3603
Szczegóły |
Tytuł |
3603 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3603 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3603 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3603 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
GRAHAM MASTERTON
ZAKL�CI
(PRZE�O�Y�: JULIUSZ GARZTECKI)
SCAN-DAL
Na stopniach �wietlistego domu wariat�w
S�ysz�, jak brodaty dzwon wstrz�sa trawnikiem lasu
W podzwonnym dla mego �wiata.
Gregory Corso �In the Fleeting Hand of Time�
Je�li umrze� musz�... Oto b�dzie
W tej �yznej ziemi �y�niejszy py� ukryty
Rupert Brooke �The Soldier�
�Memmack� brzmi tak, jak gaelickie s�owo mor-riomach,
oznaczaj�ce �z wielkiej g��biny�.
Berry Fell �America BC�
ROZDZIA� I
Ledwie na moment oderwa� wzrok od jezdni, si�gaj�c do schowka na r�kawiczki po kaset� Santany, gdy co� niewyra�nego i szarawego, jak dziecko zakutane w p�aszcz przeciwdeszczowy, przelecia�o przez szos� tu� przed nim.
Wrzasn��: �ach!� i kopn�� stop� hamulec. Ze�lizgn�a si�, wi�c kopn�� ponownie. Na mokrym asfalcie kombi obr�ci�o si� w poprzek szosy, piszcz�c oponami. A potem podskoczy�o, opad�o na za�cielone li��mi pobocze i z g�o�nym trzaskiem waln�o w pie� d�bu.
Jack zgasi� silnik i trz�s�c si� siedzia� na miejscu. Jezu Chryste! Jezu Chryste Wszechmog�cy! Kapu�niaczek zacz�� osiada� kropelkami na przedniej szybie. Oczywi�cie jecha� szybko, pi��dziesi�t czy sze��dziesi�t mil na godzin�, w kierunku niewyra�nie majacz�cego, wznosz�cego si� po zboczu pag�rka zakr�tu. Ale przecie� widzialno�� nie by�a a� tak z�a, on za� skierowa� wzrok na bok na nie d�u�ej ni� u�amek sekundy. Nie rozumia�, jak, u diab�a, m�g� przeoczy� dziecko, wybiegaj�ce z pobocza szosy.
- Jezu Chryste - powt�rzy� g�o�no. G�os mia� s�aby i nie przekonywaj�cy. Ci�gle jeszcze trz�s� si� nieopanowanie.
Nabra� pe�ne p�uca powietrza, odpi�� pas bezpiecze�stwa i wysiad� z samochodu. W�z sta� teraz obr�cony mask� w kierunku, z kt�rego przyby�, karoseria u jego ko�ca by�a wgnieciona z lewej strony od zderzenia z drzewem. Teraz, gdy umilk� odg�os silnika, droga i otaczaj�cy j� las wydawa�y si� dziwnie ciche. �adnych odg�os�w pr�cz skapywania kropli ze zwisaj�cych nad g�ow� ga��zi i od czasu do czasu dalekiego popiskiwania czajki.
Lasy, lasy i jeszcze lasy. To z ich powodu ojciec jego matki zawsze nienawidzi� Wisconsinu. Ojciec matki by� farmerem i dla niego drzewa oznacza�y pniaki.
- Te wszystkie pieprzone drzewa - skar�y� si�, nawet po odej�ciu na emerytur�.
Jack poci�gn�� nosem, zadr�a� i rozejrza� si� wok�. Na drodze nie le�a�o dziecko, dzi�ki Bogu, a tak�e nie by�o �ladu niczyjej obecno�ci na jej skraju. �adnego szarobia�ego p�aszcza przeciwdeszczowego, usmarowanego krwi�. �adnego zgniecionego pantofla treningowego.
Podni�s�szy ko�nierz sportowego p�aszcza pobrn�� z powrotem przez zm�cone b�oto, usi�uj�c nie pobrudzi� swych nowych p�ytkich br�zowych pantofli. Poniewa� krople drobnego deszczyku nie osiada�y na �ladach opon, widzia� dok�adnie, w kt�rym miejscu nacisn�� hamulec i gdzie wpad� w po�lizg. Cztery krzy�uj�ce si� �semki, poprzecznie przecinaj�ce smo�owan� nawierzchni�. Przykucn��, by przyjrze� im si� z bliska. Nic nie wskazywa�o, by uderzy� kogokolwiek.
Zreszt� nie my�la�, �e kogokolwiek uderzy�. Nie przypomina� sobie �adnego zderzenia pr�cz ko�cowej kolizji z drzewem. Odwr�ci� si�, os�aniaj�c oczy przed deszczem i przyjrza� si� z przodu swemu kombi. Nie by�o wgniecenia na przednim zderzaku, reflektory pozosta�y nienaruszone. Mia� nadziej�, �e nie otar� si� bokiem o kogo� i nie odrzuci� go w ten spos�b w paprocie i krzaki le�nego poszycia. S�ysza� ju� o ofiarach pirat�w jezdni, le��cych w krzakach o kilka jard�w od ruchliwej autostrady i umieraj�cych cho�by z zimna.
Przeszed� szos� kilka krok�w do ty�u. Stuli� d�onie przy ustach i zawo�a�:
- Halo? Jest tu kto? Halo?!
Sta� ca�kiem nieruchomo, nas�uchuj�c. Czajka krzycza�a pii-uu, pii-uuu, a potem pii-uiddi. Deszcz pada� na ziemi� tak mi�kko, jak woal umieraj�cej oblubienicy. Trudno by�o uwierzy�, �e znajdowa� si� ledwie o dwadzie�cia minut jazdy od stolicy stanu, Madison, i o mniej ni� dwie godziny jazdy od Milwaukee.
Zawo�a� �Halo?� jeszcze trzy czy cztery razy. Nadal �adnej odpowiedzi. Serce przesta�o t�uc mu si� w piersi, oddech wr�ci� do zwyk�ego rytmu. Powoli si� uspokaja�. Wyci�gn�� chusteczk� do nosa, otar� twarz i wydmucha� nos. Pomimo ch�odu koszul� i ca�� bielizn� mia� przesi�kni�t� zimnym potem.
Musia�a to by� sarna, prawda? Albo mo�e kozio�. W ka�dym razie jakie� zwierz�. Nie przyjrza�e� mu si� do�� dobrze, co? To znaczy, Jack, daj�e spok�j, b�d�my powa�ni, c� by dziecko robi�o tutaj, tak daleko w lesie, w deszczowe czwartkowe popo�udnie, o ca�e mile od jakiejkolwiek miejscowo�ci? Sam by� si� tutaj nie znajdowa�, nieprawda�, gdyby� nie musia� sprawdzi� starej chatki letniej taty nad Diabelskim Jeziorem, a jedyna przyczyna, dla kt�rej pojecha�e� t� drog�, jest taka, �e przypadkiem skraca ci o pi�tna�cie mil przejazd do szosy numer pi��dziesi�t jeden.
Chcia�em powiedzie�, �e c�, u diab�a, robi�oby dziecko tutaj tak daleko?
A jednak niepokoj�ce w tym wszystkim by�o to, �e Jack z ca�� pewno�ci� widzia� biegn�ce nogi, wymachuj�ce r�ce i podniesiony kaptur. Zdrowy rozs�dek m�wi� mu, �e musia�o to by� zwierz�. Ale nadal mia� przed oczami dziecko, zakutane w szarobia�y p�aszcz przeciwdeszczowy, wyskakuj�ce tu� przed nim w ten dziki, w�a�ciwy dzieciom, �le wyliczony spos�b.
Odczeka� jeszcze par� chwil. A potem powoli, odwracaj�c si� kilka razy, wr�ci� do swego kombi. By�a to electra, model z tysi�c dziewi��set osiemdziesi�tego pierwszego roku, czerwony metalik, teraz pokryty drobnymi kropelkami deszczu. Ostatni w�z jego ojca. Jack odziedziczy� go wraz z letni� chatk� i pokojami pe�nymi kwa�nego zapachu ksi��ek oraz gazetami w wi�kszej liczbie, ni� ktokolwiek potrafi�by policzy�. Zmuszony zosta� do sprzedania apartamentu w Jackson Park, aby op�aci� podatki taty oraz koszty pogrzebu - cho� przecie� nie m�g�by za nic przekona� Maggie, by tu zamieszka�a, za �adne brylanty, poniewa� Maggie zawsze wierzy�a, �e rak jest w jaki� spos�b zara�liwy. Ca�e �ycie sp�dzone na pracy i marzeniach nie przynios�o nic bardziej spektakularnego, ni� co�, czym mo�na by�o je�dzi�, oraz czego� do czytania.
