3501
Szczegóły |
Tytuł |
3501 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3501 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3501 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3501 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Aleksander Abramow i Siergiej Abramow
Je�d�cy z nik�d
Prze�o�y�a Irena Lewandowska
Wsadniki Niotkuda
Ros - ?
Pol - 1969
CZʌ� PIERWSZA
R�owe ob�oki
KATASTROFA
�nieg by� mi�kki, puszysty, zupe�nie nie przypomina� chropawego jak szmergiel krystalicznego firnu polarnych pustaci. Antarktyczne lato, mi�y �agodny mrozek, kt�ry nawet nie szczypie w uszy, stwarza�y atmosfer� turystycznej przeja�d�ki. Tam gdzie w zimie nawet p�ozy samolotu nie mog�y si� oderwa� od przech�odzonych kryszta�k�w �niegu, nasza trzydziestopi�ciotonowa amfibia sun�a jak osobowy samoch�d po autostradzie. Wano prowadzi� w�z po mistrzowsku, nie hamowa� nawet na widok podejrzanych lodowych nawis�w.
- Bez brawury, Wano - zawo�a� z kabiny nawigacyjnej Ziernow. - Mog� by� szczeliny.
- Gdzie, kochanie? - zapyta� z pow�tpiewaniem Wano, wpatruj�c si� przez okulary s�oneczne w strumie� o�lepiaj�cego �wiat�a wlewaj�cy si� do kabiny przez przedni iluminator. - Czy to jest droga? To bulwar Rustawelego a nie droga. Macie jakie� w�tpliwo�ci? Nigdy nie byli�cie w Tbilisi? W takim razie wszystko jest jasne.
Wygramoli�em si� z kabiny radiooperatora i usiad�em na strapontenie obok Wano. Nie wiedzie� czemu odwr�ci�em si� i spojrza�em na stolik w salonie, przy kt�rym przeprowadza� jakie� meteorologiczne obliczenia Tolek Diaczuk. Nie powinienem by� si� ogl�da�.
- Jeste�my �wiadkami narodzin nowego kierowcy-amatora - zachichota� Tolek. - Wano, kinetyk za chwil� ci� poprosi, �eby� mu odda� kierownic�.
- A wiesz przynajmniej, co to znaczy kinetyk? - odgryz�em si�.
- Ja tylko naukowo uog�lni�em twoje specjalno�ci kinooperatora i kinomechanika.
- Idiota. Kinetyka to nauka o ruchu.
- W takim razie musz� poprawi� b��d terminologiczny.
A poniewa� nic na to nie odpowiedzia�em, doda� zaraz.
- Twoja pr�no�� ci� zgubi, Jurek. Dwa zawody to dla niego ju� za ma�o.
Ka�dy z nas, uczestnik�w wyprawy, ��czy� co najmniej dwa, a niekiedy nawet trzy zawody. Ziernow, kt�ry w zasadzie by� glacjologiem, m�g� w razie czego zast�pi� geofizyka i sejsmologa. Tolek pe�ni� obowi�zki meteorologa, lekarza i kucharza. Wano by� mechanikiem samochodowym i kierowc� specjalnie skonstruowanej dla Dalekiej P�nocy gigantycznej amfibii �nie�nej, a poza tym potrafi� zreperowa� wszystko, poczynaj�c od zerwanej g�sienicy, a ko�cz�c na przepalonej maszynce elektrycznej. Pod moj� za� opiek� opr�cz kamery filmowej i projektora znajdowa�a si� r�wnie� kabina radiooperatora. Ale do Wano ci�gn�a mnie nie pr�no��, nie ch�� zwi�kszenia liczby moich specjalizacji, tylko mi�o�� do jego �Charkowianki�.
Kiedy ujrza�em j� po raz pierwszy z pok�adu samolotu, wyda�a mi si� czerwonym smokiem z bajek dzieci�stwa, ogl�dana za� z bliska, rozparta na wysuni�tych do przodu g�sienicowych �apach szerokich co najmniej na metr, z wielkimi kwadratowymi �lepiami iluminator�w wyda�a mi si� tworem z innej planety. Umia�em prowadzi� samoch�d, a nawet du�� ci�ar�wk� i Wano pozwoli� mi ju� wypr�bowa� amfibi� na jeziorze lodowca ko�o Mirnego, wczoraj jednak, kiedy ju� wyruszyli�my na wypraw� - dzie� by� ch�odny i wietrzny - nie zaryzykowa�. Ale dzisiejszy poranek tak kusi�, powietrze by�o kryszta�owo przejrzyste.
- Pu�� mnie do kierownicy, Wano - poprosi�em, zaciskaj�c z�by i usi�uj�c nie obejrze� si� tym razem. - Na p� godzinki.
Wano ju� wstawa�, ale powstrzyma� go okrzyk Ziernowa:
- �adnych eksperyment�w z prowadzeniem. Odpowiadacie za ka�de uszkodzenie pojazdu, Czocheli. A wy, Anochin, w��cie szk�a.
Natychmiast wykona�em polecenie - Ziernow jako kierownik by� wymagaj�cy i stanowczy, a patrzenie na miriady iskier zapalanych przez zimne s�o�ce na �nie�nej r�wninie nie os�oni�tymi ochronnymi okularami oczyma nie by�o bezpieczne. �nie�na r�wnina ciemnia�a dopiero pod horyzontem, zlewa�a si�� tam z rozmyt� ultramaryn� nieba, bli�ej za� powietrze wydawa�o si� by� jarz�ce bia�e.
- Sp�jrzcie lepiej w boczmy iluminator, Anochin - ci�gn�� Ziernow. - Czy nic was nie niepokoi?
O jakie� pi��dziesi�t metr�w na lewo wznosi�a si� zupe�nie pianowa �ciana lodowa. B�yszcz�ca i t�czuj�ca jak smuga diamentowego py�u ciemnia�a u do�u, tam gdzie zle�a�y rozwarstwiony �nieg przekszta�ca� si� ju� w zm�tnia�y chropowaty firn. A jeszcze ni�ej wida� by�o warstw� lodu, jakby odci�t� no�em olbrzyma, b��kitniej�c� w s�o�cu niczym niebo odbite w lustrze. �ciana ci�gn�a si� w niesko�czono��, bez najmniejszej przerwy, a� znikn�a gdzie� tam w �nie�nej dali. Mo�na by�o pomy�le�, �e pot�ne wielkoludy z bajki wyd�wign�y j� tu, ow�, nie wiadomo czego broni�c� i nie wiadomo komu zagra�aj�c� twierdz�.
- Lodowy p�askowy�, Borysie Arkadiewiczu. Mo�e to szelfowy lodowiec?
- Bywalec - u�miechn�� si� Ziernow, robi�c aluzj� do drugiej ju� mojej wizyty na Biegunie Po�udniowym. - Czy wiecie, co to jest szelf? Nie wiecie? Szelf to platforma coko�u kontynentalnego. Lodowiec szelfowy schodzi w ocean. A to nie jest czo�o lodowca, a my nie p�yniemy po oceanie. - Zamilk� na chwil�, potem dorzuci�, zamy�lony: - Sta�cie, Wano. Obejrzymy to z bliska. To ciekawy fenomen. A wy si� ubierzcie, towarzysze. �eby�cie si� nie wa�yli wychodz�c w swetrach.
Z bliska �ciana okaza�a si� jeszcze pi�kniejsza - nieprawdopodobny blok zamarzni�tego nieba odci�ty a� po horyzont. Ziernow milcza�. Mo�e przyt�oczy� go ogrom, a mo�e niezrozumia�o�� tego, co widzieli. D�ugo wpatrywa� si� w �nie�ny szlak �niegowy u szczytu �ciany, potem nie wiedzie� czemu popatrzy� pod nogi, depta� �nieg, rozgarnia� go nog�. Nic nie rozumiej�c �ledzili�my jego ruchy.
- Zwr��cie uwag� na �nieg pod nogami - powiedzia� nagle Ziernow.
Zacz�li�my depta� �nieg za jego przyk�adem i pod cieniutk� warstw� odkryli�my tward� powierzchni� lodu.
- �lizgawka - powiedzia� Diaczuk. - Idealna p�aszczyzna, jakby sam Euklides robi� lodowisko. Ale Ziernow nie zareagowa� na �art.
- Stoimy na lodzie - ci�gn�� zamy�lony. - Pokrywa �nie�na ma najwy�ej dwa centymetry grubo�ci. A sp�jrzcie, ile go jest na �cianie. Ca�e metry. Czemu? Takie same wiatry, takie same warunki, a zupe�nie odmienny rezultat. Macie jak�� koncepcj�?
