ANDRE NORTON Swiat Czarownic w Pulapce (Tlumacz: EWA WITECKA) WYZWANIE W nocy szalala burza, gwaltowne podmuchy wiatru bily z moca w stare mury stanicy, a ukosne strugi deszczu jak ostrze wloczni uderzaly w waskie okna. Z czasem natezenie nawalnicy zmalalo i tylko posepne pomruki wichury docieraly do komnaty w Poludniowej Stanicy. Przygluszone odglosy wiatru koily napiete nerwy Simona Tregartha.Simon obudzil sie wczesnie pelen dziwnego niepokoju. Nie, nie byla to obawa przed zakloceniem spokoju w przyrodzie, tej surowej przyrodzie, z ktora czlowiek, aby przezyc, musi walczyc i zwyciezac. Calkiem inne uczucie przepelnialo go, kiedy lezal zupelnie juz rozbudzony i czujny jak straznik wsluchujacy sie we wszelkie odglosy dochodzace spoza wartowni. Szare swiatlo poranka rozproszylo mrok w komnacie, na zewnatrz panowala zupelna cisza, lecz Simon poczul, ze oblewa go zimny pot... Ulegajac podswiadomemu impulsowi wyciagnal przed siebie reke. Niezupelnie tez zdal sobie sprawe, ze przebudzilo go wciaz dla niego nowe i trudne do zrozumienia odczucie: do jego umyslu dotarlo czyjes wolanie o pomoc i poparcie - ale przeciw czemu? Nie umial znalezc przyczyny dreczacego go niepokoju. Wyciagnieta reka napotkala cieple cialo, palce zacisnely sie na miekkiej skorze. Simon odwrocil glowe. Lampa sie nie palila, lecz bylo na tyle jasno, ze mogl widziec lezaca obok niego kobiete. W jej szeroko otwartych oczach dostrzegl to samo rosnace zaniepokojenie. Jaelithe, niegdys czarownica z Estcarpu, a teraz zona Simona, usiadla nagle, przez co jej czarne, jedwabiste wlosy rozsypaly sie okrywajac ja jak plaszczem i skrzyzowala ramiona nad malymi, wysokimi piersiami. Jaelithe nie patrzyla juz na meza, lecz rozejrzala sie badawczo po komnacie - podwiazane z powodu lagodnej, letniej pogody zaslony loza pozwalaly zajrzec w kazdy zakamarek. Obcosc tej komnaty wciaz na nowo zaskakiwala Simona. Czasem, gdy myslal o przeszlosci, terazniejszosc wydawala mu sie snem, nietrwalym i iluzorycznym. Kiedy indziej zas to wlasnie przeszlosc nie miala z nim nic wspolnego. Kim wlasciwie byl? Simon Tregarth - to zdegradowany oficer, przestepca, ktory, aby uciec przed zemsta stojacych poza prawem drapiezcow, zdecydowal sie na ostateczny krok. Znany w tamtym zlym swiecie jako przejscie przez "brame", ktora otworzyl dla niego Jorge Petronius. Opowiadano, ze ta pradawna kamienna lawa mogla przeniesc kazdego czlowieka, ktory odwazylby sie na niej usiasc, do nowego swiata, takiego, gdzie dzieki swym zdolnosciom moglby odnalezc wlasciwe miejsce w zyciu. Taki byl jeden Simon Tregarth. Drugi lezal teraz w Poludniowej Stanicy Estcarpu, byl Straznikiem Poludniowej Granicy, sluzyl Kobietom Obdarzonym Moca Czarodziejska i pojal za zone jedna z budzacych lek czarownic ze starozytnej krainy Estcarpu. Simon zrozumial, ze przezywa jeden z tych przelomowych momentow w zyciu, kiedy to terazniejszosc unicestwia przeszlosc, ze wlasnie teraz przekroczyl jakas nie znana mu granice pomiedzy dawnym i nowym zyciem, poczul, jak mocno zwiazal sie z tym nowym, niezwyklym swiatem, w ktorym znalazl sie tak nieoczekiwanie. Te chwilowe rozwazania nad soba samym i wlasnym losem przerwal mu nagly dreszcz. ostry jak pchniecie miecza. Simon poderwal sie gwaltownie musnawszy w przelocie ramie Jaelithe i usiadl, trzymajac w rece strzalkowy pistolet. Lecz zanim jeszcze wyciagnal bron spod poduszki, zdal sobie sprawe z bezsensu tej czynnosci. Impuls, ktory odebral, nie byl zwyklym sygnalem alarmowym, lecz przenikliwym jak glos rogu wezwaniem o wiele subtelniejszym i, na swoj sposob, bardziej przerazajacym. -Simonie - odezwala sie Jaelithe lekko drzacym i cienszym niz zazwyczaj glosem. -Wiem - odparl, zsuwajac sie na podloge ze stojacego na podwyzszeniu szerokiego loza i siegajac po pozostawione na krzesle szaty. Gdzies - albo w samym budynku Poludniowej Stanicy lub w jej poblizu - dzialo sie cos niedobrego! Simon, ubierajac sie pospiesznie, rozwazal w myslach wszelkie ewentualnosci. Czy to napad z Karstenu od strony morza? Byl pewny, ze zaden zbrojny oddzial nie mogl przedrzec sie przez oddzielajace oba kraje gory, kiedy caly ten obszar patrolowali sokolnicy gorscy i jego wlasne oddzialy strazy granicznej. A moze to jakis wypad z Alizonu? Juz od miesiecy dochodzily wiesci o panujacym wsrod Alizonczykow niezadowoleniu. Albo... Nadal wciagal buty i przypinal pas i tylko lekko przyspieszony oddech zdradzil zaniepokojenie Simona, gdy pomyslal o trzeciej i najgorszej ewentualnosci - ze Kolder nie zostal ostatecznie rozgromiony, ze to zlo - rownie obce temu swiatu jak i on sam - przebudzilo sie, ozywilo i potajemnie zblizylo do granic Estcarpu. Nikt nie widzial Kolderczykow, choc uplynelo juz wiele miesiecy od czasu, kiedy ci bezwzgledni wrogowie napadli na Estcarp i zostali pobici, ich warownia na wyspie Gorm - zdobyta i oczyszczona, a popierane przez nich powstanie w Karstenie upadlo. W ich ponurej twierdzy Yle nie dostrzegano oznak zycia, choc ani jeden z oddzialow armii Estcarpu nie zdolal przedrzec sie przez pole silowe, chroniace to skupisko wiez przed atakiem z ladu i morza. Simon nie wierzyl, ze Kolderczycy przestali zagrazac Estcarpowi po klesce, jaka poniesli na Gormie. Zagrozenie z ich strony znikneloby dopiero wowczas, gdyby odnaleziono zamorska twierdze obcych i zniszczono to gniazdo zmij razem z jego mieszkancami. Na razie jednak Estcarp nie mogl tego uczynic w sytuacji, gdy na poludniu Karsten marzyl o zemscie, a na polnocy trwal z trudem trzymany w ryzach Alizon niczym tresowany do walki pies gonczy. Simon w napieciu oczekiwal sygnalu alarmowego z wiezy nad ich komnata, wsluchujac sie w nocna cisze nie tylko uszami, lecz takze za pomoca owego nieznanego zmyslu, ktory wyrwal go ze snu, ostrzegajac przed niebezpieczenstwem. Straznicy graniczni, ktorzy stanowili zaloge stanicy, musieli dostrzec zagrozenie. Juz teraz powinien rozbrzmiewac sygnal alarmowy, wprawiajac w drgania kamienne mury. -Simonie! - glos Jaelithe zabrzmial tak przenikliwie i wladczo, ze Simon blyskawicznie odwrocil sie w jej kierunku, znow trzymajac w reku bron. W polmroku twarz Jaelithe wygladala blado, lecz jej wargi byly nienaturalnie zacisniete. Czy to strach, czy tez inne uczucie tak dodalo blasku jej oczom? Narzucila na siebie miekka szkarlatna szate, przytrzymujac ja niedbale jedna reka. Nie wlozyla rak w szerokie rekawy, szata wiec ciagnela sie za nia po podlodze, gdy szla ku Simonowi powolnymi, sztywnymi krokami, jak we snie. Byla jednak calkowicie przytomna i to nie strach kierowal jej zachowaniem. -Simonie, ja... ja znow jestem soba! To wyznanie wstrzasnelo nim bardziej niz tajemnicze wolanie o pomoc i - jak przelotnie zdal sobie sprawe - zabolalo go mocno, a bol ten z czasem mial stac sie znacznie dotkliwszy. A wiec to tak wiele dla niej znaczylo? Tak wiele, ze przez to wszystko, co istnialo miedzy nimi, Jaelithe czula sie okaleczona, miala poczucie nizszosci wobec dawnych towarzyszek. Lecz inna czesc umyslu Simona, mniej ulegajaca emocjom, stanela w jej obronie. Magia byla calym zyciem Jaelithe. Tak jak jej wszystkie siostry, Jaelithe szczycila sie swymi osiagnieciami, stosowanie magii sprawialo jej radosc, a przeciez kiedy przyszla do niego, sadzila, ze w zespoleniu ich cial utraci wszystko, co nadawalo sens jej istnieniu. I wlasnie to drugie przypuszczenie bylo najtrafniejsze! Simon wyciagnal reke do Jaelithe, choc pragnal wziac ja cala w ramiona. Radosc Jaelithe, rozswietlajaca cale jej cialo, jak gdyby gdzies gleboko w niej samej rozpalil sie jasny plomien, udzielila sie i jemu, kiedy mocno uscisneli sobie dlonie. -Jak...? - zaczal, ale przerwala mu gwaltownie: -To jest nadal we mnie - nadal! Och, Simonie, jestem nie tylko kobieta, ale i czarownica! Jaelithe upuscila na podloge szate przytrzymywana druga reka i siegnela ku piersi, szukajac tego, czego juz nie nosila - klejnotu czarownicy, ktory zwrocila na swoim weselu. Posmutniala nieco, gdy zdala sobie sprawe, ze nie miala juz narzedzia, za pomoca ktorego mogla poslugiwac sie przepelniajaca ja teraz energia. Ale wkrotce potem, szybko jak dawniej reagujac na otaczajaca ja rzeczywistosc, wysunela dlon z reki Simona i stanela z lekko przechylona na bok glowa, jak gdyby i ona przysluchiwala sie czemus. -Nie bylo sygnalu alarmowego. - Simon pochylil sie, podniosl z podlogi porzucona szkarlatna szate i okryl nia zone. Jaelithe skinela glowa. -Nie sadze, aby to byl atak. Ale - dzieje sie cos niepokojacego, cos zlego. -Tak, ale gdzie... i co? Stala w tej samej pozie, jakby nadal przysluchiwala sie czemus, ale tym razem Simon wiedzial juz, ze Jaelithe nie poslugiwala sie zmyslem sluchu, lecz odebrala jakas fale, ktora dotarla bezposrednio do jej umyslu. I on to odczul, ow niepokoj, ktory szybko przerodzil sie w ponaglenie do dzialania. Ale jakiego dzialania, gdzie, przeciw komu lub czemu skierowanego? -To Loyse! - szepnela Jaelithe. Odwrocila sie i podeszla do skrzyni z odzieza. Ubierala sie rownie szybko, jak uprzednio Simon - lecz nie w codzienne, domowe szaty. Wyjela ze skrzyni stroj z miekkiej skory, noszony zwykle pod kolczuga, stroj zolnierza. Loyse? Simon nie mogl byc az tak pewny, ale zaakceptowal bez wahania jej slowa. Bylo ich czworo, czworo - dziwnie dobranych - bojownikow o wolnosc Estcarpu, o ich wlasna wolnosc od zla, ktore przyniosl ze soba Kolder: Simon Tregarth - przybysz z innego swiata; Jaelithe - czarownica z Estcarpu; Koris - wygnany z wyspy Gorm, zanim zapadly nad nia ciemnosci, a teraz dowodca gwardii, marszalek i seneszal* Estcarpu; i Loyse - dziedziczka Verlaine, zamku rycerzy-rozbojnikow, lupiacych statki umyslnie kierowane na * Zarzadca dworu (przyp. tlum.) przybrzezne skaly. Uciekajac przed malzenstwem z wladca Karstenu Yvianem, Loyse uwolnila wieziona w Verlaine Jaelithe i wspolnie z nia dzialajac potajemnie w Karsie, gotowala Yvianowi zgube i zniweczenie wszystkich jego planow. Pozniej Loyse w kolczudze, z mieczem i tarcza, wziela udzial w ataku na Gorm. I tam, w twierdzy Sippar, zareczyla sie z Korisem. Loyse, ta mala, blada dziewczyna, byla w rzeczywistosci niezwykle silnym i dzielnym wojownikiem. A teraz telepatyczne wezwanie dotyczylo niebezpieczenstwa grozacego wlasnie Loyse! -Alez ona jest w zamku Es - zaprotestowal Simon, tak jak Jaelithe wkladajac na siebie kolczuge, a zamek Es byl sercem Estcarpu i jesli wrog odwazyl sie tam uderzyc!... -Nie! - Jaelithe znow byla calkowicie przekonana o slusznosci swoich odczuc. - Tam jest morze - w tym wezwaniu jest mowa o morzu. -Koris? -Nie czuje go, to wezwanie go nie dotyczy. Och, gdybym tylko miala moj klejnot! - powiedziala z irytacja, wkladajac buty do konnej jazdy. A tak mam wrazenie, jak gdybym probowala sledzic mgle unoszona przez wiatr. Moge widziec mgle, ale wszystko jest niewyrazne, zamazane. Wiem tylko, ze Loyse jest w niebezpieczenstwie, ktore ma zwiazek z morzem. -Moze to Kolder? - Simon wypowiedzial na glos swe najglebsze obawy. -Nie, w tym wezwaniu nie wyczuwam pustki, charakterystycznej dla Kolderu. Ale szybka pomoc jest niezbedna! Musimy jechac, Simonie, w kierunku zachodnim i poludniowym. Jaelithe odwrocila sie i utkwila wzrok w scianie, jak gdyby mogla dojrzec przez nia to, czego szukala. -Jedziemy - odparl Simon. W kwaterach stanicy panowala jeszcze cisza, ale kiedy oboje biegli korytarzem w kierunku schodow, uslyszeli odglosy towarzyszace zmianie warty. Simon zawolal: -Wezwijcie jazde pod bron! Odpowiedzial mu pelen zaskoczenia okrzyk z dolu. Zanim razem z Jaelithe dotarli do polowy schodow, Simon uslyszal piskliwy dzwiek sygnalu alarmowego. Ten garnizon byl dobrze przygotowany do niespodziewanych wypadow. Przez cala wiosne i lato alarm bojowy rozbrzmiewal wielokrotnie, a oddzialy strazy granicznej codziennie pelnily sluzbe patrolowa wzdluz granicy z Karstenem. Zolnierze tworzacy sile uderzeniowa, ktora dowodzil Simon, rekrutowali sie przewaznie z uciekinierow ze Starej Rasy. Zostali wygnani z Karstenu po wydaniu inspirowanych przez Kolder rozkazow o bezwzglednej eksterminacji wszystkich przedstawicieli tego ludu - mieli wiec dosc powodow, aby nienawidzic rabusiow i mordercow, ktorzy zagarneli ich ziemie, a teraz w szybkich, morderczych napadach wyprobowywali umocnienia Estcarpu. Estcarp stanowil ostatnie schronienie ciemnowlosej, ciemnookiej rasy, nosicielki pradawnej wiedzy i obcej krwi, rasy, ktorej kobiety wladaly moca czarodziejska, a mezczyzni byli zajadlymi jak rozwscieczone osy wojownikami. -Nie bylo sygnalu swietlnego, panie. Ingvald, zastepca Simona jeszcze z dawnych czasow, gdy razem pelnili sluzbe patrolowa i walczyli w gorach, oczekiwal go na dziedzincu. Jaelithe odpowiedziala za Simona: -To telepatyczne wezwanie, kapitanie. Uchodzca z Karstenu spojrzal na nia szeroko otwartymi oczami, lecz nie zaprotestowal. -Atak, tutaj? -Nie. Niebezpieczenstwo na zachodzie i poludniu - odparl Simon. - Jedziemy szybko, z polowa oddzialu. Ty zostajesz tu jako dowodca. Ingvald zawahal sie, jak gdyby chcial zakwestionowac decyzje Simona, lecz powiedzial tylko: -Kompania Durstana miala patrolowac dzisiaj wzgorza i jest gotowa do wyjazdu. -To wystarczy - odparl Simon. Jedna ze sluzacych wybiegla z korytarza trzymajac tace pelna kromek swiezo upieczonego chleba, a na kazdej lezal dymiacy plat miesa. Za sluzaca biegl ciezko kuchcik z pelnymi pucharami w dloniach, rozbryzgujac po drodze ich zawartosc. Jaelithe i Simon posilali sie na stojaco, obserwujac, jak zolnierze przygotowuja sie do drogi sprawdzajac wierzchowce, bron i torby z zapasami zywnosci. -Trzeba powiadomic laczniczke! - Tu Simon uslyszal cichy smiech zadowolonej z siebie Jaelithe. -Ona juz wie! Gdybym tylko znow miala moj klejnot, moglibysmy odeslac ja do innych zajec. Simon zamrugal oczami. Tak oto Jaelithe, nawet bez swego klejnotu, przekazala informacje mlodej czarownicy, ktora pelnila funkcje laczniczki z dowodztwem armii Estcarpu! Wiadomosc ta powinna juz wkrotce dotrzec do Rady Strazniczek. Niewykluczone, ze Jaelithe bedzie mogla utrzymywac lacznosc podczas jazdy, aby w razie potrzeby meldowac o sytuacji. Zaczal teraz rozmyslac o czekajacej ich drodze przez zachodnie i poludniowe rejony Estcarpu - gory, nierowny teren podgorza, a na zachodzie - brzeg morza. Znajdowala sie tam jedna lub dwie male wioski, targowiska, lecz nie bylo zadnej stanicy ani zamku. Wprawdzie rozmieszczono tam prowizoryczne straznice, jednak zbyt male i zbyt oddalone od wlasciwego terytorium Estcarpu, aby przebywaly w nich czarownice-laczniczki. Tak wiec ostrzezenia przekazywano sygnalami swietlnymi poprzez system zbudowanych na wzgorzach wiez obserwacyjnych. Ale teraz nie zaplonal zaden swietlny sygnal. Co tam robila Loyse? Dlaczego wyjechala z zamku Es i przybyla na to pustkowie? -Zostala uprowadzona podstepem - Jaelithe znow czytala w jego myslach. - Chociaz nie moge ci powiedziec, jakiego podstepu uzyto, wiem, w jakim celu to uczyniono... -To sprawka Yviana! - To logiczne wyjasnienie kazdej akcji skierowanej przeciw dziedziczce Verlaine. Wedlug praw Karstenu Loyse byla zona Yviana, chociaz ani on nigdy nie widzial jej na oczy, ani ona jego. Dzieki temu malzenstwu wladca Karstenu mogl roscic sobie prawa do zamku Verlaine, Jesli Loyse dostanie sie w jego rece, zostana spelnione warunki transakcji, jaka Fulk przeprowadzil w zamian za swoja corke. Wszystkie raporty donosily o rozruchach w Karstenie. Yvian - najemnik, ktory zdobyl wladze przy pomocy sily zbrojnej - mial przeciw sobie rozwscieczone stare rody szlacheckie. Bedzie musial energicznie przeciwstawic sie ich wrogosci albo zwali sie pod nim jego ksiazecy tron. A Loyse pochodzila ze starego rodu i byla spokrewniona z co najmniej trzema z najpotezniejszych rodow magnackich. Poslugujac sie nia jako narzedziem, czlowiek tak uzdolniony jak Yvian mogl wiele zdzialac, a teraz ksiaze musial jak najszybciej zaprowadzic porzadek w Karstenie. Chociaz Simon wiedzial, ze Estcarp nie zamierzal prowadzic wojny poza swymi granicami - z wyjatkiem Kolderu - ale Yvian nie dalby temu wiary. Ksiaze Karstenu musial czuc sie bardzo niepewnie wiedzac, ze zarzadzona przez niego masakra Starej Rasy stanowila az nadto wystarczajacy powod do skoncentrowania na nim zemsty czarownic. I za nic nie uwierzylby zapewnieniom, ze nie zamierzaly go zaatakowac. Tak, Loyse byla jednoczesnie i cenna bronia, i narzedziem, ktore Yvian za wszelka cene pragnal dostac w swoje rece, aby uzyc w krytycznej sytuacji. Wyjechali ze stanicy rownym klusem, Jaelithe obok Simona na przedzie, a z tylu dwudziestu ludzi Durstana tworzylo gotowy w kazdej chwili do walki zbrojny orszak. Glowna droga prowadzila na brzeg morza, odlegly o jakies cztery godziny konnej jazdy. Przed upadkiem zaatakowanego przez Kolderczykow Sulkaru droga ta byla jedna z handlowych arterii Estcarpu, laczaca pol tuzina wsi i jedno wieksze miasto z wolnym portem kupcow-zeglarzy. Minal juz prawie rok od dnia, w ktorym zaloga Sulkaru w ostatnim rozpaczliwym gescie wysadzila siebie i miasto w powietrze, grzebiac pod gruzami takze wiekszosc sil wroga. Od tego czasu ruch na drodze, ktora jechali, znacznie sie zmniejszyl i widac bylo wyrazne oznaki zaniedbania - z wyjatkiem miejsc, gdzie patrole strazy granicznej usuwaly przewrocone drzewa i inne szkody wyrzadzone przez burze. Dotarli wreszcie do Romsgarthu, miejsca spotkan rolnikow z gospodarstw polozonych na zboczach pobliskich wzgorz. Nie byl to jednakze dzien targowy i pojawienie sie oddzialu strazy granicznej wzbudzilo zainteresowanie mieszkancow. Podczas szybkiego przejazdu przez miasto slyszeli glosy pytajace o cel podrozy. Simon zobaczyl, ze Durstan dal reka znak straznikowi miejskiemu, i wiedzial, ze pozostawiaja za soba czujny i gotowy do walki posterunek. Byc moze ludziom ze Starej Rasy pisana byla kleska, gdy na granicach szczerzyli kly drapiezni sasiedzi, ale nim odeszliby z tego swiata, w ostatniej, decydujacej bitwie zabraliby ze soba wielu wrogow. Swiadomosc tego faktu powstrzymywala jeszcze i Alizon, i Karsten od decydujacego posuniecia, jakim bylaby totalna inwazja. Kilka mil za Romsgarthem Jaelithe ruchem reki dala znak do zatrzymania sie. Podrozowala z odslonieta glowa, zawiesiwszy helm na leku siodla. Teraz powoli odwrocila glowe najpierw w prawa, pozniej w lewa strone, jak gdyby wietrzac trop. Ale Simon tez dostrzegl ten slad - niejasne poczucie zagrozenia, ktore towarzyszylo mu bez przerwy od momentu przebudzenia, bylo teraz niezwykle wyrazne. -To tam! - powiedzial wskazujac reka miejsce, gdzie od glownej drogi odchodzila sciezka przegrodzona przewroconym drzewem. Na korze pnia widnialo swieze zadrapanie. Jeden z zolnierzy zsiadl z konia, by to zbadac. -To swieze drasniecie, od konskich kopyt - stwierdzil. -Rozproszcie sie! - rozkazal Simon. Zolnierze rozpierzchli sie tak, aby nie korzystac z na pol zamknietej dla ruchu sciezki i posuwali sie powoli do przodu wsrod zarosli i miedzy drzewami. Jaelithe ponownie wlozyla helm. -Pospieszcie sie! Teren wysmienicie nadawal sie do urzadzenia zasadzki; atakowanie w tych warunkach graniczylo z szalenstwem, ale Simon skinal glowa. Cokolwiek sprowadzilo ich tutaj, dochodzilo do punktu kulminacji. Jaelithe scisnela pietami boki wierzchowca, przeskoczyla powalone drzewo i pojechala naprzod sciezka; Simon spial ostrogami konia, by ja dogonic. Postronny obserwator moglby sadzic, ze bylo ich tylko dwoje, poniewaz ludzie Simona pozostali w tyle. Wiatr, ktory uderzal w twarze, niosl ze soba zapach morza. Gdzies przed nimi na wybrzezu znajdowala sie mala zatoka. Czy stal tam statek - czekajacy specjalnie po to, aby szybko zabrac wieznia, a potem znow wyplynac na pelne morze czy w kierunku Karstenu? Co sprawilo, ze Loyse znalazla sie w tak wielkim niebezpieczenstwie? Zapragnal nagle, by znow miec u swego boku sokolnikow i ich tresowane ptaki, ktore moglyby zbadac, co znajdowalo sie przed nimi. Simon slyszal, ze jego ludzie zblizaja sie niemal bezszelestnie - byli juz niedaleko - lecz watpil, aby mogli pojawic sie niepostrzezenie w tej okolicy. Jego kon podrzucil gwaltownie glowe i zarzal donosnie - z oddali odpowiedzialo mu rzenie. Simon i Jaelithe wyjechali na mala lake, opadajaca lagodnie ku plazy w zatoczce. Na lace pasly sie dwa konie, na grzbietach mialy puste siodla. Daleko, zbyt daleko, aby mogli do niego dotrzec, na falach kolysal sie statek, a silny wiatr wydymal juz jego malowany zagiel. Jaelithe zsiadla z konia i podbiegla ku kolorowej plamie widocznej wyraznie na tle jasnego piasku. Simon pospieszyl za nia. Zatrzymal sie, patrzac na lezaca kobiete z dziwnie obojetna i spokojna twarza, choc obie jej dlonie byly mocno zacisniete na rekojesci wbitego w piers miecza. Nie znal jej. -Kto to jest? - zapytal. Jaelithe zmarszczyla brwi: - Juz ja kiedys widzialam. Pochodzila zza gor. Miala na imie... - wydobyla je triumfalnie z pamieci... - miala na imie Bethora i kiedys mieszkala w Karsie! -Panie! - Simon zwrocil wzrok w strone, skad przywolywal go ruchem reki jeden z zolnierzy. Podszedl, aby zobaczyc, co znajdowalo sie na samym skraju zalewanego przez fale brzegu: na wbitej gleboko w piasek, stojacej na sztorc wloczni, zatknieto luskowa rekawice. Zadne wyjasnienia nie byly potrzebne. Karstenczycy byli tu i odplyneli, i chcieli, by wiedziano o tym w Estcarpie. Yvian otwarcie wypowiedzial wojne. Simon zacisnal reke na rekawicy - symbolu wyzwania - i sciagnal ja z wloczni. NAPAD NA VERLAINE Promienie swiatla koncentrowaly sie na lezacym posrodku stolu przedmiocie, przez co wydawalo sie, ze pulsuje on wlasnym, pozbawionym swiadomosci zyciem. A przeciez byla to tylko zwykla, przepocona skorzana rekawica, chroniona od gory metalowymi luskami.-Wyjechala stad dwa dni temu, ale nikt nie wie dlaczego... - Koris z Gormu wypowiedzial te slowa zimnym, obojetnym glosem, ktory nie zawieral zadnych cieplych uczuc, tylko nieodparte pragnienie zemsty. Stal przy koncu stolu, pochylony do przodu, zacisnawszy az do bolu rece na trzonku bojowego topora. - Dowiedzialem sie o tym wczoraj wieczorem, dopiero wczoraj! Dzieki jakim diabelskim sztuczkom zostala tam zwabiona? -Mozemy przyjac - odparl Simon - ze to sprawka Karstenczykow i mozemy domyslac sie, dlaczego to uczynili. Pomyslal, ze jest tu wiecej niz jedno "dlaczego", i napotkawszy wzrok Jaelithe wiedzial, ze podziela jego przypuszczenia. Glebokie emocjonalne zaangazowanie Korisa w sprawe porwania Loyse moglo naruszyc delikatna rownowage, na ktorej opierala sie obrona Estcarpu. Bo teraz nawet moc czarodziejska nie powstrzymalaby mlodego seneszala od zamiaru udania sie na poszukiwanie Loyse, przynajmniej do chwili, kiedy zdolalby nieco ochlonac i znow moglby trzezwo oceniac zaistniala sytuacje. Ale gdyby tamten statek uprowadzil Jaelithe, czy on sam, Simon, zareagowalby inaczej? -Kars musi pasc. - Koris wypowiedzial te slowa takim tonem, ze to nieslychane oswiadczenie zabrzmialo jak zwykle stwierdzenie faktu. -Tak po prostu? - odparowal Simon. Nie mogl dopuscic, zeby Koris zrealizowal swoj bezsensowny zamiar przekroczenia granicy z takimi silami, jakie zdolalby w pospiechu zgromadzic. - Tak, Kars musi pasc, ale w rezultacie dobrze przygotowanego planu, a nie bezmyslnego ataku - powiedzial z naciskiem. -Korisie - Jaelithe wyciagnela dlon ku swiatlu, skupionemu wokol rekawicy Yviana - nie oceniaj zbyt nisko Loyse. Koris sluchal jej teraz uwaznie - poprzez zaslone bolu i gniewu slowa Jaelithe dotarly do jego swiadomosci. -Zbyt nisko? - powtorzyl. -Przypomnij sobie Brianta. Nie rozdzielaj teraz w swoim umysle tych dwojga, Korisie. "Briant i Loyse - jego zona czarownica znow miala racje" - pomyslal z uznaniem Simon. Loyse - jako Briant, najemnik bez rodu i herbu - mieszkala w Karsie razem z Jaelithe, czujnie strzegla jej w samej paszczy lwa i tak samo odwaznie wziela udzial w ataku na Sippar. A wczesniej Loyse nie tylko uciekla z Verlaine, lecz takze uwolnila stamtad Jaelithe, choc miala przeciw sobie cala potege zalogi zamku i jego pana. Loyse, ktora byla tez Briantem, to nie slaba dziewczyna, lecz inteligentna i pelna inwencji kobieta o silnej woli. -Zgodnie z ich prawem ona nalezy do Yviana! - Bojowy topor Korisa zakreslil w powietrzu szeroki luk i wbil sie gleboko w stol, rozcinajac na dwoje luskowa rekawice tak latwo, jakby byla wykonana ze zwyklej gliny. -Nie, mylisz sie, Korisie. Loyse nalezy wylacznie do siebie i nic tego nie zmieni, chyba ze sama zechce, aby stalo sie inaczej - odparla spokojnie Jaelithe. - Nie wiem, jakiego podstepu uzyli, by dostac ja w swoje rece, ale watpie, zeby zdolali ja tam dlugo zatrzymac wbrew jej woli. A teraz, moj dumny kapitanie, zastanow sie gleboko nad tym, co ci teraz powiem. Napadnij na Kars, tak jak tego pragniesz, a wtedy Loyse stanie sie bronia w reku Yviana. Czy zapomniales juz, ze nadal sa tam pozostalosci po sprowadzonej przez Kolderczykow zarazie, i czy chcialbys, aby uzyto Loyse przeciw tobie? Koris zwrocil sie ku Jaelithe unoszac do gory glowe, aby spojrzec jej w oczy - jak musial czynic zawsze z powodu niskiego wzrostu. Jego zbyt szerokie plecy byly lekko przygarbione; przypominal drapieznika szykujacego sie do skoku. -Nie zostawie jej tam - powiedzial silac sie na spokoj. -My rowniez nie zamierzamy tego uczynic - zgodzil sie z nim Simon. - Ale zwroc uwage na nastepujace fakty: oni wlasnie beda oczekiwali, ze damy sie zwabic na taka przynete i przygotowana dla nas pulapka bedzie gotowa. Koris zamrugal oczami: - Ach, tak? Do czego zmierzasz?! Mamy pozostawic ja na pastwe losu, aby sama probowala odzyskac wolnosc? Moja pani jest bardzo dzielna - ale nie jest czarownica. Nie moze tez walczyc - sama jedna - przeciw przewazajacej sile wroga! Simon byl przygotowany na taka reakcje Korisa. Na szczescie przedtem, zanim Koris z orszakiem dotarl do Poludniowej Stanicy, mial tych kilka godzin, aby moc w spokoju przemyslec dalszy sposob postepowania. Teraz rozwinal na stole pergaminowa mape: -Nie udamy sie bezposrednio do Karsu. Nie moglibysmy tam dotrzec bez zabrania ze soba calej armii, a i tak musielibysmy przebijac sie sila. Nasza przednia straz wkroczy do tego miasta na zaproszenie Yviana. -Pod oslona bojowego rogu? Zmiany postaci...? - zapytal Koris. Nie byl juz tak wrogo usposobiony i zaczynal myslec spokojnie. -Do pewnego stopnia - odparl Simon. - Udamy sie tu... - wskazal Korisowi punkt na mapie. Wszystko to wiazalo sie z pewnym ryzykiem. Juz od kilku tygodni myslal o przeprowadzeniu takiej operacji, ale dotychczas uwazal, ze miala zbyt mala szanse powodzenia. Natomiast teraz, kiedy potrzebowali punktu oparcia przeciw Karstenowi, uznal, ze jest to najlepszy plan, jaki mozna bylo wymyslic. Koris uwaznie przyjrzal sie mapie. - Verlaine! - Spojrzal pytajaco na Simona. -Yvian chce miec Verlaine, chcial tego od samego poczatku. Byl to jeden z powodow, dla ktorych poslubil Loyse. Neca go nie tylko skarby zrabowane przez nadmorskich rozbojnikow - pamietaj, ze jego ludzie sa najemnikami i musza byc oplacani, kiedy brak widokow na lupy. Przede wszystkim ten zamek moze stac sie doskonala baza do prowadzenia dzialan zaczepnych przeciw nam. Poza tym Yvian potrzebuje skarbow Verlaine, gdyz wyczerpaly sie juz lupy zrabowane podczas masakry Starej Rasy. Fulk postepowal bardzo madrze nie puszczajac sie na ziemie Yviana. Przypuscmy jednak, ze... -Przehandlowalby Verlaine za Loyse! Chcesz powiedziec, ze tak wlasnie postapimy?! - Przystojna twarz Korisa wykrzywil gniew. -Pozwolmy Yvianowi uwierzyc, ze zdola zagarnac Verlaine bez niepotrzebnych klopotow - odparl spokojnie Simon. Po czym omowil szczegolowo swoj plan zdobycia Verlaine. Gniew znikl z twarzy Korisa, zastapilo go skupienie, gdy staral sie dostrzec slabe punkty proponowanej operacji. Nie przerywal Simonowi, gdy ten laczyl informacje uzyskane przez straznikow granicznych i sokolnikow z posiadana wiedza o tym sposobie prowadzenia wojny. -Statek, ktory rozbije sie na skalach, skloni zaloge Verlaine do wyjscia na brzeg w poszukiwaniu lupow. Fulk na pewno postawi w zamku wartownikow, ci jednak nie beda pilnowali tajemnych przejsc, o istnieniu ktorych nie wie sam pan zamku. Loyse znala te przejscia i przekazala swa wiedze mojej pani. Jeden z naszych oddzialow przedostanie sie podziemnym tunelem do srodka i opanuje Verlaine. Potem unieszkodliwimy tych, ktorzy opuscili zamek -Ale to wszystko bedzie wymagalo czasu, burzy - we wlasciwym dniu i przyslowiowego lutu szczescia - zaoponowal Koris. Simon wiedzial jednak, ze sa to zastrzezenia formalne; mlody seneszal na pewno zaakceptuje jego plan. Tak oto niebezpieczenstwo nieprzemyslanego ataku na Karsten na razie zostalo zazegnane - przynajmniej do czasu, poki Koris bedzie zajety zdobywaniem Verlaine. -Przygotowania zajma mniej czasu, niz myslisz, Korisie. - Simon zwinal mape. - Juz od kilku dni wprowadzamy ten plan w zycie. Wyslalem wiesci do sokolnikow, ktorzy obsadzili szczyty gor. Wsrod moich ludzi sa zwiadowcy, ktorzy znaja kazda sciezke w okolicy Verlaine. Sulkarczycy beda stanowili zaloge jednego z wrakow z Sipparu. Kiedy statek ten otrzyma nowe zagle, jako tako utrzyma sie na powierzchni morza, a gleboko zanurzony dziurawy kadlub bedzie sprawial wrazenie, ze ladownie sa pelne towarow. Poplynie pod bandera kupcow z Alizonu. Co sie zas tyczy burzy... Jaelithe rozesmiala sie: - Ach, ta burza! Czy zapomniales juz, ze nam, czarownicom, posluszne sa i fale, i wiatr, Simonie? Dopilnuje, zebys mial te swoja burze we wlasciwym czasie. -Ale przeciez... - Koris spojrzal pytajaco na Simona. -A wiec uwazasz, ze nie wladam juz moca czarodziejska, Korisie? Zapewniam cie, ze jest zupelnie inaczej! - powiedziala radosnie Jaelithe. - Niech tylko zwroca mi moj klejnot, a udowodnie ci to w sposob nie budzacy zadnych watpliwosci. Kiedy ty, Simonie, udasz sie ku granicy i bedziesz zastawial sidla na Fulka, ja pospiesze do Es po to, co znow jest mi niezbedne. Simon bez slowa skinal glowa. Ale gdzies gleboko poczul na nowo dawny klujacy bol. To wlasnie dla niego Jaelithe wyrzekla sie swego klejnotu i - jak sie wowczas wydawalo - uczynila to z radoscia. Ale teraz, kiedy stwierdzila, ze wcale nie utracila swych zdolnosci czarodziejskich, ze poswiecenie wcale nie bylo poswieceniem, odsunela sie od niego nakladajac dawna maske na te obszary swojej psychiki, ktore niegdys przed nim odslonila. Jak przyslowiowy miecz Damoklesa zawisl nad nimi cien rozlamu. Przeszyl go zimny dreszcz. Czy rozdzwiek miedzy nimi sie poglebi, cien stanie sie sciana, ktora rozdzieli ich na zawsze? Z wysilkiem odrzucil natarczywe mysli. Teraz musial myslec tylko o Verlaine. Simon rozeslal na wszystkie strony wezwania do stawienia sie pod bron - nie kodem swietlnym, ktory moglby zaalarmowac karstenskich szpiegow - ale tam, gdzie to bylo mozliwe, za posrednictwem czarownic-laczniczek, gdzie indziej zas - poprzez konnych poslancow. Zalogi nadgranicznych straznic zostaly zmniejszone - tu pieciu ludzi, tam dziesieciu czy dwunastu. Wybrani do akcji zolnierze opuszczali straznice w niewielkich grupach, jak gdyby udawali sie na codzienny patrol wzdluz granicy. Rozproszeni w gorach, mieli czekac na dalsze rozkazy. Koris porozumial sie z Annerem Osberikiem, przywodca Sulkarczykow, kupcow-zeglarzy, dla ktorych po upadku ich miasta macierzystym portem stal sie Es. Zamierzano z Gormu uczynic baze. Ale ludzie nadal stronili od wyspy, z wymarlym miastem Sipparem, gdzie Strazniczki Estcarpu na zawsze zamknely dostep do kolderskiej twierdzy, aby nikt nie wykorzystal w zlym celu ogromnej wiedzy przybyszow z innego swiata. Ojciec Annera zginal w Sulkarze, a jego nienawisc do Kolderczykow i ich sprzymierzencow byla gleboka jak morze i tak rozlegla jak jego wiedza o wiatrach i pradach morskich. Jezeli Anner, tak jak inni Sulkarczycy, nie potrafil - wzorem czarownic z Estcarpu - kontrolowac sztormow, to nie lekal sie ich i zeglowal po morzach przy najgorszej pogodzie! Juz od dawna i on, i inni Sulkarczycy domagali sie od wladz Estcarpu wystapienia przeciw wspolnemu wrogowi. Planowana niebezpieczna gra - z zamkiem nadmorskich rozbojnikow jako przyneta - powinna przypasc im do gustu. Realizacja planu byla w pelnym toku, pozostalo juz tylko ustalenie daty ataku. Simon lezal na skraju stromej skuly, uwaznie obserwujac okolice przez soczewke z przezroczystego kwarcu - miejscowy odpowiednik polowej lornetki. Chociaz niebo sie zachmurzylo, nie bylo mgly, ktora przeslanialaby widok na okragle mury obronne i dwie wysokie wieze zamku Verlaine. Niedaleko od brzegu morza widzial wyraznie jedna z ostrych jak kly raf, na ktorych rozbijaly sie zwabione przez nadmorskich rozbojnikow statki. Zgodnie z planem wlasnie tam mial rozbic sie Wrak obsadzony przez ludzi Annera. Rafa ta byla na tyle oddalona od zamku, zeby odciagnac zaloge daleko od murow obronnych, lecz znajdowala sie dostatecznie blisko brzegu, aby wyprawa po oczekiwane lupy nie wydala sie zbyt ryzykowna. Szare niebo i wilgoc w powietrzu zapowiadaly sztorm, ale do ataku na zamek konieczna byla kontrola nad zywiolami. Simon lustrowal teren, ale myslami byl daleko. Jaelithe promieniujac radoscia udala sie do zamku Es do Strazniczek, mimo wszystko byla czarownica. Dotad jednak nie otrzymal od niej wiesci, ani listownie, ani za posrednictwem telepatii. Chwilami wydawalo mu sie, ze tygodnie spedzone wspolnie w Poludniowej Straznicy to tylko sen, ze nigdy nie zrealizowaly sie jego najskrytsze marzenia, o istnieniu ktorych dowiedzial sie dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy wzial w ramiona kochana kobiete. Dzieki Jaelithe odkryl kraine ponad ziemia i gwiazdami, ponad wlasnym jestestwem - lecz dotrzec do niej mozna bylo tylko we dwoje. Strach przed utrata Jaelithe, obawa przed rozstaniem na zawsze, gnebily go coraz bardziej. Nie, nie mogl dopuscic, oby te uczucia zawladnely nim calkowicie, gdyz tak jak Koris moglby porzucic wszystkie obowiazki, aby udac sie na poszukiwanie ukochanej kobiety. A czasu mieli tak niewiele! "Musimy uderzyc tej nocy" - pomyslal chowajac soczewke do wewnetrznej kieszonki pasa. Przed wyjazdem do stolicy Jaelithe przekazala mu wszystko, co wiedziala o podziemnych tunelach prowadzacych do Verlaine. Minionej nocy Simon wraz z Ingvaldem i Durstanem zszedl do jaskini, z ktorej braly poczatek owe tunele. Odkryli tam zrujnowany oltarz zbudowany ku czci bogow, ktorych wyznawcy dawno obrocili sie w proch. Wszyscy trzej odczuli uciskiem w gardle obecnosc nieznanej mocy, ktora nadal trwala w jaskini. Simon, jako szczegolnie wrazliwy na zjawiska paranormalne, najwyzszym wysilkiem woli opanowal drzenie calego ciala. Wielu roznorodnych sil nadprzyrodzonych uzywano w przeszlosci na tym ponurym ladzie bardzo starego swiata. Simon zsunal sie z wystepu skalnego, sluzacego mu za punkt obserwacyjny i zszedl do kotlinki, gdzie trzej zwiadowcy ze strazy granicznej i jeden z sokolnikow siedzieli ze skrzyzowanymi nogami, jakby chcieli sie ogrzac przy ognisku, ktorego nie smieli rozpalic. -Czy sa jakies wiesci? - zapytal, chociaz pomyslal, ze to pytanie jest pozbawione sensu. Przeciez, gdyby Jaelithe wrocila, wiedzialby o tym. Ale jeden ze zwiadowcow, mlody chlopiec w skorzanym odzieniu i kolczudze zwiadowcy poderwal sie i powiedzial: - Jest wiadomosc od seneszala, panie. Kapitan Osberic donosi, ze statek gotow do drogi. Spusci go na wode na dany sygnal, ale nie wie, jak dlugo utrzyma sie sprzyjajacy wiatr. Simon rowniez nie wiedzial. Jaelithe nie wrocila... Musza wiec zaryzykowac i zaatakowac Verlaine podczas prawdziwego sztormu, nie kontrolowanego za pomoca czarow. Powinni uczynic to dzis wieczorem lub jutro rano. W gorze nad nimi rozlegl sie przenikliwy ptasi okrzyk i czarno-bialy sokol, oczy i uszy sokolnika Unkara, znizyl lot i usiadl na reku swego pana. -Seneszal nadjezdza - zameldowal Unkar. Simon nigdy nie mogl zrozumiec wiezi laczacej sokolnikow z ich ptakami, lecz wieloletnie doswiadczenie nauczylo go, ze zwiad prowadzony za pomoca tresowanych sokolow byl znacznie bardziej efektywny, a uzyskane informacje o wiele dokladniejsze niz te, ktore zdobywali najbardziej doswiadczeni zwiadowcy. Seneszal krazyl w poszukiwaniu zdobyczy i tym razem Simon bedzie musial sie zgodzic na jego nalegania. Ale gdzie byla Jaelithe? Mimo nieksztaltnej budowy ciala Koris poruszal sie bardzo zrecznie - jak przystalo na doswiadczonego zolnierza. Mial na sobie kolczuge, na glowie - uskrzydlony helm, chociaz topor bojowy, ktory zabral z grobowca legendarnego boga-ptaka Volta, byl zawiniety w podrozny plaszcz. Jego przystojna twarz, tak nie pasujaca do nieforemnego ciala, miala ponury i zaciety wyraz. -Atakujemy dzis w nocy! Anner mowi, ze fale i wiatr beda nam sprzyjac. Nie moze obiecac, ze tak bedzie pozniej. - Zawahal sie i dodal sciszonym glosem: - Z polnocy nie ma zadnej wiesci. -Niech tak bedzie! Przekaz wiadomosc o ataku, Waldisie. Ruszamy o zmroku - rozkazal Simon. Chlopiec zniknal wsrod skal szybko jak strzala. W waskim otworze helmu o ksztalcie ptasiej glowy ukazala sie twarz Unkara. - Wkrotce bedzie padalo. Deszcz rowniez nam pomoze. Do zobaczenia o zmroku, Strazniku Poludniowej Granicy - dorzucil Z sokolem na reku Unkar poszedl w slad za Waldisem, aby przyprowadzic swoich ludzi na wyznaczone miejsce. Tego dnia nie ogladali zachodu slonca - chmury calkiem zaslonily niebo. Fale stawaly sie coraz wieksze. Juz wkrotce Osberic wypusci na morze swoj statek-pulapke. Rozbojnicy z Verlaine mieli trzy punkty obserwacyjne - dwa na rafach, trzeci na centralnej wiezy zamku. W sztormowa pogode na pewno wszystkie zostana obsadzone przez ludzi Fulka. Ci z posterunkow na rafach nic nie zobacza, ale z wiezy mozna bylo takze obserwowac i ten teren, po ktorym mieli przejsc zolnierze Estcarpu. Dlatego Simon niepokoil sie, chociaz uprzednio wszyscy dokladnie zapoznali sie z kazdym zalamaniem terenu, w ktorym mogliby sie ukryc. Ulewny deszcz zapewnilby im dodatkowa oslone. Ale sztormowy wiatr poczal wiac, zanim sie rozpadalo. Dlatego tylko pod oslona mroku straznicy graniczni i sokolnicy dotarli do jaskini. Nagle cos zablyslo w ciemnosciach i Simon uslyszal pelen zaskoczenia okrzyk Korisa. Ostrze bojowego topora Volta jasnialo jak latarnia. Simon czul, jak rosnie natezenie nieznanej energii, emanujacej ze zrujnowanego oltarza, energii, ktorej nie umial opisac, lecz obawial sie jej instynktownie. -Swiatlo walki! - Koris rozesmial sie niewesolo. - Dziekuje ci, Volcie, za te dodatkowa laske! -Idz naprzod! - rozkazal Simon. - Sam nie wiesz, jakie sily mozesz tu obudzic za posrednictwem tego topora. Szybko znalezli wejscie do podziemnego tunelu. Miejsce to bylo tak naladowane elektrycznoscia, ze Simon czul mrowienie w calym ciele. Swiatlo podroznych latarni oswietlalo sciany tunelu pokryte tlustymi smugami wilgoci, z kazdym krokiem powietrze stawalo sie coraz ciezsze, przesycone wonia zgnilizny i plesni. Pod ich stopami podloga wibrowala zgodnie z rytmem uderzajacych o skaly fal. Dotarli wreszcie do schodow, gdzie srebrzyste slady przecinaly sie i krzyzowaly na kamieniach, jakby od niezliczonych pokolen ogromne nagie slimaki urzadzily tu sobie gosciniec. Szli wciaz wyzej i wyzej. Wiedza Jaelithe oparta na jednym pospiesznym przebyciu ktoregos z tuneli byla powierzchowna. Simon zapragnal obecnosci Loyse, ktora odkryla i zbadala caly ten labirynt tajemnych przejsc i moglaby wskazac im wlasciwa droge do wnetrza zamku. Musza jednak zadowolic sie posiadanymi informacjami: tunel, ktorym teraz szli, prowadzil do komnaty w jednej z wiez, dawnej komnaty Loyse. Stamtad sprobuja zdobyc fortece Fulka od srodka - pod warunkiem, ze wiekszosc garnizonu bedzie zajeta gdzie indziej. Simon przestal liczyc stopnie. Nadal pietrzyly sie przed nimi, ale mieli przed soba komnate Loyse. Od strony tunelu drzwi komnaty byly zamkniete na zwykla zasuwe. Na szczescie budowniczy nie zamaskowal uchwytu. Simon pociagnal za galke do dolu i owalne drzwi sie otworzyly. W komnacie panowal mrok. W swietle latarni dostrzegli ubozuchne wyposazenie - loze z baldachimem i dwa kufry na odziez, jeden u stop loza, drugi pod waskim jak szczelina oknem, za ktorym wyl sztormowy wiatr. -Sygnal! - Simon nie potrzebowal wydawac tego rozkazu. Jeden z gwardzistow Korisa wskoczyl na stojacy pod oknem kufer i otworzyl okiennice. Wtedy w umowiony sposob jednoczesnie rozblysly wszystkie latarnie, dajac Annerowi Osberikowi sygnal do rozpoczecia akcji. Teraz musieli czekac, az sygnal o rozbiciu sie rzekomego statku kupieckiego obudzi zaloge zamku. Czas oczekiwania dluzyl sie wszystkim niemilosiernie. Dwa male oddzialy, jeden pod wodza Ingvalda, drugi - Unkara, powrocily do tunelu, aby lepiej zbadac otoczenie. Unkar zameldowal o odkryciu innych drzwi, prowadzacych do pustej sypialni - mieli wiec zapewniona druga droge odwrotu. Simon w myslach, dla zabicia czasu, wyliczal wszystkie okolicznosci, ktore mogly pokrzyzowac ich plany. Fulk byl przygotowany do odparcia ataku z zewnatrz: jak odkryli niedawno, mial swoich zwiadowcow na pobliskiej przeleczy. Lecz wedlug slow Loyse nikt w zamku nie wiedzial o istnieniu systemu podziemnych tuneli. -No, nareszcie... - ktos w poblizu odetchnal z ulga, gdy ku zaskoczeniu wszystkich tuz nad ich glowami wybuchla glosna wrzawa. -To jest to! Sygnal o rozbiciu statku! To wypedzi te szczury z nor! - Koris w podnieceniu chwycil Simona za ramie, potem puscil je i rzucil sie ku drzwiom komnaty. NOC W KARSIE Cierpliwosc, tutaj niezbedna byla cierpliwosc. Dawno temu Loyse nauczyla sie byc cierpliwa. A teraz cierpliwosc musi jej pomoc bronic sie przeciwko uczuciu dlawiacego za gardlo strachu i paralizujacej cale cialo paniki. W tej beznadziejnej sytuacji jej jedynymi atutami byly cierpliwosc, opanowanie i przytomnosc umyslu.Spokoj panowal w komnacie, w ktorej wreszcie pozostawiono ja sama. Nie potrzebowala wstawac z krzesla, aby upewnic sie, ze zamknieto starannie zarowno drzwi, jak i okiennice. Zerwano nawet zaslony znad loza, aby nie zrobila sobie nic zlego. Ale ona wcale nie miala takich zamiarow - wrecz przeciwnie. Na ustach Loyse zagoscil blady usmiech, lecz nagly blysk w jej oczach nie byl oznaka rozbawienia. Czula sie bardzo zle i w sytuacji, kiedy od czasu do czasu cala komnata wokol niej zdawala sie obracac z oszalamiajaca szybkoscia, nie mogla myslec logicznie. Na pokladzie statku, ktory wiozl ja do Karstenu, dreczyly ja mdlosci, a potem od dluzszego czasu nic nie miala w ustach. Od jak dawna? Zaczela jak dziecko liczyc na palcach, po kolei zaginajac je, usilujac przypomniec sobie kazdy miniony dzien. Od trzech, czterech, a moze pieciu dni? Na zawsze wryla sie w jej pamiec twarz ciemnowlosej kobiety, ktora przybyla do niej do zamku Es z jakas wiadomoscia. Ale jaka? Loyse usilowala przypomniec sobie dokladnie tamto spotkanie. Strach mocniej scisnal ja za gardlo, kiedy zrozumiala, ze owe zaniki pamieci nie byly rezultatem choroby morskiej i szoku wywolanego porwaniem, ale swiadomej blokady pamieci, ktora nie miala nic wspolnego z jej stanem zdrowia czy uczuciami. Tamta kobieta... nazywala sie Bethora! Ogarnela ja radosc, gdy przypomniala sobie imie nieznajomej. To wlasnie Bethora naklonila ja do opuszczenia Es. Przekazala Loyse jakas wiadomosc... Ale co to byla za wiadomosc i od kogo? Dlaczego, w takiej tajemnicy przed wszystkimi wyjechala z Es z Bethora? Niejasno przypominala sobie jazde lesnym traktem, pozniej szalejaca w nocy burze, podczas ktorej kryly sie wsrod skal. A potem, potem lake, lagodnie opadajaca ku morzu, gdzie dlugo czekaly. Dlaczego? Dlaczego przez caly czas nie czula niepokoju, zadne przeczucie nie ostrzeglo jej przed niebezpieczenstwom? Czy rzucono na nia czar? Czy jej zachowaniem kierowala czyjas wola, wola osoby wladajacej moca czarodziejska? Nie, nie mogla w to uwierzyc! Czarownice z Estcarpu byly jej przyjaciolkami, nie wrogami. Teraz kiedy zdolala usystematyzowac te fragmentaryczne wspomnienia, Loyse zrozumiala, ze Bethora dzialala wtedy w pospiechu i zachowywala sie jak uciekinier na terytorium wroga. Czy i Karsten mial swoje czarownice? Loyse przycisnela lodowato zimne dlonie do pobladlych policzkow. To niemozliwe! W Karstenie nie bylo czarownic od czasu masakry wszystkich przedstawicieli Starej Rasy. A przeciez nie miala watpliwosci, ze uprowadzono ja za pomoca czarow na poklad statku, ktory uwiozl ja do Karstenu. Bylo tam cos wiecej, cos zwiazanego z postepowaniem