Tylne �wiat�a samochodu by�y rozbite; na zbutwia�ych li�ciach le�a�y rozrzucone od�amki czerwonego plastyku. Tylne drzwi zosta�y tak wgniecione, �e wykrzywi�y si� w szyderczym u�miechu jak warga Elvisa Presleya i bez wzgl�du na to, jak ostro Jack pr�bowa� wbi� je na miejsce, nie chcia�y si� zamkn�� jak nale�y. Przysz�o mu na my�l, �e mog�o by� gorzej. M�g� zderzy� si� z d�bem czo�owo i zrani� si� powa�nie, nawet zabi�. Chyba dobrze si� sta�o, �e nie potrafi� opanowa� po�lizgu przednich k�. Kierowca lepszy od niego m�g� tu zgin��.
Wsiad� do wozu i uruchomi� silnik. Pasek klinowy ch�odzenia piszcza�, ale poza tym wygl�da�o, �e samoch�d nadaje si� w pe�ni do jazdy. Gdyby tylko dowi�z� go z powrotem do Milwaukee - by�o mu oboj�tne, czy b�dzie takie nawet wydawa� d�wi�ki, jak orkiestra w Pfister Bierkeller.
Ju� mia� w��czy� przednie wycieraczki, gdy wyda�o mu si�, �e co� dostrzeg� przez srebrzyst� mgie�k� kropel m�awki, pokrywaj�c� szyb�. Bia�awy b�ysk w lesie po prawej stronie. Przetar� przedni� szyb� i przyjrza� si� ponownie, ale zjawisko znik�o. Otworzy� drzwiczki i wychyli� si� do po�owy, by lepiej widzie�. I znowu leciutki ruch, ledwie widoczna szarobia�a plama, tego by� pewien.
Si�gn�� do tylnego siedzenia i wyci�gn�� p�aszcz przeciwdeszczowy. Bez w�tpienia by� tam kto� w g��bi lasu; kto� albo co�. A cokolwiek to by�o, prawie za�atwi�o ich oboje. Je�li to zwierz�, nie b�dzie w stanie nic ju� zrobi�, tylko o tym zameldowa�. Ale je�li to dziecko, chcia�, do jasnej cholery, dowiedzie� si�, co ono zamierza, biegaj�c samotnie po lesie.
Wysiad�, zatrzasn�� drzwiczki i zacz�� ukosem schodzi� z pag�rka. Pod stopami mia� grub� warstw� mokrych, zbutwia�ych li�ci, wi�c co drugi krok ze�lizgiwa� si� w bok. Gdy ju� dotar� do bardziej p�askiego terenu, jego pantofle pociemnia�y od wilgoci, a ciernie je�ynowych krzak�w powyci�ga�y mu nitki ze spodni moherowego garnituru. Zatrzyma� si� na moment, by odzyska� oddech.
- G�wno - mrukn�� pod nosem. Co te� go op�ta�o, by wyruszy� w d� po mokrym, nier�wnym sk�onie w pogoni za dzieckiem, kt�re prawdopodobnie dzieckiem nie by�o w og�le, lecz g�upi� zab��kan� koz�. M�g� sobie w tej chwili siedzie� w suchym, ciep�ym samochodzie w drodze do domu, s�uchaj�c �Abraxasa� Santany, w��czonego na ca�y regulator, by zag�uszy� odg�osy piszcz�cego paska klinowego.
/ mam nadziej�, �e czujesz si� lepiej... i mam nadziej�, �e dobrze si� czujesz!
Czeka� w�sz�c i rozgl�daj�c si� woko�o. Z ty�u ledwie m�g� dostrzec matowoczerwony tylny zderzak swego kombi stoj�cego wysoko w g�rze na poboczu szosy. Przed nim teren nadal opada� w d�, teraz ju� w stron� ciemnego i zaro�ni�tego jaru, pe�nego je�yn i ociekaj�cych wilgoci� paproci. Us�ysza�, �e gdzie� p�ynie woda, klekocze strumyczek. Ale tego mokrego popo�udnia pod ci�ko zwisaj�cym szarym niebem szmer potoczka zamiast by� weso�y, brzmia� g�ucho i przygn�biaj�co.
Powinien zawr�ci�. Kontynuowanie tego jest nielogiczne, kapitanie. Nawet, je�li szarobia�a posta� jest dzieckiem, z ca�� pewno�ci� go nie zabi�. A je�li to koza, z �atwo�ci� potrafi�a go przegoni� i skaka� po g�rach i dolinach, w kt�rych jego obuwie nie tylko by�o nieprzydatne, ale wr�cz niebezpieczne.
- Halo! - zawo�a� po raz ostatni. - Jest tam kto?
Zn�w zadr�a�, tym razem z zimna. A pr�cz tego pilnie musia� zrobi� siusiu. Przysun�� si� do k�py paproci i jego mocz okry� si� par� w popo�udniowym ch�odzie. Zdawa�o mu si�, �e trwa to wiecznie. Ale nie by� nawet w po�owie, gdy zn�w ujrza� szarawobia�� posta�, ledwie na sekund�, daleko w dole w�wozu, mi�dzy drzewami.
- Hej! - zawo�a�. - Hej, ty! - Zapi�� spodnie na suwak i zacz�� si� przedziera� w tamt� stron�. - Hej, dziecko, poczekaj troch�!
Grunt pod jego stopami nagle zacz�� stromiej opada�. Po�lizgn�� si� ze trzy czy cztery razy, a� zosta� zmuszony do pochwycenia paproci, by uchroni� si� od upadku. We wn�trzu d�oni rozci�� sobie sk�r� do krwi. Wysysaj�c krew, kulej�c, kln�c pod nosem przepycha� si� coraz dalej w g��b w�skiego w�wozu.
Ty g�upi skurwysynu - pomy�la� pod w�asnym adresem. - Wspinanie si� pod g�r�, by powr�ci� do wozu, zajmie ci ca�e godziny, i do diab�a, deszcz pada coraz g�ciejszy.
Ze�lizgn�� si� w d� po naniesionych potokiem, mokrych kamieniach, chwyci� za paprocie, by odzyska� r�wnowag�, a potem pad� ci�ko na plecy.
G�wno - w�ciek� si�. - G�wniane g�wno!
Powoli, z wysi�kiem stan�� na nogach. Spodnie mia� z ty�u przemoczone i oblepione b�otem. Jego nowe pantofle nadawa�y si� tylko do wyrzucenia na �mieci. Prawa r�ka nadal mu krwawi�a, do tego nabi� sobie siniaka na lewym �okciu.
No to koniec. Dziecko czy nie dziecko, tu zawracam i jad� do domu.
Wyprostowa� si�, nabra� g��boko powietrza, a potem wrzasn��:
- Dziecko! S�yszysz mnie? To ju� koniec! Daj sobie spok�j! Je�li� si� zgubi�o, to twoje g�wniane szcz�cie! S�uchaj, co ci m�wi�! - Zacz�� nas�uchiwa�, ale dolatywa�o do niego tylko echo w�asnego g�osu, padaj�cy deszcz i szemrz�cy strumyk. - Cholerne, g�upie dziecko - mrukn�� pod nosem. - Cholernie g�upie... cokolwiek to jest: g�wno, koza. Kogo to obchodzi?
Rozpocz�� wspinaczk� po zboczu w�wozu. Ale w�a�nie w�wczas k�tem oka dostrzeg� na brzegu, na lewo od siebie, ledwie ze dwadzie�cia jard�w dalej - szarobia�� posta�. Nie porusza�a si�, nie bieg�a, po prostu sta�a z pochylon� g�ow� w�r�d chwiej�cych si� paproci. Zatrzyma� si� i wpatrzy� w ni�, szcz�kaj�c z zimna z�bami. Tym razem z jakiego� powodu nie mia� ochoty wo�a�.
- Dobra, teraz ci� dopad�em, skurwysynu - mrukn�� pod nosem i zacz�� si� przedziera� do g�ry przez paprocie i je�yny. Tym razem posta� pozosta�a na miejscu, odziana w szarawobia�y p�aszcz przeciwdeszczowy, podni�s�szy szpiczasty kaptur i opu�ciwszy ramiona. Jack pomy�la�, jakie to dziwne, �e nie odwr�ci�a si� i w og�le nie drgn�a. Przecie� musia�a go s�ysze�. Pcha� si� w g�r� zbocza tak subtelnie, jak to robi� we Francji genera� Patton ze sw� Trzeci� Dywizj� Pancern�.
