie sposób go przeoczyć ‒ powiedziała do mnie
zgorzkniała starucha w fartuchu. ‒ Ten ogromny herb
nad drzwiami aż bije po oczach. Ma w nim byka. Czy to
aby stosowny klejnot dla sługi bożego?
Strona 9
Gdybym nawet przeoczyła byka, drogę wskazałby
mi nieomylnie tłum ludzi przeciskających się przez
wielkie drzwi. Damy we wzorzystych aksamitach
i lekkich jak piórko woalach, duchowni w szkarłatnych
i purpurowych szatach, fircyki o upierścienionych
palcach wystrojeni w dublety z sutymi, rozciętymi
rękawami ‒ w rzeczy samej, goście weselni
w oczekiwaniu na przybycie panny młodej.
Wielkie, podwójne drzwi nie były przeznaczone dla
kogoś w przyciasnych butach i połatanej,
niedopasowanej sukni kupionej od handlarza, który
próbował mi wmówić, że plamy na jej brzegu to haft,
a nie zaschłe błoto. Dla dostawców i służących jest
zawsze oddzielne wejście, więc już po chwili pukałam
do innych drzwi. Tym razem nie miałam nawet czasu, by
poklepać zawiniątko pod spódnicą i wymamrotać
pospiesznie modlitwę, bo drzwi niemal natychmiast
z impetem otwarły się na oścież.
‒ Dzięki Bogu, mistrzu, jesteś… ‒ Młody
mężczyzna w fartuchu urwał w pół zdania
i wytrzeszczył na mnie oczy. ‒ Kim jesteś?
‒ Carmelina Mangano. ‒ Czułam, że pukiel
krótkich czarnych loków wysunął mi się na czoło spod
pospiesznie zaimprowizowanego ze sztuki
poplamionego materiału zawoju. W upale włosy
zaczynały mi się kręcić jak oszalałe. ‒ Mój kuzyn,
mistrz Marco Santini…
‒ Tak? ‒ gorączkowo wpadł mi w słowo uczeń. ‒
Strona 10
Wiesz, gdzie on jest?
‒ Miałam nadzieję, że ty mi powiesz.
‒ Święta Panienko! ‒ jęknął chłopak. ‒ Wymknął
się dziś rano, żeby pograć w kości… Powiedział, że
tylko jedną partyjkę, najwyżej godzinkę, żeby odprężyć
się przed ucztą. Wszyscy anieli i święci, miejcie nas
w swej opiece! Nie ma go od kilku godzin, jesteśmy
ugotowani…
Wyglądało na to, że Marco wrócił do swoich
starych zwyczajów. Jak mawiał mój ojciec, „ma nos do
sosów i rękę do ciasta, ale w głowie mu tylko karty
i kości!”.
Uczeń odwrócił się od drzwi, jęcząc i skarżąc się
grupce sług w umączonych fartuchach, a mój nos
niemal omdlał z rozkoszy.
Szafran. Och, moja poczciwa święta Marto, kiedy to
po raz ostatni czułam zapach szafranu? Albo słodkie
skwierczenie kaczki obracanej na rożnie i podlewanej
miodem i sokiem z pomarańczy? Ten ostrzejszy zapach
to zapewne ocet winny, znakomity produkt z Modeny,
tak jednocześnie cierpki i łagodny, że na jego smak łzy
same napływają do oczu…
Przez kilka ostatnich tygodni czułam jedynie
kwaśny smak i ostry zapach strachu… Teraz poczułam
coś innego ‒ coś dobrego ‒ i strach prysł. Mimowolnie
podążyłam za swoim oczarowanym nosem do kuchni,
mijając grupkę zaaferowanych uczniów. W kuchni roiło
się jak w ulu, ale ja tylko zamknęłam oczy
Strona 11
i z zachwytem wciągnęłam powietrze. Oliwa… Dobra
oliwa wesoło skwiercząca na patelni, a nie stara
i zjełczała uwięziona w jakimś słoju. Oliwa tak jeszcze
świeża tuż po wytłoczeniu, że podczas nalewania można
dostrzec jaskrawą zieleń. Słodka ostrość ledwo co
zmielonej papryki… Lekko przydymiona słoność sera
świeżo odkrojonego z koła… Co najmniej od roku nie
czułam zapachu dobrego sera. Mąka zmielona tak
drobno, że jej obłoczki unoszą się w powietrzu, i coś
smakowitego zapiekanego w piecu…
Albo spalającego się w piecu! Otworzyłam szeroko
oczy i zobaczyłam wymowny dym wydobywający się
z najbliższego pieca. Rzuciłam się przez kuchnię,
zbierając w garście poplamioną spódnicę, i przez
materiał chwyciłam gorącą brytfannę, wyciągając ją
pospiesznie z ognia. Skórka ciasta spaliła się i popękała.