Bethory. Cos bardzo waznego... Gryzac palce, walczac z uczuciem mdlosci i zawrotami glowy, Loyse usilnie starala sie przypomniec... W koncu ujrzala oczami duszy taka scene: Bethora krzyczala - najpierw blagalnie, potem z gniewem i rozpacza - chociaz Loyse zapamietala raczej ton jej glosu niz slowa. A potem jeden z mezczyzn, ktorzy przyplyneli statkiem, niedbalym ruchem wbil jej w piers swoj miecz. Bethora cofnela sie, zacisnela rece na rekojesci miecza tak mocno, ze jego wlasciciel nie mogl wyrwac go z rany. Potem padl jakis rozkaz i inny mezczyzna pochylil sie nad cialem Bethory, poszperal w jej podroznej tunice i wyprostowal sie, trzymajac w zacisnietej dloni jakis przedmiot. Loyse nie dostrzegla, co to bylo. Bethora wydala ja w rece Karstenczykow, a ci odplacili jej za to smiercia. Ale do uprowadzenia Loyse z Estcarpu Bethora uzyla jakiejs nie znanej corce Fulka broni. Zreszta zastanawianie sie, w jaki sposob tego dokonano, nie mialo zadnego sensu. To sie juz stalo... Loyse z wysilkiem odjela dlon od ust i oparla na kolanie. Znajdowala sie w Karsie, w rekach Yviana. Jesli przyjaciele z Estcarpu starali sie ja odnalezc, mogli tylko snuc przypuszczenia, dokad zostala uprowadzona. Co sie zas tyczy uwolnienia jej stad... Do pokonania Karstenczykow nalezaloby zmobilizowac cala armie, taka armie, jakiej Estcarp nie mogl wystawic na polu bitwy. Loyse wielokrotnie przysluchiwala sie posiedzeniom rady wojennej i wiedziala, w jak niebezpiecznej sytuacji znajdowal sie Estcarp. Jesli dowodztwo armii ogoloci kraj z zolnierzy, aby zaatakowac Karsten, z polnocy na Estcarp uderza Alizonczycy. Kiedys w Verlaine byla zupelnie sama, miala przeciw sobie cala potege swego ojca i zadnych przyjaciol wsrod mieszkancow tej smaganej przez morskie fale twierdzy. Teraz znow byla sama wsrod wrogow. Gdyby tylko ustaly mdlosci i zawroty glowy - moglaby wtedy myslec w sposob bardziej logiczny i klarowny. Ale wystarczyl tylko jeden ruch, a podloga pod jej zakurzonymi butami do konnej jazdy zdawala sie unosic i opadac, kolysac jak poklad tamtego statku. Drzwi otwarly sie, w ciemnosci rozblyslo jaskrawe swiatlo przenosnej lampy oslepiajac na chwile Loyse. Musiala zmruzyc oczy, aby dojrzec przybyszow. Byly to trzy kobiety, dwie w liberii domu ksiazecego - jedna trzymala w reku lampe, druga - tace z jedzeniem. Ale kim byla ta trzecia kobieta o wysmuklej sylwetce, z zarzuconym na glowe i ramiona szalem, zaslaniajacym twarz...? Sluzace postawily na stole lampe i tace i odeszly, zamykajac za soba drzwi. Dopiero wowczas trzecia kobieta podeszla ku swiatlu, zsunela z glowy szal i spojrzala Loyse w oczy. Byla wyzsza niz dziewczyna z Verlaine i bardzo piekna. Na Jurnych wlosach, ulozonych w wymyslna fryzure, nosila siatke, ozdobiona drogimi kamieniami. Klejnotow miala na sobie zreszta wiecej - naszyjnik, pasek, na ramionach bransolety nalozone na obcisle rekawy, pierscienie na palcach obu rak. Sprawialo to wrazenie, ze wlozyla wszystkie posiadane ozdoby, aby oniesmielic patrzacego. Ale kiedy Loyse spojrzala w spokojne oczy i na pogodna twarz nowo przybylej, pomyslala, ze ta piekna kobieta nosila cenne ozdoby, poniewaz tego wlasnie od niej oczekiwano. Dla spotkania z "ksiezna" Karstenu kochanka Yviana nie musiala poprawiac swego samopoczucia i wkladac na siebie wszystkich tych kosztownych blyskotek. Teraz podeszla do stolu, wziela lampe w iskrzaca sie pierscieniami dlon i uniosla ja do gory, bezceremonialnie mierzac Loyse wzrokiem. To zabolalo, ale dziedziczka Verlaine nie dala nic po sobie poznac. Loyse nie mogla rownac sie uroda z tamta kobieta. Nie mogla tez byc dumna ze swej inteligencji, gdyz pani Aldis slynela ze zrecznych intryg w metnym bajorze, jakim byl dwor Yviana. -Musisz byc czyms wiecej, niz wskazuje na to twoj wyglad - Aldis pierwsza przerwala milczenie. - Tylko jest to bardzo gleboko ukryte, wasza wysokosc - dodala drwiaco. Trzymajac nadal w reku lampe, Aldis zlozyla pelen gracji uklon: - Kolacja na stole, wasza wysokosc. Racz laskawie posilic sie. Bez watpienia dania, ktore ci ostatnio podawano, po tym jak zmuszono cie do przerwania glodowki, nie nalezaly do najsmaczniejszych. Aldis ponownie postawila lampe na stole i odsunela krzeslo. Cale jej zachowanie bylo pelnym subtelnej pogardy nasladownictwem szacunku okazywanego przez sluzaca swej pani. Loyse nic nie odpowiedziala i nie ruszyla sie z miejsca. totez Aldis udajac zaklopotanie, polozyla palec na ustach, a potem usmiechnela sie. -Och, wydaje sie, ze jeszcze nie zostalam przedstawiona waszej wysokosci, prawda? Nazywam sie Aldis i mam zaszczyt powitac cie w twoim miescie Karsie, gdzie wszyscy od tak dawna czekali na ciebie. A teraz, czy wasza wysokosc raczy zjesc kolacje? -Czy nie jest to raczej twoje miasto Kars? - Loyse nie zaakcentowala zadnego ze slow, zapytala tak naiwnie i prostodusznie, jak mogloby uczynic to dziecko. Pomyslala, ze bedzie dobrze, jesli kochanka Yviana uzna jego zone, zmuszona do zawarcia tego malzenstwa, za niezbyt rozgarnieta. Aldis usmiechnela sie promiennie: - To tylko zlosliwe pomowienia i plotki, ktore nigdy nie powinny dotrzec do uszu waszej wysokosci. Kiedy brak gospodyni, musi byc ktos, kto dopilnuje, aby wszystko zostalo wykonane zgodnie z wola jego ksiazecej wysokosci. Pochlebiam sobie, wasza wysokosc, ze znajdziesz tu niewiele rzeczy, ktore zechcesz zmienic. Czy byla to grozba, czy ostrzezenie? Jesli jedno lub drugie, zostalo wypowiedziane lekkim tonem, bez nacisku na zadne ze slow. Ale Loyse wiedziala, ze Aldis nie miala najmniejszej checi zrzeczenia sie wladzy, jaka tu posiadala, na rzecz zony poslubionej ze wzgledu na racje stanu. -Wiesc o twojej smierci byla ciezkim ciosem dla jego ksiazecej wysokosci - mowila dalej Aldis. - Kiedy z radoscia oczekiwal przybycia malzonki, przyszly wiesci o otwartym oknie na wiezy tuz nad morska otchlania i o strzepku sukni slubnej na skalach. Mysl, ze wolalas smierc w morskich falach od jego ramion, dreczyla naszego pana przez wiele nocy. A jak wielka odczul ulge, gdy doniesiono mu, ze Loyse z Verlaine zyje, chociaz te wiedzmy z polnocy rzucily na nia czar i trzymaja jako zakladniczke. Ale teraz wszystko jest znow w porzadku, prawda? Jestes w Karsie, a wiele setek mieczy stanowi bezpieczna tarcze, oslaniajaca cie przed wrogami. Tak wiec mozesz spokojnie zjesc kolacje, a potem odpoczac, wasza wysokosc. Niedaleki jest bowiem czas, kiedy powinnas wygladac jak najpiekniej, aby ucieszyc oczy twego malzonka. - Aldis drwila teraz otwarcie. - Kocie pazury - wysunely sie, by zranic mocniej. Aldis uniosla pokrywki z polmiskow i zapach jedzenia przyprawil Loyse o silny zawrot glowy. Nie pora byla teraz im okazywanie dumy czy nieposluszenstwa. Przesunela reka po oczach jak dziecko, kiedy przestaje plakac i wstala trzymajac sie slupa baldachimu, aby nie upasc. Chwiejnie dotarla powoli do stolu i osunela sie na krzeslo. -Biedne dziecko! Naprawde jestes bardzo wycienczona... Jednak Aldis nie uczynila najmniejszego ruchu, by jej pomoc, i Loyse byla jej za to wdzieczna. Tylko gdzies gleboko jakas mala czesc jej umyslu plonela gniewem na mysl, ze tamta kobieta obserwowala, jak Loyse musiala uzyc obu rak, aby podniesc puchar do ust, zdradzajac w ten sposob wlasna slabosc. Ale obecnosc Aldis i jej zachowanie przestalo miec dla Loyse jakiekolwiek znaczenie. Teraz musiala wzmocnic slabnace sily, przywrocic jasnosc mysli. Przybycie Aldis moglo miec jakies nastepstwa, chociaz Loyse nie mogla jeszcze przewidziec, jak wplynie to na jej dalsze losy. Wypila nieco wina i poczula, jak dobroczynne cieplo rozchodzi sie po calym ciele. Odstawila puchar. Nie chciala, aby wino zacmilo jej umysl. Przysunela do siebie talerz z zupa i zaczela jesc, rozkoszujac sie smakiem. Ksiaze Yvian mial dobrych kucharzy. Loyse jedzac z przyjemnoscia kolacje mimo woli sie odprezyla. -To dzik w czerwonym winie - powiedziala z usmiechem Aldis. - Jest to danie, ktore czesto bedziesz jadala, pani, poniewaz nasz pan bardzo je lubi. Jappon, szef kuchni, przygotowuje je po mistrzowsku. Ksiaze pan oczekuje od nas, ze bedziemy pamietac o jego upodobaniach i uprzedzeniach i brac je pod uwage. Loyse przelknela jeszcze lyk wina. -Wino z dobrego rocznika - zauwazyla, starajac sie mowic tak samo lekkim tonem jak Aldis. - Wydaje sie, ze twoj ksiaze lubi dobre wina. Chociaz moglabym sadzic, ze bardziej smakuja mu wina podawane w karczmach, tam bowiem skosztowal wina po raz pierwszy... Aldis usmiechnela sie slodko: - Nasz ksiaze i pan nie przejmuje sie aluzjami do jego nieco, powiedzmy, niezgodnych z panujacymi zwyczajami poczatkow wladzy w ksiestwie, do tego, ze zdobyl Karsten dzieki sile swego miecza... -I poparciu najemnych zolnierzy - rownie slodko wtracila Loyse. -I lojalnosci zwolennikow - zgodzila sie z nia Aldis. - Jest z tego dumny i czesto mowi o tym w towarzystwie. -Ten, kto pnie sie ku wyzynom, musi pilnie patrzec pod nogi. - Loyse rozlamala na dwoje kromke chleba z mielonych orzechow laskowych i zaczela delikatnie ogryzac skorke. -Ten, kto wznosi sie na wyzyny, bardzo dba o to, aby prowadzila tam wygodna droga. Nauczyl sie niczego nie pozostawiac przypadkowi, bo Fortuna jest kaprysna - odparowala Aldis. -A madrosc musi rownowazyc sile - odparla Loyse, cytujac ludowe przyslowie. Jedzenie poprawilo jej samopoczucie, ale nie mogla oslabic czujnosci. Yvian to nie tepy zoldak, ktorego latwo oszukac. Rzeczywiscie zdobyl wladze w Karstenie zarowno dzieki swej inteligencji, jak i sile oddanych mu najemnych wojsk. A ta Aldis... Stapaj ostroznie, Loyse, uwazaj na najcichszy szelest lisci pod stopami... -Jego ksiazeca wysokosc swietnie daje sobie rade we wszystkich dziedzinach: w walce, w sali rady i... w lozu. Jego cialo nie jest zdeformowane... Na dzwiek ostatnich slow Loyse na moment zesztywniala. Miala slaba nadzieje, ze Aldis tego nie zauwazyla, choc bylo to malo prawdopodobne. Jej watpliwosci rozproszyly dalsze zawoalowane aluzje w slowach kochanki Yviana: -W Karsie kraza opowiesci o wielkich czynach dokonanych na polnocy przez pewnego wstretnego, pokracznego prostaka, ktory wymachuje skradzionym toporem bojowym... -Ach tak? - Loyse ziewnela raz, a potem drugi. Jej zmeczenie nie bylo udane. - Ludzie zawsze lubili strzepic sobie jezyki. Zjadlam juz, czy teraz moge polozyc sie spac? -Wasza ksiazeca wysokosc mowi jak ktos, kto uwaza sie za wieznia. Jestes przeciez wszechwladna pania w Karsie i w calym Karstenie! -Zapamietam to dobrze. Ale mysl o tym, choc tak podnoszaca na duchu, nie cieszy mnie tak bardzo, jak perspektywa kilku godzin odpoczynku. Zycze ci dobrej nocy, moja pani Aldis. Aldis usmiechnela sie, uklonila i odeszla. Ale nic nie zagluszylo dzwieku, ktorego Loyse oczekiwala: zgrzytu klucza w zamku. Formalnie byla wszechwladna pania w Karsie, w rzeczywistosci wiezniem w tej komnacie, do ktorej klucz miala inna kobieta. Loyse zagryzla dolna warge, zastanawiajac sie, co z tego moze wyniknac. Rozejrzala sie badawczo wokol. Posrodku, jak to w palacowych sypialniach, na podwyzszeniu stalo loze z odsunietymi kotarami. Komnata miala dwa okna, ale kiedy Loyse otworzyla okiennice, odkryla za nimi metalowa siatke. Mogla wsunac w nia palce i tyle. I te droge do wolnosci miala zamknieta. Przy przeciwleglej scianie stal kufer na nim jakies szaty, ale dziewczyna tylko musnela je spojrzeniem. Byla bardzo zmeczona, pragnela tylko odpoczynku. Przedtem jednak podjela sie pewnego zadania, lecz gdy je wykonala, ledwo trzymala sie na nogach. Musi sie przespac, ale nikt jej nie zdola zaskoczyc, gdyz zabarykadowala stolem drzwi komnaty. Mimo ogromnego oslabienia i wycienczenia Loyse nie mogla usnac i lezala patrzac na drewniana rame podtrzymujaca baldachim i kotary. Nie zgasila lampy i w jej jasnym swietle widziala kazdy zakamarek komnaty. W przeszlosci kilkakrotnie odczuwala podobny niepokoj - najsilniej w swiatyni zapomnianej rasy, tam gdzie tajemne przejscia z Verlaine wychodzily na brzeg morza. Podziemne przejscia Verlaine... Przez chwile wydalo sie jej, znow czuje ich wilgotny, drazniacy nozdrza zapach. To czary! Mozna je wyczuc, gdy sie juz raz mialo z nimi do czynienia. Gleboko wciagnela powietrze do pluc. Nie znala wszystkich sekretow Estcarpu i tylko raz miala w nich swoj udzial, wlasnie tu, w Karsie, kiedy razem z Jaelithe staraly sie zdobyc przydatne panstwu czarownic informacje. Gdzies wiec w okolicy mogli nadal przebywac agenci Rady Strazniczek z Estcarpu. Loyse zacisnela dlonie. Gdyby tylko miala choc czastke czarodziejskiej mocy! Gdyby mogla za pomoca telepatii zawolac o pomoc i gdyby uslyszal ja ktos z przyjaciol! Pragnela tego goraco, wolajac bezglosnie - nie o pomoc, bo to bylo niemozliwe do zrealizowania, ale o moralne wsparcie, o zapewnienie, ze nie jest zupelnie sama na swiecie. Kiedys byla bardzo samotna, ale potem spotkala Jaelithe i Simona, wysokiego cudzoziemca, ktoremu ufala instynktownie i... i Korisa. Slaby rumieniec zabarwil jej policzki, kiedy przypomniala sobie szydercze uwagi Aldis. Pokraczny, wstretny... To nieprawda. Nieprawda! Koris byl mieszancem, mial w zylach krew dwu calkowicie odmiennych ras i to odbilo sie na jego wygladzie. Po matce, kobiecie ze starozytnego ludu Toranczykow, odziedziczyl krepe, potezne cialo, a piekna glowe - po ojcu, wladcy Gormu. Ale on jeden, ze wszystkich mezczyzn, jakich spotkala, zawladnal jej sercem. Pokochala go od pierwszego spotkania, tu w Karsie, kiedy wraz z Simonem w przebraniu najemnych zolnierzy przybyli na wezwanie Jaelithe. Przybyli na wezwanie... Ale przeciez sama nie miala zdolnosci telepatycznych! Jeszcze raz Loyse sprobowala przelamac wewnetrzna tame. Byla pewna, ze wyraznie wyczuwa obecnosc czarow lub czegos bardzo podobnego. Obecnosc nieznanej sily draznila jej skore, sprawiala, ze czekala w napieciu. Loyse zeslizgnela sie z loza, podeszla do drzwi i zaczela odsuwac stol. Gleboko w niej samej cos, co nie uleglo dzialaniu tajemniczej sily, sprzeciwialo sie narzucaniu obcej woli. Cofnela sie do nog loza i stanela naprzeciw drzwi. Klucz zgrzytnal w zamku i ciezkie drzwi sie otworzyly. To znowu Aldis! Przez chwile Loyse odprezyla sie. Ale potem spojrzala tamtej w twarz. Bylo to niby to samo piekne oblicze, a jednak zupelnie inne! Loyse nie potrafila powiedziec, co sie zmienilo - wyraz twarzy pozostal bez zmian, ten sam lekko drwiacy usmiech blakal sie po wdziecznie zarysowanych wargach... Tylko czula, wiedziala, ze nie jest to ta sama Aldis. -Boisz sie - nawet glos byl podobny, lecz nie identyczny. - I slusznie, wasza wysokosc. Nasz pan nie lubi, by krzyzowano jego plany, a ty, pani, kilkakrotnie splatalas mu paskudnego figla. Musi naprawde uczynic cie swoja zona, dobrze o tym wiesz, bo inaczej nie osiagnie zamierzonych celow. Nie sadze, aby sprawil ci przyjemnosc sposob, a jaki bedzie ubiegal sie o twoje wzgledy. Nie, nie wierze, ze znajdziesz w nim subtelnego kochanka, ktory postara sie o uzyskanie twojej zgody w tej sprawie! Poniewaz sprawiasz mi same klopoty, dam ci to, wasza wysokosc. Maly sztylet blysnal w powietrzu i upadl na loze tuz obok jej prawej reki. Raczej zabawka niz bron, odmienny od tych, ktore kiedys nosila u swego boku - ale mimo wszystko bron. -To zadlo dla ciebie - mowil dalej sobowtor Aldis, sciszywszy glos tak bardzo, ze Loyse z trudem rozumiala slowa. Zastanawiam sie, w jaki sposob zechcesz go uzyc, ksiezno Loyse z Verlaine, przeciw sobie czy komus innemu? Potem odeszla. Loyse patrzyla na ciezkie drewniane drzwi dziwiac sie, jak Aldis mogla zniknac za nimi tak szybko. Jak gdyby nie miala materialnego ciala, byla zludzeniem, iluzja. Iluzja! To zarowno bron, jak i sposob walki stosowany przez czarownice. Czy Aldis rzeczywiscie byla tu przed chwila, czy tez jakis agent Estcarpu usilowal w ten sposob pomoc wisniowi Yviana? Ale nie wolno jej ludzic sie nadzieja. Loyse odwrocila sie i spojrzala na loze, niemal pewna, ze sztylet znikl, ze takze byl zludzeniem. Ale nie. Lezal tam, trwaly i solidny w dotyku. Przygarnela go do piersi, gladzila rekojesc w ksztalcie prostego krzyza i dlugie waskie ostrze. A wiec miala go uzyc? Przeciw sobie - czy Yvinnowi? Wybor zdawal sie nie miec zadnego znaczenia dal Aldis lub jej sobowtora. FULK I NIE FULK! Simon stal na srodku schodow nasluchujac. Na dole toczyla sie zacieta bitwa - zolnierze Estcarpu i ich sprzymierzency oczyszczali z wrogow glowny korytarz zamku. Z daleka docieraly do niego bojowe okrzyki Sulkarczykow: - Sul! Sul!Wytezyl sluch, bo uslyszal na gorze jakis szmer. Gdzies na koncu tych schodow byl Fulk. A przyparty do sciany pan na Yerlaine mial przewage nad kazdym, kto chcialby stanac z nim do walki. To tam! Czy to zgrzyt metalu o kamien? Jaka niespodzianke przygotowywal Fulk swym przesladowcom? Przeciez to wlasnie ojca Loyse mieli pojmac, aby powiodl sie planowany atak na Karsten. A czas byl sprzymierzencem Fulka. Simon, stapajac ostroznie, szedl do gory, przyciskajac do sciany lewe ramie. Jak dotad wszystko szlo zgodnie z planem. Zaloga zamku od razu dostrzegla rozbity statek. Fulk kazal otworzyc brame i wyslal na brzeg swoich ludzi. Dzieki temu atakujacy niemal w calosci opanowali zamek, zanim pozostawiony tam nieliczny garnizon zorientowal sie, co sie dzieje. Ale zaloga Verlaine nie poddala sie - wrecz przeciwnie, walczyla jak ludzie, ktorzy maja odciete wszystkie drogi odwrotu, a przed soba bezlitosnych wrogow. Tylko przypadek sprawil, ze w wirze walki Simon znalazl sie na koncu glownego korytarza i spostrzegl uciekajacego mezczyzne bez helmu na glowie. Po dlugich, zlocistorudych wlosach rozpoznal Fulka. Pan na Verlaine zachowywal sie zupelnie inaczej niz we wszystkich opowiesciach, jakie o nim slyszal Simon. Nie staral sie skupic wokol siebie swoich ludzi i poprowadzic do zacietego ataku, lecz wymknal sie chylkiem i biegl co sil w nogach, az dotarl do tych wewnetrznych schodow. Simon, nadal czujac szum w uszach i zawroty glowy po ciosie, ktory zmusil go do wycofania sie z gaszczu walki, poszedl za Fulkiem. Byl pewny, ze znow uslyszal zgrzyt metalu o kamien. Czy pan na Verlaine przygotowywal jakas inna bron, znacznie bardziej skuteczna niz miecz czy topor bojowy? Schody skrecaly nagle w prawo - Simon widzial tylko podest, oswietlony slabym blaskiem okraglej lampy. Swiatlo zamigotalo. Simon szybko wciagnal powietrze do pluc. Gdyby lampa miala wkrotce zgasnac... Ale swiatlo pulsowalo regularnie, jak gdyby doplyw mocy urywal sie w jednakowych odstepach czasu. Simon zrobil jeden krok, potem drugi - i zatrzymal sie. Trzeci krok wyprowadzilby go na podest, a nie wiedzial, co moglo czekac na drugiej kondygnacji schodow. Jeden blysk, drugi - Simon spostrzegl, ze liczy migotania lampy. Nie mial watpliwosci, ze kazdy blysk wyczerpywal jej energie. Nigdy nie poznal tajemnicy okraglych lamp, lecz wiedzial, ze mozna regulowac ich jasnosc poprzez, delikatne stukanie w kamienna plyte, umieszczona pod kazda z nich. Same lampy nigdy nie wymagaly naprawy czy ladowania energia. I nikt w Estcarpie nie potrafil mu wyjasnic, na jakiej zasadzie dzialaly. Zapomniano o tym w ciagu stuleci, jakie uplynely od chwili, kiedy umieszczono je w murach zamku Es. Znowu blysk. Tym razem swiatlo bylo bardziej przycmione. Simon jednym ruchem wskoczyl na podest i oparl sie o sciane, trzymajac w reku gotowy do strzalu pistolet. Spojrzal w gore. Cztery lub szesc krokow i znajdzie sie w dlugim, waskim korytarzu. Na koncu schodow znajdowala sie barykada z mebli, pospiesznie sciagnietych z polozonych na gorze komnat. Czy czail sie tam Fulk, czekajac na pierwszego napastnika, ktory zblizylby sie do tego stosu krzesel i przewroconego stolu? Choc nie wiedzial dlaczego, zachowanie Fulka, krancowo odmienne od tego, co slyszal o panu na Verlaine, bardzo niepokoilo Simona. Tak postepuje czlowiek pragnacy zyskac na czasie. Ale po co? Caly garnizon zamku walczyl na dole. Fulk nie mogl wiec probowac sprowadzic posilkow. Nie, Fulk chcial uciec z zamku sam! Simon nie wiedzial, skad brala sie w nim pewnosc, ze tak jest, ale byl o tym przekonany. Czy wbrew temu, co kiedys powiedziala Loyse, jej ojciec znal jakies tajemne przejscie w murach i staral sie do niego dotrzec? Wrzawa na dole przycichla - zapewne wyrzynano juz ostatnich ludzi Fulka. Migotanie swiatla stawalo sie coraz slabsze. Potem Simon uslyszal jakis slaby odglos i tylko instynkt doswiadczonego zolnierza sprawil, ze rzucil sie w dol schodow. Oslepil go przerazliwie jasny blysk wybuchu. Zachwial sie na nogach i przetarl oczy. Co to bylo? Jaskrawe swiatlo eksplozji, ale zadnego dzwieku! Jaka sila zostala tam wyzwolona? Teraz z gory snuly sie smugi gryzacego dymu. Simon odkaszlnal, staral sie dojrzec, co dzialo sie wokol niego, lecz oczy, oslepione przez tamten blysk, nadal odmawialy mu posluszenstwa. -Simonie, kto tam jest? Rozlegl sie szybki tupot nog po schodach i Simon jak przez mgle dojrzal skrzydlaty helm. -Tam na gorze jest Fulk - odparl. - Ale miej sie na bacznosci... -Fulk! - Koris podtrzymal Simona ramieniem. - Co on tam robi? -Stara sie nam zaszkodzic jak moze, panie. - Simon uslyszal czyjes kroki, a potem poznal po glosie Ingvalda, -Spoznia sie na spotkanie z nami - zauwazyl ironicznie Koris. -Nie idzcie tam zbyt szybko... - Mgla przeslaniajaca Simonowi oczy zniknela i znow widzial wyraznie. Ale okragla lampa juz nie swiecila. Simon pobiegl schodami na gore, wyprzedzajac Korisa. Z barykady Fulka pozostalo kilka kawalkow zweglonego drzewa, kupa popiolu i ciemne smugi na scianach korytarza. Zaden odglos nie dochodzil ani z korytarza na dole, ani z komnat na gorze. Simon powoli szedl do gory. Nagle zza pierwszych drzwi doszly do niego slabe odglosy szamotaniny. Nim zdolal uczynic najmniejszy ruch, Koris z calej sily uderzyl toporem Volta w drzwi pierwszej komnaty. Drzwi ustapily. Okno naprzeciw nich bylo otwarte, zwisala z niego na zewnatrz dluga lina przytrzymywana od srodka przez ciezka skrzynie. Koris polozyl swoj topor na podlodze, pochwycil line i sila swych poteznych ramion poczal podciagac ja do gory. Simon z Ingyaldem podeszli do okna. Noc byla ciemna, lecz nie na tyle, by nie mogli obserwowac tego, co dzialo sie za oknem. Fulk zamierzal uprzednio opuscic sie na linie na polozony nizej dach. Teraz, mimo ciezaru jego ciala, lina szybko wedrowala z powrotem do gory i przekroczyla juz wysokosc, z ktorej byly pan na Verlaine moglby bezpieczni zeskoczyc na dach. Tylko ze... Przez krotka chwile Simon widzial majaczaca w mroku blada twarz Fulka. A potem uczepiony konca liny mezczyzna z wlasnej woli puscil line. Krzyknal cos pelnym przerazenia glosem, jak gdyby protestowal przeciw wlasnemu postepowaniu. Czyzby rzeczywiscie niemal do ostatniej chwili wierzyl, ze zdola bezpiecznie wyladowac? Z calym impetem uderzyl o dach i spoczal nieruchomo. Uniosl jedno ramie i znow je opuscil. -Jeszcze zyje - Simon siegnal po line. Nie rozumial dlaczego, ale czul, ze musi spojrzec Fulkowi w twarz. -Musze zejsc na dol - dodal przewiazujac sie w pasie lina. -Czy jest w tym cos wiecej, nizby sie wydawalo na pierwszy rzut oka? - zapytal Koris. -Jestem o tym gleboko przekonany. -Spusc sie wiec na dol. Ale uwazaj, bo waz nawet z przetraconym grzbietem ma w pysku pelne jadu kly. A Fulk nie ma zadnego powodu, aby pragnac, zeby jego wrogowie go przezyli. Simon przecisnal sie przez waskie okno i zawisl na linie. Koris wraz z Ingyaldem powoli opuscili go na dach. Wydobyl sie z petli, odrzucil na bok line i podszedl do lezacej nieruchomo postaci. Swiatlo podroznej latarni oswietlilo wyraznie nieruchome cialo. Simon uklakl i zobaczyl, ze mimo odniesionych obrazen Fulk z Verlaine jeszcze zyl. Przypadek sprawil, ze glowa rycerza-rozbojnika oparta byla na przedramieniu. Kiedy pochylil sie nad nim, Fulk z wysilkiem, powoli odwrocil glowe i ich spojrzenia sie spotkaly. Simonowi z zaskoczenia zaparlo dech w piersiach. Chcial glosno krzyknac, aby zaprotestowac przeciw temu, co zobaczyl w oczach Fulka: bol, nienawisc i cos jeszcze. Uczucie zupelnie obce ludziom, ktorych znal. Powiedzial glosno: - Kolder! - To wplyw Kolderczykow dojrzal w twarzy umierajacego mezczyzny. A przeciez Fulk nie byl jednym z "opetanych", zywych trupow, ktore Kolderczycy wysylali na pole walki, wiezniow pozbawionych duszy, przeksztalconych w taki sposob, aby mogla trwac w nich sila nadajaca im pozory zycia, sila, przed ktora instynktownie wzdrygal sie kazdy normalny czlowiek. Simon widzial juz kilkakrotnie "opetanych". Teraz zetknal sie z zupelnie nowym zjawiskiem, poniewaz osobowosc Fulka nie zostala calkowicie wymazana z jego mozgu: ta czesc, ktora czula bol i nienawisc, stawala sie silniejsza, druga, nalezaca do Kolderczykow - wyraznie slabla, zanikala. -Fulku! - Koris takze spuscil sie na dach i podszedl do Simona. - Jestem Koris... Fulk, z trudem poruszajac wargami, powiedzial slabym glosem: - Umieram... i ty tez umrzesz... szczurze blotny! Koris wzruszyl ramionami: - Jak umieraja wszyscy ludzie, Fulku. Simon pochylil sie nizej: - I jak umra rowniez ci wszyscy, ktorzy nie sa ludzmi! Nie wiedzial, czy zostal zrozumiany przez zanikajaca osobowosc Kolderczyka. Fulk znowu poruszyl wargami, jakby chcial cos odpowiedziec, ale tylko krew poplynela mu z ust. Usilowal uniesc wyzej glowe, po chwili jednak opadla bezwladnie, a oczy zmetnialy. Nie zyl. Ponad cialem Fulka Simon spojrzal na Korisa: - On byl sluga Kolderczykow - powiedzial spokojnie. -Alez... alez on nie byl "opetanym"! -Nie. ale mimo to sluzyl im. -Jestes tego pewny? -Tak jak jestem pewny mego ciala i umyslu. Nadal pozostal Fulkiem, lecz pod jakims wzgledem byl Kolderczykiem. -Co wiec takiego tu odkrylismy?! - Koris oczyma wyobrazni widzial dalsze okropnosci. - Jesli oni maja wsrod nas inne slugi poza "opetanymi"...! -Tak wlasnie jest - odparl ponuro Simon. - Chce powiedziec, ze Strazniczki musza sie o tym dowiedziec i to szybko! -Ale Kolderczycy nie moga zawladnac umyslem zadnego czlowieka nalezacego do Starej Rasy - zauwazyl Koris. -Miejmy nadzieje, ze nadal tak bedzie. Jednak Kolder byl tu i moze byc gdzie indziej. Na przyklad wsrod jencow... Koris znow wzruszyl ramionami: - Tych jest niewielu po ostatniej bitwie w glownym korytarzu, moze z tuzin. Zreszta to glownie zolnierze. Czy Kolderczycy wybieraliby takich na swoje slugi? Moze tylko na "opetanych". Fulk - tak. Bylby doskonalym pionkiem w ich grze. Obejrzyj tamtych i powiedz nam - jesli mozesz. Slonce przedostawalo sie przez waskie okno oswietlajac srodek stolu. Simon z trudem hamowal chwytajacy go za gardlo gniew. Naprzeciw niego siedziala kobieta o ostrych rysach twarzy. W siatce na zaczesanych do gory wlosach, w szarej sukni, ze zlozonymi na kolanach dlonmi. Na szyi miala klejnot czarownicy, metny, jakby zasnuty mgla - oznake urzedu i jednoczesnie bron stosowana na wojnie. Znal ja, chociaz nie moglby nazwac jej po imieniu, gdyz nie miala go zadna z czarownic. Imie bylo w Estcarpie najcenniejszym skarbem czlowieka. Jesli lekkomyslnie wyjawilo sie je niewlasciwej osobie, dawalo sie tym samym klucz do najskrytszej wewnetrznej twierdzy ewentualnemu wrogowi. -Taka jest wiec twoja ostateczna decyzja? - zapytal nie starajac sie zmiekczyc twardego tonu w glosie. Kobieta nie usmiechnela sie, a jej spojrzenie nadal odzwierciedlalo wewnetrzny spokoj. -To nie jest moja decyzja ani decyzja zadnej z nas, lecz prawo, zgodnie z ktorym wszystkie zyjemy, Strazniku Poludniowej Granicy. Jaelithe - tu Simonowi wydalo sie, ze uchwycil cien niesmaku w glosie czarownicy, kiedy wymowila imie jego zony - dokonala juz wyboru, od ktorego nie ma odwrotu. -Ale jezeli nadal potrafi poslugiwac sie moca czarodziejska, co wtedy? Nie mozesz zmienic tego faktu twierdzac goloslownie, ze to nie jest mozliwe! - wybuchnal. Czarownica nie wzruszyla ramionami, lecz Simon wyczul, ze w taki wlasnie sposob zareagowala na jego pelne gniewu slowa. Odpowiedziala mu tym samym spokojnym tonem: -Jezeli ktos przez wiele lat posiadal jakas cenna rzecz i uzywal jej wielokrotnie, cien tej rzeczy moze pozostac z nim przez pewien czas, nawet jesli sama rzecz bezpowrotnie zaginela. Jaelithe mogla zachowac jakies resztki dawnej mocy. Ale nie moze zadac zwrotu dawnego klejnotu ani znow stac sie jedna z nas. Mysle jednak, Strazniku Poludniowej Granicy, ze nie wezwales tutaj czarownicy tylko po to, zeby zaprotestowac przeciwko takiej decyzji - ktora , zreszta ciebie wcale nie powinna obchodzic. Znow zamknela sie ta bariera nie do przebycia pomiedzy czarownicami a tymi, ktorzy nie nalezeli do ich wspolnoty. Simon z trudem opanowal gniew, bo rzeczywiscie miala racje. Nie bylo teraz czasu na walke o prawa Jaelithe, musieli ulozyc plan dalszej akcji w Karstenie. Krotko i zwiezle wytlumaczyl jej, co nalezy uczynic. Skinela glowa. -Chodzi o zmiane postaci - dla kogo sposrod was? -Dla mnie, Ingvalda, Korisa i dziesieciu straznikow granicznych. -Musze zobaczyc tych, ktorych postac chcecie przybrac. - Wstala z krzesla. - Czy sa gotowi? -Mamy ich ciala... - powiedzial z wahaniem Simon. Na dzwiek tych slow zaden muskul nie drgnal w twarzy czarownicy. Stala spokojnie, czekajac, by wskazal jej droge. Ciala zostaly ulozone w samym koncu glownego korytarza - dziesieciu szeregowych czlonkow zalogi Verlaine, obok - zwloki oficera o pokrytej bliznami twarzy i zlamanym nosie, nieco na uboczu - cialo Fulka. Czarownica zatrzymywala sie kolejno przy wszystkich cialach, wpatrujac uwaznie w pobladle twarze, notujac w pamieci wszystkie znaki identyfikacyjne. To byl jej wlasny niezwykly dar i szczegolna umiejetnosc, bo chociaz kazda z jej siostr potrafila w razie potrzeby dokonac zmiany postaci, tylko ekspert w tej dziedzinie mogl podjac sie zmiany rysow twarzy. Kiedy podeszla do Fulka, przygladala mu sie znacznie dluzej niz pozostalym, pochylila nisko, badajac wzrokiem twarz. Po tych drobiazgowych ogledzinach zwrocila sie do Simona: -Masz calkowita racje, panie. W tym czlowieku bylo wiecej niz jego wlasny umysl, dusza i mysli. Byl tam Kolder... - to ostatnie slowo wymowila szeptem. - Czy odwazysz sie zajac jego miejsce, mimo ze byl on Kolderczykiem? Nasz plan opiera sie na podrozy Fulka do Karsu - odpowiedzial Simon. - A ja nie jestem Kolderczykiem... -Co moze bardzo latwo wykryc kazdy, kto im sluzy - ostrzegla. -Nie mam wyboru. Musze zaryzykowac. -Niech tak bedzie. Przyprowadz tutaj swoich ludzi dla dokonania zmiany postaci. Siedmiu i trzech. A wszystkich pozostalych odeslij z tego korytarza. Nikt i nic nie powinno przeszkadzac. Kiedy Simon wezwal ochotnikow, czarownica zajeta byla przygotowaniami. Na kamiennej podlodze narysowala dwie piecioramienne gwiazdy, z ktorych jedna czesciowo zachodzila na druga. W srodku kazdej gwiazdy umiescila przenosne piecyki, wydobyte z podroznego kuferka, ktory wniesli do korytarza Sulkarczycy z jej eskorty. Teraz uwaznie dozowala rozmaite proszki z calej baterii tubek i fiolek, mieszajac je razem w dwie kupki na kwadratowych, jedwabnych chustach, tkanych w skomplikowane wzory i linie. Nie mogli uzyc strojow zabitych, gdyz zdradzilyby ich plamy krwi i dziury czy rozdarcia. Ale w zamku pelno bylo roznych ubiorow, a poza tym zamierzali uzyc broni, pasow i wszystkich ozdob, jakie nosili zmarli, aby podobienstwo bylo calkowite. Wszystko to lezalo teraz z boku, w oczekiwaniu na koniec obrzedu. Czarownica wrzucila chusty wraz z ich zawartoscia do piecykow i zaczela cicho spiewac. Dym zakryl postacie obnazonych mezczyzn (do przeprowadzenia obrzedu musieli zrzucic z siebie szaty), z ktorych kazdy stal na jednym z ramion gwiazdy. Dym stawal sie coraz gestszy, wil sie dokola ich cial, przez co kazdemu wydawalo sie, ze nie istnialo nic poza miekka, wonna otoczka. A spiew zdawal sie wypelniac caly swiat, jak gdyby czas i przestrzen drzaly i wily sie zgodnie z rytmem niezrozumialych slow. Rownie powoli jak sie rozprzestrzenila, zaslona z dymu skurczyla sie, zwinela faldy i powrocila tam, skad wyszla - do przenosnych piecykow w srodku gwiazd. Aromatyczny zapach spowodowal u Simona lekki zawrot glowy i uczucie czesciowej izolacji od rzeczywistosci. Potem poczul chlod, spojrzal w dol na obce jego pamieci cialo - bardziej krepe niz jego wlasne, z zaczatkami brzuszka, porosniete zlocisto rudymi wlosami. Byl Fulkiem. Koris - a raczej mezczyzna, ktory zszedl z miejsca Korisa na ramieniu jednej z gwiazd - byl nizszy (wybrali ciala zolnierzy niezbyt odbiegajacych wygladem od ich wlasnych charakterystycznych cech fizycznych), ale nie mial nienaturalnie szerokich plecow i zbyt dlugich ramion seneszala. Stara blizna po cieciu miecza unosila jego gorna warge w wilczym usmiechu ukazujac ostre konce bialych, rownych zebow. Ingvald utracil swoj wzglednie mlody wyglad - mial teraz siwe pasma we wlosach, pokryta bliznami twarz, napietnowana sladami wielu lat zlego i lekkomyslnego trybu zycia. Ubrali sie w znalezione w zamku szaty, nalozyli na siebie pierscienie, na szyje wlozyli lancuchy i przypasali bron nalezaca do zmarlych, ktorych postacie przybrali. Panie! - Jeden z zolnierzy zatrzymal Simona. - Tam, za toba, to wypadlo z pasa Fulka. - Wskazal palcem blyszczacy metalowy przedmiot. Simon podniosl z ziemi metalowy guz. Nie byl wykonany ze zlota czy srebra, ale z nieznanego metalu o zielonkawym odcieniu. Przypominal ksztaltem skomplikowany wezel. Simon obmacal pas, znalazl zaczepy, do ktorych przedtem byl przymocowany dziwny guz, i wlozyl go na dawne miejsce. W wygladzie Fulka nie powinno byc zadnej zmiany, nawet w tak drobnych szczegolach. Czarownica z powrotem wkladala piecyki do podroznego kuferka. Kiedy Simon podszedl do niej, przyjrzala mu sie dokladnie, jak artysta krytycznie ogladajacy ukonczone dzielo. -Zycze ci powodzenia, Strazniku Poludniowej Granicy - powiedziala. - Oby Najwyzsza Moc byla zawsze z toba. -Dziekujemy ci, pani, za dobre zyczenia. Sadze, ze i bedziemy potrzebowali takiego wsparcia w tym ryzykownym przedsiewzieciu. Skinela glowa... Koris zawolal od drzwi: - Fala sie odwraca. Musimy odplywac, Simonie. KRWAWY PORANEK -Choragiewki sygnalizacyjne! - Jeden z mezczyzn stojacych na pokladzie statku plynacego rankiem w gore rzeki wskazal reka pek kolorowych choragiewek umieszczonych na slupie tuz obok pierwszego nadbrzeza portowego Karsu.Jego towarzysz, ubrany w plaszcz ozdobiony herbem przedstawiajacym rybe z rogami na pysku na tle czerwonego pola, na dzwiek tych slow drgnal i siegnal po miecz. -Czy jestesmy oczekiwani? - zapytal takim tonem, ze to pozornie niewinne pytanie nabralo w jego ustach zupelnie innego znaczenia. Pierwszy mezczyzna usmiechnal sie: - Wydaje sie, ze tak. Przeciez tak wlasnie powinno byc. Pozostaje tylko dowiedziec sie, czy Yvian zamierza powitac tescia przyjaznie, czy z mieczem w dloni. Wchodzimy w otwarta paszcze weza i moze ona sie zamknac nim przybeda nasze posilki. Trzeci czlonek grupy rozesmial sie cicho: - Kazdy waz. ktory schwytalby nas w paszcze, zostanie przebity ostrzem z dobrej stali, Ingvaldzie. Pamietaj, ze najemnicy sluza lojalnie czlowiekowi, ktory im placi, ale jesli zostanie usuniety, beda zachowywali sie rozsadnie. Rozprawmy sie z Yvianem, a bardzo szybko Kars znajdzie sie naszych rekach. O, tak! - wyciagnal ku gorze otwarta dlon i powoli zacisnal piesc. Simonowi-Fulkowi nie podobal sie impulsywny sposob, w jaki Koris ocenial szanse powodzenia ich planu. Wprawdzie wysoko cenil zdolnosci seneszala jako zolnierza i dowodcy, ale patrzyl podejrzliwie na przepelniajacy tamtego goraczkowy pospiech. Przez cala droge do Karsu Koris stal wpatrzony w dal, na dziobie statku, jak gdyby moca swej woli mogl zwiekszyc jego szybkosc. Zaloge stanowili Sulkarczycy, ktorzy jako kupcy bywali juz nieraz w Karsie i zastosowali wszystkie znane im sposoby zwiekszania szybkosci statku od chwili, gdy dotarli do ujscia rzeki. W tym czasie glowne sily Estcarpu zeszly z gor na podgorze i czekaly na sygnal, zeby uderzyc na Kars. A tym sygnalem bedzie... - tu Simon-Fulk, nie wiadomo ktory juz raz od czasu wejscia na poklad, spojrzal na duza, pleciona klatke przykryta teraz luznym kolpakiem. To wklad sokolnikow do wyprawy na Kars. Nie jeden z czarno-bialych sokolow, zwiadowcow i towarzyszy walki nieustepliwych wojownikow z gor, ale ptak, ktory nie mogl byc tak latwo rozpoznany jako nalezacy do sprzymierzencow Estcarpu. Byl wiekszy niz ptaki, ktore sokolnicy wozili ze soba na leku siodla, o szaroblekitnym upierzeniu, bialej glowie i ogonie. Sokolnicy, sluzacy jako marynarze na statkach Sulkarczykow, odkryli w zamorskich krajach piec takich sokolow i od trzech pokolen prowadzili ich hodowle i tresure. Byly zbyt ciezkie, aby mogli sie nimi poslugiwac, jak wlasnymi sokolami, totez sokolnicy uzywali ich jako poslancow - gdyz instynkt zawsze kierowal je do domu; potrafily tez walczyc w powietrzu. Taki ptak doskonale nadawal sie do realizacji planu Simona-Fulka. Nie mogl zabrac ze soba jednego z czarno-bialych sokolow, gdyz wszyscy wiedzieli, ze poslugiwali sie nimi wylacznie sokolnicy. Ale ten ptak nalezacy do nieznanego gatunku, bardzo piekny, na pewno zwroci na siebie uwage w Karsie, a poniewaz zostal wytresowany jako ptak mysliwski, bedzie doskonalym podarunkiem dla Yviana. Dziesieciu mezczyzn i jeden ptak - a przeciw sobie mieli cale miasto! Z pozoru byla to ekstrawagancka i szalencza wyprawa. Jednakze raz juz zaledwie czworo z nich wtargnelo do Karsu i wszyscy sie stamtad wydostali cali i zdrowi. Zaledwie czworo! Simon machinalnie przesunal dlonia po ozdobnym pasie Fulka. Teraz bylo ich juz tylko troje - on sam, Koris i ukryta gdzies w jednej z tamtych budowli, Loyse. Ale co dzialo sie z czwartym uczestnikiem poprzedniej wyprawy do Karsu? Nie mysl o niej teraz. Nie zastanawiaj sie dlaczego Jaelithe nie wrocila, dlaczego pozwolila aby o niepowodzeniu jej misji dowiedzial sie dopiero od tamtej czarownicy w Verlaine. Gdzie przebywala teraz, leczac zadane jej rany? Ale przeciez sama zaakceptowala konsekwencje, jakie mialo miec dla niej ich malzenstwo, pierwsza przyszla do o niego! Dlaczego... -Witaja nas, panie! - glos Ingvalda szybko przywrocil Simonowi poczucie rzeczywistosci Na przystani stalo pieciu zolnierzy w mundurach z herbem Yviana - zacisnieta piescia w luskowej rekawicy, trzymajaca uniesiony do gory topor bojowy. Simon pod oslona plaszcza zacisnal palce na kolbie pistoletu. Na rozkaz oficera oczekujacy ich zolnierze zlozyli razem rece, a potem uniesli do gory rozwarte w przyjaznym pozdrowieniu dlonie. Tak wiec byli mile widziani w Karsie. U wrot cytadeli w identyczny sposob zostali powitani przez zaloge. O ile mogli sadzic zycie w Karsie toczylo sie normalnie - podczas przemarszu przez miasto nie dostrzegli zadnych oznak niepokoju, Ale kiedy zostali zaprowadzeni z zachowaniem calej uroczystej etykiety dworskiej do pokojow goscinnych w centralnej czesci cytadeli, Simon ruchem reki przywolal do okna Ingvalda i Korisa. Siedmiu zolnierzy, ktorych zabrali ze soba z Verlaine, pozostalo przy drzwiach. Simon wskazal na nich: - Dlaczego sa tutaj? Koris zmarszczyl brwi: - Wlasnie, dlaczego? -Chca miec nas wszystkich pod reka - zasugerowal Ingvald. - I wyraznie nie obchodzi ich, ze takie traktowanie jest dla nas ostrzezeniem. I jeszcze jedna sprawa - gdzie jest Yvian, albo przynajmniej jego konstabl*? Na powitanie nie wyslali wyzszego ranga oficera - nasza eskorta dowodzil tylko sierzant. Mozemy przebywac w pokojach goscinnych, ale wyraznie nie okazuja nam naleznej kurtuazji. -Za tym kryje sie cos gorszego niz afront wobec Fulka. - Simon zdjal z glowy ozdobny helm, nalezacy niegdys do pana na Verlaine i oparl sie o sciane. Wiatr musnal jego rudozlote kedziory, efekt zmiany postaci. - Umieszczanie nas razem jest posunieciem gwarantujacym bezpieczenstwo. A Yvian nie ma zadnych powodow, aby okazywac wzgledy Fulkowi. Ale jest w tym cos wiecej... - Zamknal oczy, starajac sie uzyskac za posrednictwem tajemniczego szostego zmyslu wiecej informacji niz ostrzezenie o grozacym im niebezpieczenstwie. -Czy odebrales jakies telepatyczne wezwanie? - zapytal Koris. Simon otworzyl oczy. Juz kiedys takie wezwanie sprowadzilo go do Karsu. Tepy bol glowy, narastajac lub slabnac, poprzez platanine ulic doprowadzil go do kwatery Jaelithe. Ale teraz odczuwal zupelnie cos innego - mrowienie na skorze, ktoremu towarzyszylo uczucie oczekiwania, ponaglania. Jednoczesnie zdawal sobie sprawe, ze nie dotyczylo ono jego * Wojewoda (przyp. tlum.) osoby, ze byl tylko przypadkowym widzem, nie bioracym udzialu w akcji. -To nie jest wezwanie - udzielil Korisowi spoznionej odpowiedzi. - Tutaj cos zaczyna sie dziac... Koris poruszyl toporem, na ktorym sie opieral. Dar Volta zawsze znajdowal sie w zasiegu reki seneszala. Przed wyprawa do Karsu za pomoca posrebrzanej folii i farby zostal przeksztalcony w paradna bron konstabla. -Topor ozyl - zauwazyl. Potem sciszyl glos do ledwo slyszalnego szeptu: - Volcie, prowadz nas do zwyciestwa! -Znajdujemy sie W glownym budynku twierdzy - dodal z ozywieniem i Simon wiedzial juz, ze Koris w myslach znow widzi plan cytadeli w Karsie, taki, jakim poznali go na podstawie raportow. - Prywatne apartamenty Yviana znajduja sie w polnocnej wiezy. W koncu korytarza na gorze nie powinno byc wiecej niz. dwoch straznikow - powiedzial Koris kierujac sie ku drzwiom ich wlasnej komnaty. -Jak to? - Ingvald spojrzal na Simona. - Czekamy czy atakujemy teraz? Zgodnie z planem mieli czekac, ale w sytuacji, gdy Simon coraz silniej odczuwal ten wewnetrzny nakaz, ponaglenie do dzialania... Moze smiale posuniecie bedzie najwlasciwsze. -Waldisie! - zwrocil sie do jednego z mezczyzn w liberii Verlaine. - Przez pomylke worek z ziarnem dla ptaka pozostal na statku. Chcesz wyslac po niego gonca. Simon sciagnal kolpak z klatki sokola. Ptak spojrzal na niego, nie ciemnymi jak to u sokolow, ale jasnymi i pelnymi odmiennej niz ludzka inteligencji, oczami. Dotychczas Simon niemal nie zwracal uwagi na sokola, ale teraz, kiedy polozyl dlon na skoblu zamykajacym drzwi klatki, uwaznie obserwowal zachowanie ptaka. Sokol zwrocil glowe ku drzwiom komnaty, jakby i on nasluchiwal lub staral sie uslyszec to, czego nie moglo uchwycic niczyje ucho. Potem otworzyl zakrzywiony dziob i wydal przenikliwy okrzyk w tej samej chwili, kiedy rowniez Simon odczul wir powietrza wokol nich. Koris spojrzal na dar Volta. Cienka powloka folii nie mogla ukryc blasku glowicy topora, i nie promienie slonca odbily sie od gladkiej powierzchni, ale jakby na chwile w jego wnetrzu zaplonal ogien i rownie szybko zgasl. Sokol zatrzepotal skrzydlami i po raz drugi krzyknal przenikliwie. Simon otworzyl klatke i podstawil ramie. Ptak byl ciezki, wlasciwie nigdy nie powinno sie go tak nosic. Jednak czlowiek wytrzymal, a po chwili ptak zerwal sie do lotu, by usiasc na oparciu krzesla. Jeden ze straznikow granicznych otworzyl drzwi i do komnaty wbiegl Waldis. Dyszal ciezko, w reku trzymal zakrwawiony miecz. -Oni wszyscy poszaleli! - Wybuchnal. - Poluja na ludzi w korytarzach, zabijaja ich... Nie mogli to byc zolnierze Estcarpu. Przeciez nie wyslal jeszcze ptaka-sygnalu! Nie, to nie mialo z nimi nic wspolnego - chyba ze sprawy potoczyly sie w niewlasciwym kierunku. Ingvald chwycil chlopca za ramie i przyciagnal go do dowodcy. -Kto na kogo poluje i kto walczy? - zapytal ochryple Simon. -Nie wiem - odparl Waldis. - Sadzac po oznakach, wszyscy sa ksiazecymi zolnierzami. Slyszalem, jak jeden z nich wolal, ze trzeba sprowadzic ksiecia, ze jest u swojej nowej zony... Koris ze swistem wciagnal powietrze do pluc. - Sadze, ze nadszedl czas, zebysmy przystapili do dzialania. - Stal juz przy drzwiach. Simon spojrzal na sokola siedzacego na oparciu krzesla. -Otworz okno! - rozkazal stojacemu najblizej straznikowi granicznemu. Bieg wypadkow ponaglal go do dzialania, a wewnetrzny niepokoj umacnial w nim przekonanie, ze mieli malo czasu. Jezeli w cytadeli panowalo juz zamieszanie, powinni wykorzystac je jak najlepiej. Skinal reka i sokol wyfrunal przez okno kierujac sie tam, gdzie czekali na sygnal do walki zolnierze Estcarpu. Potem Simon odwrocil sie i pobiegl w slad za Korisem. Na koncu korytarza lezal zwrocony twarza ku gorze martwy mezczyzna. Nie mial na sobie kolczugi, ale ozdobna tunika z cennego materialu i mala naszywka z herbem Yviana na ramieniu wskazywaly, ze byl urzednikiem dworskim. Ingvald na chwile zatrzymal sie przy zwlokach i wskazal palcem przelamana na dwoje mala, ozdobna paleczke, jak gdyby nia wlasnie