Stanions Ron - Kompan
Szczegóły |
Tytuł |
Stanions Ron - Kompan |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Stanions Ron - Kompan PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Stanions Ron - Kompan PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Stanions Ron - Kompan - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ron Stanions
Companion - Kompan
Błyskawica czy co? Bacznie przyjrzał się niebu, hen daleko nad szczytami
pobliskich gór. Nie, to musiała być jego
wyobraĽnia. Kontynuował swój marsz, kierując się właśnie w góry, gdzie przesmyk
pomiędzy dwoma szczytami
pozwoli mu przejść na drugą stronę, do doliny gdzie będzie mógł spotkać się ze
swym plemieniem. Maszerował dalej,
jego miecz lekko obijał mu bok. Niedługo powinien zapaść zmrok, a on, jeżeli się
postara, powinien dojść przedtem do
podnóża gór. Wtedy znajdzie sobie schronienie przed wszystkimi tymi zwierzętami,
których można się w nocy
obawiać.
Był wojownikiem, świetnie wyszkolonym w sztuce walki, ale, w przeciwieństwie do
swego ludu, polował samotnie,
spędzając coraz więcej i więcej czasu od ziemi swych przodków. Znał ich zdanie
na ten temat i wiedział, że tylko
kwestią czasu jest uznanie go za wyrzutka, dlatego, że nigdy nie stosował się do
tradycji oraz studiował nauki i rzeczy,
które mogą zezłościć bogów. Aczkolwiek bogowie zdawali się nigdy go zawodzić,
gdyż pomagali mu, ilekroć wzywał
ich imiona. Wręcz zdawali się nagradzać go za jego niepoprawny styl życia.
Tam! Następny błysk! Tym razem nie mógł się mylić, coś działo się nad górami.
Czy może nawet poza nimi? Może w
jego wiosce? Zwiększył swoje tępo do lekkiego biegu. Góry były zaledwie godzinę
drogi przed nim, jeśli utrzyma
tempo, a wiedział, że lepiej jest oszczędzać siły, póki znajduje się na otwartej
przestrzeni. Utrzymywał więc spokojne
tempo, nie przemęczając się zbytnio. Poza tym pozostało mu jeszcze znaleĽć
miejsce do spania i ukrycia się przed
zwierzętami polującymi w nocy. I tak pozostanie mu co najmniej pół dnia drogi,
aby przejść na drugą stronę.
Przy wejściu do przesmyku góry zaczęły wzrastać stromo z obu stron, nie dając
łagodnego wejścia aby zejść z drogi
aby tam szukać schronienia na noc. Zbocza nie były aż tak niedostępne, aby nie
można się było na nie wspiąć, ale
wymagałoby to zbyt wiele wysiłku i czasu.
Wspinał się na strome skały z wprawą człowieka, który robi to na co dzień.
Wspinał się tak długo, aż znalazł się na
wysokości około dwudziestu metrów. Po kilkuminutowych poszukiwaniach znalazł
mały wykop który pasował idealnie
na nocną kryjówkę. Skała, która go zakrywała nie była może duża, ale na pewno
powstrzyma zwierzęta od wspinania
się do niego a nad nim wisiała skała o wiele większa, co zapobiegało
jakimkolwiek atakom z góry. Nie musiał się tutaj
obawiać bandytów, ponieważ ścieżka ta była wykorzystywana niezmiernie rzadko i
to prawie wyłącznie przez jego
ludzi.
Jego pozycja umożliwiała mu spoglądanie dokładnie w kierunku, z którego, jak mu
się wydawało, widział te
tajemnicze błyski. Nie pojawiły się jednak po zmroku. Dlatego też rozłożył się
spokojnie, zrobił sobie zimny posiłek,
gdyż nie chciał, aby światło przyciągnęło uwagę niechcianych gości. Poza tym
stwierdził, że droga w dół jest zbyt
daleka, aby pójść na poszukiwania drewna. Po posiłku spakował zapasy i uciął
sobie kilkugodzinna drzemkę tak, aby
wstać i wyruszyć jeszcze porządnie przed świtem.
Niewiele czasu upłynęło, kiedy to usłyszał zsuwające się kamienie niedaleko od
jego legowiska. Bardzo długo
wsłuchiwał się w odgłosy nocy, oczekując dĽwięków wydawanych przez poruszające
się zwierzę bądĽ człowieka, ale
wokół, jakby jemu na złość, panowała martwa cisza.
Początkowo pomyślał, że jest to może początek lawiny kamieni, ale pozbył się tej
myśli. Kilka obluzowanych kamieni
tu i tam, to wszystko. Ale... dziwne, wydaje się, że jest wokół zbyt cicho.
Czasami słyszał z daleka samotne piski
ptaków. Żaden dźwięk nie powstawał wokół niego. Pozostawał w bezruchu,
nasłuchując, wytężając swój wzrok aby
wypatrzyć coś w mroku.