Nikt nie odpowiedzia�. Ziernow po prostu g�o�no my�la�.
- Struktura lodu na pierwszy rzut oka jest taka sama. Powierzchnia lodu tak�e. Wra�enie sztucznego wyg�adzenia. A gdyby zmie�� spod n�g t� centymetrow� warstw� �niegu, ukaza�aby si� identyczna nienaturalna p�aszczyzna. Ale to przecie� nonsens.
- Wszystko w pa�stwie Kr�lowej �nieg�w jest nonsensowne - stwierdzi�em.
- Dlaczego Kr�lowej a nie Kr�la? - zapyta� Wano.
- Wyja�nij mu to, Tolek - powiedzia�em - jeste� przecie� specjalist� od map. Gdzie si� znajdujemy? Obok Ziemi Kr�lowej Mary. A co jest tam dalej? Ziemia Kr�lowej Maud. A z tamtej stromy? Ziemia Kr�lowej Wiktorii.
- Po prostu Wiktorii - poprawi� mnie Tolek.
- To by�a kr�lowa Anglii, erudyto z Instytutu Prognoz.
Ziernow nie s�ucha� nas.
- Czy jeste�my mniej wi�cej w tym rejonie? - zapyta� nagle.
- To znaczy w jakim?
- W tym, w kt�rym Amerykanie obserwowali r�owe ob�oki?
- O wiele dalej na zach�d - u�ci�li� Diaczuk. - Sprawdza�em to na mapie.
- Powiedzia�em: ,,mniej wi�cej�. R�owe ob�oki na og� znajduj� si�� w ruchu.
- Dzikie kaczki tak�e - zachichota� Tolek.
- Nie wierzycie, Diaczuk?
- Nie wierz�. To po prostu �mieszne - nie k��biaste, nie pierzaste. Zreszt� teraz nie ma ich w og�le. - Popatrzy� na bezchmurne niebo. - A mo�e to ob�oki warstwicowe? S� podobne do nadtopionych od g�ry soczewek. A zar�awia je s�o�ce. No nie - g�ste, ciemnor�owe jak kisiel malinowy. Znacznie ni�ej ni� chmury k��biaste, wygl�daj� jak wyd�te przez wiatr worki albo jak ster�wce, kt�rymi nikt nie kieruje. Bzdury!
Chodzi�o o tajemnicze r�owe ob�oki, o kt�rych Amerykanie nadali z zimowiska Mac Murdoch komunikat przez radio. Ob�oki te podobne do r�owych sterowc�w przesz�y nad wysp� Rossa, widziano je w rejonie szelfowego lodowca Shackletona i nad Ziemi� Adeli, a jaki� ameryka�ski lotnik napotka� je o trzysta kilometr�w od Mirnego. Ameryka�ski radiooperator w rozmowie z Kol� Samoj�owem, kt�ry przyjmowa� ten komunikat, doda� od siebie: �Sam widzia�em te cholerne ob�oki. P�dz� po niebie jak �winki Disneya!�.
W mesie w Mirnym r�owe ob�oki nie cieszy�y si� powodzeniem. Cz�ciej mo�na by�o us�ysze� sceptyczne uwagi ni� komentarze �wiadcz�ce o powa�niejszym zainteresowaniu. �Kr�l wisus�w� Zora Bruk z �klubu weso�ych pomys��w� naciera� na flegmatycznego sejsmologa, weterana Antarktydy:
- S�yszeli�cie o lataj�cych talerzach?
- A bo co?
- A o bankiecie w Mac Murdoch?
- A bo co?
- Odprowadzali�cie korespondenta �Life�u�, kiedy lecia� do Nowego Jorku?
- A bo co?
- Bo nic. Tylko �e za nim polecia�y do redakcji r�owe kaczki.
- Wiesz co? Ca�uj psa w nos!
Zora u�miecha� si�, wyszukiwa� nast�pn� ofiar�. Mnie oszcz�dzi�, nie uwa�a� si� widocznie za dostatecznie uzbrojonego do potyczki ze mn�. Jad�em obiad z glacjologiem Ziernowem, kt�ry by� ode mnie starszy zaledwie o osiem lat, ale m�g� ju� pisa� przed swoim nazwiskiem �prof.�. Cokolwiek by si� o tym m�wi�o, ka�dy chcia�by mie� stopie� doktorski w trzydziestym sz�stym roku �ycia, chocia� mnie, humani�cie z zami�owania, glacjologia nie wydawa�a si� by� tak bardzo wa�n� dla post�pu ludzko�ci nauk�. Kiedy� wyrazi�em ten pogl�d w rozmowie z Ziernowem.
Odpowiedzia� mi:
- A wiecie, ile jest na Ziemi lodu i �niegu? Na samej tylko Antarktydzie powierzchnia pancerza lodowego w zimie si�ga dwudziestu dw�ch milion�w kilometr�w kwadratowych, a w Arktyce jedenastu milion�w plus Grenlandia i wybrze�a Oceanu Lodowatego. A dodajcie jeszcze do tego wszystkie szczyty g�rskie z wiecznym �niegiem i lodowce, nie licz�c ju� zamarzaj�cych w zimie rzek. Ile to b�dzie razem? Mniej wi�cej jedna trzecia powierzchni wszystkich l�d�w. Kontynent lodowy jest dwakro� wi�kszy ni� Afryka. To nie jest takie niewa�ne dla ludzko�ci.
Jak to si� m�wi - wzi�y mnie te lody. Prze�kn��em tak�e serdeczne �yczenia, �ebym si� czego� nauczy� w czasie mego pobytu na Antarktydzie. Ale od tego czasu Ziernow obdarza� mnie swoj� �askaw� uwag�, a w dniu, kiedy nadszed� komunikat o r�owych ob�okach, spotkawszy mnie na obiedzie od razu zaproponowa�:
- Chcecie odby� ma�� przeja�d�k� w g��b kontynentu? Ze trzysta kilometr�w?
- W jakim celu?
- Zamierzamy sprawdzi�, jak to jest z tym ameryka�skim zjawiskiem. Wszyscy uwa�aj� to za ma�o prawdopodobne. B�dziecie robili kolorowe zdj�cia, ob�oki s� przecie� r�owe.
- Wielkie rzeczy - powiedzia�em - najbanalniejszy efekt optyczny.
- Nie wiem. Nie mog� kategorycznie temu zaprzeczy�. W komunikacie podkre�la si�, �e ich kolor nie zale�y podobno od o�wietlenia. Oczywista mo�na przyj��, �e jest tam jaka� domieszka aerosolu pochodzenia ziemskiego, albo, przypu��my, pochodz�cy z meteoryt�w py� z kosmosu. Zreszt� interesuje mnie co� innego.
- Co?
- Stan lod�w w tym rejonie.
Nie zapyta�em wtedy, dlaczego interesuje go stan lod�w w tym rejonie, ale przypomnia�em sobie o tym, kiedy Ziernow rozmy�la� na g�os przed tajemnicz� �cian� lodow�. Najwyra�niej ��czy� ze sob� te dwie rzeczy.
W amfibii przysiad�em si� do roboczego stolika Diaczuka.
- Dziwna �ciana, dziwnie �ci�ta - powiedzia�em. - Pi�� j� kto� spi�owa� czy jak? Ale co tu maj� do rzeczy oblekli?
- Czemu ��czysz z tym ob�oki? - zdziwi� si� Tolek.
- To nie ja je ��cz�. Dlaczego Ziernow, zastanawiaj�c si� nad lodowcem, nagle napomkn�� o ob�okach?
- Nie b�d� za m�dry. To rzeczywi�cie dziwny lodowiec, ale ob�oki nic tu nie maj� do rzeczy. Przecie� nie s� produktem lodowca.
- A gdyby tak by�o?
- Gdyby ciocia mia�a w�sy... Pom� mi lepiej przygotowa� �niadanie. Jak my�lisz - omlet z proszku czy konserwy?
Nie zd��y�em mu odpowiedzie�. Nast�pi� wstrz�s i upadli�my na pod�og�. �Spadamy w przepa��, czy po prostu amfibia si� obsun�a?� W tej�e chwili straszliwe czo�owe uderzenie odrzuci�o nas do ty�u. Polecia�em na przeciwleg�� �cian�. Co� zimnego i ci�kiego zwali�o mi si� na g�ow�, straci�em przytomno��.
