Smith Martin Cruz - Skrzydła nocy
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Smith Martin Cruz - Skrzydła nocy |
Rozszerzenie: |
Smith Martin Cruz - Skrzydła nocy PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Smith Martin Cruz - Skrzydła nocy pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Smith Martin Cruz - Skrzydła nocy Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Smith Martin Cruz - Skrzydła nocy Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
MARTIN CRUZ SMITH
SKRZYDŁA NOCY
(PRZEŁOŻYŁ JAN GRABOWSKI)
Rozdział pierwszy
Tablica reklamowa tytoniu Czerwonoskóry, przedstawiająca Indianina ze
skorodowanym okiem, zwrócona była na zachód. Dwie półciężarówki rdzewiały w
kępie
żółtych krzaków kaktusowych. Z otworu po reflektorze wysuwał się błyskawicą
cienki język
jaszczurki.
Było południe. Na Malowanej Pustyni temperatura sięgnęła trzydziestu ośmiu
stopni.
Ściany szopy Abnera Tasupi składały się z tablicy reklamowej tytoniu i z
postawionych na sztorc i pospawanych masek samochodów. Kwadratowy kawał stalowej
płyty zastępował dach. Abner czasem naprawiał samochody, a czasem sprzedawał
benzynę
Enco wprost z beczek. Beczki były zazwyczaj puste, więc Abner całymi dniami
słuchał radia
tranzystorowego. W rozgłośni w Gallup pracowało kilku dyskdżokejów z plemienia
Nawahów. Co prawda, Abner nie cierpiał Nawahów, ale dyskdżokejów z plemienia
Hopi nie
było. Na Czarnej Mesie Hopi było wielu, jednak żaden z nich nie odważył się go
odwiedzić.
No, może z jednym wyjątkiem.
Youngman Duran siedział w szopie, pomiędzy sprężynami sterczącymi z fotela
samochodowego. Między nogami trzymał na wpół wypitą flaszkę wina Galio.
- Przykro mi, ale muszą zginąć - Abner przeprosił swego jedynego przyjaciela.
- Ktoś, kogo znam?
Abner, rozebrany do majtek i skórzanej przepaski, siedział w kucki na klepisku
mieląc
ziarna kukurydzy. Miał ponad dziewięćdziesiąt lat i jego brązowe ciało było
twarde jak
pancerz owada. Siwe włosy, przycięte tuż na oczami, spływały wzdłuż płaskiej
twarzy o
szerokich kościach policzkowych i grubych, spękanych wargach.
- No, Abner, możesz mi powiedzieć. Przecież nie jestem zastępcą szeryfa dla
zabawy.
Youngman był mniej więcej trzy razy młodszy od Abnera. Włosy miał krótsze,
kruczoczarne i podwinięte pod brudny kapelusz. Na kapeluszu odbiło się kółko
potu, a plamy
spod pach i z pleców zlały się razem, zmieniając koszulę khaki w ciemną gąbkę.
Poprawił się
na siedzeniu, usiłując ominąć wystające sprężyny. Youngman nie znosił ciężkiego
wina, ale o
prawdziwy alkohol w rezerwacie było trudno. Poza tym lubił Abnera.
Abner wziął w ręce zmielone ziarno kukurydziane, zaczął rozsypywać je pod
progiem,
a potem - cofając się - w rogach pokoju.
Youngman wyciągnął paczkę przepoconych papierosów.
- Znasz ich wszystkich.
- To dobry początek, Abner, to już jest coś.
Youngmanowi szopa Abnera przypominała granicę powodzi, która wyrzuca na brzeg
różnorakie śmiecie. Pudło świec samochodowych i bezpieczników. Podnośniki i
łyżki do
ściągania opon. Puszki po zupie i fasolce ustawione na beczce, zamienionej na
piecyk.
Koszule powtykane w dziury w ścianach, z których zwisały warkocze błękitnej
kukurydzy.
Na półce, sporządzonej ze skrzynki na pomarańcze, stały lalki Kachina, z których
każda
mierzyła ponad trzydzieści centymetrów. Jedną zdobiły drewniane promienie
słońca, inną -
orle pióra, a wszystkie były topornie wyrzeźbione w drewnie i liczyły sobie z
pięćdziesiąt
albo i sto lat.
- Za takie lalki w Phoenix można wziąć do tysiąca dolarów. Sprzedaj, zanim ktoś
ci je
ukradnie - powiedział Youngman.
- Nie martw się, Pchło - odparł Abner, skończywszy sypać kukurydzę. - Tu nikt
nie
przychodzi.
- Cóż, pewnie się boją, że rzucisz na nich klątwę.
Na kotle stały gliniane naczynia z pejotlem, bieluniem i marihuaną. Youngman
opanował wzbierającą pokusę. Zdarzało mu się żyć na haju. Trwało to siedem lat,
ale to było
w wojsku, a teraz tylko podpalał trochę trawki i pił wino. Nie wzlatywał już
wysoko, ale też
nie spadał na samo dno. Abner był inny; był kapłanem. I miał rację: ludzie go
Unikali.
