14270
Szczegóły |
Tytuł |
14270 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14270 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14270 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14270 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Edmund Cooper
Zdobywca przestworzy
(The Cloud Walker)
Przełożyła Blanka Kuczborska
„W latach 1811-1812 luddyści niszczyli maszyny trykotarskie, parowe krosna mechaniczne
i postrzygarki w hrabstwach Nottingham, Derby, Leicester i York; ich ruch odrodził się jeszcze
w roku 1916. Nazwa luddyści pochodzi od imienia Ned Ludd – był to niedorozwinięty chłopiec
z hrabstwa Leicester, który nie mogąc jakoby złapać jednego ze swoich dręczycieli, w napadzie
szału rozbił młotkiem maszynę włókienniczą (1779)”.
Everyman’s Encyclopedia,
1958
Część pierwsza
Uwiązany do ziemi
Rozdział pierwszy
Kiedy Kieron miał osiem lat, zachęcano go, żeby spędzał jak najwięcej czasu w towarzystwie
swojej narzeczonej, Petriny. Później, gdy minie wiek niewinności, nie wolno im już będzie
przebywać sam na sam aż do chwili, gdy Kieron osiągnie pełnoletność, wyzwoli się z terminu
i będzie w stanie wywiązać się ze swoich kontraktowych obowiązków.
Kieron terminował u malarza Hobarta. Już teraz czyścił pędzle, pomagał naciągać płótna
i ucierać barwniki. Gdy skończy dziesięć lat, zamieszka u Hobarta i będzie przez cały czas do
dyspozycji mistrza. Chłopiec oczekiwał tego z podnieceniem, ale i z niepokojem. Korciło go, żeby
poznać sekrety malarstwa, prawa perspektywy, harmonii i właściwych proporcji, ale tak naprawdę
w głębi serca nie chciał być malarzem. Chciał latać. Latać w powietrzu jak ptaki. A to
poczytywano za herezję.
Był już dość duży, aby rozumieć, co to znaczy, ale za mały, aby się bać. Nauczyciel, który go
uczył, i nedyta, który dbał o jego rozwój duchowy, włożyli dużo wysiłku w podkreślanie
diabelskiej natury niedozwolonych urządzeń mechanicznych. Nie wpoili jednak Kieronowi
należnego lęku przed maszynami – a tylko skrytą fascynację. Już w wieku pięciu lat wiedział, że
pewnego dnia będzie musiał zbudować zakazaną maszynę, żeby móc latać jak ptak.
Petrina była miła – jak na dziewczynę. Jej ojcem był kowal Sholto. Ponieważ Kieron był z nią
zaręczony, miał prawo obserwować Sholta przy pracy. Był to wielki przywilej. Chłopiec zdawał
sobie sprawę, że kiedyś on sam będzie musiał umieć obrabiać metal. Będzie musiał to umieć, żeby
wykuć niezbędne części do latającej maszyny. Zadawał Sholtowi wiele pytań. Kowal, wielki
łagodny mężczyzna, który czerpał prawdziwą przyjemność ze swojej pracy, nie widział nic złego
w rozmowie z malcem – zwłaszcza że był on związany kontraktem ślubnym z jego córką – i nie
uważał tego za łamanie przysięgi milczenia złożonej przed Cechem Kowali. Niebawem Kieron
posiadł zaczątki wiedzy o tym, jak hartować stal, nitować blachę, wyklepywać szyszaki, klamry,
dzidy, lemiesze.
– Chłopcze – mawiał dobrodusznie Sholto – wałkoń z ciebie, i tyle. Ołówek i pędzel powinny
ci być w głowie, a nie klepanie blachy. Idź teraz i zajmij się szkicowaniem, bo inaczej mistrz
Hobart przetrzepie ci skórę.
Kieron był sprytny. Wiedział, kiedy kowal żartuje, a kiedy mówi poważnie; wiedział także, iż
nie byłoby roztropnie chwalić się coraz to większą wiedzą o obróbce metali przed kimkolwiek,
a zwłaszcza przed własnym ojcem.
Dni dzieciństwa są zarazem długie i krótkie. Kieron wstawał z rodzicami o pierwszym brzasku
i jak oni wykonywał codzienne czynności, konieczne przed podjęciem właściwej pracy. Zbierał
z warsztatu ojca wióry i odpadki drewna na podpałkę, matka przynosiła wodę ze studni
i nastawiała owsiankę, a ojciec wychodził coś upolować lub ściąć drzewo na deski. Kiedy słońce
do połowy wynurzało się na wschodnim krańcu świata, rodzina zasiadała razem do śniadania.
Zawsze składało się ono z owsianki, chleba i tłuszczu, czasem dochodziły jajka i bekon
w zależności od zasobów gospodarstwa.
Po śniadaniu Kieron wraz z gromadą innych dzieci ze wzgórz senioratu szedł do nauczyciela
na godzinną lekcję. Potem każdy z chłopców udawał się do domu swojego mistrza i służył mu do
południa jako terminator.
Kieron miał więcej szczęścia niż inni. Hobartowi dobrze się wiodło dzięki uznaniu, jakie
znalazł w oczach Fitzalana, władcy senioratu Arundel. Artysta był dobrym portrecistą, a Fitzalan
z Arundel próżnym mężczyzną mającym próżną żonę i trzy próżne córki. Wciąż nie tracił nadziei
na syna, ale już same córki wystarczały, aby malarz miał pełne ręce roboty.
Hobart mógł sobie pozwolić na pobłażliwość wobec Kierona i przymykanie oczu na jego
eksperymenty z węglem drzewnym i cennym papierem. Sam nigdy się nie ożenił.
A teraz bogaty, siwowłosy i samotny widział w Kieronie syna, którego mógłby mieć w swoim
czasie. Toteż folgował chłopcu i rzadko go beształ. Dostrzegał u niego talent, jeśli chodzi o kreskę,
ale brak mu było na razie wyczucia koloru. No cóż, może to przyjdzie później... Hobart lubił
wyobrażać sobie, że kiedyś obrazy Kierona zawisną obok jego własnych w wielkim hallu zamku,
czekając, aż osiądzie na nich kurz i dostojeństwo wieków...
Dni dzieciństwa są zarazem długie i krótkie. Popołudnia po wypełnieniu obowiązków wobec
mistrza Hobarta Kieron miał wolne. Taka wolność była luksusem, który skończy się w wieku
dziesięciu lat, gdy zostanie pełnoprawnym terminatorem. A potem – dobrze o tym wiedział –
wolność robienia co się chce skończy się raz na zawsze. Chyba że uda mu się zmienić los, który mu
wybrano. Był dość młody, aby wierzyć, że to możliwe, lecz i dość dojrzały, aby zdawać sobie
sprawę, że musiałby przeciwstawić się odwiecznej – niemal świętej – tradycji.
W letnie popołudnia chodził z Petrina do lasu na wzgórzach, które wznosiły się jak zbudowana
przez człowieka zapora dziesięć czy dwanaście kilometrów od morza. Tam, na terenie należącym
do jeleni, bażantów i zajęcy, budowali swój baśniowy świat.