SOBOWT�RY
Ockn��em si�, ale niezupe�nie, le�a�em bowiem bez ruchu, nie maj�c si�y otworzy� oczu. Pracowa�a tylko �wiadomo��, a mo�e raczej pod�wiadomo�� - m�tne, nieokre�lone wra�enia przebiega�y mi przez m�zg, a r�wnie nieokre�lona i r�wnie m�tna my�l usi�owa�a je u�ci�li�. By�em chyba w stanie niewa�ko�ci, wydawa�o mi si�, �e p�yn� czy te� wisz� nie w powietrzu nawet i nie w pr�ni, lecz w jakim� ciep�awym bezbarwnym koloidzie, g�stym i niewyczuwalnym, a zarazem wype�niaj�cym mnie bez reszty. �w koloid przenika� przez pory sk�ry, przenika� do oczu i ust, wype�nia� �o��dek i p�uca, miesza� si� z krwi�, a mo�e nawet zmieni� jej kr��enie w moim ciele. Mia�em dziwne, wszelako uparcie nie opuszczaj�ce mnie uczucie, �e kto� niewidzialny uwa�nie patrzy przez moje cia�o, przygl�da si� ciekawie ka�dej kom�rce i ka�demu nerwowi, zaziera do ka�dego zak�tka m�zgu. Nie odczuwa�em ani strachu, ani b�lu, spa�em i nie spa�em zarazem, �ni� mi si� bezsensowny, bezkszta�tny sen, a jednocze�nie wiedzia�em, �e nie jest to sen.
Kiedy odzyska�em �wiadomo��, dooko�a by�o tak samo jasno i cicho. Z trudem unios�em powieki, towarzyszy� temu dotkliwy k�uj�cy b�l w skroniach. Tu� przed moimi oczyma wystrzela� w g�r� g�adki, rdzawy, jak gdyby wypolerowany pie� drzewa. Eukaliptus czy palma? A mo�e maszt okr�towy, kt�rego wierzcho�ka nie widzia�em - nie by�em w stanie podnie�� g�owy. Namaca�em co� twardego i zimnego, chyba kamie�. Popchn��em ten kamie�, bezszelestnie odtoczy� si� w traw�. Moje oczy szuka�y zieleni trawnika w podmoskiewskim parku, ale trawnik ten nie wiedzie� czemu mia� barw� ochry. Za� z g�ry, z okna albo z nieba nap�ywa�o tak o�lepiaj�co bia�e �wiat�o, �e pami�� podsun�a mi natychmiast zar�wno obraz niesko�czonej bia�ej pustyni, jak i b��kitny odblask �ciany lodowej. Od razu wszystko sobie przypomnia�em.
Pokonuj�c b�l unios�em si� i usiad�em, rozgl�da�em si� doko�a, poznawa�em wszystko. Brunatny trawnik to by�o linoleum, rudawy pie� by� nog� sto�u, a kamie� w zasi�gu mojej r�ki okaza� si� moj� w�asn� kamer� filmow�. Z pewno�ci� w�a�nie ta kamera uderzy�a mnie w g�ow�, kiedy amfibia zacz�a spada�. Ale gdzie jest w takim razie Diaczuk? Zawo�a�em go, nie odpowiedzia�. Nie odpowiedzieli tak�e na moje wo�anie ani Ziernow, ani Czocheli. W ciszy nie przypominaj�cej bynajmniej ciszy pokoju, w kt�rym mieszkasz lub pracujesz, czytelniku - w kt�rym zawsze kapie sk�d� woda, skrzypi pod�oga, tyka zegarek albo brz�czy mucha, co przypadkowo wlecia�a z ulicy - s�ycha� by�o tylko m�j g�os. Przy�o�y�em r�k� z zegarkiem do ucha - zegarek szed�. By�o dwadzie�cia po dwunastej.
Jako� tam wsta�em i przytrzymuj�c si� �ciany podszed�em do kabiny nawigatora. By�a pusta, ze sto�u znikn�y nawet r�kawiczki i lornetka, a z oparcia krzes�a podbita futrem kurtka Ziernowa. Nie by�o tak�e dziennika, kt�ry Ziernow prowadzi� podczas wyprawy. Wano zagin��, znikn�y tak�e i jego r�kawice i kurtka. Wyjrza�em przez iluminator czo�owy, szk�o ochronne iluminatora by�o st�uczone i wgi�te do wewn�trz. A za iluminatorem biela� g�adki iskrz�cy �nieg, jakby nie zdarzy�a si� �adna katastrofa.
Ale pami�� nie oszukiwa�a mnie, b�l g�owy tak�e mnie nie oszukiwa�. W lustrze pok�adowym zobaczy�em moj� twarz z zaschni�t� na czole krwi�. By�em ranny, ale ko�� zosta�a nienaruszona, r�koje�� kamery zdar�a tylko sk�r�. A wi�c co� si� jednak zdarzy�o. A mo�e moi towarzysze znajduj� si� gdzie� nie opodal, na �niegu? Poszed�em do suszarni, obejrza�em zaciski na narty - nart nie by�o. Nie by�o tak�e duralowych sanek. Znikn�y wszystkie kurtki, wszystkie czapki, zosta�a tylko moja kurtka i moja czapka. Otworzy�em drzwi, zeskoczy�em na l�d - l�d przeb�yskiwa� b��kitnawo spod zwiewanego przez wiatr sypkiego �niegu. Ziernow mia� racj�, kiedy m�wi� o niezwyk�o�ci tak cienkiej pokrywy �nie�nej w g��bi polarnego kontynentu.
Rozejrza�em si�. Obok naszej �Charkowianki� sta�a jej siostra, r�wnie wielka i pi�kna, r�wnie przypr�szona �niegiem. Dogoni�a nas zapewne jad�c z Mirnego, a mo�e spotka�a nas w drodze powrotnej do Mirnego. Z pewno�ci� udzieli�a nam pomocy. Nasza amfibia wpad�a bowiem rzeczywi�cie do szczeliny, w odleg�o�ci dziesi�ciu metr�w zobaczy�em �lad tego upadku - czarny otw�r studzienny w maskuj�cej szczelin� lodow� firnowej skorupie. Ch�opcy z tamtej amfibii musieli zauwa�y� nasz� kraks� (na szcz�cie uwi�li�my zapewne gdzie� w g�rnych partiach rozpadliny) i wyci�gn�li na g�r� i nas, i nasz nieszcz�sny pojazd.
- Hej! Jest tam kto? - zawo�a�em obchodz�c tamt� amfibi� od przodu.
Nikt nie ukaza� si� w �adnym z czterech iluminator�w, nie rozleg� si� �aden g�os. Przyjrza�em si� amfibii uwa�niej i zamar�em - amfibia - bli�niak mia�a identycznie jak nasza st�uczone i wgi�te do wewn�trz szk�o ochronne iluminatora czo�owego. Spojrza�em na lew� g�sienic� - nasz transporter mia� znak szczeg�lny, jedno z kolczastych ogniw g�sienicy przyspawane na nowo, wyra�nie odr�nia�o si� od pozosta�ych. Takie samo ogniwo mia�a i ta amfibia. Sta�y przede mn� nie bli�niaki z tej samej serii fabrycznej, ale sobowt�ry, dok�adne repliki w ka�dym szczeg�le. I otwieraj�c drzwi ,,Charkowianki� sobowt�ra zadr�a�em w przeczuciu czego� niedobrego.
Przeczucie mnie nie zawiod�o. Pomost by� pusty, nie znalaz�em ani nart, ani sanek, tylko na haku wisia�a samotnie moja sk�rzana kurtka na futrze. W�a�nie moja kurtka. Takie samo zacerowane rozdarcie na lewym r�kawie, tak samo powycierane futro na mankietach, dwie dobrze mi znane ciemne t�uste plamy na ramieniu - kiedy� dotkn��em ramienia d�oni� umazan� w oleju maszynowym. Szybko wszed�em do kabiny i opar�em si� o �cian�, �eby nie upa�� - wyda�o mi si�, �e moje serce przestaje bi�.
Na pod�odze ko�o sto�u... le�a�em ja! Mia�em na sobie ten sam br�zowy sweter, te same watowane spodnie, moja twarz tak samo dotyka�a nogi sto�u i tak samo przysch�a krew na czole, d�o� tak samo dotyka�a kamery filmowej. Mojej kamery filmowej.