- Co to, do cholery, ma znaczyć, że wszyscy zginą? Masz szczęście, że mówisz ze
mną. Inni pomyśleliby, że mówisz poważnie - zauważył Youngman.
Na naczyniu z bieluniem nie było pokrywki. Kocioł oblepiały naklejki z napisami
„Tijuana", „Prawda lub Konsekwencje", „Nagrobek". Równie dobrze mógłby być tam i
napis
„Mars". Abner znalazł kocioł w lombardzie; nigdy nie ruszył się dalej niż do
Tuba City.
- Dziś upał, a bracia Galio nieźle się natrudzili. Golnij sobie, Abner -
zaproponował.
Staruszek potrząsnął głową. Pewnie skosztował bielunia, pomyślał Youngman.
Szczodra dawka nasion to pewna trucizna. Mała dawka suszonych korzeni mogła
unieść
mózg jak samochód na podnośniku. W rezerwacie można było umrzeć na wiele
sposobów.
Alkohol, bieluń lub wilczomlecz. Odpoczynek w nocy na środku drogi. Po prostu
pozwolić na
to, aby czas sobie płynął i sekundy gromadziły się jak piasek w otwartym grobie.
Abner otworzył kufer.
- Do diabła. Obiecałeś, że nie będziesz przyrządzał leków w mojej obecności -
przypomniał Youngman.
- Przecież nie wierzysz w to wszystko. - Abner uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Nie wierzę, ale nie lubię. Chcę po prostu sobie usiąść i pogadać. Tak jak
zwykle.
- Wiem, na co masz ochotę. - Starzec nadal się uśmiechał. - Ale na to jest już
za
późno.
- Chodź, pojedziemy na przejażdżkę. Może ustrzelimy królika... - zaproponował
Youngman.
Abner wyciągnął koc ze skrzyni po pomarańczach. Pod kocem stała klatka z
królikiem, którego nos wciśnięty był między kratki. Youngman nie wiedział, że
Abner
pozwalał sobie na takie zbytki jak świeże mięso. Z reguły starzec odżywiał się
podpłomykami, chili, kukurydzą, niekiedy suszonymi brzoskwiniami.
W kufrze znajdowały się rzeczy, które Abner z reguły określał jako swoje
„tajemne
dobra". Korzenie paho, pióra, słoiki z suszoną kukurydzą: żółtą, czerwoną i
niebieską. Abner
usypał małe kopczyki ziaren kukurydzy przed każdą z lalek.
- Nie chcę, żeby cię dopadli - powiedział Youngman - bo przyślą mnie, żebym
zrobił z
tobą porządek. To są durnie, którzy wierzą w twoje czary.
Z innego miejsca w kufrze Abner wyciągnął torebkę, z której dobył czarno-białe
pióra
z ogona dzierzby. Potem wetknął po piórku w każdy z kukurydzianych kopczyków, aż
powstał ołtarz. Cofnął się o krok, żeby podziwiać swoje dzieło, i powiedział:
- Chcę zostawić miejsce w środku na tabliczkę Pahana. Ładne, prawda?
- Co to jest tabliczka Pahana?
- Nie wiesz?
- Nie.
- To nie wiesz zbyt wiele. - Abner zatarł ręce.
- Wiem, że się naćpałeś magicznego proszku i jesteś na haju. Ile wziąłeś tego
bielunia? No, powiedz.
- Niewiele. - Odwrócony tyłem Abner wzruszył szczupłymi ramionami. - Tobie,
Pchło, będzie potrzeba o wiele więcej.
Youngman poczuł zawód. „Robienie leków" było najlepszym przykładem
bezsensownej pracy. Żadna ilość leków nie potrafiła zmienić biednego, ciemnego
Indianina w
bogatego, zadbanego białego. Przynajmniej nie w Arizonie. Jeżeli chodzi o lalki
Kachina, to
wszyscy doskonale wiedzieli, że były to po prostu zabawki.
Rząd lalek ze złośliwymi minami spoglądał nań drewnianym wzrokiem.
- Tak - powiedział Youngman. - Ja bym potrzebował z garść środków pobudzających,
trochę amfy, wąchnięcie koki, trochę kwasu i puszkę coors, żeby poczuć bliskość
Wielkiego
Ducha.
- Pomimo to - upierał się Abner - dobry z ciebie chłopak.
Youngman podrapał się po czole. Bywały chwile, kiedy zdawało mu się, że
porozumiewa się z Abnerem za pośrednictwem nieudolnego tłumacza, choć obaj
mówili w
języku hopi, z tymi samymi zapożyczeniami od białych. Rozzłościł się na samego
siebie. Nie
powinien był zatrzymać się w obskórnej szopie Abnera, tylko jechać dalej, na
ranczo Momoa,
tak jak to miał w planie.