Zanim zdążyłam się opamiętać, wrzeszczałam już na
całe gardło.
‒ Marto przenajświętsza! ‒ krzyknęłam i grupka
zaaferowanych służących i uczniów w białych
fartuchach odwróciła się ze zdumieniem w moją stronę.
‒ Jak mogliście spalić tartę? Gdybyście pracowali dla
mnie, pokroiłabym was wszystkich w kostkę i wrzuciła
do zupy jarzynowej!
‒ A kim ty właściwie jesteś? ‒ zapytała jedna ze
służących, mrużąc oczy.
‒ A jakie to ma znaczenie? ‒ prychnął jeden
z uczniów. ‒ Mistrz Santini urwał się znów na partyjkę
Strona 12
kości i jeśli nie przygotujemy tej cholernej uczty
weselnej…
Oni zaczęli się kłócić, a ja obrzuciłam kuchnię
uważnym spojrzeniem. Co za widok! Przede wszystkim
była mała i ciasna. Być może kardynał z bykiem nad
drzwiami wydał fortunę na elegancki, obwieszony
gobelinami hol wejściowy, do którego udało mi się
zerknąć, gdy do środka wlewał się potok gości
weselnych, ale na swoją kuchnię nie przeznaczył ani
dukata. Jednak to nie z powodu ciasnego, okopconego
komina, wygiętego rożna czy niewygodnie
umiejscowionych stołów na kozłach zaczęłam kląć. Do
szewskiej pasji doprowadził mnie widok pieczonego
drobiu, którego nikt nie obracał na rożnach ani nie
polewał sosem, mis mąki, której nikt nie wyrabiał na
ciasto, i jaj, których nikt nie ubijał w smakowite pieniste
góry. Widok niegodziwości, niemoralności, zła
w czystej postaci i wręcz końca świata: widok kuchni
w nieładzie.
‒ Jeśli podamy na stół tylko pieczonego pawia ‒
zastanawiał się właśnie jeden z kuchcików ‒ to czy
myślicie, że będą się skarżyć na brak cielęciny?
Ucięłam te dywagacje:
‒ Ilu mamy gości weselnych?
Popatrzyli po sobie w popłochu. Doprawdy nie
musiałam sobie zadawać trudu gotowania ich w zupie
jarzynowej ‒ już w tej chwili w głowach mieli niewiele
więcej.
Strona 13
‒ Jadłospis ‒ warknęłam. ‒ Słucham.
‒ Paw w całości, podawany w piórach…
‒ Cielęcina w wiśniach łutówkach…
‒ Gruszki bergamotki z goździkami…
Chór bezładnych głosów zlał się w końcu
w jadłospis. Całkiem niezły, trzeba przyznać. Marco był
uzależnionym od hazardu utracjuszem, ale ten utracjusz
uczył się gotować pod okiem mojego ojca i bez
wątpienia potrafił to robić.
Podobnie jak ja. Nie było tu ani jednego przepisu,
którego nie znałabym równie dobrze, jak własnego
imienia.
‒ Poproszę mały nóż. ‒ Rozejrzałam się po kuchni,
znalazłam porzucony fartuch i przewiązałam nim swoją
żałosną sukienczynę. ‒ Gdzie są cebule? Najlepsze
byłyby genueńskie, jeśli macie.
Chłopcy pilnujący garnków wbili we mnie
spojrzenia, pocąc się obficie nad paleniskiem. Ubrani
w białe fartuchy uczniowie stali wśród chaotycznie
rozstawionych garnków i misek za długimi blatami
ułożonymi na kozłach i wbijali wzrok w ziemię. Służące
przysłoniły usta dłońmi i szeptały, stojąc przy zlewach,
w których piętrzyły się góry brudnych naczyń.