Ju� prawie dotar� do postaci, ale nadal si� nie poruszy�a. Sta�a tu� przy p�ocie z drutu kolczastego, biegn�cym uko�nie wzd�u� boku doliny. Zdecydowanie by�o to dziecko, a nie zwierz�. Ale wygl�da�o na dziecko dziwacznie przygarbione, dziecko zdeformowane i po raz pierwszy Jack poczu� autentyczny niepok�j.
- Hej, dziecko! - zawo�a� ochryple, bardziej by popisa� si� odwag� ni� ze z�o�ci. - Hej, dziecko, prawie zabi�e� nas dwoje tam na drodze.
Sta�o nieporuszone, oparte o p�ot. Jack dotar� wreszcie do niego i chwyci� za g�rny drut p�otu, by uchroni� si� przed ze�lizgni�ciem z pag�rka.
Dopiero w chwili gdy prawie go dotyka�, zorientowa� si�, �e to w og�le nie jest dziecko. I nawet nie zwierz�. Chwyci� za jego �kaptur� i oderwa� je od p�otu. A w r�ce mia� tylko przemoczony egzemplarz gazety �Milwaukee Sentinel� z zesz�ej niedzieli. W jaki� spos�b rozwin�� si� i niesiony wiatrem przybra� na jednym z s�up�w p�otu kszta�t dziecka w kapturze.
Jack d�ugo sta� w deszczu. Mia� srog� min�, a w ka�dej d�oni trzyma� mokry k��b stronic dzia�u sportowego dziennika. Nie m�g� nic z tego zrozumie�, a w jaki� szczeg�lny spos�b wydarzenie okaza�o si� bardziej niepokoj�ce, ni� gdyby znalaz� prawdziwe dziecko. Widzia� przecie� przebiegaj�c� tu� przed nim przez szos� tak� sam� posta�. Widzia�, �e pomkn�a w d� po zboczu a� do doliny. Z do�u, z w�wozu, wygl�da�a dok�adnie tak, jak zakapturzone dziecko. Czy naprawd�, u diab�a, mog�a sta� si� niczym wi�cej, tylko gazet�?
Rozwin�� mokre stronice i sprawdzi� dat�. Ostatnie pi�tkowe wydanie. Nic w nim szczeg�lnego. Zmi�� je powoli, a potem machn�� r�k� do ty�u i wyrzuci� papier. Po raz ostatni rozejrza� si� po lesie. Nie by�o tam niczego nawet odlegle przypominaj�cego dziecko, kt�re - jak s�dzi� - �ciga�. �adnych zwodniczych przeb�ysk�w widoku szarobia�ego p�aszcza przeciwdeszczowego w�r�d paproci. Wci�gn�� powietrze, otar� czo�o wierzchem d�oni i zacz�� przygotowywa� si� do d�ugiej, m�cz�cej drogi do swego auta.
Ale w�a�nie w tym momencie dostrzeg� w�r�d drzew co� przypominaj�cego szczyt dachu. Wszed� o par� jard�w wy�ej po zboczu pag�rka i wkr�tce ujrza� go ca�kiem wyra�nie - pot�ny budynek z wie�ycami z ��tej ceg�y, dachem krytym b�yszcz�cymi, niebieskoszarymi p�ytkami i z wieloma rz�dami gotyckich okien. A c�, u diab�a, to by�a za budowla?
Jack rozsun�� druty kolczaste ogrodzenia, schyli� g�ow� i przecisn�� si� na drug� stron�. Budynek sta�, patrz�c od strony szosy, po przeciwnej stronie doliny. Wie�e mia� przes�oni�te ogromnymi bia�ymi d�bami. W rezultacie cho� zbudowano go w taki spos�b, by g�rowa� nad otaczaj�cymi lasami, prawie nikt nie m�g� go dostrzec od strony szosy.
Od �wiata zewn�trznego - jak zamek �pi�cej Kr�lewny - chroni�o go dzikie otoczenie naturalne. Jack oceni�, �e las zosta� prze�wietlony jeden raz, dwadzie�cia, mo�e trzydzie�ci lat temu. Obecnie jednak by posuwa� si� naprz�d, musia� walczy� z cierniami i krzakami dzikich r�. Zanim osi�gn�� k�p� d�b�w o jakie� dwie�cie jard�w poni�ej na po�udniowy zach�d od budowli, po�y jego p�aszcza zosta�y dwukrotnie rozdarte, a skarpetki mia� w strz�pach. Pantofle za sto siedemdziesi�t dolar�w mo�na by�o spisa� na straty.
Ale najbardziej zaintrygowa� go spos�b, w jaki zosta� tu zwabiony: tak jakby przez ca�e �ycie przeznaczony by� do odkrycia owego budynku, tego w�a�nie popo�udnia, o tej w�a�nie godzinie. Jakby czeka� on na niego.
Jako ch�opiec sp�dza� niemal ka�de wakacje letnie w tej okolicy, nad jeziorem Mirror, nad Diabelskim Jeziorem lub jeziorem Wisconsin. W towarzystwie przyjaci� przemierza� te lasy podczas setek wycieczek pieszych albo �wypraw badawczych�.
Ale nigdy dotychczas nie widzia� tego budynku, o tak przecie� imponuj�cej wielko�ci. Nigdy nie dowiedzia� si� o jego istnieniu. By� tak wspania�y i otacza�a go tak tajemnicza aura, �e Jack poczu� si� prawie dotkni�ty, i� nie odkry� go, gdy mia� jedena�cie lat. Pomy�le� tylko, w jakie gry mogli si� tutaj bawi� z Dougiem McLeishem! W Ksi�cia Niez�omnego! �elazn� Mask�! Drakul�! Bawiliby si� fantastycznie! Czemu musia� z tym odkryciem czeka� a� do dzi�, gdy jest czterdziestotrzyletnim �onatym m�czyzn� i mieszka w Milwaukee, kieruj�c przedsi�biorstwem, posiadaj�cym sie� warsztat�w natychmiastowego monta�u t�umik�w?
Budowla wygl�da�a jak zamek lub hotel albo imponuj�cy dworzec kolejowy. Zbudowano j� z takiej samej jasno��tej ceg�y, jak stary browar Pabsta w zachodniej cz�ci Milwaukee; tej samej, dzi�ki kt�rej Milwaukee zyska�o przezwisko �Kremowego Miasta�. Stworzono j� w stylu gotyku austriackiego, z kwadratowymi wie�ami na obu ko�cach dwustustopowej fasady, oba skrzyd�a zwie�czono grupami pi�ciu iglic, dekoracyjna balustrada z kutego �elaza ci�gn�a si� przez ca�� d�ugo�� rynien.
Wsz�dzie by�y twarze. Szare twarze, odlane z o�owiu, u wylot�w wszystkich rynien. Wykute z kamienia koloru ��tej ochry twarze nad oknami. Czarne, �elazne twarze w za�omach balustrady. Chyba razem ponad setka. Lecz w przeciwie�stwie do wi�kszo�ci chimer na �wiecie �adna z nich nie by�a brzydka ani groteskowa. Wszystkie cechowa� wyraz spokoju, pogody, nawet �wi�tobliwo�ci. Co dziwniejsze, wszystkie mia�y zamkni�te oczy, jakby by�y �lepe, �pi�ce lub martwe.
Jack utorowa� sobie drog� mi�dzy drzewami, a� wreszcie wydosta� si� na wysypan� bia�ym �wirem drog�, okr��aj�c� ca�y budynek. �wir poprzerasta� bluszcz i plusznik. Na zachodniej wie�y bluszcz wspi�� si� a� po okna drugiego pi�tra, tul�c si� do cegie� jak mroczna i zaborcza kochanka.
Nie ulega�o w�tpliwo�ci, �e budynek stoi pustkami od lat, mo�e nawet dziesi�cioleci. Rynny by�y fatalnie skorodowane, a woda s�czy�a si� po bokach g��wnego wej�cia, pozostawiaj�c na ceg�ach smugi rdzy, si�gaj�ce ca�ej wysoko�ci fasady. Wszystkie okna by�y ciemne, zakurzone i puste, a ca�e tuziny oprawnych w o��w, kwadratowych szybek pop�kane. W prawie wszystkich kominach tkwi�y porzucone ptasie gniazda; podobne gniazda widnia�y wci�ni�te mi�dzy dekoracyjne iglice na dachu.
Ca�a ta budowla, trwaj�c tak w�r�d padaj�cego drobnego deszczu, tchn�a atmosfer� cichej rozpaczy, dawno utraconej pami�ci oraz wytwornego ubolewania.