Abner przyniósł butelkę po wodzie mineralnej, zatkaną folią aluminiową. Zdjął
folię i
wysypał na dłoń jakiś czarny piasek, którego Youngman nigdy wcześniej nie
widział. Piasek
był drobny, lśniący i błyszczący. Kiedy napełnił już dłoń, przykucnął i - sypiąc
piasek cienką
strużką między palcami i kciukiem - wyrysował nim na podłodze swastykę. Linie
były proste,
niczym przy linijce, a kąty mogły być wyrysowane przy ekierce. Na pustej dłoni
pozostały
oleiste plamy.
Do diabła, pomyślał Youngman. Nie miał najmniejszej ochoty aresztować starca.
- Abner - powiedział - włóczyłeś się wokół kopalni Peabody? To nie jest piasek.
- Naprawdę dobry z ciebie chłopak i niegłupi. - Abner ponownie napełnił dłoń i
zaczął
rysować kolejną swastykę. - Nie, to nie z Peabody.
Miesiąc wcześniej Abnera schwytano, kiedy wrzucał pudła z grzechotnikami do
kopalni odkrywkowej na Czarnej Mesie. Gdyby nie to, że Youngman przybył na czas
i zdążył
go sam aresztować, strażnicy byliby go zastrzelili. Zaraz potem go zwolnił.
-Wujku, chciałbym móc się o ciebie nie martwić.
- Nie martw się. - Abner skupił się na rysunku. - Tak będzie dobrze. To nie
pochodzi z
żadnej kopalni białych, ale od martwych ludzi.
Czarny piasek prawie przelewał się w rękach, jak ciecz. Youngman popił wina.
Abner
wyrysował dalsze dwie swastyki, układając je w idealny kwadrat. Co do tego
Youngman nie
miał wątpliwości.
- Co znów knujesz, Abner? - zapytał.
Abner podszedł znów do kufra i wziął naręcze butelek z czarnym proszkiem, po
czym
skierował się do środka kwadratu swastyk. Przykucnął, otworzył jedną z butelek,
nasypał
sobie na rękę i zaczął dalej rysować. Zabawne, kapłani -nawet ci najstarsi i
najsłabsi - kiedy
wzięli się za robienie leków, to wrastali w ziemię, jakby ich przytrzymywał
jakiś magnes.
Dwóch ludzi z trudnością potrafiło ich podnieść do góry. Ale to, oczywiście,
było związane z
wyważeniem ciała. Nowy wzór narysowany przez Abnera przypominał zwój, a potem
rozrósł
się w spiralę.
- Nie złość się na mnie, Pchło. - Abner dosypał sobie na rękę. - Ale długo się
nad tym
zastanawiałem i postanowiłem, że coś z tym światem trzeba zrobić. Przede
wszystkim ci
pieprzeni Nawahowie. Mam już dość tych skurwysynów. W dalszej kolejności
wszystkie sądy
federalne i biuro indiańskie. - Proszek posypał się spomiędzy palców Abnera,
rozszerzając się
w spiralę. -Pchło, oni nas wykańczają. Tak jest teraz i tak było zawsze. Teraz
kolej na nich i
na firmy. Zakłady Węglowe Peabody, ropa El Paso. Pchło, ja ich załatwię.
Wszystko zależy
ode mnie, a ja już ich urządzę. - Abner otworzył kolejną butelkę. Youngman
uśmiechnął się,
słysząc tak często wymawiane swoje imię w języku hopi. Nikt, poza Abnerem, tak
się do
niego nie zwracał.
- Powstrzymasz El Paso Oil?
- Jej mi nie żal, szkoda mi ludzi.
- Jasne.
To dopiero wstrząsnęłoby dyrekcją El Paso, pomyślał Youngman. Gdyby tylko
wiedzieli, że gdzieś na środku pustyni rzuca im wyzwanie szalony
dziewięćdziesięcioletni
szaman z plemienia Hopi. Za to wypiję, pomyślał sobie.
- Widziałem, jak kopali na Czarnej Mesie. -Abner splunął na drzwi. - Słyszę, że
chcą
zabrać nam wodę.
- To woda dla Los Angeles. Słuchaj, Abner, daj spokój z tymi lekami i łyknij
sobie
trunku. - Youngman podsunął Abnerowi wino, ale ten potrząsnął głową.
- Wobec tego z Los Angeles też trzeba skończyć. No i z Tucson, Phoenix,
Albuąuerąue. Z wszystkimi miastami.
- Kupa luda. Czy mówiłeś już komuś o tym?
Abner okręcił się na kolanach, wyciągnąwszy ręce jak ramiona busoli; czarna
spirala
zawirowała wokół niego raz, a potem drugi, skręciła delikatnie w prawo i
przeszła w większy
krąg, rozwijając się w przeciwnym kierunku.
Ze swego siedzenia Youngman widział wraki stojące na dworze. Pordzewiałe
kadłuby, przypominające szczątki prehistorycznych zwierząt. Mnóstwo skamielin
jest w tej
okolicy, pomyślał. Wliczając w to Indian. Nakręcił kapsel na butelkę wina i
zapytał:
- Jak się do tego zabierzesz, Abner? Weźmiesz strzelbę i zaczniesz kosić
samochody
na drodze? Dynamit? W jaki sposób wszystkich powstrzymasz?
