Umberto Eco - Imię Róży
Szczegóły |
Tytuł |
Umberto Eco - Imię Róży |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Umberto Eco - Imię Róży PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Umberto Eco - Imię Róży PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Umberto Eco - Imię Róży - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
UMBERTO ECO
Imię Róży
(Przełożył Adam Szymanowski)
Strona 2
MANUSKRYPT, TO OCZYWISTE
Strona 3
16 sierpnia 1968 roku wpadła mi w ręce książka pióra niejakiego księdza
Valleta, Le manuscript de Dom Adson de Melk, traduit en français d’après l’édition
de Dom J. Mabillon (Aux Presses de l’Abbaye de la Source, Paris 1842). Książka,
dosyć skąpo zaopatrzona w objaśnienia historyczne, przedstawiała, ponoć wiernie,
czternastowieczny manuskrypt odnaleziony w klasztorze w Melku przez wielkiego
siedemnastowiecznego erudytę, któremu tak wiele zawdzięczamy, jeśli chodzi o dzieje
zakonu benedyktyńskiego. To odkrycie naukowe (moje, a więc trzecie w kolejności)
dodawało mi otuchy podczas pobytu w Pradze, gdzie czekałem na pewną drogą mi
osobę. Sześć dni później oddziały radzieckie wkroczyły do nieszczęsnego miasta.
Udało mi się przekroczyć granicę austriacką w Linzu, skąd udałem się do Wiednia, by
tam spotkać się z ową osobą, na którą czekałem, i razem już ruszyliśmy w górę
Dunaju.
W nastroju wielkiego podniecenia czytałem, urzeczony, straszliwą opowieść
Adsa z Melku i do tego stopnia mnie pochłonęła, że prawie za jednym zamachem
dokonałem tłumaczenia, zapełniając kilka wielkich zeszytów z Papeterie Joseph
Gibert, w których tak przyjemnie pisze się miękkim piórem. I w ten sposób docieramy
w okolicę Melku, gdzie po dziś dzień nad zakolem rzeki strzela pionowo w niebo
przepiękny Stift kilkakroć poddawany w ciągu minionych wieków restauracji. Jak
możesz domyślać się, czytelniku, w bibliotece klasztornej nie znalazłem ani śladu
manuskryptu Adsa.
Jeszcze przed dotarciem do Salzburga, pewnej dramatycznej nocy spędzonej w
małym hoteliku nad brzegiem Mondsee, utraciłem nagle towarzystwo i osoba, z którą
podróżowałem, zniknęła zabierając ze sobą książkę księdza Valleta, choć uczyniła to
nie przez złośliwość, lecz wskutek pośpiechu i zamętu, jaki panował przy zrywaniu
łączących nas dotąd więzów. I oto zostałem sam z plikiem zapisanych własnoręcznie
zeszytów i z wielką pustką w sercu.
Kilka miesięcy później, będąc w Paryżu, postanowiłem wziąć się do
gruntownych poszukiwań. Z paru informacji, które wypisałem z francuskiej książki,
pozostała mi notatka bibliograficzna, niezwykle drobiazgowa i ścisła:
Vetera analecta, sive collectio veterum aliquot operum & opusculorum omnis
generis, carminum, epistolarum, diplomaton, epitaphiorum, &, cum itinere
germanico, adaptationibus aliquot disquisitionibus R.P.D. Joannis Mabillon,
Presbiteri ac Monachi Ord. Sancti Benedicti e Congregatione S. Mauri. — Nova
Strona 4
Editio cui accessere Mabilonii vita & aliquot opuscula, scilicet Dissertatio de Pane
Eucharistico, Azymo et Fermentato, ad Eminentiss. Cardinalem Bona. Subjungitur
opusculum Eldefonsi Hispaniensis Episcopi de eodem argumento et Eusebii Romani
ad Theophilum Gallum epistola, De cultu sanctorum ignotorum, Parisiis, apud
Levesque, ad Pontem S. Michaelis, MDCCXXI, cum privilegio Regis.i
Zaraz odnalazłem w bibliotece Sainte Geneviève Vetera analecta, ale ku
mojemu zdumieniu okazało się, że wydanie to niezgodne jest w dwóch szczegółach:
po pierwsze wydawcą był Montalant, ad Ripam P. P. Augustinianorum (prope
Pontem S. Michaelis), a po drugie nosiło datę o dwa lata późniejszą. Nie muszę
mówić, że owe analecta nie zawierały żadnego manuskryptu pióra Adsa czy też
Adsona z Melku i że chodziło tu, jak każdy może stwierdzić, o zbiór tekstów
niewielkiej lub średniej objętości, podczas gdy opowieść przedstawiona przez Valleta
ciągnie się na kilkaset stronic. Skonsultowałem się wtedy ze znakomitymi
mediewistami, jak drogi mi i niezapomniany Étienne Gilson, ale było rzeczą
oczywistą, że jedynymi Vetera analecta były te, które widziałem w Sainte Geneviève.
Wypad do Abbaye de la Source, klasztoru, który wznosi się w okolicy Passy, i
rozmowa z przyjacielem, Dom Arne Lahnestedtem, przekonały mnie, że również
żaden ksiądz Vallet nie drukował książek na prasie (zresztą nie istniejącej) opactwa.
Znana jest niedbałość, z jaką francuscy uczeni podają informacje bibliograficzne, ale
ten przypadek przekraczał wszelkie rozsądne granice pesymizmu. Zacząłem przy-
puszczać, że mam w rękach falsyfikat. Nawet książka Valleta była stracona (a w
każdym razie nie śmiałem zwrócić się z żądaniem zwrotu do osoby, która mi ją
zabrała). Zostały więc jedynie moje notatki, ale i w nie jąłem w końcu powątpiewać.
