Walentinow Albert - Autobus
Szczegóły |
Tytuł |
Walentinow Albert - Autobus |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Walentinow Albert - Autobus PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Walentinow Albert - Autobus PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Walentinow Albert - Autobus - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Albert Walentinow
Tytul: Autobus
(Krasnyj awtobus w biełoj mietieli)
Z "NF" 4/97
Historia ta sprawia wrażenie nieprawdopodobnej i
przerażającej. Najstraszliwsze wszelako jest w niej to, iż
wpisuje się w ramy powszechnie znanych praw fizyki, a z
punktu widzenia tych ostatnich nie ma w niej niczego
nieprawdopodobnego. Tym bardziej że rzuca światło na inne
zagadkowe zjawiska, jakie już niejednokrotnie oglądano na
naszej planecie.
- Powinien pan pójść ze mną i zobaczyć to na własne oczy.
Oni zawsze przyjeżdżają w poniedziałki i czwartki. Pewnie
jak już zrobią listy. A dziś właśnie mamy czwartek.
Wyrzucił to z siebie stojąc jeszcze na progu - niski,
wątłej postury człowieczek w podniszczonej jesionce i
okularach o grubych szkłach - wchodząc bez pukania do mojego
gabinetu. Nie, nie przypominał zwykłych natrętów
oblegających od czasu do czasu redakcje i z fanatycznym
błyskiem w oku obalających argumentacją na poziomie ósmej
klasy szkoły podstawowej teorię względności lub, co dziś
częstsze, oferujących "niezawodną" receptę na przeobrażenie
Rosji w krainę dobrobytu i szczęścia: handlowców wykończyć,
a ich majątek skonfiskować i rozdzielić. Tak, rozdzielić, i
to jak najszybciej!
- Dziś mamy czwartek - powtórzył dziwny gość - więc
powinien pan ze mną pójść.
- Pan wybaczy, pójść - ale dokąd? Po co?
- Na Małą Bronną, to jest koło Patriarszych Prudów. To
tam właśnie się pojawiają.
Zapewne dostrzegł jakiś błysk w moich oczach, bo
pospiesznie dorzucił:
- Tak, tak zdaję sobie sprawę; Woland, Behemot, Berlioz.
To właśnie tam. Ale nie ma w tym nic wesołego, jak u
Bułhakowa, to jest straszne. I to żaden wymysł. Boże, gdybyż
to był wymysł!
Z dalszej rozmowy wynikało, że "oni" przybywają zawsze
o trzeciej nad ranem, a zatem o tej właśnie godzinie
powinniśmy się znaleźć na Patriarszych Prudach.
- Niech się pan nie obawia, że trzeba będzie czekać na
mrozie. - Teraz jego głos brzmiał donośnie, afektowanie:
wyczuł, że dam się namówić. - Mieszkam obok i z powodzeniem
przeczekamy do trzeciej: pogramy sobie w szachy, napijemy
kawy, żeby nie zasnąć. Żony nie ma. Przeniosła się z córką
do matki. Widzi pan - z zakłopotaniem odwrócił wzrok -
jestem fizykiem, pracuję w Akademii i płacą nam, sam pan
zresztą wie... A teść zatrudnił się w firmie handlowej...
Więc nikt nam nie będzie przeszkadzał.
Nie wiem, czemu się zgodziłem. Może dlatego, że sam wiele
lat spędziłem w mieszkaniu komunalnym niedaleko tamtego
miejsca - w Zaułku Triochprudnym. Ale najprędzej dlatego, że
wyczułem, iż mówi prawdę. Tak czy inaczej, o północy
siedziałem w jego mieszkaniu. Graliśmy w szachy i pili kawę,
lecz nie odpowiadał na żadne z moich pytań, powtarzając:
"Sam pan zobaczy". W pewnej chwili, spojrzawszy na zegarek,
znienacka rzucił ochrypłym głosem: "Już czas".