Jack podszed� do g��wnego wej�cia, wspi�� si� po kamiennych stopniach i spr�bowa� poci�gn�� za masywn� klamk� z br�zu. Okaza�o si�, �e drzwi s� zamkni�te na klucz, by� mo�e tak�e na sztaby. A przecie� nie grozi�o budowli niebezpiecze�stwo zniszczenia przez wandali, nie tutaj w g��bi las�w, gdzie nikt nie m�g� jej znale��.
Obok drzwi wisia� staromodny dzwonek odlany z br�zu, ozdobiony wizerunkiem twarzy - twarzy �wi�tego z zamkni�tymi oczami. Jack poci�gn�� za r�czk�, ale jedynym tego skutkiem by�a opadaj�ca chmura rdzawego py�u. Poci�gn�� po raz drugi mocniej i tym razem us�ysza� ostre dzwonienie gdzie� w g��bi gmachu, dzwonienie d�ugie i uporczywe, jakby kto� w�ciekle wymachiwa� r�cznym dzwonkiem.
Cofn�� si� zak�opotany. Wielki Bo�e, a je�li w �rodku kto� tam jest? Niemal�e oczekiwa�, �e twarz na dzwonku otworzy oczy i spojrzy na niego z dezaprobat�.
Ale dzwonienie wewn�trz wreszcie zamar�o i budynek zn�w sta� cichy. Twarz na dzwonku pozosta�a nie zmieniona: b�oga i �lepa. Jack potrz�sn�� g�ow� i powiedzia� pod w�asnym adresem: �dupek�, drwi�c ze swego zaniepokojenia.
Odszed�szy od g��wnego wej�cia skierowa� si� a� do naro�nej wschodniej wie�y. Spr�bowa� zajrze� do �rodka przez kt�re� z okien, ale szyby okaza�y si� tak ciemne, �e pr�cz niejasnego konturu czego�, co mog�o by� kanap�, nic innego nie dojrza�. Z boku budynku trawa i chwasty wyros�y prawie na wysoko�� piersi. Znalaz� wi�c jak�� ga��� i od�amawszy par� bocznych ga��zek, u�y� jej do walki z podszyciem. Indiana Jones. Stanley w poszukiwaniu doktora Livingstone'a.
Cisza, przejmuj�ca wilgo� i osamotnienie w lesie wzbudzi�y w nim uczucia, jakich nie doznawa� od wieku ch�opi�cego. Zacz�� cicho pogwizdywa� przez z�by - dramatyczna �cie�ka d�wi�kowa, towarzysz�ca jego przedzieraniu si� przez zaro�la chwast�w. Gdy sp�oszy� wiewi�rk�, podrzuci� do ramienia sw�j kij jak strzelb� i uda�, �e strzela za ni�, uciekaj�c� na jeden z pobliskich d�b�w. Bum! Bum! Bum!
Min�� drzwi, pomalowane niszcz�c� si� teraz niebiesk� farb�. Musia�y prowadzi� do kuchen budynku. Przycisn�wszy czo�o do okna dostrzeg� wewn�trz pot�ny, staromodny trzon kuchenny i dwa wielkie zlewy z prostopad�ymi kurkami. Przy �cianie sta� oszklony kredens, nadal wype�niony stosami bia�ych talerzy obiadowych oraz fili�anek.
To by�o niesamowite. Wszystko wygl�da�o tak, jakby budynek opuszczono pozostawiaj�c to, co si� w nim znajdowa�o - meble, zastaw� i dywany. Na parapecie okna kuchennego sta� nawet szklany wazon, a w nim bukiet wyschni�tych chryzantem.
Jack dotar� do tylnej fasady budynku. Przez ca�� jej d�ugo�� ci�gn�a si� cieplarnia o szkielecie z kutego �elaza, teraz paskudnie zardzewia�ego, z tuzinami pot�uczonych szyb i szklanym dachem zas�anym grub� warstw� li�ci i brud�w. Z cieplarni kamienne stopnie prowadzi�y w d�, do po�o�onego w zag��bieniu terenu ogrodu, w kt�rym �wirowane �cie�ki bieg�y zgodnie z konwencjonalnym wzorem li�ci koniczyny. Wszystkie klomby by�y teraz zapuszczone i zaro�ni�te, a pergola dla r�, stoj�ca po�rodku ogrodu, cz�ciowo si� zawali�a. Za zag��bieniem ogrodu teren wznosi� si� tarasami w kierunku lasu. Dalej na zach�d na cz�ci teren�w zbudowano korty tenisowe, a zaraz ko�o nich znajdowa� si� otwarty basen p�ywacki, obramowany pasami ceramicznych p�ytek.
Id�c wzd�u� szklarni dotar� a� w okolic� kort�w. Ca�� dolin� wype�nia�a padaj�ca m�awka, przykra i ch�odna, ale Jack os�oni� stulon� d�oni� czo�o, by ochroni� oczy przed kroplami deszczu, i sta� tak prawie przez pi�� minut, patrz�c w dal. W letni dzie� widok na lasy musia� by� zapieraj�cej dech w piersi pi�kno�ci.
Po trawiastym zboczu ze�lizgn�� si� do samych kort�w. Ze s�upk�w zwisa�y przegni�e siatki, z wpl�tanymi w oczka zesch�ymi cia�kami ptak�w. Ale czerwona nawierzchnia by�a nadal w dobrym stanie i niewiele trzeba by w�o�y� pracy, by doprowadzi� korty do pierwotnego stanu.
Zbli�y� si� do basenu. Wy�o�ono go bia�ymi p�ytkami, przy brzegu mia� pasek p�yt w br�zowy wz�r pn�czy, w stylu edwardia�skim, tak �e przypomina� wygl�dem umywalni�. W jednej czwartej wype�nia�a go zielonkawoczarna woda. W wodzie, tu� pod powierzchni�, le�a�o co� nieokre�lonego, bezkszta�tnego i bladego. Pr�bowa� to przyci�gn�� swym kijem, ale by�o zbyt daleko. Poruszy�o si�, zahu�ta�o i podryfowa�o w wodzie. Mog�o to by� cokolwiek.
Wiesz co - rozmy�la� sobie Jack - tu tkwi� ogromne mo�liwo�ci. Pi�kny budynek. Z gruntu zdrowy. Wspaniale po�o�enie. Masa przestrzeni dla urz�dze� sportowych. M�drze odrestaurowane, to miejsce mo�e sta� si� najlepszym hotelem wypoczynkowym na ca�ym �rodkowym Zachodzie.
Wolnym krokiem przeszed� przez korty i wr�ci� przed front budynku. W jego g�owie zrodzi� si� pomys�. Pomys� na biznes. Pomys� na karier�. Pomys�, kt�ry wyzwoli go z ciasnych granic miasta i codziennej nudy Towarzystwa T�umik�w i Opon Reeda. Pomys�, kt�ry da mu wolno��, spe�nienie, presti� i tak�e rado�� - wszystko za jednym zamachem.
Je�li budynek pozostawiono tak d�ugo pusty, oznacza�o to w oczywisty spos�b, �e nikt go nie chcia� albo nikt nie poj�� kryj�cych si� tu mo�liwo�ci. Powinno by� mo�liwe zdoby� go za - ile? - p� miliona? Trzysta tysi�cy? Mo�e nawet mniej. Jego przyjaciel Morris Tucker z banku Menomonee Savings z pewno�ci� pomo�e mu w sfinansowaniu transakcji. Obaj byli absolwentami College'u Biznesu. Wisconsin, rocznik sze��dziesi�ty si�dmy, i ka�dego lata nadal wyprawiali si� trzy albo cztery razy na ryby nad zatok� Whitefish, nosz�c na g�owach obwis�e kapelusze przeciws�oneczne i zabieraj�c sze�ciopuszkowe transportery piwa Pabst Blue Ribbon oraz ta�my Beatles�w do pot�nego odtwarzacza stereo.
Bez w�tpienia na doprowadzenie wszystkiego do poziomu mi�dzynarodowego wczasowiska potrzeba b�dzie milion�w. Ale gdyby Morrisowi uda�o si� zgromadzi� odpowiedni kapita�... - no c�, to by by�o cholerne ryzyko. Naprawd� cholerne ryzyko. Ale co mia� do stracenia, nawet je�li wszystko p�jdzie nie tak? Dom na przedmie�ciu Milwaukee, powgniatane kombi oraz druzgoc�co �atw� do przewidzenia przysz�o��, polegaj�c� na instalowaniu t�umik�w w cudzych autach? To nie b�dzie strata, to b�dzie wyzwolenie, nawet je�li wszystko si� zawali, on za� zostanie zmuszony do powrotu do pracy biurowej.