Bywają takie magiczne momenty wielkiego znużenia i intensywnego
pobudzenia motorycznego, kiedy pojawiają się wizje osób znanych w przeszłości (“en
me retraçant ces détails, j’en suis à me demander s’ils sont réels, ou bien si je les ai
rêvés”). Jak dowiedziałem się później z pięknej książeczki księdza Bucquoy, zdarzają
się również wizje książek, które nie zostały jeszcze napisane.
Gdyby nie pewne nowe wydarzenie, po dziś dzień zadawałbym sobie pytanie,
skąd wzięła się opowieść Adsa z Melku; otóż w roku 1970, w Buenos Aires, szperając
po półkach małego antykwariatu przy Corrientes, nieopodal bardziej znanego Patio
del Tango przy tej samej wielkiej ulicy, natrafiłem na kastylijską wersję książeczki
Milo Temesvara, O wykorzystaniu przykładów przy grze w szachy, którą miałem już
okazję cytować (z drugiej ręki) w mojej książce Apocalittici e integrati przy okazji
Strona 5
omawiania jego późniejszej pracy, Sprzedawcy Apokalips. Chodziło o przekład
nieosiągalnego obecnie oryginału w języku gruzińskim (Tbilisi 1934), i tam właśnie,
ku wielkiemu zdumieniu, znalazłem obszerne cytaty z manuskryptu Adsa, aczkolwiek
źródłem nie był tu ani Vallet, ani Mabillon, lecz ojciec Athanasius Kircher (ale jakie
dzieło?). Pewien uczony — którego nazwiska nie ma potrzeby tutaj przytaczać —
zapewnił mnie później (cytując dane z pamięci), że wielki jezuita nigdy nie wymienił
żadnego Adsa z Melku. Ale miałem przed oczyma stronice Temesvara, a epizody, na
które powoływał się, były zupełnie podobne do tych z manuskryptu przetłumaczonego
przez Valleta (w szczególności opis labiryntu nie pozostawiał miejsca na żadne
wątpliwości). Bez względu na to, co napisać miał później na ten temat Beniamino
Placido1, ksiądz Vallet istniał naprawdę i tak samo niewątpliwie istniał Adso z Melku.
Wyciągnąłem stąd wniosek, że wspomnienia Adsa najpewniej trafnie
przedstawiają wydarzenia: przesłonięte wieloma niejasnościami i tajemnicami,
począwszy od postaci samego autora, a kończąc na lokalizacji opactwa, którą Adso
starannie przemilcza, tak że przypuszczenia pozwalają wskazać jedynie z grubsza
zakreślony obszar między opactwami Pomposa a Conques, przy czym można
z rozsądnym prawdopodobieństwem przyjąć, że miejsce to znajduje się gdzieś wzdłuż
grzbietu Apeninów, między Piemontem, Ligurią a Francją (to jakby powiedzieć
między Lerici a La Turbie). Jeśli zaś chodzi o okres, w którym rozgrywają się
wydarzenia, jest to koniec listopada 1327; nie wiadomo natomiast, kiedy autor pisał
swoje dzieło. Wziąwszy pod uwagę fakt, że jak sam powiada, w roku 27 był
nowicjuszem, a kiedy spisuje wspomnienia, jest już bliski śmierci, możemy
przypuścić, iż manuskrypt powstał w ostatnim dziesięcioleciu lub dwudziestoleciu
czternastego wieku.
Właściwie niewiele powodów przemawia za publikowaniem włoskiego
przekładu z neogotyckiej wersji francuskiej, sporządzonej na podstawie
siedemnastowiecznego łacińskiego wydania — dzieła, które napisane zostało po
łacinie przez niemieckiego mnicha pod koniec czternastego wieku.
Przede wszystkim, jaki styl obrać? Pokusę sięgnięcia do ówczesnych wzorów
włoskich odepchnąłem jako całkowicie nieuzasadnioną; nie tylko dlatego, że Adso
pisał po łacinie, ale i dlatego, że z całego toku tekstu widać jasno, iż jego kultura (lub
kultura opactwa, która w tak niewątpliwy sposób nań wpływa) nosi znacznie
wyraźniejsze piętno minionych czasów; chodzi tu z pewnością o wielowiekową sumę
1
“La Repubblica” 22 września 1977
Strona 6
wiedzy i nawyków stylistycznych związanych z tradycją wczesnośredniowiecznej
łaciny. Adso myśli i pisze jak mnich nieczuły na awans języka ludowego, przywiązany
do stronic zadomowionych w bibliotece, o której opowiada, ukształtowany na
tekstach patrystycznych i scholastycznych, a jego opowieść (gdyby pominąć
powoływanie się na wydarzenia z XIV wieku, zapisane jednak z tysięcznymi
zastrzeżeniami i zawsze jako rzeczy zasłyszane) mogłaby być napisana, jeśli chodzi o
język i naukowe cytaty, w XII lub XIII wieku.
Strona 7
Z drugiej strony nie ulega wątpliwości, że przekładając na swój
dziewiętnastowieczny francuski łacinę Adsa, Vallet pozwolił sobie na liczne licencje, i
to nie zawsze tylko stylistyczne. Na przykład, bohaterowie opowieści, wspominając co
jakiś czas o zaletach tego czy innego zioła, powołują się wyraźnie na ową
przypisywaną Albertowi Wielkiemu księgę tajemnic, która w ciągu wieków podlegała
niezliczonym przeróbkom. Adso z całą pewnością to dzieło zna, ale pozostaje faktem,
że cytuje z niego ustępy, które zbyt dosłownie pobrzmiewają bądź przepisami
Paracelsusa, bądź wstawkami pochodzącymi bezsprzecznie z epoki Tudorów2.