‒ Kim ty właściwie jesteś? ‒ wypalił w końcu
grubiańsko jeden z uczniów. ‒ Nie będziesz nam tutaj
rozkazywać.
Ach, ten ton bezczelnego czeladnika. Kiedy to po
raz ostatni rozstawiałam po kątach takich jak on? Chyba
Strona 14
jeszcze dawniej niż wówczas, gdy po raz ostatni czułam
aromat wybornego sera.
‒ Jestem kuzynką mistrza Santiniego. ‒
Uśmiechnęłam się życzliwie, po czym znalazłam
niewielki nóż i zaczęłam się rozglądać za genueńską
cebulą. ‒ A ty jak się nazywasz?
‒ Piero. Ale tylko dlatego, że jesteś jego kuzynką…
‒ Goście weselni już się schodzą, Piero ‒
przerwałam mu, a w moim głosie nie pobrzmiewała już
poprzednia słodycz. Teraz przeszedł w zjadliwy szept,
ten sam szept, którym mój ojciec smagał jak biczem,
przyginając harde karki do ziemi. ‒ Goście weselni
zaraz tu będą, a paw nie został nawet zdjęty z rożna.
Ciasto niezagniecione. Jedynym daniem wyłożonym na
półmisek w tym dziewiątym kręgu piekła, który
nazywacie kuchnią, jest smakowicie wyglądająca aloza,
o tam. I właśnie zjada ją kot.
Służące i pomywaczki popatrzyły po sobie, burcząc
coś niewyraźnie. Kot syknął na mnie wściekle. Był to
ogromny kocur z poszarpanym uchem, który
nieśpiesznie oblizywał rybę na całej jej długości. Piękna
aloza, nienagannie przyrumieniona i podduszona
w czymś, co było, jak podejrzewałam, sosem
cynamonowo-goździkowym opisanym przez mojego
ojca szczegółowo w pliku przepisów skrywanych przeze
mnie w sakiewce, strona trzysta osiemdziesiąta szósta,
rozdział Sosy. Chociaż kiedy to ja przyrządzałam ten
sos, lubiłam dodać szczyptę soli i odrobinę octu do
Strona 15
smaku oraz dosłownie kilka nitek szafranu, by nadać mu
odpowiedni kolor…
‒ Wynocha! ‒ Spędziłam kota na podłogę
i popchnęłam go bezceremonialnie stopą w kierunku
drzwi. ‒ Wynocha! Chyba że chcesz skończyć na rożnie!
A teraz, podgotowane półgłówki, może byście mi
łaskawie powiedzieli…
‒ Mistrzu Santini? ‒ odezwał się za moimi plecami
kobiecy głos.
Obróciłam się na pięcie i pospiesznie poszłam za
przykładem służących, dygając przed tęgą, siwowłosą
matroną w wytwornym czepcu na głowie.
‒ Mistrzu Santini, gdzie…? ‒ Rozejrzała się
niespokojnie po kuchni, jakby obawiając się, że coś
może wybuchnąć na jej kasztanowe jedwabie.
‒ Pani Adriana… ‒ rzekł ponuro nadąsany Piero,
ale tu najwyraźniej wyczerpał mu się koncept. Obrzucił
rozpaczliwym spojrzeniem rozrzucone garnki, brudne
patelnie, góry mąki i zwęglone ciasto.
‒ Pani Adriana da Mila, jak sądzę? ‒ Wysunęłam
się naprzód, przywołując na twarz promienny uśmiech
i mając nadzieję, że nie dostrzeże pod fartuchem mojej
poplamionej sukni. ‒ Mistrz Santini często mi
wspominał, jakim zaszczytem jest dla niego praca
w twoim domu, pani. ‒ Tak naprawdę nikt nigdy
wcześniej mi o niej nie opowiadał. Znałam tylko jej
imię, imię rzymskiej chlebodawczyni, która była na tyle
głupia, by zatrudnić Marca w charakterze swojego
Strona 16
kucharza. Była to jedynie niepotwierdzona pogłoska
przyniesiona przez mojego ojca, ale wątły trop tego
imienia poprowadził mnie drogą na południe aż do
Rzymu. ‒ Nazywam się Carmelina Mangano, jestem
jego kuzynką i właśnie przybyłam z Wenecji.
