Swiat Czarownic w Pulapce - NORTON ANDRE

Szczegóły
Tytuł Swiat Czarownic w Pulapce - NORTON ANDRE
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Swiat Czarownic w Pulapce - NORTON ANDRE PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Swiat Czarownic w Pulapce - NORTON ANDRE PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Swiat Czarownic w Pulapce - NORTON ANDRE - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANDRE NORTON Swiat Czarownic w Pulapce (Tlumacz: EWA WITECKA) WYZWANIE W nocy szalala burza, gwaltowne podmuchy wiatru bily z moca w stare mury stanicy, a ukosne strugi deszczu jak ostrze wloczni uderzaly w waskie okna. Z czasem natezenie nawalnicy zmalalo i tylko posepne pomruki wichury docieraly do komnaty w Poludniowej Stanicy. Przygluszone odglosy wiatru koily napiete nerwy Simona Tregartha.Simon obudzil sie wczesnie pelen dziwnego niepokoju. Nie, nie byla to obawa przed zakloceniem spokoju w przyrodzie, tej surowej przyrodzie, z ktora czlowiek, aby przezyc, musi walczyc i zwyciezac. Calkiem inne uczucie przepelnialo go, kiedy lezal zupelnie juz rozbudzony i czujny jak straznik wsluchujacy sie we wszelkie odglosy dochodzace spoza wartowni. Szare swiatlo poranka rozproszylo mrok w komnacie, na zewnatrz panowala zupelna cisza, lecz Simon poczul, ze oblewa go zimny pot... Ulegajac podswiadomemu impulsowi wyciagnal przed siebie reke. Niezupelnie tez zdal sobie sprawe, ze przebudzilo go wciaz dla niego nowe i trudne do zrozumienia odczucie: do jego umyslu dotarlo czyjes wolanie o pomoc i poparcie - ale przeciw czemu? Nie umial znalezc przyczyny dreczacego go niepokoju. Wyciagnieta reka napotkala cieple cialo, palce zacisnely sie na miekkiej skorze. Simon odwrocil glowe. Lampa sie nie palila, lecz bylo na tyle jasno, ze mogl widziec lezaca obok niego kobiete. W jej szeroko otwartych oczach dostrzegl to samo rosnace zaniepokojenie. Jaelithe, niegdys czarownica z Estcarpu, a teraz zona Simona, usiadla nagle, przez co jej czarne, jedwabiste wlosy rozsypaly sie okrywajac ja jak plaszczem i skrzyzowala ramiona nad malymi, wysokimi piersiami. Jaelithe nie patrzyla juz na meza, lecz rozejrzala sie badawczo po komnacie - podwiazane z powodu lagodnej, letniej pogody zaslony loza pozwalaly zajrzec w kazdy zakamarek. Obcosc tej komnaty wciaz na nowo zaskakiwala Simona. Czasem, gdy myslal o przeszlosci, terazniejszosc wydawala mu sie snem, nietrwalym i iluzorycznym. Kiedy indziej zas to wlasnie przeszlosc nie miala z nim nic wspolnego. Kim wlasciwie byl? Simon Tregarth - to zdegradowany oficer, przestepca, ktory, aby uciec przed zemsta stojacych poza prawem drapiezcow, zdecydowal sie na ostateczny krok. Znany w tamtym zlym swiecie jako przejscie przez "brame", ktora otworzyl dla niego Jorge Petronius. Opowiadano, ze ta pradawna kamienna lawa mogla przeniesc kazdego czlowieka, ktory odwazylby sie na niej usiasc, do nowego swiata, takiego, gdzie dzieki swym zdolnosciom moglby odnalezc wlasciwe miejsce w zyciu. Taki byl jeden Simon Tregarth. Drugi lezal teraz w Poludniowej Stanicy Estcarpu, byl Straznikiem Poludniowej Granicy, sluzyl Kobietom Obdarzonym Moca Czarodziejska i pojal za zone jedna z budzacych lek czarownic ze starozytnej krainy Estcarpu. Simon zrozumial, ze przezywa jeden z tych przelomowych momentow w zyciu, kiedy to terazniejszosc unicestwia przeszlosc, ze wlasnie teraz przekroczyl jakas nie znana mu granice pomiedzy dawnym i nowym zyciem, poczul, jak mocno zwiazal sie z tym nowym, niezwyklym swiatem, w ktorym znalazl sie tak nieoczekiwanie. Te chwilowe rozwazania nad soba samym i wlasnym losem przerwal mu nagly dreszcz. ostry jak pchniecie miecza. Simon poderwal sie gwaltownie musnawszy w przelocie ramie Jaelithe i usiadl, trzymajac w rece strzalkowy pistolet. Lecz zanim jeszcze wyciagnal bron spod poduszki, zdal sobie sprawe z bezsensu tej czynnosci. Impuls, ktory odebral, nie byl zwyklym sygnalem alarmowym, lecz przenikliwym jak glos rogu wezwaniem o wiele subtelniejszym i, na swoj sposob, bardziej przerazajacym. -Simonie - odezwala sie Jaelithe lekko drzacym i cienszym niz zazwyczaj glosem. -Wiem - odparl, zsuwajac sie na podloge ze stojacego na podwyzszeniu szerokiego loza i siegajac po pozostawione na krzesle szaty. Gdzies - albo w samym budynku Poludniowej Stanicy lub w jej poblizu - dzialo sie cos niedobrego! Simon, ubierajac sie pospiesznie, rozwazal w myslach wszelkie ewentualnosci. Czy to napad z Karstenu od strony morza? Byl pewny, ze zaden zbrojny oddzial nie mogl przedrzec sie przez oddzielajace oba kraje gory, kiedy caly ten obszar patrolowali sokolnicy gorscy i jego wlasne oddzialy strazy granicznej. A moze to jakis wypad z Alizonu? Juz od miesiecy dochodzily wiesci o panujacym wsrod Alizonczykow niezadowoleniu. Albo... Nadal wciagal buty i przypinal pas i tylko lekko przyspieszony oddech zdradzil zaniepokojenie Simona, gdy pomyslal o trzeciej i najgorszej ewentualnosci - ze Kolder nie zostal ostatecznie rozgromiony, ze to zlo - rownie obce temu swiatu jak i on sam - przebudzilo sie, ozywilo i potajemnie zblizylo do granic Estcarpu. Nikt nie widzial Kolderczykow, choc uplynelo juz wiele miesiecy od czasu, kiedy ci bezwzgledni wrogowie napadli na Estcarp i zostali pobici, ich warownia na wyspie Gorm - zdobyta i oczyszczona, a popierane przez nich powstanie w Karstenie upadlo. W ich ponurej twierdzy Yle nie dostrzegano oznak zycia, choc ani jeden z oddzialow armii Estcarpu nie zdolal przedrzec sie przez pole silowe, chroniace to skupisko wiez przed atakiem z ladu i morza. Simon nie wierzyl, ze Kolderczycy przestali zagrazac Estcarpowi po klesce, jaka poniesli na Gormie. Zagrozenie z ich strony znikneloby dopiero wowczas, gdyby odnaleziono zamorska twierdze obcych i zniszczono to gniazdo zmij razem z jego mieszkancami. Na razie jednak Estcarp nie mogl tego uczynic w sytuacji, gdy na poludniu Karsten marzyl o zemscie, a na polnocy trwal z trudem trzymany w ryzach Alizon niczym tresowany do walki pies gonczy. Simon w napieciu oczekiwal sygnalu alarmowego z wiezy nad ich komnata, wsluchujac sie w nocna cisze nie tylko uszami, lecz takze za pomoca owego nieznanego zmyslu, ktory wyrwal go ze snu, ostrzegajac przed niebezpieczenstwem. Straznicy graniczni, ktorzy stanowili zaloge stanicy, musieli