- Nie powstrzymam, tylko skończę z nimi. - Abner podniósł wzrok. Miał małe,
przenikliwe oczy, których czarny środek otoczony był mętnym białkiem. - Skończę
z tym
światem.
Ukończył dwie czarne Unie. Mniejsza wiła się trzy, a większa - cztery razy wokół
wspólnego środka. Razem wyglądały jak dwie serpentyny o średnicy półtora metra.
Pomimo
to, że między jedną a drugą garstką proszku Abner musiał wielokrotnie przerywać
i znów
zaczynać pracę, linie były ciągłe, bez załamań. Ani jednaj skazy w płynnych,
koncentrycznych liniach. W mroku szopy dzieło Abnera było tak czyste i
błyszczące, jak
zwinięty wąż.
Youngman nerwowo wyjrzał za drzwi, na stojącego za wrakami jeepa. Niebo było
błękitne jak woda i głębokie niczym turkus osadzony w srebrze. Powietrze
przepływało jak
tancerz ciągnący nogę ponad piaszczystym gruntem, poruszając uschniętymi
trawami. Na
północy wyrastała ściana Czarnej Mesy. Dwieście mil na południe leżało Phoenix,
a sto
pięćdziesiąt mil na wschód - Albuquerque. Równie dobrze mogłyby leżeć na innej
planecie.
Ale przecież tego właśnie szukał: innej planety, pomyślał Youngman. Z paczki
wyciągnął
ostatniego papierosa.
Abner podszedł do kufra po butelki jaskrawoczerwonego piasku.
- W jaki sposób spowodujesz koniec świata? - zapytał Youngman.
- Inaczej. - Abner skinął do Youngmana, aby dał mu się sztachnąć papierosem. -
Pierwszy Świat skończył się w ogniu. Kobieta i wąż powiedli ludzi na pokuszenie,
a Stwórca
zesłał płomienie i otworzył wulkany. Wszystko spłonęło do cna, a ocalało tylko
kilku dobrych
Hopi.
Abner zaczął rysować krąg z czerwonego piasku: wewnątrz kwadratu swastyk, wokół
podwójnej serpentyny.
- Drugi Świat był dobry, ale później ludzie stali się zbyt zamożni, obrośli
tłuszczem.
Nic ich nie interesowało poza bogactwem. Stwórca dostrzegł, co się działo i
zatrzymał Świat
w miejscu. Ziemia opuściła swą orbitę i wszystko zamarzło, pokryło się lodem.
Ocalało
jedynie kilku dobrych Hopi.
Youngman wypuścił dym przez nos. Tę historię znał od dzieciństwa, powtarzano mu
ją bezustannie.
- Trzeci Świat był doskonały. - Abner odmierzył porcję czerwonego piasku. - W
miastach było mnóstwo cennych kamieni i ozdób z piór. Ale ludzie zapomnieli o
słusznej
drodze: kobiety zamieniły się w dziwki, a mężczyźni zaczęli walczyć, niosąc
żagiew wojny z
miasta do miasta. Stwórca miał tego dość. Kilku dobrych Hopi wsadził na tratwy,
a cały świat
zalał deszczem i wodą.
Lalki na ołtarzu słuchały w martwej ciszy. Pochmurny bóg-gwiazda, rogaty bóg
kukurydzy, okrągłogłowy klown, tancerka trzymająca opierzonego węża. Durni
świadkowie
ustawieni na skrzyni.
Czerwony krąg był na ukończeniu. Abner sięgnął po butelki białego i
pomarańczowego piasku.
- Wreszcie pojawiły się lądy i Stwórca pozwolił, by Hopi wyszli na pustynię. -
Najpierw otworzył butelkę z pomarańczowym piaskiem. - Powiedział: to jest teraz
wasz
Czwarty Świat. Nazywa się Tuwaqachi, Świat Spełniony. Jest on koloru sikyangpu,
białożółty. Zwrócony jest na północ, w stronę Czarnej Mesy. Będzie we władzy
Masawa,
boga śmierci. Od tej chwili będziecie musieli postępować słuszną drogą.
Między serpentyną i kręgiem Abner narysował biegnącego psa.
- Klan Kojota - powiedział Youngmanowi. - To ty.
- Bomba - odparł z wahaniem Youngman.
Abner otworzył butelkę z białym piaskiem i ostrożnie przeszedł na drugą stronę
serpentyny.
- Tak więc mamy światy za sobą i światy przed nami. Po Czwartym Świecie nastąpi
Świat Piąty.
- Być może - zauważył Youngman. - Być może przyspieszasz tempo zmian.
- Chodzi ci o przepowiednie? No cóż, ten świat ma się skończyć w eksplozji bomb
atomowych, tak przynajmniej twierdzą liczni kapłani. Czekałem na tę chwilę, ale
wydaje mi
się, że to tak szybko nie nastąpi. Nie mogę na to liczyć. Wobec tego sam z tym
skończę już
teraz.
- Kiedy?