Oczywiście zgodziłam się pomóc mojemu kuzynowi
przy tak znamienitej uroczystości.
Cofnęła się i uniosła lekko podbródek.
‒ Zgodziłam się zapłacić za trzech dodatkowych
pomocników w kuchni, nie czterech…
‒ Pracuję bez zapłaty, pani. ‒ Przeżegnałam się
skwapliwie. ‒ To najświętszy obowiązek porządnej
dziewczyny.
Pani Adriana się rozpromieniła. No tak, należała do
tych prześwietnych, przyobleczonych w jedwab dam,
którym oczy rozbłyskały nie na widok słodkości czy
klejnotów, nie na dźwięk komplementów, lecz na myśl
o tym, że można coś zyskać tanio. A najlepiej darmo.
‒ Uczta weselna syna, moja pani? ‒ ciągnęłam
przymilnie. Zjednywanie sobie protektorów jest wielką
sztuką. Mój ojciec nigdy nie znalazł dobrego słowa dla
własnej rodziny, lecz był mistrzem przypochlebiania się
chlebodawcom. Takie stare skąpiradło potrafił
obłaskawić, przyprawić i nadziać na rożen, zanim
zdążyło się zorientować, że zostało nabite. ‒ Cóż za
szczęśliwe wydarzenie! Zapewniam cię, pani, że
wszystko jest w jak najlepszym porządku.
‒ Słyszałam krzyki. ‒ Chlebodawczyni mojego
Strona 17
kuzyna omiotła przenikliwym spojrzeniem
paciorkowatych oczek kardynalską kuchnię. ‒ Jesteś
pewna, że wszystko będzie wkrótce gotowe? Orszak
weselny minął już plac…
‒ Twój syn, pani, zapewne nie skosztuje nawet
wszystkich przygotowanych przez nas dań, gdyż tak
spieszno mu będzie zobaczyć pannę młodą, lecz mimo
to będą gotowe.
Zastygłam z uśmiechem na twarzy, nie śmiałam
odetchnąć, zanim Adriana da Mila nie rzuciła ostatniego
wątpiącego spojrzenia.
‒ Nie marnujcie tego dobrego cukru! ‒ rzuciła
jeszcze ostrzegawczo przez ramię. ‒ Jest bardzo drogi!
Po czym, Bogu niech będą dzięki, sobie poszła.
‒ A zatem! ‒ Odwróciłam się do skulonej ze
strachu grupki kuchcików i służących, przytupując
groźnie stopą pod przewiązaną fartuchem spódnicą. ‒
Wiecie już, kim jestem. Jestem tą, która potrafi
wyczarować tę ucztę weselną z niczego.
Doprawdy? Przecież od dwóch lat nie gotowałam
niczego na poważnie. Ale teraz było już za późno na
rozmyślania.
‒ Jestem tą, dzięki której nie stracicie posad
w domu pani Adriany ‒ ciągnęłam najbardziej
stanowczym tonem, na jaki potrafiłam się zdobyć.
Oni nie stracą posad, a przy okazji i Marco
zachowa swoją. W normalnych okolicznościach, gdyby
mój kuzyn tak po prostu rozpłynął się w powietrzu
Strona 18
w samym środku przygotowań do przyjęcia weselnego,
ucięłabym mu uszy i podpiekła je z bazylią i orzeszkami
piniowymi, ale teraz skłonna byłam go ucałować
z wdzięczności. Jeszcze się z nim nawet nie widziałam,
a już był mi winien przysługę. Albo też będzie mi
winien przysługę, o ile rzeczywiście uda mi się
wyprawić tę ucztę.
Będzie musiało się udać. Bo przysługa, której
oczekiwałam w zamian, nie była drobna.
Na myśl o tym, jakie podejmowałam ryzyko, serce
zaczęło mi walić jak młotem, a w ustach poczułam
znajomy smak strachu, kwaśny i zjełczały. Nie miałam
jednak czasu na rozczulanie się nad sobą. Nie teraz.