By� mo�e, �e to by� sen, by� mo�e, �e si� jeszcze nie obudzi�em i jakim� dodatkowym wzrokiem widzia�em siebie samego le��cego na pod�odze? R�bn��em pi�ci� w st� - zabola�o. Oczywi�cie, obudzi�em si�, to nie sen. W takim razie zwariowa�em. Ale wiedzia�em z przeczytanych ksi��ek i artyku��w, �e wariaci nigdy nie zdaj� sobie sprawy z tego, �e ogarn�� ich ob��d. W takim razie, co to jest? Halucynacja? Mira�? Dotkn��em �ciany. Bynajmniej nie by�a widmowa. A wi�c nie by�em zjaw� i ja, ten ja, kt�ry le�a�em na pod�odze u moich st�p. Bzdura, nonsens. Przypomnia�em sobie swoje w�asne s�owa o tajemnicach Kr�lowej �nieg�w. A mo�e Kr�lowa �nieg�w jednak istnieje, mo�e zdarzaj� si� cuda, widmowe sobowt�ry, a nauka to jedynie pr�ba uspokojenia samego siebie?
C� zatem powinienem zrobi�? Ucieka� na z�amanie karku, zamkn�� si� w mojej amfibii i czeka� nie wiadomo na co, dop�ki nie zwariuj� ostatecznie? Przypomnia�em sobie czyje� powiedzenie: ,,je�eli to, co widzisz, sprzeczne jest z prawami przyrody, to wiedz, �e jeste� winien ty, a nie przyroda - to ty si� mylisz�. Strach min��, zosta�o niezrozumienie i gniew i nie pr�buj�c nawet zachowa� ostro�no�ci, potr�ci�em nog� le��cego. J�kn��, otworzy� oczy. Potem uni�s� si� na �okciu, zupe�nie tak samo jak przedtem ja, i usiad�, rozgl�daj�c si� doko�a nieprzytomnie.
- A gdzie jest reszta? - zapyta�.
Nie pozna�em tego g�osu, nale�a� do mnie i nie do mnie zarazem, �ci�lej by� to m�j g�os, ale w zapisie magnetofonowym. Ale do jakiego stopnia ta zjawa by�a identyczna ze mn�, skoro ockn�wszy si� my�la�a o tym samym, o czym my�la�em ja.
- Gdzie oni s�? - powt�rzy� i zawo�a�: - Tolek! Diaczuk!
Podobnie jak i mnie nikt mu nie odpowiedzia�.
- Co si� sta�o? - zapyta�.
- Nie wiem - odpowiedzia�em.
- Zdawa�o mi si�, �e amfibia zwali�a si� do szczeliny lodowej. Poczuli�my wstrz�s, potem uderzenie, na pewno o �cian� lodow�. Upad�em... Potem... Ale dok�d oni wszyscy poszli?
Nie poznawa� mnie.
- Wano! - zawo�a� wstaj�c;
I znowu odpowiedzia�a mu cisza. Wszystko, co si� dzia�o przed kwadransem, powtarza�o si� teraz w przedziwny spos�b. Chwiej�c si� podszed� do kabiny nawigacyjnej, obmaca� puste siedzenie kierowcy, przeszed� do suszami, nie znalaz� tam, jak i ja, nart ani sanek, potem przypomnia� sobie o mnie i zawr�ci�.
- A wy sk�d jeste�cie? - zapyta� przygl�daj�c mi si� i nagle odskoczy�, zas�oni� twarz d�oni�. - To niemo�liwe! �ni� czy co?
- Ja te� tak my�la�em... z pocz�tku - powiedzia�em. Ju� si� nie ba�em.
Przysiad� na perlonowej kanapce.
- Wy... ty... przepraszam... o, do diab�a... jeste� do mnie podobny jak moje w�asne odbicie w lustrze. Nie jeste� zjaw�?
- Nie. Mo�esz mnie dotkn��, przekonasz si�.
- Kim w takim razie jeste�?
- Jurij Pietrowicz Anochin. Kinooperator i radiotelegrafista ekspedycji - powiedzia�em dobitnie.
Zerwa� si�.
- Nie! To ja jestem Jurij Pietrowicz Anochin, operator i radiotelegrafista wyprawy! - krzykn�� i znowu usiad�.
Milczeli�my teraz obaj przygl�daj�c si� sobie nawzajem - jeden spokojniejszy, bo widzia� ju� i wiedzia� odrobin� wi�cej, drugi z ob��dem w oczach, powtarzaj�cy z pewno�ci� wszystkie moje my�li, kt�re przemkn�y przez moj� g�ow�, kiedy po raz pierwszy go zobaczy�em.
W ciszy kabiny miarowo oddychali dwaj jednakowi m�czy�ni.
RӯOWY OB�OK
Nie pami�tam, jak d�ugo to trwa�o. Wreszcie on przem�wi� pierwszy:
- Nic nie rozumiem.
- Ja tak�e.
- Cz�owiek nie mo�e si� przecie� rozdwoi�.
- I mnie si� tak wydawa�o.
Zamy�li� si�.
- A mo�e jednak Kr�lowa �nieg�w istnieje?
- Powtarzasz si� - powiedzia�em. - Ja o tym pomy�la�em ju� wcze�niej. A nauka to tylko bzdury i pr�by uspokojenia samego siebie.
Roze�mia� si�, zmieszany, jak gdyby przywo�a� go do porz�dku starszy towarzysz. Rzeczywi�cie by�em starszy od niego. I natychmiast skorygowa�em nasze wzajemne stosunki.
- No, do�� tych �art�w. To jakie� psychofizyczne z�udzenie. Nie mog� si� jeszcze zorientowa�, jakie mianowicie. Ale z�udzenie. Wiesz co? Chod�my do kabiny Ziernowa.
Zrozumia� mnie w p� s�owa - by� przecie� moim odbiciem. Jednocze�nie obaj pomy�leli�my o tym samym - czy mikroskop wyszed� ca�o z awarii? Okaza�o si�, �e ocala�, sta� na swoim miejscu w szafce. Nie pot�uk�y si� tak�e szkie�ka do preparat�w. M�j sobowt�r wyj�� je niezw�ocznie z pude�eczka. Por�wnali�my nasze d�onie - nawet odciski i zadry sk�ry mieli�my identyczne.
- Zaraz sprawdzimy - powiedzia�em.
Ka�dy z nas nak�u� sobie palec, rozmaza� krew na szkie�ku i por�wnali�my oba preparaty pod mikroskopem. Krew r�wnie� obaj mieli�my identyczn�.
- Ten sam materia� - u�miechn�� si� - moja kopio.
- To ty jeste� kopi�.
- O nie, ty.
- Poczekaj - powstrzyma�em go - a kto ci� zaprosi� do wzi�cia udzia�u w wyprawie?
- Ziernow. A kt� by?
- A po co?
- Wypytujesz mnie, �eby potem powiedzie� to samo?
- Po co? Sam ci mog� podpowiedzie�. Chodzi�o o r�owe ob�oki, prawda?
Zmru�y� oczy co� sobie przypominaj�c i zapyta� chytrze:
- A do jakiej szko�y chodzi�e�?
- Sko�czy�em instytut.
- Ale ja pytam o szko��. O numer szko�y. Czy�by� zapomnia�?
- To ty zapomnia�e�. Ja chodzi�em do siedemset dziewi�tej.
- Powiedzmy. A kto tam u nas siedzia� na ostatniej �awce z lewej strony?
- Dlaczego mnie egzaminujesz?
- Taka ma�a kontrola... Wi�c nie pami�tasz Lenki? Nawiasem m�wi�c Lenka wysz�a potem za m��.
- Za Fibicha - powiedzia�em.
Westchn��.
- A wi�c i �yciorys mamy ten sam.
- Mimo wszystko jestem przekonany, �e jeste� kopi�, widmem i przywidzeniem - rozgniewa�em si� ostatecznie. - Kto si� pierwszy ockn��? Ja. Kto pierwszy zobaczy�, �e s� dwie �Charkowianki�? Te� ja.
- Jak to dwie? - zapyta�.
Zachichota�em triumfuj�co. M�j priorytet zosta� potwierdzony w spos�b niepodwa�alny.
- Tak to, �e obok stoi druga. Prawdziwa. Mo�esz j� sobie obejrze�.
Przywar� do bocznego iluminatora, obejrza� si�, spojrza� na mnie niepewnie, potem w milczeniu w�o�y� kopi� mojej kurtki i wyszed� na l�d. Tak samo przyspawane ogniwo g�sienicy, tak samo wgniecione szk�o iluminatora sprawi�y, �e si� zas�pi�. Ostro�nie zajrza� na pomost, poszed� do kabiny nawigacyjnej, wr�ci� do stolika, na kt�rym le�a�a moja kamera filmowa. Dotkn�� kamery.