Nagle, gdzieś ze szczytu góry, obsunęła się dość duża ilość kamieni,
bezpośrednio nad nim, zmuszając go do
wciśnięcia się głęboko w dziura z dala od potoku kamieni i kurzu który zsypał
się tuż przed nim. Kiedy wszystko się
uspokoiło, wziął swój sprzęt, przymocował miecz i resztę rzeczy do pleców
sprawdzając, czy wszystko jest dobrze
przymocowane, aby nie hałasować. Wtedy, ostrożnie, wysunął się ze swej kryjówki
i zaczął wspinać się wyżej, powoli,
cichaczem, wprost na Źródło poruszenia.
Wspinaczka była trudna i mozolna, wydawało się, że trwała całymi godzinami.
Dostał się w końcu do czegoś, co
początkowo wyglądało jak góra zwalonych kamieni, lecz w miarę, jak jego wzrok
przyzwyczajał się do ciemności
zauważył, że jest to ogromny smok leżący na ziemi. Stanął jak wmurowany, ciężko
wpatrując się w leżące zwierze, nie
ważąc się poruszyć. Nagle poczuł woń smoka, która pomimo wcześniejszych
przekonań, nie była aż tak odrażająca.
Wyczuł także inną woń wymieszana z odorem smoka, woń która była aż za dobrze
znana, zapach krwi.
Podkradał się do istoty, zatrzymując się i padając płasko na ziemię kiedy się
tylko poruszyło w spazmatycznym
oddechu wysyłając na dół kolejne lawiny kamieni. Dobra, to wyjaśnia jedną
zagadkę. Skradał się tak długo, aż znalazł
się pięć metrów od smoka i mógł już dojrzeć rany na jego ciele. Tak, wyjaśniła
się także zagadka błysków. Smok miał
na skrzydłach wypalone znaki. Najprawdopodobniej, ten i jakiś inny smok wdały
się w bójkę i ten przegrał.
Stało się jasne, że smok jest nieprzytomny ale zauważył jego obecność. W końcu
lekka bryza przywiewała cały czas
jego zapach w kierunku potwora.
"Głupi jestem..." pomyślał "...powinienem uważać".
Uważając cały czas na to, czy aby smok się nie rusza, spokojnie podszedł do
niego i zaczął oglądać jego rany. Szybko
przekonał się, że ten jest tak ciężko ranny, że nie przeżyje bez opieki.
Pierwszą reakcją była chęć pomocy umierającemu zwierzęciu, lecz potem górę wziął
zdrowy rozsądek. "Zostaw go w
spokoju" wyszeptał sam do siebie. "OdejdĽ teraz, to może przeżyjesz. To nie jest
jakieś tam zwykłe, leśne zwierzę.
Twoje własne plemię posądziłoby cię o głupotę i szarlatanerię i wygnało."
Ostatnie zdanie było jednak decydujące.
Przecież on zupełnie nie dbał o to, co myśli jego plemię.
Z czołem ściągniętym w skrajnym zamyśleniu i determinacji, zaczął szybko
rozpakowywać swoje rzeczy, wyciągając
lecznicze zioła i składniki potrzebne do zaklęć. Rozpalił ognisko na małej
ścieżynce, gdyż w pobliżu rosło parę
karłowatych zagajników. Przysiadł tu na całą noc, wypełnioną mieszaniem ziół i
składników czarów, zmuszając się do
cięższej pracy niż doświadczył kiedykolwiek w życiu. Do rana udało mu się jednak
opatrzyć większość poważnych ran
smoka i mógł sobie pozwolić na zasłużony odpoczynek. Położył się więc w kryjówce
potwora u jego boku, aby
odpocząć przez krótki czas w cieple, które ten wytwarzał.
Obudził się później tegoż samego dnia, dziwiąc się, że mógł spać aż tak długo,
wściekły na samego siebie, że sobie na
to pozwolił. Było jeszcze tyle do zrobienia, a on powinien wyruszyć na długo,
zanim smok się przebudzi aby nie stać
się pierwszym posiłkiem, jaki ten spożyje! Spędził większość tego dnia kończąc
to, co zaczął. Oczyścił do końca i
opatrzył rany smoka, sprawdzając od czasu do czasu jego oddech i oczy, aby być
pewnym, że ten się nie zbudzi.
W toku zajęć nie zauważył, że zapada noc, a on jeszcze nie skończył i nie
odszedł. Jakiś czas temu stał się pewny, że
stan smoka nie wymaga już jego obecności. Wiedział, że wystawia się na
niebezpieczeństwo pozostając tutaj. Kiedy
potwór się przebudzi nie będzie prawdopodobnie w stanie się poruszać, a co
dopiero atakować, lecz i tak głupotą było
ryzykować. Zrobił wszystko, co było niezbędne, ale i tak pozostał sprawdzając i
kontrolując bandaże oraz stan
pacjenta.