Petrina była wielkooką, nerwową dziewczynką o płowych włosach koloru przejrzałej pszenicy.
Pewnego dnia Kieron zostanie jej mężem, ojcem jej dzieci i dlatego chciała dobrze go poznać.
Wiedziała już, że ma on jakieś tajemne marzenie, ale nie miała pojęcia jakie.
Pewnego upalnego dnia trochę przypadkiem, a trochę celowo, dowiedziała się, co Kieron
chciałby najbardziej na świecie robić.
Zmęczyli się chodzeniem po drzewach, uganianiem za zwierzyną, zbieraniem polnych
kwiatów i teraz odpoczywali na miękkiej, olśniewająco zielonej trawie pod rosłym bukiem,
patrząc przez liście na niebo.
– Kiedy już zostaniesz wielkim malarzem – powiedziała Petrina – będę mogła kupować sobie
piękne materiały i szyć suknie, których mi pozazdroszczą wszystkie kobiety w senioracie.
– Nigdy nie zostanę wielkim malarzem – odparł Kieron bez żalu.
– Terminujesz u mistrza Hobarta, a on jest wielkim malarzem. Zdobędziesz jego umiejętności
i dodasz do nich swoje własne.
– Nigdy nie będę tak wielki jak mistrz Hobart. On poświęcił temu całe życie. Ja nie poświęcę.
– Dlaczego?
– Ponieważ chcę robić coś innego.
– Nie możesz robić nic innego, Kieronie. Terminujesz u mistrza Hobarta, a ze mną jesteś
związany kontraktem ślubnym. Takie jest twoje przeznaczenie.
– Takie jest twoje przeznaczenie – przedrzeźniał ją Kieron. – Głupie gadanie. Gadanie małej
dziewczynki. Chcę latać.
– Nie chcesz mnie poślubić?
– Chcę latać. Petrina westchnęła.
– Mamy się pobrać. I pobierzemy się. Ty będziesz wielkim mistrzem w swojej sztuce.
I będziemy mieli troje dzieci. A twój największy obraz będzie przedstawiał straszną rybę, która
miota ogniem na ludzi. To wszystko zostało przepowiedziane. I nic na to nie poradzisz.
Kieron był zaintrygowany.
– To zostało przepowiedziane? Petrina uśmiechnęła się.
– W zeszłym roku sprowadzono na zamek astrologa Marcusa z Londynu. Senior Fitzalan
chciał wiedzieć, czy jego żona urodzi mu jeszcze syna.
– No i co?
– Mojego ojca wezwano, aby zreperował łożysko w statywie lunety. Matka zamiast zapłaty
uprosiła Marcusa o twój horoskop... Jak widzisz, Kieronie, przyszłość jest jasna. Ty będziesz
mistrzem w swoim fachu, a ja urodzę troje dzieci... Posłuchaj, jak pszczoły brzęczą! Tańczą jak
oszalałe. Chodźmy za nimi, to o zmierzchu będziemy mogli wrócić po miód.
– Do diabła z pszczołami! – wybuchł Kieron. – Do diabła z astrologiem Marcusem! Sam będę
decydował o swojej przyszłości. Skończę praktykę u mistrza Hobarta. Teraz nie mogę temu
zaradzić. Poza tym to dobry człowiek, lepszy pan niż inni. I lubię rysować. Ale kiedy dorosnę,
wszystko się zmieni. Sam będę swoim panem. Sam będę decydował o swojej przyszłości. I nauczę
się latać.
– Czy myślisz, że wyrosną ci skrzydła?
– Zbuduję maszyną latającą. Petrina zbladła.
– Maszynę latającą, Kieronie, uważaj. Ze mną możesz mówić o takich rzeczach, ja będę twoją
żoną, urodzę ci dzieci. Ale nie mów o latających maszynach z nikim innym, zwłaszcza
z nauczycielem czy naszym nedytą.
Kieron ścisnął jej dłoń, położył się na trawie i patrzył w górę przez liście buka.
– Nie jestem głupcem – powiedział. – Nauczyciel, podobnie jak i nedyta, jest niewolnikiem
zasad i obyczajów. Ale to tylko niedołężny staruszek, podczas gdy nedyta...
– Podczas gdy nedyta może cię posłać na stos – przerwała ostro Petrina.
– Nie palą już teraz dzieci. Powinnaś o tym wiedzieć.
– Ale palą dorosłych. A ty kiedyś będziesz dorosły. Dwie wiosny temu spalił farmera
z Chichester za wynalezienie maszyny do żęcia pszenicy... Kieron, zrób to dla mnie i nie myśl już
o latających maszynach. Takie myśli są zbyt niebezpieczne.
Kieron westchnął głęboko.
– Wszystko co ciekawe jest niebezpieczne... Spójrz przez te liście na niebo. Takie błękitne,
takie piękne. Czy kiedy płyną po nim białe chmurki, nie masz ochoty sięgnąć w górę i dotknąć ich?
Są jak wyspy, wielkie wyspy na niebie. Któregoś dnia pożegluję między tymi wyspami. Któregoś
dnia wyciągnę rękę i dotknę przepływającej chmurki.
Petrina zadrżała.
– Aż mi się zimno robi od tych szalonych słów.
Mnie też. Pierwsza Generacja ludzi miała latające maszyny, Petrino. Srebrne ptaki, które
ryczały jak smoki i mknęły wysoko ponad chmurami. Nauczyciel nam mówił. Nawet nedyta temu
nie zaprzecza. To historia.
– Pierwsza Generacja sprowadziła na siebie zagładę – odparowała Petrina.
Tak jak i Druga Generacja – dodał Kieron spokojnie. – Oni też mieli latające maszyny, chociaż
chyba nie tak dobre jak Pierwsza Generacja. To musiało być cudowne, szybować z wielką
szybkością po niebie, patrzeć na ziemię i widzieć w dole ludzi jak mrówki.
– Ludzie to nie mrówki!
– Z dużej wysokości wszystko co żywe musi wyglądać jak mrówki.
– Pierwsza Generacja sprowadziła na siebie zagładę. Tak jak i Druga Generacja. To także jest
historia. Nedyci mają rację. Maszyny to największe zło.
Kieron roześmiał się.
– Maszyny nie wiedzą co to dobro a co zło. Maszyny nie myślą. Myślą tylko ludzie.
– Wobec tego – rzekła Petrina – źle jest myśleć za dużo. Zwłaszcza na tematy niedozwolone.
Kieron naraz poczuł się dziwnie dojrzale, dziwnie opiekuńczo. Powiedział:
– Nie martw się, moja mała. Nie będę o tym myśleć za dużo. Zupełnie możliwe, że doczekasz
się trójki dzieci, jak to przepowiedział astrolog... Widziałem tu niedaleko śliwę. Pójdziemy
zobaczyć, czy ma jakieś dojrzałe śliwki.
Petrina zerwała się na nogi.
– A ja widziałam jabłoń. Jabłka na wyższych gałęziach są już czerwone.
Kieron uśmiechnął się.
– Jabłka i śliwki! Niech odpędzą od nas wszystkie złe myśli.
Trzymając się za ręce odeszli z polanki w złotą poświatę popołudniowego letniego słońca.