Dotar� do �wirowanego podjazdu, podszed� wprost do budynku i przycisn�� d�o� do mokrych cegie�. Jeden raz przez cale �ycie cz�owieka, tylko jeden raz, nadarza si� wielka okazja. Jack �ywi� pewno��, �e odnalezienie tego budynku by�o jego wielk� okazj�. Musia�o ni� by�. Tylko popatrz, jak dziwacznym sposobem zosta�e� tu doprowadzony. Przez niesion� wiatrem gazet�, wygl�daj�c� jak biegn�ce dziecko. Je�li to nie jest przeznaczenie, przyjacielu, to nie wiem, czym, u diabla, ono jest.
Mia� ju� wszystko w oczach. Budynek odremontowany, teren ca�kowicie uporz�dkowany, elegancko ubrane pary wchodz�ce i wychodz�ce z oran�erii. L�duj�ce na tarasach helikoptery, nios�ce go�ci wprost z Chicago czy Milwaukee. Kort do squasha, szklany dach nad basenem p�ywackim, tor golfowy wyci�ty poprzez las.
Nazwie to Klubem Wiejskim Merrimac Court. W�a�ciciel i prezes John T. Reed, Jr.
Powoli odsun�� si� od budynku, zacieraj�c r�ce i poci�gaj�c nosem z zimna. Gdy tylko dotrze do domu, dowie si�, kto jest w�a�cicielem budynku oraz za ile got�w b�dzie go sprzeda�. Nast�pnie ka�e go zbada�, po prostu by upewni� si�, �e konstrukcja nie ma �adnych defekt�w, kt�rych naprawa kosztowa�aby wi�cej ni� to wszystko warte. Dalej�e, oka�esz si� rozs�dny i praktyczny w ca�ej tej sprawie. Nie dasz si� ponie�� emocji.
Ale wiedzia�, �e ju� nie ma odwrotu. Jego �ycie ju� zosta�o wywr�cone do g�ry nogami. Nawet je�li ten budynek oka�e si� nie do naprawy, znajdzie sobie inny w dobrym stanie i tak czy inaczej otworzy sw�j klub wiejski, cho�by mia� przy tym zgin��.
Posu� si�, Leono Holmsley. Jack Reed zwyci�y.
Po raz ostatni obdarzy� budowl� d�ugim spojrzeniem, staraj�c si� na zawsze zapami�ta� jej wygl�d, i w�a�nie w tym momencie dostrzeg� twarz w jednym z mansardowych okienek, wysoko na dachu. Bia��, ma�� twarz, jak dziecka.
Sta� nieruchomo, wpatruj�c si� w okno, mrugaj�c od wpadaj�cych mu do oczu kropli deszczu. Przej�o go ostre zimno, czu� si� bardzo zm�czony. Ale to nie by�o z�udzenie. Widzia� j� zupe�nie wyra�nie. Oczywi�cie tylko przez moment. Ale widzia� twarz dziecka wysoko w oknie, spogl�daj�c� na niego z g�ry.
Nie bardzo wiedzia�, co zrobi�. Musia�o to by� dziecko ujrzane na szosie, kt�re teraz przywiod�o go tutaj. Gazeta przylepiona do p�otu - to przecie� nie mog�o by� nic wi�cej jak zbieg okoliczno�ci. Ale nawet je�li w budynku znajdowa�o si� dziecko, c�, u diab�a, on mia� z tym zrobi�? Nie jego budynek, nie jego dziecko. By� mo�e powinien zadzwoni� do miejscowej policji na wypadek, gdyby dzieciak okaza� si� uciekinierem albo grozi�o mu jakie� niebezpiecze�stwo moralne czy fizyczne. Ale nie uwa�a�, by jego odpowiedzialno�� mia�a si�ga� dalej.
Niemniej... dziecko musia�o si� dosta� do domu w jaki� spos�b, to za� oznacza�o, �e gdzie� s� otwarte drzwi albo okno, przez kt�re mo�na wej�� do �rodka. Nawet je�li nie uda mu si� odnale�� dziecka, mo�e przynajmniej rozejrze� si� we wn�trzu i przekona�, w jakim jest stanie.
Zn�w poszed� na ty�y budowli. Spr�bowa� oszklonych drzwi obok zachodniej wie�y, ale by�y zamkni�te i dostrzeg� tak�e, �e zaryglowane.
Dotar� do drzwi oran�erii i zn�w spr�bowa�. Pocz�tkowo nie drgn�y, ale kiedy nacisn�� klamk� do samego do�u i poci�gn��, jedno ze skrzyde� zadr�a�o i otwar�o si�.
Zawaha� si�. Formalnie rzecz bior�c, ju� wdar� si� do cudzej posiad�o�ci przez sam fakt, �e bez zaproszenia spacerowa� po terenie; ale je�li wejdzie do �rodka, pope�ni czyn nielegalnego wkroczenia. Bo pomimo zaniedbanego wygl�du, budynek m�g� by� przez kogo� zamieszkany, a je�li oka�e si�, �e ten kto� jest w �rodku, Jack b�dzie musia� t�umaczy� si� g�sto i niezr�cznie.
- Halo? Jest kto� w domu?! - zawo�a�, zastukawszy k�ykciem w okno.
Za oknem oran�eria sta�a cicha, mroczna i grubo przysypana kurzem. Stolik z lanego �elaza le�a� przewr�cony na bok, obok niego pozosta�y rozsypane od�amki zielonego, ceramicznego wazonu, kt�ry roztrzaska� si� spadaj�c. Pod przeciwleg�� �cian� znajdowa�a si� ca�a kolekcja wielkich kamionkowych donic, z kt�rych wychyla�y si� martwe, z��k�e ro�liny. W powietrzu unosi� si� zapach wilgoci i jeszcze czego� ostrzejszego, jakby octu.
- Jest tu kto? - powt�rzy� Jack. Ale oran�eria milcza�a, je�li nie liczy� uporczywego kapania deszcz�wki przez skorodowane obr�bki blacharskie.
Rusz m�zgiem, Reed - powiedzia� sobie Jack. - Nikt tu nie mieszka. Mo�e co najwy�ej dzicy lokatorzy, w��cz�dzy albo dzieci na gigancie. Nikt nie ma wi�kszego prawa przebywania tutaj ni� ty. Nikt nie jest uprawniony.
Popchn�� drzwi odrobin� szerzej i wszed� do �rodka. Pod�oga by�a zapiaszczona i spod jego pantofli wydobywa� si� zgrzytliwy, piszcz�cy odg�os. Wstrzyma� krok na chwil�, a potem przeszed� przez ca�� oran�erie i wspi�� si� po dw�ch schodkach do drzwi prowadz�cych do wn�trza samej budowli. Te tak�e stawi�y mu op�r, ale uda�o mu si� je otworzy�.
Uwaga, pustka - pomy�la�, otwieraj�c drzwi nieco szerzej i przepychaj�c si� do wewn�trz.
Znalaz� si� w sali wygl�daj�cej jak wielka �wietlica czy pok�j wypoczynkowy. Woko�o sta�y pomalowane na kremowy kolor trzcinowe fotele, z pi��dziesi�t albo sze��dziesi�t, i r�wnie kremowe trzcinowe sto�y. Na niekt�rych stolikach sta�y fili�anki ze spodkami, nosz�ce na dnie mahoniowe �lady dawno wyschni�tej kawy. Na pokrytej zielon� wyk�adzin� dywanow� pod�odze wala�y si� magazyny i gazety. Jack schyli� si�, by podnie�� egzemplarz �Collier�s. Wst�pniak nosi� tytu� �Wszechameryka�ska dru�yna Waltera Campa� i mia� dat� z tysi�c dziewi��set dwudziestego sz�stego roku. Podni�s� z kolei gazet� z wielkim napisem na tytu��wce: ZACZYNA SI� PROCES HALLA-MILLSA O MORDERSTWO. Dwudziesty pierwszy czerwca tego samego roku.
Przez chwil� sta� na �rodku pokoju, a potem starannie od�o�y� oba egzemplarze na pobliski st�. Odczuwa� niewyt�umaczaln� klaustrofobi�, jak gdyby pok�j pocz�� go uciska�. Pierwsz� jego reakcj� by�a ch�� natychmiastowego powrotu na dw�r. Poniewa�, Jezu, w czerwcu tysi�c dziewi��set dwudziestego sz�stego roku w tym pokoju musia� znajdowa� si� t�um ludzi i z jakiego� powodu wszyscy oni wstali i wyszli, a budynek zamkni�to na klucz, dok�adnie zamkni�to, i przez sze��dziesi�t dwa lata nikt tu niczego nie dotyka�.