- Dzisiaj.
Na brzegu czerwonego kręgu Abner zakończył rysować biały kontur ptaka. Potem
przeprosił i wyszedł z szopy, żeby oddać za krzakami mocz. Youngman czekał,
pragnąc
zapalić jeszcze jednego papierosa. Abner wrócił i pociągnął nosem.
- Niezły dzień, co? Jak tam pojazd?
- Jeep? W porządku. Posłuchaj, muszę teraz wstąpić do Momoa, ale potem jadę w
góry. Chcesz ze mną pojechać?
Abner potrząsnął głową i przełknął ślinę. Oczy mu błyszczały.
- Wcale nie poszedłeś się odlać - powiedział Youngman. - Najadłeś się znów tego
świństwa.
- Chcesz trochę?
- Nie.
- Jeszcze, poprosisz. - Abner uśmiechał się.
Bywało, że i wcześniej stary zachowywał się dziwnie, ale nie tak jak teraz.
Nawet
gdyby siłą wziął Abnera na mesę, to kto by się odważył mu pomóc? Wszyscy daliby
nogę.
- Czy inni kapłani wiedzą o twoich planach? - zapytał.
- Zaprosiłem ich - odparł Abner. - Niektórzy są zajęci wyrobem śmieci dla
turystów.
Inni oglądają telewizję. Obejdę się bez nich.
Abner odkorkował butelkę z czarnym piaskiem. Zakołysał się lekko, przestępując
ponad malowidłem, ale zachował równowagę pochylając się nad ostatnim rysunkiem,
w
środku czerwonego kręgu. Z uwagą rozsypał oleisty piasek, tworząc kształt
człowieka bez
głowy. Z ramion zwisał mu podarty kaptur, z kaptura wystawały wyciągnięte palce.
Ze
skórzanej torby dobył małe kostki, które ułożył jak naszyjnik. W miejscach, w
których
powinny znajdować się oczy i usta, położył szczątki kaczana kukurydzy. Pod
oczami -
kawałki potłuczonego lusterka, tak że bezgłowy kształt zdawał się równocześnie
patrzeć i
płakać.
- Prawie gotowe. - Abner wyprostował się, zadowolony.
Wytarł ręce w szmatę, poszperał w kufrze i dobył z niego nóż myśliwski i
skórzany
pas. Nadepnął na koniec pasa, napiął go na nodze i zaczął ostrzyć na nim nóż.
- Jeżeli chcesz spowodować koniec świata, to różnica jednego dnia nie powinna
grać
żadnej roli - powiedział Youngman. - Poczekaj do jutra.
- W radiu mówili, że jutro wieczorem ma padać.
- No to co? - Youngman omal się nie roześmiał.
- Pchło, nadciągają nowe chmury - z powagą odparł Abner. - Sprowadziłem je we
śnie. Moje chmury nie lubią deszczu.
Abner dotknął ostrza noża. Potem podszedł do klatki z królikiem, wyciągnął z
niej
zwierzątko i zawiesił je za tylne nogi na skórzanym pasie przyczepionym do drzwi
chaty.
Królik szamotał się z boku na bok, tocząc oczami.
- A co lubią twoje chmury? - zapytał Youngman.
Abner schwycił królika za uszy i przekręcił mu głowę, naciągając szyję. Oparł
nóż na
białym futerku podgardla, a potem opuścił ramię.
Starzec patrzył niepewnie, stojąc niezgrabnie w plamie słońca, w dalszym ciągu
jedną
ręką trzymając wijącego się królika. Ostrze lśniło odbitym blaskiem słońca.
Youngman
poczuł to spojrzenie niczym rękę ślepca przesuwającą się po twarzy i odniósł
wrażenie, że
nagle utracił kontakt.
- A co lubią? - powtórzył.
Królik bił łapkami powietrze. Nóż zalśnił w ręce Abnera.
Stary zwariował, pomyślał Youngman. Demencja. Wreszcie go dopadło, po całym
życiu pełnym pejotlu, trawki, bielunia i podłej wódki. Odleciał na baśniach,
przepowiedniach,
kłamstwach i frustracji. Przecież wcale go specjalnie nie lubiłem, powtarzał
sobie Youngman,
nie więcej niż można lubić drzewo lub piec. Ilekroć padło drzewo bądź pękł piec,
pojawiało
się poczucie straty, jak gdyby zniknęła jakaś pamiątka. Ale czarownik planujący
w swojej
zaśmieconej szopie wojnę przeciw biurom Urzędu do spraw Indiańskich, przeciw
sile szpadli
i wielomilionowym kapitałom konsorcjów górniczych? To nie było niemądre, to było
wręcz
śmieszne. Abner wierzył nadal, że Hopi byli Ludem Wybranym. Nie byli ludem
wybranym,
tylko przeznaczonym na zagładę.
Oczy Abnera mówiły, że chciał odpowiedzieć, ale nie mógł.
Na koniec rzekł:
- I tak mi nie uwierzysz, Pchło.
- No to po co zacząłeś to całe majaczenie?