Byłam Carmeliną Mangano, córką wielkiego
weneckiego kucharza i kuzynką kucharza rzymskiego,
nawet jeśli ten ostatni był zgrywającym się w karty
głupcem. Miałam dwadzieścia lat i być może wszystkim,
co posiadałam, były zmumifikowana dłoń i wrażliwy
nos, ale w najbliższej perspektywie miałam pełen dom
głodnych gości weselnych i niech mnie święta Marta
ugotuje i zje, jeśli ich odeślę z pustymi brzuchami.
‒ Słuchajcie mnie wszyscy! ‒ Klasnęłam w dłonie,
a kiedy to nie wystarczyło, by uciszyć gderanie uczniów,
tupnęłam nogą. ‒ Buzie na kłódkę, rączki pracują, bo
jeśli orszak weselny dotarł już na plac, to znaczy, że nie
ma czasu do stracenia. Piero, zdejmij tego pawia
z rożna, wysmaruj mu pierś miodem i obłóż całość
kandyzowanymi orzeszkami piniowymi. Ty… Jak masz
Strona 19
na imię?
– Ottaviano…
– Ottaviano, bergamotki. Obierz je w gorącym
winie i upiecz z odrobiną zmielonego cukru i całymi
goździkami. Służące, przekąski. Jeśli taca będzie się
uginała od przekąsek, goście nie zauważą, że pierwsze
danie się spóźnia. Suszone figi, oliwki, kapary, te małe
neapolitańskie limonki i tamtejsze różowe jabłuszka,
liguryjski ser, jeśli macie…
‒ Nie wiem, gdzie…
‒ To poszukaj.
Przesunęłam palcami nad garnkiem zupy, którą
ktoś zostawił na wolnym ogniu. Pociągnęłam nosem,
który z zachwytem doniósł: pieprz, ocet winny,
podsmażone trufle ‒ ach tak, gulasz z ostryg, strona
sześćdziesiąta czwarta, rozdział Zupy i gulasze.
Znalazłam mały nóż i zaczęłam wyłuskiwać ostrygi do
skwierczącej potrawy. W dalszej kolejności w garnku
powinny się znaleźć malutkie pieczone kurczaki. Czy
ktoś upiekł jakieś kurczaki? W polu widzenia miałam
tylko rożen z upieczonym gołąbkiem. Rzuciłam nóż na
blat i wydobyłam z sakiewki (nie z tej, w której
przechowywałam zmumifikowaną dłoń) zwitek
papierów, które przerzuciłam aż do strony
osiemdziesiątej czwartej. „Zamiast kurczaków można
użyć gołąbka” ‒ nagryzmolił mój ojciec swoim
ściśniętym pismem. „Dodaj więcej octu winnego i nieco
zmielonych mediolańskich migdałów, by zagęścić
Strona 20
bulion”. Przeglądałam jego zbiór przepisów po raz
pierwszy od chwili, w której wykorzystując jego
nieuwagę, wepchnęłam do sakiewki plik luźno
związanych, postrzępionych na brzegach kartek
zapisanych jego recepturami. Oczy mnie zapiekły, gdy
spojrzałam na dziwne skróty, którymi się posługiwał,
by zapobiec kradzieży sekretów swojej kuchni przez
zazdrosnych rywali. Lecz nie przeze mnie…
Przeczytałam wszystkie przepisy i teraz nazwy przypraw
i mięs zaszyfrowane czarnymi liniami pisma były
wszystkim, co mi po nim zostało.
Nieważne. Nigdy nie łączyło mnie z ojcem nic
z wyjątkiem przepisów. Gdyby mnie teraz zobaczył,
jako pierwszy zaciągnąłby mnie za włosy do Wenecji
przed oblicze sprawiedliwości.
‒ Signorina, przekąski…
Znękane służące kręciły się przy mnie, zbyt
zrezygnowane lub zbyt zrozpaczone, by zaprotestować
przeciwko moim rozkazom.
‒ Wyłóżcie wszystkie sery, jakie macie, do tego
mięsa na zimno.
Skończyłam z ostrygami i dokonałam szybkiej
inwentaryzacji spiżarek, licząc dania. Słone przekąski
zachęcające gości do sięgnięcia po wino… Gdy się już
dobrze napiją, nie zauważą, jak późno pojawi się
pieczony paw.
‒ Mortadela, solona wieprzowina, solone ozory
wołowe. Prosciutto pokrój bardzo cienko, by wyglądało