Wzi�� g��boki oddech. Powietrze w budynku by�o jeszcze zimniejsze ni� na zewn�trz i ci�gle czu�o si� w nim �w ostry, wyra�ny zapach octu.
Zacz�� nas�uchiwa�, ale budynek milcza�. Us�ysza� tylko, jak deszcz b�bni o dach oran�erii. Rozejrza� si� po �wietlicy i pomy�la�: To si� nadaje na fantastyczny koktajlbar. D�ugie stylowe lustro przez ca�� szeroko�� tylnej �ciany, kontuar z marmurowym blatem, stylowe, poz�acane fotele. Przeszed� przez �wietlic� w stron� lekko uchylonych drzwi wewn�trznych. To mo�e by� lokal z klas�.
Otworzy� drzwi i znalaz� si� w olbrzymim, przepastnym holu, otoczonym w g�rze przez d�ugo�� wszystkich �cian galeriami. Po dw�ch stronach holu prowadzi�y na drugie pi�tro marmurowe schody. C� za westybul recepcyjny! Z wysokiego sufitu zwisa�a pot�na, �elazna, latarnia. Otula�y j� p�achty paj�czyn, jakby pokrowiec z ca�unu. Pod�oga holu, u�o�ona w szachownic� z czerwonego i bia�ego marmuru, by�a grubo zas�ana kurzem, piaskiem, od�amkami tynku i ga��zkami z ptasich gniazd.
U st�p schod�w sta�y naturalnej wielko�ci kamienne pos�gi jakich� �wi�tobliwych osobisto�ci w strojach biblijnych, dwie identyczne statuy, obie z zamkni�tymi oczami. Jack podszed� do jednej z nich i d�ugo si� przygl�da�. Nie wiedzia�, czemu te wszystkie twarze z zamkni�tymi oczami robi� na nim tak niepokoj�ce wra�enie, ale w�a�nie tak by�o. Chcia�bym zapyta�, kto, u diab�a, robi pos�gi z zamkni�tymi oczami? Czy to dlatego, �e zak�ada si�, i� te postacie s� martwe lub �pi�ce, czy te� po prostu dlatego, �e nie chc� one patrze� na nas, gdy my na nie patrzymy?
Bez, wzgl�du na to, jaki by� pow�d, nie podoba�o mu si� to. Powodowa�o niemi�e wra�enie, �e gdy odwraca si� do nich plecami, otwieraj� oczy i �ledz� cz�owieka wzrokiem.
Wszed� na dwa czy trzy schodki i zawo�a�:
- Halo? Halo? Jest tam kto na g�rze?!
Nie by�o odzewu. Ale us�ysza� cichy odg�os jakby szurania gdzie� wewn�trz budynku. Mo�e wiewi�rka. Albo ptak. Albo ma�y ch�opiec, kt�ry wiedzia�, �e �le zrobi� przebieg�szy szos� nie rozgl�daj�c si� i ukry� si� w jednym z pokoi na g�rze.
- Halo! - wrzasn�� Jack. - Czy mnie s�yszysz? Bo wchodz� na g�r� i z�api� ci�, chcesz czy nie chcesz!
Wszed� na schody i po dwa lub trzy schodki naraz wspi�� si� na pierwsze pi�tro. Gdy dotar� do podestu, obejrza� si� na dwa pos�gi stoj�ce w holu. �wiat�o zacz�o blakn��, ale statuy b�yszcza�y, jakby wydziela�y prawie nienaturalne promieniowanie barwy ko�ci s�oniowej. �adna nie otworzy�a oczu, �adna si� nie poruszy�a.
Jack, przyjacielu, musisz okie�zna� wyobra�ni�.
Z podestu bieg�y w dw�ch przeciwnych kierunkach dwa d�ugie korytarze, jeden w kierunku wie�y zachodniej, drugi wschodniej. Oba by�y mroczne, ale na ich wy�o�onych linoleum pod�ogach Jack m�g� z trudem dostrzec po�yskiwanie odbitego �wiat�a. Wyj�� dziesi�taka z kieszeni p�aszcza i podrzuci�. Orze� zach�d, reszka wsch�d - powiedzia� sobie. Dycha pad�a na pod�og� reszka do g�ry.
Poszed� korytarzem prowadz�cym na wsch�d. By� d�ugi, w�ski i ciemny, ale os�dzi�, �e zawsze mo�e kaza� wybi� tu dodatkowe okna. Po obu stronach widzia� szeregi pomalowanych na kremowo drzwi, wszystkie zamkni�te na klucz. A w ka�dych ma�y judasz, przykryty ruchom� mosi�n� klapk�. Zajrza� do trzech czy czterech pokoi. Ujrza� tylko ��ka i krzes�a, w jednym za� z nich nic, pr�cz materaca.
Co sz�ste drzwi odchodzi� w bok kr�tki boczny korytarz prowadz�cy na ty�y budynku i zako�czony oknem. Ale ka�de z okien zakrywa�a czarna, stalowa siatka w romby, bardzo g�sta, kt�ra zatrzymywa�a prawie po�ow� �wiat�a. Co wi�cej, siatka nie by�a po prostu umocowana na sworznie, lecz zaspawana. Uderzy�o Jacka jako ca�kiem absurdalne, �e w�a�ciciel budynku chcia� zabezpieczy� wszystkie okna na pi�trze, nie przysz�o mu natomiast do g�owy, by zrobi� to z parterowymi.
Skr�ci� w pierwszy boczny korytarz, doszed� do samego okna i wyjrza� przez nie. Przez pozatykane kurzem oczka siatki i brudne szyby uda�o mu si� dostrzec cz�� kort�w tenisowych oraz naro�nik basenu i �w zaro�ni�ty, opuszczony ogr�d. Pozosta� przy oknie ze dwie czy trzy minuty, wygl�daj�c na zewn�trz. Deszcz nadal pada�, i niebo mia�o kolor szarego granitu, trawa jadowitej zieleni. Popatrzy� na zegarek i stwierdzi�, �e jest ju� czwarta trzydzie�ci po po�udniu. Nie uda mu si� dotrze� do domu wcze�niej jak dobrze po zmroku.
Na ko�cu korytarza znalaz� si� przed podw�jnymi drzwiami z bejcowanego d�bu, nie tylko zamkni�tymi na klucz, ale dodatkowo zabezpieczonymi stalow� zasuw� i ci�k�, pancern� k��dk�. Szarpn�� j�, ale nawet nie drgn�a. Jasne by�o, �e cokolwiek przechowywano we wschodniej wie�y, jego w�a�ciciele �yczyli sobie, aby tam pozosta�o. Mo�e cenna biblioteka albo zbiory sztuki? A mo�e zawali�y si� stropy i po prostu chciano, dla ich w�asnego bezpiecze�stwa, odci�� ludziom mo�liwo�� wej�cia? Ale dalej, na lewo, inne w�sze schody wznosi�y si� w ciemno�ci, prowadz�c na nast�pne pi�tro.
Na �cianie z lewej strony znalaz� wy��cznik �wiat�a, nacisn�� go w g�r� i w d�, ale oczywi�cie bez rezultatu. Prawdopodobnie w ca�ym budynku, od strychu do piwnic, trzeba b�dzie wymieni� instalacj� elektryczn�.
W po�owie wysoko�ci schod�w dostrzeg� okno, r�wnie� zakryte stalow� siatk�. By�a wgi�ta w wielu miejscach, jakby ciskano w ni� wielokrotnie czym� ci�kim.
Jack postawi� nog� na stopniu, a potem zawaha� si�. Robi�o si� coraz p�niej i ciemniej, a on nie mia� latarki. By� mo�e powinien uzna�, �e zrobi� do�� jak na dzi� i pomy�le� o powrocie do domu. Wiedzia�, �e Maggie zacznie si� o niego martwi�, a indyk na kolacj� b�dzie zupe�nie wysuszony. By� zawsze tak punktualny, zawsze dzwoni� do Maggie, by j� uprzedzi�, je�li s�dzi�, �e si� sp�ni.
Z drugiej jednak strony nigdy jeszcze nie natkn�� si� na co� takiego jak ten budynek, t� szans� ca�ego jego �ycia. By�a warta wszystkiego. I czym, u diab�a, by�a jedna wysuszona kolacja G�odnego M�czyzny w wielkim planie ludzkiego przeznaczenia?
Zacz�� wspina� si� wy�ej, szuraj�c butami po marmurze. I wtedy zn�w wyda�o mu si�, �e us�ysza� jaki� d�wi�k. Stan�� wi�c, wstrzyma� oddech i wyt�y� s�uch.