- Bli�niaczka - powiedzia� pos�pnie.
- Jak widzisz. I ja i ona urodzili�my si� wcze�niej.
- Ty tylko ockn��e� si� wcze�niej - nachmurzy� si� - a kt�ry z nas jest w�a�ciwy, jeszcze nie wiadomo. Ja to zreszt� wiem.
- A mo�e on ma racj�? - pomy�la�em. - Mo�e to w�a�nie ja a nie on jest sobowt�rem i zjaw�? I kt� to, u diab�a jest w stanie rozstrzygn��, skoro mamy nawet tak samo po�amane paznokcie i tych samych koleg�w ze szko�y? Nawet nasze my�li si� dubluj�, nawet nasze uczucia, je�li bod�ce zewn�trzne s� takie same.
Patrzyli�my na siebie, jak gdyby�my patrzyli w lustro. Ze te� co� takiego mog�o si� zdarzy�.!
- Wiesz, o czym teraz my�l�? - powiedzia� nagle.
- Wiem - odpowiedzia�em. - Chod�, zobaczymy.
Wiedzia�em, o czym pomy�la�, bo i ja pomy�la�em o tym samym. Skoro na lodzie stoj� dwie ,,Charkowianki� i skoro nie wiadomo, kt�ra z nich wpad�a w szczelin� lodow�, to dlaczego obie maj� rozbite iluminatory? A je�eli obie wpad�y w szczelin�, to jak si� w takim razie z niej wydosta�y?
W milczeniu pobiegli�my do wyrwy w skorupie firnu. Po�o�yli�my si� na brzuchach, podczo�gali�my si� nad sam� kraw�d� szczeliny lodowej i od razu wszystko zrozumieli�my. Tylko jedna amfibia wpad�a do szczeliny, by�y bowiem �lady upadku jednego tylko pojazdu. Ugrz�z�a o jakie trzy metry poni�ej kraw�dzi szczeliny, pomi�dzy jej zbli�aj�cymi si� do siebie �cianami. Zobaczyli�my tak�e stopnie wyr�bane w lodzie zapewne przez Wano albo przez Ziernowa, przez tego z nich, kt�ry pierwszy zdo�a� si� wydosta�. A zatem druga �Charkowianka� zjawi�a si� ju� po katastrofie pierwszej. Ale kto w takim razie wyci�gn�� t� pierwsz�? Przecie� sama nie mog�aby si� wydosta� ze szczeliny.
Jeszcze raz spojrza�em w przepa��. Czernia�a coraz to g��bsza, z�owieszcza, bezdenna. Wyszuka�em kawa�ek lodu od�upany od kraw�dzi szczeliny, odkruszony zapewne kilofem, kt�rym wyr�bywano schodki, i cisn��em go w przepa��. Natychmiast znikn�� z pola widzenia, ale nie us�ysza�em upadku. Przemkn�a mi przez g�ow� my�l - a gdyby tak zepchn�� tam i tego narzuconego mi sobowt�ra? Podbiec, chwyci� go za nogi...
- Nie wyobra�aj sobie, �e to ci si� uda - powiedzia�.
Zmiesza�em si� najpierw, potem zrozumia�em.
- Ty te� o tym pomy�la�e�?
- Oczywi�cie.
- No c�, zmierzmy si�. Kt�ry� z nas powinien przecie� znikn��.
Stali�my naprzeciw siebie, roze�leni, zacietrzewieni, rzucali�my na �nieg jednakowe cienie. I nagle obydwu nam zachcia�o si� �mia�.
- Farsa - powiedzia�em. - Kiedy wr�cimy do Moskwy, b�d� nas pokazywali w cyrku. Anochin do kwadratu.
- Dlaczego w cyrku? W Akademii Nauk. Nowy fenomen, co� jak r�owe ob�oki.
- Przecie� jeste� przekonany, �e nie ma �adnych r�owych ob�ok�w.
- Tak samo jak ty.
Spojrza�em na niebo i zamar�em. On r�wnie� uni�s� g�ow� i podobnie jak ja znieruchomia� z otwartymi ustami.
Na matowym b��kicie nieba ukaza� si� r�owy ob�ok. Jeden jedyny, nie mia� s�siad�w ani towarzyszy podr�y, by� jak plama z wina na obrusie. Zbli�a� si� do nas niezmiernie powoli, bardzo nisko, znacznie ni�ej ni� chmury burzowe i bynajmniej nie przypomina� ob�oku. Nie por�wna�bym go ze sterowcem. Najbardziej ze wszystkiego ob�ok ten przypomina� kawa�ek rozwa�kowanego na stolnicy ciemnor�owego ciasta albo puszczony na niebo du�y malinowy latawiec. Dziwnie podryguj�c, pulsuj�c zni�a� si� sko�nie ku ziemi jak gdyby by� istot� �yw�.
- Meduza - powiedzia� m�j �dubler� powtarzaj�c moj� w�asn� my�l - �ywa, r�owa meduza. Tyle �e bez macek.
- Nie powtarzaj moich g�upich my�li. To jest rzecz, a nie �ywe stworzenie.
- Tak s�dzisz?
- Podobnie jak ty. Przyjrzyj si� uwa�niej.
- Ale czemu tak podryguje?
- K��bi si�. To przecie� gaz albo para wodna. Zreszt� mo�e nie wodna. A mo�e... py� - dorzuci�em bez przekonania.
Malinowy latawiec zatrzyma� si� dok�adnie nad nami i zacz�� si� zni�a�. By� o pi��set metr�w od nas, nie wy�ej. Jego rozedrgane kraw�dzie odchyla�y si� ku do�owi i ciemnia�y. Latawiec przekszta�ca� si� w dzwon.
- Co za b�cwa� ze mnie! - krzykn��em, pomy�lawszy o kamerze. - Przecie� trzeba to sfilmowa�.
I rzuci�em si� ku swojej �Charkowiance�. Sprawdzenie, czy kamera dzia�a i czy kaseta z kolorowym filmem nie jest uszkodzona zaj�o mi nie wi�cej ni� minut�. Zacz��em filmowa� od razu, w otwartych drzwiach, potem zeskoczy�em na l�d, obieg�em obie amfibie i znalaz�em inne stanowisko do robienia zdj��. I dopiero wtedy zauwa�y�em, �e m�j �alter ego� nie ma kamery, �e stoi i niepewnie przygl�da si� mojej krz�taninie.
- Czemu nie filmujesz? - krzykn��em, nie odrywaj�c oka od wizjera.
- Nie... wiem. Co� mi nie pozwala... nie mog�.
- Co to znaczy: �nie mog�?
- Nie mog�... tego wyt�umaczy�.
Przyjrza�em mu si�, zapominaj�c nawet o napowietrznym zjawisku. Nareszcie jest mi�dzy nami jaka� r�nica, i to zasadnicza! A wi�c nie jeste�my tak zupe�nie identyczni. On prze�ywa teraz co�, czego ja w og�le nie odczuwam. Jemu co� przeszkadza, ja za� czuj� si� zupe�nie swobodnie. Nie namy�laj�c si� d�ugo uchwyci�em go w kadr i sfilmowa�em stoj�cego na tle bli�niaczej amfibii. Na moment zapomnia�em nawet o r�owym ob�oku, ale on mi o nim przypomnia�.
- Pikuje na nas!
Malinowy dzwon nie zni�a� si� ju�, ale po prostu spada�. Instynktownie odskoczy�em.
- Zwiewaj! - krzykn��em.
M�j nowo narodzony bli�niak poruszy� si� wreszcie, nie pobieg� jednak, tylko jako� tak dziwnie podrepta� do swojej ,,Charkowianki�.
- Dok�d?! Zwariowa�e�?!
Dzwon spada� wprost na niego, ale on mi nawet nie odpowiedzia�. Zn�w przywar�em do wizjera - nie mog�em przecie� przegapi� takich kadr�w. Teraz nie czu�em ju� nawet strachu. �aden operator nigdy nie sfilmowa� czego� takiego.
Ob�ok wyra�nie zmniejszy� swoje rozmiary i pociemnia�. Przypomina� teraz odwr�cony rozwini�ty kielich olbrzymiego kwiatu tropikalnego. Dzieli�o go od ziemi najwy�ej jakie sze�� albo siedem metr�w.
- Uwa�aj! - krzykn��em.