dostrzec zagrozenie. Juz teraz powinien rozbrzmiewac sygnal alarmowy, wprawiajac w drgania kamienne mury. -Simonie! - glos Jaelithe zabrzmial tak przenikliwie i wladczo, ze Simon blyskawicznie odwrocil sie w jej kierunku, znow trzymajac w reku bron. W polmroku twarz Jaelithe wygladala blado, lecz jej wargi byly nienaturalnie zacisniete. Czy to strach, czy tez inne uczucie tak dodalo blasku jej oczom? Narzucila na siebie miekka szkarlatna szate, przytrzymujac ja niedbale jedna reka. Nie wlozyla rak w szerokie rekawy, szata wiec ciagnela sie za nia po podlodze, gdy szla ku Simonowi powolnymi, sztywnymi krokami, jak we snie. Byla jednak calkowicie przytomna i to nie strach kierowal jej zachowaniem. -Simonie, ja... ja znow jestem soba! To wyznanie wstrzasnelo nim bardziej niz tajemnicze wolanie o pomoc i - jak przelotnie zdal sobie sprawe - zabolalo go mocno, a bol ten z czasem mial stac sie znacznie dotkliwszy. A wiec to tak wiele dla niej znaczylo? Tak wiele, ze przez to wszystko, co istnialo miedzy nimi, Jaelithe czula sie okaleczona, miala poczucie nizszosci wobec dawnych towarzyszek. Lecz inna czesc umyslu Simona, mniej ulegajaca emocjom, stanela w jej obronie. Magia byla calym zyciem Jaelithe. Tak jak jej wszystkie siostry, Jaelithe szczycila sie swymi osiagnieciami, stosowanie magii sprawialo jej radosc, a przeciez kiedy przyszla do niego, sadzila, ze w zespoleniu ich cial utraci wszystko, co nadawalo sens jej istnieniu. I wlasnie to drugie przypuszczenie bylo najtrafniejsze! Simon wyciagnal reke do Jaelithe, choc pragnal wziac ja cala w ramiona. Radosc Jaelithe, rozswietlajaca cale jej cialo, jak gdyby gdzies gleboko w niej samej rozpalil sie jasny plomien, udzielila sie i jemu, kiedy mocno uscisneli sobie dlonie. -Jak...? - zaczal, ale przerwala mu gwaltownie: -To jest nadal we mnie - nadal! Och, Simonie, jestem nie tylko kobieta, ale i czarownica! Jaelithe upuscila na podloge szate przytrzymywana druga reka i siegnela ku piersi, szukajac tego, czego juz nie nosila - klejnotu czarownicy, ktory zwrocila na swoim weselu. Posmutniala nieco, gdy zdala sobie sprawe, ze nie miala juz narzedzia, za pomoca ktorego mogla poslugiwac sie przepelniajaca ja teraz energia. Ale wkrotce potem, szybko jak dawniej reagujac na otaczajaca ja rzeczywistosc, wysunela dlon z reki Simona i stanela z lekko przechylona na bok glowa, jak gdyby i ona przysluchiwala sie czemus. -Nie bylo sygnalu alarmowego. - Simon pochylil sie, podniosl z podlogi porzucona szkarlatna szate i okryl nia zone. Jaelithe skinela glowa. -Nie sadze, aby to byl atak. Ale - dzieje sie cos niepokojacego, cos zlego. -Tak, ale gdzie... i co? Stala w tej samej pozie, jakby nadal przysluchiwala sie czemus, ale tym razem Simon wiedzial juz, ze Jaelithe nie poslugiwala sie zmyslem sluchu, lecz odebrala jakas fale, ktora dotarla bezposrednio do jej umyslu. I on to odczul, ow niepokoj, ktory szybko przerodzil sie w ponaglenie do dzialania. Ale jakiego dzialania, gdzie, przeciw komu lub czemu skierowanego? -To Loyse! - szepnela Jaelithe. Odwrocila sie i podeszla do skrzyni z odzieza. Ubierala sie rownie szybko, jak uprzednio Simon - lecz nie w codzienne, domowe szaty. Wyjela ze skrzyni stroj z miekkiej skory, noszony zwykle pod kolczuga, stroj zolnierza. Loyse? Simon nie mogl byc az tak pewny, ale zaakceptowal bez wahania jej slowa. Bylo ich czworo, czworo - dziwnie dobranych - bojownikow o wolnosc Estcarpu, o ich wlasna wolnosc od zla, ktore przyniosl ze soba Kolder: Simon Tregarth - przybysz z innego swiata; Jaelithe - czarownica z Estcarpu; Koris - wygnany z wyspy Gorm, zanim zapadly nad nia ciemnosci, a teraz dowodca gwardii, marszalek i seneszal* Estcarpu; i Loyse - dziedziczka Verlaine, zamku rycerzy-rozbojnikow, lupiacych statki umyslnie kierowane na * Zarzadca dworu (przyp. tlum.) przybrzezne skaly. Uciekajac przed malzenstwem z wladca Karstenu Yvianem, Loyse uwolnila wieziona w Verlaine Jaelithe i wspolnie z nia dzialajac potajemnie w Karsie, gotowala Yvianowi zgube i zniweczenie wszystkich jego planow. Pozniej Loyse w kolczudze, z mieczem i tarcza, wziela udzial w ataku na Gorm. I tam, w twierdzy Sippar, zareczyla sie z Korisem. Loyse, ta mala, blada dziewczyna, byla w rzeczywistosci niezwykle silnym i dzielnym wojownikiem. A teraz telepatyczne wezwanie dotyczylo niebezpieczenstwa grozacego wlasnie Loyse! -Alez ona jest w zamku Es - zaprotestowal Simon, tak jak Jaelithe wkladajac na siebie kolczuge, a zamek Es byl sercem Estcarpu i jesli wrog odwazyl sie tam uderzyc!... -Nie! - Jaelithe znow byla calkowicie przekonana o slusznosci swoich odczuc. - Tam jest morze - w tym wezwaniu jest mowa o morzu. -Koris? -Nie czuje go, to wezwanie go nie dotyczy. Och, gdybym tylko miala moj klejnot! - powiedziala z irytacja, wkladajac buty do konnej jazdy. A tak mam wrazenie, jak gdybym probowala sledzic mgle unoszona przez wiatr. Moge widziec mgle, ale wszystko jest niewyrazne, zamazane. Wiem tylko, ze Loyse jest w niebezpieczenstwie, ktore ma zwiazek z morzem. -Moze to Kolder? - Simon wypowiedzial na glos swe najglebsze obawy. -Nie, w tym wezwaniu nie wyczuwam pustki, charakterystycznej dla Kolderu. Ale szybka pomoc jest niezbedna! Musimy jechac, Simonie, w kierunku zachodnim i poludniowym. Jaelithe odwrocila sie i utkwila wzrok w scianie, jak gdyby mogla dojrzec przez nia to, czego szukala. -Jedziemy - odparl Simon. W kwaterach stanicy panowala jeszcze cisza, ale kiedy oboje biegli korytarzem w kierunku schodow, uslyszeli odglosy towarzyszace zmianie warty. Simon zawolal: -Wezwijcie jazde pod bron! Odpowiedzial mu pelen zaskoczenia okrzyk z dolu. Zanim razem z Jaelithe dotarli do polowy schodow, Simon uslyszal piskliwy dzwiek sygnalu alarmowego. Ten garnizon byl dobrze przygotowany do niespodziewanych wypadow. Przez cala wiosne i lato alarm bojowy rozbrzmiewal wielokrotnie, a oddzialy strazy granicznej codziennie pelnily sluzbe patrolowa wzdluz granicy z Karstenem. Zolnierze tworzacy sile uderzeniowa, ktora dowodzil Simon, rekrutowali sie przewaznie z uciekinierow ze Starej Rasy. Zostali wygnani z Karstenu po wydaniu inspirowanych przez Kolder rozkazow o bezwzglednej eksterminacji wszystkich przedstawicieli tego ludu - mieli wiec dosc powodow, aby nienawidzic rabusiow i mordercow, ktorzy