zabity usilowal nadaremnie oslonic sie przez zabojczym ciosem. -To ksiazecy steward* - stwierdzil. Ale Simon zauwazyl cos jeszcze, ozdobny pas na luznej wierzchniej szacie zabitego. Pas zdobily trzy rozetki, w srodku kazdej polyskiwal czerwony kamien, ale tam gdzie dla uzupelnienia symetrii powinna znajdowac sie czwarta, umieszczono inna ozdobe - guz o ksztalcie skomplikowanego wezla, taki sam, jaki tkwil w pasie Fulka. Jakis nowy krzyk mody albo...? Koris dotarl juz do polowy schodow prowadzacych na wyzsze pietro i kierowal sie ku apartamentom Yviana, gdzie, jesli dopisze im szczescie, odnajda Loyse. Nie byl to czas na rozmyslania o ozdobach na pasie. Slyszeli teraz zgielk bitwy, dalekie okrzyki i szczek broni. Najwidoczniej wszedzie dookola wszyscy walczyli ze wszystkimi. W gorze nad nimi ktos glosno o cos zapytal. Potem rozlegly sie gluche odglosy poteznych uderzen. Simon i Koris niemal jednoczesnie zobaczyli grupe zolnierzy, usilujacych wywazyc drzwi jednej z komnat. Dwoch uderzalo w drzwi lawa jak zaimprowizowanym taranem, pozostali czekali z bronia w reku. -Jaah! - z gardla seneszala wydarl sie nie okrzyk bojowy, lecz przerazajacy ryk wscieklosci, jak gdyby Koris pragnal nim wyrazic tlumione od wielu dni uczucie frustracji i zniecierpliwienia. Jeden dlugi tygrysi skok - i znalazl sie w polowie korytarza. Dwoch Karstenczykow uslyszalo go i odwrocilo sie, aby stawic czolo nowemu przeciwnikowi. Simon wystrzelil dwukrotnie i obaj padli martwi. Nigdy nie byl dobry w walce wrecz, gdyz przybyl do Estcarpu zbyt pozno, aby nauczyc sie wladac mieczem czy poznac sekrety walki na topory. Jednakze nieliczni tylko gwardzisci czy zolnierze Estcarpu dorownywali mu w celnosci strzalu z pistoletu. -Jaaaah! - Koris przeskoczyl pierwsze cialo i odtracil ramieniem padajacego martwego Karstenczyka. Dar Volta zbieral krwawe zniwo wsrod zolnierzy wywazajacych drzwi komnaty. Nie zwracajac uwagi na to, co dzialo sie za jego plecami, uderzyl w drzwi toporem. Z gluchym lomotem runely na podloge. Idacy w slad za nim straznicy graniczni uderzyli na pozostalych Karstenczykow i po krotkiej, zacietej bitwie pobiegli naprzod, zostawiajac za soba zabitych i umierajacych. Koris byl juz po drugiej stronie komnaty, niecierpliwie szarpnal zaslone, za ktora znajdowaly sie drugie, wezsze schody. Wydawal sie tak pewny swego celu, ze Simon szedl za nim bez wahania. Dotarli do polozonego na wyzszej kondygnacji korytarza i tam, w polowie drogi, znalezli zolty podrozny plaszcz. Koris podniosl go, a potem odrzucil od siebie * Podkomorzy (przyp. tlum.) i zwrocil sie ku jedynym zamknietym drzwiom. Nie byly zamkniete na rygiel. Pierwszy cios topora Volta otworzyl je z halasem. Staneli u wejscia do sypialnej komnaty. Naprzeciw nich na podwyzszeniu stalo pozbawione zaslon loze z porwana, poplamiona krwia posciela. Na lozu lezal mezczyzna z twarza ukryta w faldach poscieli, mocno zacisnawszy rece na zmietoszonych kocach. Zyl jeszcze, gdyz widzieli, ze slabo poruszal nogami, byc moze starajac sie podniesc. Koris podszedl do niego, chwycil za ramie i przewrocil na wznak. Simon nigdy dotad nie widzial Yviana z Karstenu, ale to byl na pewno on. Mial ostry, wysuniety do przodu podbrodek i jasne, zrosniete, krzaczaste brwi. Wygodne dworskie zycie nie zmienilo jeszcze calkowicie twarzy porywczego najemnika, ktory walczyl przez wiele lat, aby w koncu zostac ksieciem Karstenu. Luzna wierzchnia szata zsunela sie, odslaniajac potezne, pokryte starymi bliznami cialo Yviana. Talie przecinalo wilgotne, czerwone pasmo. Yvian oddychal ciezko, ze swistem, a z kazdym ruchem jego klatki piersiowej krwawe pasmo sie poszerzalo. Koris uklakl obok ksiecia i spojrzal mu w oczy. - Gdzie ona jest? - zapytal pozornie bez gniewu w glosie, zdecydowany za wszelka cene uzyskac odpowiedz. Ale Simon watpil, zeby czyjekolwiek slowa mogly dotrzec do Yviana. -Gdzie... ona... jest? - przez zacisniete zeby wycedzil Koris. Topor w jego reku poruszyl sie, rzucajac refleksy wpadajacego przez okno swiatla na twarz ksiecia. Simonowi wydalo sie, ze uwaga umierajacego mezczyzny skoncentrowala sie nie na osobie pytajacego, lecz na jego niezwyklej broni, przed wiekami wykutej przez kowala, ktory nie byl czlowiekiem. Yvian poruszyl wargami, usilujac cos powiedziec, wreszcie wykrztusil ledwo doslyszalnie: - Volt! - Z widocznym wysilkiem przeniosl wzrok z topora na jego wlasciciela. W jego oczach pojawilo sie zdumienie. Koris musial sie domyslic przyczyny, gdyz pochylil sie nizej i powiedzial: - Tak, to jest topor Volta, a ja jestem tym, ktory otrzymal go w darze. Jestem Koris z Gormu! Ale jedyna odpowiedzia Yviana byl upiorny usmiech, ktory rozchylil mu wargi, upodobniajac je do brzegow smiertelnej rany, jaka mu zadano. Chwile pozniej ksiaze usilowal odpowiedziec na oswiadczenie Korisa. - Z Gormu, tak? To poznasz twoich panow. Zycze im wszystkiego dobrego... wiedzma... Yvian rozluznil uchwyt reki sciskajacej koc i uderzyl, mierzac w szczeke Korisa, lecz musnal ja tylko. Reka opadla bezwladnie - ten ostatni wysilek tak go wyczerpal, ze ksiaze Karstenu przekroczyl granice miedzy zyciem i smiercia. Nikogo oprocz Yviana nie znalezli w dwoch sasiadujacych z sypialnia komnatach. Koris, ktory przewodzil tym blyskawicznym poszukiwaniom, wrocil z szeroko otwartymi oczami: - Ona tu byla! - wykrztusil. Simon przytaknal z roztargnieniem, rozmyslajac o przedsmiertnych slowach Yviana. Dlaczego ksiaze Karstenu mowil o "twoich panach" i skojarzyl te slowa z Gormem? Gdyby mial na mysli Estcarp, powinien byl zgodnie z prawda powiedziec "twoje panie". Caly Karsten wiedzial, ze w kraju na polnocy rzadzila rada czarownic. W przeszlosci jednak Gorm mial bezlitosnych panow - Kolderczykow! Ktos tu, w Karsie, sprowokowal walke wsrod zolnierzy ksiecia - i nie bylo to dzielo czarownic z Estcarpu. Loyse zniknela, a Yvian zostal smiertelnie ranny. Mieli malo czasu na dalsze poszukiwania. Grupa gwardzistow Yviana przybyla w poszukiwaniu swego dowodcy i straznicy graniczni musieli przebijac sie przez nich, aby schronic sie gdzie indziej. Byla juz pozna noc i Estcarp naprawde byl w Karsie, kiedy Simon osunal sie na najblizsze krzeslo i jedzac kawalek suszonego miesa, usilowal sluchac meldunkow i ocenic, jak przedstawiala sie sytuacja w miescie. -Nie mozemy dlugo utrzymac Karsu - powiedzial sokolnik Guttorm, nalewajac wino z butelki do kubka drzaca ze zmeczenia reka. Guttorm dowodzil przednia straza sil Estcarpu, ktora od polnocnej bramy Karsu wyrabala sobie droge do cytadeli - co zajelo im dziesiec godzin. Simon przelknal pospiesznie kawalek miesa i odpowiedzial: - Przeciez nigdy nie zamierzalismy tego czynic. Przybylismy tu po to, aby... -Nasze zadanie nie zostalo wykonane! - Koris przerwal gwaltownie Simonowi, akcentujac kazde slowo uderzeniem trzonka topora o podloge. - W miescie jej nie ma, chyba ze ukryli ja tak dobrze, ze nawet czarownica nie moze wyczuc jej obecnosci, a w to nie moge uwierzyc! Ingvald, krzywiac sie z bolu, ulozyl wygodniej reke na temblaku. - Ja rowniez w to nie wierze - powiedzial. - Ale czarownica twierdzi, ze nie ma tu zadnych sladow. To wyglada tak, jak gdyby Loyse nigdy tu nie byla ani w przeszlosci, ani nie ma jej tu teraz... Simon wtracil: - Istnieje sposob ukrycia czyjejs obecnosci. Uniemozliwiajacy dzialanie mocy czarodziejskiej... -To sprawa Kolderczykow - odpowiedzial Koris. Simon pomyslal ze seneszal w glebi duszy zaakceptowal te grozna ewentualnosc. -To oni - zgodzil sie z Korisem Simon. - Od naszych jencow dowiedzielismy sie, ze wczoraj o swicie niektorzy oficerowie otrzymali rozkazy, pochodzace rzekomo od ksiecia, nakazujace im potajemnie zebrac zolnierzy i uderzyc na swoich towarzyszy broni! Kazdemu dowodcy powiedziano, ze jeden z oficerow byl zdrajca. Coz innego mogloby wywolac wieksze zamieszanie? Nie mogli dotrzec do Yviana i walczyli ze soba jeszcze zacieklej nawet wowczas, gdy pojeli, ze umyslnie wprowadzano ich w blad - bo rozeszly sie pogloski, ze ktorys zamordowal ksiecia. -To wszystko mialo na celu odwrocenie uwagi. My nie mielismy z tym nic wspolnego, gdyz walczyli miedzy soba tylko zolnierze Yviana - stwierdzil Guttorm. -Tak, to celowe zacieranie sladow - przytaknal Simon. - Starali sie odwrocic uwage zolnierzy, aby nie dowiedzieli sie oni za wczesnie o smierci Yviana. Kiedy jego sily byly zbyt podzielone, zbyt rozproszone, aby zorganizowac poscig za morderca lub mordercami... -Moze nie tylko o smierci Yviana - wtracil Koris. - Moze rowniez o zniknieciu Loyse! -Ale dlaczego? - zapytal zaintrygowany Simon. Byl bardzo zmeczony i nie mogl zebrac mysli. Chyba ze... Kolderczycy chcieli uzyc jej jako przynety. -Nie wiem, ale dowiem sie wszystkiego! - Koris jeszcze raz uderzyl z moca trzonkiem topora o podloge. KSIEZNA KARSTENU Loyse siedziala na szerokim lozu podciagnawszy kolana pod brode, obejmujac je ciasno ramionami i wpatrywala sie w lezacy przed nia sztylet. Co kierowalo postepowaniem Aldis? Kochanka ksiecia nie musiala obawiac sie, ze utraci wladze nad Yvianem. Wladca Karstenu poslubil Loyse tylko dla doraznej korzysci. A poza tym Aldis, ktora tyle czasu rzadzila Yvianem, nie tak latwo wyrzeknie sie swego miejsca u boku ksiecia.Ale - Loyse przesunela jezykiem po wyschnietych wargach, przypominajac sobie dzien, w ktorym po raz pierwszy zobaczyla kochanke swego "meza". Przed wieloma miesiacami, kiedy Jaelithe odgrywala w Karsie role wrozki, Aldis przyszla do niej potajemnie, aby kupic napoj milosny, ktory na zawsze zwiazalby z nia Yviana. Musiala byc przekonana o potrzebie kupna i o skutecznosci dzialania napoju - w przeciwnym razie nigdy by sie tam nie zjawila. Pozniej, kiedy w walce o wladze nad umyslami wrogow Estcarpu Strazniczki uzyly najmocniejszych ze znanych im czarow, Aldis - za posrednictwem woskowej podobizny - stala sie celem ataku Jaelithe. Do jej podswiadomosci zostaly wprowadzone rozkazy, aby uzyla swego wplywu na Yviana zgodnie z zyczeniem czarownic. Dziedziczka Verlaine nie mogla zrozumiec roznicy miedzy obecna a dawna Aldis. Ta nowa Aldis nie szukalaby pomocy u Jaelithe, przyszlaby do niej chyba tylko po to, zeby wyprobowac sile swej woli. Czy taki byl prawdziwy cel wizyty kochanki ksiecia u czarownicy z Estcarpu? Nie! Gdyby istnial taki plan, Jaelithe wykrylaby go z latwoscia. Aldis wtedy rzeczywiscie przyszla po napoj milosny. Poza tym przed atakiem na Gorm, Aldis przez pewien czas naprawde znajdowala sie pod kontrola czarownic z Estcarpu - chociaz oddzialywaly one na nia z daleka i tylko za posrednictwem woskowej figurki. Gdyby proba ta sie nie powiodla, Jaelithe natychmiast dowiedzialaby sie o tym. Loyse przygryzla dolna warge i nadal wpatrywala sie w sztylet. Jej spotkanie z kochanka ksiecia zakonczylo sie calkowita porazka - byla zbyt pewna siebie, kiedy powinna udawac bardzo naiwna i oszolomiona niedawnymi przezyciami dziewczyne. W jakis sposob zostala rozszyfrowana i wlasciwie oceniona przez przeciwniczke, ktora powinna szanowac, a moze obawiac sie jej? Jakze rozna byla Aldis od wyobrazenia, jakie o niej wytworzyla sobie Loyse. A teraz prowadzila jakas wlasna gre i traktowala dziedziczke Verlaine jak pionek, ktorym moze manewrowac wedle swoich upodoban. Kiedy Loyse zdala sobie sprawe z powagi sytuacji, w jakiej sie znalazla, cierpliwie starala sie zapanowac nad goraca fala gniewu jak i nad zimnym dreszczem strachu. Ostentacyjnie zostala uprowadzona z Estcarpu, poniewaz byla zona wladcy Karstenu. Ale co naprawde zyskiwal Yvian na jej przybyciu do Karsu? Po pierwsze to, czego pragnal od samego poczatku - pochodzace z grabiezy skarby Yerlaine, a takze sam zamek z portem, ktory mogl stac sie wyjatkowo dogodna baza do zbojeckich napasci na terytorium Estcarpu. Po drugie - ona sama pochodzila ze starego rodu szlacheckiego i poprzez malzenstwo z nia Yvian mogl uzyskac poparcie trzymajacych sie dotychczas na uboczu starych rodow. Z Karsu dochodzily wiesci, ze Yvian zamierzal zerwac dawne wiezi z najemnikami i zapewnic mocniejsze podstawy swemu ksiazecemu tronowi poprzez nawiazanie do rzadow poprzednich wladcow Karstenu. Po trzecie - Loyse mocniej objela ramionami kolana - po trzecie jej wlasne postepowanie - ucieczka z Yerlaine, przylaczenie sie do wrogow ksiecia w Estcarpie, musialo bardzo rozgniewac Yviana. Bylo tez, jak zdawaly sie wskazywac aluzje Aldis, powaznym ciosem zadanym jego milosci wlasnej. Moze rzeczywiscie Yvian zastanawial sie, co sklonilo Loyse do zareczyn z Korisem, dlaczego wolala wygnanca z Gormu od ksiecia Karstenu. Loyse wykrzywila pogardliwie usta: Coz za porownanie! Koris... byl po prostu Korisem! Wszystkim, czego kiedykolwiek w zyciu pragnela lub mogla pragnac. Istnialy wiec trzy przyczyny, dla ktorych sprowadzono ja do Karsu, ale Loyse czula niejasno, ze za tym krylo sie cos wiecej. I teraz, siedzac na lozu w szarym swietle switu, usilowala to zrozumiec. Byla pewna, ze Aldis takze maczala palce w jej porwaniu. Bez watpienia kochanka ksiecia miala swoje powody, aby pragnac obecnosci "rywalki" w Karstenie. Co kierowalo niezrozumialym postepowaniem Aldis? Sciagnela ja tutaj, nastraszyla opowiesciami o planach, jakie mial wobec dziedziczki Yerlaine Yvian - a potem dala bron do reki. Czy chciala, zeby Loyse popelnila samobojstwo? Pragnela na zawsze pozbyc sie rywalki? Mogl to byc jedynie formalny, ale daleki od prawdy powod. A moze Aldis dala Loyse sztylet po to, aby zwrocila bron przeciw Yvianowi, kiedy ten bedzie usilowal ja posiasc? Ale przeciez wlasnie Yvianowi Aldis zawdzieczala wszystko, czego pragnela - wladze w ksiestwie! W kazdym razie dziedziczka Yerlaine byla zdecydowana rozwaznie uzyc podarunku Aldis. Loyse zeslizgnela sie z loza, podeszla do okna i otworzyla okiennice. Mocny podmuch zaparl jej dech w piersiach, zmniejszyl tepy bol glowy. Pomyslala, ze musi to byc wiatr wiejacy od gor, chociaz Kars dzielilo od nich wiele mil. Byla w nim sila, ktorej teraz potrzebowala. Loyse nie miala watpliwosci, ze gdzies tam szukali jej przyjaciele - Koris, Simon, Jaelithe. Ale nie sadzila, ze mogliby dotrzec az do Karsu. Nie - jeszcze raz przyszlosc zalezala od jej wlasnej pomyslowosci i zaradnosci. Podeszla znow do loza i podniosla sztylet. Podarunek Aldis mogl byc w jakims sensie pulapka, ale Loyse odczula gleboka ulge, kiedy zacisnela palce na zimnej rekojesci. Oczy same zamykaly sie jej ze zmeczenia, wiec ponownie polozyla sie na lozu. Sen... bardzo potrzebowala snu. Czy jeszcze raz zabarykadowac drzwi stolem? Nie mogla sie na to zdobyc, byla wyczerpana. Zasnela o wschodzie slonca. Dodatkowy zmysl, ostrzegajacy przed niebezpieczenstwem, jaki odkryla u siebie Loyse, byl prawdopodobnie rezultatem dlugich miesiecy spedzonych u boku Korisa podczas kampanii w gorach, kiedy czuwac trzeba bylo nawet we snie. Gdzies w glebinie snu zadzwieczal sygnal alarmowy. Loyse w jednej chwili ocknela sie z drzemki i zupelnie juz rozbudzona, lezala przez jakis czas z zamknietymi oczami, nasluchujac i usilujac zrozumiec, co sie wydarzylo. Uslyszala ciche skrzypniecie drzwi. Poderwala sie gwaltownie i uniosla na lozu. promienie slonca wpadaly przez otwarte okiennice, reszta komnaty pograzona byla w ciemnosciach. Do komnaty wszedl jakis mezczyzna. Loyse na czworakach dopelzla do krawedzi loza, zeskoczyla na podloge i stanela tak, ze ten szeroki mebel znalazl sie miedzy nia a intruzem. Mezczyzna ze zle ukrywana pogarda odwrocil sie do niej plecami i wlozyl klucz do zamka, tym razem od wewnatrz... Dorownywal wzrostem Simonowi, a luzne faldy nocnej, szaty nie tuszowaly poteznej budowy ciala i szerokich, muskularnych ramion. Prawdopodobnie w walce byl rownie silny jak Koris. Kiedy powoli, bez pospiechu, odwrocil sie, dostrzegla na jego ustach lekki usmiech. W odczuciu Loyse - usmiech bardzo zly i okrutny. W jakis sposob przybysz przypominal Fulka, lecz jego rudoblond wlosy stanowily tylko wyblakla wersje zlocisto-rudych kedziorow ojca Loyse, mial tez znacznie grubsze rysy, dodatkowo zeszpecone poprzeczna blizna na policzku. Byl to najemnik Yvian, Yvian Niezwyciezony. Loyse, opierajac sie teraz plecami o sciane, pomyslala, ze ksiaze Karstenu juz nie wierzyl, ze moze kiedykolwiek poniesc kleske. Emanowalo z niego poczucie calkowitej pewnosci siebie i tym trudniej bylo stawic mu czolo. Nie spieszac sie ksiaze Karstenu przeszedl przez komnate i stanal u stop loza, patrzac na Loyse z ironicznym usmiechem. Potem zlozyl jej gleboki uklon, w sposob jeszcze bardziej drwiacy, niz poprzednio uczynila to Aldis. -Wreszcie spotkalismy sie, pani. Nasze spotkanie zbyt dlugo sie odwlekalo, przynajmniej ja tak uwazam - powiedzial kpiaco. Przygladal sie jej z takim samym pogardliwym lekcewazeniem, jakim w przeszlosci usilowal dreczyc ja Fulk. - Rzeczywiscie jestes plaskim jak deska bladym wymoczkiem - tu Yvian skinal glowa, potwierdzajac w ten sposob czyjas relacje. - Nie posiadasz niczego, czym moglabys sie szczycic, pani. Czy jej odpowiedz mogla sprowokowac go do dzialania? A moze milczenie moglo byc, chociaz slaba, proba obrony? Loyse wahala sie nie wiedzac, jak powinna sie zachowac. W kazdym razie im dluzej mowil, tym dluzsza miala chwile wytchnienia. -Tak, zaden mezczyzna nie ozenilby sie z toba dla twej urody, Loyse z Verlaine - mowil dalej Yvian. Czy usilowal sprowokowac ja do odruchu protestu lub odpowiedzi? Loyse obserwowala go uwaznie. -Ale racja stanu - Yvian rozesmial sie glosno - racja stanu moze zmusic mezczyzne do uczynienia wielu rzeczy, ktore w innym wypadku przyprawilyby go o mdlosci. Dlatego poslubilem cie, a teraz przespie sie z toba, pani na Verlaine... Nie rzucil sie ku niej gwaltownie, jak sie obawiala, ale zblizal sie rozmyslnie i powoli. Loyse, cofajac sie wzdluz sciany, wyczytala w oczach Yviana powod takiego zachowania. Poscig i nieuniknione schwytanie zdobyczy dostarcza mu doskonalej rozrywki. Bedzie staral sie przedluzyc poscig, rozkoszujac sie jej strachem i odzywajaca co jakis czas slaba nadzieja, gdy pozwoli sie jej wymknac kolejny raz. Kiedy sie zmeczy - nastapi kres tej zabawy w kotka i myszke - o czasie, ktory on wybierze i na jego warunkach! Ustapi mu tylko w tym jednym przypadku. Ze zrecznoscia, jakiej nauczyla sie podczas pobytu wsrod straznikow granicznych Estcarpu, Loyse skoczyla - nie jak oczekiwal Yvian - ku zamknietym drzwiom, lecz na srodek loza. Nie oczekiwal tego i nie zlapal jej. Podskoczyla znow i uczepila sie sznurow baldachimu i zaslony loza. Podciagnela sie do gory i usiadla tam, dyszac ciezko po wyczerpujacym wysilku, daleko poza zasiegiem ramion ksiecia. Yvian podniosl do gory wzrok. Nie usmiechal sie juz. Jego oczy zwezily sie, jak wtedy, gdy przez otwory w przylbicy helmu obserwowal pole bitwy. Nie mowil nic, skupiwszy cala uwage na dazeniu do wytknietego celu. Ale Loyse watpila, zeby mogl wspiac sie do gory i sciagnac ja na dol. Wazyl niemal dwukrotnie tyle co ona, a zakurzone listwy, na ktorych siedziala, trzeszczaly, kiedy probowala zmienic pozycje. Po dluzszej chwili Yvian musial dojsc do takiego samego wniosku i postanowil zastosowac inna taktyke. Zacisnal rece wokol slupa baldachimu i poczal z calej sily napierac na niego, usilujac przewrocic go na podloge. Drzewo trzeszczalo. W powietrzu "bylo pelno kurzu. Yvian dyszal ciezko. Zgnusnial prowadzac wygodne zycie, lecz nadal mial cialo zolnierza, ktory zabil niejednego w pojedynku zapasniczym. Potrzasal slupem, usilujac obluzowac go w obudowie loza. Cienka listwa, na ktorej siedziala Loyse, kolysala sie raz w lewo, raz w prawo. Tylko zaciskajac az do bolu palce, mogla jeszcze zapewnic sobie bezpieczenstwo. Wreszcie slup runal z glosnym trzaskiem. Yvian cofnal sie chwiejnym krokiem, lecz ze zrecznoscia szermierza utrzymal rownowage. Loyse spadla na podloge. Ale kiedy Yvian ze zlosliwym usmiechem na spoconej twarzy podszedl do niej, odskoczyla w bok i chwycila w dlon podarunek Aldis. Uderzyla sie przy tym mocno o inny slup i choc krzyknela z bolu, zadala cios sztyletem, celujac w wyciagniete po nia rece. Yvian zaklal i uchylil sie przed ciosem. Zaczepil rekawem o element drewnianej konstrukcji baldachimu, ktory zawisl nad lozem. Przez krotka, decydujaca chwile nie mogl ruszyc sie z miejsca. Ze zloscia kopnal dziewczyne, lecz Loyse uparcie pelzla na druga strone loza. Yvian naglym szarpnieciem zwolnil reke. W kacikach jego zacisnietych ust pojawila sie piana, a w oczach... Loyse trzymala sztylet na wysokosci piersi, ostrzem skierowany ku Yvianowi. Jej lewe ramie bylo nadal sparalizowane od uderzenia o slup baldachimu. Nie zdolalaby wymknac sie rozwscieczonemu mezczyznie, gdyby jej ruchy krepowaly dlugie suknie, lecz w podroznym stroju byla rownie zwinna i zreczna jak kazdy chlopiec. Dosc dobrze wladala mieczem, ale nie potrafila walczyc na noze. A jej przeciwnikiem byl doswiadczony w bojach zolnierz znajacy wszystkie sposoby walki wrecz. Yvian zerwal z loza przescieradlo i ze zloscia poczal smagac nim Loyse jak batem. Krzyknela z bolu, gdy otrzymala cios w policzek, cofnela sie, ale nie wypuszczala sztyletu z dloni. Uderzyl ja jeszcze raz, a potem skoczyl ku niej z zakrzywionymi jak szpony dlonmi. Uratowal ja wtedy stol. Loyse na pol upadla, na pol zesliznela sie z niego, podczas gdy Yvian uderzyl o stol z calym impetem. Wladca Karstenu uznal, ze luzna szata krepuje jego ruchy. Zatrzymal sie nagle i zaczal rozwiazywac pas, wyraznie zamierzajac zrzucic ja z siebie. Wtem oczy Yviana rozszerzyly sie ze zdumienia; wpatrywal sie w cos, co znajdowalo sie za plecami Loyse. Corka Fulka wydela pogardliwie usta: ten fortel byl bardzo stary, czyzby jej "maz" sadzil, ze zdola podejsc ja tak latwo? Zajeta sledzeniem ruchow Yviana Loyse calkowicie zaskoczyl dalszy rozwoj wypadkow. Ktos mocno chwycil ja za ramie i odepchnal do tylu. Poczula silny zapach pizma, jedwabny rekaw musnal jej przegub. Potem biala dlon zsunela sie wzdluz ramienia Loyse i wyrwala jej sztylet z reki. -Widze ze nie potrafilas zdobyc sie na odwage, zeby zabic! - uslyszala glos Aldis. - No dobrze, pozwol to zrobic temu, kto potrafi tego dokonac! Zdumienie Yviana zamienilo sie w gniew. Odszedl od stolu i zrobil krok w kierunku kochanki. Nagle potknal sie, utrzymal na nogach i podszedl blizej, ignorujac wbity w cialo sztylet i rosnaca plame krwi na szacie. Wyciagnal rece, aby pochwycic Loyse. Ostatkiem sil odepchnela go od siebie. Ku jej zdumieniu ksiaze cofnal sie, stracil rownowage i upadl na loze szarpiac rekami posciel. -Dlaczego...? - Loyse spojrzala na Aldis, ktora stala teraz pochylona nad Yyianem obserwujac go uwaznie, jakby chciala dostrzec jakies oznaki sprzeciwu. - Dlaczego...? - Loyse mogla wykrztusic z siebie tylko to jedno slowo. Aldis wyprostowala sie i podeszla do nie domknietych drzwi. Nie zwracala uwagi na Loyse, przysluchujac sie czemus. Teraz i corka Fulka uslyszala dochodzace z dolu odglosy uderzen i przytlumione okrzyki. Aldis cofnela sie szybko, chwycila Loyse za reke i pociagnela za soba. -Chodz! - powiedziala rozkazujacym tonem. Loyse usilowala sie uwolnic. Zapytala znow: - Dlaczego? Aldis przysunela twarz do twarzy Loyse. - Ty wariatko! - syknela. - Ci tam na dole to zolnierze z przybocznej strazy Yviana. Czy chcesz, zeby znalezli cie tutaj - razem z nim? Loyse byla zupelnie oszolomiona. Aldis cisnela sztyletem, raniac ksiecia, a zolnierze z jego strazy przybocznej usilowali wedrzec sie do ksiazecych apartamentow. Dlaczego, po trzykroc dlaczego? Nic nie rozumiala, nie opierala sie wiec, kiedy Aldis pociagnela ja w kierunku drzwi. Cala postawa i zachowanie Karstenki wyrazaly niepokoj i potrzebe pospiechu. Loyse przerazila sie jeszcze bardziej, kiedy spostrzegla, ze Aldis rowniez czegos sie boi. Co innego znac i obawiac sie jednego wroga, ale znalezc sie w centrum totalnego chaosu - to cos nieporownanie gorszego. Znajdowaly sie teraz w malym korytarzu i wyrazniej docieraly do nich okrzyki z dolu. Aldis wciagnela Loyse do jednej z komnat. Podluzne okna wychodzily na balkon, katem oka corka Fulka dostrzegla luksusowe umeblowanie - musialy dotrzec do osobistych apartamentow kochanki Yviana. Ale tamta sie nie zatrzymala. Weszly na balkon: na balustradzie umieszczono deske, ktorej drugi koniec znajdowal sie na balkonie na przeciwleglej scianie. Aldis popchnela Loyse ku balustradzie. - Wejdz do gory - rozkazala krotko. - Przejdz na druga strone! -Nie moge! - jeknela Loyse. Deska przerzucona byla nad przepascia. Nie miala odwagi spojrzec w dol, lecz wyczuwala otchlan rozposcierajaca sie pod stopami. Aldis patrzyla na nia w milczeniu przez dluzsza chwile. Potem podniosla reke do piersi i zacisnela palce na przypietej do sukni broszce, jakby przez to dotkniecie zwielokrotnila swe sily i mogla zmusic Loyse do posluszenstwa. -Idz! - warknela znowu. Loyse spostrzegla, ze tak samo jak wowczas, kiedy przebywala w towarzystwie Bethory, utracila kontrole nad swym cialem. Jej wlasna osobowosc zdawala sie wycofywac w jakies odlegle rejony umyslu. Stamtad obserwowala bezsilnie siebie sama, jak bez najmniejszych oznak leku wdrapala sie na balustrade i przeszla po desce na drugi balkon. Aldis przeszla w slad za nia, a potem stracila w dol chwiejny pomost, odcinajac droge scigajacym. Karstenka nie dotknela ponownie corki Fulka, gdyz nie bylo to potrzebne. Dziewczyna nie potrafila sie uwolnic z niewidzialnych wiezow, ktore poddawaly ja woli Aldis. Razem przebiegly przez maly pokoj, nastepnie przez wieksza komnate. Czolgal sie tam po podlodze ranny mezczyzna. Aldis pociagnela za soba Loyse, obie biegly teraz co sil w nogach. Dziewczyna z Yerlaine zobaczyla innych zabitych i rannych, a nawet niewielkie grupki walczacych ze soba mezczyzn. Zaden z nich nie zwrocil najmniejszej uwagi na biegnace kobiety. Co sie stalo? Czy byli tu zolnierze Estcarpu? Czy Koris i Simon przybyli po nia do Karsu? Ale wszyscy walczacy zolnierze nosili oznaki Karstenu, jakby sily ksiecia podzielily sie na wrogie, zwalczajace sie nawzajem frakcje. Wbiegly do obszernej kuchni palacowej, zupelnie pustej, chociaz na roznach pieklo sie mieso, w garnkach bulgotala zupa i jakies dania przypalaly sie w rondlach. Przez maly dziedziniec przedostaly sie do ogrodu, gdzie w rownych rzedach rosly najrozmaitsze warzywa i drzewa obciazone dojrzewajacymi owocami. Aldis w biegu przerzucila przez ramie kraj dlugiej, wierzchniej szaty. Zatrzymala sie tylko raz, kiedy zaczepila o galaz siatka na wlosy. Pospiesznie uwolnila sie i znow pobiegla naprzod. Loyse nie watpila, ze zmierza ona do konkretnego celu, ale nie wiedziala, co to mogloby byc, poki nie dotarly do niewielkiej rzeczki. W trzcinach ukryta byla stara lodz. Aldis rozkazala: - Wejdz i poloz sie na dnie! Loyse musiala posluchac, chociaz woda przemoczyla jej spodnie i zalala buty. Aldis wdrapala sie do lodzi i polozyla sie obok przykrywajac siebie i towarzyszke zbutwiala mata z sitowia. Po kilku chwilach Loyse poczula, ze lodz ruszyla - plynely z pradem, prawdopodobnie do rzeki, nad ktora lezal Kars. Zapach plesni bijacy od maty przyprawial o mdlosci, woda na dnie lodzi cuchnela bagnem. Jakze Loyse pragnela uniesc glowe i odetchnac znow swiezym powietrzem! Nie mogla tego uczynic: umysl buntowal sie przeciwko narzucaniu obcej woli, lecz cialo pozostawalo posluszne rozkazom Aldis. Lodz zakolysala sie mocniej - musialy juz doplynac do rzeki. Dokad zamierzala udac sie Aldis? Jakie plany miala wobec Loyse? Kiedy corka Fulka jechala z Bethora, byla pod tak silnym dzialaniem czarow, ze akceptowala wszystkie posuniecia tamtej jako wlasciwe i naturalne. Nie bala sie niczego, nie rozumiala nic z tego, co robila. Teraz jednak w pelni zdawala sobie sprawe, ze Aldis rzucila na nia czar, ktory zmienil dziedziczke Verlaine w automat posluszny woli Karstenki. Ale dlaczego, dlaczego to wszystko przytrafilo sie wlasnie jej? -Dlaczego? - powiedziala jej do ucha Aldis. - Pytasz, dlaczego? Jestes teraz udzielna ksiezna, pani. Cale to miasto, caly kraj nalezy do ciebie! Czy potrafisz zrozumiec, co to oznacza, moje male nic, ktore pojawilo sie nie wiadomo skad? Loyse usilnie starala sie zrozumiec, ale nie potrafila uzmyslowic sobie prawdziwego znaczenia slow kochanki Yviana. Czekano na nie. Uslyszaly slowa powitania. Aldis usiadla i wrzucila do rzeki mate z sitowia. Znow mogly odetchnac swiezym wilgotnym powietrzem. Burta statku byla juz niedaleko. Aldis wyciagnela reke po zrzucona ze statku line. NIEDOSTEPNE MURY YLE Simon siedzial na parapecie zakonczonego ostrym lukiem okna, odwrocony plecami do komnaty i wszystkich, ktorzy w niej wlasnie przebywali. Jednak slyszal odglos krokow Korisa, chodzacego tam i z powrotem jak uwieziona w klatce pantera, sluchajacego meldunkow i wydajacego zolnierzom rozkazy. Ta komnata byla mozgiem sil inwazyjnych Estcarpu w Karsie. Zdobyli stolice Karstenu jednym zuchwalym atakiem, ale dalsze utrzymanie miasta graniczylo z szalenstwem. Simon watpil jednak, czy ktokolwiek moglby naklonic Korisa do zaakceptowania tej oczywistej prawdy. Jesli seneszal nadal bedzie w takim stanie ducha jak obecnie, to wkrotce moze kazac rozebrac kamien po kamieniu, wszystkie gmachy w miescie, szukajac tej, ktora zniknela w tajemniczy sposob. Koris nie chcial przyjac do wiadomosci, ze Loyse nie ma w Karsie.Czy jednak Simon mial prawo potepiac Korisa za to, ze cala energie poswiecil temu jednemu celowi, chociaz takie postepowanie moglo narazic na szwank cala ich wyprawe? Obiektywnie rzecz biorac, tak. Jeszcze pol roku temu Simon moglby to zauwazyc, lecz nie bylby w stanie zrozumiec udreki seneszala. Ale od tego czasu wiele zmienilo sie w jego wlasnym zyciu i teraz sam przezywal podobne meczarnie. Byc moze nie okazywal tego po sobie: nie wybuchal gniewem przy lada okazji, nie chodzil tam i z powrotem po komnacie, nie rzucal sie na wszystkich przybyszow z pytaniem o nowiny. Jednak ich sytuacja byla krancowo odmienna: wrog porwal narzeczona Korisa, a Jaelithe z wlasnej woli opuscila Simona i juz nie wrocila. Dlatego wciaz powracal myslami do wydarzen, ktore staly sie bezposrednia przyczyna ich rozstania. Czy Jaelithe nadal bylaby zadowolona z zycia u boku Simona, gdyby nie przebudzil sie w niej slaby cien mocy, ktora niegdys wladala? A moze dopiero wowczas zrozumiala, jak wielka poniosla strate, z czego byc moze nie zdawala sobie w pelni sprawy wtedy, gdy na ich weselu oddala swoj klejnot czarownicy? Simon ze wszystkich sil staral sie odsunac od siebie mysli o Jaelithe i skupic na pietrzacych przed nimi problemach: Kars byl w ich rekach, Yvian nie zyl, a Loyse zniknela i zaden z jencow nie wiedzial, jak to sie stalo. Niezwlocznego uregulowania wymagal problem dalszej polityki Estcarpu wobec Karstenu, a Koris nie byl zdolny do logicznego myslenia. Simon odszedl od okna, zastapil droge Korisowi i schwycil go za ramie. -Nie ma jej tu. Musimy wiec poszukac jej gdzie indziej. Ale to nie powod, zeby calkowicie tracic glowe! - Simon celowo powiedzial to oschlym tonem: chcial wstrzasnac seneszalem i wytracic go z glebokiej depresji. Koris zamrugal oczami i ruchem ramienia strzasnal reke Simona. Ale przestal chodzic w kolko i sluchal jego slow. -Gdyby Loyse uciekla... - zaczal. -Wtedy prawdopodobnie ktos by to zauwazyl - dokonczyl za Korisa Simon. Po czym mowil dalej: - Zastanow sie teraz, dlaczego zostala uprowadzona? Przybywamy do Karsu i dowiadujemy sie, ze ktos celowo zasial niezgode wsrod zolnierzy ksiecia. To wszystko moglo miec na celu ukrycie smierci Yviana albo... -Cos zupelnie innego - Koris i Simon odwrocili sie na dzwiek glosu czarownicy, ktora przybyla do Karsu razem z oddzialami straznikow granicznych. - Calkowicie odmienny powod - ciagnela, jak gdyby porzadkowala wlasne mysli, wypowiadajac je na glos. - Czyz nie zdajecie sobie sprawy, panowie dowodcy, ze po smierci Yviana jego zona ma pewne prawa do Karstenu? Loyse pochodzi ze starego rodu i potezne niegdys klany moglyby skupic sie wokol niej, osadzic ja na tronie i sprawowac rzady w jej imieniu. Wszystkie wydarzenia w Karsie, rozegrano celowo i z rozmyslem. Pozostaje tylko dowiedziec sie, czyim celom mialy sluzyc. Kogo nie ma wsrod zabitych i wzietych do niewoli? Sadze, ze nie nalezaloby pytac, kto nie zyje i dlaczego, lecz raczej kogo nie ma i z jakiego powodu. Simon skinal glowa. "Tak, to swietny plan" - pomyslal. Sprowadzic Loyse do Karsu, potwierdzic przed calym ksiestwem jej prawa jako malzonki Yviana - kiedy sam Yvian przypuszczalnie znal tylko czesc tego planu i wierzyl, ze jest jego autorem - a potem usunac ksiecia i w imieniu Loyse przejac wladze w Karstenie. Ale ktory z magnatow byl tak przebiegly, posiadal tak doskonale funkcjonujaca organizacje, aby" moc wprowadzic ten plan w zycie? Dane, jakimi dysponowaly sluzby wywiadowcze straznikow granicznych - a Simon wiedzial albo raczej byl gleboko przekonany, ze sa bardzo dokladne - wskazywaly na to, ze nikt z przedstawicieli pieciu lub szesciu rodow magnackich nie mial odwagi ani zrecznosci niezbednej dla przeprowadzenia tak skomplikowanej intrygi. Poza tym Yvian nigdy nie darzyl zaufaniem zadnego z poteznych niegdys klanow do tego stopnia, aby jakis magnat mogl swobodnie dzialac na zamku ksiecia. Powiedzial to wszystko swoim rozmowcom. -Fulk nie byl calkowicie Fulkiem - odparla czarownica. - I tu, w Karsie moga byc tacy, ktorzy nie sa w pelni tymi, na jakich wygladaja! -Kolderczycy! - Koris ze zloscia uderzyl piescia w otwarta dlon. - Zawsze oni! -Tak - odparl zmeczonym glosem Simon. - Nie moglismy uwierzyc, ze zrezygnuja z walki wraz z upadkiem Sipparu, prawda? Czyz tak niedawno jeszcze nie uwazalismy, ze ich najwieksza slaboscia jest brak ludzi? Prawdopodobnie nie moga juz masowo produkowac armii "opetanych" - przynajmniej nie tutaj. Utrata sprzetu, ktory zdobylismy na Gormie, musiala powaznie ograniczyc ich mozliwosci w tej dziedzinie. Zdecydowali sie wiec na zastapienie ilosci jakoscia, biorac pod kontrole czolowe osobistosci, mezczyzn... -I kobiety! - przerwal mu Koris. - Jest pewna kobieta, ktora powinnismy tu znalezc, ale gdzies zniknela. To Aldis! Czarownica zmarszczyla brwi: - Aldis podporzadkowala sie naszym rozkazom w bitwie o wladze nad umyslami wrogow przed atakiem na Gorm. Mozliwe, ze pozniej nie bylo dla niej miejsca w Karsie. -To mozna latwo sprawdzic! - Simon podszedl do stolu, przy ktorym siedzial Ingvald, nagrywajac dane liczbowe na dostarczony przez sokolnikow fonograf - udoskonalona wersje aparatow, w jakie zaopatrywali swoje ptaki. -Jakich informacji dostarczono nam o pani Aldis? - zapytal. Ingvald usmiechnal sie lekko - Jest ich bardzo duzo - odparl. - Przynajmniej w trzech wypadkach owa dama przekazala najemnikom Yviana rozkazy, ktore sprawily, ze te wilki rzucily sie sobie do gardel. A ze byla kochanka ksiecia i jego powiernica, wzieli jej slowa za szczera prawde. Jesli knuto tu jakis spisek, ta kobieta odegrala wazna role we wprowadzeniu go w zycie. Czarownica w slad za Simonem podeszla do stolu. Wziela w dlonie przesloniety mgla klejnot, oznake jej zawodu, i z obu stron pocierala go rekoma. Nagle powiedziala: - Chcialabym obejrzec komnate tej kobiety. Poszli tam wszyscy - Strazniczka, Simon, Koris i Ingvald. Byl to wykwintny, bogato wyposazony buduar. Znajdowal sie przy tym samym korytarzu na gorze co komnata, w ktorej znalezli konajacego Yviana. Przez szeroko otwarte, wychodzace na balkon okna do srodka docieraly podmuchy wiatru, poruszaly jedwabnymi zaslonami loza, jak choragiewka trzepotaly koronkowa szarfa wystajaca z kufra. W komnacie czuc bylo silny zapach pizma, ktory przyprawial Simona o mdlosci. Podszedl do okien, aby odetchnac swiezym powietrzem. Czarownica, nadal sciskajac w dloniach swoj klejnot, wyciagnawszy przed siebie ramiona, przechadzala sie po komnacie. Simon nie wiedzial, co robi, ale nie watpil, ze to powazna sprawa. Strazniczka przesunela rekoma wzdluz loza, ponad dwoma kuframi, wreszcie nad toaletka z lustrem. Na toaletce stalo mnostwo malych szkatulek i buteleczek z oszlifowanego kamienia. Nagle, w trakcie przesuwania sie, nad bateria kosmetykow, zacisniete dlonie czarownicy zatrzymaly sie, zawisly w powietrzu bez ruchu, a potem gwaltownie opuscily na dol, chociaz Simon nic tam nie dostrzegl. Czarownica odwrocila sie do towarzyszacych jej mezczyzn: - Tutaj niedawno lezal talizman... zapewnial wlascicielowi moc rzucania czarow, byl wielokrotnie uzywany... ale nie mial nic wspolnego z nasza moca. To byl kolderski wyrob! - prychnela z niesmakiem. - Byla to rzecz zmieniajaca... -Zmieniajaca postac! - zawolal Koris. - Zatem kobieta, ktora uchodzila za Aldis, mogla wcale nia nie byc! Strazniczka potrzasnela glowa: - Nie jest tak, jak sadzi seneszal, panowie dowodcy. Nie chodzi tu o zewnetrzna zmiane postaci, ktora stosujemy od dawna, ale o zmiane wewnetrzna, zmiane osobowosci czlowieka. Czyz nie powiedzieliscie mi, ze Fulk nie byl w pelni Fulkiem, a jednak nie nalezal do "opetanych"? Wymknal sie chylkiem z pola walki, podczas gdy uprzednio do konca stalby na czele swoich ludzi. Teraz zas, kiedy nosil w sobie te czesc osobowosci, ktora zaszczepili mu Kolderczycy, uciekl, a nawet wybral pewna smierc, niz dostanie sie w wasze rece. Podobnie postapi ta kobieta. Jestem pewna, ze ona takze ma w sobie czesc osobowosci Kolderczyka. -Kolderczycy! - powtorzyl przez zacisniete zeby Koris. Potem otworzyl szeroko oczy i jeszcze raz wypowiedzial to slowo, ale zupelnie innym tonem: - Kolderczycy! -Co... - zaczal Simon, ale Koris mowil juz dalej: -Gdzie jest ostatnia twierdza tych przekletych porywaczy? To przeciez Yle! Mowie wam... ten stwor, ktory byl kiedys Aldis, uprowadzil Loyse i udaje sie do Yle! -To tylko przypuszczenie! - odparowal Simon. "Chociaz logiczne" - dodal w mysli. - Nawet jesli masz racje, Yle jest bardzo daleko stad i nadarza sie nam doskonala okazja, aby przechwycic je w drodze. "A takze wysmienity powod, aby usunac sie z Karsu, zanim sciagniemy na siebie nieszczescie." - Znow skomentowal bezglosnie. -Yle? - Strazniczka wyraznie rozwazala taka ewentualnosc. Simon czekal na dalsze uwagi. Czarownice z Estcarpu byly dobrymi strategami. Jezeli Strazniczka zechce cos dodac, jej komentarze dotkna sedna sprawy i warto bedzie ich wysluchac. Ale czarownica milczala. Wodzila tylko wzrokiem od Simona do Korisa, jak gdyby zauwazyla cos, czego nie mogl dostrzec zaden z nich. Pomimo tego niezwyklego zachowania nie powiedziala nic wiecej. Simon wiedzial od dawna, ze nie istniala mozliwosc uzyskania odpowiedzi poprzez zadawanie pytan Strazniczkom, jezeli same nie chcialy jej udzielic. Tego samego wieczora, jeszcze przed wschodem ksiezyca, uzyskali dowod na to, ze Koris mogl miec racje. Nie chcac przeciagac pobytu w Karsie, napastnicy wycofali sie na zakotwiczone w porcie okrety, rekwirujac ponadto wszystkie statki handlowe, aby doplynac do morza. Zasepione zalogi pracowaly pod nadzorem zolnierzy Estcarpu, a kazdym statkiem dowodzil sulkarski kapitan. Ingvald zaprowadzil zolnierzy z tylnej strazy na ostatni z zarekwirowanych kupieckich statkow. Stal teraz obok Simona, spogladajac na miasto, ktore dzien wczesniej - nie bez ich udzialu - porazila prawdziwa traba powietrzna. -Pozostawiamy za soba wrzacy kociol - zauwazyl. -Pochodzisz przeciez z Karstenu - czy nie wolalbys raczej zostac tu i pilnowac tego kotla? - zapytal go Simon. Ingvald rozesmial sie nieprzyjemnie i rzekl ochryplym glosem: - Kiedy naslani przez Yviana siepacze podpalili mi dom i zabili mego ojca i brata, powiedzialem sobie, ze ten kraj nie jest juz moja ojczyzna! Nie wywodzimy sie z tych nowych przybyszow z Karsu i lepiej dla nas jest zwiazac nasze losy z Estcarpem, poniewaz my takze nalezymy do Starej Rasy. O, nie! Niech tym wrzacym kotlem zajmie sie ten, kto zechce. Calkowicie zgadzam sie ze zdaniem Strazniczek, ze Estcarp nie potrzebuje nowych ziem, ani nie chce rozciagac swej wladzy poza obecne granice. Chociazby teraz - czy zamierzamy podbic Karsten? Gdybysmy chcieli to uczynic, najpierw musielibysmy zdusic ze sto punktow oporu na terenie calego ksiestwa. Do tego trzeba by ogolocic z zolnierzy cala polnocna granice, a Alizonczycy tylko czekaja na taka okazje... -Usunelismy z tego miasta Yviana, ktory zelazna reka przez wiele lat rzadzil Karstenem. Teraz na jego miejsce znajdzie sie pieciu lub szesciu pretendentow do tronu ksiazecego. Kiedy najbardziej wplywowi magnaci beda Zwalczac sie wzajemnie, zadnemu nie przyjdzie do glowy mysl, przynajmniej przez jakis czas, aby niepokoic polnocnych sasiadow. Anarchia w Karstenie lepiej sluzy sprawie Estcarpu niz garnizony okupacyjne. -Panie! - Do Simona podszedl dowodzacy statkiem Sulkarczyk. - Mam tu takiego jednego, ktory opowiada pewna historie i uwaza, ze jest cos warta. Moze ma racje - zameldowal. Po czym wypchnal do przodu mezczyzne w brudnym i poplamionym stroju prostego marynarza. Karstenczyk natychmiast uklakl, zgodnie z narzuconym przez Yviana sluzalczym obyczajem. -Slucham! - rzekl Simon. Tamten poczal mowic pospiesznie: -To jest tak, panie. Tam byl pewien statek. Nie byl to zwyczajny statek handlowy. Jego zaloga nie wychodzila na brzeg, chociaz stal na kotwicy dwa, moze trzy dni. Nie wyladowali na nabrzezu zadnych towarow ani nie przyplyneli do portu z pelnymi ladowniami. I my, moj kumpel i ja, obserwowalismy go. Nie zauwazylismy nic, chyba to, ze bylo tam tak spokojnie. Ale kiedy w miescie rozgorzaly walki, wtedy na statku zaczal sie ruch. Ci z zalogi wzieli sie za wiosla i sie wyniesli. Nie bylo w tym nic dziwnego, bo tak zrobilo wielu innych. Tylko ze tamci, jak wyplyneli z portu, to na dobre... -A ten statek nie odplynal? - Simon nie dostrzegal niczego niezwyklego w tej historii, ale w pelni ufal sugestii sulkarskiego kapitana, aby wysluchac do konca opowiadania Karstenczyka. -Podplyneli tylko do ujscia tamtej rzeczki... - marynarz wskazal ruchem glowy przeciwlegly brzeg rzeki, nad ktora lezal Kars. Kontynuowal swoja opowiesc nadal kleczac, ze wzrokiem utkwionym w deski pokladu. - Tam czekali, siedzac przy wioslach, podczas gdy wszyscy inni zmykali w gore rzeki. Potem pojawila sie tamta lodz, taka mala szalupa dryfujaca z pradem - jakby urwala sie z liny holowniczej. Ci ze statku szybko podplyneli do brzegu, gdzie kryla sie ta lodz. Szalupa pojawila sie znow na wodzie, kiedy statek ruszyl w droge, kierujac sie nie w gore, ale w dol rzeki. -I uznaliscie to za dziwne? - ponaglil go Simon. -No tak, kiedy widzielismy, ze wasi ludzie przybywali wlasnie z tej strony. Oczywiscie, wiekszosc z nich przeprawila sie wtedy na drugi brzeg rzeki i uderzyla na miasto. Moze tamci pomysleli, ze bedzie lepiej sprobowac zawrocic na morze niz plynac w gore rzeki. -Zabrali kogos z tej lodki - powiedzial Ingvald. -Na to wyglada - przytaknal Simon. - Ale kogo? Jednego z ich oficerow? -Jesli chodzi o te lodz - wtracil sie do indagacji sulkarski kapitan - czy widzieliscie w niej kogos? -I to wlasnie wydaje sie takie dziwne, panie - odpowiedzial Karstenczyk. - Nie bylo tam nikogo. Jasne, ze nie obserwowalismy jej przez lornetke, ale ponad okreznica widac bylo tylko mate z sitowia. Jezeli ktos tam byl, lezal plasko na dnie. -Moze tam byli ranni? - podsunal Ingvald. -Albo po prostu ukrywali sie, i ten statek potem skierowal sie w strone morza, poplynal w dol rzeki? - zapytal marynarza Simon. -Tak, panie. I tu jest jeszcze jedna dziwna rzecz - to znaczy jak ten statek sie poruszal. Ludzie z zalogi stali przy wioslach jak trzeba - tylko wygladalo jakby udawali, ze nie musza wioslowac, jakby prad byl tak szybki, ze potrzebowali od czasu do czasu tylko odepchnac sie raz czy drugi od mielizny. Pewnie, ze tam jest prad, ale nie taki silny. Jesli chcesz zyskac na czasie, musisz niezle napracowac sie przy wioslach, zwlaszcza kiedy na dodatek wieje przeciwny wiatr - a wtedy tak bylo. Ale oni zyskali na czasie - i to sporo. Ponad pochylona glowa marynarza Sulkarczyk spojrzal na Simona. -Nie znam innego sposobu, w jaki mozna podrozowac po tej rzece, poza wioslami i zaglami - zameldowal. - Jezeli jakis statek potrafi poruszac sie w taki sposob, to ani ja, ani zaden z moich braci nigdy nie widzielismy takiego statku. Umiemy dobrze poslugiwac sie wioslami i zaglami, ale to... sa czary! -Lecz nie takie, jakie stosuje sie w Estcarpie - odparl Simon. Nastepnie rozkazal: - Kapitanie, nadaj sygnal do statku seneszala. Potem wysadzisz mnie na jego poklad razem z tym czlowiekiem. -Co o tym sadzisz, kapitanie Osberiku? - Koris