Zmierzaliśmy pośród zamieci ku dwóm budynkom ciągnącym
się wzdłuż Patriarszych Prudów, czując na twarzach uderzenia
suchych śnieżnych pięści. Pamiętałem te domy: wzniesiono je
po wojnie, a my, chłopaki, z pełnych zazdrości komentarzy
dorosłych wiedzieliśmy, że tam mieszkają "ważni" ludzie, i
to w osobnych mieszkaniach. Wówczas było to dla nas
niepojęte: jak to może być, żeby jedna rodzina zajmowała
całe mieszkanie? Pewnie im tak nudno, bez sąsiadów, a i w
kuchni nie ma z kim pogadać.
- Dzisiaj będą zabierać z sąsiedniej bramy, więc stańmy
tutaj - powiedział mój towarzysz zatrzymując się za węgłem
budynku stojącego bliżej Sadowej. - Stąd wszystko zobaczymy,
a oni nie powinni nas zauważyć.
- Kimże wreszcie są ci "oni"?
Nie zdążył odpowiedzieć, gdy oni właśnie się pojawili. W
zupełnej ciszy z zamieci wysunął się długi autobus i
zatrzymał niedaleko nas. Był jakiś dziwny: szeroki, niski,
jakby złożony z dwóch różnych pojazdów. Pierwszą jego część
stanowił zwykły autobus z oknami i otwieranymi automatycznie
drzwiami, pomalowany na jaskrawoczerwony kolor. Drugą
natomiast tworzyła ślepa, pozbawiona okien czarna skrzynia
ze sterczącą z dachu krótką rurą. Później przekonałem się,
że tu także były drzwi, tyle że z tyłu.
Jako pierwszy wysiadł z autobusu oficer, za nim wysypali
się żołnierze. Znowu ogarnęło mnie zdziwienie, bo takich
mundurów jeszcze nie widziałem: czarne, obcisłe kombinezony,
hełmy przypominające maski z otworami na oczy, futrzane
sznurowane buty. Czarne były również naramienniki, na
których widniały czerwone trupie główki. W rękach żołnierze
trzymali rozszerzające się lejkowato na końcach rurki
osadzone na krótkich kolbach. Oficer ubrany był tak samo jak
oni, z tą tylko różnicą, że na jego naramiennikach zamiast
trupich czaszek widniały gwiazdy. Wydobywszy z mapnika
arkusz papieru, przez chwilę porównywał coś z notatkami, po
czym dał znak ręką i wszedł do budynku. Za nim podążyło
czterech żołnierzy, zaś dalszych ośmiu pozostało na ulicy,
tworząc szpaler między wejściem a pojazdem. Jako ostatni
wysiadł malutki człowieczek w długim, sięgającym aż do pięt
futrze i futrzanej czapce, który stanął przed maską
autobusu. Kierowca w kabinie zapalił papierosa i rozsiadł
się wygodnie w fotelu.
Upłynął może kwadrans. Żołnierze tkwili nieruchomo, nie
zamieniając między sobą ani słowa. My również zachowywaliśmy
milczenie. W pewnej chwili drzwi wejściowe otworzyły się na
oścież i wyszli z nich dwaj żołnierze. Za nimi, konwojowani
przez dwóch innych, ukazali się mężczyzna, kobieta i
dziecko, mniej więcej siedmioletnie. Dorośli nieśli walizki,
które na znak konwojenta wstawili do autobusu. Ubrani byli w
sposób absolutnie niestosowny do pory roku: bez palt i
czapek, mężczyzna miał na sobie garnitur i rozchełstaną
koszulę bez krawata, kobieta opatulona była w jaskrawo
złocistej barwy szlafrok. Tylko dziecko miało paletko
i czapkę zawiązanej pod brodą. Postawiwszy walizkę, kobieta
wzięła je na ręce. Teraz wszystkich podprowadzono do
tylnych drzwi.