Rozdział drugi
W dniu swoich dziesiątych urodzin Kieron zjadł pożegnalne śniadanie z całą powagą należną
tej okazji. Później uścisnął rękę swojemu ojcu Gerardowi i raz jeszcze ucałował w oba policzki
Kristen, swoją matkę. Było to pożegnanie jedynie rytualne, ponieważ rodzina nadal będzie się
często widywać. Ale oznaczało symboliczny koniec dzieciństwa Kierona. Odtąd nie będzie już
nocował w domu rodziców.
Gerard przykazał mu:
– Synu, masz być pomocny mistrzowi Hobartowi w każdej potrzebie. On ci przekaże swoje
umiejętności. W przyszłości twoje obrazy ozdobią ściany zamku. Może zawisną też w wielkich
domach Londynu, Bristolu, Brum. A wtedy okaże się, że twoja matka i ja nie żyliśmy na próżno.
– Ojcze – odpowiedział Kieron, walcząc ze łzami, które bez żadnego wyraźnego powodu
napłynęły mu do oczu – nauczę się od mistrza Hobarta wszystkiego, co zdołam. Postaram się was
nie zawieść. Zastałbym stolarzem, jak ty, gdybyś sobie tego życzył. Ale ponieważ chciałeś, żebym
robił podobizny, będę malował portrety, które nie przyniosą wstydu rodzicom Kierona, syna
stolarza.
Kristen mocno go przytuliła i powiedziała:
– Masz tu trzy koszule, trzy podkoszulki i dwie pary getrów. Masz kożuch barani i mocne buty.
Zapakowałam ci wszystko do skórzanego worka. Ubieraj się ciepło, synu, i jedz porządnie.
Pamiętaj, że cię kochamy i będziemy śledzić twoje postępy.
Domyślił się, że i ona czuje się nieszczęśliwa. Nie wiedział dlaczego. To przecież miała być
ważna i radosna chwila dla nich wszystkich.
– Niedługo się zobaczymy, matko. – Uśmiechnął się, chcąc samemu sobie dodać otuchy.
– Tak, ale nie będziesz już spał w łóżku, które ojciec ci zrobił. Nie będziesz leżał na
prześcieradle, które ci utkałam, i pod kołdrą, którą uszyłam, jak jeszcze ciebie nie było na świecie.
– Dość już, Kristen – powiedział Gerard. – Gotowiśmy się przez ciebie popłakać jak dzieci. –
Spojrzał na żonę i zobaczył siwe pasma w jej włosach, zmarszczki na twarzy. Skończyła
dwadzieścia osiem lat, ale nadal miała proste plecy i jędrne piersi. Dobrze się trzymała.
Kieron wziął worek z sarniej skóry. Naraz zrozumiał całą powagę i uroczystość chwili.
– Do widzenia, ojcze, do widzenia, matko. Dziękuję, że daliście mi życie. Dziękuję, że
żywiliście mnie tyle lat. Niech was Ludd błogosławi.
Kristen uciekła z płaczem do kuchni. Gerard uniósł muskularną, owłosioną rękę do czoła, jak
to często robił w warsztacie, i otarł pot, którego nie było.
– Niech cię Ludd ma w swojej opiece, synu. Idź teraz do mistrza Hobarta. Ja jestem
najlepszym stolarzem w promieniu pięćdziesięciu kilometrów, a ty będziesz najlepszym malarzem
w promieniu tysiąca.
– Ojcze, ja chciałbym... – Kieron zamilkł. Już miał na końcu języka wyznanie: – Nie chcę być
malarzem, chcę latać.
– Tak, Kieronie?
– Chciałbym okazać się ciebie godnym i przysporzyć ci chwały.
Gerard roześmiał się i żartobliwie poklepał go po plecach.
– Zmykaj już, sowizdrzale. Od dzisiaj będziesz miał lepsze jadło, niż my mogliśmy ci dać.
– Wątpię, żeby mi lepiej smakowało. – Chciał powiedzieć coś więcej. O wiele więcej. Ale
słowa utknęły mu w gardle. Kieron wyszedł z chaty i ruszył drogą wiodącą do Arundel. Nie
obejrzał się za siebie, ale wiedział, że Gerard stoi w drzwiach i patrzy za nim. Nie obejrzał się, bo
ogarnęła go nieprzeparta chęć, aby puścić się biegiem do ojca i wyznać mu, co naprawdę chciałby
robić.
Był piękny październikowy ranek. Niebo było błękitne, ale nad niziną ciągnącą się ku morzu
wisiał gruby dywan mgły. Arundel leżało pod tym dywanem, lecz zamek o szarych murach,
wilgotnych od rosy i lśniących w porannym świetle, stał na wzgórzu górując nad mgłą.
Czarodziejski zamek, błyszczący, tajemniczy, pełen niewidzialnej siły.
Kieron przypomniał sobie powiedzenie: „Ci, którzy żyją w cieniu zamku, wzbogacą się lub
spłoną”. Mistrz Hobart miał dom pod samymi blankami. Należał do tych, co się wzbogacili,
i Kieron miał nadzieję, że i jego spotka podobny los. Tylko głupiec mógłby ryzykować pójście na
stos. Tylko głupiec mógłby chcieć zbudować latającą maszynę.
Wysoko na niebie szybował wdzięcznie myszołów. Kieron położył worek i obserwował ptaka.
Jakże lekko się porusza, jaką ma nieograniczoną wolność. Zazdrościł mu. Zazdrościł mu tej
swobody i lekkości w powietrzu.
– Któregoś dnia, myszołowie – powiedział Kieron – będę tam w górze razem z tobą. Będę
wyżej niż ty. Będę patrzył na ciebie z góry. Zobaczysz, że człowiek znów zdobędzie przestworza.
Na razie jednak nie był to odpowiedni moment, żeby wygłaszać mowy, których nikt nie słucha,
tym bardziej zaś mowy, których nikt nie powinien słyszeć. Mistrz Hobart z pewnością już na niego
czeka i niecierpliwi się. Kieron schylił się po worek.
Zobaczył przekwitnięty dmuchawiec. Łodyżkę z główką pełną nasion. Zerwał go, podniósł do
ust i dmuchnął. Nasionka poszybowały w spokojnym porannym powietrzu, podtrzymywane
cienkimi jak pajęczyna nitkami, które nie dawały im opaść na ziemię.
Kieron patrzył na to zafascynowany. Kilka ziarenek, porwanych prądem ciepłego powietrza,
wzniosło się wysoko i zniknęło w promieniach porannego słońca. Nawet nasionka dmuchawca
mogły tańczyć w powietrzu. To upokarzające, że człowiek jest uwiązany do ziemi.
Kieron przypomniał sobie, że w tym szczególnym dniu Hobart czeka, aby uroczyście go
powitać.
Westchnął, podniósł skórzany worek i pomaszerował raźno w kierunku Arundel. Przed mm
miesiące i lata, podczas których będzie musiał opanować wszystkie sekrety hobartowej sztuki. Ale
kiedy już stanie się mężczyzną, kiedy z honorem skończy praktykę, wtedy przyjdzie czas na
latanie.
Tymczasem zaś zawsze znajdzie czas na marzenia.