zagarneli ich ziemie, a teraz w szybkich, morderczych napadach wyprobowywali umocnienia Estcarpu. Estcarp stanowil ostatnie schronienie ciemnowlosej, ciemnookiej rasy, nosicielki pradawnej wiedzy i obcej krwi, rasy, ktorej kobiety wladaly moca czarodziejska, a mezczyzni byli zajadlymi jak rozwscieczone osy wojownikami. -Nie bylo sygnalu swietlnego, panie. Ingvald, zastepca Simona jeszcze z dawnych czasow, gdy razem pelnili sluzbe patrolowa i walczyli w gorach, oczekiwal go na dziedzincu. Jaelithe odpowiedziala za Simona: -To telepatyczne wezwanie, kapitanie. Uchodzca z Karstenu spojrzal na nia szeroko otwartymi oczami, lecz nie zaprotestowal. -Atak, tutaj? -Nie. Niebezpieczenstwo na zachodzie i poludniu - odparl Simon. - Jedziemy szybko, z polowa oddzialu. Ty zostajesz tu jako dowodca. Ingvald zawahal sie, jak gdyby chcial zakwestionowac decyzje Simona, lecz powiedzial tylko: -Kompania Durstana miala patrolowac dzisiaj wzgorza i jest gotowa do wyjazdu. -To wystarczy - odparl Simon. Jedna ze sluzacych wybiegla z korytarza trzymajac tace pelna kromek swiezo upieczonego chleba, a na kazdej lezal dymiacy plat miesa. Za sluzaca biegl ciezko kuchcik z pelnymi pucharami w dloniach, rozbryzgujac po drodze ich zawartosc. Jaelithe i Simon posilali sie na stojaco, obserwujac, jak zolnierze przygotowuja sie do drogi sprawdzajac wierzchowce, bron i torby z zapasami zywnosci. -Trzeba powiadomic laczniczke! - Tu Simon uslyszal cichy smiech zadowolonej z siebie Jaelithe. -Ona juz wie! Gdybym tylko znow miala moj klejnot, moglibysmy odeslac ja do innych zajec. Simon zamrugal oczami. Tak oto Jaelithe, nawet bez swego klejnotu, przekazala informacje mlodej czarownicy, ktora pelnila funkcje laczniczki z dowodztwem armii Estcarpu! Wiadomosc ta powinna juz wkrotce dotrzec do Rady Strazniczek. Niewykluczone, ze Jaelithe bedzie mogla utrzymywac lacznosc podczas jazdy, aby w razie potrzeby meldowac o sytuacji. Zaczal teraz rozmyslac o czekajacej ich drodze przez zachodnie i poludniowe rejony Estcarpu - gory, nierowny teren podgorza, a na zachodzie - brzeg morza. Znajdowala sie tam jedna lub dwie male wioski, targowiska, lecz nie bylo zadnej stanicy ani zamku. Wprawdzie rozmieszczono tam prowizoryczne straznice, jednak zbyt male i zbyt oddalone od wlasciwego terytorium Estcarpu, aby przebywaly w nich czarownice-laczniczki. Tak wiec ostrzezenia przekazywano sygnalami swietlnymi poprzez system zbudowanych na wzgorzach wiez obserwacyjnych. Ale teraz nie zaplonal zaden swietlny sygnal. Co tam robila Loyse? Dlaczego wyjechala z zamku Es i przybyla na to pustkowie? -Zostala uprowadzona podstepem - Jaelithe znow czytala w jego myslach. - Chociaz nie moge ci powiedziec, jakiego podstepu uzyto, wiem, w jakim celu to uczyniono... -To sprawka Yviana! - To logiczne wyjasnienie kazdej akcji skierowanej przeciw dziedziczce Verlaine. Wedlug praw Karstenu Loyse byla zona Yviana, chociaz ani on nigdy nie widzial jej na oczy, ani ona jego. Dzieki temu malzenstwu wladca Karstenu mogl roscic sobie prawa do zamku Verlaine, Jesli Loyse dostanie sie w jego rece, zostana spelnione warunki transakcji, jaka Fulk przeprowadzil w zamian za swoja corke. Wszystkie raporty donosily o rozruchach w Karstenie. Yvian - najemnik, ktory zdobyl wladze przy pomocy sily zbrojnej - mial przeciw sobie rozwscieczone stare rody szlacheckie. Bedzie musial energicznie przeciwstawic sie ich wrogosci albo zwali sie pod nim jego ksiazecy tron. A Loyse pochodzila ze starego rodu i byla spokrewniona z co najmniej trzema z najpotezniejszych rodow magnackich. Poslugujac sie nia jako narzedziem, czlowiek tak uzdolniony jak Yvian mogl wiele zdzialac, a teraz ksiaze musial jak najszybciej zaprowadzic porzadek w Karstenie. Chociaz Simon wiedzial, ze Estcarp nie zamierzal prowadzic wojny poza swymi granicami - z wyjatkiem Kolderu - ale Yvian nie dalby temu wiary. Ksiaze Karstenu musial czuc sie bardzo niepewnie wiedzac, ze zarzadzona przez niego masakra Starej Rasy stanowila az nadto wystarczajacy powod do skoncentrowania na nim zemsty czarownic. I za nic nie uwierzylby zapewnieniom, ze nie zamierzaly go zaatakowac. Tak, Loyse byla jednoczesnie i cenna bronia, i narzedziem, ktore Yvian za wszelka cene pragnal dostac w swoje rece, aby uzyc w krytycznej sytuacji. Wyjechali ze stanicy rownym klusem, Jaelithe obok Simona na przedzie, a z tylu dwudziestu ludzi Durstana tworzylo gotowy w kazdej chwili do walki zbrojny orszak. Glowna droga prowadzila na brzeg morza, odlegly o jakies cztery godziny konnej jazdy. Przed upadkiem zaatakowanego przez Kolderczykow Sulkaru droga ta byla jedna z handlowych arterii Estcarpu, laczaca pol tuzina wsi i jedno wieksze miasto z wolnym portem kupcow-zeglarzy. Minal juz prawie rok od dnia, w ktorym zaloga Sulkaru w ostatnim rozpaczliwym gescie wysadzila siebie i miasto w powietrze, grzebiac pod gruzami takze wiekszosc sil wroga. Od tego czasu ruch na drodze, ktora jechali, znacznie sie zmniejszyl i widac bylo wyrazne oznaki zaniedbania - z wyjatkiem miejsc, gdzie patrole strazy granicznej usuwaly przewrocone drzewa i inne szkody wyrzadzone przez burze. Dotarli wreszcie do Romsgarthu, miejsca spotkan rolnikow z gospodarstw polozonych na zboczach pobliskich wzgorz. Nie byl to jednakze dzien targowy i pojawienie sie oddzialu strazy granicznej wzbudzilo zainteresowanie mieszkancow. Podczas szybkiego przejazdu przez miasto slyszeli glosy pytajace o cel podrozy. Simon zobaczyl, ze Durstan dal reka znak straznikowi miejskiemu, i wiedzial, ze pozostawiaja za soba czujny i gotowy do walki posterunek. Byc moze ludziom ze Starej Rasy pisana byla kleska, gdy na granicach szczerzyli kly drapiezni sasiedzi, ale nim odeszliby z tego swiata, w ostatniej, decydujacej bitwie zabraliby ze soba wielu wrogow. Swiadomosc tego faktu powstrzymywala jeszcze i Alizon, i Karsten od decydujacego posuniecia, jakim bylaby totalna inwazja. Kilka mil za Romsgarthem Jaelithe ruchem reki dala znak do zatrzymania sie. Podrozowala z odslonieta glowa, zawiesiwszy helm na leku siodla. Teraz powoli odwrocila glowe najpierw w prawa, pozniej w lewa strone, jak gdyby wietrzac trop. Ale Simon tez dostrzegl ten slad - niejasne poczucie zagrozenia, ktore towarzyszylo mu bez przerwy od momentu przebudzenia, bylo teraz