Z drugiej strony, sprawdziłem później, że w czasach, kiedy Vallet przepisywał (?)
manuskrypt Adsa, w Paryżu krążyło osiemnastowieczne wydanie Grand i Petit
Albert3, wówczas już nieodwracalnie skażone. Skąd jednakże wziąć pewność, że teksty
przytaczane przez Adsa lub przez mnichów, których słowa Adso notuje, nie zawierały
wśród rozmaitych glos, przypisów i uzupełnień również adnotacji wykorzystanych w
późniejszym okresie jako pożywka dla rozwoju kultury?
Wreszcie, zachowałem w brzmieniu łacińskim te ustępy, których ksiądz Vallet
nie uznał za stosowne tłumaczyć, może chcąc zachować ducha czasów. Nie mam na to
żadnego ścisłego uzasadnienia, poza poczuciem, być może niewłaściwym, wierności
dla mojego źródła... Usunąłem nadmiar, coś niecoś jednak zostawiając. I boję się. że
postąpiłem jak marni powieściopisarze, którzy wprowadzając na scenę bohatera
Francuza, każą mu mówić: “Parbleu!”, i: “la femme, ah! la femme?”
I oto w rezultacie jestem pełen wątpliwości. Właściwie nie wiem czemu,
postanowiłem zebrać się na odwagę i przedstawić tekst tak, jakby to był autentyczny
manuskrypt Adsa z Melku. Powiedzmy: gest człowieka zakochanego. Albo, jeśli ktoś
woli, sposób uwolnienia się od licznych i starych obsesji.
Przepisuję nie troszcząc się o aktualność. W owych latach, kiedy odkryłem
tekst księdza Valleta, panowało obiegowe przekonanie, że pisać należy jedynie mając
na uwadze teraźniejszość i z zamysłem odmienienia świata. Teraz, po dziesięciu lub
więcej latach, jest rzeczą pocieszającą dla człowieka pióra (a więc kogoś, komu
przywrócono jego wysoką godność), że można pisać z czystej miłości do pisania. Tak
więc wiem, że mam prawo opowiedzieć dla prostej przyjemności opowiadania historię
Adsa z Melku, a otuchę i pociechę czerpię z tego, iż jest ona tak bardzo odległa w
2
Liber aggregationis seu liber secretorum Aiberti Magni, Londinium. juxta pontem qui vulgariter dicitur Flete
brigge, MCCCCLXXXV.
3
Les admirables secrets d’Albert le Grand, A Lyon, Chez les Héritiers, Beringos. Fratres, à 1’Enseigne
d’Agrippa, MDCCLXXV; Secrets merveilleux de la Magie Naturelle et Cabalistique du Petit Albert, A Lyon,
Strona 8
czasie (teraz, kiedy rozbudzony rozum przegnał wszystkie potwory zrodzone podczas
jego snu), tak chwalebnie pozbawiona wszelkich związków ze współczesnością, tak
ponadczasowo obca naszym nadziejom i naszym pewnikom.
Ponieważ jest to historia ksiąg, nie zaś codziennych strapień, jej lektura może
skłonić nas do powtórzenia za wielkim naśladowcą z Kempis: “In omnibus requiem
quaesivi, et nusquam inveni nisi in angulo cum libro.”ii
5 stycznia 1980
ibidem. MDCCXXIX.
Strona 9
Nota
Manuskrypt Adsa podzielony jest na siedem dni, zaś każdy dzień na okresy
odpowiadające godzinom liturgicznym. Podtytuły w trzeciej osobie dodane zostały
prawdopodobnie przez Valleta. Ponieważ jednak ułatwiają czytelnikowi orientację,
a zwyczaj ten nie jest obcy ówczesnej literaturze pisanej w języku ludowym, uznałem,
że lepiej ich nie usuwać.
W niejakie zakłopotanie wprawiło mnie to, że Adso powołuje się na godziny
kanoniczne — ich podział nie tylko zmienia się zależnie od miejsca i pory roku, ale
według wszelkiego prawdopodobieństwa w XIV wieku nie przestrzegano z całkowitą
ścisłością wskazań ustalonych w regule przez św. Benedykta.
Jednakże wydaje mi się, że aby zorientować z grubsza czytelnika, można,
częściowo wnioskując na podstawie tekstu, a częściowo dokonując konfrontacji
pierwotnej reguły z opisem życia zakonnego podanym przez Eduarda Schneidera
w Les Heures bénédictines (Paryż, Grasset 1925), trzymać się następującej oceny:
Jutrznia (którą czasem Adso określa dawnym terminem Vigiliae) Od 2.30
do 3 w nocy.
Lauda (która w starszej tradycji zwie się Matutina) Od 5 do 6 rano, tak by
kończyła się, kiedy zaczyna dnieć.
Pryma Koło 7.30, tuż przed zorzą poranną.
Tercja Koło 9.
Seksta Południe (w klasztorze, w którym mnisi nie pracowali w polu, oraz
zimą była to także pora posiłku).
Nona Między 2 a 3 po południu.
Nieszpór Od mniej więcej 4.30 do zmierzchu (reguła nakazuje zjadać
wieczerzę przed zapadnięciem ciemności).
Komplet Koło 6 (mniej więcej o 7 mnisi kładą się spać).
a
Rachunek opiera się na fakcie, że w północnych Włoszech pod
koniec listopada słońce wstaje koło 7.30, a zachodzi koło 4.40 po
południu.
Strona 10
Prolog
Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Było ono
na początku u Boga i powinnością bogobojnego mnicha jest powtarzać dzień po dniu,
jednostajnie i z pokorą, ów jedyny i niezmienny fakt, z którego dobyć można niezbitą
prawdę. Ale videmus nunc per speculum et in aenigmateiii, a prawda, nim staniemy z
nią twarzą w twarz, wprzód pokazuje się nam po kawałeczku (jakże nieczytelnym) w
błędach tego świata, winniśmy zatem odczytywać z mozołem jej wierne znaki również
tam, gdzie jawią się nam jako niejasne i prawie podsunięte przez wolę bez reszty
oddaną złu.