zwrocil sie do dowodzacego flota Sulkarczyka, kiedy powtorzono mu te cala historie. - Czy jest to opowiesc wymyslona przy butelce wina, czy tez wiarygodna? Wszyscy widzieli, ze seneszal bardzo pragnal, aby opowiesc karstenskiego marynarza byla prawdziwa, ze nawet znalazl dla niej miejsce w swoich planach poszukiwania Loyse. Osberic powiedzial ostroznie: - My nic nie wiemy o takim statku, ale sadze, ze ten czlowiek rzeczywiscie zobaczyl na wlasne oczy to, o czym nam tu opowiedzial. Przeciez istnieja statki, ktore nie naleza do nas. -To nie byl okret podwodny - zauwazyl Simon. -Mozliwe, ale poniewaz Kolderczycy zaczynaja nasladowac nasze zmiany postaci, byc moze potrafia takze zmieniac wyglad swoich okretow. Prawdopodobnie w trakcie panujacego nad rzeka zamieszania, kiedy przeprawialismy naszych ludzi na drugi brzeg, przekonani, ze musza zyskac na czasie, zaryzykowali - stwierdzil Sulkarczyk. Koris, raz po raz gladzac dlonia trzonek topora Volta, skomentowal krotko: - W dol rzeki na morze, potem do Yle. "To tylko przypuszczenia". - Pragnal przypomniec Korisowi Simon. Jesli nawet tamten statek przypominal male jednostki uzywane w zegludze srodladowej, na pewno byl czyms zupelnie innym i rzeczywiscie mogl plynac do Yle, a nawet do ukrytej gdzies w zamorskich krajach bazy Kolderczykow. Ale Koris juz podjal decyzje: - Twoj statek jest najszybszy, Osberiku. W razie potrzeby posadzimy przy wioslach naszych ludzi. Plyniemy za nimi. Jednak, jesli kolderski statek rzeczywiscie plynal przed nimi, jego zaloga dobrze wykorzystala przewage czasowa, jaka mieli nad flota Estcarpu. W nocy poczal dac silny wiatr, na statku Osberika rozwinieto zagle. Plyneli rownie szybko jak rzeczna jednostka, bez pomocy wiosel, z tylu sznur okretow podplywal do brzegu, aby wysadzic na lad zolnierzy, ktorzy mieli dotrzec do granicy Estcarpu, pozostawiajac za soba chaos. Tylko statek Osberika i jeszcze dwie inne jednostki z sulkarskimi zalogami kontynuowaly poscig. Simon spal kilka godzin, zawinawszy sie w plaszcz. Czul sie zle w kolczudze Fulka. Pozbyli sie juz maskujacych zmian postaci, ale nadal nosili zabrane z Verlaine stroje i bron. Simon spal niespokojnie, budzil sie kilkakrotnie, nie pamietajac jednak nic z dreczacych go koszmarow. Przesladowala go tylko natarczywa mysl, ze te sny mialy duze znaczenie. Reszte nocy spedzil bezsennie, wpatrujac sie w rozgwiezdzone niebo, wsluchujac w odglosy wiatru. Od czasu do czasu slyszal przyciszone glosy pelniacych warte Sulkarczykow. Koris lezal obok Simona. Simon pomyslal, ze zmeczenie przemoglo zelazna wole seneszala i nawet Koris wreszcie zasnal. Simon wciaz powracal w myslach do celu ich podrozy. Yle - i Kolderczycy. Nie bylo zadnego sposobu zawrocenia Korisa z drogi do Yle, chyba ze sie go zwiaze... Ale co dalej? Przeciez nie beda zdobywac tej kolderskiej twierdzy! Czyz w ciagu minionych miesiecy nie probowali wielokrotnie przedrzec sie do Yle? Na Gormie odniesli zwyciestwo, poniewaz przez przypadek Simon jako jeniec zostal zabrany do wnetrza tej fortecy i udalo mu sie odkryc slabe miejsca w kolderskim systemie obronnym. Ale wtedy zadufani w sobie Kolderczycy pogardzali przeciwnikami, ktorzy nie mogli niczego przeciwstawic ich technicznej przewadze. Kleska Kolderczykow w Sipparze wiele ich nauczyla. Teraz juz niewidzialne pole silowe zewszad - od morza i ladu - otaczalo Yle, pole, przez ktore nie mogly przedostac sie nawet telepatyczne sondy czarownic. Od miesiecy Yle bylo szczelnie zamkniete. Jesli garnizon twierdzy utrzymywal jakies kontakty ze swiatem zewnetrznym, to tylko droga morska, i to nie na powierzchni morza. Kolderczycy posiadali lodzie podwodne, trzy takie statki zolnierze Estcarpu zdobyli na Gormie. Ale... Simon znowu przezywal te same watpliwosci, ktore gnebily go przed wielu miesiacami, kiedy stanal przed Rada Strazniczek i wyglosil opinie na zadane przez nie pytanie. Oswiadczyl im wtedy, ze nalezy pozostawic w spokoju odkryte na Gormie maszyny, zachowac daleko posunieta ostroznosc wobec kolderskich sekretow, gdyz moga wyzwolic przypadkiem cos, czego nie beda mogly ani zrozumiec, ani kontrolowac. Czyzby wtedy nie mial racji? Teraz wahal sie. A jednak cos w glebi jego umyslu utrzymywalo nadal, ze mial wtedy racje, poniewaz uzycie kolderskich maszyn rownalo sie czesciowemu oddaniu sie w rece wroga. Wiedzial wprawdzie, ze czarownice powoli, ostroznie badaly odkryte na Gormie mechanizmy. Nie martwilo go to jednakze, gdyz czynily to poslugujac sie wszelkimi mozliwymi zabezpieczeniami, a moc czarodziejska, ktora wladaly, byla dostatecznie silna przeszkoda nawet dla wysoko rozwinietej techniki Kolderczykow. Ale dostac sie pod wplyw tamtych maszyn... Istnial jednak pewien sposob, aby przedostac sie teraz do Yle. Simon myslal juz o tym wielokrotnie, ale nigdy, nawet w obecnosci Jaelithe, nie wypowiedzial tej mysli na glos. Byc moze tylko on jeden mogl jeszcze raz przedostac sie do kolderskiej fortecy. Nie lodzia podwodna, gdyz nie potrafil jej obslugiwac, a czarownice nie odkryly jeszcze, jaka sila poruszala mechanizmy tych statkow. Chyba ze byla to wzmocniona przez specjalne maszyny psychiczna sila tamtego kolderskiego dowodcy, ktory umarl w metalowym kasku na glowie, w ostatniej chwili pozostawiajac swoich ludzi na pastwe losu. Nie, droga do Yle nie prowadzila pod powierzchnia morza, lecz przez powietrze. Simon przypomnial sobie samoloty ustawione rzedami na dachu jednego z gmachow w Sipparze. Tak, to wlasnie mogl byc klucz do Yle. Lecz samo napomkniecie Korisowi o takiej mozliwosci byloby calkowitym szalenstwem. SLAD KOLDERCZYKOW -Jest szczelnie zamkniete ze wszystkich stron... - Koris ze zloscia uderzyl toporem w gruba warstwe darni, jakby zadawal cios znienawidzonemu wrogowi. Stali na wzniesieniu, patrzac na Yle ponad dolina wpadajacej do morza rzeczki.Kolderczycy podstepem zrabowali wyspe Gorm ludziom pochodzacym z tego swiata i tej epoki. Natomiast w Yle zbudowali od podstaw wlasna twierdze. Mozna by oczekiwac, ze wzniosa wieze i mury z metalu, a nie z tego samego kamienia co budowniczowie Estcarpu. Lecz w kraju czarownic wszystkie budowle byly bardzo stare i zdawaly sie wyrastac z ziemi, na ktorej staly. A Yle, mimo archaicznego kamiennego budulca, bylo nie tylko nowe, lecz oddzielone od gleby i skal w sposob, jaki Simon jasno wyczuwal, lecz nie potrafil ujac w slowa. Nawet gdyby nie wiedzial, do kogo nalezala kolderska twierdza, szybko zdalby sobie sprawe, ze nie zostala zbudowana ani przez mieszkancow Estcarpu, ani zadnego z sasiadujacych z nim krajow. -Tam kiedys byly drzwi - Koris wskazal toporem na frontowa sciane zupelnie gladkiego muru, nieco na prawo. - Teraz nawet i to zlikwidowali, a nikt nie moze podejsc blizej niz do tej rzeczki w dolinie. Otaczajace Yle pole silowe, bardzo podobne do tego, ktore niegdys nie dopuszczalo na Gorm zadnego intruza, uniemozliwialo dokladniejsze obejrzenie obcej budowli. Simon poruszyl sie niespokojnie. Istnial przeciez pewien sposob, aby przedostac sie do Yle. Natarczywe mysli przesladowaly go od czasu, kiedy opuscili Kars. Musial toczyc wewnetrzna walke, aby nie wspomniec o tym Korisowi. -Musza przedostawac sie do twierdzy lub opuszczac ja pod powierzchnia morza. Tak samo postepowali na Gormie. Seneszal zawolal z gniewem: - A wiec mamy zawrocic z drogi do Yle i wyznac, ze zostalismy pokonani, ze Kolderczycy zwyciezyli?! Nikt nie uslyszy ode mnie takich slow, dopoki zyje i moge walczyc! - Koris jeszcze raz z calej sily uderzyl toporem w ziemie. - Na pewno istnieje jakis sposob... musi byc jakis sposob! Co sklonilo wtedy Simona do powiedzenia na glos najskrytszych mysli? Ale slowa same wyrwaly mu sie z ust: - Moze istnieje wyjscie... Koris odwrocil sie blyskawicznie, pochylony jakby stal frontem do nieprzyjaciela. Simon powoli pokrecil glowa: - Przypomnij sobie upadek Sulkaru... - zaczal, ale Koris wpadl mu w slowo. -Powietrzem! Latajace statki w Sipparze! Ale jak mozemy ich uzyc, jesli nie znamy kolderskich czarow? - Patrzyl pytajaco na Simona rozjasnionymi nagla nadzieja oczami. - A moze ty znasz te czary, bracie? W opowiesciach o swiecie, z ktorego przybyles, mowiles o statkach powietrznych, ktore pomagaja wam w prowadzeniu wojen. To by dopiero byla swietna walka - zwrocic przeciwko tym lotrom ich wlasna bron! Ajjj! - Podrzucil do gory topor Volta i zlapal go za trzonek, glowe trzymal wysoko, tak ze slonce swiecilo mu prosto w twarz. - Udajmy sie na Gorm po tamte latajace statki! - zawolal. -Zaczekaj! - Simon chwycil Korisa za ramie. - Nie jestem pewny, czy w ogole bedziemy mogli na nich poleciec! -Jesli bedzie mozna uzyc ich do unicestwienia tego gniazda zmij, zrobimy to!? Twarz Korisa byla blada, zacisniete mocno usta przypominaly okropna blizne. Powiedzial ponuro: - Wiem, ze poslugiwanie sie cudza magia jest bardzo ryzykowne, ale w zyciu przychodzi taki czas, kiedy czlowiek chwyta sie kazdej broni, ktora moze mu pomoc. Plyniemy do Sipparu i bierzemy stamtad to, co musimy wziac. Uplynelo juz wiele miesiecy od dnia, w ktorym Simon opuscil budzace przerazenie martwe miasto, niegdys kwitnaca stolice wyspiarskiego panstwa. Nie pragnal byc jednym z tych, ktorzy dokladnie przeszukiwali domy w Sipparze, domy, ktore staly sie grobami wprowadzonych w blad wyspiarzy, gdyz w walce o sukcesje jedna ze stron wezwala na pomoc Kolderczykow. Simon dosc napatrzyl sie na Gorm i Sippar w czasie walki, w wyniku ktorej Kolderczycy zostali wyparci z tego przytulnego gniazdka. Dzisiaj odkryl, ze oprocz wspomnienia tamtych strasznych widokow, jego nienawisc do Sipparu kryla w sobie jeszcze jeden powod. Znow stal w pomieszczeniu, ktore bylo niegdys centrum dyspozycyjnym bazy Kolderu. Ubrani w szare stroje oficerowie siedzieli wtedy przed umieszczonymi na stolach nieznanymi aparatami. Dowodzil nimi oficer w metalowym kasku na glowie. Simon byl pewny, ze wydawane przez tamtego w myslach rozkazy, za posrednictwem skomplikowanych mechanizmow, kierowaly zyciem calej zdobytej cytadeli. Przez kilka nieskonczenie dlugich chwil Simon czytal w myslach kolderskiego dowodcy. Dowiedzial sie, ze Kolderczycy, podobnie jak on sam, przybyli do tego swiata przez jakas tajemnicza brame w czasie i przestrzeni, szukajac schronienia przed zagrazajaca im katastrofa. Tak, czytal w myslach wroga i gdy teraz stal w tym samym miejscu, znow tamto migawkowe wspomnienie o niezywym od miesiecy Kolderczyku, wydalo sie Simonowi rownie zywe i realne, jak wtedy gdy ich umysly laczyla telepatyczna wiez. Ale nie tylko kolderskiego oficera spotkal w tej sali. To wlasnie tu czarownica z Estcarpu, z ktora wspolnie przezyl wiele niebezpiecznych przygod, odlozyla swoj klejnot i zgodnie z jej pojeciami, powierzyla mu zycie - wymawiajac swe imie, imie - najcenniejszy dar, wraz z ktorym oddawalo sie wladze nad wlasna jaznia. Jaelithe... Simon czekal na znane uczucie ostrego bolu, ktore zawsze towarzyszylo wspomnieniom o Jaelithe. Ale tym razem bol nie byl tak dotkliwy, jakby jego ostrze stepila tarcza obojetnosci. Znacznie wyrazniejsze bylo wspomnienie o tamtym Kolderczyku. Simon z niepokojem uprzytomnil sobie, ze od czasu opuszczenia Karsu mysl o odejsciu Jaelithe nie dokuczala mu juz tak bardzo. A przeciez laczylo ich glebokie uczucie, prawdziwa milosc - albo to tylko on tak wtedy sadzil. Utrata ukochanej pozostawila w duszy Simona otwarta rane, ktora byc moze zablizni sie z czasem, ale sama blizna nigdy nie zniknie. Dlaczego go opuscila? Czarownica w Verlaine powiedziala bez ogrodek, ze dla Jaelithe nie bylo drogi odwrotu. Czy nienawidzila go teraz tak bardzo, ze nie mogla zniesc jego widoku? Nie przeslala nawet zadnej wiadomosci! Nie! Musial myslec o Kolderczykach, o sposobach pokrzyzowania planow tym bezwzglednym wrogom, a nie o niemozliwych do naprawienia sprawach... Skupil uwage na Kolderczykach. -Simonie! - zawolal od drzwi Koris. - Powietrzne statki sa tam, gdzie je zostawilismy. Powietrzne statki do ataku na Yle. Dlaczego uwazal, ze nie nalezy uzywac przeciw wrogom ich wlasnej broni? Czemu wypatrywal utajonej grozby w ich maszynach? - Oczywiscie, Koris mial racje w tej sprawie. Czyz mozna znalezc lepszy mlot dla skruszenia murow Yle niz ten, ktory wymyslili ich konstruktorzy? Wspieli sie na dach, gdzie staly samoloty. W chwili ataku sil Estcarpu na Gorm, dwa samoloty byly naprawiane. Obok nich nadal lezaly czesci zamienne i narzedzia pozostawione przez niezyjacych juz mechanikow. Simon podszedl do najblizszego samolotu. Zupelnie niepotrzebnie niepokoil sie, czy uda sie na nowo uruchomic samoloty. To zupelnie proste. Robilo sie to i to, zaciskalo tamto... Pracowal pelen ufnosci we wlasne sily, jakas czesc jego mozgu kierowala kazdym ruchem rak, jak gdyby odczytywala je ze skomplikowanego wykresu. Simon wsunal na wlasciwe miejsce ostatnia czesc, potem wspial sie do kabiny pilota, nacisnal guzik startera, czujac wibracje i slyszac dobrze znany warkot motoru. Wszystko bylo w porzadku, mogl startowac. Z dolu uslyszal glosny krzyk, ktory ucichl w oddali, kiedy samolot poderwal sie do lotu. Simon wyregulowal przyrzady sterujace. Yle... lecial do Yle. Mial tam do wypelnienia wazna misje. Pole silowe nie moglo utrzymac sie zbyt dlugo - za czesto korzystano z centrali energetycznej. Wczesniej czy pozniej przedra sie przez nie ci barbarzyncy. Pod ciosami mocy, jaka wladaly te przeklete wiedzmy, mury Yle rozpadna sie. -Przeklete wiedzmy? Tak, po stokroc tak! Wszystkie sa zle i podstepne! Poslubi taka mezczyzne, a potem odejdzie, nawet nie obejrzawszy sie za siebie, uwazajac go za zbyt glupiego, aby nadal z nim przebywac. Wiedzma... wiedzma! Simon spiewal glosno to jedno slowo, kiedy przelatywal nad wodami zatoki. Tak, stracili Gorm. Byc moze wkrotce straca Yle - na razie. Jak dotad wszystko odbywalo sie zgodnie z planem. Taak, niech tylko brama zostanie ponownie otwarta i zgromadzona olbrzymia energia - wtedy glupie dzikusy i te przeklete wiedzmy zaplaca za wszystko! Upadek Sipparu bedzie niczym w porownaniu z tym, co wydarzy sie w Es. Tak, popchnij tu, pociagnij tam, podjudz dzikusow do akcji, otocz ze wszystkich stron wrogami te przeklete wiedzmy. Zyskaj na czasie - potrzebowali czasu dla ukonczenia prac nad projektem otwarcia bramy. Jesli bedzie trzeba - zrezygnuj z Yle. Pozwol tym barbarzyncom uwierzyc, ze znow zwyciezyli, ze wyparli Kolder. Ale Kolderczycy wycofaja sie tylko do miejsca, skad przybyli, by znow nabrac sil, a potem z nowa energia uderza prosto w serce przeciwnika - w Es! Simon zamrugal oczami. Pod jego pewnoscia siebie, nowa i idaca do glowy jak mocne wino, wiedza o tym, co mialo sie zdarzyc i dlaczego, jakas czesc jego jazni wila sie jak z bolu, dokuczala mu, jakby ukryty w jego umysle zolnierz przytrzymywal opierajacego sie wciaz przeciwnika, ktorego nie mogl calkowicie pokonac. Aha, tam bylo Yle. Beda na niego czekaly. Wiedzialy o jego obecnosci, wezwaly go, a teraz czekaly! Jego rece poruszaly sie po pulpicie sterowniczym, chociaz nie odczuwal wcale potrzeby wykonywania takich ruchow. W glebi ladu dostrzegl blyski swiatla. To sily barbarzyncow. Wykrzywil szyderczo usta. W porzadku, niech odniosa tu zwyciestwo bez wartosci. W chwili, kiedy przy pomocy tych wiedzm wedra sie do Yle, nie pozostanie tam nic warte zachodu. Teraz na dol; musi wyladowac na tym dachu. Wyladowal bezpiecznie. Przez chwile Simon rozgladal sie dookola w oszolomieniu. Przeciez to - to bylo Yle! Jak sie tu dostal? Gdzie byl Koris, zolnierze...? Poczul zawrot glowy. Nie, to nie byl sen. Siedzial sam jeden w kolderskim samolocie z Sipparu! Bolala go glowa, czul mdlosci. Reka zsunela sie bezwladnie z pulpitu, bez udzialu jego woli palce podazyly do pasa Fulka, dotknely jednego z guzow, poczely wedrowac wzdluz zagiec i naciec. Tak, to bylo Yle i jego misja dopiero sie zaczynala. Zblizaly sie teraz kobiety, ktore musial zabrac z tego miejsca, nim wpadna w rece wiedzm i ich dzikusow. W dachu pojawil sie kwadratowy otwor i wylonila sie platforma windy z dwiema kobietami. Ta z prawej, ta, ktora bedzie wydawala rozkazy, to wlasnie ona tak zrecznie umozliwila przeprowadzenie zaplanowanej akcji w Ka-rsie. Ta, ktora szla obok niej, w pelni przez nia kontrolowana - byla owym pionkiem, ktory niebawem mial byc wprowadzony do gry! Simon otworzyl drzwi kabiny i czekal, nadal siedzac w fotelu pilota. To przeciez Loyse - znow cos poruszylo sie w jego mozgu, jednak bez trudu odrzucil te mysl. Patrzyla na niego blednym wzrokiem, ale byla pod kontrola, nie sprawi im zadnego klopotu. Usiadla, jak jej kazano, na tylnym siedzeniu. Teraz wsiadala ta druga - Aldis. Aldis? -Lec nad morze - rozkazala. Nie musiala mu wcale tego mowic. Simon zirytowal sie. Wiedzial rownie dobrze jak ona, gdzie maja poleciec. Wystartowali. Dziwne. Mgla stawala sie coraz gestsza. Aldis wychylila sie do przodu, przygladajac sie jakby z lekiem gromadzacej sie wokol kabiny chmurze. I miala racje - to byla jakas diabelska sztuczka tych wiedzm. One jednakze nie byly w stanie kontrolowac samolotu ani zawrocic go z wytyczonego kursu, nawet jesli mogly oslepic jego oczy... Simon wytezyl wzrok. Cos bialego lecialo tym samym kursem, bez wysilku poruszajac sie z taka sama predkoscia, nieco z przodu, tuz nad nimi. Oczywiscie, to jego przewodnik - wystarczy, ze bedzie sie go trzymal i nie bedzie musial niepokoic sie mgla. Lecieli dlugo, ale otaczajaca ich mgla zdawala sie nie miec konca. Wiedzmy zaciekle walczyly, ale kontrolowac samolotu nie mogly. Podporzadkowywac sobie ludzi - tak, lecz nie maszyny, nigdy ich maszyny! Maszyny zapewnialy - bezpieczenstwo! Ta przekleta mgla nie tylko oslepiala, ale i zbijala z tropu. Moze nie powinien wpatrywac sie w wirujaca biala mase, lecz jesli nie bedzie tego robil, straci z oczu bialego przewodnika... Ale co to bylo? Simon nie mogl dojrzec tego wyraznie, kiedy wpatrywal sie uwazniej, macki mgly zacieraly kontury. Lecieli wciaz dalej i dalej. W tej mgle nawet czas ulegal znieksztalceniu. Cos wiecej z repertuaru "czarow". Tak, te czarownice bardzo przebiegle potrafily wprowadzac ludzi w blad! -Co robisz? - Aldis wychylila sie do przodu i utkwila wzrok w jednej z tarcz instrumentow kontrolnych na pulpicie sterowniczym. - Dokad lecimy? - zapytala glosniej piskliwym glosem. -Tam gdzie rozkazano! - Simon znow rozzloscil sie, ze musial udzielic jej odpowiedzi. Ta kobieta zrobila dobra robote, ale to nie znaczylo, ze miala prawo zadawania jemu pytan, ze mogla podawac w watpliwosc jego kompetencje i stawiac pod znakiem zapytania jego postepowanie. -Przeciez to nie jest wlasciwy kurs! - wolala teraz. Oczywiscie, ze byl! Sluchal przeciez rozkazow, lecial w slad za bialym przewodnikiem. Jak smiala tak powiedziec?! Simon spojrzal znow na tarcze kontrolna. Potem podniosl reke do czola. Mial zawroty glowy - bardzo silne. Nie potrzebowal patrzec na instrumenty - wystarczy, ze poleci za przewodnikiem, a wszystko bedzie w porzadku. - Cicho badz - krzyknal na siedzaca za nim kobiete. Ale nie miala zamiaru posluchac. Teraz szarpala go za ramie. - To nie jest ta droga! - piszczala, az rozbolaly go uszy. Jego fotel za pulpitem sterowniczym byl zbyt ciasny, zeby sie odwrocic, ale odepchnal ja prawa reka. Szamotala sie, usilujac rzucic sie na niego, rozdrapujac mu paznokciami wierzch dloni. Obawial sie, ze wypadnie z kursu, a bialy przewodnik zniknie w gestej otoczce mgly. Pchnal ja tak mocno, ze jeknela i cofnela sie. Simon znow skupil uwage na ledwo widocznym obiekcie tuz przed dziobem samolotu. Dopiero teraz zobaczyl go wyraznie, ale tylko przez krotka chwile. To byl ptak - duzy bialy ptak! Bialy ptak! Juz kiedys widzial podobnego - przypomnial sobie wszystko. To byl bialy sokol, tresowany poslaniec, ktorego przywiezli do Karsu... do Karsu... Simon zwinal sie jak w naglym ataku bolu. Z ust wyrwal mu sie slaby, zduszony okrzyk. To Kolderczycy! Kolderczycy oddzialywali na jego mysli, kierowali nim... Spojrzal na rece, oparte na pulpicie sterowniczym, nie wiedzac, co ma robic, jak utrzymac w gorze samolot. Ogarnela go panika. Poczul ostry, przyprawiajacy o mdlosci smak w ustach. W jakis sposob posluzyli sie nim do wlasnych celow. Jego lewa reka sie opuscila, szukajac, ale czego? Zafascynowany obserwowal ow ruch, niezalezny od jego woli. Palce dotknely pasa Fulka, zesliznely sie szybko w kierunku guza z zielonkawego metalu, niepodobnego do innych ozdob. To bylo wlasnie to! Cala sila woli, staral sie odciagnac reke. W koncu udalo mu sie, ale caly byl zlany potem z wysilku. Odwrocil glowe. Aldis, przyciskajac mocno dlonie do piersi, patrzyla na niego z nienawiscia - ale czy nie podszyta strachem? Chwycil ja za przegub, odciagajac dlon od tego, co chciala ukryc. Tym mocniej zacisnela druga. Zdazyl jednak dojrzec blysk zielonkawego metalu. Aldis, jak niegdys Fulk, nosila niezwykly talizman. Jego wlasna dlon drgnela, zacisnela sie i tylko z trudem zdolal utrzymac ja z dala od guza na pasie. Samolot przechylil sie niebezpiecznie, zaczal pikowac we mgle. Jesli nie umiesci reki na kolderskim talizmanie, nie bedzie mogl kierowac samolotem - tyle sie domyslal. Lecz kiedy to uczyni, znow stanie sie sluga Kolderczykow. Katastrofa samolotu oznaczala, ze wszyscy zgina. Moze jednak zaakceptowac na jakis czas ich kontrole nad soba - przynajmniej odwlecze to godzine smierci, a czas moze byc jego sprzymierzencem. Simon nie opieral sie dluzej. Jego palce blyskawicznie zacisnely sie na skomplikowanym metalowym wezle, przesunely po wykutych wzorach... Gdzie byl? Co sie stalo? To wszystko sztuczki tych wiedzm - otumanily go. To nic, juz wiecej im sie to nie uda! Uslyszal przenikliwy krzyk, ktory nie wydarl sie z ludzkiej piersi. Prosto w okno kabiny kierowal sie duzy bialy ptak, otwierajac szeroko zakrzywiony dziob. Simon odruchowo polozyl rece na przyrzadach, starajac sie wyminac atakujacego ptaka. Z klebiacej sie mgly wylonil sie czerwony ksztalt. Samolot minal go z trudem, wpadl w korkociag. Krzyki Aldis byly glosniejsze i bardziej przenikliwe niz skwir sokola. Simon zaklal, starajac sie zapanowac nad maszyna. Nadal jeszcze byli w powietrzu, ale samolot nie mogl nabrac wysokosci. Wczesniej czy pozniej beda musieli ladowac i jedyne, co mogl zrobic, to osiasc, kiedy jeszcze dzialaly silniki. Walczyl z uparta maszyna o te watla szanse przezycia. Uderzyli w jakas powierzchnie nadal ukryta we mgle. Samolot podskoczyl i znow opadl. Simon walnal glowa o sciane kabiny. Byl juz nieprzytomny, kiedy samolot, pochylony dziobem ku dolowi, znieruchomial. Mgla wpelzla przez otwarte teraz szeroko drzwi kabiny. Do srodka wtargnal wraz z nia wstretny odor, zapach bagien, w ktorym dominowala won stojacej wody i gnijacej roslinnosci. Aldis podniosla sie, rozejrzala dookola, wciagnela gleboko w pluca ten wyziew rozkladu i zgnilizny. Jakby pod wplywem impulsu odwrocila glowe i zacisnela mocniej reke na podarunku Kolderczykow. Pochylila sie do przodu, ale szybko znieruchomiala, kiedy samolot zakolysal sie niebezpiecznie. Sciagnela Simonowi z glowy helm. Trzymajac go mocno za wlosy, odciagnela mu glowe do tylu. Oczy mial zamkniete, na lewej skroni saczyl sie niewielki strumyk krwi. Ale to, ze byl nieprzytomny, zdawalo sie dla Aldis nie miec zadnego znaczenia. Zblizyla jego glowe do swoich ust. A potem przemowila - nie w jezyku Karstenu czy bardziej archaicznym dialekcie Estcarpu - lecz wydobyla z gardla serie brzekliwych dzwiekow, bardziej przypominajacych odglosy towarzyszace uderzeniom metalu o metal niz jakakolwiek ludzka mowe. Chociaz Simon nie otworzyl oczu, poruszyl slabo glowa. Niemrawo i bez skutku usilowal uwolnic sie z jej rak. Aldis po raz drugi powtorzyla meldunek. Potem czekala. Nie odzyskal jednak przytomnosci. Kiedy Aldis rozluznila palce, glowa Simona opadla bezwladnie na piers. Karstenka krzyknela ze zlosci. Wychylila sie, usilujac cos dojrzec na zewnatrz i tuz obok samolotu dostrzegla wykrzywiony szkielet martwego drzewa. Na polamanych galeziach wisialy wiazki wyblaklego mchu. Wiatr rozwiewal mgle, odslaniajac malo optymistyczny widok. Z pokrytych gruba zielona piana rozlewisk sterczal las martwych drzew, jak uniesione w niemej grozbie ku niebu rece szkieletu. Opasle, rakowate narosla czepialy sie kikutow drzew. Kiedy przygladala sie im, jedna z narosli ozyla i poczela pelznac w kierunku samolotu. Byl to obrzydliwy, podobny do jaszczurki stwor z plamista skora i otwartymi szeroko zebatymi szczekami. Aldis przycisnela mocno reke do ust, aby nie krzyknac ze strachu i obrzydzenia. Starala sie uspokoic i zebrac mysli. Gdzie wyladowali? Nie znala tego kraju, jak nie znali go ci, ktorym sluzyla. Ale przeciez - spojrzala w prawo - oni byli tu, albo raczej byl tu jeden z tych, ktorzy im sluzyli. A to oznaczalo pomoc. Ujawszy w obie dlonie dar Kolderczykow, ze wszystkich sil zaczela wzywac pomocy. KRAJ TORANCZYKOW Simon otworzyl oczy. Silny bol glowy utozsamial z zielonkawa poswiata wokol. Kiedy sie poruszyl, wszystko wokol zakolysalo sie gwaltownie. Poczucie zagrozenia sprawilo, ze blyskawicznie odzyskal przytomnosc. Podniosl wzrok - mial przed soba koszmar!Tylko przezroczysta obudowa kabiny chronila go przed szczerzacym zeby potworem. Bestia pelzla niezdarnie po dziobie maszyny, drac pazurami powierzchnie samolotu. Siedzac bez ruchu Simon sledzil wzrokiem powolne ruchy potwora. Stwor ten podobny byl nieco do jaszczurki, lecz swym ogromem i niezdarnymi ruchami zupelnie nie przypominal zwinnosci tamtych zwierzatek. Mial pokryta brodawkami skore, jakby porazony jakas odrazajaca choroba. Raz po raz zatrzymywal sie i przygladal siedzacym w kabinie ludziom duzymi, bialawymi slepiami, pelnymi jadowitej zlosliwosci. Simon ostroznie odwrocil glowe. Drzwi kabiny byly otwarte, musialy odskoczyc podczas katastrofy. Jeszcze kilka niezgrabnych ruchow i potworny jaszczur dotrze do wejscia. Ostroznie, powoli, cal po calu, Simon siegnal reka do kabury i wyjal pistolet. Potem przypomnial sobie o towarzyszacych mu kobietach. Z najwieksza ostroznoscia, gdyz samolot kolysal sie niebezpiecznie, zmienil pozycje. Potwor syknal i plunal w ich kierunku. Bialawy plyn uderzyl w okno kabiny i powoli splynal w dol po porysowanej powierzchni. Simon nie mogl zobaczyc Loyse, ktora siedziala tuz za nim. Ale dobrze widzial Aldis. Miala zamkniete oczy, dlonie zacisniete na talizmanie Kolderczykow, a cala jej postawa swiadczyla o glebokim skupieniu. Nie mial odwagi siegnac do drzwi. Samolot zdawal sie balansowac na czyms i przy najmniejszym ruchu pochylal sie dziobem do przodu. -Aldis! - powiedzial ostro Simon. Musial wyrwac ja ze stanu glebokiej koncentracji. - Aldis! - powtorzyl glosniej. Jesli nawet go uslyszala, ponaglajacy ton jego glosu nic dla niej nie znaczyl. Lecz dolecialo go z tylu ciche westchnienie. -Ona rozmawia z nimi - powiedziala ledwo slyszalnym, zmeczonym glosem Loyse. Uchwycil sie tej watlej nitki nadziei. - Czy mozesz siegnac do drzwi? - zapytal. Samolot znow zakolysal sie. - Nie ruszaj sie! - rozkazal. Po chwili zauwazyl, ze nagly przechyl maszyny, mimo ze bardzo niebezpieczny, dopomogl im w walce z jaszczurem. Potwor zeslizgiwal sie z pochylonego dziobu samolotu, gdyz pazurami nie mogl sie wbic w gladka, twarda powierzchnie maszyny. Jaszczur otworzyl pysk, krzyknal przenikliwie i spadl na ziemie. Jednak i z ziemi - jezeli powierzchnie bagna mozna bylo nazwac ziemia - mogl dostac sie do otwartych drzwi. Simon zrozumial, ze nie moze zwlekac. -Loyse - powiedzial spokojnie - cofnij sie, jak mozesz najdalej. -Tak! Samolot zakolysal sie, ale Simon byl pewny, ze dziob maszyny sie podnosil. -Teraz! - zawolal. Katem oka dostrzegl, jak Loyse z wlasnej inicjatywy chwycila za ramiona Aldis i odciagnela ja do tylu. Simon przesunal sie na druga strone fotela i oparl reke na krawedzi otwartych drzwi. Jednak nie mogl zajac odpowiedniej pozycji, aby je zamknac. Samolot zakolysal sie gwaltownie, kiedy Aldis zaczela sie szamotac w uscisku Loyse. Simon uderzyl Aldis. Cialo kolderskiej agentki zwiotczalo, a zacisniete wokol talizmanu rece opadly bezwladnie. -Czy ona umarla? - zapytala Loyse, odpychajac od siebie nieruchome cialo Karstenki. -Nie - odpowiedzial Simon. - Ale przez jakis czas nie bedzie nam przeszkadzala. Tutaj... Wspolnymi silami zepchneli Aldis do tylu kabiny. Zmiana w rozlozeniu obciazenia zdawala sie utrzymywac samolot w stanie rownowagi, gdyz nie kolysal sie juz, jezeli poruszali sie ostroznie. Dopiero teraz Simon po raz pierwszy przyjrzal sie otoczeniu, jednoczesnie obserwujac drzwi i trzymajac w reku gotowy do strzalu pistolet. Nigdy nie widzial podobnego krajobrazu - martwego lasu na pol zanurzonego w pokrytych piana rozlewiskach i dziwacznej roslinnosci. Nie orientowal sie zupelnie, gdzie sie znajdowali, ani tez nie potrafilby dokladnie wyjasnic, jak trafili w to miejsce. Juz odor unoszacy sie z bagien przytepial ostrosc zmyslow, utrudnial oddychanie i czynil dotkliwszym nekajacy wciaz Simona bol glowy. -Gdzie jestesmy? - Loyse pierwsza przerwala milczenie. -Nie wiem... - odpowiedzial, chociaz zdawalo mu sie, ze juz kiedys ogladal podobny widok. Moczary... Czy znal jakies moczary? Podmuchy przepojonego wilgocia wiatru kolysaly pasmami mchu zwisajacymi z martwych drzew, szelescily w kepach wysokich trzcin. Trzciny... Simon zmarszczyl brwi. Pamietal trzciny, pokryte piana rozlewiska i mgle... To wspomnienie bylo oddalone w czasie i przestrzeni. Czy pochodzilo z jego wlasnego swiata? Nie... Potem w mgnieniu oka przypomnial sobie wszystko. Byl znow dawnym Simonem Tregarthem, ktory o swicie, przez brame w czasie i przestrzeni, przybyl na bezludne wrzosowisko zalewane strugami deszczu. Simonem Tregarthem, ktory razem ze zbiegla z Alizonu czarownica uciekal przed psami alizonskich mysliwych. W czasie tej ucieczki biegli obok takiego bagna, a czarownica daremnie probowala prosic o pomoc jego mieszkancow. Musieli wtedy przejsc skrajem bagien i gdzie indziej szukac schronienia. To byly Moczary Toru! Kraj, do ktorego za pamieci ludzkiej dotarl i wyszedl stamtad calo tylko jeden czlowiek - ojciec Korisa z Gormu. Przyprowadzil stamtad zone i nie odtracil Toranki mimo nienawisci, jaka zywili wobec niej jego poddani, i powszechnej obawy przed mieszaniem krwi dwu tak odmiennych ras. Ale synowi pozostawil w spadku tylko smutek i calkowita utrate naleznych mu z urodzenia praw. Krew Toranczykow nie mieszala sie z krwia innych narodow, a wstep na moczary Toru byl surowo wzbroniony wszystkim cudzoziemcom. -Tor... Moczary Toru... - Loyse ze zdumienia na moment zaparlo dech w piersiach. Potem powiedziala: - Ale przeciez Aldis wzywala pomocy, a Toranczycy nie utrzymuja kontaktow z przybyszami z innego swiata. -Czy ktokolwiek wie cos o sekretach Toru? - odparowal Simon. - Kolderczycy byli w Karsie i gotow jestem przysiac, ze sa wszedzie, rowniez i w Alizonie. Tylko ludzie ze Starej Rasy nie moga zaakceptowac kolderskiego skazenia i blyskawicznie je rozpoznaja. Dlatego wlasnie Kolderczycy tak bardzo boja sie ich i nienawidza. Byc moze na moczarach Toru nie istnieje taka przeszkoda w obcowaniu z Kolderczykami. -Ona ich wezwala. Odpowiedza jej... i znajda nas tutaj! - krzyknela Loyse. -Wiem o tym - odpowiedzial Simon. Po wyjsciu na moczary moga zginac, ale przy odrobinie szczescia moze zdolaja uciec. Natomiast w rozbitym samolocie nie powinni dluzej pozostawac, bo zostaliby znow schwytani. Gdyby tylko nie bolala go glowa i gdyby tylko wiedzial, w ktorym miejscu moczarow rozbil sie samolot. Przeciez mogli znajdowac sie w odleglosci zaledwie kilku mil od granicy Estcarpu, przez ktora uciekl wtedy z Jaelithe. Zdecydowal, ze najlepiej bedzie, jesli przejda po powalonych drzewach. Tym, ktore staly proste lub pochylone w rozne strony, odpowiadala taka sama liczba drzew tworzacych dziwaczny wzor na powierzchni bagna. Zapewnialy one w miare bezpieczne przejscie przez zdradziecka topiel. -Dokad pojdziemy? - zapytala Loyse. Mozliwe, ze wyprawa w nieznane graniczyla z szalenstwem, lecz wszystko w Simonie protestowalo przeciwko dalszemu pozostawaniu w rozbitym samolocie, gdzie moga ich schwytac ci, ktorych wzywala Aldis. Powoli rozpial pas ze zdradzieckim guzem. Dlugi sztylet i pistolet na pewno sie przydadza. Spojrzal na Loyse. Ubrana byla w stroj do konnej jazdy, ale nie miala przy sobie zadnej broni, nawet noza. -Nie wiem - odparl. - W kazdym razie jak najdalej od tego miejsca i to szybko. -O tak, tak! - powiedziala z radoscia. Ostroznie wyminela Aldis i wyjrzala przez drzwi. - Ale co z nia zrobimy? - Ruchem glowy wskazala nieprzytomna kolderska agentke. -Zostanie tutaj. Simon spojrzal w dol. Pod kolami samolotu dostrzegl kepki szorstkiej trawy. Maszyna wyladowala na skraju wysepki twardego gruntu. Tym lepiej. Trawa zostala zupelnie zgnieciona, nie potrzebowali wiec obawiac sie, ze kryje jakies okazy lokalnej fauny. Jaszczur nie pojawil sie ponownie w poblizu samolotu. Simon wyskoczyl z kabiny. Grunt ugial sie pod nimi lekko. Wyciagnal rece do Loyse, postawil ja na ziemi i popchnal delikatnie w kierunku ogona samolotu: - Idz tedy... Szarpnal mocno zaklinowane drzwi i wytezajac wszystkie sily zatrzasnal je. W ten sposob Aldis nie zdola wyjsc z kabiny, no i - nie mogl przeciez zostawic kobiety - nawet jesli sluzyla Kolderczykom, na zer potworom gniezdzacym sie w tym wstretnym zakatku. Skrawek gruntu, na ktorym rozbil sie samolot, podnosil sie. Lecz byla to tylko wysepka, porosnieta trawa, trzcina i karlowatymi krzewami. Z tych stron rozciagaly sie rozlewiska pelne metnej wody lub raczej jedno rozlewisko pokryte gruba warstwa piany. Tam, gdzie nie bylo tej wstretnej powloki, woda miala brunatny kolor. Nie wiadomo, co moglo sie w niej czaic. Najbezpieczniejsza droga prowadzila przez pnie powalonych drzew. Simon nie wiedzial, do jakiego stopnia drewno bylo przesiakniete woda i sprochniale. Musial sprawdzic, czy pnie nie zapadna sie pod ich ciezarem. Zatrzymal sobie pistolet, a sztylet dal Loyse. - Nie wchodz za mna na zaden z tych pni, dopoki go nie wyprobuje - rozkazal. - Byc moze tylko pograzymy sie glebiej w te kloake, ale nie proponuje, zebysmy skorzystali z drogi wodnej. -Nie! - odparla pospiesznie i dodala: - Uwazaj na siebie, Simonie. Z trudem przywolal na posiniaczona twarz usmiech czlowieka zmeczonego: -Mozesz byc pewna, ze scisle zastosuje sie do tej rady. Uchwycil sie galezi sterczacego najblizej drzewa. Sprochniala kora zamienila sie w jego reku w proch, lecz pozostal twardy rdzen. Trzymajac sie galezi skoczyl i stanal na pierwszym pniu. Drzewo nieznacznie ugielo sie pod jego ciezarem, ale w stojacej wodzie pojawily sie bable i rozprysly rozsiewajac taki smrod, ze az sie zakrztusil. Nadal kaszlac dotarl do klebowiska sterczacych do gory korzeni i zatrzymal sie, aby odpoczac przez chwile. Taki sposob poruszania sie nie byl bardzo meczacy, ale napiete do granic wytrzymalosci nerwy Simona do tego stopnia usztywnily wszystkie stawy i miesnie, ze kazdy ruch wymagal zdwojonego wysilku. Potem wspial sie po korzeniach i przeszedl na druga strone. Zupelnie wyczerpany stal tam, dyszac ciezko. Patrzyl na Loyse, ktora szla ta sama droga, ze znieruchomiala blada twarza i cialem rownie zesztywnialym jak jego wlasne. Ile czasu moglo trwac przejscie z jednego pnia na drugi? Simon dwukrotnie odwracal sie, przekonany, ze musieli juz przebyc jakis dystans, po to tylko, by zobaczyc stojacy wciaz niebezpiecznie blisko samolot. Wreszcie przeskoczyl na porosnieta trawa inna wysepke i wyciagnal rece do Loyse. Siedzieli potem obok siebie drzac z wysilku, dyszac ciezko i rozcierajac zesztywniale miesnie nog. -Simonie... Spojrzal na dziewczyne. Loyse, patrzac na stojaca wode, przesunela jezykiem po wyschnietych wargach. Potem powiedziala: - Ta woda... jej nie wolno pic... - Nie bylo to jednak stwierdzenie faktu, lecz pelne nadziei pytanie. W tej samej chwili Simon zdal sobie sprawe, ze jemu rowniez dokucza pragnienie. "Jak dlugo beda mogli opierac sie pokusie zaczerpniecia tego, co moglo byc grozna trucizna?" - pomyslal. Powiedzial glosno: - Woda jest zanieczyszczona. Moze pozniej znajdziemy jakies jagody albo nawet prawdziwe zrodlo. - Bylo to malo prawdopodobne, ale nawet tak watla nadzieja mogla im pomoc w zwalczeniu niebezpiecznej pokusy. -Simonie - Loyse rezolutnie przeniosla wzrok z zamulonej sadzawki na droge, ktora przebyli. - Spojrz na tamte drzewa... -Coz w nich interesujacego? - zapytal z roztargnieniem. -Zwroc uwage na sposob, w jaki kiedys rosly - powiedziala z ozywieniem. - Widac to nawet po tych, ktore runely w bagno. To nie byl zagajnik! Te drzewa zostaly posadzone rzedami. Simon uwaznie przyjrzal sie powalonym pniom i kilku nadal siarczacym kikutom drzew. Loyse miala racje. Drzewa nie rosly jak popadlo. Rzeczywiscie kiedys zostaly posadzone w dwu rownoleglych rzedach. Moze rosly po obu stronach nie istniejacej juz drogi? Zainteresowanie Simona nie bylo przypadkowe, gdyz owa droga konczyla sie wlasnie na wysepce, na ktorej teraz odpoczywali. -To jest droga, Simonie? Stara droga? Przeciez kazda droga gdzies prowadzi! - glos Loyse wyrazal nadzieje. Podniosla sie i zwrocila spojrzenie na wysepke. Simon zdawal sobie sprawe, ze ich przypuszczenia opieraly sie na bardzo kruchych podstawach. Ale kazdy slad, ktory mogl wskazac im droge wyjscia z tych niebezpiecznych bagien, wart byl zbadania. Po kilku chwilach dostrzegl dowod potwierdzajacy slusznosc tych domyslow. Szorstka trawa rosla wsrod drzew kepami, tu i tam odslaniajac kamienna powierzchnie z ulozonych obok siebie, ociosanych gladko blokow. To byl bruk! Loyse uderzyla obcasem w kamienna nawierzchnie i rozesmiala sie radosnie: - Ta droga przetrwala! Wyprowadzi nas stad - zobaczysz, Simonie! "Ale kazda prowadzi w dwie strony - pomyslal. - Jesli pojdziemy w niewlasciwym kierunku, zaprowadzi nas jeszcze dalej w glab Moczarow Toru. Nie wiemy, co lub kogo mozemy tam spotkac". Szybko przeszli po pasie polozonego wyzej gruntu i jeszcze raz dotarli do miejsca, gdzie zagrodzila im droge woda wypelniajaca zaglebienie terenu. Po drugiej stronie stala wysoka kamienna kolumna, nieco przekrzywiona, jakby podmokly teren ugial sie pod jej ciezarem. Na szczycie kolumny postrzepiona platanina pedow winorosli otaczala wyrzezbiona w kamieniu twarz. Nos w ksztalcie ptasiego dzioba, ostry wystajacy podbrodek, cos nieludzkiego w rysach... To przeciez Volt! - Tak wlasnie wygladala przez kilka minut zmumifikowana postac, ktora odkryli w zamurowanym w nadbrzeznych skalach grobowcu, zanim Koris poprosil zmarlego o darowanie mu wspanialego topora, po czym wyjal bron z zakrzywionych jak szpony dloni. Co wtedy powiedzial seneszal? Ze Volt byl legendarna postacia, pol-bogiem i pol-diablem, ostatnim z wymarlej rasy, ktory dozyl czasow, kiedy przybyli tu ludzie. Z powodu osamotnienia i wspolczucia dla nowych przybyszow przekazal im czesc swojej wiedzy. Ale tutaj kiedys zyli ludzie, ktorzy na tyle dobrze poznali Volta, ze mogli umiescic jego portret na kolumnie przy drodze. Loyse usmiechnela sie do kamiennej twarzy. - Widziales przeciez Volta, Simonie. Koris opowiedzial mi o tamtym spotkaniu, kiedy poprosil Wielkiego Przodka o jego topor i nie spotkal sie z odmowa. Nikt z Przodkow juz tu nie mieszka, ale mysle, ze znalezienie posagu Volta jest dla nas dobra, a nie zla wrozba... Wskazuje nam przeciez, ze droga prowadzi dalej. Nadal zagradzala im droge struga wody. Simon przeszukal brzeg wyspy i znalazl dluga galaz. Oczysciwszy ja ze sprochnialych czesci poczal sondowac dno. Nad solidna kamienna nawierzchnia bylo tylko kilka cali wody. Mimo to nie spieszyl sie badajac ostroznie przed soba teren, zanim postawil tam stope. Loyse szla tuz za nim. Za kolumna z glowa Volta bruk wynurzal sie na polozonym wyzej gruncie. W miare jak szli dalej, pas solidnej nawierzchni stawal sie coraz szerszy. Simon zaczal podejrzewac, ze nie byla to jak uprzednio mala wysepka, ale spora powierzchnia twardego gruntu. Moze beda mogli zatrzymac sie tu przez jakis czas, nie obawiajac sie, ze zostana wykryci przez Toranczykow. -Tutaj ktos kiedys mieszkal - Loyse wskazala na kamienne bloki, ktore niejasno oddawaly zarys dawnych murow, ciagnac sie od drogi az do pasma krzewow o kolczastych galeziach. Czy to slady jednej budowli? A moze pozostalosci osady czy nawet niewielkiego miasta? Simon byl bardzo zadowolony, gdyz niskie krzewy rosly miedzy kamiennymi blokami tak gesto, ze mogl przez nie przedostac sie tylko jakis maly gad lub niewielkie zwierze. A poza tym na otwartej przestrzeni dawnej drogi bez trudu dojrzy przeciwnika. Droga skrecala nagle w prawo. Simon szybko zatrzymal Loyse. Kamienne bloki, ktore gdzie indziej lezaly bezladnie rozsypane wsrod zarosli, utraciwszy podobienstwo do jakiejkolwiek struktury, tutaj zostaly ulozone w niski mur. Za murem rosly rzedami starannie pielegnowane rosliny - swiadczyl o tym zupelny brak chwastow i slupki podpierajace wyzsze lodygi. Zdawalo sie, ze swiatlo sloneczne, tak blade, o zielonkawym odcieniu w swiecie moczarow, zesrodkowalo sie na roslinach z pakami i kwiatami o czerwonopurpurowym zabarwieniu, wokol ktorych uwijaly sie chmary owadow. -To sa lokuty - Loyse zidentyfikowala rosliny, ktore byly podstawowym tworzywem tkaczy Estcarpu. We wlasciwym czasie purpurowe kwiaty zamienia sie w torebki nasienne wypelnione jedwabistymi wloknami. Wlokna zostana rozdzielone, a potem splecione w jedwabista przedze. -Spojrz tam, Simonie! - Loyse podeszla do muru wskazujac na zbudowana z czterech blokow niewielka nisze. Stala tam niezdarnie wyrzezbiona postac - ale mozna ja bylo doskonale rozpoznac po charakterystycznym nosie w ksztalcie ptasiego dzioba. Ktokolwiek uprawial to pole, oddal je pod opieke Volta. Ale Simon dostrzegl cos wiecej - sciezke, ktora nie byla czescia starej drogi, lecz odgalezila sie od niej i nikla z oczu po drugiej stronie otaczajacego pole muru. -Wracaj. - Nie watpil juz, ze poszli w niewlasciwym kierunku, w glab moczarow Toru. Ale czy mogli zawrocic? Przeciez powrot w poblize samolotu mogl rownac sie oddaniu w rece wroga. Loyse zrozumiala, co mial na mysli. - Ta droga prowadzi dalej... - sciszyla glos do ledwo slyszalnego szeptu. Rzeczywiscie, wyboista, nierowna droga sprawiala wrazenie opustoszalej. Moze nie byla glowna arteria komunikacyjna Toranczykow... Musieli isc naprzod, nie mogli zawrocic. Dalej nie napotkali juz otoczonych murami pol uprawnych. Zniknely nawet rozrzucone w nieladzie kamienne bloki prastarych ruin. O istnieniu starej drogi przypominal im teraz spotykany od czasu do czasu nie porosniety trawa skrawek bruku. Dokuczliwe pragnienie przemienilo sie w piekielne meczarnie, w ustach i gardle czuli bol niemal nie do zniesienia. Simon zobaczyl, ze Loyse zachwiala sie i objal ja ramieniem. Oboje slaniali sie na nogach, kiedy dotarli do konca drogi - kamiennego muru, ktorego przedluzeniem byla przepasc jakby zywcem wyjeta z nocnych koszmarow, wypelniona blotem, szlamem i duszna od smrodu. Loyse krzyknela i odwrocila glowe ku Simonowi, kiedy jednym gwaltownym ruchem cofnal sie przed czekajaca na nich otchlania. ODNAJDUJE SIE JAELITHE -Nie moge dalej isc... - szepnela Loyse. Slaniala sie na nogach i Simon podtrzymywal ja z coraz wiekszym wysilkiem. Widok ohydnego trzesawiska, konczacego tamta droge, odebral jej wraz z nadzieja resztki sil.Simon rowniez znajdowal sie w niewiele lepszej sytuacji. Wymeczyly go pragnienie i glod. Podtrzymywal Loyse, gdyz wiedzial, ze jesli teraz usiada, nie podniosa sie wiecej i straca ostatnia szanse na wydostanie sie z kraju Toranczykow. Mial silne zawroty glowy, z wyczerpania migotaly mu przed oczami czarne platki. Dlatego nie zauwazyl pierwszej z kul, ktore spadly na srodek drogi i rozerwaly sie, wyrzucajac w powietrze chmure bialych jak maka czastek. Zachowal jeszcze na tyle przytomnosc umyslu, ze usilowal cofnac sie chwiejnym krokiem, pociagajac na soba Loyse. Za pozno. Ze wszystkich stron juz ich otaczal klebiacy sie oblok bialego pylu, ktory zamienil sie w cienka sciane. Zostali uwiezieni w srodku bialego pierscienia. Simon przyciskal do siebie Loyse, trzymajac w reku gotowy do strzalu pistolet. Ale przeciez nie mozna walczyc z podnoszaca sie powoli chmura. Simon nie mial zadnych watpliwosci, ze to byl rozmyslny atak. -Co...? - ochryplym glosem wykrztusila Loyse. -Nie wiem! - odpowiedzial, lecz byl swiadomy, ze nie wolno im przekroczyc granic chmury. Swieze platki