niezwykle wyrazne. -To tam! - powiedzial wskazujac reka miejsce, gdzie od glownej drogi odchodzila sciezka przegrodzona przewroconym drzewem. Na korze pnia widnialo swieze zadrapanie. Jeden z zolnierzy zsiadl z konia, by to zbadac. -To swieze drasniecie, od konskich kopyt - stwierdzil. -Rozproszcie sie! - rozkazal Simon. Zolnierze rozpierzchli sie tak, aby nie korzystac z na pol zamknietej dla ruchu sciezki i posuwali sie powoli do przodu wsrod zarosli i miedzy drzewami. Jaelithe ponownie wlozyla helm. -Pospieszcie sie! Teren wysmienicie nadawal sie do urzadzenia zasadzki; atakowanie w tych warunkach graniczylo z szalenstwem, ale Simon skinal glowa. Cokolwiek sprowadzilo ich tutaj, dochodzilo do punktu kulminacji. Jaelithe scisnela pietami boki wierzchowca, przeskoczyla powalone drzewo i pojechala naprzod sciezka; Simon spial ostrogami konia, by ja dogonic. Postronny obserwator moglby sadzic, ze bylo ich tylko dwoje, poniewaz ludzie Simona pozostali w tyle. Wiatr, ktory uderzal w twarze, niosl ze soba zapach morza. Gdzies przed nimi na wybrzezu znajdowala sie mala zatoka. Czy stal tam statek - czekajacy specjalnie po to, aby szybko zabrac wieznia, a potem znow wyplynac na pelne morze czy w kierunku Karstenu? Co sprawilo, ze Loyse znalazla sie w tak wielkim niebezpieczenstwie? Zapragnal nagle, by znow miec u swego boku sokolnikow i ich tresowane ptaki, ktore moglyby zbadac, co znajdowalo sie przed nimi. Simon slyszal, ze jego ludzie zblizaja sie niemal bezszelestnie - byli juz niedaleko - lecz watpil, aby mogli pojawic sie niepostrzezenie w tej okolicy. Jego kon podrzucil gwaltownie glowe i zarzal donosnie - z oddali odpowiedzialo mu rzenie. Simon i Jaelithe wyjechali na mala lake, opadajaca lagodnie ku plazy w zatoczce. Na lace pasly sie dwa konie, na grzbietach mialy puste siodla. Daleko, zbyt daleko, aby mogli do niego dotrzec, na falach kolysal sie statek, a silny wiatr wydymal juz jego malowany zagiel. Jaelithe zsiadla z konia i podbiegla ku kolorowej plamie widocznej wyraznie na tle jasnego piasku. Simon pospieszyl za nia. Zatrzymal sie, patrzac na lezaca kobiete z dziwnie obojetna i spokojna twarza, choc obie jej dlonie byly mocno zacisniete na rekojesci wbitego w piers miecza. Nie znal jej. -Kto to jest? - zapytal. Jaelithe zmarszczyla brwi: - Juz ja kiedys widzialam. Pochodzila zza gor. Miala na imie... - wydobyla je triumfalnie z pamieci... - miala na imie Bethora i kiedys mieszkala w Karsie! -Panie! - Simon zwrocil wzrok w strone, skad przywolywal go ruchem reki jeden z zolnierzy. Podszedl, aby zobaczyc, co znajdowalo sie na samym skraju zalewanego przez fale brzegu: na wbitej gleboko w piasek, stojacej na sztorc wloczni, zatknieto luskowa rekawice. Zadne wyjasnienia nie byly potrzebne. Karstenczycy byli tu i odplyneli, i chcieli, by wiedziano o tym w Estcarpie. Yvian otwarcie wypowiedzial wojne. Simon zacisnal reke na rekawicy - symbolu wyzwania - i sciagnal ja z wloczni. NAPAD NA VERLAINE Promienie swiatla koncentrowaly sie na lezacym posrodku stolu przedmiocie, przez co wydawalo sie, ze pulsuje on wlasnym, pozbawionym swiadomosci zyciem. A przeciez byla to tylko zwykla, przepocona skorzana rekawica, chroniona od gory metalowymi luskami.-Wyjechala stad dwa dni temu, ale nikt nie wie dlaczego... - Koris z Gormu wypowiedzial te slowa zimnym, obojetnym glosem, ktory nie zawieral zadnych cieplych uczuc, tylko nieodparte pragnienie zemsty. Stal przy koncu stolu, pochylony do przodu, zacisnawszy az do bolu rece na trzonku bojowego topora. - Dowiedzialem sie o tym wczoraj wieczorem, dopiero wczoraj! Dzieki jakim diabelskim sztuczkom zostala tam zwabiona? -Mozemy przyjac - odparl Simon - ze to sprawka Karstenczykow i mozemy domyslac sie, dlaczego to uczynili. Pomyslal, ze jest tu wiecej niz jedno "dlaczego", i napotkawszy wzrok Jaelithe wiedzial, ze podziela jego przypuszczenia. Glebokie emocjonalne zaangazowanie Korisa w sprawe porwania Loyse moglo naruszyc delikatna rownowage, na ktorej opierala sie obrona Estcarpu. Bo teraz nawet moc czarodziejska nie powstrzymalaby mlodego seneszala od zamiaru udania sie na poszukiwanie Loyse, przynajmniej do chwili, kiedy zdolalby nieco ochlonac i znow moglby trzezwo oceniac zaistniala sytuacje. Ale gdyby tamten statek uprowadzil Jaelithe, czy on sam, Simon, zareagowalby inaczej? -Kars musi pasc. - Koris wypowiedzial te slowa takim tonem, ze to nieslychane oswiadczenie zabrzmialo jak zwykle stwierdzenie faktu. -Tak po prostu? - odparowal Simon. Nie mogl dopuscic, zeby Koris zrealizowal swoj bezsensowny zamiar przekroczenia granicy z takimi silami, jakie zdolalby w pospiechu zgromadzic. - Tak, Kars musi pasc, ale w rezultacie dobrze przygotowanego planu, a nie bezmyslnego ataku - powiedzial z naciskiem. -Korisie - Jaelithe wyciagnela dlon ku swiatlu, skupionemu wokol rekawicy Yviana - nie oceniaj zbyt nisko Loyse. Koris sluchal jej teraz uwaznie - poprzez zaslone bolu i gniewu slowa Jaelithe dotarly do jego swiadomosci. -Zbyt nisko? - powtorzyl. -Przypomnij sobie Brianta. Nie rozdzielaj teraz w swoim umysle tych dwojga, Korisie. "Briant i Loyse - jego zona czarownica znow miala racje" - pomyslal z uznaniem Simon. Loyse - jako Briant, najemnik bez rodu i herbu - mieszkala w Karsie razem z Jaelithe, czujnie strzegla jej w samej paszczy lwa i tak samo odwaznie wziela udzial w ataku na Sippar. A wczesniej Loyse nie tylko uciekla z Verlaine, lecz takze uwolnila stamtad Jaelithe, choc miala przeciw sobie cala potege zalogi zamku i jego pana. Loyse, ktora byla tez Briantem, to nie slaba dziewczyna, lecz inteligentna i pelna inwencji kobieta o silnej woli. -Zgodnie z ich prawem ona nalezy do Yviana! - Bojowy topor Korisa zakreslil w powietrzu szeroki luk i wbil sie gleboko w stol, rozcinajac na dwoje luskowa rekawice tak latwo, jakby byla wykonana ze zwyklej gliny. -Nie, mylisz sie, Korisie. Loyse nalezy wylacznie do siebie i nic tego nie zmieni, chyba ze sama zechce, aby stalo sie inaczej - odparla spokojnie Jaelithe. - Nie wiem, jakiego podstepu uzyli, by dostac ja w swoje rece, ale watpie, zeby zdolali ja tam dlugo zatrzymac wbrew jej woli. A teraz, moj dumny kapitanie, zastanow sie gleboko nad tym, co ci teraz powiem. Napadnij na Kars, tak jak tego pragniesz, a wtedy Loyse stanie sie bronia