Kolejny raz obudził się, gdy słońce było już wysoko. Kolejny raz wyzwał sam
siebie od głupców. Nie pamiętał
dokładnie, o jakiej porze zmógł go sen ale zgadywał, że spał już od dłuższej
pory. Było już prawie południe! Nie
zdawał sobie już nawet sprawy, ileż to razy zamierzał już ruszać. Teraz zaczął
to sobie wypominać. Szybko pozbierał
swoje rzeczy i włożył je do plecaka i już miał po raz ostatni sprawdzić bandaże
smoka, kiedy stwierdził, że ten mu się
przygląda.
Zbyt zszokowany, aby się poruszać, po prostu stał tak jak stał, wpatrując się w
te czarne ślepia zahipnotyzowany ich
głębią. Poczuł dziwne mdłości i zrozumiał, że smok w jakiś nieodgadniony dla
niego sposób sonduje jego umysł.
Dziwne, pomyślał, ale nie czuł strachu i przerażenia i nie wyczuł też żadnych
nieokreślonych bądĽ niebezpiecznych
uczuć ze strony jego obserwatora. Nie zajęło mu dużo czasu zrozumienie, że to
smok wpływa na jego uczucia.
Niespodziewanie, głos smoka wszedł w jego umysł. To był głęboki, rozkazujący
głos, zawierający w sobie siłę,
rozwagę i inteligencję mówcy. "Czemuś mnie wyleczył" spytał. Echo przebiegło
przez jego umysł, podobne do
słyszanego z głębi jaskiń. Jego jaĽń sama zaczęła odpowiadać na pytanie, pomimo
tego, iż on sam w tym kierunku nie
uczynił nic. Rozumiał poza tym, że nie będzie w stanie ukryć swych myśli, nawet
gdyba chciał. "Zawsze leżało w mej
naturze nieść pomoc potrzebującym, więc kiedy cię tu odnalazłem rannego, nie
mogłem uczynić nic innego, jak
wyleczyć cię nawet pomimo tego, że wiedziałem o ryzyku jakie ponoszę."
Smok nadal skupiał swą empatię na nim, nie dając ujścia jego emocjom. Nie miał
pojęcia, jak długo trwał ten kontakt
lub co smok wyczytał z jego myśli. Nagle zdał sobie sprawę, że ten nie patrzy
już na niego. Potrząsnął energicznie
głową, aby ją przeczyścić. Wiedział już, że smok nie stanowi dla niego
zagrożenia, więc zaczął zbierać swój sprzęt
gotując się do odejścia.
Kiedy skończył, podszedł przed pysk smoka. "Opuszczam cię już. Powinieneś szybko
wrócić do sił bez mej dalszej
pomocy." Nie wiedział, dlaczego zadaje sobie trud mówienia tego smokowi, ale
wiedział, że nie może odejść bez
słowa. Patrzył na niego oczekując odpowiedzi, lecz ten rozglądał się po
horyzoncie totalnie go ignorując. W końcu
obrócił się i zaczął schodzić w dół zbocza, kiedy smok się na niego obejrzał.
"Dokąd pójdziesz" spytał na głos tym samym głębokim głosem, który słyszał swoim
umyśle. Ale głośność i realność
tego głosu poraziła jego zmysły. Obrócił się powoli w kierunku jego kierunku.
"Do mej wioski." odpowiedział w prosty sposób. Smok popatrzył na niego jeszcze
przez chwilę lecz potem obrócił się
powoli aby ponownie rozejrzeć się po linii horyzontu. Wojownik wzruszył
ramionami i powoli się obrócił aby
kontynuować marsz, kiedy smok znowu przemówił.
"Zostań." powiedział bez obracania łba. To nie był rozkaz lecz szczera prośba.
Usłyszał błagalną nutkę w jego głosie.
Nutkę samotności w głosie wieków. Po raz kolejny obrócił się w jego stronę i
podszedł bliżej.
"Dlaczego" spytał. "Chciałem wiedzieć, dlaczego pragniesz towarzystwa takiego
kogoś jak ja"
Smok cały czas wpatrywał się w niebo. "Poznałem wiele rzeczy w mym życiu.
Walczyłem w wielu bitwach i nigdy
poważnie nie ucierpiałem. Widziałem wiele krain i kontynentów" smok powiedział z
nutą samochwalstwa w głosie.
Nastąpiła chwila cisza podczas której smok odwrócił łeb w jego kierunku. "Ale
nigdy nie poznałem, co to jest
przyjaĽń. Jesteś pierwszym, który okazał mi współczucie. Pierwszym, który mi
pomógł w potrzebie, wyleczył.
Zawdzięczam ci życie." dodał. Smok wzdychnął. "Pragnąłbym móc nazywać cię moim
przyjacielem." Wydawało się,
że powiedzenie tego ostatniego zdania sprawia mu niezmierną trudność.
Wojownik spojrzał na smoka, nie wierząc w to co usłyszał. Smoki nie były znane z
tej strony! Ale, tu właśnie był,
stojąc twarzą w twarz ze smokiem. Stał tak w ciszy, patrząc głęboko w jego oczy
i czując narastającą sympatię do
niego. Już wiedział, że nigdy nie dokończy swojej podróży do domu. Znalazł nowy
dom. Z przyjacielem...