Zdumiał mnie wyraz ich twarzy. To, co malowało się na
nich, trudno nawet nazwać spokojem - była to zupełna
obojętność, coś na kształt tępej pokory. Takie twarze
miewają ludzie świadomi swego losu, którzy pogodzili się z
nim, jak gdyby spełniając jakąś powinność. Z miejsca, gdzie
staliśmy, tylne drzwi były niewidoczne. Dojrzeliśmy tylko,
jak zniknęli za autobusem prowadzeni przez konwojenta, który
po chwili wyjrzał stamtąd i dał znak ręką człowiekowi
stojącemu przed pojazdem. Ten z kolei dał znak kierowcy,
który kiwnął głową i pochyliwszy się do przodu wykonał jakiś
ruch na desce rozdzielczej. Zapłonęła lampka oświetlając na
mgnienie jego twarz z sumiastymi wąsami i zdegenerowanym,
cofniętym podbródkiem. Z rury na dachu buchnął różowy dymek.
Po upływie dalszych kilku minut zza tylnych drzwi wyszedł
żołnierz niosąc na rękach zwiniętą w niechlujny węzeł
odzież. Po śniegu wlókł się za nim złocisty rękaw. Żołnierz
nadepnął nań, potknął się i ze złością szarpnął węzeł
pozostawiając na śniegu błyszczącą smużkę. Resztę rzeczy
niedbale cisnął do wnętrza autobusu. Tymczasem z bramy
wychodziła już kolejna rodzina.
Dopiero teraz zaczęło do mnie docierać, co tu się dzieje,
a moje zdumienie przerodziło się w przerażenie. Wszystko to
nie mieściło się w żadnym porządku logicznym, wszystko to
było irracjonalne, wprost niemożliwe. A jednak działo się.
Kolejne rodziny opuszczały budynek, najczęściej z jednym
dzieckiem, rzadziej z dwojgiem, raz tylko - z trojgiem. I
wszystkie pokornie wstawiały walizki do autobusu, po czym z
nieruchomymi, nieobecnymi twarzami wchodziły do pojazdu,
przed kierowcą zapalała się lampka, z rury na dachu snuł się
różowy dymek, a żołnierz niedbale ciskał odzież na podłogę
autobusu. Wszystko to działo się w kompletnej ciszy.
Żołnierze otwierali usta, wydawali jakieś rozkazy skazańcom,
z rzadka tylko zamieniając między sobą parę słów, do nas
jednak nie docierał żaden dźwięk. Delikatna wibracja
autobusu świadczyła o tym, że silnik pracuje, ale silnika
także nie było słychać.
- A cóż to takiego? - spytałem chwytając za rękę mojego
towarzysza. - To jest po prostu niemożliwe. Te domy
zbudowano w latach pięćdziesiątych, po śmierci tyrana. Wtedy
już nie było represji. W każdym razie masowych. Zresztą nie
tak to wyglądało. Ludzi po prostu rozstrzeliwano w piwnicach.
Takich ruchomych komór gazowych nie stosowano.
Nie zdążył odpowiedzieć, gdyż w tej samej chwili coś
zaszło za naszymi plecami. I choć nie towarzyszył temu żaden
dźwięk czy uderzenie, to jednak wiedzeni intuicją -
obejrzeliśmy się. Za nami stał żołnierz z wycelowaną w naszą
stronę bronią. Kiedyż on zdążył zajść nas od tyłu? Żołnierz
poruszył wargami i mimo iż nie dobiegł do nas żaden dźwięk,
sam jego gest był jednoznaczny: mieliśmy ruszyć przed
siebie. Wtedy mój towarzysz po raz pierwszy się uśmiechnął.
- Chodźmy, niech się pan nie obawia. To będzie zabawne.
Podprowadzono nas do bramy, skąd widoczna była tylna
część autobusu. Właśnie zbliżała się do niej kolejna
rodzina. Żołnierz otworzył drzwi i ujrzeliśmy... różowy dym.