Zbliżając się do kresu grzesznego żywota, posiwiały ze starości, wypatrując już
chwili, kiedy zagubię się w niezmierzonej Boskiej otchłani, milczącej i pustej, bym
miał udział w blasku anielskiej mądrości, przykuty ociężałym i chorym ciałem do celi
klasztoru w Melku, tak drogiego memu sercu, biorę do ręki pióro, by na tym welinie
pozostawić świadectwo cudownych i straszliwych wydarzeń, w których w mej
młodości uczestniczyłem, powtarzając verbatim wszystko, co widziałem i słyszałem,
nie ważąc się na to, żeby dobyć na światło dnia jakiś zamysł, lecz pozostawiając tym,
co nadejdą (jeśli nie uprzedzi ich Antychryst), znaki znaków, ażeby ich odczytywanie
stało się modlitwą.
Z łaski Pana naszego byłem, przezroczysty jak szyba, świadkiem wydarzeń,
jakie miały miejsce w opactwie, którego nazwę nawet stosownie i pobożnie jest
zamilczeć, pod koniec Roku Pańskiego 1327, kiedy to cesarz Ludwik ruszył do Italii,
by przywrócić godność świętemu cesarstwu rzymskiemu, czyniąc podług zamiarów
Najwyższego i ku zawstydzeniu niesławnego przywłaściciela, świętokupcy i heretyka,
co w Awinionie hańbi święte imię apostoła (mówię o grzesznej duszy Jakuba
z Cahors, którego ludzie bezbożni czczą jako Jana XXII).
Może byłoby rzeczą słuszną, bym dla lepszego przedstawienia wydarzeń,
w które zostałem wplątany, przypomniał bieg spraw w ciągu tego skrawka wieku, tak
jak pojmowałem je wówczas, przeżywając, i tak jak przypominam sobie teraz,
wzbogacony o inne później zasłyszane opowieści — jeśli tylko zdołam z powrotem
nanizać na sznur pamięci tak wiele niejasnych wydarzeń.
Już w pierwszych latach naszego wieku papież Klemens V przeniósł siedzibę
apostolską do Awinionu, pozostawiając Rzym na pastwę ambicji tamtejszych panów: i
oto powoli święte miasto chrześcijaństwa, szarpane walkami między możnymi,
Strona 11
przemieniło się w cyrk lub lupanar; nazwało siebie republiką, lecz nią nie było,
podbiły ją bowiem zbrojne gromady, ulegało przemocy i grabieży. Księża, wolni od
jurysdykcji świeckiej, dowodzili grupami buntowników i z mieczem w dłoni
dokonywali rabunków, nadużyć, prowadzili nikczemne handle. Jak sprawić, by Caput
Mundiiv stało się na nowo, i słusznie, celem każdego, kto chce włożyć na skronie
koronę świętego cesarstwa rzymskiego, i jak przywrócić godność temu doczesnemu
dominium, które było już niegdyś dominium cesarzy?
Zdarzyło się oto, że w roku 1314 pięcioro niemieckich książąt wybrało we
Frankfurcie Ludwika Bawarskiego na najwyższego rządcę cesarstwa. Lecz tego
samego dnia na przeciwległym brzegu Menu książę palatyn Renu i arcybiskup Kolonii
podnieśli do tej samej godności Fryderyka Austriackiego. Dwaj cesarze na jednym
tronie i jeden papież na dwóch tronach: oto sytuacja, która stała się źródłem nie lada
zamieszania...
Dwa lata później wybrany został w Awinionie nowy papież, Jakub z Cahors,
siedemdziesięciodwuletni starzec, który przyjął imię właśnie Jana XXII, i oby niebo
sprawiło, by żaden już najwyższy kapłan nie przyjął imienia tak odtąd
znienawidzonego przez ludzi poczciwych. Francuz i oddany królowi Francji (ludzie
z tego padołu zepsucia zawsze mają skłonność do sprzyjania interesom ziomków
i niezdolni są patrzeć na cały świat jako na swą duchową ojczyznę), popierał Filipa
Pięknego przeciwko templariuszom, których król oskarżył (jak sądzę, niesłusznie)
o haniebne występki, by zagarnąć ich dobra, za wspólnika mając tego kapłana
zaprzańca, W tym samym czasie w tok wydarzeń wmieszał się Robert z Neapolu, który
pragnąc utrzymać kontrolę na italijskim półwyspie, przekonał papieża, by ten nie
uznał żadnego z dwóch cesarzy niemieckich, i tym sposobem został kondotierem
całego Państwa Kościelnego.
W 1322 roku Ludwik Bawarski pokonał swojego rywala, Fryderyka. Bardziej
jeszcze lękając się jednego cesarza niźli uprzednio dwóch, Jan ekskomunikował
zwycięzcę, a ten w odwecie oznajmił, że papież jest heretykiem. Trzeba tu wspomnieć,
że właśnie w owym roku odbyła się w Perugii kapituła braci franciszkańskich, a ich
generał, Michał z Ceseny, ulegając naciskom “duchowników” (będę miał jeszcze
sposobność opowiedzieć o nich), ogłosił jako prawdę wiary ubóstwo Chrystusa, który
jeśli nawet posiadał rzecz jaką wespół z apostołami, to tylko w formie usus factiv. Ten
szlachetny aksjomat miał ocalić cnotę i czystość zakonu, ale nie przypadł zanadto do
smaku papieżowi, albowiem być może dostrzegł w nim zasadę niebezpieczną dla tych
Strona 12
roszczeń, które on sam jako głowa Kościoła wysuwał, zmierzając do odebrania
cesarstwu przywileju wybierania biskupów, natomiast świętemu tronowi przypisując
prawo do koronacji cesarza. Z tych czy innych jeszcze powodów Jan XXII dekretałem
Cum inter nonnullos potępił w 1323 roku twierdzenia franciszkanów.