unosily sie tuz nad kulami, z ktorych sie wydobyly, jak zwiazane niewidzialnymi nicmi. Biala sciana byla cienka i Simon dosc dobrze widzial najblizsze otoczenie. Wczesniej czy pozniej ktos zblizy sie do pulapki - a wtedy nadejdzie jego kolej. W pistolecie mial magazynek pelen trzycalowych, cienkich jak igly strzalek. Chmura zaczela sie poruszac, wirujac wokol nich coraz szybciej, az w koncu Simon nie mogl juz rozroznic poszczegolnych czastek, widzial tylko nieprzejrzysta, mlecznobiala wstege. -Simonie, zdaje mi sie, ze nadchodza! - Loyse odsunela sie nieco na bok, trzymajac dlon na rekojesci sztyletu. -Ja tez tak sadze - odparl. Ale nie dano im zadnej szansy obrony. Wewnatrz otaczajacego ich pierscienia upadla i rozbila sie inna kula. Nie wydobylo sie z niej nic, co mogliby dostrzec. Tylko nagle bezwladnie osuneli sie na ziemie, wypuszczajac z dloni bron, ktorej nie zdazyli uzyc. Simon mial wrazenie, ze olbrzymi niewidzialny ciezar przygniata mu piers. Nie mogl w ogole oddychac. Ze wszystkich sil pragnal tylko jednego - znow odetchnac, wciagnac w pluca powietrze. Otworzyl oczy. Dusil sie, krztusil w gryzacych oparach wydobywajacych sie z talerza, ktory ktos trzymal kolo jego glowy. Gwaltownym ruchem odsunal sie od tego narzedzia tortur i stwierdzil, ze znow moze i oddychac, i widziec. Rozejrzal sie dookola. Blade przycmione swiatlo pochodzilo z jarzacych sie gron, umieszczonych wysoko na scianach, w nieregularnych odstepach. Od kamiennych scian ciagnelo chlodem i wilgocia. Simon spojrzal na osobe trzymajaca w reku dymiacy talerz. W slabym swietle nie mogl dostrzec wszystkich szczegolow, ale i to, co zobaczyl, niezmiernie go zaskoczylo. Simon lezal na lozu, tamten siedzial na stolku. Mezczyzna byl niski, lecz poteznie zbudowany, dlatego jego cialo sprawialo wrazenie zdeformowanego. Mial dlugie, siegajace kolan rece i zbyt krotkie, grube nogi. Duza glowe pokrywal delikatny ciemny puszek, zupelnie nie przypominajacy wlosow. Rysy twarzy byly zaskakujaco regularne i na swoj sposob piekne w tchnacej groza odmiennosci, jakby kryly uczucia majace niewiele wspolnego z uczuciami ludzi takich jak Simon. Toranczyk wstal. Simon pomyslal, ze musial byc bardzo mlody: w jego nieksztaltnym ciele krylo sie cos niezgrabnego, niezrecznego, wlasciwego dorastajacym chlopcom. Toranczyk mial na sobie dlugie obcisle spodnie, podobne do powszechnie noszonych w Estcarpie i kurtke pokryta metalowymi plytkami wielkosci dloni, zachodzacymi na siebie jak rybia luska. Chlopiec spojrzal jeszcze raz badawczo na Simona i przeszedl przez pokoj poruszajac sie z kocia gracja, ktora zawsze zaskakiwala Simona w zestawieniu z przysadzistym, nieksztaltnym cialem Korisa. Zawolal cos. Nie byly to jednak prawdziwe slowa, lecz raczej seria piskow, jakie mogloby wydac zyjace na bagnach ziemnowodne zwierze. Potem zupelnie zniknal Simonowi z oczu. Simon usiadl podpierajac sie rekami; mial wrazenie, ze caly pokoj kolysze sie i wiruje wokol niego. Przesunal palcami po delikatnej, jedwabistej w dotyku poscieli. W pokoju nie bylo innych sprzetow poza lozem i stolkiem, na ktorym przedtem siedzial mlody Toranczyk. Przez niski sufit biegla masywna, gruba belka. Swiatla byly rozmieszczone w nieregularnych odstepach. Pozniej Simon zobaczyl, jak jedno ze swiatel poruszylo sie, opuscilo liczaca trzy grona grupe i podpelzlo do pojedynczego punktu swietlnego! Chociaz od kamiennych murow ciagnelo chlodem i wilgocia, nie czul charakterystycznego bagiennego odoru. Ostroznie wstal. W bladej poswiacie pelzajacych swiatel widzial wszystkie cztery sciany. W zadnej z nich nie dostrzegl nawet najmniejszego otworu. W jaki sposob mlody Toranczyk opuscil pokoj? Simon byl jeszcze oszolomiony tajemniczym zniknieciem chlopca, kiedy po kilku sekundach uslyszal za soba jakis dzwiek. Odwrocil sie szybko i omal nie upadl, jednak w ostatniej chwili zdolal utrzymac rownowage. Po przeciwnej stronie loza stala inna postac, nizsza, o mniej zdeformowanym ciele, lecz bez watpienia nalezala do tej samej rasy, co mlody Toranczyk. Nieznajoma miala na sobie iskrzaca sie ognistymi blyskami suknie, polyskiwaly nie haftowane desenie czy inne zewnetrzne ozdoby, lecz wlokna tkaniny, z ktorej ja uszyto. Puch, ktory otaczal glowe chlopca jak przylegajaca scisle czapka, u nowo przybylej kobiety opadal na ramiona niby sprezysta chmura, odslaniajac twarz za pomoca srebrnych zapinek na skroniach. Poniewaz w pokoju nie bylo stolu, polozyla trzymana w dloniach tace na lozu. Dopiero wtedy spojrzala na Simona. -Jedz! - rozkazala. Simon ponownie usiadl na lozu i przyciagnal do siebie tace. Lecz znacznie bardziej niz jedzenie interesowala go Toranka. Chociaz przycmione swiatlo moglo wprowadzac w blad, pomyslal, ze nie jest juz mloda. Nie widzial na twarzy i w postaci Toranki zadnych oznak zblizajacej sie starosci. O dojrzalym wieku swiadczyla emanujaca od niej niewidzialna aura madrosci, powagi - i wladzy! Na pewno wsrod swoich rodakow byla kims waznym. Ujal w dlonie i podniosl do ust puchar wykonany z pieknie polerowanego drewna. Nie bylo to piwo czy wino, ale wywar z ziol. Na poczatku plyn wydawal sie gorzki, potem jednak to odczucie zniknelo i Simon, rozkoszujac sie kazdym lykiem, wypil cala zawartosc pucharu. Na talerzu z takiego samego lsniacego, wypolerowanego drewna lezaly kostki substancji przypominajacej ser. I tu podobnie z kazdym kesem ten niby-ser smakowal mu coraz bardziej. Przez caly czas, kiedy Simon posilal sie, kobieta stala obserwujac go uwaznie. Zachowywala daleko posunieta rezerwe: spelniala tylko swoj obowiazek karmiac intruza. Simon poczul mrowienie na skorze, kiedy to sobie uswiadomil. Zjadl ostatnia kostke, a potem, gdy poczul przyplyw nowych sil, wstal i uklonil sie jej z takim szacunkiem, z jakim pozdrowilby jedna ze Strazniczek. -Zechciej przyjac moje podziekowanie, pani - powiedzial. Toranka nie uczynila zadnego ruchu, aby podniesc tace, lecz podeszla blizej, dzieki czemu duze skupisko pelzajacych swiatel oswietlilo ja wyrazniej. Potem Simon zauwazyl, ze swiatla rzeczywiscie pelzly, aby zgromadzic sie wzdluz masywnej belki na suficie. -Jestes z Estcarpu. - Bylo to zarazem i oswiadczenie, i pytanie, jak gdyby patrzac na niego Toranka zywila pewne watpliwosci co do prawdziwosci tego stwierdzenia. Simon domyslil sie, ze to jego wyglad zaintrygowal ja. Powiedzial, by rozwiac te watpliwosci: - Sluze Strazniczkom, ale nie pochodze ze Starej Rasy. -Z Estcarpu. - Teraz bylo to tylko stwierdzenie faktu. - Powiedz mi, zolnierzu czarownic, kto jest dowodca sil Estcarpu, czy to ty nim jestes? - zapytala. -Nie. Ja jestem Straznikiem Poludniowej Granicy. Marszalkiem i seneszalem Estcarpu jest Koris z Gormu - wyjasnil. -Koris z Gormu - powtorzyla, po czym pytala dalej: - Jakim czlowiekiem jest Koris z Gormu? -To wielki zolnierz, dobry przyjaciel, czlowiek honoru zawsze dotrzymujacy zlozonej przysiegi, lecz mimo tych wszystkich przymiotow czlowiek, ktory wiele wycierpial od chwili przyjscia na swiat. - Simon nie wiedzial, skad nasunely mu sie takie slowa, zupelnie nie odpowiadajace jego sposobowi myslenia, a jednak prawdziwe w kazdym calu. Toranka indagowala dalej: - Powiedz mi, jak to sie stalo, ze wladca Gormu zaczal sluzyc czarownicom z Estcarpu? -Poniewaz nigdy nie byl naprawde wladca Gormu. Po smierci jego ojca macocha chciala osadzic na tronie wlasnego syna i wezwala na pomoc Kolder. Koris, ratujac sie ucieczka przed Kolderczykami, przybyl do Estcarpu. Nie pragnie rzadzic Gormem, gdyz Gorm umarl pod rzadami Kolderu. A poza tym Koris nigdy nie byl tam szczesliwy - wyjasnil Simon. -Nigdy nie byl szczesliwy... Ale dlaczego, przeciez Hilder byl porzadnym i dobrym czlowiekiem? - pytala dalej. -Ale otoczenie Hildera nigdy nie pozwolilo Korisowi zapomniec, ze byl... obcy... - Simon zawahal sie, starajac sie dobrac wlasciwe slowa. Przeciez matka Korisa byla Toranka. A ta kobieta mogla byc nawet krewna seneszala. -Tak - powiedziala krotko, nie dodajac nic wiecej. Potem zadala Simonowi zupelnie odmienne pytanie: - Kim jest dla ciebie ta panna schwytana razem z toba? -Przyjacielem i towarzyszem broni. Jest narzeczona Korisa, ktory teraz jej szuka! - Simon postanowil wykorzystac dla dobra Loyse wiezi laczace Korisa z mieszkancami moczarow. -Inni twierdza jednak, ze jest ona ksiezna Karstenu. A czarownice z Estcarpu i Karstenczycy walcza ze soba. "Wydaje sie - pomyslal Simon - ze do Toru mimo jego szczelnie zamknietych granic, nadal docieraly wiesci z otaczajacego ich moczary swiata". Powiedzial: - To dluga historia... Toranka odparla bezbarwnym glosem: - Jest dosc czasu na wysluchanie tej historii. A ja chcialabym ja uslyszec. - Zabrzmialo to jak wyrazny rozkaz. Simon rozpoczal opowiesc, ograniczajac sie do przedstawienia w ogolnym zarysie przebiegu wypadkow, ale wspomnial tez o przyslanym Loyse do zamku Verlaine toporze weselnym i o wszystkim, co sie pozniej wydarzylo. Lecz kiedy zaczal mowic o rozbiciu sie statku i o tym jak on sam, Koris i jeszcze dwoch ocalalych gwardzistow Estcarpu odkrylo w nadbrzeznych skalach grob Volta, gdzie Koris smialo poprosil zmarlego o jego topor, Toranka przerwala mu nagle i kazala opowiedziec wszystko bardzo dokladnie. Pytala go raz i drugi o drobne szczegoly, jakich slow uzyl Koris, aby poprosic Volta o jego topor (na ile mogl je sobie przypomniec) i czy bez trudu wyjal go z rak zmarlego, a takze o tym, ze gdy tylko trzonek topora zostal wyjety ze szponiastych dloni, zmumifikowane cialo w jednej chwili rozsypalo sie w proch. -Topor Volta! On nosi topor Volta! - powiedziala, kiedy skonczyl opowiesc. Potem dodala: - Nad tym trzeba pomyslec! I - zniknela! Simon az jeknal ze zdumienia. Zniknela, jak gdyby nigdy jej tu nie bylo. Podszedl do miejsca, gdzie stala przed chwila - materialne cialo na solidnej kamiennej posadzce. A jednak - zniknela! Czy mial halucynacje? Czy Toranka w ogole byla tu kiedykolwiek? Moze to jedna z tych otumaniajacych umysl sztuczek, ktorymi zabawialy sie czarownice? Zmiana postaci na swoj sposob byla rownie niesamowita jak to blyskawiczne znikanie. A wiec mogla to byc inna forma magii, z wlasnymi prawami, prostymi dla tego, kto nauczyl sie nimi poslugiwac. Tamten chlopiec zniknal w identyczny sposob jak Toranka. Dla tych jednak, ktorzy nie znali praw tej magii, ten pokoj czy inne pozostana wiezieniem. Simon zawrocil do loza, na ktorym nadal lezala taca z talerzem i pucharem. Jakze byly prawdziwe. Tak jak to, ze zniknely dreczace go glod i pragnienie, ze znow czul sie zdrow i pelen sil. To na pewno nie halucynacja. Zaczal sie zastanawiac nad swoja sytuacja. Zostal schwytany i uwieziony. Ale takze nakarmiono go i dotychczas niczym mu nie grozono. Skonfiskowano mu pistolet, ale przeciez spodziewal sie, ze zostanie rozbrojony. Czego chcieli od nich mieszkancy bagien? On sam i Loyse tylko przez przypadek trafili do ich kraju. Wiedzial wprawdzie, jak bardzo gniewali sie na tych, ktorzy przekroczyli ich granice. Ale czy wszyscy byli az tak zaslepieni, by traktowac przypadkowych przybyszow na rowni z najezdzcami, ktorzy rozmyslnie naruszyli ich terytorium? Czy Toranczycy zamykali swoje granice przed wszystkimi? Simon przypomnial sobie Aldis z rekoma zacisnietymi na kolderskim talizmanie, tak gleboko pograzona w bezglosnym wolaniu o pomoc, ze zupelnie nie zdawala sobie sprawy z tego, co sie wokol niej dzialo. Oczekiwala pomocy - a wiec i tu, w Torze, Kolderczycy, jak tamten jaszczur, pelzli cichaczem, rozsiewajac zlo. Kolder. Dla ludzi ze Starej Rasy Kolder byl pustka, zauwazalna wlasnie z powodu tej nieobecnosci. W przeszlosci i on takze rozpoznal Kolderczykow, wyczul ich obecnosc - ale nie jako pustke, lecz jako przyczajona grozbe. Czy i teraz moglby wyczuc ich zgubny wplyw? Simon postawil tace na stolku, polozyl sie na lozu, zamknal oczy i pozostawil swobode dzialania swej woli. Dar jasnowidzenia mial zawsze, lecz w niedoskonalej formie. Nigdy nie potrafil poslugiwac sie nim swiadomie, nawet wtedy, kiedy bardzo tego potrzebowal. Ale byl pewny, ze od czasu przybycia do Estcarpu jego talent okrzepl i rozwinal sie. Jaelithe - znow poczul ostry bol, ktory zawsze teraz towarzyszyl myslom o Jaelithe - dwukrotnie nakreslila miedzy nimi symbole wykrywajace moc czarodziejska i w obu wypadkach zajasnialy w odpowiedzi. Wtedy pozdrowila go jako brata, nalezacego do tej samej co ona wspolnoty ludzi obdarzonych niezwyklymi zdolnosciami... Teraz, chociaz zamierzal szukac wplywow Kolderu, jego umysl raz po raz powracal do mysli o Jaelithe, do wspomnien-obrazow. Najpierw, kiedy zobaczyl ja okryta lachmanami, uciekajaca przed psami Alizonczykow, potem w zbroi, gdy jechala do Sulkaru, ktory stal sie pierwszym obiektem ataku Kolderczykow w tej wojnie. Jaelithe, kleczaca na molo tej twierdzy, moca swych czarow przeksztalcajaca pospiesznie wyrzezbione z drzewa zaglowki w potezna flote, ktora dla zmylenia wroga miala wyplynac mu naprzeciw. Jaelithe odgrywajaca w Karsie role wrozki i jasnowidzacej, warzaca napoje milosne. Telepatyczne wezwanie sprowadzilo go do jej boku az z siedzib sokolnikow. Jaelithe, noszaca postac wstretnej wiedzmy, kiedy jechala zagrzac Estcarp do walki. Jaelithe na Gormie, mowiaca mu w tylko jej wlasciwy sposob, ze odtad jej droga jest takze jego droga. Jaelithe w jego ramionach, zlaczona z nim w jedno, tak jak nigdy dotad nie byla ani nigdy nie bedzie zwiazana z nim zadna inna kobieta. Jaelithe, jaka widzial tego ostatniego poranka, podniecona, z jasniejacymi radoscia oczami, przekonana, ze moc czarodziejska wcale jej nie opuscila, ze znow, jest taka, jaka byla zawsze. Jaelithe - ktora odeszla od niego, jak gdyby poslugiwala sie czarodziejskim sposobem podrozowania Toranczykow. "Jaelithe!" - Simon nie zawolal jej imienia na glos, lecz cale jego jestestwo bylo jednym pelnym bolesnej tesknoty wolaniem. "Jaelithe!" "Simonie!" Otworzyl oczy i spojrzal na majaczacy w polmroku sufit, gdyz nieruchome swiatla ponownie rozpelzly sie po scianach. Nie, nikt nie mogl wymowic jego imienia na glos. Z bijacym mocno sercem zamknal znow oczy. "Jaelithe?" - zapytal bezglosnie. "Simonie" - nadeszla jak zawsze pelna spokojnej pewnosci siebie odpowiedz. "Czy jestes tu?" - zapytal starajac sie wyraznie wypowiedziec w myslach slowa, z mozolem czlowieka jakajacego sie w nieznanym mu prawie jezyku. "Nie. Nie - cielesnie". "Jestes tutaj" - powtorzyl z naciskiem. "W pewnym sensie, Simonie. Jestem, poniewaz ty tu jestes. Powiedz mi, gdzie jestes?" "Gdzies w glebi Toru" - odparl. "Tyle juz wiemy, poniewaz rozbil sie tam twoj samolot. Ale ty juz nie jestes pod kontrola Kolderczykow". "To byl jeden z guzow - na pasie Fulka - ich urzadzenie" - wyjasnil. "Tak, to ono otworzylo im droge. Ale ty nigdy nie byles pod ich calkowita kontrola, wiec moglysmy nieco zmienic ich czary. Dlatego wlasnie nie poleciales w kierunku morza, jak ci kazali, lecz w glab ladu. Toranczycy nie sa naszymi sojusznikami, ale moze istnieja lepsze szanse pertraktowania z nimi niz z Kolderczykami". "Kolderczycy sa rowniez w Torze" - powiedzial to, o czym byl gleboko przekonany. "Aldis wezwala ich na pomoc, wzywala nadal, kiedy pozostawilismy ja w samolocie". "Ach!" "Jaelithe!" - To chwilowe zerwanie kontaktu przerazilo go. Uslyszal z ulga jej odpowiedz: - "Slysze, Simonie. Ale jesli sa z toba Kolderczycy..." "Probowalem ich odszukac" - powiedzial w myslach. "Tak? Sprobujmy poszukac ich wspolnie, drogi mezu. Moze we dwojke powiedzie nam sie lepiej. Pomysl o Aldis. Jesli podaza do Kolderczykow, moze twoja wlasna moc pojdzie razem z nia. Zapewni to nam lepsze informacje". Simon usilowal wyobrazic sobie Aldis lezaca w kabinie samolotu, tak jak widzial ja po raz ostatni, przed zatrzasnieciem drzwi. Okazalo sie, ze nie mogl zupelnie sobie tego przypomniec. Dostrzegal natomiast przeblyski innej, nieznanej sceny: Aldis siedzaca, pochylona do przodu, rozmawiajaca z ozywieniem z... pustka. I na tym jego wiez z Aldis, jesli w ogole istniala, urwala sie. "To Kolderczycy!" - Jaelithe rozpoznala ich natychmiast. - "Mysle, ze zblizaja sie. Wysluchaj teraz uwaznie tego, co ci powiem, Simonie. Strazniczki twierdza, ze moja moc jest tylko wstega dymu, ktory rozwieje sie z czasem zupelnie i ze nie mam juz prawa zasiadac w Radzie. Ale tobie chce powiedziec, ze miedzy nami istnieje cos, czego nie rozumiem, poniewaz jest calkowicie odmienne od wszystkiego, co znalam, kiedy bylam czarownica. Wiele czasu zajelo mi wyprobowanie tej nowej sily. Odkrylam, ze moge ja ksztaltowac lub nadawac kierunek jej dzialaniu tylko przy twojej pomocy. Mozliwe, ze wlasnie my oboje musimy byc jednym polaczonym zbiornikiem dla tej nowej mocy. Czasami tak szaleje we mnie, ze obawiam sie, iz nie zdolam utrzymac jej w ryzach. Ale mamy tak malo czasu, aby poznac ja dokladniej. Kolderczycy zblizaja sie i byc moze nie zdazymy wydostac cie z Toru przed ich przybyciem..." "Nie nosze juz ich talizmanu, lecz moze nadal moga mnie kontrolowac" - ostrzegl ja. - "Jezeli tak jest, czy moga dotrzec do ciebie za moim posrednictwem?" "Nie wiem. Tak niewiele sie dowiedzialam! To przypomina" probe ksztaltowania plomienia golymi rekami! Ale mozemy tak postapic..." Simon uslyszal nagly trzask, jeszcze glosniejszy niz wtedy, kiedy urwala sie wiez miedzy nim a Aldis. "Jaelithe!" - krzyknal bezglosnie. Ale tym razem - nie otrzymal juz zadnej odpowiedzi. SLUDZY KOLDERCZYKOW Simon lezal nieruchomo, caly zlany potem. Nie byl to trans, w ktory wprowadzil sie z wlasnej woli. Niewidzialne wiezy paralizowaly jego cialo. Potem znow zobaczyl tamta Toranke. Stala u stop loza, mierzac go spokojnym, beznamietnym spojrzeniem. W jej wzroku nie bylo niczego, co mogloby wskazac Simonowi, czy byla przyjacielem, czy wrogiem, czy tez po prostu zajmowala neutralne stanowisko w tej wojnie.-Juz sa - powiedziala. - Przybyli na wezwanie kobiety, ktora im sluzy. -Kolderczycy! - Simon zorientowal sie, ze moze mowic, chociaz cale jego cialo paralizowala obca wola. -Zywe trupy, ktore im sluza - sprecyzowala Toranka. Mowila dalej: - Posluchaj mnie ty, ktory sluzysz Estcarpowi. My nie mamy zadnych zatargow z czarownicami. Miedzy nami nie ma ani przyjazni, ani wrogosci. Bylismy juz tutaj, kiedy przybyli ludzie ze Starej Rasy i zbudowali Es i inne ponure zamczyska. Zyjemy w tym samym miejscu od dawna. Jest nas niewielu i nigdy nie zajmowalismy innego terytorium. Pamietamy czasy, kiedy czlowiek nie byl wladca ziemi jak obecnie. Jestesmy potomkami tych, ktorych oddzielil od innych i zgromadzil wokol siebie Volt, aby przekazac im swoja madrosc. Nie chcemy utrzymywac zadnych stosunkow z ludzmi z zewnatrz. Przybyliscie tutaj, aby zaklocac nam spokoj waszymi wojnami, ktore nas wcale nie obchodza. Dlatego im szybciej stad odejdziecie, tym lepiej dla nas. -Ale jesli nie darzycie wzgledami czarownic, dlaczego sprzyjacie Kolderczykom? Oni chca rzadzic wszystkimi ludzmi - a wiec takze i Toranczykami - odparowal Simon. -Nie sprzyjamy Kolderczykom. Chcemy tylko, zeby pozostawiono nas w spokoju. Czarownice nigdy nam nie grozily. Ci, ktorych nazywasz Kolderczykami, pokazali nam, co sie z nami stanie, jesli teraz nie wydamy was w ich rece. Dlatego zostalo postanowione, ze odejdziecie... -Przeciez Estcarp bronilby was przed Kolderczykami... - Simon urwal, kiedy zobaczyl chlodny usmieszek na twarzy Toranki. -Czyzby, Strazniku Granic Estcarpu? Nie walczymy z czarownicami, ale one obawiaja sie naszych moczarow jako miejsca starozytnych misteriow i niezrozumialych obyczajow. Czy walczylyby, zeby ratowac Tor przed zaglada? Sadze, ze nie. A poza tym nie maja teraz ludzi, aby uzyc ich do takiej bitwy. Byla tak pewna siebie, ze Simon, zaskoczony, zapytal odruchowo: - Dlaczego? -Alizonczycy wypowiedzieli wojne. Estcarp musi wyslac wszystkich zolnierzy, aby bronic polnocnej granicy. Nie, my wybralismy najlepsze wyjscie z zaistnialej sytuacji - powiedziala. -I dlatego ja mam byc wydany Kolderczykom - Simon zmuszal sie, aby mowic spokojnie i bez emocji. - A co bedzie z Loyse? Czy ja takze chcecie wydac w rece najgorszego wroga, jakiego kiedykolwiek znal ten swiat? -Najgorszego? - powtorzyla Toranka. - Widzielismy rozkwit i upadek wielu narodow. I w kazdym pokoleniu istnial jakis potezny wrog, ktoremu trzeba bylo stawic czolo i albo zwyciezyc, albo poniesc kleske. Jesli chodzi o te dziewczyne, zawarta przez nas umowa jej tez dotyczy. -Ona nalezy do Korisa i sadze, ze zrozumiecie, co to znaczy, kiedy przybedzie tu, aby wystawic wam rachunek za taka transakcje. Widzialem, jaka cene zaplacily za to Yerlaine i Kars. Topor Volta przelal wiele krwi w obu tych zamkach. Wasze moczary nie zawroca go z drogi, kiedy przybedzie tu na lowy. - Simon za wszelka cene chcial, aby przynajmniej Loyse uniknela losu, jaki szykowali im Toranczycy. -Umowa zostala juz zawarta - powiedziala zimno Toranka. Potem szybko wykonala w powietrzu jakis gest. Jej palce zakreslily niezrozumialy dla Simona znak, inny niz symbol mocy czarodziejskiej ukazany mu przez Jaelithe. -Uwazasz wiec, ze ten Koris przybedzie szukajac zemsty? - zapytala. - Ta blada dziewczyna tak wiele dla niego znaczy? -Znaczy dla niego bardzo wiele i ci, ktorzy wyrzadzili jej krzywde, powinni obawiac sie jego zemsty. -Przeciez musi teraz jechac, aby powstrzymac Alizonczykow. Minie wiele dni, nim bedzie mogl pomyslec o czyms innym. A moze znajdzie ostateczna odpowiedz na wszystkie pytania i pragnienia wsrod granicznych wzgorz - probowala zbagatelizowac grozby Simona. -A ja powiadam ci, pani, ze dar Volta zbierze krwawe zniwo na moczarach Toru, jesli uczynisz to, co powiedzialas. -Jesli ja uczynie, Strazniku Granic? Ja nie mam nic do powiedzenia przy zawieraniu takich ukladow - odparla. -Nie? - Simon wlozyl w to jedno slowo caly swoj sceptycyzm. - A ja jestem przekonany, ze nie jestes ostatnia wsrod Toranczykow. Milczala, przez dluga chwile patrzac na niego. Potem odparla: -Byc moze kiedys bylo inaczej. Lecz teraz nie zabieram glosu na zadnej naradzie. Nie zycze ci zle, Strazniku Granic Estcarpu. I mysle, ze ty nie masz zlych zamiarow ani wobec mnie - ani wobec moich rodakow. Musisz wiedziec, ze jesli koniecznosc zmusza nas do czegos, jestesmy jej posluszni. Poniewaz ta panna jest wybranka tego, ktory niegdys byl wladca Gormu, uczynie dla was nastepujaca rzecz: wysle wiadomosc do Es, aby dowiedziano sie tam, dokad sie udaliscie i dlaczego. Jesli beda mogli wam pomoc, moze to wszystko nie skonczy sie az tak zle. Nic wiecej nie moge zrobic. -W jaki sposob przybyli po nas Kolderczycy? - zapytal Simon. -Kolderczycy albo raczej ich sludzy, przybyli na statku plynac w gore rzeki. -Ale przeciez nie ma zadnej rzeki laczacej Tor z morzem! - zawolal ze zdumieniem. -Nie ma na powierzchni ziemi. Ale pod moczarami plynie podziemna rzeka. To oni odkryli te droge i juz raz odwiedzili nas, podrozujac w ten sposob - wyjasnila. Simon zamyslil sie. Poplynie podziemna rzeka, uwieziony w lodzi podwodnej. Nawet jesli obiecana wiadomosc dotrze do Es na czas i bedzie mozna wyslac na ratunek niewielki oddzial, zolnierze nie wykryja drogi, ktora plyna wrogowie, ani nie pomoga transportowanym w ten sposob wiezniom. Gwardia Estcarpu nic nie zdziala. -Jesli naprawde sprzyjasz nam do tego stopnia, ze chcesz wyslac wiadomosc o nas - powiedzial do niej Simon - to wyslij ja nie do Es, lecz do pani Jaelithe. -Jesli jest twoja zona, nie moze byc czarownica i w zaden sposob nie zdola ci pomoc. - Toranka patrzyla na niego z ciekawoscia, ktora wydala sie Simonowi niebezpieczna. -Jednakze; o ile nam sprzyjasz, wyslij do niej te wiadomosc. -Powiedzialam juz, ze wysle, jesli tego pragniesz. Wysle ja wiec do pani Jaelithe. Teraz zblizaja sie juz ci, ktorzy maja was stad zabrac, Strazniku Granic. Jesli przezyjesz te niewole, pamietaj, ze Tor jest stary, wiele przetrzymal i nie zostal wdeptany w bagna razem z tymi, ktorzy znaja jego prawa. Nie mysl, ze to, co tu jest, mozna latwo zmiesc z powierzchni ziemi. -Powiedz to raczej darowi Volta i temu, ktory go nosi. Tylko nielicznym udaje sie uciec z rak Kolderczykow. Ale Koris zyje, walczy i nienawidzi... -Niech wiec walczy i nienawidzi, i pokazuje dar Volta Alizonczykom. Tam wlasnie jest bardzo potrzebny. To dziwne, Strazniku Granic, jest w tobie cos, co nie pasuje do twoich slow. Mowisz jak czlowiek, ktory pogodzil sie ze swoim losem, ale ja w to nie wierze. Teraz... - jeszcze raz zakreslila w powietrzu jakis znak. - Brama jest juz otwarta i musisz stad odejsc. Simonowi nigdy nie udalo sie opisac tego, co wydarzylo sie pozniej. W jednej chwili przebywal jeszcze w pozbawionej drzwi celi, a w nastepnej, wciaz skrepowany niewidzialnymi wiezami, znalazl sie na brzegu posepnego jeziora o metnej wodzie. Nad jeziorem zebrali sie Toranczycy, mezczyzni i kobiety - Simon slyszal szmer ich glosow. Nieco na uboczu stala druga, mniejsza grupa. Oprocz niego byla tam Aldis z wyrazem ufnosci i oczekiwania na twarzy, Loyse, ktora paralizowaly takie same niewidzialne wiezy, i dwoch Toranczykow. Byl tam jeszcze ktos piaty, przybysz spoza granic Toru. Nie byl to Kolderczyk - przynajmniej nie taki, jakich zobaczyli na Gormie. Sredniego wzrostu, o okraglej twarzy i brazowozoltym kolorze skory, jakiego Simon nie spotkal wsrod mieszkancow tego swiata, chociaz miedzy martwymi niewolnikami na Gormie znalezli przedstawicieli nieznanych w Estcarpie ras. Mezczyzna ubrany byl w obcisly jednoczesciowy szary kombinezon jak Kolderczycy, lecz nie mial na glowie kasku, tylko srebrny dysk umieszczony na lewej skroni pod cienkimi, rudawymi wlosami. Nie byl uzbrojony, ale nosil na piersi przymocowany do kombinezonu dobrze znany Simonowi guz w ksztalcie skomplikowanego wezla. Szmer glosow Toranczykow stal sie glosniejszy, Simon mogl nawet rozroznic pojedyncze serie piskow. Po raz pierwszy zastanowil sie, czy uklad, o ktorym powiedziala mu Toranka, byl tak powszechnie akceptowany. A moze jakas jego prosba moglaby wywolac rozlam wsrod Toranczykow, dac wiezniom szanse ratunku? Ale kiedy Simon rozwazal te mozliwosc, jeden z Toranczykow smagnal powietrze lancuchem z przymocowanymi do niego dzwoneczkami. Rozlegl sie pierwszy melodyjny dzwiek, jaki Simon uslyszal w tej na pol zatopionej krainie. Toranczycy natychmiast zamilkli. Zapanowala taka cisza, ze slychac bylo plusk wody w jeziorze. Wynurzyla sie zen pokryta mulem kolderska lodz podwodna. Boki statku byly pokiereszowane, widocznie podroz podziemna rzeka nie nalezala do najlatwiejszych. Lodz podwodna bezglosnie podplynela do brzegu. Z otworu w gornej zaokraglonej czesci okretu w jednej chwili wylonil sie trap, laczac statek z ladem. Aldis, promiennie usmiechnieta, weszla pierwsza na pomost. Za nia, jak pociagana za sznurki marionetka, szla sztywnym krokiem Loyse, cala postawa wyrazajac strach i obrzydzenie. Potem nadeszla kolej na Simona. Nie panowal juz nad swoim cialem. Tylko umysl, uwieziony w sparalizowanym ciele, daremnie walczyl o odzyskanie swobody. Simon podszedl do otworu, a potem - wciaz kierowany obca wola - zszedl po drabinie do wnetrza kolderskiego statku. Loyse weszla pierwsza, tuz za nia Simon wkroczyl do malej, zupelnie pustej kajuty. Dopiero wtedy, kiedy drzwi zatrzasnely sie za nimi, zniknely niewidzialne wiezy. Loyse z cichym jekiem osunela sie nagle. Simon pochwycil ja w powietrzu i ostroznie polozyl na metalowej podlodze. I nadal trzymal w objeciach, gdyz ich ciala drzaly zgodnie z rytmem docierajacej przez konstrukcje statku wibracji silnikow. Podroz w nieznane sie rozpoczela. -Simonie! - Loyse odwrocila glowe i czul na policzku jej szybki, urywany, podobny do szlochu oddech. - Dokad oni nas zabieraja? Teraz nadszedl czas zupelnej szczerosci. Odpowiedzial: - Tam, gdzie chcielismy dotrzec, chociaz nie w takich okolicznosciach - do bazy Kolderu. -Ale... - glos Loyse zadrzal i milczala przez chwile. Kiedy znow sie odezwala, panowala juz nad soba: - Ale przeciez ona znajduje sie gdzies za morzem. -Ale my podrozujemy pod woda. - Simon oparl sie o sciane kajuty i rozejrzal dokola. Kajuta byla zupelnie ogolocona ze sprzetow, a oni sami nie mieli zadnej broni. Na domiar zlego ostatnie wydarzenia udowodnily, ze Kolderczycy potrafia calkowicie ich kontrolowac, co z gory przekreslalo szanse buntu. Moze jednak istnial pewien sposob... -Nigdy nie dowiedza sie, gdzie jestesmy. Koris nie moze... - Loyse snula wlasne rozwazania. -Koris jest teraz bardzo zajety. I o tym pomysleli. - Simon opowiedzial jej o inwazji Alizonczykow. - Zamierzaja otoczyc Estcarp ze wszystkich stron wrogami. Chca, aby oslabl zupelnie toczac nieustannie bitwy, z ktorych zadna nie bedzie ostateczna. W ten sposob wyczerpia sie zasoby ludzkie i srodki materialne... -Urzadzic wszystko tak, zeby inni za nich walczyli - wtracila z gniewem Loyse. - Tak zawsze postepuja Kolderczycy. -Ale ta metoda moze z czasem zapewnic im zwyciestwo - zauwazyl Simon. - Wobec nas tez maja jakies plany. -Co takiego?! - zapytala z przerazeniem. -Zgodnie z prawem jestes teraz ksiezna Karstenu, a przez to cennym atutem w przebieglej grze, jaka prowadza. Ja jestem Straznikiem Granic Estcarpu. Moga uzyc mnie jako zakladnika albo... - urwal, nie chcac wymienic na glos innego, znacznie bardziej logicznego powodu, dla ktorego mogl byc bardzo przydatny wrogowi. -Albo moga starac sie naklonic cie, zebys przeszedl na ich strone i jako zdrajca sluzyl ich celom w armii Estcarpu - dokonczyla za niego Loyse. - Tylko w jeden sposob mozemy pokrzyzowac im plany: umierajac. - Jej oczy byly bardzo smutne. -Jesli to bedzie konieczne - odpowiedzial lakonicznie Simon. Myslal - "Przeciez od tak dawna chcieli dowiedziec sie, gdzie lezy baza Kolderu. Do unieszkodliwienia potwora nie wystarczy odciecie mu rak i ramion, przede wszystkim trzeba zniszczyc glowe. Tylko ze swiat jest wielki, a Estcarp nie dysponowal zadnymi wskazowkami co do polozenia takiej bazy. Kolderczycy uzywali lodzi podwodnych i dlatego nie mogli zostac wytropieni przez Sulkarczykow, ktorzy uwazali ocean za swoja prawdziwa ojczyzne. Zalozmy jednak, ze Kolderczycy mogliby zostac wytropieni. Sulkarczycy nie potrafili dobrze walczyc na ladzie. Teraz na pewno nekali wybrzeza Alizonu zgodnie z taktyka "zadaj cios i uciekaj", ktora rozwineli w prawdziwa sztuke, lecz to zajecie nie wymagalo zaangazowania wiekszosci ich floty. Gdyby ta flota poplynela za statkiem Kolderczykow i znalazla ich baze, zalogi sulkarskich okretow nekalyby wrogow na ich wlasnym terenie. A potem Estcarp rzucilby cala swoja sile uderzeniowa przeciwko tej twierdzy". -Czy masz jakis plan? - Strach malujacy sie na twarzy Loyse zanikal, kiedy obserwowala Simona. -To nie jest plan, raczej slaba nadzieja - odparl.- Ale... Wlasnie to "ale" bylo teraz najwazniejsze. Kolderski statek powinien byc sledzony. Czy mozna by dokonac tego poprzez taki kontakt, jaki nawiazal z Jaelithe w wiosce Toranczykow? A moze pola silowe, ktorych Kolderczycy uzywali dla oslony przed magia Estcarpu, ostatecznie ich rozdziela? Tak wiele "jesli" i "ale" - a odpowiedzia na te wszystkie pytania byl tylko cien nadziei. -Sluchaj... - Simon przedstawil w ogolnych zarysach znaczenie tej nadziei, bardziej dla uporzadkowania wlasnych mysli niz dlatego, ze oczekiwal jakiejs aktywnej pomocy ze strony Loyse. Dziewczyna chwycila go gwaltownie za ramie. -Wyprobuj to! Sprobuj teraz dotrzec do Jaelithe! Zanim wywioza nas tak daleko, ze nawet mysl nie bedzie mogla przebyc takiego dystansu! Sprobuj teraz! Loyse mogla miec calkowita racje. Simon zamknal oczy, oparl glowe o sciane i jeszcze raz skoncentrowal cala wole i pragnienie nawiazania kontaktu na osobie Jaelithe. Nie wiedzial, gdzie ma jej szukac, skupil tylko wszystkie swe sily, kazda czasteczke energii. "Slysze cie..." Serce Simona zabilo mocniej, gdy dotarly do niego slowa Jaelithe. "Znajdujemy sie... na statku Kolderczykow... plyniemy... moze do ich bazy. Czy mozesz ich sledzic?" - zapytal. Nie otrzymal natychmiastowej odpowiedzi, ale lacznosc nie zerwala sie nagle, jak w dwu poprzednich wypadkach. Potem Jaelithe odpowiedziala: "Nie wiem, ale jesli to tylko jest mozliwe, zostanie wykonane!" Znow zapanowalo milczenie, dla Simona pelne poczucie jednosci z Jaelithe. Ze stanu glebokiego skupienia wyrwal go nagly przechyl statku. Zsunal sie wzdluz sciany, Loyse upadla na niego. Wibracja silnikow narastala, az w koncu caly statek dygotal gwaltownie. -Co to jest? - zapytala Loyse piskliwym, lamiacym sie glosem. Podloga kabiny byla przechylona. Wibracja silnikow przerodzila sie w tak gwaltowne wstrzasy, jak gdyby statek szamotal sie lub z czyms walczyl. Simon przypomnial sobie zadrapania i smugi mulu na bokach lodzi podwodnej. Podroz podziemna rzeka nie byla zbyt bezpieczna. Mogli zaczepic dziobem o brzeg i utkwic tam. Powiedzial to Loyse. Dziewczyna zalamala rece: - Czy oni moga nas stad wypuscic? Simon dostrzegl w jej oczach narastajaca panike. Powiedzial uspokajajaco: - Jestem pewny, ze ktokolwiek dowodzi statkiem, na pewno wie, jak nalezy rozwiazywac takie problemy. Oni juz kilka razy, wedlug obliczen Toranczykow, przybywali ta droga do moczarow Toru. "Ale katastrofa zawsze zdarza sie pierwszy raz". - Dodal w myslach. Simon nigdy nie przypuszczal, ze znajdzie sie w sytuacji, w ktorej jego pragnienia beda identyczne z pragnieniami Kolderczykow. Ale teraz, kiedy przy kazdym wstrzasie jego nerwy napinaly sie do granic wytrzymalosci, tak wlasnie bylo. Statek musial sie cofac, by uwolnic sie z pulapki. Kabina kolysala sie z boku na bok. Wiezniowie zsuwali sie od sciany do sciany po gladkiej podlodze. Kolysanie ustalo, a potem statkiem gwaltownie szarpnelo. Wibracja silnikow ponownie zamienila sie w rownomierny pomruk. Statek, uwolnil sie i znow plynal wytyczonym kursem. -Zastanawiam sie, jak daleko jestesmy od morza - powiedziala Loyse. Simon rowniez o tym pomyslal. Nie wiedzial, gdzie jest Jaelithe, ile czasu zajmie jej znalezienie jakiejs sulkarskiej jednostki i wyslanie jej w slad za lodzia podwodna. Ale przeciez na tym statku bylaby rowniez Jaelithe! Musialaby plynac, aby utrzymac lacznosc. Poza tym Estcarp nie moglby tak szybko zgromadzic floty. Przypuscmy, ze Kolderczycy w taki czy inny sposob wykryliby czajacy sie z tylu statek Sulkarczykow? Przeciez Sulkarczycy byliby bezbronni wobec technicznej przewagi Kolderczykow! Jak mogl zachecac Jaelithe, aby probowala sledzic Kolderczykow?! Przeciez to czyste szalenstwo! Nie moze ponownie nawiazac z nia kontaktu, musi pozwolic jej uwierzyc, ze nie zdolal tego uczynic... Jaelithe - i Kolder! Porownal w myslach szanse obu przeciwnikow. Jak mogl byc az tak szalony, aby wciagac ja do realizacji takiego planu?! "Gdyz to wcale nie jest szalenstwo, Simonie. Nie znamy przeciez jeszcze ani granic, ani mozliwosci tego, co istnieje miedzy nami..." - uslyszal nagle w myslach slowa Jaelithe. Tym razem wcale nie probowal nawiazac z nia kontaktu, a przeciez odczytala wszystkie jego zle przeczucia i obawy tak latwo, jak gdyby wypowiedzial je na glos. "Pamietaj, ze poplyne za toba, Simonie! Znajdz tylko to obrzydliwe gniazdo zmij, a potem zaplaca nam za wszystko!" Jaelithe byla pelna ufnosci we wlasne sily, w powodzenie ich planu. Ale Simon widzial tylko pietrzace sie przed nimi przeszkody i zadnych mozliwosci ich przezwyciezenia. POSZUKIWANIA Izba byla niska, dluga i ciemna. Promienie slonca wpadajace przez otwarte szeroko okiennice rozjasnialy nieco wnetrze. Z oddali docieral szum wiecznie niespokojnego morza. Siedzaca przy dlugim stole kobieta w niczym nie okazywala dreczacego ja niepokoju. Miala na sobie skorzany stroj zolnierza i kolczuge; uskrzydlony helm, taki jakie nosili straznicy graniczni, lezal na stole tuz obok jej prawej reki. Z lewej strony stala duza klatka. Siedzial w niej bialy sokol, rownie milczacy i czujny jak nieznajoma kobieta. Machinalnie nawijala i rozwijala maly zwoj z kory.Czy byla jedna z czarownic? Kapitan sulkarskiego krazownika, idac ku niej od drzwi, usilowal rozwiklac te zagadke. Nie wiedzial, dlaczego zostal wezwany do tej gospody przez jednego ze straznikow granicznych. Ale kiedy nieznajoma spojrzala na niego, pomyslal, ze nie moze byc czarownica. Nie dostrzegl na jej szyi klejnotu Strazniczki. Nie wygladala jednak na zwyczajna kobiete. Zasalutowal, witajac ja jak jednego z kolegow-kapitanow. -Jestem Koityi Stymir. Przybylem na twoje wezwanie, Madra Pani. - Celowo uzyl tytulu, z jakim zwracano sie do czarownic, aby zobaczyc jej reakcje. -A ja jestem Jaelithe Tregarth - odpowiedziala, nie nawiazujac do jego pozdrowienia. - Powiedziano mi, kapitanie, ze wkrotce wyplywasz na morze, aby patrolowac... -Napadac na wybrzeza Alizonu - poprawil ja. Sokol poruszyl sie, patrzac na Sulkarczyka jasnymi, madrymi oczami. Kapitan mial wrazenie, ze ptak oczekiwal jego odpowiedzi z takim samym zainteresowaniem, jak ta niezwykla kobieta. -Napadac - powtorzyla. - Przybylam, aby zaproponowac ci cos zupelnie innego niz najazd na wybrzeza Alizonu, ale to nie napelni lupami twoich pustych ladowni. Moze tez narazic cie na znacznie wieksze niebezpieczenstwo niz miecze czy strzaly Alizonczykow. Jaelithe uwaznie przyjrzala sie zeglarzowi. Wysoki, dobrze zbudowany, o szerokich ramionach i jasnych wlosach. Mimo mlodego wieku jego zachowanie cechowala spokojna pewnosc siebie, swiadczaca o sukcesach w przeszlosci i wierze w pomyslna przyszlosc. Nie miala czasu, aby po gruntownym namysle wybrac najlepszego z licznych kandydatow. Jednak to, co uslyszala o Stymirze, sprawilo, ze wlasnie jego wybrala sposrod wszystkich kapitanow obecnych w porcie u ujscia rzeki Es. Sulkarczycy znani byli z zamilowania do przygod i smialych, polaczonych czesto z duzym ryzykiem, czynow. Wiele razy wlasnie dlatego rezygnowali z pewnego zysku w handlu czy z lupow na wojnie.; Byli zarowno odkrywcami nieznanych ladow, jak i dobrze znanymi w zamorskich krajach odwaznymi kupcami. Jaelithe zamierzala wykorzystac te cechy charakteru Sulkarczykow, aby naklonic Stymira do przyjecia u niej sluzby. -A co masz mi do zaoferowania, pani? - zapytal Sulkarczyk. -Szanse odnalezienia bazy Kolderu - odpowiedziala otwarcie. Nie miala czasu na szermowanie slowami. Z coraz wiekszym trudem panowala nad targajacym nia niepokojem, a czas byl decydujacym czynnikiem w calym przedsiewzieciu. Stymir przez dluza chwile patrzyl na nia w milczeniu. Potem powiedzial ostroznie: - Szukalismy jej przez wiele lat, pani. Jak to sie stalo, ze mowisz tak, jakbys miala w reku mape z naniesionym polozeniem kolderskiej bazy? -Nie mam takiej mapy, lecz znam sposob, w jaki mozna ja znalezc. Mam jednak malo czasu, a powodzenie tego planu zalezy przede wszystkim wlasnie od czasu. "I przestrzeni - dodala w myslach. Czy Simon mogl zostac wywieziony tak daleko, ze stracilaby z nim kontakt?" Zwinela w dloni, dostarczony z Moczarow Toru, zwoj z kory, ktory byl waznym argumentem w dyskusji ze Strazniczkami. Jej wewnetrzne rozdarcie moglo udzielic sie wielkiemu sokolowi, gdyz stroszyl teraz piora i wydawal, jak podczas walki, przenikliwe okrzyki. -Rzeczywiscie wierzysz w to, co mowisz, pani - przyznal Stymir. - Baza Kolderu... - powiedzial i urwal. Nakreslil palcem jakis wzor na stole. - Baza Kolderu! - powtorzyl, jakby nie dowierzal wlasnym uszom. Ale kiedy znow podniosl wzrok, dostrzegla w jego oczach nieufnosc. Powiedzial z rezerwa w glosie: - Wsrod nas kraza opowiesci, ze Kolderczycy potrafia zupelnie zmieniac ludzkie umysly i wysylaja tych, ktorzy kiedys byli naszymi przyjaciolmi, z ktorymi pilismy z jednego puchara, aby zwabiali nas w zastawione pulapki. Jaelithe skinela glowa: - To wszystko prawda, kapitanie, i dobrze postepujesz myslac o takim ryzyku. Ale ja pochodze ze Starej Rasy i bylam niegdys czarownica. Wiesz przeciez, ze skaza Kolderczykow nie moze splamic nikogo z nas. -Bylas niegdys czarownica? - podchwycil Sulkarczyk. -Dlaczego teraz nia nie jestem? - Jaelithe zmusila sie do spokojnej odpowiedzi na to pytanie, chociaz sam fakt, ze musiala tak uczynic, sprawil jej wielki bol. - Jestem teraz zona tego, ktory jest Straznikiem Granic Estcarpu. Czyz nie slyszales o cudzoziemcu imieniem Simon Tregarth, ktory umozliwil wziecie szturmem Sipparu? -O nim? - W glosie kapitana zadzwieczal nieklamany podziw. - Tak, slyszelismy o nim. A wiec to ty, pani, pojechalas do naszego miasta, aby pomoc Sulkarowi w jego ostatniej bitwie. Tak, ty spotkalas juz i dobrze znasz Kolderczykow! Powiedz mi teraz, co zamierzasz uczynic. Jaelithe zaczela wczesniej juz przygotowana opowiesc. Kiedy skonczyla, Sulkarczyk nie ukrywal swego zdumienia. -Uwazasz, ze mozemy to uczynic, pani? -Sama wezme w tym udzial - odpowiedziala. -Znalezc baze Kolderu i naprowadzic na nia flote. Tak, to jest czyn, o ktorym przez setki lat beda spiewali bardowie! To rzeczywiscie wielkie przedsiewziecie, pani. Ale gdzie jest flota? - zapytal Stymir. -Flota poplynie za nami, ale prowadzic ja moze tylko jeden statek. Nie wiemy, jakie urzadzenia maja Kolderczycy w swych lodziach podwodnych i czy moga widziec wszystko, co jest na powierzchni. Jesli zauwaza samotny statek i to niezbyt blisko - nie beda niczego podejrzewali. Co innego, gdyby dostrzegli flotylle - to mogloby miec dla nich tylko jedno znaczenie. Czy wtedy z wlasnej woli zaprowadziliby nas do swej nory? - wyjasnila Jaelithe. Kapitan Stymir skinal glowa: - Dobrze pomyslane, pani. A wiec w jaki sposob sprowadzimy flote? Jaelithe wskazala dlonia klatke: - W ten sposob. Ten ptak zostal wytresowany przez sokolnikow, aby powracac tam, skad przybyl, przynoszac wiesci. Ustalilam juz wszystko z Rada Strazniczek. Flota zbierze sie i bedzie krazyc po morzu. Kiedy otrzymaja wiadomosc, wtedy rusza do ataku. Ale powodzenie tego planu jest scisle zwiazane z wlasciwym rozlozeniem wszystkiego w czasie. Jesli podmorski statek wydostanie sie z podziemnej rzeki i odplynie zbyt daleko, nie jestem pewna, czy zdolamy skontaktowac sie z moim mezem, ktory jest w nim uwieziony. -Ta rzeka wyplywajaca z bagien Toru... - Jaelithe widziala, ze aby ja umiejscowic, kapitan odtwarzal w myslach zarys linii brzegowej. - Przypuszczam, ze to jest Enkere - na polnoc od Es. Moglibysmy udawac statek plynacy, by pustoszyc wybrzeza Alizonu, i dotrzec do tego miejsca nie wzbudzajac zbytniego zainteresowania. -Czy mozemy wkrotce wyplynac? - zapytala Jaelithe. -Nawet zaraz, jesli sobie tego zyczysz, pani. Zapasy zywnosci sa juz na pokladzie, zaloga jest w komplecie. Dzisiaj mielismy wyplynac do Alizonu - oswiadczyl Stymir. -Ta podroz moze potrwac dluzej niz wypad do Alizonu i zapasy zywnosci moga okazac sie niewystarczajace - zauwazyla Jaelithe. -To prawda. Ale do portu przyplynela z poludnia Malzonka Miecza z zapasami zywnosci dla armii. Mozemy przeladowac z niej zywnosc, jesli masz na to zezwolenie. A to zajmie niewiele czasu. -Mam odpowiednie pelnomocnictwa. Przystapmy wiec do dziela! Strazniczki mogly nie wierzyc, ze zatrzyma na dluzej swoja nowa moc, lecz teraz udzielily jej poparcia. Jaelithe spochmurniala. Irytowalo ja, ze musiala przekazac to zyczenie i wiadomosc za posrednictwem jednej z czarownic - laczniczek z Nadmorskiego Zamku. Dla osiagniecia jednak swego celu zdecydowana byla stawic czolo wszelkim niepowodzeniom. Przeciez udowodnila Strazniczkom, wtedy gdy uzyla sokola i swojej nowej mocy, aby zawrocic Simona z drogi do bazy Kolderu, ze posiada zdolnosci, ktorych nie mogly uznac za calkowicie bezuzyteczne. Kolder zginie dopiero wtedy, kiedy zostanie zniszczone jego serce. Jesli Jaelithe i Simon odnajda je, wszystkie czarownice pomoga im osiagnac ow cel. Przechwalki kapitana Stymira nie byly goloslowne. Do zapadniecia zmroku pozostalo jeszcze kilka godzin, a Rozcinacz Fal wyplynal z portu, kierujac sie w strone otwartego morza. Jaelithe doszla do wniosku, ze dokonala lepszego wyboru, niz myslala, kiedy zdecydowala sie wezwac do siebie wlasnie Stymira sposrod obecnych w porcie czterech sulkarskich kapitanow. Jego statek byl maly, ale szybki; raczej krazownik niz jednostka handlowa. -Czy byles odkrywca nowych drog, kapitanie? - zapytala, kiedy stali razem przy sterze. -Tak, pani. Mialem zamiar poplynac daleko na polnoc - gdyby nie zwalila sie nam na glowe ta wojna z Kolderem. Jest tam mala wioska, w ktorej juz raz bylem. Jej mieszkancy to dziwni ludzie - mali, ciemnoskorzy, o pelnej mlaskajacych dzwiekow mowie, na ktorej lamalismy sobie jezyki. Oferuja futra, jakich nigdzie indziej nie widzialem: srebrzyste, o dlugim wlosie i bardzo miekkie. Na nasze pytania o pochodzenie tych futer mieszkancy wioski odpowiedzieli, ze raz do roku dostarcza je karawana dzikich ludzi z polnocy. Oferuja tez inne towary. Spojrz... Stymir zsunal z przegubu metalowa obrecz i podal jej. Jaelithe obrocila w palcach bransolete. Wykonano ja z tak bladego zlota, jakiego nigdy dotad nie widziala. Musiala tez byc bardzo stara, gdyz wzor, ktory ja zdobil, zatarl sie niemal zupelnie - pozostaly z niego tylko zagiecia i wglebienia. A jednak ten zniszczony wzor swiadczyl o wyrafinowaniu i wysokim poziomie artystycznym. Bransoleta nie mogla byc wytworem prymitywnej kultury, lecz wysoko rozwinietej cywilizacji... Ale jakiej cywilizacji? -Kupilem ja jakies dwa lata temu w tej wlasnie wiosce, a jej mieszkancy mogli mi tylko powiedziec, ze otrzymali bransolete od tamtych dzikich ludzi. Spojrz tu i tu. - Stymir wskazal - palcem dwa punkty na powierzchni bladego metalu. - To jest gwiazda, chociaz niemal niewidoczna. Na bardzo starych wyrobach moich rodakow spotyka sie czasami takie wlasnie gwiazdy... -Czy mogla nalezec do jakiegos sulkarskiego kupca, ktory przed wiekami dotarl do tej wioski i juz nie wrocil? - zapytala z zaciekawieniem Jaelithe. -Byc moze, ale nasuwa mi sie inne przypuszczenie. Najstarsze piesni naszych bardow opowiadaja o miejscu, z ktorego przybylismy. Jest w nich mowa o mrozie i sniegu, i o nieustannych walkach toczonych z potworami nocy - odparl Sulkarczyk. Jaelithe pomyslala o tym, w jaki sposob Simon przybyl do Estcarpu, i o znajdujacej sie w innym miejscu bramie, przez ktora wtargneli do ich swiata Kolderczycy, szerzac smierc i zniszczenie. Sulkarczycy zawsze byli tacy niespokojni, ciagle przebywali na morzu, zabierajac na takie wyprawy rodziny, jak gdyby mogli juz nie powrocic. Tylko podczas wojny sulkarskie statki przestawaly byc plywajacymi wioskami. Czy oni rowniez przybyli przez jakas brame, do odszukania ktorej naklanial ich gleboko ukryty instynkt? Oddala bransolete Stymirowi. - To bardzo wazne poszukiwania, kapitanie. Oby kazde z nas przez wiele lat moglo kontynuowac poszukiwania, ktorych pragna nasze serca. -Bardzo dobrze to wyrazilas, pani. Zblizamy sie juz do ujscia Enkere. Czy pragniesz szukac na swoj wlasny sposob tego kolderskiego wloczegi? - zapytal Stymir. -Tak! - odparla z ozywieniem. Lezala na koi w malej kajucie, do ktorej zaprowadzil ja sulkarski kapitan. W kajucie bylo goraco i ciasno, a na domiar zlego kolczuga utrudniala jej oddychanie. Jaelithe jednak usilowala usunac ze swiadomosci otaczajaca ja rzeczywistosc i stworzyc w swoim umysle obraz Simona. Bylo wielu Simonow i kazdy duzo dla niej znaczyl, lecz musiala zespolic ich wszystkich w jedna postac, aby do niej wlasnie skierowac wezwanie. Lecz... nie otrzymala odpowiedzi. A tak byla pewna, ze od razu uzyska kontakt z Simonem! To nieoczekiwane milczenie wstrzasnelo nia niczym zadany znienacka cios. Jaelithe otworzyla oczy i utkwila wzrok w sklepionych tuz nad glowa belkach sufitu. Rozcinacz Fal w zupelnosci usprawiedliwial nadane mu imie. Cial fale jak ostry noz i byc moze wlasnie to nieustanne kolysanie statku zerwalo kontakt lub uniemozliwialo Jaelithe niezbedna do jego uzyskania koncentracje. Jej bezglosne wolanie "Simonie!" szukalo, wzywalo. Podczas dlugich lat nauki w szkole czarownic nauczyla sie koncentrowac i kierowac dzialaniem swojej mocy czarodziejskiej za posrednictwem osobistego klejnotu, ktory byl jednoczesnie oznaka jej urzedu. Czy dlatego teraz szukala niezdarnie, niemal po omacku i bez efektu, bo nie miala juz narzedzia, do ktorego przywykla, a jej ufnosc we wlasne sily podwazal nie ukrywany sceptycyzm Strazniczek? Byla tak pewna siebie tamtego poranka, kiedy odebrala telepatyczne wezwanie dotyczace Loyse i kiedy pojechala do Es, goraco pragnac znow stac sie jedna z Kobiet Wladajacych Moca Czarodziejska. Ale wszystkie one odwrocily sie do niej i zadna nie chciala nawet wysluchac jej do konca. Jednakze gleboko wierzyla, ze ma racje, totez odizolowala sie i zgodnie z dotychczasowa praktyka i wyksztalceniem zaczela badac swoj nowy talent probujac sie nim poslugiwac. Kiedy dotarly do niej wiesci o dziwnym, calkowicie sprzecznym z jego natura postepowaniu Simona, domyslila sie, ze dostal sie pod wplyw Kolderczykow. Wtedy po raz pierwszy uzyla tej nowej mocy w walce o Simona. To wlasnie interwencja Jaelithe zawrocila Simona z drogi do bazy Kolderu i zmusila do ladowania w odcietych od swiata Moczarach Toru. Potem uzyla nowych zdolnosci do nawiazania z nim kontaktu. Ale czyzby Strazniczki mialy racje twierdzac, ze ta niedawno rozbudzona sila byla po prostu zamierajacym echem jej dawnej mocy czarodziejskiej i ze z czasem zaniknie zupelnie? Simon. Jaelithe zaczela rozmyslac o Simonie i o miejscu, ktore zajmowal w jej zyciu, nie zas jako o celu, na ktorym chciala skoncentrowac mysli. I wtedy zajrzala w glab samej siebie. Wychodzac za maz za Simona wyrzekla sie swojej mocy czarodziejskiej, poniewaz uwazala, ze ich zwiazek znaczyl dla niej wiecej niz cokolwiek innego na swiecie. Ale dlaczego pozniej tak skwapliwie uczepila sie nadziei, ze jej poswiecenie wcale nie bylo poswieceniem? Opuscila Simona i pojechala do Es, aby przekonac o tym Strazniczki. Kiedy nie chcialy dac jej wiary, nie odszukala Simona, lecz zamknela sie w sobie, chcac za wszelka cene udowodnic im, jak bardzo sie mylily. Jak gdyby... jak gdyby Simon nic juz dla niej nie znaczyl! Zawsze liczylo sie tylko jedno - jej moc czarodziejska! Czy postapila tak dlatego, ze dotad zadna inna sila nie kierowala jej zyciem? Czy uczucie, ktore obudzil w niej Simon, nie bylo miloscia, lecz krotkotrwalym oczarowaniem? Przelotnym zadurzeniem sie? Uczuciem na tyle nowym i niezwyklym, ze moglo zburzyc jej spokoj i wytracic z kregu dotychczasowego uregulowanego trybu zycia, lecz nie dosc glebokim, aby zatrzymac ja u boku Simona? Simonie... Ogarnal ja strach... strach, ze takie rozumowanie zmusza ja do skonfrontowania przykrych, przekraczajacych granice jej wytrzymalosci, faktow. Jaelithe skupila znow mysli na Simonie. Oczami wyobrazni zobaczyla go znow, jak stal z uniesiona do gory glowa, jego powazna twarz, ktora tak rzadko rozjasnial usmiech, a przeciez kiedy ich spojrzenia spotkaly sie, w jego oczach widziala zawsze... Poruszyla glowa oparta na twardej poduszce. Jakie motywy kierowaly teraz jej postepowaniem? Milosc do Simona czy potrzeba udowodnienia sobie i innym, ze nadal jest czarownica? Kiedy byla jeszcze Strazniczka, nigdy nie zaznala takiego leku, wywolanego nie przez zewnetrzne niebezpieczenstwo, lecz wewnetrzna rozterke. Zawolala znow bezglosnie: "Simonie!" Tym razem jednak nie bylo to wezwanie do nawiazania lacznosci, lecz okrzyk rozpaczy. Z daleka, bardzo daleka dotarla do niej odpowiedz: "Jaelithe". Kontakt z Simonem uspokoil ja, lecz nie rozwial dreczacych ja watpliwosci. "Zblizamy sie" - odparla. Po czym pokrotce zaznajomila go z tym, co uczynila dla wprowadzenia w zycie planu wykrycia kolderskiej bazy. "Nie wiem, gdzie sie znajdujemy" - powiedzial do niej. - I z trudem moge dotrzec do ciebie". Na tym wlasnie polegalo najwieksze niebezpieczenstwo: ze laczaca ich wiez moze zupelnie zaniknac. Gdyby tylko w jakis sposob potrafili ja wzmocnic! Podczas zmiany postaci czarownice poslugiwaly sie wspolnym pragnieniem osiagniecia tego celu. Wspolne pragnienie... ale ich bylo tylko dwoje. Nie, nie dwoje. Loyse pragnela tego samego co oni. Lecz w jaki sposob polaczyc w jedno, zespolic ich pragnienia? Dziewczyna z Verlaine nie miala zadnych zdolnosci czarodziejskich. Mimo powtarzanych wielokrotnie lekcji, jakich udzielala jej Jaelithe, nie byla w stanie dokonac nawet najprostszych czarow. Ale przeciez zmiane postaci praktykowano i na ludziach nie pochodzacych ze Starej Rasy. Juz kiedys w Karsie, pod wplywem czarow Jaelithe, Loyse zmienila swoj wyglad; byc moze nie miala zadnych uzdolnien w tej dziedzinie, lecz ulegala dzialaniu mocy innych osob. Czy zreszta rozbudzona niedawno moc Jaelithe byla ta sama moca czarodziejska, ktora niegdys wladala? Nie udzieliwszy Simonowi odpowiedzi, Jaelithe zerwala slaba wiez miedzy nimi i przywolala w pamieci obraz Loyse. Uzywajac tego wspomnienia jako punktu oparcia, zaczela szukac kryjacego sie za nim umyslu. "Loyse!" Zobaczyla zamazany obraz sciany, kawalek podlogi i skulona postac Simona. Przez te jedna, krotka chwile popatrzyla na Simona oczami Loyse! Jaelithe nie pragnela kontroli nad Loyse, ale raczej kontaktu z nia. Sprobowala jeszcze raz. Teraz jej mysl niosla informacje, nie byla wiec tak pelna napiecia jak przy probie identyfikacji. Przez ulamek sekundy ich umysly polaczylo mgliste pasmo, na moment ustabilizowalo sie, potem zaniklo. Jaelithe ze wszystkich sil starala sie uczynic je trwalszym. Wzmocnilo sie, stalo mniej wiotkie i w koncu dotarlo znow do Loyse. Teraz Jaelithe skierowala je ku Simonowi, szukajac po omacku punktu oparcia. Znalazla! Silne, zwarte nici wiezi telepatycznej laczyly teraz Jaelithe, Simona i Loyse. Przy okazji Jaelithe uzyskala to, czego szukali od samego poczatku: informacje o kierunku, w ktorym plynal kolderski statek! Zesliznela sie z koi i wyszla na poklad. Wiatr wydymal zagle, waski dziob statku zanurzal sie w wysokich falach. Niebo pokrywaly ciezkie, olowiane chmury; tylko na zachodzie pozostalo jeszcze kilka barwnych pasm. Silne podmuchy wiatru rozwiewaly wlosy Jaelithe, zalewaly jej twarz oblokami wodnego pylu. Dyszala ciezko, kiedy dotarla do posterunku przy sterze. Dwoch marynarzy stalo przy kole sterowym, a kapitan Stymir bacznie obserwowal niebo, wiatr i morze. -Wez kurs na baze Kolderu. - Jaelithe schwycila go za ramie, aby utrzymac sie na nogach podczas naglego przechylu statku. - W tym kierunku... Widziala to tak wyraznie, ze moglaby wskazac kurs nawet z zamknietymi oczami. Stymir patrzyl na nia przez chwile, jakby oceniajac prawdziwosc jej stow, potem skinal glowa i sam stanal przy sterze. Dziob Rozcinacza Fal zaczal skrecac w lewo, ostroznie zmieniac kierunek biorac poprawki na sile wiatru i fal. Sulkarski statek oddalal sie teraz od majaczacego w oddali ladu, wyplywal na otwarte morze. Gdzies pod powierzchnia wzburzonego morza znajdowala sie kolderska lodz podwodna. Jaelithe nie miala zadnych watpliwosci, ze nie zgubia tego tropu, dopoki potrojna telepatyczna wiez bedzie laczyla Simona, Loyse i ja sama. Stala teraz na pokladzie, przemoczona do suchej nitki, mokre wlosy lepily sie jej do glowy i zwisaly w strakach. Z horyzontu zniknely ostatnie barwy zachodu, wchlonely je klebiace sie chmury. Za rufa nie majaczyl w oddali nawet zarys brzegow Estcarpu. Silny wiatr i wysoka fala zapowiadaly sztorm. Jaelithe nie wiedziala, czy sztorm mogl zniesc ich z kursu tak daleko, ze zgubiliby trop podwodnej lodzi Kolderczykow. Przekrzykujac szum wiatru i loskot fal, zapytala o to kapitana. -Moze nas zniesc - z trudem zrozumiala jego odpowiedz. - Ale plywalismy juz przy gorszej pogodzie i nadal trzymalismy sie kursu. Zrobimy wszystko, co bedzie mozliwe. Reszta jest w rekach Staruchy-Fortuny, pani! - Stymir splunal przez ramie w rytualnym gescie jego narodu, przywolujacym dobry los. Jaelithe nadal nie chciala zejsc pod poklad wypatrujac w szybko gestniejacym mroku tego, czego nie mogla dojrzec za pomoca wzroku, umacniajac niewidzialna wiez, aby nie zgubic kierunku nawet wtedy, gdyby znow stracila kontakt z wiezniami Kolderczykow. BAZA KOLDERU W zamknietej celi kolderskiego statku trudno bylo zmierzyc uplyw czasu. Simon lezal na waskiej koi, podtrzymujac telepatyczna wiez z Jaelithe i Loyse. Dziewczyna nie przebywala juz w tej samej celi co Simon, lecz nadal byla obecna w jego myslach.Nie widzial zadnego z dozorcow tego plywajacego wiezienia od chwili, kiedy wkrotce po rozpoczeciu podrozy zjawila sie Aldis i zabrala ze soba Loyse. Po powtornym, dokladniejszym zbadaniu kajuty odkryl wysuwana ze sciany koje i ruchoma polke, na ktorej co jakis czas dostarczano z zewnatrz tace z jedzeniem. Pomyslal, ze karmiono go rezerwowymi racjami zywnosciowymi: kazdy posilek skladal sie z kilku cienkich sucharow i malego kubka plynu. Nic smacznego, ale wystarczalo do zaspokojenia pragnienia i glodu. Poza tym nic nie przerywalo dlugich godzin samotnosci. Simon przespal sie troche; teraz Loyse utrzymywala lacznosc z Jaelithe. Narzeczona Korisa podrozowala w jednej kajucie z Aldis, lecz agentka Kolderu pozostawiala ja w spokoju, zadowolona z biernej postawy Loyse. Obliczyl, ze juz osiem razy podano mu posilek. Nie potrafil jednak na tej podstawie ocenic, ile godzin lub dni spedzil w ciasnej celi oswietlonej jarzacymi sie nieprzerwanie scianami. Mogli go karmic raz lub dwa razy dziennie - nawet tego nie wiedzial. Dlugie oczekiwanie bardzo meczylo Simona - jak kazdego, kto prowadzi aktywny tryb zycia. Tylko raz przezyl cos podobnego: kiedy przez rok siedzial w wiezieniu. Pelen goryczy i nienawisci do tych, ktorzy podstepem doprowadzili do ukarania go za nie popelnione winy, spedzal czas ukladajac plany zemsty. Wtedy jednak oczekiwal konca kary, teraz zas nie wiedzial, co sie z nim stanie, kiedy kolderski statek dotrze do miejsca przeznaczenia. Nie znal niemal zupelnie wrogow, w rekach ktorych sie znajdowal. Pamietal tylko przedsmiertne wspomnienia kolderskiego dowodcy Gormu: waska doline, przez ktora jechala z olbrzymia szybkoscia kolumna dziwnych pojazdow, jej tylna straz ostrzeliwala przesladowcow. Kolderczyczy pochodzili z innego swiata, w ktorym wydarzyla sie jakas katastrofa. Odkryli "brame" i przeszli przez nia do tej epoki i miejsca, gdzie powoli dogorywala cywilizacja wywodzacej sie z Estcarpu Starej Rasy. Wzdluz wybrzeza - w Alizonie i Karstenie - osiadly bardziej prymitywne, mlode narody, spychajac w glab ladu Stara Rase. Przybysze tak bardzo obawiali sie legendarnych czarownic, ze nie osmielali sie jeszcze otwarcie rzucic wyzwania Starej Rasie - dopoki nie wmieszali sie Kolderczycy. Jesli Kolderczycy nie zostana zniszczeni, Alizon i Karsten czeka los Gormu: zamienia sie w przerazajace, martwe pustynie, gdzie rzesze "opetanych" wykonywac beda slepo rozkazy nowych panow. Na razie Kolderczycy wykorzystywali zadawniona wrogosc i spory, aby swoje przyszle ofiary zamienic w dzisiejszych sprzymierzencow. Co jeszcze wiedzial o Kolderczykach? Simon skupil mysli na tym problemie. Wywodzili sie z mechanicznej, opartej na naukowych podstawach cywilizacji - dobitnie swiadczyly o tym znaleziska z Gormu. Dowodztwo armii Estcarpu zawsze zywilo przekonanie, ze samych Kolderczykow bylo niewielu i dlatego potrzebowali "opetanych" do prowadzenia wojen. A teraz, kiedy utracili Gorm i ewakuowali Yle... Ewakuowali Yle! Simon otworzyl szeroko oczy i utkwil wzrok w suficie kajuty. W jaki sposob dowiedzial sie o tym? Dlaczego byl tak gleboko przekonany, ze Kolderczycy opuscili swoja ostatnia twierdze po tej stronie morza? A przeciez nie watpil, ze tak jest. Czy sciagali teraz sily do obrony glownej bazy? Ilu bylo "prawdziwych" Kolderczykow? Pieciu zginelo na Gormie, z tego wiekszosc we wlasnych kwaterach. Nie polegli od miecza czy strzaly, lecz umarli, jak gdyby przestali zyc z wlasnej woli lub jakby zamarla ozywiajaca ich sila. Tylko pieciu! Czy smierc pieciu oficerow do tego stopnia przerzedzila szeregi Kolderczykow, ze musieli ewakuowac wszystkie garnizony? Setki "opetanych" zginely na Gormie. Polegli takze niektorzy kolderscy agenci w Karstenie - miedzy innymi Fulk. Lecz pozostali - jak Aldis - nadal zyli i wykonywali zlecone im zadania. Nie byli rodowitymi Kolderczykami, ale mieszkancami tego swiata. Sluzyli wrogom nie jako "opetani", zachowali w pelni swoja osobowosc, swiadomosc i inteligencje. Kolderczycy nie mogli wykorzystac w ten sposob nikogo ze Starej Rasy - i dlatego Stara Rasa musi zginac! Simon zdziwil sie bardzo: w jaki sposob poznal plany wrogow? Dotychczas podejrzewali tylko, ze Kolderczycy nie przyjmowali ludzi ze Starej Rasy do szeregow armii "opetanych", poniewaz nie mogli ich kontrolowac tak, jak innych mieszkancow tego swiata. Teraz Simon byl tak pewny, ze wlasnie dlatego Kolderczycy skazali Stara Rase na zaglade, jak gdyby uslyszal to od nich samych. Uslyszal? Czyzby Kolderczycy posiadali wlasny sposob porozumiewania sie za pomoca mysli, podobny do wiezi laczacej teraz jego samego, Jaelithe i Loyse? Gleboko poruszony takim przypuszczeniem, Simon szybko ostrzegl Jaelithe. W jej odpowiedzi wyczul zaniepokojenie. "Wiemy teraz dobrze, jakim kursem mamy plynac" - powiedziala. - "Zerwij kontakt. Nie odzywaj sie znow, chyba ze bedzie to konieczne". "Konieczne" - powtorzyl w myslach. Po chwili zdal sobie sprawe, ze rownomierna wibracja silnikow przycichla, jakby statek zmniejszal szybkosc. Czy doplyneli juz do portu? Simon usiadl na koi twarza do drzwi. Czy znow sparalizuja go niewidzialne wiezy? Nie mial przy sobie zadnej broni, choc znal sie troche na sztuce samoobrony. Nie przypuszczal jednak, ze Kolderczycy beda z nim walczyc wrecz. Nie mylil sie. Gdy tylko otwarly sie drzwi kajuty, utracil wladze nad swoim cialem. Posluszny kierujacej nim obcej woli wyszedl na waski korytarz. Czekalo tam na niego dwoch mezczyzn. Kiedy spojrzal im w oczy, przeszyl go dreszcz zgrozy: tamci byli "opetanymi", zywymi trupami, ktorych Kolderczycy uzywali do wykonywania niezbyt skomplikowanych zadan. Jeden z "opetanych", wysoki jasnowlosy mezczyzna, byl niegdys Sulkarczykiem, drugi pochodzil z tej samej ciemnoskorej rasy co oficer, ktory przyprowadzil Simona na poklad lodzi podwodnej. Nie dotkneli Simona, po prostu czekali, utkwiwszy w nim puste, pozbawione wyrazu spojrzenie. Potem jeden odwrocil sie i poczal isc w glab korytarza. Drugi przylgnal do sciany, aby Simon mogl przejsc, po czym ruszyl za nim. I tak, pomiedzy nimi dwoma, Simon wspial sie po metalowej drabince i wyszedl na poklad lodzi podwodnej. W gorze rozposcieralo sie kamienne sklepienie, w dole u nabrzeza pluskala woda. Simon dostrzegl wyrazne podobienstwo do podziemnego portu w Sipparze. Zapewne byl to styl powszechnie przyjety u wrogow Estcarpu. Nadal kierowany obca wola, zszedl po waskim trapie na brzeg. Na waskim nabrzezu panowal ozywiony ruch. Ekipy "opetanych" przesuwaly skrzynie, oczyszczaly teren. Pracowali rownomiernie, wytrwale, jakby kazdy dobrze wiedzial, co ma robic i w jaki sposob najszybciej wykonac prace. "Opetani" pracowali w zupelnej ciszy. Nikt nie odzywal sie nawet slowem. Nikt tez nie zwrocil uwagi na Simona ani na eskortujacych go straznikow. Przy dlugim nabrzezu Simon zauwazyl jeszcze dwie lodzie podwodne; "opetani" wyladowywali z nich jakies skrzynie. Czy oznaczalo to, ze Kolderczycy opuszczali inne posterunki? Staneli przed budynkiem, w ktorym znajdowaly sie dwa wejscia, tunel, a z lewej strony - schody. Tam wlasnie skierowal sie przewodnik. Piec stopni i weszli do windy. Jazda nie trwala dlugo. Drzwi otworzyly sie i staneli na korytarzu o gladkich szarych scianach z metalicznym polyskiem. Na scianach wyraznie rysowaly sie kontury zamknietych drzwi. Po troje z kazdej strony. Dotarli do otwartych drzwi na koncu korytarza. Simon byl w centrum dyspozycyjnym w Sipparze i podswiadomie oczekiwal, ze i tutaj zobaczy dowodce w metalowym kasku na glowie oraz siedzacych przed nieznanymi urzadzeniami Kolderczykow, kontrolujacych systemy obronne bazy. Ten pokoj byl znacznie mniejszy, oswietlony jaskrawym swiatlem umieszczonych na suficie podluznych lamp, ktore tworzyly skomplikowany wzor geometryczny. Nie mial ochoty przyjrzec mu sie blizej. Podloga uginala sie lekko, tlumiac odglosy krokow. Z trzech krzesel tylko srodkowe bylo zajete przez prawdziwego Kolderczyka. Straznicy Simona pozostali przed drzwiami. Niewidzialny impuls nakazal mu podejsc do kolderskiego oficera. Kolderczyk ubrany byl w kombinezon o takiej samej szarej barwie jak krzeslo, na ktorym siedzial, sciany i podloga. Na glowie mial ciasno przylegajaca czapke i, o ile Simon mogl dojrzec, byl lysy. Od wszechobecnej szarosci wyraznie odcinala sie biala jak papier twarz oficera. -Jestes nareszcie - wymamrotal Kolderczyk, a Simon w jakis sposob zrozumial sens slow wypowiedzianych w nieznanym jezyku. Wypowiedz Kolderczyka zaskoczyla go nieco. Tamten przemowil nie jak zwycieski wrog do wzietego do niewoli jenca, lecz jakby byli rownorzednymi partnerami, ktorzy zawarli jakas umowe i musieli tylko ustalic ostateczne warunki. Milczal jednak przezornie - Kolderczyk powinien pierwszy odkryc karty. -Czy przyslal cie Thurhu? - Kolderczyk nadal przygladal mu sie uwaznie i Simonowi wydalo sie, ze uchwycil w tym pytaniu cien powatpiewania. - Alez ty nie jestes jednym z obroncow! - Watpliwosci zamienily sie w otwarta wrogosc. - Kim jestes? -Jestem Simon Tregarth - powiedzial ostroznie. Kolderczyk mierzyl go badawczym spojrzeniem przez jakis czas, po czym stwierdzil: -Nie jestes jednym z tubylcow. -Nie jestem - potwierdzil zwiezle Simon. -Przybyles wiec z zewnatrz. Ale nie jestes jednym z obroncow i z pewnoscia nie nalezysz do czystej rasy. Pytam cie wiec - kim jestes? -Czlowiekiem z innego swiata, a moze rowniez i z innej epoki - Simon nie widzial zadnego powodu, aby mowic cala prawde. Moze fakt, ze stanowil dla Kolderczyka zagadke, zapewni mu przewage. -Jakiego swiata? Jakiej epoki? - zapytal chrapliwym glosem Kolderczyk. Simon nie mogl ani potrzasnac glowa, ani wzruszyc ramionami. Wyrazil wiec swoja niewiedze w slowach: - Z mojego wlasnego swiata i mojej epoki. Nie wiem, jakie zwiazki lacza go z tym swiatem. Znalazlem tam otwarta droge i przeszedlem przez nia. -Dlaczego odbyles taka podroz? - pytal dalej kolderski oficer. -Aby uciec przed wrogami. "Tak jak uczyniles ty i twoi rodacy" - dodal w mysli Simon. -Czy w twoim swiecie toczyla sie wojna? -Tak, ale dawno sie skonczyla - wyjasnil Simon. - Bylem zolnierzem, lecz w czasie pokoju przestalem byc potrzebny. Mialem osobistych wrogow... -Byles zolnierzem... - powtorzyl kolderski oficer, nadal taksujac go tym nieruchomym spojrzeniem. - A teraz walczysz dla tych czarownic? -Jestem zawodowym zolnierzem. Tak, przyjalem u nich sluzbe - odparl Simon, silac sie na obojetnosc. -A przeciez ci tubylcy sa barbarzyncami, a ty jestes cywilizowanym czlowiekiem. Och, nie okazuj zaskoczenia. Czyz podobni do siebie ludzie nie rozpoznaja sie zawsze z latwoscia? My takze jestesmy zolnierzami i ponieslismy kleske w naszej wojnie. A jednak w ostatecznym rozrachunku zwyciezylismy, poniewaz jestesmy tutaj i mamy odpowiednie srodki, aby uczynic naszym caly ten swiat. Pomysl o tym, cudzoziemcze. Caly swiat stojacy przed toba otworem, o, tak. - Kolderczyk wyciagnal dlon i powoli zacisnal ja w piesc. - Caly swiat, ktory zaspokajalby wszystkie twoje zachcianki! Ci tubylcy nie moga nam sie przeciwstawic. A poza tym... - urwal i dodal niedwuznacznie - mozemy potrzebowac takiego czlowieka jak ty. -I dlatego jestem tu wiezniem? - odparowal Simon. -Tak. Ale wcale nie musisz nim pozostac, chyba ze sam tego zechcesz, Simonie Tregarth, Strazniku Poludniowej Granicy. Tak, my doskonale znamy was wszystkich; cala potege Estcarpu. - Chociaz wyraz twarzy Kolderczyka nie zmienil sie, w jego glosie brzmiala teraz wyrazna drwina. -Gdzie jest teraz twoja zona - czarownica, Strazniku Granic? Czy znow z tymi diablicami? Nie potrzebowala wiele czasu, aby zorientowac sie, ze nie posiadasz niczego, co chcialaby ci zabrac, prawda? Jestesmy doskonale poinformowani co do najdrobniejszych szczegolow, o wszystkim, co dzieje sie w Estcarpie, Karstenie i Alizonie. Jesli zechcemy, staniesz sie jednym z "opetanych". Ale damy ci mozliwosc dokonania wyboru, Simonie Tregarth. Nie masz zadnych zobowiazan wobec tych diablic z Estcarpu ani wobec tych zwariowanych barbarzyncow, ktorych te wiedzmy kontroluja za pomoca swoich czarow. Czyz ta twoja czarownica nie udowodnila ci, ze nie mozesz z ich strony oczekiwac lojalnosci? Proponujemy ci wiec - przylacz sie do nas i razem z nami pracuj nad wprowadzeniem w zycie naszego wielkiego planu. Wtedy caly Estcarp stanie przed toba otworem, bedzie zalezny od twojej woli. Jesli zechcesz znow miec te twoja czarownice - wez ja, ale tym razem na twoich warunkach. A moze pragniesz jeszcze czegos innego? Zostan znow Straznikiem Granic i wykonuj to, czego zada od ciebie Estcarp, dopoki nie otrzymasz rozkazu, aby postepowac odwrotnie. -A jesli nie przyjme waszych propozycji? - zapytal Simon. Kolderczyk odpowiedzial z nie ukrywana grozba w glosie: - Szkoda by bylo, aby zmarnowal sie ktos tak zdolny jak ty. Ale ten, kto nie jest z nami, jest przeciw nam... U nas zawsze znajdzie sie robota dla mocnych plecow, rak i nog. Na wlasnej skorze przekonales sie o naszych mozliwosciach - twoje miesnie odmawiaja posluszenstwa i nie mozesz zrobic nawet najmniejszego kroku bez naszej woli. A moze chcesz oddychac tylko za naszym pozwoleniem? Cos nagle zacisnelo sie mocno wokol klatki piersiowej Simona i ucisk ten stawal sie coraz mocniejszy. Simon jeknal i poczul, ze ogarnia go nieprzytomny strach. Ucisk trwal mniej niz sekunde, lecz kiedy zniknal, Simon nadal byl polprzytomny z przerazenia. Nie mial najmniejszych watpliwosci, ze Kolderczyk mogl wykonac swoja grozbe: nie dopuscic powietrza do jego pluc. -Dlaczego... umowa? - wykrztusil. -Poniewaz nie mozemy nikogo zmusic, zeby zostal naszym agentem. W takim wypadku musielibysmy ciagle cie sprawdzac i obserwowac, nie moglbys wiec sluzyc naszym celom. Przyjmij nasza propozycje, i znow bedziesz wolny... -W ustalonych przez was granicach - wtracil Simon. -Tak. W ustalonych przez nas granicach i tak juz pozostanie. Nie mysl, ze mozesz pozornie wyrazic zgode, a potem postepowac wedlug wlasnego uznania. Nastapi w tobie pewna zmiana, ale zachowasz swoj umysl, osobowosc i takie zyczenia i pragnienia, ktore mieszcza sie w ogolnych granicach naszego planu. Nie bedziesz tylko cialem wykonujacym nasze rozkazy i bedziesz zyl - z naciskiem podkreslil Kolderczyk. Simon zapytal: - Czy musze juz teraz dokonac wyboru? Kolderski oficer nie odpowiedzial od razu. Znow mial calkowicie obojetny wyraz twarzy, lecz w jego glosie Simon uchwycil slaby odcien - grozby, niepewnosci - a moze i jednego, i drugiego. -Nie, jeszcze nie. Kolderczyk nie uczynil zadnego dostrzegalnego gestu czy znaku, lecz wladajaca cialem Simona obca wola wyprowadzila go teraz z pokoju. Za drzwiami nie czekali straznicy - nie byli juz potrzebni. Simon nie mogl w zaden sposob uciec i wciaz bal sie, ze moze zostac uduszony. Za kazdym razem, kiedy pomyslal o grozbie Kolderczyka, gleboko wciagal powietrze do pluc. Znow szedl tym samym korytarzem do windy. Jechal do gory - otwarte drzwi, rozkaz wejscia, inny korytarz i inne drzwi. Simon wkroczyl do pokoju i w jednej chwili odzyskal swobode ruchow. Odwrocil sie szybko, lecz drzwi byly juz zamkniete. Nie potrzebowal nawet sprawdzac, gdyz wiedzial, ze i tak nie zdola ich otworzyc. Pokoj nie byl oswietlony jarzeniowkami. Przez dwa waskie jak szczeliny okna wpadalo do srodka szare swiatlo pochmurnego dnia. Simon wyjrzal przez najblizsze okno. Znajdowal sie na pewnej wysokosci nad skalistym brzegiem, opadajacym stromo ku morzu. Na ile mogl sie zorientowac, budynek glownej bazy Kolderu przypominal Yle. Okna byly zbyt waskie, aby ktokolwiek mogl sie przez nie przedostac. Gdyby nawet to sie komu udalo, nie istniala zadna mozliwosc ucieczki poza samobojczym skokiem na zalewane morskimi falami skaly. Podszedl do drugiego okna. Znow nagie skaly, bez sladow roslinnosci, wyzlobione przez wiatr i wode na ksztalt pionowych wiezyczek, poziomych plyt, wyciete w wawozy i uskoki o stromych zboczach. Simon dotad nie widzial bardziej ponurego, stworzonego przez nature zakatka. Dostrzegl jakis ruch w oddali. Wcisnal sie w okienna szczeline, aby zobaczyc, co moglo sie poruszac na tym bezludnym pustkowiu. Jakas maszyna, podobna do ciezarowych samochodow z jego swiata, na gasienicach zamiast kol, pelzla nie wolno, nie szybciej od zwawego piechura wsrod poszarpanych skal. W twardym gruncie pozostaly liczne slady gasienic. Nie pierwsza to kolderska ciezarowka, ktora przemierzala te trase, lub nie pierwsza wyprawa tejze na trasie. Ciezarowka byla wyladowana po brzegi. Czterech mezczyzn trzymalo sie kurczowo przymocowanych rzemieniami ladunkow. Strzepy lachmanow, jakie mieli na sobie, swiadczyly o tym, ze byli to "opetani". Maszyna trzesla sie i kolysala tak gwaltownie, ze czworka kolderskich niewolnikow trzymala sie ladunkow rekami i nogami. Simon obserwowal pelznaca wolno ciezarowke, dopoki nie zniknela wsrod skal. Dopiero wtedy odwrocil sie i poczal systematycznie badac nowa cele wiezienna: szare sciany o metalicznym polysku, wysuwane lozko pokryte piankowa substancja i dlugi rzad ukrytych w scianie szafek. Zdolal otworzyc tylko dwie. Jedne drzwiczki kryly opuszczany stol, drugie - urzadzenia sanitarne, takie same jak w lodzi podwodnej. Reszta szafek pozostala zamknieta. "W takim pokoju jego lokator musial sie czuc wielce znudzony" - pomyslal Simon. Zreszta moze wlasnie ta monotonia byla rezultatem starannych przemyslen. Mial pewnosc co do jednego: to byla glowna baza Kolderczykow. Prawdopodobnie obserwowali go w jakis sposob. Moze uwolnili go spod kontroli tylko po to, aby zobaczyc, jak wykorzysta swobode ruchow? Czy mogli dowiedziec sie o istnieniu telepatycznej wiezi? Czy mogl byc przyneta w pulapce, do ktorej chcieli zwabic Jaelithe? Simon pomyslal, ze w zaistnialej sytuacji Kolderczycy daliby wiele, aby dostac w swoje rece jedna z czarownic z Estcarpu. I gdyby wszystko, co go spotkalo od momentu przebudzenia w kraju Toranczykow i odnalezienia Jaelithe, moglo byc rezultatem ich machinacji! Nie wiedzial, czy to przypuszczenie bylo prawdziwe, czy zupelnie nieprawdopodobne. A przeciez Kolderczycy byli zalezni od swoich maszyn. Udawali, ze lekcewaza moc czarownic z Estcarpu. Czy mogli w jakis sposob wykryc telepatyczna wiez laczaca Simona, Jaelithe i Loyse? Gdyby teraz skontaktowal sie z Jaelithe... postapi dobrze czy zle? Czy bedzie to zdrada, czy meldunek o sytuacji? Obiecal przeciez, ze zawiadomi ja, kiedy dotrze do bazy Kolderu i przekaze informacje, ktore umozliwia atak silom zbrojnym Estcarpu. Ale ile czasu zajeloby sprowadzenie floty wojennej do tego odleglego zakatka? I co mogly zdzialac strzaly, miecze, a nawet moc czarodziejska przeciwko druzgocacej przewadze technicznej Kolderu? Przeciez wrogowie mogli zgromadzic w glownej bazie taka bron, jakiej nie bylo ani na Gormie, ani w Yle! Jak powinien postapic: wezwac Jaelithe czy milczec? Znow zobaczyl ruch na wijacej sie wsrod skal drodze. Pelzla tam w kierunku bazy pusta ciezarowka. Ta sama co przedtem czy inna? Wezwac Jaelithe czy milczec? Simon nie mogl juz dluzej odsuwac chwili podjecia decyzji, usprawiedliwiajac przed soba te zwloke bezcelowa obserwacja pustkowia wokol kolderskiej bazy. Polozyl sie na lozku i zamknal oczy. Teraz wszystko zalezalo od szczesliwego przypadku. Jesli wezwanie Jaelithe nie bylo zdrada, nie mogl dluzej zwlekac. BRON CZAROWNICY Jaelithe juz kilkakrotnie podrozowala sulkarskimi statkami, lecz nigdy nie wyplynela az na pelne morze. Ogrom oceanu podrywal jej wiare we wlasne sily w sposob, jakiego dotychczas nie zaznala, na duchu podtrzymywala jedynie swiadomosc, ze nie opuscila jej moc czarodziejska. Czarownice z Estcarpu slynely z umiejetnosci kontrolowania sil przyrody. Na ladzie nie bylo trudno przez wywolanie burzy czy mgly albo halucynacji sprawowac kontrole nad ludzkimi umyslami. Ale morze to potega sama w sobie i im dalej plynal Rozcinacz Fal, tym bardziej Jaelithe tracila pewnosc siebie.O dziwo, obawy Simona, ze mogli wzbudzic podejrzenia Koderczykow, uspokoily ja. Latwiej mogla stawic czolo ludziom - nawet tak obcym jak Kolderczycy - niz temu ogromowi smaganych wiatrem fal. -Na zadnej z naszych map nie ma zaznaczonego ladu - kapitan Stymir wylozyl na stol wszystkie swoje mapy. -Czyzby zaden z waszych statkow nigdy nie plynal w tym kierunku co my? - zapytala Jaelithe, wyczuwajac cos dziwnego w zachowaniu Sulkarczyka. Stymir przygladal sie uwaznie lezacej z brzegu mapie, wodzac po niej palcem. Potem zawolal przez ramie: - Wezwijcie tu Jokula! Wezwany przez Stymira marynarz byl malym, przygarbionym mezczyzna o brazowej, spalonej przez slonce i wiatry twarzy. Szedl nierownym, kolyszacym sie krokiem. Jaelithe spostrzegla, ze jego prawa noga byla sztywna w kolanie i nieco krotsza niz lewa. -Jokulu - Stymir wygladzil szeroka dlonia mape - gdzie sie znajdujemy? Marynarz uniosl glowe, sciagnal welniana czapke. Wiatr musnal jego wyplowiale wlosy, splecione ciasno w warkoczyki. Jokul zwrocil nos w strone wiatru i powiedzial: -Na zaginionym szlaku, kapitanie. Stymir spochmurnial jeszcze bardziej. Przyjrzal sie wydetym przez wiatr zaglom, jak gdyby ich falowanie nabralo nagle zlowieszczego sensu. Jokul wciagnal w nozdrza wiatr, pragnac wykryc na czas niebezpieczenstwo. Potem wskazal na morze: - Sargasy... Czerwonobrazowe pasmo na zielonkawym tle, unoszace sie i opadajace zgodnie z ruchem fal, ciagnelo za soba wieksze skupisko. Jaelithe zauwazyla, ze przed linia horyzontu cala powierzchnia morza miala czerwonobrazowa barwe. Kapitan zmienil sie na twarzy. Widzac to, Jaelithe przerwala milczenie: - Co to jest? Stymir z calej sily uderzyl piescia w stol. - To wlasnie to! - Rozchmurzyl sie.- To wlasnie dlatego... sargasy i zaginiony szlak! To wszystko tlumaczy! - Potem zwrocil sie do Jaelithe: - Jesli twoja droga, pani, prowadzi wlasnie tedy, to... - rozlozyl rece w gescie calkowitego oslupienia. -Co to jest? - powtorzyla pytanie. -Sargasy to rosliny zyjace na powierzchni cieplych morz. Znamy je od dawna. Czesto po burzy mozna znalezc na brzegu kawalki tych wodorostow. Ale ostatnio zaczelo sie dziac z nimi cos bardzo dziwnego. Rozrastaja sie niezwykle szybko, a ich wieksze skupiska maja w sobie cos, co zabija... - wyjasnil. -W jaki sposob zabija? - zapytala Jaelithe. Stymir potrzasnal glowa. - Nie wiemy, pani. Jesli ktos dotknie tej rosliny, jego rece wygladaja jak poparzone ogniem. Oparzelina szybko rozprzestrzenia sie po ciele i taki czlowiek umiera w meczarniach. W tych wodorostach jest jakas trucizna, wiec nie plywamy juz tam, gdzie unosza sie na powierzchni morza. -Ale przeciez sargasy sa w wodzie, a wy na statku, nie musicie wiec wcale obawiac sie ich dotkniecia - odparowala Jaelithe. -Jesli statek dotknie chociaz jednego pasma, sargasy przyczepiaja sie do kadluba i rozrastaja blyskawicznie az do pokladu! - wtracil Jokul. - Dzieje sie tak od niedawna, zaledwie od kilku lat, pani. Teraz musimy omijac morskie szlaki, ktore zarastaja te wodorosty. -Od niedawna? - powtorzyla Jaelithe. - Czy nie od czasu, kiedy Kolderczycy zaczeli poczynac sobie tak zuchwale? -Kolderczycy? - Stymir zupelnie oszolomiony patrzyl na plywajace czerwonawe pasma. - Kolderczycy... sargasy... dlaczego? -Kolderskie statki plywaja pod powierzchnia morza - wyjasnila. - Czyz mogliby lepiej chronic swe szlaki, niz poprzez uniemozliwienie podrozy na powierzchni oceanu? Przeciez tylko tam mogliby scigac ich wrogowie. Kapitan zwrocil sie do Jokula: - Dokad prowadzil zaginiony szlak? Marynarz odpowiedzial pospiesznie: - Nigdzie tam, dokad chcielibysmy ponownie poplynac. Do kilku pustych wysp, na ktorych trudno o wode, zywnosc, gdzie rzadko spotyka sie nawet morskie ptaki, nie mowiac juz o ludziach. -Bezludne wyspy? Czy nie ma ich na twoich mapach, kapitanie? - zapytala Jaelithe. Sulkarczyk znowu rozwinal lezaca na brzegu stolu mape. -Sa, pani. Ale jesli to rzeczywiscie jest zaginiony szlak, byc moze nie bedziemy mogli dalej plynac w tym kierunku. Sargasy najpierw pojawiaja sie w waskich pasmach takich jak to tam, potem lacza sie w szersze skupiska, nastepnie w coraz wieksze plywajace wyspy. Te z kolei tworza solidna mase, przez ktora nikt i nic nie moze sie przedrzec. To zupelnie nowe zjawisko. Przedtem sargasy rowniez tworzyly plywajace wyspy, ale nie byly one ani tak masywne, ani nie czaila sie w nich smierc. Sam kiedys lowilem tam kraby. Teraz zaden zeglarz nie osmiela sie zblizyc do takich plam na powierzchni oceanu. Czyz nie wygladaja jak krew wyplywajaca z otwartej rany? To znamie smierci! -Jezeli nikt nie moze dotrzec az tak daleko, w jaki sposob dowiedzieliscie sie o istnieniu tych wysp? - pytala dalej Jaelithe. Stymir wyjasnil: - Poczatkowo nikt z nas nie wiedzial o niebezpiecznej przemianie sargasow. Z plataniny wodorostow prady morskie wyniosly statek z konajaca zaloga na pokladzie. Przypadkowo w poblizu znalazl sie inny nasz statek i pospieszyl na pomoc. Pieciu marynarzy, ktorzy ratowali umierajacych, skonalo w okropnych meczarniach, poniewaz otarli sie o kilka odnog przyczepionych do kadluba tamtego statku. W ten sposob dowiedzielismy sie o wszystkim, pani. Jezeli Kolderczycy rzeczywiscie otoczyli swoja baze takimi fortyfikacjami, nie dotrzemy do niej, chyba ze wymyslimy jakis sposob na te niebezpieczne rosliny. Usmiercajace za jednym dotknieciem wodorosty... Jaelithe musiala sie zgodzic z kapitanem, ze byly bardzo niebezpieczne. Sulkarczycy doskonale znali morze i wszystko, co sie z nim laczylo - to ich tajemnica. Sargasy... Ale Jaelithe nie widziala juz czerwonej jak krew plamy na powierzchni morza. Podniosla reke do czola i zachwiala sie, mobilizujac wszystkie sily do natychmiastowego wezwania. "Simonie!" Simon znajdowal sie w bazie Kolderczykow... tym szlakiem... za plywajaca smiercia. Musza przedostac sie... przez... to. "Simonie - pomyslala pospiesznie - miedzy nami jest niebezpieczenstwo". "Trzymaj sie od tego z daleka! Nie ryzykuj". - Odparl. Lacznosc urwala sie. Rozdzielila ich niewidzialna zaslona, przez ktora mimo rozpaczliwych wysilkow nie mogla przeniknac jej mysl-wezwanie. Zaslona Kolderczykow. Dowiedzieli sie, czy byly to zwykle srodki ostroznosci? "Simonie!" Jaelithe sadzila, ze wykrzyczala glosno jego imie, w gardle czula piekacy bol. Ale kiedy otworzyla oczy, spostrzegla, ze Stymir nie okazywal zaniepokojenia. -To, czego szukamy, znajduje sie za tym - powiedziala gluchym glosem, wskazujac na ciagnaca sie wzdluz linii horyzontu krwawa plame. - Byc moze tamci wiedza juz, ze zblizamy sie... -Kapitanie! Spojrz na sargasy! - Nie bylo to ostrzezenie Jokula, lecz okrzyk marynarza siedzacego w bocianim gniezdzie na glownym maszcie. Jedno pasmo - jedno skupisko. Nie! Dookola statku znajdowalo sie juz ponad tuzin krwawych nici i wszystkie wyciagaly ku nim smiercionosne macki. Stymir krzyczal, rozkazujac zawrocic statek z kursu, wycofac sie. Jaelithe pobiegla do klatki umieszczonej w srodkowej czesci pokladu. Wielki bialy sokol powital ja przenikliwym okrzykiem, kiedy pospiesznie otworzyla drzwi klatki. Naprezyla sztywno ramie, aby utrzymac ciezar ptaka. Do jednej z jego mocnych nog przymocowano mikroskopijny mechanizm ukryty w niewielkiej paleczce. Jaelithe wciagnela gleboko powietrze, aby uspokoic nerwy i zwolnic szybkie bicie serca. To zadanie wymagalo wyjatkowej dokladnosci i nie mogla pozwolic sobie na popelnienie nawet. drobnego bledu. Wymacala paznokciem malenkie zaglebienie w paleczce i nacisnela je zgodnie z kodem kilkakrotnie. Teraz podczas lotu ptak automatycznie zarejestruje kierunek i odleglosc na tym najdoskonalszym z urzadzen sokolnikow. Ale przede wszystkim musiala zarejestrowac szyfrem meldunek o niebezpiecznych wodorostach. Kiedy skonczyla, zaniosla sokola na rufe statku, przemawiajac do niego cicho podczas drogi. Sekrety sokolnikow pozostaly nie rozwiazanymi zagadkami nawet dla ich sojusznikow: Jaelithe nie wiedziala, co ptak rzeczywiscie zrozumial z jej opowiesci ani co go czynilo madrzejszym od innych - czy tresura, czy tez inteligencja. Lecz tylko on mogl ostrzec plynaca za nimi flote. -Lec prosto, lec szybko, skrzydlaty wyslanniku. - Pogladzila sokola po glowie, kiedy spojrzal na nia madrymi, jasnymi oczami. - Nadszedl twoj czas! Ze skwirem sokol poszybowal ku niebu, okrazyl raz statek, a potem pomknal jak strzala w kierunku niewidocznego ladu. Jaelithe spojrzala znow na morze. Czerwonawe macki wodorostow siegaly juz statku, szybko rosnaca siec otaczala ich ze wszystkich stron. To, co widziala, bylo sprzeczne z natura! Jak mogly zwykle rosliny poruszac sie tak szybko i planowo! Gdyby tylko miala swoj klejnot! Za jego posrednictwem mogla kontrolowac cos wiecej niz zwykle halucynacje. W krytycznej sytuacji kazda Strazniczka miala prawo czerpac ze wspolnego zbiornika energii, jaki tworzyly wszystkie czarownice Estcarpu, i osiagac niezwykle rezultaty. Lecz teraz Jaelithe nie miala juz broni czarownicy, a i moc, ktora wladala, byla zupelnie odmienna od tej, ktora znala poprzednio. Jaelithe obserwowala pasma wodorostow, usilujac skupic mysli. Sargasy unosily sie na powierzchni morza i jak dotad nie zauwazyla duzych plywajacych wysp, ktorych tak bardzo obawial sie Stymir. Pod woda mozna bylo podrozowac bezpiecznie, lecz Rozcinacz Fal nie mogl zanurzyc sie pod powierzchnie morza jak lodzie podwodne. Woda byla zywiolem dla niebezpiecznych roslin. Palce Jaelithe poruszaly sie po nadburciu w wyuczonym skomplikowanym wzorze. Zdala sobie sprawe, ze recytuje jeden z pierwszych czarow, ktorego sie nauczyla: ten, "co mial wryc w pamiec dziecka podstawowe pojecie wszystkich zmian". -Powietrze i ziemia, woda i ogien... Ogien - odwieczny przeciwnik wody. Ogien mogl wysuszyc wode, a woda - ugasic ogien. Ogien - to slowo pulsowalo rytmicznie w jej umysle. Jaelithe od dawna znala to pulsowanie, znak, na ktory czekala kazda czarownica, oznake gotowego do dzialania czaru. Ogien! Ale w jaki sposob ogien mogl stac sie bronia przeciwko dryfujacym po powierzchni oceanu groznym wodorostom, usmiercajacym wszystko na swojej drodze? -Kapitanie! - Zwrocila sie do Stymira. Spojrzal na nia gniewnie, jakby stala sie przeszkoda w walce o uratowanie statku. -Morski olej... czy masz morski olej? Mial teraz mine kogos, kto nie wie, co poczac z rozhisteryzowana kobieta, ale Jaelithe mowila dalej: - Czy sargasy sie zapala? -Zapala - na wodzie? - zaprotestowal i urwal w polowie zdania, kiedy zrozumial jej mysl. - Olej morski - i ogien! - Skojarzyl oba pojecia z szybkoscia czlowieka, ktory juz wielokrotnie improwizowal w obliczu niebezpieczenstwa. - Nie, pani. Nie wiem, czy sie zapala, ale mozemy sprobowac! Rozkazal glosno: - Alovin, Jokul, przyniescie trzy buklaki oleju! Marynarze wyniesli na poklad buklaki z gestym olejem, sporzadzanym z wywaru z lodyg langmaru, ktory w razie potrzeby wylewany byl na powierzchnie morza podczas sztormow. Stymir wlasnorecznie zrobil male naciecia w gornej czesci buklakow. Zostaly opuszczone na linach i mialy plynac za Rozcinaczem Fal. W pewnej odleglosci od statku olej poczal saczyc sie z buklakow, tworzac wyrazna plame na powierzchni morza. Kiedy ciemna plama osiagnela pokazne rozmiary, jeden z marynarzy wdrapal sie na maszt. Stymir przedtem dokladnie obejrzal jego pistolet. Marynarz mial w magazynku tuzin strzalek uzywanych do wzniecania ognia, do podpalania zagli i osprzetu na nieprzyjacielskich okretach. Wszyscy uwaznie obserwowali plame oleju. Czerwone macki przeszly przez nia, tracac barwe. Nagle na jednej z ociekajacych tluszczem macek zapalil sie jaskrawy plomien. Plomienie buchaly teraz w wielu miejscach, wszedzie tam, gdzie trafily wystrzelone przez marynarza zapalajace strzalki. Kleby dymu zaslonily widok, a nagly podmuch wiatru skierowal w ich strone obrzydliwy odor, od ktorego wszyscy poczeli sie krztusic. Plomienie rosly wciaz wyzej i wyzej. Stymir rozesmial sie: - Plonie nie tylko olej! Pala sie same sargasy! Ale czy splonie cos wiecej niz przesycone olejem odnogi? Jesli nie zapala sie pozostale odgalezienia wodorostow, nie zyskaja nic, tylko kilka chwil zycia. Gdyby tylko miala swoj klejnot! Jaelithe wytezyla wszystkie sily, walczac przeciw wlasnej niemocy. Poruszyla wargami, zlozyla razem dlonie, jak gdyby rzeczywiscie trzymala w nich bron czarownicy. Zaczela spiewac. Nikt w Estcarpie nie wiedzial, dlaczego klejnoty umozliwialy skoncentrowanie mocy czarodziejskiej, wytwarzanej przez wole i umysl. Jesli jej narod znal kiedys te tajemnice, zostala dawno zagubiona w toku dlugiej historii. Czarownice potrafily same wytworzyc klejnot i zestroic go z osobowoscia tej, ktora miala go nosic wedlug wszelkiego prawdopodobienstwa do konca zycia. W szkole czarownic uczono mlode kandydatki, jak nalezy sie nim poslugiwac. Ale dlaczego klejnot dzialal