Po prostu różowy dym, falujący leniwie, warstwami niczym
gęsty różowy olej. Podłogi i ścian nie było widać. Tam, w tę
różową śmierć, wkraczali ludzie. Żołnierz zamykał za nimi
drzwi, by po paru minutach otworzyć je ponownie - a wtedy
nie było żadnej wątpliwości, że w komorze nie ma już nikogo.
Pozostawał tylko różowy dym snujący się z rury. I to miało
być zabawne?
Okazało się jednak, że mój towarzysz uznał za zabawne co
innego. To mianowicie, iż byliśmy nieosiągalni dla
żołnierzy. Kiedy, chcąc lepiej wszystko zobaczyć, nazbyt
zbliżyłem się do autobusu, jeden z konwojentów z rozmachem
dźgnął mnie lufą swojej broni. Odruchowo skuliłem się,
ale... lufa przeszła przeze mnie jakbym to ja sam był z
dymu. Wyraźnie rozwścieczony żołnierz trzasnął mnie pięścią
w twarz. Skutek był jednak ten sam. W tym momencie mój
towarzysz z całej siły rąbnął żołnierza w szczękę - jego
pięść z łatwością przeszła przez głowę, a żołnierz nawet się
nie zachwiał. Wystraszył się jednak ogromnie. Coś krzyknął i
choć nie dotarł do nas żaden dźwięk, w jednej chwili otoczył
nas wieniec lejkowatych luf. I wtedy mojemu towarzyszowi
rozwiązał się język.
- To, co tu widzimy, to przyszłość. Nie jest to jednak
przyszłość realna, lecz tylko jeden z jej możliwych
wariantów. Słyszał pan zapewne o ostatnich odkryciach
fizyków, którzy stwierdzili, iż żyjemy otoczeni polami
informacyjnymi. Informacje napływają zarówno z przeszłości,
jak i z przyszłości, która nierozerwalnie wiąże się z
przeszłością i teraźniejszością. Każdy nasz krok, każdy czyn
z dnia dzisiejszego przenika w przyszłość, niczym kręgi
wzbudzone przez kamień wrzucony do wody. Wszak na wspólną
przyszłość składa się postępowanie każdego z ludzi. Wszyscy z
nas mimo woli determinujemy los naszych dzieci, wnuków i
dalekich potomków. Nie bez kozery czytamy w Biblii, że
wszystko zostało już zapisane. Z tym, że nie do końca to tak
wygląda. Nic bowiem nie jest przesądzone od samego początku,
każde współczesne wydarzenie w zależności od swojej skali
determinuje los jednego człowieka lub zbiorowości. Stąd też
pola informacyjne, na które składa się cały kompleks zjawisk
zachodzących na Ziemi, rekonstruują właśnie warianty
przyszłych zdarzeń w postaci czegoś w rodzaju prognoz
holograficznych. W grudniu nasze społeczeństwo dokonywało
wyboru. Dlatego jeśli niektóre obecne tendencje utrzymają
się, wówczas może to nas doprowadzić do tego, co przed
chwilą oglądaliśmy. Nie już jutro, ale po wielu latach:
wystarczy popatrzeć na te ich urządzenia.
- No, ale dlaczego my to wszystko widzimy? Przecież ci
ludzie nie są materialni?
- Tak, to są fantomy, czyli w szczególny sposób
zorganizowane pola elektryczne. Są one potrzebne do
modelowania ewentualnych wydarzeń. A oglądamy je dlatego, że
tutaj, nie opodal tych budynków, przebiega szczelina czasu,
dziesiąta spośród znanych na świecie.
- Dziesiąta? To jest ich więcej?
- Przecież słyszał pan o słynnym Trójkącie Bermudzkim, w
którym bez śladu znikają statki i samoloty. Takich
"trójkątów" odkryto na naszej planecie dziewięć. Ten, tutaj,
jest dziesiąty. Jednak, teoretycznie, oprócz niego powinny
być jeszcze dwa inne. Być może, znajdują się one w
nieprzebytej dżungli. W tych punktach stykają się ze sobą
granice czasu - przeszłego, teraźniejszego i przyszłego,
przez które właśnie odbywa się transmisja informacji.