W tym właśnie momencie, jak sądzę, Ludwik dostrzegł w franciszkanach, teraz
przeciwnikach papieża, potężnych sprzymierzeńców. Trwając przy tezie o ubóstwie
Chrystusa, w pewien sposób wspierali idee teologów cesarskich, to jest Marsyliusza z
Padwy i Jana z Jandun. A wreszcie, na niewiele miesięcy przed opowiedzianymi
przeze mnie dalej wydarzeniami, Ludwik, osiągnąwszy ugodę z pokonanym
Fryderykiem, ruszył do Italii, został ukoronowany w Mediolanie, poróżnił się z
Viscontimi, którzy przyjęli go wszak przychylnie, zaczął oblegać Pizę, mianował
swoim namiestnikiem Castruccia, księcia Lukki i Pistoi (i, wydaje mi się, źle uczynił,
gdyż nie spotkałem nigdy człowieka okrutniejszego, chyba że Uguccione della
Faggiola), a następnie gotował się do wyruszenia na Rzym, wezwał go bowiem Sciarra
Colonna władający tym miastem.
Oto jak przedstawiały się sprawy, kiedy ja — nowicjusz benedyktyński
w klasztorze w Melku — oderwany zostałem od pełnych spokoju krużganków
klasztornych przez mego ojca, który walczył w świcie Ludwika jako nie
najpośledniejszy z jego baronów i który uznał za rzecz mądrą zabrać mnie ze sobą,
bym zobaczył cudowności Italii i był w Rzymie przy koronacji cesarza. Lecz oblężenie
Pizy spowodowało, że zaprzątnięty był troskami wojskowymi. Skorzystałem z tego, by
trochę z lenistwa, a trochę z pragnienia zdobycia wiedzy, podjąć wędrówkę po
miastach Toskanii, lecz moi rodzice uznali, że to życie swobodne i nie ograniczone
żadnymi regułami nie przystoi młodzieńcowi, którego przeznaczeniem jest
kontemplacja. Idąc więc za radą życzliwego mi Marsyliusza, postanowiłem zająć
miejsce u boku uczonego franciszkanina, brata Wilhelma z Baskerville, który właśnie
miał podjąć posłowanie i dotrzeć do sławnych miast i starych opactw. I tak oto stałem
się jego sekretarzem i dyscypułem, a nie żałuję tego, gdyż byłem przy nim świadkiem
wydarzeń godnych powierzenia, jak to w tej chwili czynię, pamięci tych, którzy
przyjdą po mojej śmierci.
Nie wiedziałem wtedy, czego brat Wilhelm szuka, i prawdę mówiąc, nie wiem
tego po dziś dzień, a przypuszczam też, że i on tego nie wiedział, jedynym bowiem
pragnieniem, jakie nim kierowało, było pragnienie prawdy i podejrzenie — które
Strona 13
zawsze w moim przekonaniu żywił — iż prawdą nie jest to, co ukazuje nam się
w chwili teraźniejszej. I być może w owych latach powinności doczesne oderwały go
od umiłowanych studiów. Jego misja pozostała mi nie znana przez cały czas podróży,
a on też. o niej nie mówił. Już raczej dzięki urywkom rozmów, jakie prowadził
z opatami klasztorów, w których zatrzymywaliśmy się po drodze, wyrobiłem sobie
niejasny pogląd na naturę jego zadania. Lecz zrozumiałem je w pełni dopiero, kiedy
osiągnęliśmy nasz cel, jak to opowiem dalej. Kierowaliśmy się na północ, lecz nasza
podróż nie przebiegała po linii prostej i zatrzymywaliśmy się w rozmaitych
opactwach. Bywało wiec, że zbaczaliśmy ku zachodowi, chociaż nasz ostateczny cel był
na wschodzie, wędrując mniej więcej wzdłuż linii górskiej prowadzącej z Pizy w stronę
dróg do Świętego Jakuba, a zatrzymywaliśmy się na krótko to tu, to tam w okolicach,
których nie chcę dokładniej określać, albowiem odradzają mi to straszliwe wypadki,
jakie później się tam rozegrały, ale władcy tych ziem byli wierni cesarstwu, tamtejsi
zaś opaci naszego zakonu jak jeden mąż stanęli przeciwko heretyckiemu i
przekupnemu papieżowi. Urozmaicona podróż trwała trzy tygodnie i w tym czasie
miałem sposobność poznać (nigdy nie dość, jak ciągle się przekonuję) mojego nowego
mistrza.
Na dalszych stronicach nie będę folgował chęci opisywania osób — chyba że
wyraz czyjejś twarzy albo jakiś gest objawią się jako znaki języka niemego, lecz
wymownego — albowiem, jak powiada Boecjusz, nie ma rzeczy ulotniejszej niż kształt
zewnętrzny, który więdnie i zmienia się niby kwiat polny, kiedy przychodzi jesień, i po
cóż mówić dzisiaj o tym, że opat Abbon miał oko surowe, a policzki blade, skoro i on, i
ci, co go otaczali, obrócili się w proch i od prochu ich ciała przejęły śmiertelną szarość
(tylko dusza, oby Bóg tak zechciał, jaśnieje światłem, które już nigdy nie zgaśnie)? Ale
o Wilhelmie chcę opowiedzieć, i to tylko w tym miejscu, gdyż uderzyły mnie jego
osobliwe rysy, i jest rzeczą właściwą, że młodzieńcy przywiązują się do jakiegoś
mężczyzny starszego i mędrszego nie tylko wskutek oczarowania słowami, jakie ów
wypowiada, i bystrością umysłu, ale również powierzchownym kształtem cielesnym,
bowiem staje się on im drogi niczym postać ojca, którego ruchy i wybuchy gniewu
studiuje się, na którego uśmiech czyha się — choć żaden cień pożądliwości nie bruka
tej odmiany (może jedynej czystej) cielesnego miłowania.