w ten sposob i kto pierwszy to odkryl...? Rowniez archaiczne slowa piesni nic juz teraz nie znaczyly. Jaelithe wiedziala tylko, ze musi ich uzyc do przebudzenia mocy czarodziejskiej, aby wypelnila cale jej cialo, a potem do skierowania tego potoku na zewnatrz. Chociaz teraz nie miala klejnotu, postepowala tak, jakby lezal w jej dloni pulsujac zgodnie z rytmem piesni. Nie widziala juz ani kapitana, ani zalogi, utracila wszelki wizualny czy sluchowy kontakt ze statkiem. Jaelithe byla slepa i glucha, niczym spowita mgla z czarodziejskich ziol i wonnej zywicy, stosowana przy wyjatkowo trudnych czarach. Skierowala w strone plomieni cala kipiaca w jej ciele wole - uwieziona od czasu, kiedy odlozyla klejnot czarownicy - jak gdyby trzymala w obu dloniach wlocznie i wycelowala ja w samo serce zywiolu. Jezyki ognia stawaly sie coraz wyzsze i wyzsze. Potem ich czerwone wierzcholki pochylily sie - nie w kierunku statku - lecz ku srodkowej masie wodorostow, na krancach ktorej plonely. Daleko od statku i w dole. Spiew Jaelithe przypominal pomruk dalekiego sztormu. Plomienie byly tak ogromne, jakby wylali na powierzchnie morza nie trzy buklaki, ale caly ladunek oleju. Stymir i jego zaloga stali bez ruchu, patrzac na szalejacy za nimi zywiol. Gdyby plonal tam caly las, nie moglby zrodzic wyzszych, siegajacych chmur jezykow ognia. Nagle rozlegl sie glosny trzask, zaraz potem drugi. Jaelithe zesztywniala, glos zadrzal jej przez ulamek sekundy. Kolderczycy - to byly kolderskie urzadzenia ukryte w masie wodorostow. Skierowala swoja wole - plomien przeciwko kolderskiej pustce. Czy ich podwodne statki podplywaly cichaczem, gotowe do walki? Lecz ogien nadal posluszny byl jej woli. Glosne wybuchy zdarzaly sie coraz czesciej. Pol horyzontu spowily plomienie, fala goraca otoczyla statek, poczal ich dusic cuchnacy dym. Mimo to Jaelithe nadal spiewala i walczyla o zupelne unicestwienie sargasow. I grozne wodorosty zginely, skurczyly sie, usmazyly, zamienily w unoszacy sie na falach popiol. Przez chwile ogarnelo ja uczucie ogromnego triumfu, dzikiej radosci, ktore na swoj sposob moglo byc rownie niebezpieczne jak tamten ogien. Walczyla z tym uczuciem i zdusila je cala moca woli. Na powierzchni morza nie bylo juz czerwonych pasm, plomienie spalily je doszczetnie. Teraz ogien wypalal znajdujaca sie za nimi wieksza mase wodorostow. Zaloga Rozcinacza Fal stala i patrzyla. Dzien skonczyl sie, zapadla juz noc, a wzdluz horyzontu nadal widac bylo czerwona poswiate. Potem Jaelithe osunela sie na nadburcie. Stymir podtrzymal ja, a jeden z marynarzy pobiegl szybko pod poklad i wrocil z kubkiem pelnym rozcienczonego cierpkiego wina. Chlodny napoj zlagodzil palacy bol w ustach i gardle Jaelithe. Wypila cala zawartosc kubka, a potem usmiechnela sie do kapitana. -Mysle, ze ogien spali to doszczetnie - powiedziala ledwo doslyszalnym szeptem. -To byl wielki czar, pani - powiedzial z uznaniem Stymir. W jego glosie dzwieczal gleboki szacunek, jakim Sulkarczycy obdarzali tylko wielki wyczyn zeglarski lub znakomity cios w walce. -Nawet nie wiesz jak wielki, kapitanie. Olej i strzaly zapalajace zrodzily ten plomien, ale moja wola nadala mu ksztalt, moc i kierunek. A przeciez... - uniosla do gory puste dlonie i dopiero teraz spojrzala na nie ze zdumieniem. - A przeciez nie mialam klejnotu! Nie mialam klejnotu! - Jaelithe chciala odsunac sie od Stymira i zachwiala sie na nogach, tak slaba, jakby dopiero wstala z lozka po dlugiej, ciezkiej chorobie. Sulkarski kapitan na pol podtrzymujac, na pol niosac zaprowadzil ja do kajuty i pomogl polozyc sie na koi. Lezala tam drzac ze zmeczenia. Od bardzo dawna, od pierwszych dni nauki, nie czula sie tak bardzo wyczerpana i oslabiona. Ale zanim Jaelithe zapadla w gleboki sen, chwycila Stymira za reke. -Czy teraz poplyniesz dalej tym kursem? Przyjrzal sie jej uwaznie. - To moze byc tylko ich pierwszy i najslabszy system obronny - powiedzial. - Ale po tym, co dzisiaj zobaczylem... tak... teraz plyniemy dalej. Jaelithe wyszeptala: - Jesli beda jakies klopoty... zawolaj... Stymir usmiechnal sie: - Mozesz byc zupelnie tego pewna, pani. Czlowiek nie waha sie przed uzyciem dobrej broni, jesli ma ja pod reka. A poza tym w ladowniach mamy jeszcze kilka buklakow oleju morskiego. Wyszedl z kajuty. Jaelithe z cichym, pelnym zadowolenia westchnieniem przytulila glowe do poduszki. Byla zbyt zmeczona, aby zbadac te nowa wiedze, zakosztowac jej, owinac sie w nia jak w cieply plaszcz podczas zimowej zawieruchy. Dotychczas myslala, ze nowy talent polegal na utrzymywaniu telepatycznej lacznosci z Simonem. Teraz okazalo sie, ze posiadala rowniez inne umiejetnosci - a jeszcze wiele moglo czekac na ujawnienie sie w sprzyjajacych okolicznosciach. Jaelithe ulozyla wygodniej na twardej koi swoje obolale cialo i zasnela z usmiechem na ustach. MAGIA I TECHNIKA Simon stal przy oknie w swojej celi i patrzyl na morze. Nad zawieszona wsrod przybrzeznych skal baza Kolderu panowaly niepodzielnie ciemnosci, lecz wzdluz horyzontu ciagnela sie siegajaca nieba zaslona zywego ognia. Zdawalo sie, ze ocean w nienaturalny sposob podsycal ten plomien. Kazdy nerw, kazdy miesien ciala napiety do granic wytrzymalosci ponaglal Simona do dzialania. Gdzies tam, za sciana ognia - byla Jaelithe! Nie mogl jednak w zaden sposob skontaktowac sie z nia. Pamietal tylko jej ostatnie slowa, podswiadome wolanie o pomoc. To musiala byc jakas sztuczka Kolderczykow. Przeciez zaden zbudowany z drzewa statek Sulkaru nie osmielilby sie przedrzec przez plomienie.Ponizej skalnej sciany, na samym brzegu morza zauwazyl ozywiona krzatanine. Sludzy Kolderczykow stali, przygladajac sie dalekim plomieniom. Raz nawet Simon dostrzegl wsrod nich oficera w szarym kombinezonie i czapce na glowie. Widocznie zagadkowe zjawisko na morzu mialo tak wielkie znaczenie, ze musial je obejrzec na wlasne oczy jeden z prawdziwych Kolderczykow, a nie polegac tylko na meldunkach swoich podwladnych. Ozyla rowniez skalista pustynia wokol bazy. Kilkanascie ciezarowek pelzlo wsrod skal, oswietlajac nierowny teren poteznymi reflektorami, by wybrac najbezpieczniejsza droge, Simon byl pewny, ze dostrzegl w ciemnosciach mglista poswiate za odleglym kilka mil od bazy splaszczonym wzgorzem. Kolderczycy wyraznie sie spieszyli. Ale przeciez w poblizu nie bylo jeszcze floty wojennej Estcarpu. Zreszta ta sciana ognia zatrzymalaby kazdy okret. Skad wiec to cale poruszenie? Simon nie widzial nikogo od chwili, kiedy zostal uwieziony w tej celi. Mogl tylko obserwowac i snuc przypuszczenia. Ale tylko jedna hipoteza wydawala mu sie prawdopodobna. Kolderczycy dzialali pod presja czasu. Glowna praca wykonywana byla w glebi ladu. I moglo tu chodzic tylko o ich brame. Czyzby chcieli powrocic do swiata, z ktorego zostali wyparci? Nie - przeciez od jednego z nich dowiedzial sie, ze chcieli opanowac ten swiat, wykorzystujac swoja przewage techniczna i doskonalsze uzbrojenie. Ale bylo ich niewielu. Moze wiec chcieli powiekszyc swe szeregi o nowych rekrutow - albo sprowadzic nowa bron? Lecz zostali wyparci z wlasnego swiata. Czy odwaza sie tam powrocic? Najpewniej zamierzali sprowadzic stamtad posilki. Pochylil glowe i oparl czolo o zimna sciane. Jeszcze raz usilowal nawiazac lacznosc z Jaelithe. Przeciez musial dowiedziec sie, co sie z nia dzialo! Ale jego telepatyczne wezwania napotykaly na swej drodze tylko pustke Kolderczykow. ... Loyse! Gdzie w tym gmachu byla Loyse? Od czasu przybycia do bazy Kolderu nie widzial jej i nie udalo mu sie z nia skontaktowac. Skoncentrowal mysli na Loyse, wezwal ja. "Tutaj" - dotarla do niego slaba, niewyrazna odpowiedz. Simon skoncentrowal cala energie, az rozbolala go glowa. Telepatyczna wiez miedzy nimi nigdy nie byla ani dostatecznie mocna, ani wyrazna. Przypominala probe schwytania golymi rekami rozchwianej mgly, ktora sie cofala, przeslizgiwala miedzy palcami. "Co sie z toba dzieje?" - zapytal. "Pokoj... skaly". Kontakt zanikal, znow powrocil, wreszcie urwal sie. "Co z Jaelithe?" Ponowil probe nawiazania lacznosci, nie zywiac jednak zbyt wielkich nadziei na otrzymanie odpowiedzi. "Jest juz blisko!" - uslyszal wyraznie. Simon byl bardzo zaskoczony. W jaki sposob Loyse dowiedziala sie o tym? Sprobowal skontaktowac sie z Jaelithe, lecz nadal dzielila ich bariera nie do przebycia. A przeciez Loyse zdawala sie gleboko przekonana o prawdzie swoich stow. "Skad o tym wiesz?" - zapytal ostro. "Aldis wie..." - odparla. Aldis! Jaka role w tym wszystkim odgrywala kolderska agentka? Czy pomagala w przygotowywaniu pulapki? Zapytal o to Loyse. "Tak!" - powiedziala wyraznie, z naciskiem. "A przyneta?" "Ty, ja". Kontakt zanikl i mimo ponawianych kilkakrotnie prob Simon nie otrzymal juz zadnej odpowiedzi. Odwrocil sie od okna i rozejrzal po pokoju. Zbadal go dokladnie zaraz po przybyciu. Od tego czasu nic sie nie zmienilo. Ale czul, ze musi cos zrobic albo oszaleje z niepokoju i bezsilnosci. Przeciez na pewno istnieje jakis sposob, aby wydostac sie z tego wiezienia i pokrzyzowac plany Kolderczykow! Podczas pierwszych ogledzin pokoju zdolal otworzyc tylko dwie szafki. Reszta pozostala zamknieta. Simon zaczal przypominac sobie wszystko, czego dowiedzial sie o kwaterach Kolderczykow w Sipparze. Po ucieczce z potwornego laboratorium, w ktorym z zywych, nieprzytomnych ludzi fabrykowano seryjnie "opetanych", odkryl czesc mieszkalna bazy i ukryl sie w jednym z pokoi. W nim takze byly szafki i szuflady, ktorych nie mogl otworzyc. Ale w kolderskiej twierdzy w Sipparze znajdowalo sie jedno mechaniczne urzadzenie, ktorym najezdzcy z Estcarpu nauczyli sie szybko poslugiwac - najpierw ze strachem, potem bez zadnych obaw: winda kierowana za pomoca mysli. Wystarczylo okreslic w myslach pietro, aby szybko tam dotrzec. Jakas maszyna mogla dostarczac energii, lecz umysl wskazywal kierunek. W istocie cala baza w Sipparze byla kontrolowana za pomoca mysli. Tamten kolderski dowodca w metalowym kasku, polaczonym z nie znanymi Simonowi urzadzeniami, wlasnie sila mysli ozywial wszystkie mechanizmy i jego smierc byla w jakims sensie smiercia bazy. Tak wiec umysl kierowal maszynami Kolderczykow. A w Estcarpie moc czarodziejska byla w rzeczywistosci sila umyslu Strazniczek. Za pomoca mysli mogly kontrolowac sily przyrody - bez posrednictwa maszyn, od ktorych uzaleznili sie Kolderczycy. Oznaczalo to, ze psychiczna sila czarownic mogla byc wieksza niz wytwarzana przez maszyny moc Kolderczykow! Simon zacisnal piesci. Nie mogl zaatakowac Kolderczykow golymi rekami, nie mial przy sobie zadnej broni. Pozostala mu tylko sila wlasnego umyslu. Ale nigdy dotad nie probowal walczyc w ten sposob. Jaelithe, a nawet Strazniczki przyznawaly, ze posiadal w tej dziedzinie takie zdolnosci, jakich nigdy nie mial zaden mezczyzna ze Starej Rasy. Lecz jego talent byl niczym w porownaniu z ogromem energii, ktora czarownice potrafily podsycac, porzadkowac, kontrolowac i uzywac jej... Poza tym wlasciwie nie mial zadnego doswiadczenia w poslugiwaniu sie wlasna moca, z wyjatkiem ostatnich miesiecy, kiedy zmusily go do tego okolicznosci. Przeniosl wzrok z bezuzytecznych teraz rak na rzad szafek w scianie pokoju. Moze chcial walczyc z przeszkoda nie do pokonania, niepotrzebnie natezajac umysl i wole. Nie mogl jednak dluzej siedziec bezczynnie, musial cos zrobic! Rozkazal wiec. Rozkazal, aby otworzyly sie drzwiczki jednej z szafek. Jesli byl w nich mechanizm reagujacy na wydawane w myslach polecenia, rozkazal mu otworzyc sie. Wyobrazil sobie taki zamek, jaki mogl istniec w jego swiecie, a potem kolejne etapy otwierania drzwi. Wszystkie wysilki Simona spelzly na niczym. Moze kolderski mechanizm byl calkiem inny? Zachwial sie na nogach i potykajac sie dotarl do lozka. Usiadl nie odrywajac nadal wzroku od drzwiczek, od ruchow zamka, ktory musial podporzadkowac sie jego woli! Drzal caly ze zmeczenia, kiedy wreszcie drzwi sie otworzyly, odslaniajac wnetrze szafki. Przez chwile Simon siedzial bez ruchu, nie mogac w pelni uwierzyc w powodzenie wyczerpujacego eksperymentu. Potem na kolanach podczolgal sie do szalki, przesunal rekoma po obudowie drzwiczek... Otworzyl je! We wnetrzu nie znalazl nic, co mogloby ulatwic mu ucieczke lub sluzyc jako bron. Byl tam stos malych skrzynek, wypelnionych zwinietymi w ciasne rolki metalowymi tasmami. Na powierzchni kazdej rolki biegly serie wglebien - prawdopodobnie byly to jakies rejestry. Simon chcial zbadac, na jakiej zasadzie dzialal zamek - tylko to go interesowalo. Polozyl sie na plecach, wsunal glowe do wnetrza szafki. Po dluzszych ogledzinach poznal ogolne zasady dzialania mechanizmu. Usiadl teraz przed nastepna szalka. Drzwi latwo ustapily. W szafce lezaly w przezroczystych opakowaniach kolderskie kombinezony - umozliwia mu poruszanie sie po terenie bazy. Na nieszczescie dla Simona wlasciciel tych ubran byl znacznie od niego nizszy i szczuplejszy. Kiedy Simon wciagnal na siebie szary kombinezon, stwierdzil, ze dolna czesc siegala mu ledwo za kolana, a gorna uciskala silnie w ramionach. Ale mimo tych wad przebranie moglo mu sie przydac. Teraz - drzwi do pokoju. Jezeli zamek dzialal na tej samej zasadzie co mechanizmy w szafkach... Ubrany w kolderski kombinezon i ciasna czapke, Simon stanal przed ta ostatnia przeszkoda. Na zewnatrz bylo jeszcze ciemno, lecz ze scian pokoju emanowala slaba poswiata. Simon pomyslal o zamku. Otworz sie! Odsun! Uslyszal zgrzyt zamka. Drzwi nie rozsunely sie, jak w szalkach, ale otworzyly sie, kiedy popchnal je lekko. Wyjrzal na korytarz. Przypomnial sobie, ze w Sipparze jakis glos odezwal sie do niego... z powietrza. Mozliwe, ze i tutaj ktos obserwowal jego ruchy za pomoca specjalnej aparatury. Wyszedl na korytarz nasluchujac. Gdyby posluzyl sie winda, w ktorej go tu przywieziono, znow znalazlby sie na poziomie morza - lecz w centrum ozywionej dzialalnosci mieszkancow bazy. A on chcial tylko wydostac sie z gmachu. Ale w bazie byla rowniez Loyse, Simon zmarszczyl brwi. Aldis i Loyse. Dziewczyna z Yerlaine miala sluzyc jako przyneta w pulapce, do ktorej Kolderczycy chcieli zwabic Jaelithe. Jak ja odnalezc? Nie odwazyl sie na ponowne nawiazanie kontaktu telepatycznego. Minal czworo zamknietych drzwi - moze Kolderczycy umiescili wiezniow blisko siebie. Co wtedy powiedziala Loyse? "...pokoj ... skaly...". Moglo to znaczyc, ze okna jej wiezienia wychodzily na skalista pustynie. Cela Simona znajdowala sie na koncu korytarza, dlatego przez okna widzial zarowno brzeg morza, jak i wnetrze ladu. Dwa pokoje z lewej strony mogly miec okna wychodzace jedynie na skaly. Ostroznie sprobowal otworzyc pierwsze drzwi. Kiedy ustapily, cofnal sie i szybko podszedl do nastepnych drzwi. Byly zamkniete. Przesunal palcem po opornym zamku i zamyslil sie. Mogl popelnic powazny blad - przeciez zamkniete drzwi nie musialy oznaczac tego, ze w pokoju za nimi byla Loyse. Skoncentrowal mysli na zamku. Szlo mu o wiele latwiej teraz, kiedy juz poznal zasade dzialania mechanizmu. Nabral tez pewnosci siebie. Nie byl juz wiezniem w twierdzy Kolderczykow. Dotychczas za pomoca paralizujacej sily potrafili kontrolowac jego cialo. Czy w razie potrzeby bedzie mogl pokonac te nieznana sile tak, jak to mu sie udalo z mniej skomplikowanymi zabezpieczeniami? Nie wiedzial i wcale nie pragnal poddac sie takiemu testowi. Drzwi ustapily po drugiej probie. Powoli odepchnal je na bok. Loyse stala przy oknie, wpatrujac sie w mrok. Bardzo schudla i zmizerniala, jakby skurczenie sie czynilo ja mniej bezbronna wobec tego, czego sie obawiala. Simon widzial tylko Loyse, ale nie mial pewnosci, czy jest sama w pokoju. Postanowil w inny sposob uzyc swoich nowych umiejetnosci. Rozkazal jej stanac twarza do drzwi. Loyse odwrocila sie z cichym jekiem. Kiedy go zobaczyla, zakryla twarz rekami i zaczela cofac sie, jak gdyby chciala wtopic sie w sciane. Zaskoczony jej reakcja, Simon zatrzymal sie, a potem przypomnial sobie o kolderskim stroju. Musiala wziac go za Kolderczyka. -Loyse... - szepnal i sciagnal z glowy czapke. Wzdrygnela sie, lecz opuscila rece. Lek zamienil sie w zdumienie. Bez slowa rzucila sie ku niemu i mocno uczepila kombinezonu opinajacego jego piers. Wpatrywala sie w twarz Simona szeroko otwartymi oczami, zaciskajac usta, aby nie krzyknac. -Chodz! - powiedzial cicho. Objal Loyse ramieniem i wyciagnal na korytarz. Starannie zamknal drzwi. Dokad powinni teraz pojsc? Wiedzial tylko, ze w bazie byly dwa korytarze: ten, w ktorym teraz sie znajdowali, i drugi, prowadzacy do pokoju, gdzie przesluchiwal go kolderski oficer. W dolnych pomieszczeniach budynku musial panowac ozywiony ruch: Kolderczycy uzupelniali zapasy i wysylali swoich sluzacych w glab ladu. Kolderskie przebranie nie zdradziloby Simona tylko przy bardzo powierzchownych ogledzinach. Pozostawaly wiec nabrzeza i pracujacy tam "opetani". Poprzednio nie zwrocili uwagi ani na niego, ani na eskortujacych go straznikow. Czy nadal byliby tak malo spostrzegawczy, gdyby uciekinierzy ukryli sie wsrod nich? Czy z portu prowadzilo jeszcze inne wyjscie? -Aldis! - Loyse kurczowo chwycila Simona za reke. -Co z nia? - zapytal z roztargnieniem. Byli juz przy windzie, ale gdyby nia pojechali, znalezliby sie w wiekszym jeszcze niebezpieczenstwie. -Dowie sie, ze ucieklam! - W glosie dziewczyny zabrzmialo nie ukrywane przerazenie. -W jaki sposob? - zaniepokoil sie Simon. Loyse pokrecila glowa: - Ten kolderski talizman wie o wszystkim, co sie ze mna dzieje. Wlasnie za jego posrednictwem Aldis podsluchiwala nasze rozmowy i dowiedziala sie o Jaelithe. Byla ze mna, kiedy nawiazalismy kontakt. Ona pilnuje moich mysli! Po wszystkim, co sam przezyl, Simon nie mogl zlekcewazyc slow Loyse. Nie wiedzial, dokad powinni sie udac. Bylo wprawdzie jedno miejsce - lecz takie posuniecie laczylo sie z duzym ryzykiem. Jezeli jednak Loyse miala racje i Kolderczycy juz ich szukali - nie znal lepszego pola walki. Weszli do windy. Simon pomyslal o korytarzu prowadzacym do pokoju, w ktorym przebywal kolderski oficer. Kiedy winda ruszyla, zasypal Loyse pytaniami: -Czy potrafisz wyczuc obecnosc Aldis? Czy mozesz sie zorientowac, kiedy podsluchuje nasza rozmowe? Czy wiesz, gdzie moze byc teraz? -Niestety, nie - pokrecila glowa. - Wiem tylko, ze Aldis bierze udzial w realizacji nowego planu Kolderczykow. Chca schwytac Jaelithe - czarownice. Kiedy odkryli, ze Jaelithe plynie za nimi, byli bardzo podekscytowani. Wiedzieli, ze na powierzchni morza jest jakis statek, ale nie obawiali sie go. Pozniej jednak zawiodly ich systemy obronne i wtedy ulozyli ten plan. Aldis byla bardzo zadowolona. Oswiadczyla, ze wszystko swietnie sie dla nich uklada. Nie rozumiem tylko, dlaczego byli tak poruszeni - przeciez Jaelithe nie jest juz czarownica - powiedziala ponuro Loyse. -Nie w taki sam sposob jak poprzednio - wyjasnil Simon. - Ale czy moglaby porozumiewac sie z nami za pomoca mysli, gdyby nie wladala moca czarodziejska? Istnieja rozne rodzaje magii, Loyse. Lekki szmer i drzwi windy sie otworzyly. Byli u celu. Zaledwie jednak zrobili kilka krokow, kiedy nieoczekiwanie sparalizowaly ich niewidzialne wiezy. Posluszni obcej woli szli w glab korytarza. Simon zadal sobie pytanie: czy rzeczywiscie byl bezsilny? Przeciez rozwiklal tajemnice kolderskich zamkow. Dlaczego nie moglby pokonac rowniez i tej przeszkody? Tylko czy starczy mu czasu? Weszli do pokoju, w ktorym siedzialo dwoch Kolderczykow. Simon znal jednego z nich - byl to ten sam oficer, ktory przesluchiwal go po przybyciu do bazy. Drugi mial na glowie metalowy kask. Zamkniete oczy, skupiony wyraz twarzy - cala postawa Kolderczyka wskazywala na gleboka koncentracje, zaabsorbowanie problemami nie majacymi nic wspolnego z aktualnym otoczeniem. W pokoju bylo jeszcze dwoch uzbrojonych "opetanych" i Aldis, z zainteresowaniem przygladajaca sie wiezniom. Kolderski oficer przemowil pierwszy: - Wydaje sie, ze jestes kims wiecej, niz sie spodziewalismy, Strazniku Granic, i masz pewne cechy, ktorych nie wzielismy pod uwage. Moze byloby dla ciebie lepiej, gdybys nie mial takich zdolnosci. Ale to inna sprawa. Pomozesz nam teraz. Bo zdaje sie, ze twoja zona - czarownica nie opuscila cie ostatecznie i przybywa, by wspolnie z toba stawic czolo niebezpieczenstwu, jak powinna uczynic kazda wierna zona. A Jaelithe z Estcarpu ma dla nas tak wielkie znaczenie, ze nie mozemy dopuscic, aby cokolwiek przeszkodzilo realizacji naszych planow wobec jej osoby. Przystapmy wiec do wprowadzenia tych planow w zycie. Wola Kolderczykow nadal kontrolowala cialo Simona. Odwrocil sie w kierunku drzwi. Znow jeden straznik prowadzil, drugi szedl za Simonem. Za nimi kroczyla Aldis. Simon nie mogl odwrocic glowy, lecz slyszal wyraznie szelest jej jedwabnych szat. Czy Kolderczycy takze szli za nim? Kiedy dotarli do windy, dostrzegl tylko jednego. Oficer w metalowym kasku pozostal w tamtym pokoju. Zjechali na dol. Simon wyprobowywal swoja nowa moc, szukajac slabych miejsc w krepujacych go niewidzialnych wiezach. Kiedy wyszli na brzeg morza, byl juz gotow do gwaltownego kontrataku, czekal tylko na odpowiednia chwile. Mineli puste nabrzeza, przy ktorych cumowaly trzy czy cztery lodzie podwodne, nieruchome, jakby nie byly juz im potrzebne. Wszyscy robotnicy opuscili port. Lecz Simon i jego eskorta dotarli do wykutych w szczelinie skalnej schodow i wspinali sie do gory, az otoczylo ich chlodne morskie powietrze. Simon wciaz jednak szedl naprzod, za nim Loyse i Aldis. Kolderczyk zamykal pochod. Na horyzoncie nie bylo juz widac szkarlatnej linii ognia, ale kleby dymu nadal przeslanialy gwiazdy. Zatrzymali sie na niewielkiej plazy, otoczonej ze wszystkich stron skalami. To byl cel ich podrozy. Simon nie widzial straznikow, lecz wiedzial, ze sa w poblizu. -Teraz - rozkazal Aldis kolderski oficer. - Uzyj teraz dziewczyny! Simon uslyszal pelen bolu i przerazenia krzyk Loyse. Sam rowniez poczul w mozgu musniecie wydanego w myslach rozkazu. I w tej wlasnie chwili zaatakowal. Nie Aldis czy jej pana, po to by odzyskac swobode ruchow, lecz dowodce w metalowym kasku, ktory pozostal w bazie. Skupil w jedno ostrze cala energie, za pomoca ktorej poprzednio uwolnil sie z celi i uderzyl nia w Kolderczyka. Jezeli myslal poprawnie, dobrze wybral obiekt ataku. Kolderczyk stawial opor - Simon nie oczekiwal, ze bedzie inaczej. Ale zaskoczenie i sila ataku umozliwily mu przedostanie sie przez zbyt pozno uruchomione oslony. Oszolomienie, potem wscieklosc, w koncu strach - strach i szybki kontratak. Lecz paralizujaca riposta Kolderczyka nastapila za pozno. Simon zadal tamtemu ostateczny cios. I - krepujace go wiezy zniknely. Nadal jednak stal nieruchomo, czekajac... BRAMA KOLDERU Ciemny ksztalt wynurzyl sie ukradkiem z mroku, podplynal do brzegu. Wiosla niemal bezglosnie poruszaly sie w wodzie. Nie statek, lecz mala pokladowa szalupa dokonywala brawurowego wypadu na terytorium wroga. Simon dostrzegl w lodzi dwie - nie, trzy osoby, a jedna z nich byla na pewno Jaelithe.Stojaca dotychczas nieruchomo Loyse zrobila krok naprzod, jakby chciala powitac nowo przybylych. Nadal jednak znajdowala sie pod kontrola wroga. A Simon dobrze wiedzial, jaki los szykowali przybyszom Kolderczycy. Nie mial chwili do stracenia. -Sul! - Z bojowym okrzykiem na ustach rzucil sie nie na dziewczyne, lecz na kolderskiego oficera. Kolderczyk zaskoczony krzyknal i upadl na ziemie. Pozniej Simon przekonal sie, ze chociaz Kolderczycy uzywali do walki maszyn i "opetanych", potrafili zaciekle i z duza wprawa bic sie o ocalenie wlasnej skory. Nieoczekiwany atak zapewnil Simonowi niewielka przewage w tej walce, totez wykorzystal ja maksymalnie. Nie wiedzial, co dzialo sie na brzegu. Cala uwage skupil na tym pojedynku, aby unieszkodliwic najniebezpieczniejszego przeciwnika. W koncu cialo Kolderczyka zwiotczalo. Simon nadal zaciskal rece wokol szyi wroga, wypatrujac oznak zycia. -Simonie! - uslyszal poprzez glosny szum w uszach. Nie rozluznil uscisku, odwrocil tylko glowe w bok i odparl: - Jestem tutaj! Dostrzegl w oddali ciemna sylwetke Jaelithe. Za nia, po skalach i piasku, szli pozostali. Oni takze musieli zwyciesko zakonczyc walke. Jaelithe podeszla do Simona, dotknela reka jego ramienia. "Nie musieli juz w inny sposob wyrazac swoich uczuc - pomyslal - nie posiadajac sie z radosci - ani teraz, ani kiedykolwiek". -Nie zyje - powiedziala Jaelithe. Simon zgodzil sie z nia bez wahania. Wstal, zostawiajac na ziemi zwiniete w klebek cialo kolderskiego oficera. Chwycil ja za ramiona, przyciagnal na chwile do siebie - musial upewnic sie, ze nie byl to sen, ze znow byla przy nim. A potem uslyszal jej cichy, radosny smiech. -Moj malzonek jest czarownikiem, poteznym czarownikiem - wyszeptala tak cicho, ze tylko oboje mogli to uslyszec. -A moja pani jest czarownica, wielka czarownica! - Byl z niej bardzo dumny. -A teraz, kiedy juz zlozylismy sobie nawzajem wyrazy uznania - powiedziala lekkim tonem - powrocmy do rzeczywistosci. Co to jest, Simonie? Czy naprawde jest to glowna baza Kolderu? -Ilu ludzi masz ze soba? - Simon nie odpowiedzial na jej pytanie, lecz od razu przystapil do rzeczy. -Nie cala armie, Strazniku Granic. Tylko dwoch Sulkarczykow, ktorzy wysadzili mnie na brzeg, a i tych zobowiazalam sie odeslac na statek. -Dwoch?! - Simon zdziwil sie bardzo. - Ale zaloga statku... -Nie. Nie mozemy na nich liczyc, dopoki nie przybedzie nasza flota. Co tu jest do zrobienia? - zapytala tak dziarsko, jak gdyby sprowadzila caly oddzial straznikow granicznych. -Bardzo niewiele - powiedzial z pelnym ironii rozbawieniem. - Trzeba tylko zdobyc twierdze Kolderu - i ich brame... -Pani! - od brzegu dobiegl ich cichy okrzyk. Zanim zdazyli odpowiedziec, oslepiajacy slup swiatla uderzyl w powierzchnie wody, przesliznal sie po falach, wzbijajac kleby pary. -Cofnij sie! - Simon odciagnal Jaelithe miedzy skaly i rozkazal: - Zostan tutaj! - Po czym pobiegl w kierunku plazy. Zobaczyl wyciagnieta na brzeg szalupe; obok lezalo nieruchome cialo. Rozlegly sie pelne zaskoczenia okrzyki. -Ukryjcie sie! Tam z tylu! Loyse, gdzie jestes? - zawolal. Uslyszal z lewej strony jej odpowiedz: - Tutaj, Simonie! Co to takiego? -Jakies diabelskie sztuczki Kolderczykow! Chodz! - powiedzial ze zniecierpliwieniem w glosie. Odnalazl po omacku Loyse i pociagnal za soba. 'Uslyszal sulkarskie przeklenstwo, gdy marynarze poszli za nimi. Dotarli wreszcie do szczeliny, gdzie Simon zostawil Jaelithe. Spostrzegl, ze bylo ich szescioro: dwaj Sulkarczycy przyprowadzili ze soba Aldis. Wszyscy odwrocili sie i w milczeniu obserwowali niezwykle zjawisko na wodach zatoki. - Jaskrawy slup swiatla smagal powierzchnie morza z taka precyzja, ze nie moglo pozostac tam nic zywego. Pod jego dotknieciem woda wrzala i pienila sie, zamieniajac w pare. Na brzegu, w miejscu gdzie przedtem lezala lodz, plonal teraz wysoki ogien. Skulony na prawo od Simona Sulkarczyk zaklal gniewnie. Jaelithe mowila Simonowi do ucha podniesionym glosem, aby zagluszyc donosne trzaski towarzyszace dzialaniu nieznanej broni: - Oni przyjda, sa juz blisko... Simon sam poczul ostrzegawcze mrowienie na skorze. Powinni oddalic sie od zatoki. Tylko w jakim kierunku? W kazdym razie im dalej od bazy, tym lepiej - powiedzial swoim towarzyszom. -Tak! - zgodzil sie Sulkarczyk tuz obok. - Ktoredy pojdziemy, panie? Simon nie mial na sobie pasa, sciagnal wiec kolderski kombinezon. - Trzymaj - podal drugi koniec Sulkarczykowi. - Zdejmij swoj pas i podaj koniec twemu koledze. W ten sposob bedziemy mogli bezpieczniej poruszac sie w ciemnosciach. Jaka bron macie przy sobie? Marynarz odpowiedzial: - Pistolety strzalkowe i morskie miecze. Jestesmy zeglarzami, panie. Simon z trudem powstrzymal sie, aby nie wybuchnac drwiacym smiechem. Reczna bron - przeciwko arsenalowi Kolderczykow w ich glownym arsenale! Jednak ciemnosci i nierowny teren mogly w pewnym stopniu pomoc uciekinierom. Wyruszyli polaczeni parami: Jaelithe z Simonem, Loyse z jednym z Sulkarczykow, Aldis - z drugim marynarzem. Zwiazali jej rece, lecz przez caly czas milczala uparcie i szla tylko wtedy, kiedy zostala popchnieta. Simon byl przeciwny zabieraniu Aldis, gdyz obawial sie zdrady. Jaelithe zaprotestowala mowiac, ze agentka moze jeszcze im sie przydac. Nie mogli poruszac sie szybko, ale byli juz dosc daleko od morza, kiedy zobaczyli, jak palace wiazki swiatla na moment skupily sie na plazy, a potem rozproszyly wsrod skal w poszukiwaniu zbiegow. Szli jednak dalej. Simon dbal o to, by zawsze byli ukryci za jakims zalomem skalnym. Wkrotce okazalo sie, ze slusznie przedsiewzial takie srodki ostroznosci. Znajdowali sie wlasnie w kotlince miedzy ostro zakonczonymi, sterczacymi do gory skalami, kiedy nagle nad ich glowami ukazalo sie tamto palace swiatlo. Rzucili sie twarza ku ziemi, czujac fale goraca bijaca od wiazki swiatla, chociaz smagala teren wysoko nad nimi. Wiazka swiatla metodycznie przeczesywala okolice. Uciekinierzy skulili sie w znalezionej szczesliwym trafem kotlince. Po jakims czasie swiatlo zmienilo kierunek. Simon czekal. Musial sie upewnic, ze nie byl to podstep majacy wywabic ich na otwarta przestrzen. Uwaznie sledzil trase, po ktorej poruszal sie palacy promien, ktory w koncu znikl. Byc moze Kolderczycy uznali, ze zbiegowie dostali sie w obreb dzialania promieni smierci i sploneli. Kolderczycy nie wymierzyli tej groznej broni tylko w kierunku plaskiego wzgorza, za ktorym prawdopodobnie znajdowala sie ich brama. Jesli udadza sie tam, zmniejsza grozace im niebezpieczenstwo spalenia zywcem. Powiedzial to na glos. -Ich brama... uwazasz wiec, ze tam znajduje sie ich brama? - zapytala Jaelithe. -To tylko przypuszczenie, ale mysle, ze prawdziwe. Kolderczycy albo juz otworzyli brame, albo przygotowuja sie do tego. Z jakichs powodow musza skontaktowac sie z wlasnym swiatem - odpowiedzial. -Ale wlasnie tam mozemy znalezc wiekszosc ich zolnierzy - zauwazyl jeden z Sulkarczykow. -Mozemy wybierac tylko miedzy okolica bramy a baza Kolderu. Szczerze mowiac, wole raczej otwarta przestrzen niz te kolderska nore - powiedzial Simon. Sulkarczyk mruknal potakujaco. - Otwarta przestrzen - to najlepsze. Ynglin, zrobisz na rekojesci miecza naciecie, by upamietnic te noc, nim sie skonczy. -Miecz Sigroda ma juz na sobie wiele takich naciec - odparl drugi marynarz. - Panie, czy zabieramy ze soba tamta kobiete? -Tak! - uprzedzila Simona Jaelithe. - Jest nam niezbedna. Jeszcze nie wiem do czego, ale czuje, ze bedzie bardzo potrzebna. Simon sklonny byl zaufac w tej sprawie instynktowi Jaelithe. Aldis nawet nie drgnela, kiedy tamto smiercionosne swiatlo przesliznelo sie tak blisko ich kryjowki. Nie wiedzial, czy kolderska agentka jest w stanie szoku, czy tez znala dzialanie broni swoich panow i po prostu czekala, az dogonia i ukarza zbiegow. Niepokoil go noszony przez Aldis talizman, ktory znow mogl wciagnac ich w zasadzke. -Powinnismy jej zabrac te kolderska odznake - powiedzial. Lecz i tym razem Jaelithe zaoponowala: - Nie, poniewaz ten talizman jest jednoczesnie kluczem, ktory moze otworzyc przed nami wiele drzwi. Mysle jednak, ze bedzie dzialal tylko wtedy, kiedy uzyje go sama Aldis. Nigdy nie nalezy pochopnie pozbywac sie takich przedmiotow. A ja dowiem sie od razu, jesli bedzie probowala uzyc go przeciw nam, dowiem na pewno! - Jaelithe byla calkowicie przekonana o prawdzie swoich slow, chociaz Simon nadal mial zastrzezenia. Polaczeni parami znow rozpoczeli powolna wedrowke. Nikt nie kwestionowal zasady, ze mogli isc wylacznie dnem szczeliny czy wawozu. Simon prowadzil. Za kazdym razem starannie badal teren, zanim postawil stope. Szli bardzo wolno. Podczas krotkich odpoczynkow opatrywali stluczenia, drasniecia, a nawet ciete rany od upadkow czy potkniec o skaly. O swicie wszyscy byli od stop do glow pokryci brudem i blotem. Ale wowczas uslyszeli warkot motoru. Lezeli przytuleni do skalistego zbocza i mogli obserwowac ponad krawedzia skaly pelznaca powoli ciezarowke. Swiatla reflektorow na moment oslepily zbiegow. Simon odetchnal z ulga. Jego obawy, ze mogli zabladzic w skalnym labiryncie, nie sprawdzily sie. Musieli byc juz blisko celu. Pusta ciezarowka powracala do bazy. Zapasy. Simon przelknal sline. Na tym pustkowiu zapasy zywnosci i wody mogly znajdowac sie tylko w rekach Kolderczykow. Juz teraz wszystkim zaczynalo dokuczac pragnienie. Bylo ich tylko piecioro, nie liczac kolderskiej agentki, a przeciw sobie mieli cala potege wroga. Moze latwiej byloby zaatakowac baze... -Latwiej... - wtracila bezglosnie Jaelithe. Przez chwile nie zorientowal sie, ze to nie jego mysl. - Moze i latwiej, ale nie jest to wlasciwa odpowiedz. Simon odwrocil glowe. Jaelithe, ubrana w kolczuge, lezala tuz obok. Uskrzydlony helm i metalowa siatka wokol szyi i podbrodka zaslanialy do polowy jej twarz. Spojrzala mu prosto w oczy. -Czy czytam twoje mysli? - znow odpowiedziala na nieme pytanie. - Mysle, ze niezupelnie. Po prostu oboje rozumujemy tak samo. Zdajesz sobie sprawe z tego, jakie to wazne na takiej pelnej niebezpieczenstw wyprawie. Chodzi przeciez o cos wazniejszego niz nasze bezpieczenstwo. -O brame. -Wlasnie, o brame! - potwierdzila. - Uwazasz, ze Kolderczycy chca ja otworzyc, aby sprowadzic z ich swiata to, co pomoze im w opanowaniu naszego swiata. Ja rowniez tak sadze. Dlatego musimy uczynic wszystko, aby do tego nie dopuscic. -W duzym stopniu zalezy to od charakteru ich bramy - powiedzial w zamysleniu Simon. Brama, przez ktora Simon Tregarth przybyl do swiata Jaelithe, byla z grubsza ociosana kamienna lawa, umieszczona miedzy dwoma nieksztaltnymi kamiennymi filarami. Czlowiek, ktory chcial przez nia przejsc, siadal w wyzlobieniu na lawie i, na podobnych wyzlobieniach opierajac rece, czekal switu. Wtedy brama sie otwierala. Owej bardzo dlugiej nocy straznik "ziemskiej" bramy opowiedzial Simonowi jej legendarne dzieje. Kamienna lawa byla znanym z opowiesci o krolu Arturze Niebezpiecznym Tronem, zaczarowanym kamieniem, ktory czytal w duszy czlowieka, a potem otwieral przed nim droge do takiego swiata, w ktorym mial on odnalezc wlasciwe miejsce w zyciu. Z cala pewnoscia brama, przez ktora przybyli Kolderczycy, w niczym nie przypominala Niebezpiecznego Tronu. Simon nie wiedzial tez, w jaki sposob mogliby zamknac kolderska brame. A jednak Jaelithe miala racje. To wlasnie musieli przede wszystkim uczynic! Bylo juz zupelnie jasno. Przemykali teraz ukradkiem wsrod skalistych wierzcholkow, rownolegle do biegnacej w dole kolderskiej drogi. Kiedy sie zatrzymali, jeden z marynarzy wspial sie na szczyt plaskiego wzgorza, aby zbadac okolice. Pozostali kolejno odpoczywali w dobrze ukrytej szczelinie skalnej. Tylko Aldis siedziala patrzac przed siebie nieruchomym spojrzeniem, zaciskajac zwiazane w przegubach dlonie na kolderskim talizmanie. Przedtem byla niezwykle piekna kobieta, lecz teraz zestarzala sie blyskawicznie na ich oczach. Schudla tak bardzo, ze jej twarz przypominala obciagnieta ciasno skora trupia czaszke, w ktorej zyly tylko zapadniete gleboko oczy. Jej rozczochrane zlociste sploty wygladaly dziwacznie, niczym peruka z wlosow mlodej dziewczyny na glowie staruszki. Sprawiala wrazenie, jakby nalezala do "opetanych". Simon przypuszczal, ze radykalna zmiane wygladu spowodowala nie utrata sil witalnych, lecz raczej wycofanie ich do ukrytej gdzies gleboko kryjowki, skad mogly szybko powrocic, gdyby zaistniala taka potrzeba. Mimo biernego zachowania Aldis pozostawala bardzo niebezpiecznym przeciwnikiem - musiala wiec byc czujnie strzezona. Loyse jej pilnowala. Widac bylo, ze odwrocenie rol sprawia Loyse duza przyjemnosc: teraz ona wydawala rozkazy, ktorych Aldis musiala sluchac. Simon lezal obok Jaelithe w szczelinie skalnej. Mial zamkniete oczy, ale nie mogl zasnac. Olbrzymi wysilek fizyczny i psychiczny zamiast zmeczyc, poruszyl go bardzo. Mial wrazenie, ze bliski jest rozwiazania problemu kolderskiej bramy i ze musi uczynic to jak najszybciej. Dotychczas walczyl zawsze bronia, ktorej mogl dotknac i ktora widzial. Niedawno odkryta umiejetnosc walki za pomoca sil umyslowych i woli budzila w nim podswiadomy niepokoj. Otworzyl oczy. Jaelithe usmiechnela sie do niego. Po raz pierwszy zdziwil Simona sposob, w jaki znow sie spotkali. Zniknela zupelnie dzielaca ich bariera. Czy zreszta kiedykolwiek istniala? Tak, lecz teraz wydawalo mu sie, ze nie dotyczyla jego i Jaelithe, lecz dwojga zupelnie innych osob. Jaelithe nie dotknela go reka, nie przemowila w myslach, lecz nagle Simon poczul, jak zalewa go ciepla fala czulosci i milosci. Nigdy dotad nie przezyl niczego podobnego, chociaz przedtem sadzil, ze osiagnal calkowita jednosc w zwiazku ich cial i umyslow. Pod wplywem tej fali glebokiego uczucia Simon odprezyl sie wreszcie. Czy wlasnie takie uczucie dzielila Jaelithe ze swymi siostrami-czarownicami? Czy tego nie mogla odzalowac, a potem sadzila, ze znow odzyskala? Simon rozumial teraz doskonale, jak dotkliwie musiala odczuwac utrate takiej jednosci serc i umyslow. Uslyszal skrzypniecie buta o skale i szybko zerwal sie na nogi, patrzac w drugi koniec szczeliny. Sigrod wskoczyl do srodka. Sciagnal z glowy helm i otarl rekawem pot z czola. Mial wypieki na twarzy. -Sa tam rzeczywiscie, caly oboz, glownie "opetani". Ustawili jakas rzecz... - Zmarszczyl brwi, usilujac znalezc wlasciwe slowa, aby jak najlepiej opisac to, co zobaczyl. Potem pomagal sobie ruchami rak. - Sa tam ustawione w ten sposob kolumny... - Ustawil pionowo wskazujacy palec. - I poprzeczka - o, tak. - Ulozyl palec poziomo. - Wydaje mi sie, ze to wszystko jest z metalu, z zielonego metalu. Loyse oderwala reke Aldis od kolderskiego talizmanu, odslaniajac czesciowo te obca odznake. -Czy podobnego do tego? - zapytala. Sigrod pochylil sie, uwaznie przyjrzal sie talizmanowi. -Tak - powiedzial. - Ale tamto jest duze. Czterech, moze pieciu mezczyzn moze przejsc jednoczesnie. -Albo jedna z tych pelzajacych maszyn? - podsunal Simon. -Tak, jedna moglaby przejechac - potwierdzil Sulkarczyk. - Ale tam nie ma nic wiecej - tylko ta brama prowadzaca na pustynie. Wszystko inne jest dosc daleko. -Jakby nalezalo jej unikac - skomentowala Jaelithe. - Musza miec do czynienia z dziwnymi i poteznymi silami. I bardzo niebezpiecznymi, jesli usiluja otworzyc takie przejscie. Brama z zielonego metalu, przez ktora Kolderczycy chcieli sprowadzic jeszcze grozniejsza bron. Simon podjal juz decyzje. -Wy dwaj - skinal glowa w kierunku Sulkarczykow - zostaniecie tutaj z pania Loyse. Jesli nie wrocimy w ciagu dwudziestu czterech godzin, udacie sie w strone morza. Moze na brzegu znajdziecie cos, co umozliwi wam ucieczke... Obaj chcieli zaprotestowac, widzial to wyraznie, ale nie osmielili sie kwestionowac jego rozkazow. Jaelithe usmiechnela sie pogodnie. Potem pochylila sie i dotknela ramienia Aldis. Chociaz nie wykonala zadnego innego gestu, Aldis wstala i skierowala sie do wylotu szczeliny. Jaelithe poszla za nia. Simon zasalutowal, lecz jego ostatnie slowa byly zwrocone tylko do Loyse: -Spelnilas juz swoj obowiazek, pani. Niech los ci sprzyja. Loyse rowniez nie wyrzekla slowa protestu, chociaz bardzo tego pragnela. Po chwili milczenia skinela glowa: -Niech i wam los sprzyja... Nie odwrocili sie, kiedy rozpoczeli dluga piesza wedrowke dookola splaszczonego wzgorza, aby podejsc od poludnia do obozu Kolderczykow. Mimo wczesnych godzin slonce zaczynalo juz mocno przygrzewac. Zanim wydostana sie z tego pustkowia, moze ono zamienic sie w prawdziwe pieklo. Wydostac? Gdzie? Albo ukryc sie w poblizu bramy Kolderczykow, albo...? Simon mial pewnosc, chociaz nie wiedzial dlaczego, ze brama nie byla jedynym celem ich podrozy. MARTWY SWIAT Slonce stalo wysoko na niebie. Od rozgrzanych skal buchal nieznosny zar. Kolczuga ciazyla Simonowi jak mlynski kamien. Nie mial helmu, owinal wiec glowe kolderskim kombinezonem jak turbanem. Obserwowal uwaznie brame do swiata Kolderczykow. Tak jak dawno temu za Niebezpiecznym Tronem w ogrodzie Petroniusza widzial poza nia tylko te sama skalna pustynie. Czy i ona otwierala sie o okreslonej porze dnia? Musiala juz byc ukonczona, gdyz nikt przy niej nie pracowal. W kolderskim obozie lezeli na ziemi wyczerpani do ostatnich granic "opetani".