- Bo jesteś moim przyjacielem. Jesteś częścią tego i musisz mi pomóc. Nic się
nie
martw - Abner pospieszył z zapewnieniem. - Wszystkich ich wyrżniemy.
- Tylko mi powiedz, co mam zrobić.
- Później, jak już umrę.
Wiatr, hulający po szopie, jakby się wzmógł. Youngman pomyślał, że chętnie
otworzyłby kolejną butelkę wina.
- Jeżeli chcesz tak długo czekać, Abner, to i ja mogę.
Kiedy Youngman się podniósł, błyszczące zwoje serpentyny zdawały się przesuwać.
Złudzenie cieni. W oczach Abnera, szybującego na bieluniu, spirale musiały się
kręcić coraz
szybciej, pomyślał Youngman. Nadal dręczyła go myśl, że Abner schwyci za broń i
zacznie
strzelać do samochodów na drodze.
- Ale jeżeli masz zamiar skończyć ze światem w inny sposób - dodał Youngman - to
chciałbym wiedzieć, w jaki.
- W inny.
- Bez powodzi, ognia, lodu, bomb. Więc broń? Ale jaka?
- Tym razem Masaw sam to skończy - powiedział Abner. - Dziś będę się z nim
widział.
- Dziś się z nim zobaczysz? Z bogiem śmierci?
Abner skupił się na rysunku i nie dokończonej bezgłowej postaci o płaczących
oczach
i okrągłych ustach wewnątrz pierścienia z czerwonego piasku. Czarne ciało lśniło
miękkie jak
futro.
- Jeżeli wszystko zrobię poprawnie - powiedział.
Youngman podniósł kapelusz i przeciągnął ręką po włosach. Poczuł się bezsilny.
Był
zupełnie zagubiony.
- Dobrze - poddał się.
Wychodząc z szopy, zatrzymał się w półcieniu koło drzwi, obok Abnera i wiszącego
królika.
- Jeżeli komukolwiek się to uda, to tobie -powiedział.
Wracając do jeepa, usłyszał urywany pisk królika.
Urodził się w Klanie Kojota, jako jedyny syn bezrobotnego budowlańca i wiecznie
wściekłej kobiety. Joe Duran, wielki jak niedźwiedź, z ramionami na kształt
słupów, nigdy
nie przejmował się brakiem pracy. Niegdyś przez rok, na zlecenie lotnictwa,
dźwigał cegły w
White Sands i uznał, że to doświadczenie w zupełności mu wystarczy. Joe Duran
był
natomiast dobry w polowaniu i w piciu. Potrafił pójść do Dinneboro Wash z
pięcioma
nabojami i przynieść do domu cztery trofea. „Ostatni nabój trzymam dla siebie" -
mówił
Youngmanowi. Trzecią rzeczą, w której się wyróżniał, było błaznowanie. Ilekroć
szukano
klownów na ceremonie, to najpierw zwracano się do Durana. Obsypany białym
proszkiem,
przetaczał się pijacko przez rząd kapłanów, gonił kobiety wymachując drewnianym
penisem
lub samobójczo kroczył tyłem nad brzegiem mesy. Wszystkim bardzo się to
podobało, choć
Joe Duran zachowywał się dokładnie w ten sam sposób na co dzień, co doprowadzało
jego
żonę do szału. Youngman pamiętał, jak ojciec założył ubranie tył na przód,
stanął na swych
olbrzymich rękach i śmiał się, podczas gdy matka ciskała w niego nożami i
kamieniami. Na
koniec, uciekając przed szaleństwem, związała się z Nawahem z Window Rock. Joe
Duran
ich wyśledził i zabił oboje ze strzelby na jelenie. Następnie wykopał martwego
Nawaha z
łóżka, położył się obok żony i strzelił sobie w łeb. Ot, typowy melodramat w
życiu rezerwatu.
Youngmana wyprawiono do szkoły misyjnej, gdzie życie było w miarę znośne. Miał
tam
jedzenie, łóżko i przyjaciół. W klasie prawie się nie odzywał, tylko patrzył.
Nauczyciele
określili go jako „powolnego, przypuszczalnie ociężałego umysłowo". Doceniono go
dopiero
wtedy, gdy skończył czternaście lat, a szkoła otrzymała w prezencie zestaw farb
olejnych.
Malowanie przychodziło mu łatwo, gdyż posiadał wyjątkowe wyczucie koloru. Nadal
był równie milczący, ale teraz przesiadywał przed sztalugami, malując
krajobrazy, same
krajobrazy. Zostały wystawione i - ku jego zaskoczeniu - znalazły nabywców.