By� to ponury, drapi�cy, ci�gn�cy si� odg�os, troch� podobny do ha�asu przy mieszaniu betonu, bardzo jednak niewyra�ny i Jack nie m�g� zorientowa� si�, sk�d dolatuje. Zreszt� niemal natychmiast ucichn��, wi�c nie mia� pewno�ci, czy naprawd� go us�ysza�, czy nie.
Sta� w miejscu nieruchomo, ws�uchuj�c si�, a� kark zacz�� mu trzeszcze� z wysi�ku, ale ha�as si� nie powt�rzy�. Mog�a to by� woda deszczowa bulgocz�ca w rynnach. Mog�y to by� wiewi�rki, harcuj�ce pod okapami.
Zacz�� kontynuowa� wspinaczk�, ciszej tym razem. Na nast�pnym pode�cie panowa�y jeszcze wi�ksze ciemno�ci i jeszcze mocniej pachnia�o octem. Zapewne mocz jakich� zwierz�t. Ca�y budynek by� pewnie ogromnym hotelem dla tch�rzy, skunks�w, wiewi�rek i ptak�w. Przypomnia� sobie, jak pewnego razu ogl�da� zrywanie dachu z domu na przedmie�ciu Madison. Przez pi�� lat gnie�dzi�y si� tam wiewi�rki i pod okapami da�o si� widzie� mas� twardo ubitych kawa�k�w wyrwanej izolacji z waty szklanej, w niej za� mn�stwo na p� zgni�ych trup�w m�odych wiewi�rek. Smr�d �mierci by� przejmuj�cy i od tej pory Jack nigdy nie potrafi� patrz�c na wiewi�rk� pomy�le�, �e jest �adniutka.
Rzuci� okiem wzd�u� korytarza drugiego pi�tra. Ale przecie� to w jednym z mansardowych okien ujrza� twarzyczk� dziecka - je�li to rzeczywi�cie by�a twarz ma�ego dziecka, a nie sowa, go��b czy przypadkowe odbicie �wiat�a w szybie okiennej, czy co� podobnie fantazyjnego. Uda� si� wi�c schodami dalej, na sam� g�r�. Zn�w w po�owie ich wysoko�ci znajdowa�o si� okno i zn�w chroni�a je gruba, stalowa siatka.
Nagle przysz�a mu do g�owy dziwna my�l. Stalow� siatk� umieszcza si� zwykle na zewn�trz okien, aby nie mo�na by�o st�uc szyb rzuconym kamieniem, a przede wszystkim aby nie mo�na by�o ich dosi�gn�� z parteru. Natomiast t� siatk� okryto okna tak, by ich nie mo�na by�o st�uc z wewn�trz. Ale kt� mieszkaj�cy w tak wspania�ym budynku mia�by chroni� okna przed samym sob�?
Dotar� do najwy�szego podestu schod�w. Tutaj po�acie dachowe nachyla�y si� do �rodka, tworz�c mansardy. Ale cho� znalaz� si� na samym szczycie domu, Jack czu� si� jeszcze bardziej przyt�oczony ni� dotychczas. Gdyby mia� st�d umkn�� z po�piechem, musia�by przebiec w d� trzy kondygnacje schod�w, d�ugi i w�ski korytarz, zn�w kondygnacj� schod�w, pobiec przez hol, przez �wietlic� i przez oran�eri�.
Odczeka� chwil� g��boko oddychaj�c. Nigdy dotychczas nie cierpia� na klaustrofobi�, ale co� w tym budynku, powodowa�o, �e czu� si� jak schwytany w pu�apk�. Zapewne przyczyn� by�y okna, spos�b, w jaki wszystkie zabezpieczono siatk�. A do tego pozamykane na klucz drzwi. Do tej pory nie znalaz� powy�ej parteru ani jednego nie zamkni�tego pokoju.
Ruszy� korytarzem, ci�gn�cym si� pod dachem przez ca�� d�ugo�� budynku. Teraz by�o ciemniej i przed sob� widzia� nie dalej ni� na dwana�cie st�p. Sun�� d�oni� po g�rnym skraju boazerii z barwionej d�biny, by nie traci� orientacji. Przy ka�dych drzwiach zatrzymywa� si� i pr�bowa� klamk�. Je�li dziecko pojawi�o si� w jednym z mansardowych okien, musia�o jako� dosta� si� do kt�rego� pokoju. A je�eli nie mia�o klucza i wobec tego nie mog�o zamkn�� drzwi za sob� - odnajdzie jego kryj�wk�.
- Halo! - zawo�a�. - Jest tu kto?
Szarpn�� kolejn� klamk�. Zamkni�te. Zrobi� kilka krok�w i szarpn�� kolejn�. Tak�e zamkni�te.
Znajdowa� si� w po�owie korytarza, gdy wyda�o mu si�, �e znowu s�yszy �w drapi�cy odg�os. Zatrzyma� si� i zacz�� nas�uchiwa�. To by�o z ty�u, za nim. G��boki, niski odg�os, jakby ci�gni�tego worka cementu. To by�o za nim i zdawa�o si� przybli�a�. Odwr�ci� si� czuj�c, jak w�os mu si� je�y z trwogi. Nie zobaczy� nikogo. Widzia� przecie�, �e korytarz jest kompletnie pusty. A mimo to odg�os nadal si� rozlega�. Szszszszsz-szszsz-szszszszsz; ochryp�y, niski i nieust�pliwy.
Jack przez chwil� sta� cicho, przys�uchuj�c si�. A potem szybciej ruszy� korytarzem, oddalaj�c si� od g�osu w stron� zachodniego skraju domu. Jeszcze pr�bowa� dw�ch czy trzech klamek, ale odg�os nadal post�powa� za nim, wi�c zignorowa� reszt� z nich i zacz�� biec truchtem. Szszszszsz-szszszszsz-szszszszsz wzd�u� �cian, przerywane dziwnym, g�uchym stukaniem przy ka�dych drzwiach.
Brzmia�o to tak, jakby co� ogromnego i niewidzialnego goni�o go po korytarzu, ci�gn�c swe cia�o po �cianach i grzechocz�c o drzwi. Zacz�o rozbrzmiewa� g�o�niej i g�o�niej, szybciej i szybciej, szszszszsz--knokk! Szszszszsz-knokk! Szszszsz-knokk!
Jack rzuci� si� do biegu. Korytarz ta�czy� w ciemno�ci przed jego oczami. Mia� w Bogu nadziej�, �e na tamtym ko�cu znajdzie drugie schody. Gdy zacz�� biec, nie przysz�o mu do g�owy, �e mog� by� tylko jedne.
D�wi�k pu�ci� si� w �lad za nim, szszsz-knokkk! Szszszsz-knokkk! Nie wiedzia�, co by to mog�o by� i co, u diab�a, mog�o mu zrobi�, ale chcia� si� wydosta� z tego domu tak szybko, jak go nogi ponios�.
Niemal dotar� do ko�ca korytarza. By�y tam drugie schody, dzi�ki Bogu! Da� w nie nura, przeskakuj�c po cztery i pi�� schodk�w naraz, za ka�dym skokiem z trudem chwytaj�c powietrze. Ale d�wi�k pod��a� za nim, szakka-takka, szakka-takka, w d� po schodach.
Chwyci� za por�cz i skoczy� w d� przez ostatnie p� tuzina schodk�w, �lizgaj�c si� i naci�gaj�c �ci�gna w kostce. A potem na p� biegn�c, na p� skacz�c korytarzem pierwszego pi�tra do podestu, w d� ostatni� kondygnacj� schod�w, przez hol, przez �wietlic�, przez oran�eri� wypad� na mokr�, wieczorn� m�awk�.
Odwr�ci� si� ci�ko dysz�c. Cokolwiek to by�o, m�g� teraz stawi� mu czo�o, tu na otwartej przestrzeni. Ale na wszelki wypadek wyci�gn�� z ziemi ceg�� z obramowania �wirowanej �cie�ki i zwa�y� j� w d�oni.
Zdawa�o mu si�, �e s�yszy dolatuj�cy ze �wietlicy d�wi�k szszszsz. Us�ysza�, jak jej drzwi otwieraj� si� ha�a�liwie. A potem dach oran�erii zagrzechota� i zatrz�s� si�, jakby zderzy� si� z ni� samoch�d, i kilka szyb roztrzaska�o si� ha�a�liwie na marmurowej posadzce.
Jack cofn�� si� o krok i zamachn�� ceg��. Ale wtedy nast�pi�a cisza. D�wi�k przesta� si� rozlega�. Jack czeka� i czeka�, ale ha�as ju� si� nie powt�rzy�. S�ysza� przelewaj�cy si� rynnami deszcz i dalek� czajk�, wy�piewuj�c� piiuuu, piiuuu! Ale niczego wi�cej.