Zupe�nie nie pami�ta�em o tym, �e on r�wnie� jest zjaw� a nie �ywym cz�owiekiem, i gigantycznymi, niezwyk�ymi dla mnie skokami pobieg�em mu na pomoc. Jak si� potem okaza�o i tak nie m�g�bym mu pom�c, ale te skoki zmniejszy�y dziel�c� nas odleg�o�� o po�ow�. Jeszcze kilka takich skok�w i znalaz�bym si� obok niego. Ale co� mnie powstrzyma�o, ba, nawet odrzuci�o ku ty�owi, co� jak uderzenie fali albo podmuch huraganu. Omal nie przewr�ci�em si�, ale utrzyma�em si� na nogach, nie wypu�ci�em nawet kamery z r�k. A niesamowity kwiat dotkn�� tymczasem ziemi i jego p�atki, teraz ju� nie malinowe, ale purpurowe, przedziwnie pulsuj�c okry�y oba sobowt�ry - amfibi� i tego, kt�ry by� mn�. Jeszcze sekunda i dotkn�y przypr�szonego �niegiem lodu. Teraz obok mojej �Charkowianki� wznosi� si� dziwny purpurowy pag�rek. Wygl�da�o, jakby si� pieni� czy te� kipia� i otula�a go zwiewna malinowa mgie�ka. Co�, co przypomina�o wy�adowania elektryczne, rozjarza�o si� w niej poz�ocistymi iskierkami. Ci�gle filmowa�em staraj�c si� jednocze�nie podej�� jak najbli�ej. Krok... jeszcze krok... jeszcze krok... Moje nogi w niezrozumia�y spos�b stawa�y si� coraz ci�sze, jak gdyby ugina�y si� pode mn�, przyci�gane przez pole lodowe. Niewidzialny magnes tego pola zdawa� si� rozkazywa� mi: �Stop! Ani kroku dalej!� Stan��em wi�c.
Wzg�rek odrobin� si� rozja�ni�, nie by� ju� purpurowy, znowu zrobi� si� malinowy i nagle lekko poderwa� si� do g�ry. Rozr�s� si� odwr�cony kielich kwiatu, jego por�owia�e brzegi powoli odchyla�y si� ku g�rze. Dzwon przekszta�ca� si� znowu w latawca, za� r�owy ob�ok sta� si� grzybem g�stego sk��bionego gazu unoszonym przez wiatr. Nie zabra� z ziemi niczego, w jego ulotnym kszta�cie nie wida� by�o �adnych zag�szcze�, a jednak na polu lodowym sta�a teraz samotnie tylko moja �Charkowianka�. I jej zagadkowy sobowt�r, i �drugi Anochin� znikn�li r�wnie nagle, jak si� pojawili. Tylko na �niegu wida� by�o jeszcze �lady szerokich g�sienic, wiatr jednak ju� je zawiewa�. Znikn�� tak�e �ob�ok�, skry� si� gdzie� poza kraw�dzi� �ciany lodowej. Popatrzy�em na zegarek. Od chwili kiedy ockn�wszy si� spojrza�em na� po raz pierwszy, min�y trzydzie�ci trzy minuty.
Doznawa�em niezwyk�ego uczucia ulgi, wywo�anej tym, �e znikn�o z mojego �ycia co� niezmiernie strasznego, strasznego, bo nie daj�cego si� wyja�ni� i tym straszniejszego, �e powoli zaczyna�em ju� si� przyzwyczaja� do jego zagadkowo�ci. Znikn�a r�wnie� owa niewidzialna przegroda, kt�ra nie pozwala�a mi si� zbli�y� do mojego sobowt�ra. Teraz bez �adnych przeszk�d podszed�em do amfibii �nie�nej i przysiad�em na jej �elaznym stopniu ani my�l�c o tym, �e na mrozie przymarzn� do �elaza. Nic mnie ju� nie zaprz�ta�o pr�cz my�li o tym, jak wyt�umaczy� �w p�godzinny koszmar. Opieraj�c twarz na d�oniach pyta�em na g�os po raz drugi, trzeci i dziesi�ty:
- C� wi�c si� sta�o po katastrofie?
KTO� CZY CO�?
I odpowiedziano mi:
- Najwa�niejsze, �e �yjecie, Anochin. Prawd� m�wi�c by�em przygotowany na najgorsze.
Podnios�em g�ow�. Stali przede mn� Ziernow i Tolek. M�wi� Ziernow, Tolek przest�powa� z nogi na nog� na nartach i macha� kijkami. Jak zawsze gruby i kud�aty straci� teraz, jak si� zdawa�o, ca�y sw�j ironiczny sceptycyzm, by� weso�y i podniecony jak dziecko.
- Sk�d�e�cie si� wzi�li? - zapyta�em.
By�em tak wyczerpany i znu�ony, �e nie mia�em nawet do�� si�, by si� u�miechn��.
Tolek zaterkota�:
- Jeste�my tu bliziutko. No, jakie� p�tora kilometra, najwy�ej dwa. Rozbili�my namiot...
- Poczekajcie, Diaczuk - przerwa� mu Ziernow - o tym zd��ycie jeszcze powiedzie�. Jak si� czujecie, Anochin? Jak�e�cie si� stamt�d wydostali? Dawno?
- Tyle pyta� naraz - powiedzia�em. Z trudem porusza�em j�zykiem, jak gdybym by� pijany. - Zaraz, po kolei... Czy dawno si� wydosta�em? Nie wiem. Jak si� wydosta�em? Tego tak�e nie wiem. Jak si� czuj�? W og�le to do�� normalnie. �adnych kontuzji, niczego sobie nie po�ama�em.
- A moralnie?
U�miechn��em si� wreszcie, ale musia� to by� jaki� kwa�ny i nieszczery u�miech, bo Ziernow natychmiast zapyta� znowu:
- Czy�by�cie s�dzili, �e�my was tu porzucili na pastw� losu?
- Ani przez chwil� tak nie my�la�em - powiedzia�em - ale prze�y�em tu dziwne rzeczy.
- Widz� - Ziernow obejrza� nasz� nieszcz�sn� �Charkowiank�. - Okaza�o si�, �e to mocna sztuka. Tylko male�kie wgi�cia. Kto was wyci�gn��?
- Nie mam poj�cia - powiedzia�em. - Ockn��em si� ju� tu, na r�wninie.
- Borysie Arkadiewiczu! - zawo�a� nagle Tolek. - Jest tylko jeden pojazd. A zatem drugi ju� odjecha�. M�wi�em przecie� - amfibia �nie�na albo traktor. Zaczepili stalow� lin� i rrraz, dwa - hopla!
- Wyci�gn�li i odjechali? - pow�tpiewa� Ziernow. - Nie zabieraj�c z sob� Anochina, nie udzielaj�c mu pomocy? Dziwne, bardzo dziwne.
- Mo�e nie mogli si� go docuci�? Albo mo�e byli przekonani, �e nie �yje? Mo�e zreszt� jeszcze wr�c�, ich obozowisko jest z pewno�ci� gdzie� tutaj w pobli�u.
Mia�em dosy� tego fantazjowania Diaczuka.
- Przymknij si�, jasnowidzu! - skrzywi�em si�. - Nawet dziesi�� traktor�w nie da�oby tu rady. Lin tak�e nie by�o. A ta druga amfibia wcale nie odjecha�a, tylko znikn�a.
- A wi�c jednak by�a druga amfibia? - zapyta� Ziernow.
- By�a.
- Co to znaczy: ,,znikn�a�? Uleg�a zniszczeniu? - W pewnym sensie. W dw�ch s�owach nie da si� tego opowiedzie�. To by� sobowt�r naszej �Charkowianki�. Nie, nie identyczny egzemplarz z tej samej serii, tylko sobowt�r. Zjawa. Widmo. Ale widmo realne, materialne.
Ziernow s�ucha� uwa�nie, z zainteresowaniem. Jego oczy nie m�wi�y bynajmniej: wariat, ob��kany, trzeba ci� dostarczy� do czubk�w!
Za to Diaczuk najwyra�niej nie sk�pi� mi w my�lach stosownych epitet�w, na g�os za� powiedzia�:
- Ty to zupe�nie jak Wano. Obu wam nie wiadomo co si� zwiduje. Przybieg�, rozumiesz, i krzyczy: �Tam s� dwie amfibie i dw�ch Anochin�w!� I z�by mu dzwoni�.
- Ty by� w takim wypadku zmyka� szybciej ni� zaj�c! - przerwa�em mu. - Nic si� nikomu nie zwidywa�o. By�y dwie �Charkowianki� i dw�ch Anochin�w.