Rozdział trzeci
Przyszła zima niosąc ze sobą surowość krajobrazu; pokryła ziemię szronem, utkała delikatny
lodowy wzór na drzewach, trawie, żywopłotach i ścianach domów, skuła krą spokojną rzekę Arun,
a powietrze stało się cierpkie jak angielski jabłecznik.
Hobart w zimie dużo kaszlał i mało malował. Chłód wżarł mu się w kości, ściskał bólem piersi.
Większość dnia spędzał przy kominku, okryty szalem lub skórą baranią, rozmyślając nad
projektami, które zrealizuje na wiosnę: freskiem do głównego hallu i symboliczną pracą,
zamówioną przez seniora Fitzalana, przedstawiającą upadek Pierwszej Generacji ku tym większej
chwale Ludda i Kościoła Świętego Młotka.
Wdowa Thatcher, gospodyni mistrza Hobarta, gotowała smaczne i pożywne potrawy z zajęcy,
bażantów, jagniąt i wszelkiej dziczyzny z pasternakiem, grzybami, marchewką, ziemniakami
i doskonałym czarnym pieprzem, za który senior Fitzalan płacił wygórowaną cenę kapitanom
żaglowców pływających aż po Wyspy Korzenne.
Mistrz Hobart przełykał zaledwie parę kęsów tych pieczołowicie przyrządzanych dań. Męczył
go kaszel; zaraz też przysuwał się, drżąc, do kominka. Kieron, odczekawszy z należytym
szacunkiem, aż jego pan się pożywi, objadał się, aż brzuch mu pękał, i szedł wybiegać się na
oszronionych łąkach.
Chociaż Hobart sam niewiele pracował podczas tych ciemnych miesięcy, nie pozwalał
próżnować młodemu terminatorowi. Uczył Kierona, jak z prostych wici wierzbowych robić dobry
węgiel drzewny do rysowania i jak produkować papier z trzciny; wprowadzał go w tajniki
drukowania tkanin i modnej ostatnio sztuki collage’u; przekazywał mu prastare sekrety utrwalania
kolorów i gruntowania płócien. Nie żałował nawet cennego tranu wielorybiego do lamp, żeby
podczas mrocznych popołudni Kieron miał dość światła do szkicowania krzeseł, stołów, mis
z owocami, wiszących w kuchni bażantów a także protestującej wdowy Thatcher.
Mistrz Hobart był siwowłosym starcem, zbliżającym się do sześćdziesiątki. Ból w piersiach
ostrzegał go, że lata, jakie mu zostały, są już policzone. Niemniej był zdecydowany żyć jeszcze co
najmniej przez te osiem lat, dzielących Kierona od skończenia terminu. Jeśli Ludd da, to nim jego
ciało spocznie w kamienistej ziemi Sussexu, dopilnuje, aby chłopiec jako tako się urządził.
Hobart pozwolił sobie na małą herezję – tak małą, że z pewnością Ludd mu wybaczy. Pozwolił
sobie żywić sekretne złudzenie, że Kieron jest jego synem. Hobart nigdy nie interesował się
kobietami. Sztuka mu wystarczała. Ale teraz czuł potrzebę ojcostwa, a Kieron, bystrooki i zdolny,
był chłopcem, jakiego życzyłby sobie mieć za syna każdy mężczyzna.
Toteż Kieron uniknął wielu surowych rygorów terminowania. Był dobrze karmiony, miał dużo
wolnego czasu, a Hobart nierzadko wsuwał mu srebrnego pensa do sakiewki.
Kieron zdawał sobie sprawę z uczuć, jakie staruszek do niego żywi. Kochał go i nie miał nic
przeciwko posiadaniu drugiego ojca. Poza tym Hobart był niewyczerpanym źródłem wiedzy,
wiedzy zaś Kieron pragnął jak niczego na świecie.
Wieczorami, przed pójściem na wczesny spoczynek, Hobart siadywał wraz z Kieronem przy
kominku i obaj wpatrywali się w płonące żagwie, snując wizje i marzenia, rozmawiając o tym
i owym. Hobart jako lekarstwo na ból i kaszel pociągał łyk i drugi whisky, okowity lub eau de vie,
w zależności od tego, jaka brygantyna zawinęła ostatnio do senioratu. Przy kieliszku gotów był
poruszać tematy, których unikał wytrzeźwiawszy nazajutrz rano. Był gotów rozmawiać
o Pierwszej i Drugiej Generacji. Był nawet gotów rozmawiać o maszynach.
– Mistrzu Hobarcie, nauczyciel mówi, że Pierwsza Generacja udławiła się własną mądrością.
Co to znaczy?
– Uff! – Hobart pociągnął whisky i poczuł przyjemne ciepło rozlewające się po kościach. –
Nauczyciel lepiej by się zajął pisaniem, rachowaniem i tajemnicami przyrody, a nie Pierwszą
Generacją.
– Wczoraj, kiedy rysowałem nasz dom u stóp zamku i udało mi się przedstawić szorstkość
kamiennych ścian, powiedzieliście, że mądry ze mnie chłopak. Czy mądrość to coś złego? Czy ja
się też nią udławię?
– Poczekaj no, chłopcze. Daj mi pomyśleć. Coś mi się zdaje, że muszę nauczyć cię nie tylko
zasad sztuki, ale i zasad rządzących światem, i prawidłowego myślenia. – Znów rozgrzewający łyk
whisky i atak kaszlu. – Nauczyciel mówi prawdę. Pierwsza Generacja rzeczywiście udławiła się
własną mądrością. Doprowadzili do tego, że powietrzem w ich miastach nie można było oddychać,
a wody rzek i jezior nie nadawały się do picia; pokryli dobrą żyzną ziemię drogami z betonu
i żelaza, czasem nawet morza pokrywała czerń. A wszystko z pomocą maszyn, które
nieprzytomnie wielbili. I jakby jeszcze nie dość, wymyślili okropne maszyny, których jedynym
celem było zabijanie ludzi, setkami, tysiącami, a nawet dziesiątkami tysięcy. Te maszyny
nazywały się pociskami: mknęły po niebie z ładunkiem śmierci. Tak, nauczyciel ma rację.
Udławili się własną mądrością... Ale twoja mądrość, Kieronie, to coś innego. Objawia się
w uczciwej sztuce, a nie w miłości do maszyn, niszczących rękę, która je stworzyła.
– Czy wszystkie maszyny muszą koniecznie być złe?
– Tak, Kieronie, wszystkie maszyny są złe. Święty Chłopiec zrozumiał to już tysiąc lat temu,
kiedy maszyny po raz pierwszy zaczęły demoralizować tę piękną ziemię. Dlatego właśnie
zaatakował je młokiem. Ale ludzie nie chcieli go słuchać, pojmali go i ukrzyżowali.
Zapadła cisza, przerywana trzaskaniem drew w kominku i głośnym siorbaniem whisky.
Po chwili Kieron znów nabrał odwagi:
– Podobno senior Fitzalan ma w zamku zegar. Zegar, który tyka, pokazuje godziny, minuty,
a nawet sekundy. Zegar to przecież maszyna, prawda, mistrzu Hobarcie? Czy on też jest zły?