w reku Yviana. Czy zapomniales juz, ze nadal sa tam pozostalosci po sprowadzonej przez Kolderczykow zarazie, i czy chcialbys, aby uzyto Loyse przeciw tobie? Koris zwrocil sie ku Jaelithe unoszac do gory glowe, aby spojrzec jej w oczy - jak musial czynic zawsze z powodu niskiego wzrostu. Jego zbyt szerokie plecy byly lekko przygarbione; przypominal drapieznika szykujacego sie do skoku. -Nie zostawie jej tam - powiedzial silac sie na spokoj. -My rowniez nie zamierzamy tego uczynic - zgodzil sie z nim Simon. - Ale zwroc uwage na nastepujace fakty: oni wlasnie beda oczekiwali, ze damy sie zwabic na taka przynete i przygotowana dla nas pulapka bedzie gotowa. Koris zamrugal oczami: - Ach, tak? Do czego zmierzasz?! Mamy pozostawic ja na pastwe losu, aby sama probowala odzyskac wolnosc? Moja pani jest bardzo dzielna - ale nie jest czarownica. Nie moze tez walczyc - sama jedna - przeciw przewazajacej sile wroga! Simon byl przygotowany na taka reakcje Korisa. Na szczescie przedtem, zanim Koris z orszakiem dotarl do Poludniowej Stanicy, mial tych kilka godzin, aby moc w spokoju przemyslec dalszy sposob postepowania. Teraz rozwinal na stole pergaminowa mape: -Nie udamy sie bezposrednio do Karsu. Nie moglibysmy tam dotrzec bez zabrania ze soba calej armii, a i tak musielibysmy przebijac sie sila. Nasza przednia straz wkroczy do tego miasta na zaproszenie Yviana. -Pod oslona bojowego rogu? Zmiany postaci...? - zapytal Koris. Nie byl juz tak wrogo usposobiony i zaczynal myslec spokojnie. -Do pewnego stopnia - odparl Simon. - Udamy sie tu... - wskazal Korisowi punkt na mapie. Wszystko to wiazalo sie z pewnym ryzykiem. Juz od kilku tygodni myslal o przeprowadzeniu takiej operacji, ale dotychczas uwazal, ze miala zbyt mala szanse powodzenia. Natomiast teraz, kiedy potrzebowali punktu oparcia przeciw Karstenowi, uznal, ze jest to najlepszy plan, jaki mozna bylo wymyslic. Koris uwaznie przyjrzal sie mapie. - Verlaine! - Spojrzal pytajaco na Simona. -Yvian chce miec Verlaine, chcial tego od samego poczatku. Byl to jeden z powodow, dla ktorych poslubil Loyse. Neca go nie tylko skarby zrabowane przez nadmorskich rozbojnikow - pamietaj, ze jego ludzie sa najemnikami i musza byc oplacani, kiedy brak widokow na lupy. Przede wszystkim ten zamek moze stac sie doskonala baza do prowadzenia dzialan zaczepnych przeciw nam. Poza tym Yvian potrzebuje skarbow Verlaine, gdyz wyczerpaly sie juz lupy zrabowane podczas masakry Starej Rasy. Fulk postepowal bardzo madrze nie puszczajac sie na ziemie Yviana. Przypuscmy jednak, ze... -Przehandlowalby Verlaine za Loyse! Chcesz powiedziec, ze tak wlasnie postapimy?! - Przystojna twarz Korisa wykrzywil gniew. -Pozwolmy Yvianowi uwierzyc, ze zdola zagarnac Verlaine bez niepotrzebnych klopotow - odparl spokojnie Simon. Po czym omowil szczegolowo swoj plan zdobycia Verlaine. Gniew znikl z twarzy Korisa, zastapilo go skupienie, gdy staral sie dostrzec slabe punkty proponowanej operacji. Nie przerywal Simonowi, gdy ten laczyl informacje uzyskane przez straznikow granicznych i sokolnikow z posiadana wiedza o tym sposobie prowadzenia wojny. -Statek, ktory rozbije sie na skalach, skloni zaloge Verlaine do wyjscia na brzeg w poszukiwaniu lupow. Fulk na pewno postawi w zamku wartownikow, ci jednak nie beda pilnowali tajemnych przejsc, o istnieniu ktorych nie wie sam pan zamku. Loyse znala te przejscia i przekazala swa wiedze mojej pani. Jeden z naszych oddzialow przedostanie sie podziemnym tunelem do srodka i opanuje Verlaine. Potem unieszkodliwimy tych, ktorzy opuscili zamek -Ale to wszystko bedzie wymagalo czasu, burzy - we wlasciwym dniu i przyslowiowego lutu szczescia - zaoponowal Koris. Simon wiedzial jednak, ze sa to zastrzezenia formalne; mlody seneszal na pewno zaakceptuje jego plan. Tak oto niebezpieczenstwo nieprzemyslanego ataku na Karsten na razie zostalo zazegnane - przynajmniej do czasu, poki Koris bedzie zajety zdobywaniem Verlaine. -Przygotowania zajma mniej czasu, niz myslisz, Korisie. - Simon zwinal mape. - Juz od kilku dni wprowadzamy ten plan w zycie. Wyslalem wiesci do sokolnikow, ktorzy obsadzili szczyty gor. Wsrod moich ludzi sa zwiadowcy, ktorzy znaja kazda sciezke w okolicy Verlaine. Sulkarczycy beda stanowili zaloge jednego z wrakow z Sipparu. Kiedy statek ten otrzyma nowe zagle, jako tako utrzyma sie na powierzchni morza, a gleboko zanurzony dziurawy kadlub bedzie sprawial wrazenie, ze ladownie sa pelne towarow. Poplynie pod bandera kupcow z Alizonu. Co sie zas tyczy burzy... Jaelithe rozesmiala sie: - Ach, ta burza! Czy zapomniales juz, ze nam, czarownicom, posluszne sa i fale, i wiatr, Simonie? Dopilnuje, zebys mial te swoja burze we wlasciwym czasie. -Ale przeciez... - Koris spojrzal pytajaco na Simona. -A wiec uwazasz, ze nie wladam juz moca czarodziejska, Korisie? Zapewniam cie, ze jest zupelnie inaczej! - powiedziala radosnie Jaelithe. - Niech tylko zwroca mi moj klejnot, a udowodnie ci to w sposob nie budzacy zadnych watpliwosci. Kiedy ty, Simonie, udasz sie ku granicy i bedziesz zastawial sidla na Fulka, ja pospiesze do Es po to, co znow jest mi niezbedne. Simon bez slowa skinal glowa. Ale gdzies gleboko poczul na nowo dawny klujacy bol. To wlasnie dla niego Jaelithe wyrzekla sie swego klejnotu i - jak sie wowczas wydawalo - uczynila to z radoscia. Ale teraz, kiedy stwierdzila, ze wcale nie utracila swych zdolnosci czarodziejskich, ze poswiecenie wcale nie bylo poswieceniem, odsunela sie od niego nakladajac dawna maske na te obszary swojej psychiki, ktore niegdys przed nim odslonila. Jak przyslowiowy miecz Damoklesa zawisl nad nimi cien rozlamu. Przeszyl go zimny dreszcz. Czy rozdzwiek miedzy nimi sie poglebi, cien stanie sie sciana, ktora rozdzieli ich na zawsze? Z wysilkiem odrzucil natarczywe mysli. Teraz musial myslec tylko o Verlaine. Simon rozeslal na wszystkie strony wezwania do stawienia sie pod bron - nie kodem swietlnym, ktory moglby zaalarmowac karstenskich szpiegow - ale tam, gdzie to bylo mozliwe, za posrednictwem czarownic-laczniczek, gdzie indziej zas - poprzez konnych poslancow. Zalogi nadgranicznych straznic zostaly zmniejszone - tu pieciu ludzi, tam dziesieciu czy dwunastu. Wybrani do akcji zolnierze opuszczali straznice w niewielkich grupach, jak gdyby udawali sie na codzienny