Youngman
eksperymentował z akrylami, plakatówkami i pastelami, zafascynowany nie tyle
sztuką, ile
odkryciem, że mógł w ten sposób zarobić pieniądze. Tym sposobem prześcignął
wszystkich
znanych sobie Indian, a zwłaszcza własnego ojca. W ciągu dwóch lat opanował
technikę
malowania akrylami i werniksowania, która nadała jego pustynnym krajobrazom
twardy i
wypolerowany wygląd, całkowicie sztuczny i cyniczny. Tylko sam Youngman
wiedział, co
czyni. Nie chodziło mu o malowanie pustyni, lecz o jej unicestwienie. Ptaki na
jego obrazach
były tak jaskrawe i martwe jak cekiny dla turystów, a deszcz przywodził na myśl
kamienną
lawinę. Styl ten mógł się podobać jedynie białym, ale to w końcu oni płacili. W
galeriach
Santa Fe i Phoenix płacili wcale nieźle.
Doceniony przez białych, odpłacił im tym samym. Obciął krótko włosy i ubrał się
w
sportową kurtkę. Wyrósł na przystojnego mężczyznę, choć twarz miał zbyt
kanciastą, aby
uznać ją za ładną. Czasami tylko zdradzały go niebezpieczne błyski w oczach: dar
po matce.
Uniwersytet w Nowym Meksyku zaproponował Youngmanowi stypendium
artystyczne. To był drugi krok w górę, powiedział sobie Youngman. Mógł zostać
kimś.
W lecie, przed pierwszym rokiem studiów, Youngman powrócił do rezerwatu. W
Shongopovi wyprawiano Taniec Węża. Youngman dołączył się, dla zgrywy, do
biegaczy,
którzy ścigali się przez pustynię na początku ceremonii. Po raz pierwszy od
siedmiu lat
założył skórzaną przepaskę i mokasyny. Zawsze był wytrwały. W połowie drogi
mokasyny
przesiąkły mu krwią, ale ból tylko podniecał go do dalszego wysiłku. Przegonił
miejscowych
chłopców u podnóża kanionu i pobiegł wąskim szlakiem po zwycięstwo. Ci z Klanu
Węża
mieli właśnie wręczyć Youngmanowi nagrodę, gdy wstrzymał ich kapłan Klanu Ognia.
- To nie jest Hopi - powiedział. - Jeżeli nie dacie nagrody któremuś z Hopi, to
cały
mój klan odejdzie.
Tym kapłanem był Abner.
- Jestem Hopi i wygrałem - zaprotestował Youngman.
- Jesteś pusty. Patrzę w ciebie i nic nie widzę. Ta nagroda jest dla prawdziwych
ludzi.
Youngman wrócił upokorzony na uczelnię w Albuquerque. Ale uczelnia go
rozczarowała. Z większości przedmiotów wypadał fatalnie, nawet jak na Indianina.
O historii,
literaturze czy o naukach społecznych nie miał zielonego pojęcia. Co gorsza, na
dalsze
malowanie nie starczyło mu talentu. Dopóki malował pustynię (choćby w sposób
oszukańczy), widoki napływały doń same. Kiedy miał namalować cokolwiek innego,
choćby
najprostszą martwą naturę, zdradzał absolutny brak umiejętności. Trochę tak,
jakby znał jedną
jedyną piosenkę, a poza tym był kompletnym niemową. Ale frustrację można było
wyładować na wiele sposobów. Na uniwersytecie studiowało sporo innych Indian,
przeważnie Nawahów, którzy patrzyli na Hopi z góry. Youngman prowokował bójki z
gangami Nawahów, z białymi piłkarzami albo z kimkolwiek, kto się nawinął pod
rękę.
Zawalił rok i wzięto go do wojska. Po roku w wojsku stanął przed sądem
wojskowym, został
skazany i zamknięty w więzieniu Leavenworth, gdzie odsiedział następne sześć
lat.
W wieku dwudziestu siedmiu lat Youngman wyszedł na wolność i pojechał do Los
Angeles. Przyłączył się do Meksykanów grających Indian na planach filmowych,
mieszał
kolory dla sklepów z farbami i odstawiał samochody dla Hertza. Pewnego ranka,
odprowadzając wynajętego con-tinentala do Burbank, przejeżdżał przez kaniony,
które dzielą
Los Angeles na archipelag betonowych wysp. Skręcił z autostrady, wysiadł z
samochodu i
zagłębił się w kanion, kolorem przypominający zmięty, brązowy papier. Siedząc
spokojnie,
obserwował cienie mknące jak koty ponad wzgórzami. Dzienne koty, które leniwie
się
przeciągały i zwijały na ciepłej ziemi. I nadal siedział. Przed zachodem słońca
tysiące
spryskiwaczy spłukało spękane ściany kanionu wodą pobraną z rzek Arizony. Krople
wody,
okrągłe jak kulki, toczyły się przez powietrze i rozbijały o ostatnie promienie
słońca. Kropla
po kropli, milion za milionem, wybuchając bezgłośnie na tle jęczenia autostrady.
Woda, która
spadała na Góry Skaliste, która płynęła jako rzeka Kolorado przez Wielki Kanion
w drodze na
pustynię, kończyła w systemie spryskiwaczy. Śmiał się do utraty tchu.
Dostarczył samochód z dziesięciogodzinnym opóźnieniem, wyleciał z pracy i
następnego ranka powrócił do rezerwatu, równie biedny jak w chwili odjazdu.