Tolek otworzy� usta, ale nic nie powiedzia�, tylko popatrzy� na Ziernowa, ten jednak nie wiedzie� czemu odwr�ci� wzrok. Zamiast odpowiedzie� wskaza� ruchem g�owy znajduj�ce si� za moimi plecami drzwi i zapyta�:
- Tam - wszystko w porz�dku?
- Chyba tak, cho� nie sprawdza�em dok�adnie - odpowiedzia�em.
- W takim razie zr�bmy sobie �niadanie. Nie macie nic przeciwko temu? Ju� od dawna nic przecie� nie jedli�my.
Zrozumia�em psychologiczny manewr Ziernowa - chcia� mnie uspokoi�, by�em okropnie zdenerwowany, chcia� stworzy� odpowiednie sprzyjaj�ce warunki do rozmowy. Przy stole, kiedy poch�aniali�my z apetytem paskudny omlet sporz�dzony przez Tolka, kierownik wyprawy pierwszy opowiedzia� o tym, co zasz�o bezpo�rednio po katastrofie na r�wninie.
Kiedy nasza amfibia �nie�na przebiwszy zdradzieck� skorup� zamarzni�tego �niegu zwali�a si� w szczelin� i utkn�a w niej na stosunkowo niewielkiej g��boko�ci zaklinowana pomi�dzy �cianami lodowego w�wozu to, cho� uderzenie by�o bardzo silne, ucierpia�o jedynie szk�o czo�owego iluminatora. W kabinie nie zgas�o nawet �wiat�o. Tylko ja i Diaczuk stracili�my przytomno��. Ziernow i Czocheli utrzymali si� na swoich .miejscach, wymigali si� kilkoma tylko zadrapaniami i zacz�li przede wszystkim cuci� mnie i Tolka. Diaczuk ockn�� si� od razu, mia� tylko zawr�t g�owy i nogi jak z waty. ,,Niewielki wstrz�s m�zgu - powiedzia� - to minie. Zobaczmy lepiej, co z Anochinem�. Odezwa� si� w nim lekarz. Podprowadzili go i we tr�jk� starali si� przywr�ci� mi przytomno��. Ale ani amoniak, ani sztuczne oddychanie nie pomaga�y. �Moim zdaniem to jest szok� - powiedzia� Tolek. Wano, kt�ry zd��y� ju� przez g�rny luk wyj�� na dach amfibii, zakomunikowa�, �e b�dziemy mogli bez trudu wydosta� si� z tej szczeliny. Ale Tolek zaprotestowa� przeciwko wynoszeniu mnie z kabiny: ,,Teraz trzeba uwa�a�, �eby si� nie przezi�bi�. Moim zdaniem szok przechodzi ju� w sen, a sen wzmocni hamowanie pozakresowe�. Powiedziawszy to Tolek o ma�o co nie zwali� si� na ziemi�, poniewa� znowu straci� przytomno��, wi�c ewakuowanie pojazdu postanowiono zacz�� w�a�nie od niego, mnie pozostawiaj�c na razie w kabinie. Zabrali narty, sanki, namiot, piecyk przeno�ny i brykiety, latarki i cz�� zapas�w �ywno�ci. Chocia� amfibia utkn�a na dobre i nie by�o obaw o to, �e osunie si� g��biej, nikt jednak nie mia� ochoty pozostawa� nad przepa�ci�. Ziernow przypomnia� sobie wg��bienie w �cianie lodowca przypominaj�ce naturaln� grot�. Postanowili, �e przenios� najpierw Tolka, rozbij� namiot, postawi� piec, a potem wr�c� po mnie. Dos�ownie w p� godziny p�niej byli ju� w grocie. Ziernow z Totkiem, kt�ry tymczasem poczu� si� ju� zupe�nie dobrze, zostali, aby rozbi� namiot, Wano za� z pustymi sankami wr�ci� po mnie. W�a�nie wtedy sta�o si� to, co uznali za przej�ciowe os�abienie w�adz umys�owych Wano. Nie min�a godzina, a Wano przybieg� z powrotem z ob��dem w oczach, rozdygotany i nieprzytomny ze zdenerwowania. Amfibia, jak twierdzi�, nie znajduje si� ju� w szczelinie, ale na polu lodowym, a obok niej stoi druga, identyczna, � ta druga ma tak samo wgniecione szk�o czo�owe. I w ka�dej z tych dw�ch amfibii Wano znalaz� w kabinie mnie, le��cego na pod�odze i nieprzytomnego. W�wczas wrzasn�� z przera�enia, by� bowiem pewien, �e oszala�, i pobieg� z powrotem, a kiedy dobieg� do towarzyszy, wychyli� duszkiem pe�n� szklank� spirytusu i kategorycznie odm�wi� ponownej wyprawy. Poszed� po mnie zatem Ziernow z Totkiem.
Opowiedzia�em im w zamian swoj� histori�. S�uchali mnie bez niedowierzania, chciwie, tak jak dzieci s�uchaj� bajki, na twarzy �adnego z nich nie zauwa�y�em ani �ladu sceptycznego u�miechu, tylko Diaczuk co chwila podskakiwa� niecierpliwie i mrucza�: ,,gadanie...� a oczy ich obu b�yszcza�y tak, �e kusi�o mnie, by doradzi� im powt�rzenie do�wiadczenia Warno ze szklank� spirytusu. Ale kiedy sko�czy�em, obaj d�ugo milczeli, woleli najwidoczniej, abym ja sam im to wszystko wyja�ni�.
Ja jednak milcza�em.
- Nie gniewaj si�, Jurek - powiedzia� wreszcie Diaczuk i zacz�� mamrota�: - Czyta�em pami�tnik Scotta czy co� w tym rodzaju, dok�adnie ju� nie pami�tam. Z grubsza rzecz ujmuj�c - samohipnoza. Halucynacje �niegowe. Bia�e sny.
- Wano tak�e mia� to? - zapyta� Ziernow.
- Oczywi�cie. Ja, jako medyk...
- Co z ciebie za medyk - przerwa� mu Ziernow - dajmy temu spok�j. Jest tu zbyt du�o niewiadomych, by tak od razu m�c rozwi�za� to r�wnanie. Zacznijmy od pierwszej niewiadomej. Kto wyci�gn�� amfibi�? Z g��boko�ci sze�ciu metr�w, w dodatku �ci�ni�t� w takim imadle, jakiego pr�no by szuka� w fabrykach... Nawiasem m�wi�c ten drobiazg wa�y trzydzie�ci pi�� ton. I czym j� wyci�gni�to? Na linach? Bzdura! Stalowe liny musia�yby pozostawi� �lady na obudowie. A gdzie� te �lady?
Wsta� i milcz�c przeszed� do swojej kabiny nawigacyjnej.
- Ale przecie� to bzdury, Borysie Arkadiewiczu! - zawo�a� w �lad za nim Tolek.
Ziernow odwr�ci� si�.
- Co macie na my�li?
- Jak to co? Przygody Anochina. Nowy baron Munchhausen. Sobowt�ry, ob�oki, kwiat-wampir, tajemnicze znikni�cie.
- Wydaje mi si�, Anochin, �e trzymali�cie w r�ku kamer�, kiedy�my tu podchodzili - powiedzia� Ziernow. - Czy filmowali�cie co�?
- Wszystko - powiedzia�em. - Ob�ok, znikni�cie ,,Charkowianki�, sobowt�ra. Mam z dziesi�� minut filmu.
Tolek mruga�, ci�gle jeszcze got�w wznowi� sp�r. Nie zamierza� si� podda�.
- Zaraz to zobaczycie - us�yszeli�my g�os Ziernowa. - Sp�jrzcie w iluminator.
O jakie p� kilometra nad r�wnin� p�yn�� ku nam malinowy racuch. Niebo zasnu�o si� ju� pierzastymi bia�ymi ni�mi i na ich tle racuch �w by� jeszcze mniej podobny do ob�oku. Diaczuk krzykn�� i podskoczy� ku drzwiom, my za nim. Ob�ok nie zmieniaj�c kursu przep�yn�� nad nami gdzie� na p�noc, tam gdzie skr�ca�a lodowa �ciana. ,,W stron� naszego namiotu� - szepn�� Tolek i podszed� do mnie.
- Wybacz, Jurek - powiedzia� i wyci�gn�� r�k�. - Okazuje si�, �e ca�a ta sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana...
Bynajmniej nie mia�em ochoty triumfowa�.