Dawniejsi ludzie byli wysocy i piękni (teraz są tylko dziećmi i karłami), ale ten
fakt jest jednym z wielu świadczących o nieszczęściu świata, który się starzeje.
Młodość nie pragnie już wiedzy, nauka upada, cały świat staje na głowie, ślepcy
Strona 14
prowadzą ślepców i rzucają ich w przepaści, ptaki podrywają się z gniazd, zanim
zaczną fruwać, osioł gra na lirze, woły tańcują, Maria nie miłuje już życia
kontemplacyjnego, a Marta życia czynnego, Lea jest bezpłodna, Rachel ma spojrzenie
pożądliwe, Katon uczęszcza do lupanarów, Lukrecjusz staje się kobietą. Wszystko
zeszło ze swojej drogi. Dzięki niech będą Bogu, że w owym czasie zyskałem od mojego
mistrza pragnienie uczenia się i to poczucie prostej drogi, którego nie traci się nawet,
kiedy ścieżka staje się kręta.
Tak więc wygląd zewnętrzny brata Wilhelma przyciągał uwagę nawet
najbardziej roztargnionego obserwatora. Postawą górował nad zwykłymi ludźmi, a był
tak chudy, że zdawał się jeszcze wyższy. Spojrzenie miał bystre i przenikliwe; ostry i
odrobinę zadarty nos dawał jego obliczu wyraz cechujący człowieka czujnego, poza
chwilami odrętwienia, o których jeszcze powiem. Podbródek świadczył
o niewzruszonej woli, chociaż jednocześnie twarz wydłużona i pokryta piegami —
jakie często widziałem u ludzi urodzonych między Hibernią a Northumbrią — mogła
czasem wyrażać niepewność i zakłopotanie. Z czasem zdałem sobie sprawę, że to, co
brałem za brak pewności, było tylko zaciekawieniem, ale na początku niewiele
wiedziałem o tej cnocie, którą miałem raczej za namiętność duszy pożądliwej,
albowiem dusza roztropna winna, sądziłem, ją odrzucać, a karmić się jedynie prawdą
(tak myślałem) znaną z góry.
Pacholęciu, którym wówczas byłem, od razu rzuciły się w oczy kępy żółtawych
włosów wyrastających mu z uszu, a też krzaczaste i jasne brwi. Miał już z pięćdziesiąt
wiosen, był więc bardzo stary, ale jego nie znające znużenia ciało poruszało się z
żywością, jakiej często brakowało mnie. W chwilach czynnych wydawało się, że ma
niewyczerpane zasoby sił. Ale od czasu do czasu jego duch życia zaszywał się gdzieś
niby rak, mojego mistrza opanowywała apatia i widziałem, jak godzinami tkwił w celi
nie wstając z posłania, ledwie wypowiadając jakieś monosylaby, z nieruchomą twarzą.
W takich chwilach jego oczy wyrażały pustkę i nieobecność i mógłbym podejrzewać,
że jest pod działaniem jakiejś roślinnej substancji sprowadzającej wizje, gdyby
oczywisty umiar, który rządził jego życiem, nie skłonił mnie do odrzucenia tej myśli.
Nie kryję jednak, że w czasie podróży zatrzymywał się czasem na skraju łąki lub lasu,
by zerwać jakieś ziele (mniemam, zawsze to samo), i zaczynał je żuć w skupieniu.
Trochę ziela miał zawsze przy sobie i spożywał w momentach największego napięcia
(a nie brakowało takich podczas naszego pobytu w opactwie!). Kiedy razu pewnego
Strona 15
zapytałem, co to jest, odparł z uśmiechem, że dobry chrześcijanin może czasem na-
uczyć się czegoś od niewiernych; a kiedy prosiłem, by dał mi spróbować, odrzekł, iż
podobnie jak to jest z mowami, które są paidikoi, ephebikoi, gynaikeioivi i tak dalej,
tak i z ziołami, bywają bowiem takie, co są dobre dla starego franciszkanina, ale
nieodpowiednie dla młodego benedyktyna.
W tym czasie, kiedy przebywaliśmy razem, nie mogliśmy prowadzić zbyt
uporządkowanego życia; również w opactwie czuwaliśmy nocami i padaliśmy na łoże
w dzień, tak że nie zawsze uczestniczyliśmy w świętych obrządkach. Jednak w czasie
podróży rzadko kiedy czuwał po komplecie, a obyczaje miał nader wstrzemięźliwe.
Kilka razy, jak zdarzyło się to w opactwie, cały dzień spędzał na krążeniu po
warzywniku, przyglądając się roślinom, jakby były to chryzopazy lub szmaragdy,
a znowu widziałem, jak spacerował po krypcie skarbca, tak patrząc na kufer
wysadzany szmaragdami i chryzopazami, jakby to był krzak bielunia. Kiedy indziej
przez cały dzień nie ruszał się z wielkiej sali biblioteki, przeglądając manuskrypty,
jakby szukał w tym zajęciu jedynie swojej przyjemności (podczas gdy dokoła nas było
coraz więcej trupów zabitych w straszny sposób mnichów). Pewnego dnia zastałem go
w ogrodzie, kiedy przechadzał się bez żadnego widocznego celu, jakby nie musiał
zdawać przed Bogiem rachunku ze swoich poczynań. W klasztorze nauczono mnie
zupełnie innego rozkładu czasu i powiedziałem mu to. A on odparł, że piękno
kosmiczne dane jest nie tylko przez jedność w rozmaitości, ale także przez rozmaitość
w jedności. Te słowa mogła podszepnąć, jak mi się zdawało, tylko prostacka empiria,
ale potem dowiedziałem się, że ludzie z jego kraju często określają rzeczy w sposób, w
którym oświecająca siła rozumu ma niewielki jeno udział.