Mistrz Hobart zaczynał już lekko bełkotać pod wpływem whisky. Minęła dłuższa chwila,
zanim mógł odpowiedzieć:
– Jak widzę ani nauczyciel, ani nedyta nie oświecili cię w tej mierze jak należy. To prawda,
Kieronie, że zegar jest maszyną, ale dla możnych tego świata, którzy mają wiele spraw do
załatwienia a mało czasu, jest to konieczna maszyna. Święty Kościół czyni wyraźne
rozgraniczenie między koniecznymi maszynami, które są właściwe, a zbędnymi, które są
niewłaściwe. Tak więc zegar seniora Fitzalana, który wielokrotnie widywałem i który jest czymś
cudownym – mówią, że robił go najlepszy zegarmistrz w Paryżu – jest maszyną właściwą.
W żadnych przekazach nie ma nic o tym, żeby Święty Chłopiec kiedykolwiek atakował zegary.
Kieron spostrzegł, ile whisky ubyło w butelce, i wykrztusił pytanie, którego nie ośmieliłby się
zadać w świetle trzeźwego poranka:
– Mistrzu Hobarcie, a czy Święty Chłopiec atakował latające maszyny?
– Latające maszyny? – Mistrz Hobart był zdumiony. – Nie ma latających maszyn.
– Nie ma. Ale kiedyś były. – Kierona oblał pot. – Sam mi mówiłeś, panie o pociskach, a ja
słyszałem też o skrzydlatych maszynach, które z wielką szybkością przenosiły ludzi w powietrzu,
ponad morzami, z jednego lądu na drugi. Dlatego spytałem, czy Święty Chłopiec zaatakował
kiedyś latającą maszynę.
Niech nas Ludd ma w swojej opiece! – Mistrz Hobart podrapał się w głowę. – Latające
maszyny! No mam za swoje. Ależ, Kieronie, drogi chłopcze, wynaleziono je, jak mi się zdaje,
dopiero po śmierci Neda Ludda. Chyba właśnie wtedy, gdy Pierwsza Generacja ostatecznie zeszła
z drogi cnoty. Myślę, że zaledwie jakieś sto lub dwieście lat przed wielką zagładą.
Kieron spojrzał na poziom whisky w butelce z zielonego szkła i postanowił kuć żelazo póki
gorące.
– Podobno nawet Druga Generacja miała latające maszyny. Gdyby służyły nie do zabijania
ludzi, ale do przewożenia ich z miejsca na miejsce, nie byłyby przecież takie złe?
Mistrz Hobart zamrugał oczami, spróbował skupić je na jednym punkcie, nalał sobie następną
szklaneczkę, znów bezskutecznie podjął walkę z błędnym wzrokiem. Podrapał się po głowie.
– Byłyby złe, Kieronie. Cóż wzbrania ludziom podróżować konno lub pieszo? Cóż wzbrania
im żeglować po oceanach? Nie ma żadnej potrzeby, żeby latali po niebie. Quod erat
demonstrandum. Dlatego maszyny, które wznoszą ludzi w powietrze, są złe. Kieron wziął głęboki
oddech.
– Któregoś dnia zbuduję latającą maszynę. I nie użyję jej dla złych celów, tylko dla dobrych.
Mistrz Hobart wstał, zachwiał się, spojrzał zamglonym wzrokiem na swojego terminatora.
– Będziesz malarzem, Kieronie. Będziesz dobrym malarzem. Niech cię Ludd strzeże przed
fantastycznymi mrzonkami. Zaprowadź mnie do sypialni.
Rozdział czwarty
Od czterystu już lat wyspy brytyjskie nie znały monarchii, parlamentu ani władzy centralnej.
Kraj był podzielony na odrębne, rządzone feudalnie senioraty. Wielcy seniorzy, najwięksi
właściciele ziemscy, zjeżdżali się od czasu do czasu na konwent do Londynu. Radzili głównie nad
sprawami rolnictwa i handlu. Nie mieli prawa uchwalać podatków, zwoływać armii ani decydować
o sprawach wagi państwowej. Każdy z seniorów odpowiadał za bezpieczeństwo swoich włości.
Mógł na dowolnych warunkach zawierać przymierza z sąsiadami, często też poprzez związki
małżeńskie poszczególne senioraty łączyły się lub powiększały. Taki był również zamiar seniora
Fitzalana z Arundel, który chciał dzięki małżeństwu córki połączyć swoje ziemie z ziemiami
Talbota z Chichester. A ponieważ wszystko wskazywało na to, że Talbot długo nie pożyje, oba
senioraty zostałyby zjednoczone w sposób najbardziej korzystny dla Fitzalanów, Chociaż
w Brytanii nie było centrum władzy świeckiej, istniało jednak centrum władzy duchownej:
Kościół luddystów. Po tym jak Pierwsza i Druga Generacja, rzec można, własnymi rękami
sprowadziły na siebie zagładę poprzez niepohamowane używanie maszyn, luddyzm z niemal
zapomnianej filozofii prostaczków przeistoczył się w nowo powstałą religię. Neda Ludda,
niedorozwiniętego chłopca, który na początku rewolucji przemysłowej chciał młotkiem rozbić
maszynę tkacką, z biegiem lat przyobleczono w płaszcz boskości.
Wraz z upadkiem chrześcijaństwa następował rozkwit luddyzmu. Reprezentował on o wiele
stosowniejszą filozofię. Jezus z Nazaretu, czy też Joshua ben Dawid, jak prawidłowo po hebrajsku
brzmiało jego imię, nigdy nie musiał rozstrzygać problemów moralnych związanych z użyciem
maszyn. Nawoływał głównie do powszechnego braterstwa i wypowiadał się przeciwko uciskowi.
Jego światopogląd był już nieaktualny. O wiele ważniejsza niż powszechne braterstwo i brak
ucisku okazała się kwestia przetrwania rasy ludzkiej. A ta już dwukrotnie usiłowała zgładzić się za
pomocą maszyn. Z perspektywy czasu ten jedyny człowiek, który występował przeciwko
maszynom, jawił się prawdziwym zbawcą ludzkości. Nedowi Luddowi, niedorozwiniętemu
chłopcu z hrabstwa Leicester, przypisano boską moc. Odkryto, że dzieląc parę bochenków chleba
nakarmił nimi tysiące. Odkryto, że chodził po powierzchni rzeki Trent utrzymując się na wodzie.
Odkryto, że w wigilię swojego ukrzyżowania zamienił wodę w piwo.
Toteż w Brytanii Kościół luddystów obrósł w siłę, a sprzeciw wobec mechanizmów przerodził
się w religię, dość potężną, aby zakazać wszelkich wynalazków. Dość potężną, aby zmusić
seniorów do przyznania, że każda nielegalna maszyna to wcielone zło.
Kościół luddystów stanowił specyficzną cechę Wielkiej Brytanii, ale niechęć do maszyn była
cechą uniwersalna.. Cały świat, podczas wieków barbarzyństwa, które nastąpiły po zagładzie
drugiej opartej na maszynach cywilizacji, żył w niemal fanatycznym strachu przed potęgą maszyn.