- To w og�le nie jest ob�ok - ci�gn�� zamy�lony Tolek, snuj�c jak�� my�l, kt�ra go zaniepokoi�a. - W znaczeniu zwyk�ej kondensacji pary wodnej. To nie �adne kropelki ani kryszta�ki. W ka�dym razie na pierwszy rzut oka. Dlaczego sunie tak nisko nad ziemi�? Dlaczego ma tak� dziwn� barw�? Gaz? W�tpi�. Nie jest to tak�e py�. Pobra�bym pr�bk�, gdyby�my mieli samolot.
- Akurat, pozwoli�by ci si� zbli�y� - powiedzia�em, pami�taj�c o niewidzialnej przegrodzie i o tym, jak pr�bowa�em j� pokona� z kamer�. - Przyciska do ziemi jak na ostrym wira�u. My�la�em, �e mam magnetyczne podeszwy.
- S�dzisz, �e ten ob�ok jest �ywy?
- Mo�e i �ywy.
- Jaka� istota?
- Kt� to mo�e wiedzie�... Mo�e i istota - przypomnia�em sobie swoj� rozmow� z moim sobowt�rem i doda�em: - To pewne, �e jest zdalnie sterowany.
- W jaki spos�b?
- To ju� ty powiniene� wiedzie�. Jeste� meteorologiem.
- Uwa�asz, �e ten ob�ok ma co� wsp�lnego z meteorologi�?
Nie odpowiedzia�em. A kiedy wr�cili�my do kabiny, Tolek powiedzia� nagle co� zupe�nie nies�ychanego:
- A je�eli s� to jacy� nie znani nauce mieszka�cy pusty� lodowych?
- Genialne - powiedzia�em - w dodatku w stylu Conan Doyle�a. Odwa�ni podr�nicy odkrywaj� nieznan� cywilizacj� na r�wninie antarktycznej. Kto b�dzie lordem Rockstone? Ty?
- To niezbyt m�dre. Wy�� swoj� hipotez�, je�eli j� masz.
Tak sprowokowany powiedzia�em pierwsze lepsze, co mi przysz�o do g�owy:
- To raczej jakie� mechanizmy cybernetyczne.
- Sk�d?
- Z Europy oczywi�cie. A mo�e z Ameryki. Kto� je wynalaz� i wypr�bowuje tutaj.
- A do czego s�u��?
- Na pocz�tek mog� by� u�ywane, powiedzmy, jako ekskawatory dla wydobywania i podnoszenia ci�kich �adunk�w. �Charkowianka� nadawa�a si� do eksperymentu, wi�c j� wyci�gn�li.
- Po co zatem j� zdublowano?
- Mo�liwe, �e s� to nie znane nam urz�dzenia s�u��ce do reprodukowania dowolnych struktur atomowych, bia�kowych i krystalicznych.
- Ale po co... po co? Nie rozumiem...
- Zdolno�� rozumienia u �ud�;! cierpi�cych na niedorozw�j m�d�ka wed�ug danych Baudouina zmniejsza si� o czterna�cie do dwudziestu trzech procent. W twoim wypadku - mniej wi�cej o pi�tna�cie. Zestaw fakty i pomy�l, poczekam. Jest jeszcze jeden istotny element hipotezy.
Tolek tak bardzo chcia� zrozumie� wszystko jak najpr�dzej, �e bez mrugni�cia okiem prze�kn�� i Baudouina, i procenty.
- Poddaj� si� - powiedzia�. - Jaki element?
- Sobowt�ry - o�wiadczy�em. - By�e� na najlepszej drodze do poznania prawdy, kiedy wspomnia�e� o samohipnozie. Ale - zaledwie na drodze. Prawda le�y zupe�nie gdzie indziej. To nie samohipnoza tylko interwencja w opracowywanie informacji. Tak naprawd� nie by�o �adnych sobowt�r�w. Ani drugiej �Charkowianki�, ani drugiego Anochina, ani sobowt�r�w r�nych przedmiot�w, jak na przyk�ad moja kurtka albo kamera. ,,Ob�ok� przekszta�ci� moj� psychik�, spowodowa� rozdwojenie postrzegania �wiata. A co za tym idzie rozdwojenie osobowo�ci, ponury nastr�j, z�e samopoczucie.
- A jednak twoja hipoteza ma jedn� wad� - nie wyja�nia ani fizykochemicznej natury tych urz�dze�, ani ich bazy technicznej, ani cel�w, dla kt�rych zosta�y skonstruowane i u�yte.
Nazwa� hipotez� te bzdury, kt�re plot�em, mo�na by�o tylko w malignie. Wymy�li�em je po�piesznie, od r�ki, byle nie da� Tolkowi ostatniego s�owa, a kontynuowa� t� bzdur� kaza� mi up�r. Dla mnie samego by�o oczywiste, �e hipoteza taka niczego nie wyja�nia, �e co najwa�niejsze nie udziela odpowiedzi na pytanie, dlaczego sobowt�ry istniej�ce tylko w mojej �wiadomo�ci musia�y zosta� fizycznie unicestwione, dlaczego w dodatku nie dopuszczono mnie do owego tajemniczego laboratorium. To, co wymy�li�em, by�o ca�kowicie uzale�nione od wywo�ania ta�my filmowej. Je�eli obiektyw zarejestrowa� wszystko, co widzia�em, to moja tak zwana hipoteza nie nadawa�a si� nawet na anegdot�.
- Roztrzygnijcie nasz sp�r - b�aga� Ziernowa Tolek.
- Po co? - odpowiedzia� Ziernow, kt�ry, jak si� wydawa�o, w og�le nie s�ucha� tego, co m�wili�my. - Anochin ma nader bujn� wyobra�ni�. To bardzo cenne i dla artysty, i dla uczonego.
- Anochin ju� wysun�� hipotez�.
- Ka�da hipoteza musi zosta� sprawdzona.
- Ale ka�da hipoteza musi by� cho� troch� prawdopodobna.
- S�abo�� hipotezy Anochina - zgodzi� si� z nim Ziernow - polega na tym, �e nie t�umaczy ona sprawy lod�w w naszym rejonie. Ta hipoteza nie mo�e wyja�ni�, kto i po co usun�� dziesi�tki, a mo�e nawet setki kilometr�w sze�ciennych lodu.
Sens tej wypowiedzi nie dotar� do nas, wi�c Ziernow, kt�ry najwidoczniej to zauwa�y�, wyja�ni� �askawie:
- Jeszcze przed katastrof� zwraca�em wam uwag� na idealnie r�wny uskok �ciany lodowej, kt�ra nie wiedzie� sk�d si� wzi�a i nie wiadomo jak daleko si� ci�gnie. Wyda�o mi si�, �e ten uskok powsta� sztucznie. Pod naszymi stopami l�d by� tak�e sztucznie wyg�adzony, ju� wtedy zauwa�y�em, jak cienka i sypka by�a warstwa le��cego na nim �niegu. Prze�laduje mnie my�l, �e o kilkadziesi�t kilometr�w st�d mo�e znajdowa� si� taka sama, r�wnoleg�a do naszej �ciana lodowa. Oczywista, jest to tylko domys�. Ale je�li ten domys� mia�by si� okaza� s�uszny, to jaka si�a by�aby w stanie wyci�� i przenie�� tak� tafl� lodu? Ob�ok? Powiedzmy. Nie znamy przecie� jeszcze jego mo�liwo�ci. Ale ob�ok europejskiego czy te� ameryka�skiego pochodzenia? - Wzruszy� ramionami z niedowierzaniem - Powiedzcie mi w takim razie, Anochin, komu by�y potrzebne i gdzie si� podzia�y te miliony ton lodu.
- Ale czy je st�d wydobyto, Borysie Arkadiewiczu? Waszym zdaniem ten przer�bel ma dwa brzegi? Na jakiej podstawie tak s�dzicie? - broni�em si�. - Gdzie s� w takim razie przeci�cia poprzeczne? Zreszt� wygodniej by przecie� by�o wyjmowa� t� tafl� przy sko�nych naci�ciach. Kopa� w jednym miejscu, g��biej, wykopa� krater...
- Oczywi�cie, gdyby si� nie pami�ta�o o potrzebach komunikacji po kontynencie. A oni zapewne nie chcieli utrudnia� komunikacji. Dlaczego? Za wcze�nie jeszcze, �eby wyci�ga� wnioski, wydaje mi si� wszak�e, �e oni nie s� wrogo wobec nas usposobieni, raczej s� nam �yczliwi. A poza tym komu� to �atwiej by�oby w