W opactwie zawsze widziałem go z dłońmi pokrytymi pyłem ksiąg, złotem nie
wyschniętych jeszcze miniatur, żółtawymi substancjami, których dotykał w szpitalu
Seweryna. Miało się wrażenie, że myśleć potrafi wyłącznie rękami, co wówczas
wydawało mi się rzeczą bardziej godną kogoś, kto zajmuje się machinami (a nauczono
mnie, że taki ktoś to moechusvii, że popełnia czyn wiarołomny wobec życia
umysłowego, z którym winien być złączony przez czyste zaślubiny); ale również kiedy
jego dłonie ujmowały rzeczy niezmiernie delikatne, jak niektóre kodeksy ze świeżymi
jeszcze miniaturami lub stronice zbutwiałe ze starości i kruche niby maca, ich
dotknięcie było nadzwyczaj subtelne, zupełnie jak wtedy, gdy dotykał swych machin.
Muszę bowiem powiedzieć, że ten człek osobliwy miał w torbie podróżnej
instrumenty, których nigdy przedtem nie widziałem i o których on sam mówił jako
Strona 16
o cudownych maszynach. Machiny, powiadał, są dziełem sztuk, które małpują naturę
naśladując nie jej formę, lecz czynności. Wyjaśniał mi w ten sposób cud zegara,
astrolabium i magnesu. Ale na początku bałem się czarów i udawałem, że śpię, kiedy
on w pewne pogodne noce zabierał się (z dziwacznym trójkątem w dłoni) do
obserwowania gwiazd. Franciszkanie, których poznałem w Italii i w moim kraju, byli
ludźmi prostymi, często nie umiejącymi czytać ni pisać, i dziwowałem się jego wiedzy.
Ale odparł, że franciszkanie z jego wysp są z innej gliny ulepieni: “Roger Bacon,
którego czczę jako mistrza, nauczał nas, że Boski plan wskaże pewnego dnia wiedzę o
machinach, które są magią naturalną i świętą. I będzie tak, że siły przyrody pozwolą
zrobić machiny do pływania, by okręty poruszały się tylko homine regenteviii
i znacznie szybciej niż te pchane wiatrem lub wiosłami; i będą wozy «ut sine animali
moveantur cum impetu inaestimabili, et instrumenta volandi et homo sedens in
medio instrumentis revolvens aliquod ingenium per quod alae artificialiter
composita aerem verberent, ad modum avis volantis»ix. I maleńkie narzędzia, które
podnosić będą nieskończenie wielkie ciężary, i wozy, którymi jeździć będzie można po
dnie morza.”
Kiedy spytałem, gdzie są te machiny, odparł, że były już zrobione
w starożytności, a niektóre nawet w naszych czasach: “Poza instrumentem do latania,
takowego nie widziałem bowiem ani nie wiem o nikim, kto by widział, ale znam
uczonego, który go obmyślił. I można robić mosty, które przekraczają rzeki bez
żadnych filarów i podpór, i inne nadzwyczajne machiny. Lecz nie powinieneś martwić
się, jeśli dotychczas ich nie ma, bo to nie znaczy, że ich nie będzie. A ja ci mówię, że
Bóg chce, by były, i z pewnością, nawet jeśli mój przyjaciel Ockham zaprzecza temu,
by idee istniały w ten sposób, są one już w Jego umyśle, i nie dlatego, że możemy
decydować o Boskiej naturze, lecz właśnie dlatego, że nie możemy wytyczać jej
żadnych granic.” Nie było to jedyne zdanie sprzeczne, jakie usłyszałem z jego ust; ale
nawet teraz, kiedy jestem stary i mędrszy niż wówczas, nie rozumiem do końca, w jaki
sposób mógł takim zaufaniem darzyć swojego przyjaciela Ockhama i przysięgać
jednocześnie na słowa Bacona, jak to zazwyczaj czynił. To jednak prawda, że żyjemy w
mrocznych czasach, skoro człek mądry musi snuć myśli, które są między sobą
sprzeczne.
Tak oto powiedziałem o bracie Wilhelmie rzeczy, być może, nie do końca
dorzeczne, prawie jakbym raz jeszcze ulegał tym nieuporządkowanym wrażeniom,
jakich wówczas, przebywając u jego boku, doznawałem. Kim był i czego dokonał,
Strona 17
może lepiej zdołasz, mój dobry czytelniku, wywnioskować z tego, co czynił w ciągu dni
spędzonych w opactwie. Nie obiecałem, że przedstawię ci skończony obraz, mogę
jedynie przedstawić spis faktów (to, owszem) cudownych i strasznych.
A więc poznając dzień po dniu mojego mistrza i spędzając godziny podróży na
długich pogawędkach, o których opowiadał będę stopniowo w miarę potrzeby,
dotarliśmy do podnóża góry dźwigającej na swym wierzchołku opactwo. I nadeszła
pora, by moja opowieść zbliżyła się doń, podobnie jak wtedy zbliżaliśmy się my dwaj, i
oby ręka nie zadrżała mi, kiedy przystąpię do spisywania tego, co się potem
wydarzyło.
Strona 18
DZIEŃ PIERWSZY
Strona 19
DZIEŃ PIERWSZY
PRYMA
Kiedy to docieramy do stóp opactwa i Wilhelm daje dowód wielkiej przenikliwości.