W niektórych krajach i narodach był on silniejszy niż w innych. W Rosji, Chinach, Afryce
i Indiach, gdzie maszyny nigdy do końca nie zawładnęły życiem mieszkańców, ludzie wrócili na
ogół do tradycji dawno zmarłych przodków. Orali ziemię drewnianą sochą zaprzęgniętą do wołu,
muła lub konia. Młócili ziarno cepami. Zabijali zwierzynę dzidami lub strzałami. Przędli na
kołowrotkach i w pocie czoła ręcznie tkali.
Ale w Japonii, gdzie strachowi towarzyszyła niezdrowa fascynacja maszynami, wynaleziono
już na nowo silnik parowy i zaczęto eksperymenty z jego zastosowaniem do napędu pojazdów
i małych łodzi. Niemniej Japończycy powrócili do historycznej filozofii izolacjonizmu i zachowali
swój silnik do własnego użytku.
Silnik parowy wprowadzono także ponownie na kontynencie północnoamerykańskim, lecz
głównie dla celów kolosalnego przedsięwzięcia przywrócenia komunikacji transkontynentalnej.
Upłynie jeszcze wiele lat, nim statki amerykańskie, poruszane parą, szybciej przepłyną Ocean
Atlantycki niż wielkie żaglowce.
Tymczasem zaś Kościół luddystów w Wielkiej Brytanii, wyspie, która niegdyś była kolebką
rewolucji przemysłowej, autorytatywnie utrzymywał, że wszystkie niepotrzebne maszyny – to
znaczy maszyny uznane przez kościół za niepotrzebne – są wcieleniem zła. I tak Wielka Brytania
została skazana na los jednego z najbardziej zacofanych krajów Europy.
Rozdział piąty
W wieku piętnastu lat Kieron był chłopcem, na którego przyjemnie było popatrzeć.
Pobłażliwość mistrza Hobarta i obfita kuchnia wdowy Thatcher dały mu słuszny wzrost, szerokie
ramiona i pewność siebie. Wyglądał bardziej na młodego farmera lub myśliwego niż na ucznia
malarza. Na Festynie Nocy Letniej mierzył się w biegach, skokach i rzucie oszczepem z kwiatem
młodzieży senioratu – chociaż mistrz Hobart krzywił się z niechęcią i pocieszał eau de vie widząc,
jak Kieron skacze siedem metrów w dal i turla się po piasku lub słysząc głośne trzeszczenie
stawów ręki uwięzionej w zapaśniczym uścisku. Nie tyle bał się, że Kieron skręci kark, ile że
złamie palce. Cóż to za malarz z połamanymi palcami?
Ale Kieron był dzieckiem szczęścia i wszystko mu się udawało. Coraz częściej Hobart myślał
o nim jako o swoim naturalnym synu. A nawet, w przypływie głupoty, poszedł kiedyś do stolarza
Gerarda i jego żony Kristen oferując im tysiąc szylingów za zrzeczenie się praw rodzicielskich.
Gerard poczerwieniał i odpowiedział mu głośniej i mniej uprzejmie, niżby należało
człowiekowi, który miał wstęp do zamku i rozmawiał z seniorem. Kristen, jak to kobieta,
wybuchła łzami, krzyknęła i rzuciła mu w twarz dziwne oskarżenia, za które Gerard kazał jej
niezwłocznie gościa przeprosić. Hobart był bardzo zażenowany całą tą historią. Począł się też
gęsto i rozwlekle tłumaczyć. W końcu uprosił Gerarda i Kristen – porządnych, uczciwych ludzi,
dla których żywił najwyższy szacunek i tak dalej – żeby nie wspominali o niczym Kieronowi.
Nazajutrz posłał Gerardowi sztylet z hiszpańskiej stali, a Kristen sztukę irlandzkiego płótna.
Podarował im również obraz przedstawiający Neda Ludda wznoszącego swój nieśmiertelny
młotek przeciwko maszynie tkackiej. Była to pierwsza w pełni satysfakcjonująca kompozycja
olejna Kierona, podpisana „Kieron, ucz. Hobarta”, i stanowiła jedną z najcenniejszych rzeczy, jaką
ten posiadał.
Biorąc pod uwagę wiek chłopca pozostawało jedynie życzyć sobie, aby Kieron wykazał
jeszcze zdolności artystyczne. Siła fizyczna też nie była bez znaczenia – Hobarta zdumiewała
śmiałość i pewność jego kreski – ale chłopiec zaczął przejawiać również prawdziwe, autentyczne
wyczucie koloru i materiału, co znamionuje wielkich malarzy. A nadto opanował świetnie
technikę malarską. Potrafił mieszać olej z pigmentem dla uzyskania pięknych czystych barw.
Wynalazł też samodzielnie dwie metody oczyszczania oleju z siemienia lnianego. Pierwsza była
doskonale prosta: polegała tylko na czekaniu. Zlewało się olej do słojów i czekało, aż
zanieczyszczenie osiądzie na dnie. Później jednak Kieron, wciąż niezadowolony z efektu, dodał
jeszcze sody kaustycznej, która wytrąciła wszystkie pozostałe drobinki. W rezultacie otrzymywało
się absolutnie czysty olej lniany: przejrzysty, ciepły, złocisty. Idealny dla malarza.
Hobart nie mógł się nadziwić. Sam poprzednio używał oleju prosto od hodowców lnu,
z maleńkimi cząsteczkami, które mąciły jego klarowność. Rafinowany olej Kierona, jak go nazwał,
był z pewnością darem Ludda, gdyż nie zanieczyszczał barwników ani nie twardniał zbyt szybko
na płótnie. Hobart był przekonany, że żaden malarz w całej Anglii nie ma lepszego oleju niż ten
wynaleziony przez Kierona.
Zapytał chłopca, w jaki sposób doszedł do takich metod oczyszczania. Odpowiedź nie była
szczególna odkrywcza.
– Zawsze narzekaliście na jakość farb, których używamy – powiedział Kieron. – Barwniki
były dobre, najwyraźniej więc olej był nieodpowiedni. Nalałem go trochę do czystej butelki
i przyjrzałem mu się. Nie zauważyłem nic specjalnego. Zostawiłem go i znów obejrzałem na drugi
dzień. Dalej nie widziałem w nim nic złego, ale tym razem spostrzegłem, że dno butelki było
pokryte małymi drobinkami. Zostawiłem go jeszcze na jakiś czas, a po siedmiu dniach na dnie
zgromadził się osad, olej zaś był bardziej klarowny. Wtedy zrozumiałem, że trzeba uzbroić się
w cierpliwość.
– Ale ta soda kaustyczna. Skąd wiedziałeś, że soda kaustyczna da jeszcze większą
klarowność?
– Nie wiedziałem – uśmiechnął się Kieron. – Zdawało mi się, że proces oczyszczania mógł się
jeszcze nie skończyć. Toteż eksperymentowałem.
– Eksperymentowałeś? – Hobart był wstrząśnięty. Eksperymenty dzielił już tylko włos od
herezji.
Ale Kieron był niewzruszony:
– Eksperymentowałem dodając sól, dodając ocet, dodając słabą sodę i silną sodę.