patrol wzdluz granicy. Rozproszeni w gorach, mieli czekac na dalsze rozkazy. Koris porozumial sie z Annerem Osberikiem, przywodca Sulkarczykow, kupcow-zeglarzy, dla ktorych po upadku ich miasta macierzystym portem stal sie Es. Zamierzano z Gormu uczynic baze. Ale ludzie nadal stronili od wyspy, z wymarlym miastem Sipparem, gdzie Strazniczki Estcarpu na zawsze zamknely dostep do kolderskiej twierdzy, aby nikt nie wykorzystal w zlym celu ogromnej wiedzy przybyszow z innego swiata. Ojciec Annera zginal w Sulkarze, a jego nienawisc do Kolderczykow i ich sprzymierzencow byla gleboka jak morze i tak rozlegla jak jego wiedza o wiatrach i pradach morskich. Jezeli Anner, tak jak inni Sulkarczycy, nie potrafil - wzorem czarownic z Estcarpu - kontrolowac sztormow, to nie lekal sie ich i zeglowal po morzach przy najgorszej pogodzie! Juz od dawna i on, i inni Sulkarczycy domagali sie od wladz Estcarpu wystapienia przeciw wspolnemu wrogowi. Planowana niebezpieczna gra - z zamkiem nadmorskich rozbojnikow jako przyneta - powinna przypasc im do gustu. Realizacja planu byla w pelnym toku, pozostalo juz tylko ustalenie daty ataku. Simon lezal na skraju stromej skuly, uwaznie obserwujac okolice przez soczewke z przezroczystego kwarcu - miejscowy odpowiednik polowej lornetki. Chociaz niebo sie zachmurzylo, nie bylo mgly, ktora przeslanialaby widok na okragle mury obronne i dwie wysokie wieze zamku Verlaine. Niedaleko od brzegu morza widzial wyraznie jedna z ostrych jak kly raf, na ktorych rozbijaly sie zwabione przez nadmorskich rozbojnikow statki. Zgodnie z planem wlasnie tam mial rozbic sie Wrak obsadzony przez ludzi Annera. Rafa ta byla na tyle oddalona od zamku, zeby odciagnac zaloge daleko od murow obronnych, lecz znajdowala sie dostatecznie blisko brzegu, aby wyprawa po oczekiwane lupy nie wydala sie zbyt ryzykowna. Szare niebo i wilgoc w powietrzu zapowiadaly sztorm, ale do ataku na zamek konieczna byla kontrola nad zywiolami. Simon lustrowal teren, ale myslami byl daleko. Jaelithe promieniujac radoscia udala sie do zamku Es do Strazniczek, mimo wszystko byla czarownica. Dotad jednak nie otrzymal od niej wiesci, ani listownie, ani za posrednictwem telepatii. Chwilami wydawalo mu sie, ze tygodnie spedzone wspolnie w Poludniowej Straznicy to tylko sen, ze nigdy nie zrealizowaly sie jego najskrytsze marzenia, o istnieniu ktorych dowiedzial sie dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy wzial w ramiona kochana kobiete. Dzieki Jaelithe odkryl kraine ponad ziemia i gwiazdami, ponad wlasnym jestestwem - lecz dotrzec do niej mozna bylo tylko we dwoje. Strach przed utrata Jaelithe, obawa przed rozstaniem na zawsze, gnebily go coraz bardziej. Nie, nie mogl dopuscic, oby te uczucia zawladnely nim calkowicie, gdyz tak jak Koris moglby porzucic wszystkie obowiazki, aby udac sie na poszukiwanie ukochanej kobiety. A czasu mieli tak niewiele! "Musimy uderzyc tej nocy" - pomyslal chowajac soczewke do wewnetrznej kieszonki pasa. Przed wyjazdem do stolicy Jaelithe przekazala mu wszystko, co wiedziala o podziemnych tunelach prowadzacych do Verlaine. Minionej nocy Simon wraz z Ingvaldem i Durstanem zszedl do jaskini, z ktorej braly poczatek owe tunele. Odkryli tam zrujnowany oltarz zbudowany ku czci bogow, ktorych wyznawcy dawno obrocili sie w proch. Wszyscy trzej odczuli uciskiem w gardle obecnosc nieznanej mocy, ktora nadal trwala w jaskini. Simon, jako szczegolnie wrazliwy na zjawiska paranormalne, najwyzszym wysilkiem woli opanowal drzenie calego ciala. Wielu roznorodnych sil nadprzyrodzonych uzywano w przeszlosci na tym ponurym ladzie bardzo starego swiata. Simon zsunal sie z wystepu skalnego, sluzacego mu za punkt obserwacyjny i zszedl do kotlinki, gdzie trzej zwiadowcy ze strazy granicznej i jeden z sokolnikow siedzieli ze skrzyzowanymi nogami, jakby chcieli sie ogrzac przy ognisku, ktorego nie smieli rozpalic. -Czy sa jakies wiesci? - zapytal, chociaz pomyslal, ze to pytanie jest pozbawione sensu. Przeciez, gdyby Jaelithe wrocila, wiedzialby o tym. Ale jeden ze zwiadowcow, mlody chlopiec w skorzanym odzieniu i kolczudze zwiadowcy poderwal sie i powiedzial: - Jest wiadomosc od seneszala, panie. Kapitan Osberic donosi, ze statek gotow do drogi. Spusci go na wode na dany sygnal, ale nie wie, jak dlugo utrzyma sie sprzyjajacy wiatr. Simon rowniez nie wiedzial. Jaelithe nie wrocila... Musza wiec zaryzykowac i zaatakowac Verlaine podczas prawdziwego sztormu, nie kontrolowanego za pomoca czarow. Powinni uczynic to dzis wieczorem lub jutro rano. W gorze nad nimi rozlegl sie przenikliwy ptasi okrzyk i czarno-bialy sokol, oczy i uszy sokolnika Unkara, znizyl lot i usiadl na reku swego pana. -Seneszal nadjezdza - zameldowal Unkar. Simon nigdy nie mogl zrozumiec wiezi laczacej sokolnikow z ich ptakami, lecz wieloletnie doswiadczenie nauczylo go, ze zwiad prowadzony za pomoca tresowanych sokolow byl znacznie bardziej efektywny, a uzyskane informacje o wiele dokladniejsze niz te, ktore zdobywali najbardziej doswiadczeni zwiadowcy. Seneszal krazyl w poszukiwaniu zdobyczy i tym razem Simon bedzie musial sie zgodzic na jego nalegania. Ale gdzie byla Jaelithe? Mimo nieksztaltnej budowy ciala Koris poruszal sie bardzo zrecznie - jak przystalo na doswiadczonego zolnierza. Mial na sobie kolczuge, na glowie - uskrzydlony helm, chociaz topor bojowy, ktory zabral z grobowca legendarnego boga-ptaka Volta, byl zawiniety w podrozny plaszcz. Jego przystojna twarz, tak nie pasujaca do nieforemnego ciala, miala ponury i zaciety wyraz. -Atakujemy dzis w nocy! Anner mowi, ze fale i wiatr beda nam sprzyjac. Nie moze obiecac, ze tak bedzie pozniej. - Zawahal sie i dodal sciszonym glosem: - Z polnocy nie ma zadnej wiesci. -Niech tak bedzie! Przekaz wiadomosc o ataku, Waldisie. Ruszamy o zmroku - rozkazal Simon. Chlopiec zniknal wsrod skal szybko jak strzala. W waskim otworze helmu o ksztalcie ptasiej glowy ukazala sie twarz Unkara. - Wkrotce bedzie padalo. Deszcz rowniez nam pomoze. Do zobaczenia o zmroku, Strazniku Poludniowej Granicy - dorzucil Z sokolem na reku Unkar poszedl w slad za Waldisem, aby przyprowadzic swoich ludzi na wyznaczone miejsce. Tego dnia nie ogladali zachodu slonca - chmury calkiem zaslonily niebo. Fale stawaly sie coraz wieksze. Juz wkrotce Osberic