Był piękny poranek pod koniec listopada. W nocy napadało trochę śniegu, ale
świeży welon okrywający ziemię był nie grubszy niż na trzy palce. Tuż po laudzie
wysłuchaliśmy po ciemku mszy w wiosce leżącej w dolinie. Potem, o wschodzie
słońca, ruszyliśmy w stronę gór.
Kiedy pięliśmy się urwistą ścieżką, która wiła się wokół góry, zobaczyłem
opactwo. Nie zadziwiły mnie mury, które opasywały je ze wszystkich stron, gdyż
podobne widziałem w całym chrześcijańskim świecie, ale zdumienie wzbudziła bryła
tego, co jak się później dowiedziałem, nazywano Gmachem. Była to ośmiokątna,
wyglądająca z oddalenia jak czworokąt (figura doskonała, wyrażająca trwałość
i niedostępność państwa Boga) budowla, której ściany południowe wznosiły się na
klasztornym płaskowyżu, podczas gdy północne zdawały się wyrastać pionowo
z samego podnóża góry. Patrząc z dołu miało się wrażenie, że w niektórych miejscach
skała sięga w kierunku nieba bez rozdziału barw i materii i dopiero stopniowo ukazuje
się jako donżon i baszta (dzieło gigantów, którzy żyli za pan brat i z ziemią, i z
niebem). Trzy rzędy okien wyrażały potrójny rytm górnej partii budowli, a w ten
sposób to, co było w pojęciu fizycznym kwadratem na ziemi, duchowo stawało się
trójkątne w niebie. Przy dalszym zbliżaniu się widać było, że czworokątna forma
wytworzyła na każdym rogu siedmiokątną basztę o pięciu ścianach wychodzących na
zewnątrz — tak więc czterem z ośmiu boków wielkiego ośmiokąta odpowiadały cztery
małe siedmiokąty, które na zewnątrz prezentowały się jako pięciokąty. I nie ma
człowieka, który nie dostrzegłby zadziwiającej zgodności tylu świętych liczb
ujawniających subtelny sens duchowy. Osiem to liczba doskonałości każdego
czworokąta, cztery to liczba Ewangelii, pięć liczba stref świata, siedem liczba darów
Ducha Świętego. Bryła i kształt Gmachu jawiły mi się tak samo, jak później na
południu italijskiego półwyspu Castel Ursino i Castel del Monte, ale niedostępne
położenie sprawiało, że Gmach był straszliwszy i mógł wzbudzać lęk u podróżnego,
który zbliżał się doń stopniowo. Na szczęście wskutek tego, że ten zimowy poranek był
niezwykle przejrzysty, na budowlę patrzyłem innymi oczami, niż patrzyłbym w czasie
burzy.
Strona 20
Nie mogę jednak powiedzieć, by budziła uczucia przyjemne. Odczułem lęk
i subtelny niepokój. Bóg wie, że nie były to zjawy mojej niedojrzałej duszy i że
właściwie objaśniałem sobie niewątpliwe zapowiedzi wpisane w kamień w dniu, kiedy
giganci położyli nań swoje dłonie i zanim jeszcze wola mnichów, ulegając złudzeniu,
ośmieliła się przeznaczyć to miejsce na schronienie dla słowa Bożego.
Kiedy nasze muły pokonywały mozolnie ostatni zakręt zbocza, w miejscu, gdzie
główna droga rozgałęziała się dając początek dwóm jeszcze, biegnącym równolegle
ścieżkom, mój mistrz zatrzymał się na chwilę, spojrzał na obie strony drogi, na samą
drogę oraz w górę na rząd sosen tworzących na krótkim odcinku naturalny okap
posiwiały od śniegu.
— Bogate opactwo — rzekł. — Opat lubi pokazać się w uroczystych chwilach.
Przywykłem już do jego najosobliwszych stwierdzeń, więc nie zadałem żadnego
pytania. Również dlatego, że po przebyciu dalszego kawałka drogi usłyszeliśmy jakiś
zgiełk i zza zakrętu ukazał się oddziałek podnieconych mnichów i sług. Jeden z nich,
kiedy nas zobaczył, ruszył naprzeciwko i rzekł wielce uprzejmie: — Witaj, panie, i nie
dziw się, że domyślam się, kim jesteś, albowiem uprzedzono nas o twoim przybyciu.
Jestem Remigiusz z Varagine, klucznik klasztoru. A jeśli ty jesteś, jak przypuszczam,
bratem Wilhelmem z Bascavilli, trzeba nam zawiadomić opata. Ty — rozkazał
odwracając się do jednego z orszaku — ruszaj do góry z nowiną, że nasz gość wkroczy
niebawem w mury opactwa!
— Dziękuję ci, panie kluczniku — odparł życzliwie mój mistrz — i tym droższa
mi twoja uprzejmość, że dla powitania nas przerwaliście pogoń. Lecz nie martw się,
koń przegalopował tędy i ruszył ścieżką po prawej stronie. Nie oddali się zbytnio, gdyż
będzie musiał zatrzymać się, kiedy dotrze do miejsca, gdzie wyrzucacie zużytą ściółkę.
Jest zbyt mądrym zwierzęciem, żeby zapuszczać się w stromy teren...
— Kiedy go widziałeś? — zapytał klucznik.
— Prawdę rzekłszy, nie widzieliśmy go, czyż nie tak, Adso? — powiedział
Wilhelm, zwracając w moją stronę rozbawione lico. — Ale jeśli szukacie Brunellusa,
zwierzę powinno być w miejscu, które wskazałem.
Klucznik zawahał się. Spojrzał na Wilhelma, później na ścieżkę, a w końcu
spytał:
— Brunellusa? Skąd wiesz?
— Jakże to — rzekł Wilhelm — jest przecież rzeczą oczywistą, że szukacie