Informacja zaś jest efektywną siłą fizyczną, która w
określonych warunkach może "porywać" ciała fizyczne i
przenosić je przez granicę czasu. Ruch wstecz jest tu
niemożliwy: bomba nigdy nie trafia dwa razy w ten sam lej.
Nawiasem mówiąc, tutaj, na Małej Bronnej, ludzie również
znikali. Nam to teraz nie grozi, bo pola energetyczne,
modelując warianty przyszłości, wytwarzają bardzo wysokie
napięcie, którego po prostu nie jesteśmy w stanie pokonać.
My i te fantomy znajdujemy się po dwóch stronach bariery
czasu: my w czasie teraźniejszym, one zaś - w prawdopodobnej
przyszłości, stąd nie możemy się dotknąć. Oni są dla nas
widmami, ale my dla nich również.
Kiedy ostatnia rodzina rozpłynęła się w różowym
płomieniu, oficer wyszedł z budynku. Człowiek w czapce
zbliżył się do niego, popatrzył na listę i podpisał ją razem
z oficerem. Dopiero wtedy raczyli zwrócić na nas uwagę.
Wysłuchawszy meldunku żołnierza, oficer uczynił gest nie
pozostawiający wątpliwości: do komory ich. Żołnierze natarli
na nas. Z bliska widziałem ich tępe wystraszone twarze i
niemal czułem woń dawno nie mytych ciał. Tymczasem oni sami
byli dymem, substancją niematerialną, niezdolną do
jakiegokolwiek działania fizycznego. Widząc, że ich wysiłki
są daremne, człowiek w czapce - a już wiedziałem, że on tu
jest najważniejszy - wyszczekał jakiś rozkaz. Widać nakazał
milczeć o incydencie i zapomnieć o nim. Zaraz też wszyscy
szybko załadowali się do autobusu.
- To typowe dla tej struktury społecznej - odezwał się
mój towarzysz. - Jeśli jakieś zjawisko jest niezrozumiałe,
należy udać, że go w ogóle nie ma. Absolutna uległość i
całkowity brak umiejętności myślenia, więcej - zakaz
myślenia innego niż nakazano: inaczej tego rodzaju struktura
nie mogłaby istnieć. I choć podobno wszystko zawsze wraca na
właściwe sobie tory, to jednak człowiek jakoś nie może się z
tym pogodzić. Zresztą w naszym kraju znaliśmy także inne
tory, na które można, trzeba powrócić.
Szofer ujął kierownicę i autobus, wykonawszy ostry nawrót
na wąskiej ulicy, zniknął w tumanach śniegu. Na burcie,
niewidocznej do tej pory, ujrzałem wyraźny, ciągnący się
przez całą jej długość napisał złożony z ozdobnych liter:
ZBUDUJEMY ŚWIETLANĄ PRZYSZŁOŚĆ.
Przełożył Andrzej Kubik
ALBERT WALENTINOW
Urodził się w Moskwie w 1932 r. Ukończył Moskiewski
Instytut Stali i Stopów, po czym przez 18 lat pracował w
przemyśle metalurgicznym. Zaczął pisać pracując w fabryce -
przez 12 lat był nieetatowym felietonistą gazety
"Wieczerniaja Moskwa". Następnie współpracował z pismami:
"Znanije - Siła", "Tiechnika Mołodioży", "Socjalisticzeskaja
Industrija" i "Inżeniernaja Gazieta". Obecnie jest
redaktorem działu nauki, postępu technicznego i oświaty w
rządowej "Rosijskoj Gazietie".
Opublikował 9 książek popularnonaukowych i 2
fantastyczno-naukowe oraz kilkanaście opowiadań
fantastycznych. W Polsce ukazała się jego powieść "Planeta
harpii" (Płanieta garpij).
E.R.