wypusci na morze swoj statek-pulapke. Rozbojnicy z Verlaine mieli trzy punkty obserwacyjne - dwa na rafach, trzeci na centralnej wiezy zamku. W sztormowa pogode na pewno wszystkie zostana obsadzone przez ludzi Fulka. Ci z posterunkow na rafach nic nie zobacza, ale z wiezy mozna bylo takze obserwowac i ten teren, po ktorym mieli przejsc zolnierze Estcarpu. Dlatego Simon niepokoil sie, chociaz uprzednio wszyscy dokladnie zapoznali sie z kazdym zalamaniem terenu, w ktorym mogliby sie ukryc. Ulewny deszcz zapewnilby im dodatkowa oslone. Ale sztormowy wiatr poczal wiac, zanim sie rozpadalo. Dlatego tylko pod oslona mroku straznicy graniczni i sokolnicy dotarli do jaskini. Nagle cos zablyslo w ciemnosciach i Simon uslyszal pelen zaskoczenia okrzyk Korisa. Ostrze bojowego topora Volta jasnialo jak latarnia. Simon czul, jak rosnie natezenie nieznanej energii, emanujacej ze zrujnowanego oltarza, energii, ktorej nie umial opisac, lecz obawial sie jej instynktownie. -Swiatlo walki! - Koris rozesmial sie niewesolo. - Dziekuje ci, Volcie, za te dodatkowa laske! -Idz naprzod! - rozkazal Simon. - Sam nie wiesz, jakie sily mozesz tu obudzic za posrednictwem tego topora. Szybko znalezli wejscie do podziemnego tunelu. Miejsce to bylo tak naladowane elektrycznoscia, ze Simon czul mrowienie w calym ciele. Swiatlo podroznych latarni oswietlalo sciany tunelu pokryte tlustymi smugami wilgoci, z kazdym krokiem powietrze stawalo sie coraz ciezsze, przesycone wonia zgnilizny i plesni. Pod ich stopami podloga wibrowala zgodnie z rytmem uderzajacych o skaly fal. Dotarli wreszcie do schodow, gdzie srebrzyste slady przecinaly sie i krzyzowaly na kamieniach, jakby od niezliczonych pokolen ogromne nagie slimaki urzadzily tu sobie gosciniec. Szli wciaz wyzej i wyzej. Wiedza Jaelithe oparta na jednym pospiesznym przebyciu ktoregos z tuneli byla powierzchowna. Simon zapragnal obecnosci Loyse, ktora odkryla i zbadala caly ten labirynt tajemnych przejsc i moglaby wskazac im wlasciwa droge do wnetrza zamku. Musza jednak zadowolic sie posiadanymi informacjami: tunel, ktorym teraz szli, prowadzil do komnaty w jednej z wiez, dawnej komnaty Loyse. Stamtad sprobuja zdobyc fortece Fulka od srodka - pod warunkiem, ze wiekszosc garnizonu bedzie zajeta gdzie indziej. Simon przestal liczyc stopnie. Nadal pietrzyly sie przed nimi, ale mieli przed soba komnate Loyse. Od strony tunelu drzwi komnaty byly zamkniete na zwykla zasuwe. Na szczescie budowniczy nie zamaskowal uchwytu. Simon pociagnal za galke do dolu i owalne drzwi sie otworzyly. W komnacie panowal mrok. W swietle latarni dostrzegli ubozuchne wyposazenie - loze z baldachimem i dwa kufry na odziez, jeden u stop loza, drugi pod waskim jak szczelina oknem, za ktorym wyl sztormowy wiatr. -Sygnal! - Simon nie potrzebowal wydawac tego rozkazu. Jeden z gwardzistow Korisa wskoczyl na stojacy pod oknem kufer i otworzyl okiennice. Wtedy w umowiony sposob jednoczesnie rozblysly wszystkie latarnie, dajac Annerowi Osberikowi sygnal do rozpoczecia akcji. Teraz musieli czekac, az sygnal o rozbiciu sie rzekomego statku kupieckiego obudzi zaloge zamku. Czas oczekiwania dluzyl sie wszystkim niemilosiernie. Dwa male oddzialy, jeden pod wodza Ingvalda, drugi - Unkara, powrocily do tunelu, aby lepiej zbadac otoczenie. Unkar zameldowal o odkryciu innych drzwi, prowadzacych do pustej sypialni - mieli wiec zapewniona druga droge odwrotu. Simon w myslach, dla zabicia czasu, wyliczal wszystkie okolicznosci, ktore mogly pokrzyzowac ich plany. Fulk byl przygotowany do odparcia ataku z zewnatrz: jak odkryli niedawno, mial swoich zwiadowcow na pobliskiej przeleczy. Lecz wedlug slow Loyse nikt w zamku nie wiedzial o istnieniu systemu podziemnych tuneli. -No, nareszcie... - ktos w poblizu odetchnal z ulga, gdy ku zaskoczeniu wszystkich tuz nad ich glowami wybuchla glosna wrzawa. -To jest to! Sygnal o rozbiciu statku! To wypedzi te szczury z nor! - Koris w podnieceniu chwycil Simona za ramie, potem puscil je i rzucil sie ku drzwiom komnaty. NOC W KARSIE Cierpliwosc, tutaj niezbedna byla cierpliwosc. Dawno temu Loyse nauczyla sie byc cierpliwa. A teraz cierpliwosc musi jej pomoc bronic sie przeciwko uczuciu dlawiacego za gardlo strachu i paralizujacej cale cialo paniki. W tej beznadziejnej sytuacji jej jedynymi atutami byly cierpliwosc, opanowanie i przytomnosc umyslu.Spokoj panowal w komnacie, w ktorej wreszcie pozostawiono ja sama. Nie potrzebowala wstawac z krzesla, aby upewnic sie, ze zamknieto starannie zarowno drzwi, jak i okiennice. Zerwano nawet zaslony znad loza, aby nie zrobila sobie nic zlego. Ale ona wcale nie miala takich zamiarow - wrecz przeciwnie. Na ustach Loyse zagoscil blady usmiech, lecz nagly blysk w jej oczach nie byl oznaka rozbawienia. Czula sie bardzo zle i w sytuacji, kiedy od czasu do czasu cala komnata wokol niej zdawala sie obracac z oszalamiajaca szybkoscia, nie mogla myslec logicznie. Na pokladzie statku, ktory wiozl ja do Karstenu, dreczyly ja mdlosci, a potem od dluzszego czasu nic nie miala w ustach. Od jak dawna? Zaczela jak dziecko liczyc na palcach, po kolei zaginajac je, usilujac przypomniec sobie kazdy miniony dzien. Od trzech, czterech, a moze pieciu dni? Na zawsze wryla sie w jej pamiec twarz ciemnowlosej kobiety, ktora przybyla do niej do zamku Es z jakas wiadomoscia. Ale jaka? Loyse usilowala przypomniec sobie dokladnie tamto spotkanie. Strach mocniej scisnal ja za gardlo, kiedy zrozumiala, ze owe zaniki pamieci nie byly rezultatem choroby morskiej i szoku wywolanego porwaniem, ale swiadomej blokady pamieci, ktora nie miala nic wspolnego z jej stanem zdrowia czy uczuciami. Tamta kobieta... nazywala sie Bethora! Ogarnela ja radosc, gdy przypomniala sobie imie nieznajomej. To wlasnie Bethora naklonila ja do opuszczenia Es. Przekazala Loyse jakas wiadomosc... Ale co to byla za wiadomosc i od kogo? Dlaczego, w takiej tajemnicy przed wszystkimi wyjechala z Es z Bethora? Niejasno przypominala sobie jazde lesnym traktem, pozniej szalejaca w nocy burze, podczas ktorej kryly sie wsrod skal. A potem, potem lake, lagodnie opadajaca ku morzu, gdzie dlugo czekaly. Dlaczego? Dlaczego przez caly czas nie czula niepokoju, zadne przeczucie nie ostrzeglo jej przed niebezpieczenstwom? Czy rzucono na nia czar? Czy jej zachowaniem