Zrobi� par� ostro�nych krok�w w stron� oran�erii i zajrza� do �rodka. Zawo�a�: - Halo? - ale nikt nie odpowiedzia�, bo nikogo tam nie by�o.
Przez chwil� przys�uchiwa� si� biciu w�asnego serca, a potem zn�w wszed� do �rodka. Nie da si� wystraszy� temu budynkowi, a w szczeg�lno�ci nie pozwoli si� zastraszy� w�asnej wyobra�ni, od kt�rej dostawa� ma�piego rozumu. Zosta� przyprowadzony tutaj, prawda, przez los i ten budynek b�dzie Klubem Wiejskim Merrimac Court, w�a�ciciel i prezes John T. Reed, Jr, albo si� rozleci.
Dupku - powiedzia� do siebie. - To by� tw�j w�asny oddech, twoja krew pulsuj�ca w uszach. To tak samo, jak s�uchanie szumu morza, gdy przyci�nie si� muszl� do ucha. Po prostu pozwoli�e� sobie zbyt si� podkr�ci�.
Podni�s� jedn� ze st�uczonych szyb, kt�re spad�y z dachu oran�erii. W tym tak�e nic tajemniczego. Drzwi zatrzasn�y si� za mn�, a te �elazne ramy s� tak cholernie skorodowane. Wcale mnie nie dziwi, �e par� szyb wypad�o.
Wr�ci� do �wietlicy. Pusta. Nie zmieniona. Ani jednego przewr�conego krzes�a. Gdyby go naprawd� co� goni�o, musia�by je zobaczy�. Podni�s� jak�� gazet�, zawr�ci� do oran�erii i zamkn�� drzwi za sob�.
No dobrze, jeszcze nie do ko�ca przekona� sam siebie, �e to, co s�ysza�, nie by�o niczym wi�cej ni� jego w�asnym pulsem, szumi�cym w uszach. Ale sp�jrz na to racjonalnie, Jack. Co� takiego jak duchy nie istnieje, a co�, czego nie widzisz, nie jest w stanie zrobi� ci krzywdy, nieprawda�? W najgorszym razie mog�a to by� wiewi�rka, biegn�ca r�wnolegle z tob� wewn�trz muru szczelinowego. Tak, to w�a�nie to. Wiewi�rka, niech j� cholera, goni�ca za tob�, Jack, by obroni� swe m�ode. Potrafi� by� tak zawzi�te, prawda? Szczeg�lnie tutaj, w�r�d las�w.
Teoria wiewi�rki uspokoi�a go. Gdy da budynek do zbadania, poleci rewidentom sprawdzi� szczeliny izolacyjne w �cianach.
Teraz ju� robi�o si� ca�kiem ciemno, cho� deszcz zacz�� ustawa�. Jeszcze raz obszed� w ko�o budynek, pr�buj�c oceni� go tak pesymistycznie jak tylko mo�liwe, przygl�daj�c si� jego najgorszym stronom, za�amanym rynnom, brakuj�cym p�ytkom dachowym, zardzewia�ym stalowym ozdobom.
Daj�e spok�j, Jack, to wymaga piekielnej pracy, a ile piekielnych zmartwie�, nim zostanie uko�czone. Mo�esz sobie odej�� i zostawi� to jak jest i tak si� to sko�czy. Z powrotem do Milwaukee, z powrotem do T�umik�w i Opon Reeda.
Ale wiedzia�, �e nigdy ju� nie b�dzie takim cz�owiekiem, jakim by� dotychczas. Zosta� uwiedziony przez podstarza��, lecz powabn� pani� i nigdy ju� nie potrafi przesta� o niej my�le�.
Prze�lizguj�c si� i ostro�nie przeciskaj�c mi�dzy drzewami, oddala� si� od budynku, a potem w d�, przez paprocie i je�yny do p�otu z drutu kolczastego. Prawie dotar� ju� do ogrodzenia, gdy zauwa�y� tablic�, p�asko le��c� w�r�d chwast�w. Przyku�tyka� bli�ej i ju� mia� j� podnie��, gdy dostrzeg�, �e pokrywaj� j� w ca�o�ci czarne po�yskuj�ce �limaki bezskorupowe. Wobec tego odwr�ci� j� nog�.
Przez zielonawoczarne porosty, zas�aniaj�ce wi�ksz� cz�� tablicy, Jackowi uda�o si� odczyta� tylko s�owa W�ASNE RYZYKO. Upu�ci� j� z powrotem w podszycie. Po raz ostatni spojrza� na szczyt dachu przysz�ego Klubu Wiejskiego Merrimac Court, a potem da� nura mi�dzy druty kolczaste i pod��y� z powrotem do swego kombi.
ROZDZIA� II
Przez ca�� drog� do domu przepowiada� sobie w my�li stosowne przem�wienie, ale pomimo tego Maggie by�a ci�gle w�ciek�a. Gdy siedzia� na �awie �niadaniowej z piwem Pabst przed sob�, maszerowa�a tam i z powrotem po kuchni. Kompletna kolacja G�odnego M�czyzny, wraz z indykiem oraz czekolad� orzechow�, zosta�a odes�ana dwie godziny wcze�niej do nieba, w kt�rym spoczywaj� nietkni�te, gotowe do spo�ycia po podgrzaniu potrawy.
- Powiedz mi! - domaga�a si�. - Powiedz mi! Powiedz mi cho� jedn� znan� ci rzecz o kierowaniu klubem wiejskim! Tylko jedn� rzecz i to wystarczy, a by� mo�e w�wczas b�d� mog�a zacz�� bra� ci� na serio!
Jack wzruszy� ramionami. Usilnie stara� si� pozosta� opanowany, rzeczowy i nie oszale�. Po pierwsze Randy ju� spa�. Po drugie zawsze przegrywa� w sporach z Maggie, je�li zacz�� si� w�cieka�, bo musia� j� przeprasza� za to, �e si� w�ciek�, a z jej punktu widzenia oznacza�o to tak�e przeproszenie za sam sp�r, bez wzgl�du na to, �e racja by�a po jego stronie.
- Punkt pierwszy, wiem, jak si� kieruje dochodowym interesem - powiedzia� jej.
�Dochodowym� odpowiedzia�a jej milcz�ca twarz, natychmiast wyra�aj�c pogard�.
- Punkt drugi, tak si� sk�ada, �e mam bardzo dobre wyobra�enie o tym, czego powinienem oczekiwa� po klubie wiejskim jako jego p�ac�cy klient.
- A niby jak to mo�liwe, �eby� mia� jakiekolwiek wyobra�enie, czego wymagasz od klubu wiejskiego? - odpali�a. - Nigdy nawet nie postawi�e� nogi w klubie wiejskim.
Jack skierowa� spojrzenie na swe piwo.
- C� - powiedzia� - przykro mi, ale w�a�nie z tego wida�, co ty wiesz. By�em w Klubie Golfowym Kenosha z Harrym Whitemanem i by�em w Klubie Tenisa i Rakietek Mud Lake, gdy mieli�my tam w Madison zjazd dealer�w t�umik�w.
- Och, zapomnia�am - stwierdzi�a Maggie. - Klub Tenisa i Rakietek Mud Lake. P� tuzina brzuchatych pan�w w hawajskich koszulach, pr�buj�cych przerzuca� rakietami pozbawione lotek pi�eczki do wolanta nad szeregiem sk�adanych krzese�.
- Siatka by�a w naprawie - odwarkn��, a potem pomy�la�: G�wno, ona zawsze pr�buje z�apa� mnie na szczeg�ach.
- I to jest twoje bardzo dobre wyobra�enie, czego oczekujesz po klubie wiejskim? Mud Lake?
Podni�s� g�ow� i popatrzy� na ni� z�ym wzrokiem. Ale uda�o mu si� opanowa�. Rozczarowa� j� i wiedzia� o tym. Rozczarowywa� j� od chwili, gdy si� pobrali. Wyobrazi�a sobie, �e on jest kim� innym, innym gatunkiem m�czyzny, i przez jedena�cie lat nie potrafi� wykry�, jakim to innym gatunkiem m�czyzny mia� by�.
Czego, u diab�a, ty ode mnie chcesz? - rycza� po zbyt wielu piwach. Ale nigdy mu nie powiedzia�a. Po prostu zamyka�a si� na klucz w swej sypialni i zak�ada�a podgrzane lok�wki. By�o bardziej ni� prawdopodobne, �e sama nie wiedzia�a, czego po nim oczekuje.
Oczywi�cie nadal ��czy�a ich mi