-Simonie! Jaelithe i Aldis schronily sie przed palacymi promieniami slonca w cieniu skalnej wiezyczki, Aldis wstala. Zaciskajac w dloniach kolderski talizman, w napieciu wpatrywala sie w brame. Jej twarz ozyla, jakby wszystko, czegokolwiek pragnela, lezalo w zasiegu reki. Potem zaczela isc coraz szybciej w strone konstrukcji z zielonkawego metalu. Simon chcial przechwycic Karstenke w drodze, lecz Jaelithe ruchem reki go powstrzymala. Aldis byla juz na otwartej przestrzeni. Nie zwracajac uwagi na lejacy sie z nieba zar, zaczela biec. -Teraz! - Jaelithe rzucila sie w pogon, Simon dolaczyl do niej. Byli blizej bramy niz zgromadzeni w obozie zolnierze i przez jakis czas beda dla nich niewidoczni, gdyz Kolderczycy schronili sie przed zarem za dwiema ciezarowkami i niektorymi z ulozonych w stos skrzyn. Brama zdawala sie przyciagac Aldis jak magnes i choc przedtem agentka Kolderu potykala sie i przystawala, teraz nie okazywala oznak zmeczenia. Biegla z nadludzka niemal szybkoscia i zostawila daleko w tyle scigajacych. Od strony obozu dobiegly jakies krzyki. Simon nie odwazyl sie odwrocic glowy. Aldis pedzila tak szybko po pasie rownego gruntu, jakby wyrosly jej skrzydla u ramion. Simon zwatpil juz, czy zdolaja schwytac, choc Jaelithe byla niedaleko niej. Zielonkawa konstrukcja bramy majaczyla coraz blizej. Jaelithe pobiegla szybciej i zdolala uchwycic rabek szaty Aldis. Material sie rozerwal, lecz Jaelithe nie wypuszczala go z rak. Karstenka szamotala sie, ciagnac za soba przesladowczynie. Simon biegl ciezko za nimi czujac, jak z wysilku lomoce mu serce i uginaja sie pod nim kolana. Nagle nad ich glowami rozlegl sie glosny trzask. Tylko jeden z gwaltownych skokow Aldis usunal ich z pola razenia. Byli pod ostrzalem z obozu Kolderczykow: na otwartej przestrzeni nie mieli zadnych szans przezycia. Istniala tylko jedna droga ratunku. Ostatkiem sil Simon rzucil sie w kierunku walczacych kobiet, rozdzielil je i wciagnal pod poprzeczke bramy. W jednej chwili z upalnego dnia pograzyli sie w ciemna noc. Podroz przez mroczna otchlan, gdzie ludzie nie mieli prawa sie zapuszczac, trwala zaledwie kilka sekund, dlugich jak wiecznosc. Potem Simon upadl na twarz. Uniosl glowe. Dookola panowaly ciemnosci, rozjasniane co chwila oslepiajacym swiatlem blyskawic, padal ulewny deszcz. Jaelithe lezala w zagieciu ramienia Simona. Teraz przytulila sie do niego. Woda plynela wokol nich, uderzala w twarze - tak jakby lezeli w lozysku szybko przybierajacego strumienia. Simon jeknal i podniosl sie z trudem, pociagajac za soba Jaelithe. Zawolala cos, lecz odglosy burzy zagluszyly jej slowa. Gdy niebo rozdarla nastepna blyskawica, Simon zobaczyl lezace w poprzek strumienia cialo Aldis. Oczy miala zamkniete, glowa opadala jej bezwladnie. Pomyslal, ze moze trzyma na rekach trupa, ale wyniosl ja z szybko napelniajacego sie woda lozyska strumienia. Znajdowali sie w glebokiej dolinie. Woda przybierala z kazda chwila. Na powierzchni unosily sie jakies przedmioty, sugerujac, ze mogla to byc nieoczekiwana powodz. Simon z trudem dotarl do skalnej sciany, szukajac wzrokiem oparcia dla nog i rak. Znalazl je, lecz mozolna wspinaczka z cialem Aldis wyczerpala ich oboje. Kiedy znalezli sie na brzegu, Simon dyszac ciezko polozyl sie obok Jaelithe. Oparlszy glowe o ramie, odwrocil sie plecami do wezbranej rzeki. Zadna z kobiet nie poruszyla sie, kiedy po dluzszym odpoczynku podniosl sie i rozejrzal po okolicy. Z zaslonietego ciemnymi chmurami nieba nadal laly sie strugi deszczu. Nie opodal majaczyl w mroku ciemny ksztalt. Moze znajda tam schronienie przed deszczem? Delikatnie potrzasnal Jaelithe, az otworzyla oczy i spojrzala na niego. -Chodz! - powiedzial. Moze nie uslyszala go wsrod odglosow nawalnicy, ale podparla sie rekami, uniosla na kolana i wstala przy jego pomocy. Zaprowadzil ja do schroniska, potem wrocil po Aldis. Dopiero po powrocie Simon zorientowal sie, ze ich kryjowka nie byla jaskinia czy szczelina skalna, lecz ruinami jakiejs budowli. W swietle blyskawic niejasno dostrzegl zrujnowany pokoj: w dachu ziala olbrzymia dziura, jedna ze scian przecinal pionowy wylom. Budynek musial ulec zniszczeniu dosc dawno: w szczelinach popekanej podlogi rosly kepy trawy i mimo pachnacych deszczem podmuchow z zewnatrz powietrze bylo przesycone wonia zgnilizny i plesni. Podszedl ostroznie do wylomu w scianie. Dwukrotnie potknal sie o lezace na podlodze szczatki. Cos z glosnym trzaskiem zalamalo sie pod jego ciezarem. Dostrzegl jakis blysk. Pomacal dookola rekami. Natrafil na zetlale szczatki jakiejs tkaniny i metalowy pret. Pospiesznie otarl rece o kepe trawy, a pret podniosl i podszedl do drzwi, gdzie bylo nieco jasniej. Moze mrok rzednial lub oczy do niego przywykly. Metalowy pret mogl byc tylko bronia; mial lozysko i lufe. Przypominal nieco karabiny z jego swiata. Wykonany byl z nieznanego, niezwykle lekkiego metalu. Jaelithe polozyla dlon na czole Aldis. -Nie zyje? - zapytal. -Nie. Jest tylko nieprzytomna. Musiala uderzyc o cos glowa, kiedy upadla. Czy z tego wlasnie swiata przybyli Kolderczycy? - w glosie Jaelithe nie bylo strachu, tylko ciekawosc. -Na to wyglada - odparl. Jednego byl pewny: nie moga oddalac sie od miejsca, na ktorym znalezli sie po przejsciu przez brame. Jesli zabladza, moga juz nigdy nie wrocic. -Zastanawiam sie, czy po tej stronie istnieja jakies slady bramy? - Jak zwykle Jaelithe rozumowala tak samo jak Simon. - Kolderczycy musza miec jakis drogowskaz, jesli przechodza przez brame i pragna znow wrocic. Natezenie nawalnicy zmalalo. Szare swiatlo switu zastapilo ciemnosci nocy. Simon obejrzal teren okiem wytrawnego zwiadowcy. Po tej stronie bramy nie bylo skalnej pustyni. Cala okolica musiala byc kiedys gesto zamieszkana. Skaliste pagorki okazaly sie ruinami budowli. W krajobrazie uderzylo go cos znajomego. Simon ogladal podobne widoki przed laty, kiedy armie aliantow walczyly na ziemiach Francji i Niemiec. Jak okiem siegnac, caly teren wokol ich kryjowki zostal zniszczony albo przez dzialania wojenne, albo przez jakas wielka kleske zywiolowa. I to dosc dawno, gdyz wsrod ruin rosly bujnie krzaki i wysokie drzewa, jakby samo ich zniszczenie dostarczylo nawozu roslinom. Slonce jeszcze nie wzeszlo, lecz bylo juz jasno jak w poludnie. Simon widzial wyraznie glebokie wylomy w scianach zrujnowanych budowli, gdzie zdawalo sie, ze sam grunt stopil sie i zakrzepl w sople i kaluze zuzlu. Przypomnial sobie koszmary z wlasnego swiata. Czy byly to skutki wojny atomowej? Radioaktywny teren? Po dokladniejszym zbadaniu sprawy odrzucil to przypuszczenie. Wybuch bomby atomowej nie pozostawilby stojacych budynkow nad brzegami zakrzeplych kaluzy zuzlu, nie zniszczylby tez jedynie polowy konstrukcji, pozostawiajac reszte jak postrzepiony pomnik upamietniajacy ludzkie szalenstwo. To musiala byc jakas inna bron... -Simonie! - uslyszal ostrzegawczy szept Jaelithe. Sam takze dostrzegl jakis ruch za zrujnowana sciana. Cos duzego zblizalo sie do ich kryjowki. Jaelithe oparla dlon na rekojesci miecza. Simon poszukal wzrokiem znalezionej na podlodze broni. Choc lekka, byla tak podobna do karabinu, ze zaczal na serio myslec o uzyciu jej przeciw nieznanemu napastnikowi. Intrygowal go niewielki otwor w lufie, zbyt waski, aby wystrzelic nawet cienkie jak igly strzalki z uzywanych w Estcarpie pistoletow. Do czego sluzyla ta cienka rura? Wycelowal ja w kierunku najblizszego krzaka. Nie miala cyngla, tylko plaski guzik. Nacisnal go. Pozniej ze zdumieniem patrzyl, jak krzak zadygotal, pochylil sie, wiadl, usychal, skrecal sie. Uslyszal jek Jaelithe, gdy w koncu lezaca na ziemi osmalona, pomarszczona bryla znieruchomiala. Dzialaniu nieznanej broni nie towarzyszyl zaden dzwiek ani widoczne golym okiem swiatlo. -Simonie, ktos sie zbliza... - Jaelithe przeniosla spojrzenie poza stopiony krzak. Rozejrzal sie dookola. Nie widzial nic, lecz wyraznie wyczuwal grozace im niebezpieczenstwo. Jaelithe dotknela dloni, w ktorej nadal trzymal dziwna bron. -Badz gotow - szepnela. Potem zaczela nucic jakas piesn bez slow. Kryjowka... trzy kepy krzewow, gdzie mozna sie ukryc. Ktokolwiek tam sie czail, mogl ukryc sie w kazdej z nich. Piesn Jaelithe rozbrzmiewala glosniej. Juz kiedys widzial, jak piesnia wywabiala z zasadzki kolderskich zolnierzy. Czy i teraz chciala zastosowac te sama taktyke? Simon czekal w napieciu. Nagle... Napastnicy pojawili sie jednoczesnie. W milczeniu z trzech stron biegli w ich kierunku. Jeden wyszedl zza zalomu sciany, drugi spoza kepy krzewow, trzeci ze zrujnowanego budynku. To byli ludzie - albo raczej przypominali ludzi, Simon zmienil zdanie, gdy znalezli sie w polu jego widzenia. Strzepy lachmanow nadal okrywaly ich ciala. Lecz resztki odziezy nie upodobnialy ich do ludzi, wrecz przeciwnie, czynily bardziej przerazajacymi. Byli tak chudzi, ze wygladali jak obciagniete skora szkielety. Zdawalo sie, ze z ruin uwolnili sie umarli, by przepedzic zywych intruzow z krolestwa smierci. Simon podniosl bron, wycelowal i nacisnal guzik. Przez kilka sekund obawial sie, ze probna salwa wyczerpala zapasy niezwyklej amunicji. Pozniej napastnicy zatrzymali sie, zaczeli drzec, piszczac glosno. Szamotali sie, podskakiwali, wreszcie upadli na ziemie i znieruchomieli. Simon z trudem opanowal mdlosci. Uslyszal krzyk Jaelithe. Objal ja ramionami, przyciagnal do siebie. -Wiec to tak... Zaskoczeni odwrocili sie na dzwiek glosu Aldis. Karstenka stala w drzwiach, opierajac sie reka o popekana sciane. Patrzyla z usmiechem na lezace nieruchomo ciala. Ten widok sprawial jej wyrazna przyjemnosc. -Nadal wiec zyja obroncy ostatniego posterunku? - Zdawalo sie, ze mowi do siebie. Nie zwracala wcale uwagi na Jaelithe i Simona. - No coz, ich oczekiwanie wkrotce sie skonczy. Jaelithe wysunela sie z objec Simona. -Co to za jedni? - zapytala ostro. Aldis nie odwrocila glowy. -To ostatni garnizon - powiedziala obojetnie. - Ci, ktorzy mieli bronic ostatniej placowki. Oczywiscie nie wiedzieli, ze ich jedynym zadaniem bylo utrzymac sie do chwili, kiedy dowodztwo armii schroni sie w bezpiecznym miejscu. Ci glupcy wierzyli, ze oslaniaja planowy odwrot, ktory umozliwi przegrupowanie sil. Czekali na obiecane posilki. Sztab mial jednak inne problemy na glowie. - Rozesmiala sie zlosliwie. - Panowie beda jednak niemile zaskoczeni, gdyz wydaje sie, ze ostatni garnizon bronil sie dluzej niz tego oczekiwali. Skad o tym wiedziala? Pochodzila przeciez z ich swiata, urodzila sie w Karstenie. Wsrod Kolderczykow nie bylo wcale kobiet. A jednak Simon nie watpil, ze wszystko wydarzylo sie tak, jak powiedziala. Jaelithe zrobila ostrzegawczy gest reka. -Jest ich tam wiecej... - powiedziala cicho. Znow ostrzezenie nie bylo potrzebne, gdyz Simon rowniez wyczuwal grozace im niebezpieczenstwo. Nie widzial jednak nikogo. Tym razem Jaelithe nie probowala wywabic z ukrycia zywych szkieletow. Zamiast tego zwrocila wzrok ku kotlinie, w ktorej znalezli sie po przejsciu przez brame. -Oni gromadza sie... lecz nie przeciw nam - szepnela. Aldis wybuchnela szalenczym smiechem. -O tak, oni czekaja - powiedziala. - Oni czekali, czekali bardzo dlugo. A teraz nadchodza ci, ktorzy poluja na nas. Tylko nie wiedza, ze na nich rowniez ktos zapoluje - jej chichot brzmial straszniej niz okrzyk bolu czy przerazenia. Karstenka zachowywala sie, jakby postradala zmysly, lecz jej slowa nie byly pozbawione sensu. Rzeczywiscie w pogoni za zbiegami Kolderczycy mogli przejsc przez brame. A te stwory czaily sie, aby zastapic im droge. Czy kolderczycy wiedzieli, kogo spotkaja po tej stronie bramy? Simon pospiesznie spojrzal w kierunku kotliny. Jesli wyjda z ukrycia, moga zostac dostrzezeni przez zywe szkielety. Jednak musza tak postapic, gdyz tylko wtedy zobacza, jak dziala brama. Wciaz bal sie, ze moga nie wrocic. Niedaleko znajdowal sie wysoki fundament. Moze przedtem stala na nim jakas konstrukcja, z ktorej pozostal tylko sterczacy do gory pret. Bedzie to dogodne miejsce do obserwacji bramy. Wzial pod pache kolderski karabin i pociagnal za soba Aldis. Jaelithe szybko poszla za nimi. Lozysko strumienia okazalo sie pozostaloscia brukowanej drogi, do polowy przykrytej gruzem i ziemia. Srodkiem dawnej drogi plynal potok. Nieco na prawo od ich obecnej kryjowki, po obu stronach drogi staly kolumny z zielonego metalu. -Brama Kolderczykow - powiedzial Simon. -I jej obroncy - dodala cicho Jaelithe. Obroncy bramy szli wzdluz potoku. Choc nie wygladali jak ludzie, zasadzke przygotowali bardzo sprytnie. Tu i tam dostrzegl w ich rekach takie same karabiny, jak ten, ktory znalazl w zrujnowanym budynku. -Przechodza przez brame! - szepnela podnieconym glosem Jaelithe. Nic sie nie zmienilo, nic nie swiadczylo o otwarciu bramy, dopoki miedzy kolumnami nie pojawili sie nagle, jak z powietrza, kolderscy zolnierze. Ostroznie rozgladali sie na wszystkie strony. Czajacy sie w zasadzce niczym nie zdradzili swojej obecnosci. Nie atakowani przez nikogo przybysze poszli w glab kotliny. Przez brame przeszla juz cala kompania "opetanych". Teraz miedzy filarami bramy pojawil sie transporter. Za kierownica siedzial jeden z "opetanych", lecz towarzyszyl mu kolderski agent. Simon poczul, ze wszedzie dookola nich powietrze przesycone bylo nienawiscia. -Oni nienawidza... - szepnela Jaelithe. - Jak oni nienawidza! -Nienawidza! - powtorzyla, przedrzezniajac ja, Aldis. - Ale czekaja. Nauczyli sie czekac, bo tylko to utrzymywalo ich przy zyciu. Kolumna pieszych zolnierzy byla juz daleko w kotlinie. Z nicosci wypelzl drugi transporter. Mial wieksza, przezroczysta kabine. Siedzialo w niej dwoch prawdziwych Kolderczykow; jeden mial na glowie metalowy kask. Nienawisc wokol nich przybierala na sile. Simon oczekiwal, iz ujawni sie w postaci ciemnej mgly. Lecz przyczajone zywe szkielety oczekiwaly. Przez brame przeszla nastepna, mniejsza partia "opetanych" - robotnicy. A potem - juz nic. -Teraz! Nagle Simon uslyszal podobny do dalekiego gromu odglos, pelen zwierzecej nienawisci, przekraczajacej granice ludzkiej inteligencji czy zrozumienia. Hamowana przez dlugi czas wscieklosc obroncow bramy wyladowala sie w gwaltownym ataku. "Opetani" dygotali, szamotali sie, padali na ziemie. Kotlina byla zbyt waska, aby pojazdy mogly zawrocic. Transporter, ktorym jechali kolderscy oficerowie, zaczal sie cofac, miazdzac gasienicami tylne szeregi "opetanych". Pozniej kierowca zadrzal i zniknal z pola widzenia. Transporter cofal sie dalej. Wreszcie najechal na kupe gruzu i powoli przechylil sie na bok, tylko gasienice poruszaly sie jeszcze, daremnie usilujac przywrocic mu pionowa pozycje. Kolderczyk w metalowym kasku nie poruszyl sie, nie otworzyl oczu. To on musial kierowac pojazdem i jednoczesnie chronic siebie i towarzysza: wsrod ogolnej rzezi tylko ci dwaj pozostali nietknieci. Drugi oficer uwaznie obserwowal droge, lecz twarz mial nieruchoma. -Maja juz to, czego chca - zachichotala Aldis. - Schwytali jednego z panow, ktory ma klucz od bramy. Na widok oficera w metalowym kasku napastnicy porzucili ostroznosc i wyszli z ukrycia. Otoczyli pojazd, usilujac dostac sie do kabiny. Tylko nieliczni byli uzbrojeni. Nagle rozlegly sie przerazliwe piski i polowa atakujacych upadla. Ich ciala poczernialy, konczyny drgaly spazmatycznie. Na ich miejsce przyszli inni, jednak trzymali sie z dala od maszyny. Wreszcie kilku zblizylo sie do transportera. Niesli dlugi lancuch. Trzykrotnie owineli nim kabine. Potem wzdluz lancucha przebiegl jaskrawy plomien. Kiedy rozwineli lancuch, przezroczysta kabina juz nie istniala. Rzucili sie na pasazerow. Jaelithe zamknela oczy. Widziala zdobyte miasta i tortury, jakim w Karstenie poddawano ludzi ze Starej Rasy. Ale na to nie mogla patrzec. -Tylko jeden - paplala Aldis - musi ujsc calo, bo ma klucz - oni musza miec klucz! Kolderczyk w metalowym kasku zwisal bezwladnie w rekach napastnikow. Nadal mial zamkniete oczy. Obroncy ostatniej placowki gromadzili sie w wawozie za jencem i jego straza jak groteskowa armia demonow. Niektorzy uzbrojeni byli w kolderskie karabiny, pozostali w odebrana "opetanym" bron. Nienawisc az buchala od nich. Potem trzymajac na przedzie kolumny cialo Kolderczyka, pomaszerowali w zwartym szyku ku bramie. Simon drgnal, kiedy pierwszy kosciotrup stanal miedzy kolumnami i zniknal. Najpierw Kolderczycy, teraz te stwory... Jakie jeszcze nieszczescia spadna na swiat, ktory uznala za wlasny? -Tak! Tak! - zawolala Jaelithe. - Najpierw byl wiatr, potem traba powietrzna, a teraz musimy stawic czolo nawalnicy! OBLEZENIE BAZY W kotlinie pozostaly tylko trupy. Ponura armia szkieletow przeszla przez brame. Ilu ich bylo? Piecdziesieciu, stu? Wedlug Simona nie wiecej niz stu. Jaka szkode mogl wyrzadzic poteznie obwarowanej bazie tak nieliczny oddzial? Przeciez tym razem nie chodzilo o urzadzenie zasadzki.W kazdym razie Kolderczycy przez jakis czas beda zbyt zajeci, aby pamietac o uciekinierach. Powinni juz powrocic. -Wracamy - powiedzial. Aldis zachichotala. Odpelzla ukradkiem i dotarla juz do krawedzi wawozu. Patrzyla na nich przez ramie, usmiechajac sie chytrze. Przypominala teraz zupelnie tamte szkielety. Zniknely resztki jej dawnej urody. -W jaki sposob wrocicie? - zawolala. - Jak przejdziecie bez klucza przez drzwi, ktorych nie mozecie wywazyc, potezny czarowniku i wielka czarownico? Biegla szybko, zygzakami, w glab pustyni. -Za nia! - Jaelithe poderwala sie. - Czy nie rozumiesz? Ten talizman jest kluczem - dla niej - i dla nas! A jesli miala racje... Simon rzucil sie w pogon za Aldis. Kolderski karabin, choc bardzo lekki, przeszkadzal, kiedy razem z Jaelithe przedzierali sie przez geste krzaki. Nie porzucil go jednak. Ruiny, pokryte gesta zaslona roslinnosci, zajmowaly duza przestrzen. Kiedys musialo to byc jesli nie miasto, to pokazna twierdza lub duza osada. Wsrod zrujnowanych scian istnialo mnostwo miejsc, w ktorych mozna bylo sie ukryc. Kiedy wybiegli na otwarta przestrzen, Simon zatrzymal ramieniem Jaelithe. -Dokad? - zapytal z naciskiem i dostrzegl w jej oczach zrozumienie. - Przeciez ona moze byc na odleglosc ramienia lub bardzo daleko - ale gdzie? - Uzmyslowil jej beznadziejnosc poscigu. W tych ruinach mozna nieskonczenie dlugo ukrywac sie i szukac. Jaelithe zakryla rekami oczy. Przez chwile stala bez ruchu. Potem obrocila sie w druga strone i opuscila rece wskazujac kierunek. -Jest tam! - powiedziala. -Skad...? - zaczal Simon i urwal. -Skad wiem? Dzieki temu, czego nie ma - kolderskiej pustce. Przeciez ona nosi kolderski talizman. Nie byl to zbyt pewny trop, poniewaz na tym terenie mogly znajdowac sie inne slady Kolderczykow. Ale Simon skinal glowa. Teraz Jaelithe prowadzila. Szli waska sciezka w kierunku ruin, oddalajac sie od wawozu. Simon znaczyl droge wypalajac krzewy lub wydrapujac znaki na kamieniach. Zalowal czasu, jaki tracili na pogon za Aldis. Wyszli na szeroki, brukowany plac. Otaczajace go budynki byly w znacznie lepszym stanie niz te w poblizu wawozu. Przypominaly nieco sztywne, funkcjonalne struktury kolderskich fortec. Konstruktorom tych budowli obce bylo piekno i wdziek, tak jak rozumiano je zarowno w swiecie Simona, jak i w kraju Jaelithe. I w kazdej z nich Aldis mogla znalezc doskonala kryjowke. -Gdzie jest...? - zapytal Simon. Jaelithe oparla dlon na niskim murku otaczajacym plac. Dyszala ciezko, miala podkrazone ze zmeczenia oczy. W czasie burzy ugasili pragnienie, lecz od dluzszego czasu nic nie jedli. Simon watpil, aby nadal mogli isc z ta sama szybkoscia. A teraz Jaelithe powoli pokrecila glowa. -Nie... wiem. Zgubilam... slad... - powiedziala z trudem. Simon wzial ja w objecia. Jaelithe przytulila sie do niego, wdzieczna za okazana otuche i zrozumienie. -Sluchaj - zapytal cicho - czy potrafilabys spiewem wywabic ja z ukrycia jak tamte zywe szkielety? -Musimy! Musimy! - szepnela ochryple. Wyczul w jej glosie nute histerii. -I mozemy. Przypomnij sobie, jak bylo wtedy w Karsie, kiedy musielismy zmienic wyglad. Powiedzialas, ze pobierzesz ode mnie energie niezbedna do szybkiego przeprowadzenia tej ceremonii. Teraz postapisz tak samo: wezmiesz ode mnie tyle, ile bedziesz potrzebowala. Jaelithe obrocila sie w jego objeciach i ustawila twarza w kierunku ruin. Zacisnela mocno dlonie na rekach Simona i jeszcze raz zaczela spiewac tamta piesn-wezwanie. Simon poczul znow, jak wowczas w Karsie, ze cieply potok przeplywa z jego ramion i dloni do ciala Jaelithe. Tracil sily, lecz zmuszal sie, aby stac bez ruchu. Caly swiat zjednoczyl sie z monotonna piesnia. Simon nie widzial juz szarych kamieni upstrzonych platami roslinnosci, tylko srebrzysty blask, ktory byl jednoczesnie w nim i dookola niego. Zniknal czas, istniala tylko piesn i srebrna poswiata. Potem ucichl pulsujacy w jego zylach spiew i zobaczyl znow wymarle miasto. Dostrzegl jakis ruch wsrod ruin. ''Cos pelzlo w ich kierunku... Aldis! Nie probowala wstac, osunela sie na ziemie i znieruchomiala. Jaelithe puscila rece Simona. -Ona nie zyje... - powiedziala. Simon pospiesznie odwrocil bezwladne cialo. Bylo zalane krwia. Blada twarz pozostala nietknieta, lecz na piersi, tam gdzie Aldis nosila kolderski talizman, z otwartej rany plynela wciaz krew. Rana, a nad nia dziura w sukni w miejscu, gdzie zmarla nosila talizman. Jaelithe krzyknela. Simon uchwycil zacisnieta kurczowo dlon Aldis i z trudem rozwarl jej palce. Jesli ktos chcial odebrac Aldis kolderska odznake, nie zdolal tego uczynic. Aldis stracila w tej walce zycie, lecz nie to, co chciala zatrzymac. Wzial do reki talizman. -Chodzmy - powiedzial. Wstal szukajac wzrokiem w szczelinach okien i drzwi napastnika lub napastnikow, ktorych spotkala Aldis. Jaelithe pochylila sie i przykryla rabkiem podartej szaty wymizerowana twarz i rane na piersi Aldis. Potem zakreslila w powietrzu nad cialem jakis znak. Wracali do wawozu, jak mogli najszybciej. Simon bacznie obserwowal okolice, obawiajac sie napadu. Czy Aldis zginela, poniewaz miala talizman-klucz do bramy? Byl przekonany, ze tak sie stalo i obawial sie, ze ich moze spotkac ten sam los. Stosy cial "opetanych" jak przedtem lezaly na popekanej drodze. Nic nie wskazywalo na to, aby ktos tu byl w czasie ich nieobecnosci. Tylko cienie byly dluzsze, oznaka zblizajacej sie nocy. Zeszli na dno wawozu i staneli obok uszkodzonego transportera. Staly tam kolumny bramy, a nadciagajacy zmrok znaczyl ciemnymi smugami ich zielonkawa powierzchnie. Simon podniosl reke, w ktorej trzymal kolderski talizman, Jaelithe polozyla mu dlonie na ramionach. Podeszli do bramy. Czy talizman umozliwi im powrot? Kiedy po raz pierwszy przeszli przez brame, bylo ich troje. Armia szkieletow potrzebowala do tego kolderskiego oficera... Simon szedl do przodu. Nie wiedzial, czego ma sie spodziewac, ale nie zdziwilo go to, ze talizman w jego rekach poczal sie robic coraz chlodniejszy - przypominalo to kolderska bariere uniemozliwiajaca lacznosc telepatyczna. Jednak w zylach Aldis nie plynela krew Kolderczykow, a talizman byl jej posluszny. Jeszcze jeden krok i oboje staneli miedzy kolumnami. Znow przezyli wstrzasajaca do glebi podroz przez ciemna otchlan, wroga ludziom. Potem Simon zachwial sie na nogach i osunal na kolana. Jaelithe uklekla obok niego. Slonce juz zachodzilo, lecz bylo jeszcze na tyle jasno, ze dobrze widzieli okolice. Niedawno toczyla sie tu jakas bitwa, odmienna niz te, ktore obserwowali po drugiej stronie bramy. Dlugie, ciemne pasma spalenizny krzyzowaly sie na rowninie miedzy brama a skalami. Tu i owdzie lezaly nieruchome ksztalty... Simon podniosl sie z trudem i pomogl wstac Jaelithe. Dookola nie widzieli nikogo - tylko nieruchome ciala. Moze to, co zamierzal uczynic, bylo bledem, ale jedynie w ten sposob mogl na przyszlosc uwolnic ten swiat od Kolderczykow i od wszystkiego, co ze soba sprowadzili. Podniosl karabin, wycelowal w podstawe jednej z kolumn i nacisnal guzik. Przez chwile myslal, ze wyczerpal sie ladunek nieznanej energii lub ze nie miala wplywu na brame miedzy swiatami. Potem zobaczyl w polmroku migotliwe swiatlo pelznace w gore kolumny, przez poprzeczke, potem w dol drugiej kolumny. Migotanie zamienilo sie w tryskajace na wszystkie strony iskry. Simon krzyknal i upuscil bron. Jego reka... jego reka! Kolderski talizman poparzyl i osmalil mu dlon. Potoczyl sie miedzy rozpadajace sie w nicosc kolumny i buchnal zielonym plomieniem. Brama przestala istniec. Zataczajac sie doszli do kolderskiego obozu. Nadal staly tam transportery, a obok nich to, czego zadne z nich nie chcialo ogladac. Dziekowali losowi, iz bylo do polowy ukryte w cieniu plaskiego wzgorza. Simon podszedl chwiejnym krokiem do jednego z transporterow i polozyl sie na ziemi, przyciskajac do piersi reke, jak niegdys Aldis przyciskala kolderski talizman. Bol zdawal sie wypelniac caly swiat, nie istnialo nic oprocz bolu, ktoremu towarzyszylo coraz wieksze oslabienie. Macilo mu sie w glowie, nie mogl skupic mysli. Stracil przytomnosc. Kiedy sie ocknal, bol nie byl juz tak dotkliwy albo on juz do niego przywykl, ktos wlewal mu do ust wode, potem wlozyl miedzy wargi cos twardego. Jakis glos naklanial go do jedzenia. Jak dlugo przebywal w otchlani bolu? Nie wiedzial. Teraz poczul sie lepiej. Otworzyl oczy. Bylo juz ciemno i chlodno. Glowe opieral na kolanach Jaelithe. Usilowala go obudzic. Po chwili rozroznil slowa: - ...nadchodza. Nie mozemy tu pozostac... Jak dobrze bylo tak lezec, kiedy niewyslowione meczarnie zamienily sie w tepy bol. Sprobowal poruszyc palcami i spostrzegl, ze zraniona reke owinieto bandazem. "Jakie to szczescie - pomyslal sennie - ze to lewa reka". -Simonie, prosze cie! - Jaelithe juz nie prosila, raczej rozkazywala. Zaczela delikatnie potrzasac jego glowa, potem sprobowala ja uniesc. Zaprotestowal. -Musimy isc! - Jaelithe pochylila sie nizej. - Prosze, Simonie - ktos sie zbliza! Simon w jednej chwili przypomnial sobie wszystko. Lezal teraz w atramentowoczarnej strefie cienia, plaskie wzgorze odcielo dostep promieniom slonecznym. Nie kwestionowal przestrogi Jaelithe. Usiadl, a potem wstal, opierajac sie o bok transportera. Przez chwile ludzil sie nadzieja, ze moglby sie nim posluzyc, ale zdal sobie sprawe, ze nie zdola go uruchomic. Poczul sie lepiej. Poszedl razem z Jaelithe, potykajac sie o koleiny wyzlobione przez kolderskie pojazdy. -Kto nadchodzi? - zapytal. - Kolderczycy? -Mysle, ze nie... - odparla cicho. -Moze wiec tamte stwory? -Mozliwe. Nic nie czujesz? Jesli cos krylo sie w nocy, Simon nic nie wyczul i powiedzial o tym Jaelithe. Potem po raz pierwszy od wielu godzin pomyslal o towarzyszach, ktorych pozostawili wsrod skal. Co z Loyse, z Sulkarczykami? -Usilowalam porozumiec sie z nimi - odpowiedziala Jaelithe. - Ale teraz, Simonie, dzialaja tu nowe, nie znane mi sily. Nie moglam pokonac kolderskiej bariery, a potem - nagle zniknela! Tylko po to, aby natychmiast pojawic sie w innym miejscu. Wydaje mi sie, ze Kolderczycy tocza walke na smierc i zycie, gdyz uzywaja wszelakiej broni, i materialnej, i innej, nie znanej nam. Tamte stwory, ktore przeszly przez brame, nadal zyja i walcza. Jesli nie chcemy zostac wplatani w te walke, musimy trzymac sie od nich z daleka. Bo Kolderczycy walcza ze swymi rodakami lub z tymi, od ktorych pochodza. Nasz swiat nigdy dotad nie widzial takiej wojny. Simon powoli odzyskiwal sily. Jaelithe obeszla caly kolderski oboz w poszukiwaniu zywnosci i wody. Opowiedziala mu o tym spokojnie. Simon razem z nia przezywal na nowo wszystkie okropnosci, jakie tam zobaczyla. Objal ja i przyciagnal do siebie. Szli dalej spleceni ramionami, szczesliwi, ze znow sa razem. Okrazali plaskie wzgorze, aby dotrzec do miejsca, gdzie zostawili Loyse i Sulkarczykow. Nagle uslyszeli odglos spadajacego kamienia, Simon blyskawicznie zaslonil soba Jaelithe. Porzucil kolderski karabin przy bramie, lecz nadal mial noz, ktory mu dala Jaelithe. Teraz chwycil go zdrowa reka i nasluchiwal. -Sul! - dobiegl z ciemnosci cichy szept. -Sul! - odpowiedzial glosniej Simon. Spadlo jeszcze kilka kamieni i ze skaly skoczyl zrecznie jeden z sulkarskich marynarzy. -Jestem Sigrod - ulatwil im rozpoznanie. - Widzielismy, jak pojawiliscie sie tam z nicosci, panie. Ale wsrod pagorkow grasowaly demony, zabijajac wszystko co zywe. Dlatego nie osmielilismy sie dolaczyc do was. Ynglin ukryl pania Loyse w bezpiecznym miejscu, a ja przybylem, aby was tam zaprowadzic. -Co sie tu dzialo? - zapytal Simon. -Zapytaj raczej, co sie nie dzialo, panie! - Rozesmial sie Sigrod. - Kolderczycy przeszli przez brame i znikneli jakby za sprawa czarow. Potem... to przypominalo poczatek Nocy Demonow. Z bramy wymaszerowali inni, podobni do armii trupow powstalych z grobu, aby walczyc o sprawe rownie martwa jak oni. Podeszli do obozu Kolderczykow i - przysiegam na Fale Asperu, ze to prawda! - patrzyli na czlowieka, a ten usychal i umieral, jakby nagle go zamrozilo lub stanal w plomieniach. To czary, pani, ale nigdy nie widzialem takich w Estcarpie. -Zdobyli oboz bez trudu, jakby tubylcom zbraklo sil do uniesienia miecza czy wystrzelenia strzaly. Pozniej od strony bazy pojawilo sie to samo smiercionosne swiatlo, jak wtedy, gdysmy opuszczali brzeg morza, i zniszczylo wiele demonow, jeszcze raz oddajac ich ziemi. Ci, ktorzy ocaleli, zabrali ze soba jednego Kolderczyka i udali sie w kierunku morza. Od tego czasu dzialy sie tam dziwne rzeczy. Ale z wierzcholka wzgorza zobaczylem cos na morzu. Pani, w Estcarpie posluchano twego wezwania - na horyzoncie widac zagle! Simon znow przeistoczyl sie we frontowego oficera. -Co bedzie, jesli flota dostanie sie w zasieg dzialania promieni smierci? - zapytal z niepokojem. Myslal - "Trzeba ich ostrzec, ale jak? Czy Kolderczycy, teraz kiedy byli oblegani we wlasnej bazie, oslabia jej systemy obronne i uzyja palacych promieni przeciw nowym wrogom? Co z armia zywych szkieletow? Czy bedzie im obojetne, na kogo zapoluja: na Kolderczykow czy na nowego przeciwnika?" Musial lepiej zorientowac sie w sytuacji. Dotarli do jaskini, w ktorej ukrywali sie Ynglin i Loyse. Zaczeli sie naradzac, co powinni robic dalej. -Znam droge, ktora mozna bez wiekszego trudu dojsc na brzeg morza - zameldowal Ynglin. - Jesli chodzi o mnie, zawsze czuje sie bezpieczniej w poblizu wody. Ta okolica zbyt dobrze nadaje sie do urzadzania polowan dajacych rowne szanse scigajacym i sciganym. Przez jakis czas nie pojawi sie tamto palace swiatlo. A w okolicy widzielismy tylko kilka kosciotrupow. Kraza dookola ukradkiem, jakby weszac trop i wcale nie zachowuja sie jak pokonani zolnierze uciekajacy przed silniejszym wrogiem. -Prawdopodobnie oblegaja baze Kolderczykow - rozwazal Simon. - Jesli pojdziemy w strone morza, mozemy sie na nich natknac. - Usilowal skupic mysli. - Co sie tyczy floty - Sulkarczycy nie byli glupcami. Nie rusza bezmyslnie do ataku na baze, gdyz znaja zbyt dobrze Kolderczykow i pulapki, ktore moga zastac. Nadarzala sie teraz wyjatkowo dogodna okazja - pod warunkiem, ze zostanie dobrze wykorzystana - aby zlikwidowac kolderska plage raz na zawsze. Kolderczycy nie mogli szybko zbudowac nowej bramy. Mieli odcieta droge odwrotu i byli oblegam przez istoty z ich wlasnej przeszlosci... Simon nie mogl jednak ukladac planow tylko na podstawie domyslow, musial obejrzec brzeg morza i twierdze. -Zwiadowca... - zaczal. Jaelithe przerwala mu: - Musimy pojsc wszyscy na brzeg morza. Czy byl to jej - czy jego pomysl? W kazdym razie, jesli dotra na brzeg morza, zyskaja szanse nie tylko na nawiazanie lacznosci z flota, lecz takze na przeprowadzenie zwiadu wokol kolderskiej bazy. Simon zgodzil sie ze zdaniem Jaelithe. Wyruszyli odkrytym przez sulkarskich marynarzy szlakiem. W ciemnosciach nierowny teren stawal sie bardzo niebezpieczny, wiec szli jak mogli najszybciej. Sulkarczycy przetrzasneli dokladnie kolderski oboz w poszukiwaniu zywnosci i wody: Simon i Jaelithe mogli zaspokoic glod i pragnienie. Podczas krotkich postojow Simon wspinal sie na wyzsze skaly, usilujac dojrzec flote. Po dwukrotnej porazce wyrazil na glos swoje zaniepokojenie. Sigrod parsknal smiechem. -Z pewnoscia plyna wzdluz brzegu. To stary sposob, bardzo przydatny na wojnie. Flota podzielila sie na dwie czesci i kazda z nich poplynela w przeciwnym kierunku. Jedna czesc bedzie prowadzila rekonesans na polnocy, druga na poludniu, szukajac dogodnego miejsca do zejscia na lad. Simon rozpromienil sie. Nie wiedzial wlasciwie nic o prowadzeniu wojny na morzu, a jego znajomosc sulkarskich metod walki sprowadzala sie do taktyki walki na brzegu morza. Uzyskana teraz wiadomosc okazala sie bardzo przydatna. Jezeli zdolaja skontaktowac sie z czescia floty plynaca na polnoc lub poludnie... Zaczal dokladniej wypytywac marynarzy. Mieli niewielkie szanse na porozumienie sie z plynaca na polnoc eskadra, lecz druga czesc floty plynela w kierunku miejsca, w ktorym teraz sie znajdowali. Stwarzalo to doskonala okazje do nadania z brzegu sygnalow. Ynglin sam podjal sie tego zadania. Simon odszedl - kierujac sie w strone bazy Kolderczykow. ZWYCIESTWO -Nie zdolasz wyprzec ich z twierdzy tylko z pomoca floty, panie. Takie mury nie moga zniknac na zyczenie. - Sigrod lezal obok Simona na wierzcholku skaly obserwujac baze.Dostrzegli w dole jakis ruch. Armia szkieletow gromadzila sie wokol niedostepnej twierdzy, czekajac. Simon pomyslal, ze w tej walce przewaga jest po stronie oblezonych Kolderczykow. Napastnicy nie mieli zadnych zapasow zywnosci, a twierdze otaczala martwa pustynia. Moze wierzyli, ze beda mogli wycofac sie przez brame? Ile uplynie czasu, zanim zorientuja sie, ze ta droga odwrotu juz nie istnieje? Simonowi utkwily w pamieci slowa Sulkarczyka: "znikajace na zyczenie mury..." Po tej stronie morza widzial tylko czterech prawdziwych Kolderczykow: dwoch w samej bazie i dwoch w transporterze w wymarlym swiecie. Tamci juz nie zyli. A oficer w metalowym kasku, z ktorym stoczyl pojedynek na brzegu morza? Jesli nadal zyl, mogl okazac sie bardzo przydatny... Tylko czy zdola do niego dotrzec i na ile taka proba powiedzie sie... Dal znak Sigrodowi, ze wracaja do miejsca, gdzie zostawili Loyse i Jaelithe. Nie przedstawil im jeszcze zadnego konkretnego planu, tylko rozmyslal glosno. -Ci w kaskach, czy oni kontroluja wszystko? - zapytal Sigrod. -W kazdym razie wydaja rozkazy i kontroluja wiekszosc mechanizmow - tego jestem zupelnie pewny. Te zywe szkielety zabraly jednego ze soba i uzyly go do otwarcia bramy - odparl Simon. -Ale nie zabrali go ze soba do bazy - zauwazyla Jaelithe. - W takim wypadku nie staliby teraz bezczynnie pod murami. -Mogl zostac zabity podczas ataku na oboz - zasugerowala Loyse. -Jesli chodzi o tego drugiego Kolderczyka, z ktorym juz walczyles - pytala dalej Jaelithe - czy uwazasz, ze bedziesz mogl podporzadkowac go swojej woli? -My bedziemy mogli - poprawil ja Simon. -Zeby otworzyc brame dla tamtych demonow? - zaoponowal Sigrod. - Przeciez jesli dostana sie do srodka, baza nadal pozostanie dla nas niedostepna. A oni byli kiedys Kolderczykami, czyz nie tak, panie? W ten sposob tylko zamienilibysmy jedna grupe Kolderczykow na druga. -Tak, masz racje - przyznal Simon. - Musimy miec nadzieje, ze Ynglin zdola sprowadzic posilki. Mozemy tylko czekac. Simon doszedl do wniosku, ze wiekszosc operacji w wojnie z Kolderczykami w znacznej mierze opierala sie na oczekiwaniu. Czekanie to najtrudniejszy obowiazek zolnierza. Wojna obfitowala w akcje typu "pospiesz sie i czekaj". Przewrocil sie na plecy i wpatrywal w zachmurzone nocne niebo. -Ja pierwszy stane na strazy, panie - Sigrod skierowal sie w strone szczytu skaly. Simon mruknal potakujaco. Zastanawial sie, jak rozwiazac problem zdobycia bazy. Irytowalo go to, ze od czasu gdy wyjechal z Poludniowej Stanicy, tak wiele zalezalo od zwyklego przypadku. Zaczal myslec o innych sprawach. Czy mozna bylo zeslac na kogos szczescie lub nieszczescie? Zeslac na wroga zly los tak jak wycelowac w niego strzale? Czy stare opowiesci z jego swiata mowily prawde? Jaelithe polozyla mu dlon na czole, odgarnela mokre od potu wlosy. -Simonie. - Zawsze potrafila wymowic jego imie jak nute piesni, ktora znali tylko oni oboje. Powiedziala: "Simonie". Nic wiecej, tylko jego imie. Ujal zdrowa reka jej dlon, przytulil do policzka, potem przycisnal do warg. Nie potrzebowal wcale slow. Nigdy nie mowili o laczacym ich uczuciu. Simon uwazal, ze wlasnie dlatego ich milosc jest silniejsza, glebsza, gdyz nie dala wyrazic sie slowami. A teraz zniknela ostatecznie dzielaca ich bariera. Wiedzial, ze Jaelithe musiala niekiedy schronic sie w strefe milczenia. Gleboko ukryte zakatki milczenia stanowily jej integralna czesc i musial je zaakceptowac. Nikt nie moze w pelni absorbowac mysli i uczuc drugiej osoby. Czesc jego osobowosci tez pozostanie niedostepna dla niej. Totez bez wahania powinien wziac to, co mogla mu dac, i w zamian oddac dobrowolnie, bez zazdrosci, wszystko, co sam mial. Wlasnie na tym polegal ich zwiazek. -Odpocznij - powiedziala. Znow polozyla mu dlon na czole. Simon wiedzial, ze krok po kroku towarzyszyla mu w tej rozmowie bez slow. Zamknal oczy i zasnal. Przez noc nic sie nie zmienilo. Baza Kolderu odcieta od swiata, jak niegdys twierdza w Yle, trwala wsrod skalnej pustyni. Ze wzgorza widzieli otaczajace ja oddzialy przybyszow spoza bramy. -Nie uzyli ponownie ognistego bicza - zauwazyl Sigrod. -Moze nie odwazyli sie uzyc go tak blisko ich bazy - odparl Simon. -Albo jego moc sie wyczerpala. -Nie mozemy na to liczyc - podkreslil Simon. -Utracili duza liczbe "opetanych". Moze zbyt wielu, aby zaryzykowac wypad. Jak sadzisz, ile czasu tamci beda tu tak siedzieli? Simon wzruszyl ramionami. Czyz mozna bylo oceniac Kolderczykow wedlug znanych mu kryteriow? Mogli rownie dobrze obchodzic sie dlugo bez jedzenia i picia, siedziec uparcie pod murami wroga dniami, moze tygodniami... -Simonie? - Jaelithe odwrocila sie; jej oczy zablysly, twarz sie ozywila. -Odebralam wiadomosc, Simonie! Nasi sa juz blisko! Spojrzal na morze, ale nie dostrzegl zagli ani w zatoce, ani na horyzoncie. Zsunal sie do kotliny ponizej punktu obserwacyjnego. Jaelithe patrzyla na poludnie. Loyse spojrzala na nia z nadzieja w oczach. -Sigrod! - zawolal. -Slucham, panie. -Udaj sie na poludnie, wyjdz naprzeciw naszym ludziom. Kaz im zatoczyc kolo i podejsc do naszego stanowiska od tylu, o, tak... - Simon za pomoca gestow wyjasnil sens rozkazu. -Tak jest! - Sulkarczyk zniknal wsrod skal. Loyse pociagnela Jaelithe za rekaw. - A Koris? - zapytala cicho. Jaelithe usmiechnela sie lekko. -Tego nie moge ci powiedziec, siostrzyczko. Koris bedzie walczyl dla ciebie jak dotychczas. Ale nie wiem, czy wlasnie tutaj. Znowu musieli czekac. Napili sie wody z pojemnika zabranego z kolderskiego obozu, posilili kilkoma garsciami szarego pylu i czekali. Na niebie gromadzily sie chmury i gorace promienie slonca nie docieraly do kotliny, w ktorej sie schronili. Przed poludniem calkowicie zaslonily niebo. Simon udal sie na posterunek obserwacyjny na szczycie skaly. W dole nic sie nie zmienilo. Oblegajacy czekali w ukryciu przed kolderska twierdza z nad- lub nieludzka cierpliwoscia. Wkrotce po poludniu Sigrod przyprowadzil zolnierzy. Wiekszosc stanowili Sulkarczycy, zaprawieni do walki na brzegu morza, ale byli tam takze sokolnicy i doborowi zolnierze z oddzialow strazy granicznej. -Panie! - Ingvald zasalutowal, unoszac do gory miecz. Rozejrzal sie po okolicy i powiedzial: - Ten teren bedzie sprzyjal naszej walce. -Miejmy nadzieje, ze tak bedzie - odparl Simon. Otworzyli narade wojenna. Czterech sulkarskich kapitanow z najlepszymi zolnierzami, oddzial straznikow granicznych i sokolnicy, ktorzy choc oddaleni od ojczystych gor, czuli sie jak u siebie w tej gorzystej krainie. -Czy mozna to wykonac? - zapytal kapitan Stymir nie zywiac jednak powazniejszych watpliwosci. Sulkarczycy bardzo dobrze znali potege czarownic z Estcarpu. Tylko sokolnicy nie ufali magii, gdyz byli sie kobiet i unikali ich, trzymali sie wiec z daleka od tego rodzaju broni. -Mozemy tylko sprobowac - powiedzial Simon. Spojrzal na Jaelithe: nieznacznie skinela glowa. Sposrod tylnych szeregow zolnierzy podeszla do przodu Strazniczka, ktora dopiero teraz dolaczyla do trzonu armii. Jak wszyscy dookola miala na sobie helm i kolczuge, lecz na niej nosila szary plaszcz Estcarpu i klejnot czarownicy. Zmierzyla wzrokiem Simona i Jaelithe. -Uwazasz, ze mozecie to zrobic? - zapytala drwiaco. -Mozemy! - odparla z naciskiem Jaelithe. - Czyz nie dokonalysmy wiekszych czynow w przeszlosci, siostro? Czarownica zmarszczyla brwi. Wyraznie nie spodobaly sie jej slowa Jaelithe o pokrewienstwie i rownosci. Simon pomyslal, ze Strazniczka postanowila jednak zaczekac - na ich porazke. Postawa czarownicy obudzila w nim taki sam sprzeciw, jaki dzwieczal w slowach Jaelithe. I to wlasnie dodalo mu sil. Przywolal w pamieci obraz pokoju, w ktorym siedzieli dwaj Kolderczycy. Potem zawezil obraz do postaci oficera w metalowym kasku. Skupil w jedno ostrze wole i skierowal ja w strone bazy. Szukal przez chwile - i znalazl! Kolderczyk zyl, lecz utracil zupelnie dawna osobowosc. Byl pusta skorupa, ktora Simon mogl wykorzystac dla wlasnych celow. Wtargnal do umyslu Kolderczyka. Wspierala go olbrzymia, rosnaca wciaz sila - Jaelithe! Nie widzial juz skal, szeregow zolnierzy, szyderczego usmiechu na twarzy czarownicy, nawet Jaelithe - postrzegal ja tylko jako strumien energii, ktory byl zarazem czescia jego wlasnej mocy. Wspolnie wypelnili pusty umysl Kolderczyka, podporzadkowujac go swojej woli, tak jak on sam i jego rodacy kontrolowali niewolnikow z Gormu, Karstenu, Sulkaru, ze wszystkich narodow, nad ktorymi chcieli panowac. Podyktowane rozkazy byly na poczatku bardzo proste: - Otworz to, co zamkniete. Doprowadz do kleski. Posluchal ich, poniewaz nie byl juz Kolderczykiem, lecz "opetanym". Simon uchwycil niejasne przeblyski - korytarzy, pokoi - raz jakis mezczyzna chcial sie przeciwstawic i umarl. Wszystkie rozkazy zostaly wykonane. Wreszcie ostatni obraz: pulpit kontrolny z licznymi swiatelkami i tarczami przyrzadow. Rece Kolderczyka wcisnely guziki, przesunely dzwignie. Systemy obronne bazy przestaly na chwile dzialac... zamarly. A potem - glebokie ciemnosci i nicosc. Simon pospiesznie cofnal sie od tej pustki, czujac, jak paralizuje go strach. Byl na otwartej przestrzeni pod zachmurzonym niebem. Trzymal za reke Jaelithe. Patrzyli sobie w oczy, na rowni przerazeni spotkaniem z niebytem. -On nie zyje - powiedziala czarownica. Na jej twarzy Simon dostrzegl ten sam strach. Podniosla do gory dlon, gratulujac im udanej akcji. -W pelni zrealizowaliscie wasze zamiary. Simon z trudem poruszyl wargami: -Czy to wystarczy? -Sul! - uslyszeli od strony punktu obserwacyjnego. - Tamte demony ruszyly! I rzeczywiscie. W scianie twierdzy ziala olbrzymia wyrwa. W zupelnej ciszy zalaly ja przybyle z innego swiata szkielety. Polowa z nich przeszla, kiedy opadla ostatnia oslona, miazdzac dwoch napastnikow. Pozostali skierowali karabiny na jej dolna czesc. Nie mogla sie zamknac, gdyz zatarasowaly ja trupy. Brama zadrzala i rozpadla sie. Pozostali wdarli sie do wnetrza. -Na dol i do srodka! - Jeden z sulkarskich kapitanow zakrecil nad glowa mieczem. Odpowiedzial mu donosny okrzyk marynarzy: - Sul! Sul! Fala zolnierzy Estcarpu splynela w dol. Zdobycie bazy Kolderczykow nie przyszlo latwo. Zreszta bylo to raczej polowanie niz walka. Dziwna bron zabijala w waskich korytarzach zarowno ludzi, jak i zywe szkielety, kiedy walczyli przechodzac z pokoju do pokoju. Potem nieznana bron przestala dzialac - jakby serce Kolderu zamarlo na chwile. Stanelo na zawsze, gdy Simon ze straznikami granicznymi i oddzialem sokolnikow przebil sie do sali z duzym pulpitem kontrolnym. Zginelo tam szesciu Kolderczykow w metalowych kaskach, a wraz z ich smiercia zgasly swiatla pulpitu. Wtedy rozgorzala druga bitwa, bo zywe szkielety zwrocily sie przeciwko silom Estcarpu. Zolnierze usychali i umierali, ale miecze i strzaly zabijaly rowniez. Dookola bazy rozszalala sie gwaltowna burza, lecz we wnetrzu twierdzy ucichla inna, krwawa nawalnica. Zolnierze zmeczeni, wstrzasnieci rzezia, oszolomieni strata przyjaciol czy krewnych, zdziwieni, ze mieczami, strzalami i toporami strzaskali serce Kolderu, jeden po drugim gromadzili sie w glownej sali. -Kolder nie zyje! - Stymir podrzucil do gory topor, zlapal go za trzonek i zatoczyl krag nad glowa. Pozostali zaczeli strzelac na wiwat, gdy wreszcie zrozumieli, czego dokonali tego dnia - mimo dotkliwych strat. -Kolder nie zyje! - powtorzyla Jaelithe. (Jaelithe, Loyse i Strazniczka weszly do bazy razem z tylna straza sil Estcarpu.) - Ale nadal zyje zlo, ktore zasial. A ktos inny moze probowac uzyc tego. - Wskazala na pulpit kontrolny. -Do tego nie dojdzie! - Czarownica zdjela z szyi klejnot i trzymala go na wysokosci oczu naprzeciw pulpitu. - Tak nie bedzie, siostro. Dopilnujemy, aby to sie nie stalo! Jaelithe zarumienila sie. Stanela obok Strazniczki. Obie zaczely wpatrywac sie w klejnot. Sciany pomieszczenia stopniowo gasly, wiec panowal w nim polmrok, chociaz, gdy wtargneli tam pierwszy raz, bylo rzesiscie oswietlone. Wtem z pulpitu kontrolnego trysnal w gore snop iskier. Ostre odglosy wybuchow przerwaly cisze. Iskry przebiegly po powierzchni pulpitu, powodujac mniejsze eksplozje. Kleby dymu i zapach palacej sie izolacji wypelnily sale. Tu i owdzie obudowa aparatow sie stopila. Jaelithe i Strazniczka na zawsze unieruchomily kolderskie mechanizmy, moze nie tylko tutaj, lecz i za morzem, tam gdzie Kolderczycy zastawili pulapke. Simon powiedzial tak pozniej, kiedy razem z sulkarskimi kapitanami i Ingyaldem czekal na ostatnie meldunki od zolnierzy przeszukujacych pomieszczenia bazy, aby upewnic sie, ze zaden z wrogow nie pozostal przy zyciu. -Pulapka pozostala - powiedziala czarownica. Siedziala nieco z boku. Po olbrzymim wysilku twarz jej sciagnela sie i zszarzala. - Kolderczycy mieli pod reka gotowy material - nienawisc, chciwosc, zazdrosc. Zebrali to razem i utkali siec, w ktora chcieli nas schwytac. W Karstenie panuje teraz chaos. Sprzyja to naszej sprawie, poniewaz odwraca spojrzenia wielkich panow od polnocnej granicy. Ale anarchia w Karstenie nie bedzie trwala wiecznie. Simon skinal glowa: - W koncu znajdzie sie przywodca, ktory zjednoczy kraj i skupi uwage potencjalnych przeciwnikow na wojnie poza granicami Karstenu. Jaelithe i Strazniczka byly tego samego zdania. Podobnie myslal Ingvald. Sulkarczycy okazali niewielkie zainteresowanie cala sprawa. -A Alizon! - Loyse po raz pierwszy zabrala glos. - Jak przebiega wojna z Alizonczykami? -Seneszal spustoszyl ich kraj jak pozar szalejacy na wrzosowiskach. Zrobil wiecej, niz uwazalismy za mozliwe. Ale nie mozemy utrzymac palajacego nienawiscia do nas Alizonu, tak samo jak nie chcemy opanowac Karstenu. My z Estcarpu nie pragniemy zdobyczy terytorialnych. Chcemy tylko, aby pozostawiono nas w spokoju - teraz, kiedy nachodzi zmierzch naszej cywilizacji. Dobrze wiemy, ze jest to zmierzch, powoli przechodzacy w noc, po ktorej juz nie nadejdzie poranek. Ale tamci chcieliby przeksztalcic nasz zmierzch w noc plomieni, smierci i cierpien. Zaden mezczyzna czy kobieta nie umiera z wlasnej woli, wszyscy pragniemy zyc. Jesli wiec przed nami jest noc wojny - Strazniczka uniosla dlon do gory, a potem opuscila ja - bedziemy walczyc do konca. -Przeciez wcale nie musi tak byc! - Simon nie mogl pogodzic sie z taka przepowiednia. Czarownica spojrzala na niego, na Jaelithe, Loyse, Ingvalda i Sulkarczykow. Potem usmiechnela sie. -Widze, ze wy wszyscy nie mozecie sie z tym pogodzic. No coz, Estcarp taki, jakim jest obecnie, na pewno odejdzie. Ale moze byc polem, na ktorym zasiejemy nowe, nieznane plony. Zyjemy w epoce wielkich przemian. Kolderczycy tylko je przyspieszyli. Bez ich ingerencji swiat pozostalby dluzej taki, jakiego go znacie. Moze zdolamy go utrzymac w nie zmienionej postaci jeszcze przez jakis czas. Ale moge powiedziec wam, towarzysze broni, ze dokonaliscie czynu, o ktorym za tysiac lat beda spiewac bardowie. W koncu sami nie rozpoznalibyscie siebie w postaciach herosow, jakimi staniecie sie w piesniach. Bedziemy odnosic zwyciestwa jedno po drugim i bedziemy z nich dumni. I nikt z nas nie bedzie wypatrywal ostatecznej kleski. -Ale teraz nadszedl kres Kolderu! - zawolal glosno Ingvald. -Tak, to koniec Kolderu - potwierdzil Simon. - A przed nami sa nowe bitwy, jak powiedziala Madra Pani, i zwyciestwa, ktore dopiero trzeba wywalczyc. Wyciagnal reke do Jaelithe i ich dlonie sie spotkaly. Nie byla to chwila na myslenie o zmierzchu czy nawet nocy nad Estcarpem, na myslenie o czymkolwiek oprocz niej. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/