kierowala czyjas wola, wola osoby wladajacej moca czarodziejska? Nie, nie mogla w to uwierzyc! Czarownice z Estcarpu byly jej przyjaciolkami, nie wrogami. Teraz kiedy zdolala usystematyzowac te fragmentaryczne wspomnienia, Loyse zrozumiala, ze Bethora dzialala wtedy w pospiechu i zachowywala sie jak uciekinier na terytorium wroga. Czy i Karsten mial swoje czarownice? Loyse przycisnela lodowato zimne dlonie do pobladlych policzkow. To niemozliwe! W Karstenie nie bylo czarownic od czasu masakry wszystkich przedstawicieli Starej Rasy. A przeciez nie miala watpliwosci, ze uprowadzono ja za pomoca czarow na poklad statku, ktory uwiozl ja do Karstenu. Bylo tam cos wiecej, cos zwiazanego z postepowaniem Bethory. Cos bardzo waznego... Gryzac palce, walczac z uczuciem mdlosci i zawrotami glowy, Loyse usilnie starala sie przypomniec... W koncu ujrzala oczami duszy taka scene: Bethora krzyczala - najpierw blagalnie, potem z gniewem i rozpacza - chociaz Loyse zapamietala raczej ton jej glosu niz slowa. A potem jeden z mezczyzn, ktorzy przyplyneli statkiem, niedbalym ruchem wbil jej w piers swoj miecz. Bethora cofnela sie, zacisnela rece na rekojesci miecza tak mocno, ze jego wlasciciel nie mogl wyrwac go z rany. Potem padl jakis rozkaz i inny mezczyzna pochylil sie nad cialem Bethory, poszperal w jej podroznej tunice i wyprostowal sie, trzymajac w zacisnietej dloni jakis przedmiot. Loyse nie dostrzegla, co to bylo. Bethora wydala ja w rece Karstenczykow, a ci odplacili jej za to smiercia. Ale do uprowadzenia Loyse z Estcarpu Bethora uzyla jakiejs nie znanej corce Fulka broni. Zreszta zastanawianie sie, w jaki sposob tego dokonano, nie mialo zadnego sensu. To sie juz stalo... Loyse z wysilkiem odjela dlon od ust i oparla na kolanie. Znajdowala sie w Karsie, w rekach Yviana. Jesli przyjaciele z Estcarpu starali sie ja odnalezc, mogli tylko snuc przypuszczenia, dokad zostala uprowadzona. Co sie zas tyczy uwolnienia jej stad... Do pokonania Karstenczykow nalezaloby zmobilizowac cala armie, taka armie, jakiej Estcarp nie mogl wystawic na polu bitwy. Loyse wielokrotnie przysluchiwala sie posiedzeniom rady wojennej i wiedziala, w jak niebezpiecznej sytuacji znajdowal sie Estcarp. Jesli dowodztwo armii ogoloci kraj z zolnierzy, aby zaatakowac Karsten, z polnocy na Estcarp uderza Alizonczycy. Kiedys w Verlaine byla zupelnie sama, miala przeciw sobie cala potege swego ojca i zadnych przyjaciol wsrod mieszkancow tej smaganej przez morskie fale twierdzy. Teraz znow byla sama wsrod wrogow. Gdyby tylko ustaly mdlosci i zawroty glowy - moglaby wtedy myslec w sposob bardziej logiczny i klarowny. Ale wystarczyl tylko jeden ruch, a podloga pod jej zakurzonymi butami do konnej jazdy zdawala sie unosic i opadac, kolysac jak poklad tamtego statku. Drzwi otwarly sie, w ciemnosci rozblyslo jaskrawe swiatlo przenosnej lampy oslepiajac na chwile Loyse. Musiala zmruzyc oczy, aby dojrzec przybyszow. Byly to trzy kobiety, dwie w liberii domu ksiazecego - jedna trzymala w reku lampe, druga - tace z jedzeniem. Ale kim byla ta trzecia kobieta o wysmuklej sylwetce, z zarzuconym na glowe i ramiona szalem, zaslaniajacym twarz...? Sluzace postawily na stole lampe i tace i odeszly, zamykajac za soba drzwi. Dopiero wowczas trzecia kobieta podeszla ku swiatlu, zsunela z glowy szal i spojrzala Loyse w oczy. Byla wyzsza niz dziewczyna z Verlaine i bardzo piekna. Na Jurnych wlosach, ulozonych w wymyslna fryzure, nosila siatke, ozdobiona drogimi kamieniami. Klejnotow miala na sobie zreszta wiecej - naszyjnik, pasek, na ramionach bransolety nalozone na obcisle rekawy, pierscienie na palcach obu rak. Sprawialo to wrazenie, ze wlozyla wszystkie posiadane ozdoby, aby oniesmielic patrzacego. Ale kiedy Loyse spojrzala w spokojne oczy i na pogodna twarz nowo przybylej, pomyslala, ze ta piekna kobieta nosila cenne ozdoby, poniewaz tego wlasnie od niej oczekiwano. Dla spotkania z "ksiezna" Karstenu kochanka Yviana nie musiala poprawiac swego samopoczucia i wkladac na siebie wszystkich tych kosztownych blyskotek. Teraz podeszla do stolu, wziela lampe w iskrzaca sie pierscieniami dlon i uniosla ja do gory, bezceremonialnie mierzac Loyse wzrokiem. To zabolalo, ale dziedziczka Verlaine nie dala nic po sobie poznac. Loyse nie mogla rownac sie uroda z tamta kobieta. Nie mogla tez byc dumna ze swej inteligencji, gdyz pani Aldis slynela ze zrecznych intryg w metnym bajorze, jakim byl dwor Yviana. -Musisz byc czyms wiecej, niz wskazuje na to twoj wyglad - Aldis pierwsza przerwala milczenie. - Tylko jest to bardzo gleboko ukryte, wasza wysokosc - dodala drwiaco. Trzymajac nadal w reku lampe, Aldis zlozyla pelen gracji uklon: - Kolacja na stole, wasza wysokosc. Racz laskawie posilic sie. Bez watpienia dania, ktore ci ostatnio podawano, po tym jak zmuszono cie do przerwania glodowki, nie nalezaly do najsmaczniejszych. Aldis ponownie postawila lampe na stole i odsunela krzeslo. Cale jej zachowanie bylo pelnym subtelnej pogardy nasladownictwem szacunku okazywanego przez sluzaca swej pani. Loyse nic nie odpowiedziala i nie ruszyla sie z miejsca. totez Aldis udajac zaklopotanie, polozyla palec na ustach, a potem usmiechnela sie. -Och, wydaje sie, ze jeszcze nie zostalam przedstawiona waszej wysokosci, prawda? Nazywam sie Aldis i mam zaszczyt powitac cie w twoim miescie Karsie, gdzie wszyscy od tak dawna czekali na ciebie. A teraz, czy wasza wysokosc raczy zjesc kolacje? -Czy nie jest to raczej twoje miasto Kars? - Loyse nie zaakcentowala zadnego ze slow, zapytala tak naiwnie i prostodusznie, jak mogloby uczynic to dziecko. Pomyslala, ze bedzie dobrze, jesli kochanka Yviana uzna jego zone, zmuszona do zawarcia tego malzenstwa, za niezbyt rozgarnieta. Aldis usmiechnela sie promiennie: - To tylko zlosliwe pomowienia i plotki, ktore nigdy nie powinny dotrzec do uszu waszej wysokosci. Kiedy brak gospodyni, musi byc ktos, kto dopilnuje, aby wszystko zostalo wykonane zgodnie z wola jego ksiazecej wysokosci. Pochlebiam sobie, wasza wysokosc, ze znajdziesz tu niewiele rzeczy, ktore zechcesz zmienic. Czy byla to grozba, czy ostrzezenie? Jesli jedno lub drugie, zostalo wypowiedziane lekkim tonem, bez nacisku na zadne ze slow. Ale Loyse wiedziala, ze Aldis nie miala najmniejszej checi zrzeczenia sie wladzy, jaka