Eksperymentowałbym i z innymi substancjami, gdyby można je było łatwiej dostać.
– Chłopcze – rzekł Hobart – przerażasz mnie. Kieron roześmiał się.
– Czasami przerażam sam siebie... Czy teraz olej wam odpowiada?
– To wspaniały olej, Kieronie. Moglibyśmy zbić fortunę sprzedając go malarzom z całego
kraju.
– Mistrzu Hobarcie, nie sprzedawajcie lepiej mojego rafinowanego oleju. Malujcie nim sami
i bądźcie największym malarzem naszych czasów.
Hobartowi stanęły łzy w oczach. A nie był człowiekiem skłonnym do płaczu, z wyjątkiem
chwil, kiedy wywoływały go ostre ataki kaszlu.
– Naprawdę chcesz zatrzymać ten czysty olej tylko do mojego użytku?
Kieron uśmiechnął się.
– Panie mój, nigdzie nie znalazłbym lepszego mistrza. Czy nie lepiej zdobyć zarówno sławę,
jak i fortunę? Jeśli będziecie używali oleju rafinowanego, dopóki... dopóki zechcecie malować,
zadziwicie kraj jak długi i szeroki czystością swoich kolorów. I wtedy, gdy waszej sławie nie
zagrozi już żadna konkurencja, przyjdzie czas na sprzedawanie naszego oleju rafinowanego.
Hobart rozkaszlał się, żeby ukryć łzy, których nie mógł już powstrzymać.
– Chłopcze, widzę, że mnie kochasz, i jestem z tego dumny. Widzę też, że masz w sobie
pierwiastek wielkości, i to również napawa mnie dumą, ale i strachem... Kieronie, posłuchaj
starego człowieka. Twój olej rafinowany jest rzeczywiście wspaniały. Ale nie eksperymentuj
nadto ryzykownie. Kościół... Kościół niezbyt lubi nowe pomysły. Zalecam ci ostrożność.
– Jak sądzę, wszystkie eksperymenty są mniej lub bardziej ryzykowne – odpowiedział Kieron.
– Mój umysł nie spocznie... Ale będę ostrożny. Nie chcę przynieść wstydu wam, panie, ani moim
rodzicom.
W owych dniach Kieron rzadko widywał Petrinę. Czasy, kiedy wolno im było we dwoje
chodzić na wydmy, wydawały się bardzo odległe. Teraz spotykali się tylko przy specjalnych
okazjach w towarzystwie starszych. Widywali się głównie w Kościele Świętego Młotka, na
festynach czterech pór roku i podczas dni świątecznych, kiedy praca zamierała i ludzie w swoich
najlepszych ubraniach szli w odwiedziny do krewnych lub przyjaciół albo spacerowali u podnóża
zamku słuchając muzyków seniora Fitzalana.
Czasem Kieron i Petrina spotykali się przypadkiem na ulicy, ale nie mogli ze sobą zbyt długo
rozmawiać w obawie przed złymi językami. Przez te lata Kieron zmężniał, a Petrina wypiękniała –
w każdym razie on tak uważał. Miała gruby, długi do pasa warkocz, w oczach igrały jej figlarne
ogniki, a wargi były kusząco pełne. Piegi znikły, zniknęła chłopięca figura, którą przyozdabiały
teraz nęcące kobiece okrągłości. Kieron, zwykle pewny siebie i śmiały, w jej obecności stawał się
skrępowany i milczący. Ale nawet nie patrząc w jej stronę, zawsze wiedział, kiedy go
obserwowała podczas zawodów, i ta świadomość w dziwny sposób dodawała mu sił. Za trzy lata
Petrina zostanie jego żoną. Trzeba przyznać, że ojciec dobrze zrobił zawierając kontrakt
z kowalem Sholto.
Kieron szkicował Petrinę z pamięci i wieszał rysunki nad łóżkiem. Hobart oglądał je i nic nie
mówił. Chłopiec puszczał wodze fantazji, kiedy szło o ten szczególny temat. Niemniej rezultaty
były dziwnie ekscytujące i burzyły krew. Na jednym z obrazków dziewczyna wspinała się na
drzewo, chyba na buka. Kieron zdołał przedstawić ją tak, że mimo sukienki wyglądała jak naga.
Był to zaledwie szkic, ale robił wielkie wrażenie. Miał posmak herezji. Kościół nigdy nie
aprobował nagości. A tu dziewczyna, choć w pełni ubrana, wyglądała na nagą. Hobart miał
nadzieję, że nedyta nigdy nie zobaczy tego rysunku. Drapał się w głowę i rozważał, czyby nie
wezwać astrologa, żeby odpędził złe duchy.
Jednakże zapał, z jakim Kieron szkicował z wyobraźni Petrinę, nie przesłonił mu
najważniejszej dla niego kwestii zdobycia przestworzy. Przez te wszystkie lata obserwował
skrupulatnie rozmaite większe i mniejsze obiekty, które swobodnie fruwały: chmury, ptaki, owady,
nasionka, a nawet jesienne liście. W sobotnie popołudnia, kiedy praca nie nagliła, a mistrz Hobart
drzemał spokojnie na słońcu, Kieron leżał na plecach w słodko pachnącej trawie czując
przyciąganie ziemi, elastyczną, niewidoczną siłę, która bezustannie próbowała przykuć go do
centrum świata. I patrzył na białe chmurki sunące leniwie po niebie, na szybujące wysoko
skowronki, na jaskółki przecinające powietrze magicznie niczym nożem, na motyle skaczące
jakby z kamienia na kamień, na wiszące w powietrzu ważki.
Wydawało mu się to absurdalne, że tak potężne stworzenie jak człowiek jest uwiązane do
ziemi. Niegdyś, jak słyszał, człowiek stąpał nawet po powierzchni Księżyca. Kieron nie całkiem
wierzył w tę legendę, ale ponad wszelką wątpliwość wiadomo było, że w przeszłości ludzie
swobodnie podróżowali po niebie. I Kieron był pewien, że znów będą podróżować – czy to się
spodoba kapłanom Ludda, czy nie.
A tymczasem, mimo dręczącej pokusy, przyjemnie było obserwować gnane wiatrem chmury,
wiedząc, że choć składają się z wody, która jest cięższa od powietrza, płyną bez trudu po
lazurowym nieboskłonie. I mimo pokusy przyjemnie było obserwować drapieżnego ptaka, jak wisi
w powietrzu, krąży, nieznacznym ruchem skrzydeł wznosi się coraz wyżej i wyżej, aż zostaje tylko
punkcik.
Kieron porównywał ten lekki lot z zapamiętałymi wysiłkami pszczoły, która, aby utrzymać się
w powietrzu, biła skrzydełkami tak szybko, że stawały się niewidzialne, chociaż dźwięk maleńkich
membran przypominał chyba huk silników z zamierzchłych czasów.
Rzeczywiście niezgłębione były tajemnice unoszenia się w powietrzu. Na pewno musi być
wiele różnych sposobów na zdobycie nieba.
Kieron zaczął eksperymenty z latawcami. Nedyci zezwalali na latawce. Nie uważano ich za
maszyny, lecz za zabawki. Wiele dzieci w senioracie puszczało latawce. Nie brano tego za złe. Ale
uważano to za dziwactwo ze strony piętnastoletniego młodego człowieka, któremu pozostały już
tylko trzy lata do ukończenia terminu i który powinien myśleć o poważniejszych sprawach.
Dorośli wznosili brwi widząc, jak Kieron stoi na łące podczas wietrznych jesiennych popołudni
i odwija z powagą sznurek latawca, który buja wyżej, niż to bywało z innymi latawcami. Jednakże
nie wysokość, jaką Kieron osiągał, ich dziwiła, lecz pobłażliwość mistrza Hobarta. Stary malarz
musiał zdziecinnieć albo też senior Fitzalan jest niezadowolony z jego prac, bo inaczej
z pewnością znalazłby jakąś robotę dla bezczynnych młodych rąk.
Rówieśnicy Kierona nie byli tacy dyskretni w swoich reakcjach i głośno się z niego
wyśmiewali, co on znosił cierpliwie. Uważali go za gamonia i przezywali „Kieronem z głową
w chmurach”, bo wciąż wpatrywał się w niebo. Ale Alwin, terminator młynarza, posunął się za
daleko.
Alwin, mocno zbudowany, silny chłopak w wieku Kierona, zawsze mu zazdrościł i to aż
z dwóch powodów. Alwin nigdy nie chciał być młynarzem. Od dzieciństwa fascynowało go
rysowanie i malowanie. Niczego tak nie pragnął jak terminować u mistrza Hobarta. A ponadto
dochodziła jeszcze sprawa Petriny. Alwin był związany kontraktem z Joan, córką siodlarza
Lodowicka, dziewczyną, oględnie mówiąc, przysadzistą i bez wdzięku. To prawda, że była jakby
stworzona do rodzenia dzieci i znała się na gospodarstwie, ale nie należała do dziewcząt, na
których widok serce mężczyzny zabiłoby żywiej.
Alwin wybaczyłby Kieronowi, że jest w terminie u mistrza Hobarta. Albo że jest związany
kontraktem z Petriną. Ale nie mógł mu wybaczyć tych obu rzeczy na raz. Toteż pewnego
popołudnia, kiedy nowo skonstruowany latawiec Kierona poszybował szczególnie wysoko, a ten
niepomny prześmiewek kolegów starał się wzbić go jeszcze wyżej, Alwin na nic nie zważając
podbiegł i przeciął sznurek. Wiał mocny wiatr. Latawiec zakołysał się gwałtownie i po chwili
odfrunął na południe, w stronę morza.
Kieron spojrzał na Alwina ze zdumieniem.
– Dlaczego to zrobiłeś?
– Bo jesteś głupcem.
– Czy nie mam prawa być głupcem, jeśli taka moja wola?
Alwin zdał sobie sprawę z własnej głupoty, ale nie było już odwrotu.
– Nie. Powinieneś być taki jak my wszyscy. Puszczanie latawców jest dobre dla dzieci. My
jesteśmy już na to za starzy.
– Nie jesteś za stary na porządne lanie – powiedział Kieron. – Długo myślałem nad budową
tego latawca. Zapłacisz mi za to.
– Spróbuj tylko! – krzyknął Alwin. – Spróbuj tylko! – Ale nie czuł się zbyt pewnie. Wiedział,
że jest silniejszy od Kierona, lecz Kieron miał giętkie ciało i giętki umysł. Groźna kombinacja.
– Alwin – powiedział cicho Kieron – należy, ci się nauczka. Trudno.
Stanęli twarzą w twarz, Alwin pełen wiary w swoją siłę, ale nie w taktykę, Kieron pełen wiary
w swoją taktykę, ale nie w siłę.
Alwin natarł. Jeśli uda mu się doprowadzić do zwarcia z Kieronem, to ma go w garści.
Natarł, ale Kieron nie czekał, żeby odeprzeć atak. Odbił się od ziemi i dał potężnego susa
przeskakując mu nad głową. Alwin zatrzymał się w pół kroku i odwrócił... nadstawiając twarz
wprost pod stopy Kierona, które wymierzyły mu z powietrza potężnego kopniaka w szczękę.
Alwin zobaczył wszystkie gwiazdy. Pociemniało mu w oczach i upadł na ziemię. Zaraz jednak
odzyskał jasność widzenia, spojrzał w górę i zobaczył Kierona, który cierpliwie na niego czekał.
Z okrzykiem wściekłości zerwał się na nogi i znów natarł na Kierona, tym razem przygotowany na
unik z jego strony. Ale się zawiódł. Wyglądało na to, że Kieron jest zdecydowany odeprzeć
natarcie ramieniem, co wydawało się dość niemądre, zważywszy na większą wagę Alwina.
Jednakże w ostatniej chwili, bezbłędnie odczekawszy na odpowiedni moment, Kieron się pochylił,
Alwin nie zdążył się już zatrzymać i rozciągnął się jak długi na plecach Kierona. Wtedy Kieron się
wyprostował, Alwin wykonał salto w powietrzu i wylądował z hukiem na ziemi. Chciał wstać, ale
nie mógł. W głowie mu szumiało, dzwoniło w uszach i czuł się obolały na całym ciele.
Kieron stanął nad nim.
– Czy przeprosisz mnie, że przeciąłeś sznurek, Alwinie?
– Niech cię diabli! – Spróbował chwycić go za nogę. Kieron stanął mu na ręce i przygwoździł
ją do ziemi.
– Przeproś!
Alwin jęknął z bólu.
– Idź do wszystkich diabłów. Nigdy cię nie przeproszę. Masz mistrza Hobarta i będziesz miał
Petrinę.. Niech mnie Ludd pokara, jeśli... – Alwin zemdlał.
Kiedy odzyskał przytomność, zobaczył, że Kieron klepie go delikatnie po twarzy.
– Daj mi spokój. Nic mi nie jest i nie mam zamiaru cię przepraszać. Możesz mi połamać
wszystkie kości, „Kieronie z głową w chmurach”, a i tak cię nie przeproszę. Przysięgam. Kieron
posadził go ostrożnie, a sam przykucnął obok.
– Dlaczego mówiłeś coś o mistrzu Hobarcie i Petrinie? Alwin spojrzał na niego z pobladłą
twarzą.
– Masz to wszystko, o czym zawsze marzyłem – zaniósł się szlochem. – A bawisz się jak małe
dziecko!
Nagle Kieron zrozumiał prawdę.
– Chciałbyś malować?
– Tak! Na Ludda, tak, chciałbym malować! A będę do końca życia mielił ziarno!
– I chciałbyś mieć za żonę Petrinę? Twarz Alwina wykrzywił grymas.
– Możesz się śmiać, ile dusza zapragnie. Wiesz, że jestem związany kontraktem z Joan.
Kieron powiedział po prostu:
– Wybacz. Nie wiedziałem, co cię do tego skłoniło.
– Czego nie wiedziałeś? – Alwin popatrzył na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem.
– Nie wiedziałem, co cię skłoniło do przecięcia sznurka... Jeśli chodzi o Petrinę, to nie ma rady.
Ja się z ni