Przez pierwszy rok uczył się od nowa, jak żyć. Nauczył się raz jeszcze
ojczystego
języka, przypomniał sobie, w których wyschniętych studzienkach dokopać się
jeszcze można
do wody, jak cerować ubrania kościanym szydłem i jak odróżnić trop spłoszonych
jeleni od
śladów pasącego się stada.
Pod koniec roku w jego obozowisku zatrzymał się samochód terenowy pełen starców.
- Wciąż tu jesteś? - zdziwili się. - Sądziliśmy, że już dawno się spakowałeś.
- Wciąż tu jestem.
- Chcesz zostać?
- Tak.
- No, to trzeba będzie coś z tobą zrobić. Jesteś pełen niepokoju, zawsze w
ruchu. Nie
możemy cię zmusić do odejścia; wiemy, co jest naszym obowiązkiem. Wobec tego
zaczniesz
pracować. Od tej chwili będziesz zastępcą szeryfa. Jutro pójdziesz do Hotevilla
i podpiszesz,
co trzeba. Być może jeszcze kiedyś będzie z ciebie jakiś pożytek. - Starzy
wodzowie wsiedli
do półciężarówki i odjechali.
To miało miejsce dwa lata temu. Praca zastępcy szeryfa polegała przeważnie na
rozbrajaniu pijaków i na zabieraniu turystom aparatów fotograficznych w dniach,
w których
odbywały się tańce w pueblach. Youngman miał tyle czasu, ile dusza zapragnie, na
wędrówki
w dziczy. Nie napytał sobie biedy, bo w końcu to on miał teraz stać na straży
prawa. Starzy
wodzowie nie byli tacy głupi.
Youngman zredukował bieg i wjechał jeepem na boczną drogę. Ranczo Momoa było
położone na wzgórzach ponad Dinnebito Wash. W miarę jak droga wiła się ostro pod
górę,
temperatura spadała. Zarośla ustąpiły miejsca jałowcom, dębom i drzewom pinon.
Na
wzgórzach była woda, a woda oznaczała bogactwo.
- No, wreszcie jesteś. - Joseph Momoa przywitał zastępcę szeryfa. - Gdzie się,
do
diabla, podziewałeś?
Joe Momoa wraz z rodziną posiadał pięć tysięcy akrów lasu i łąk, dwa źródła i
dość
pastwisk dla pięciuset sztuk bydła i siedmiuset owiec. Jego dom był obity
sekwojowymi
deskami, a na dachu królowała antena satelitarna większa od radaru. Stodołę
zamienił na salę
do bilardu i garaż na sześć samochodów. Sam Joe przeistoczył się w zamożnego
mormona, a
w ślad za nim żona i synowie: Joe Jr. i Ben. Panowie Momoa byli do siebie
podobni: ta sama
agresywna siła, flanelowe koszule i błyszczące buty Acme. Joe jeździł
klimatyzowaną
furgonetką. Synowie uganiali się na kolorowych motorach. Wśród Hopi uchodzili za
Rockefellerów.
- Co chcesz mi pokazać? - zapytał Youngman.
- Zobaczysz.
Joe poszedł przodem ścieżką wijącą się pod gałęziami drzew pinon.
Sukinsyn nawet nie porusza się już jak Indianin, pomyślał Youngman z ironią. Ale
w
końcu on sam przez wiele lat też nie chodził po indiańsku.
- Na orzechach pinon powinniśmy w tym roku zgarnąć jakieś dziesięć tysięcy
dolarów
- powiedział Joe.
- A ile za sosny?
Joe skrzywił się. Sosny rosły ponad posiadłością Momoa i rokrocznie setki tych
drzew
wycinano po cichu i nielegalnie.
- To już twoje zmartwienie - odparł idący z tyłu Joe Jr.
Zeszli na łąkę. W zagrodach dla zwierząt bydło stało rzędami przy paśnikach. Psy
skuliły się na widok gospodarzy.
- Przyjrzyj się temu. - Joe wskazał na środek ogrodzonej przestrzeni.
Zrazu Youngman sądził, że zagroda jest pusta, ale potem dojrzał trzy konie
leżące na
boku. Toczyły szeroko otwartymi oczyma. Jeden z nich starał się podnieść na
kolana i
Youngman zauważył, że to, co z początku wyglądało na ciemny koc narzucony na
grzbiet
zwierzęcia, było w rzeczywistości skorupą skrzepłej krwi pokrytej muchami.
- Przynieście derkę - rozkazał Benowi Momoa.
- Tato? - Ben cofnął się o krok.
- Zrób, co ci każe. - Joe zdjął koc z płotu i rzucił go synowi.
Klęczący koń zakołysał głową, tak jak robi zwierzę pod wpływem wilczomleczu.
Opite krwią muchy wzbiły się w powietrze, uciekając przed kocem w rękach Bena.
Youngman odpędził muchy z twarzy.
- Co się tu, do cholery, stało? - zapytał.
- Też chciałbym wiedzieć - odparł Joe.
Boki i nogi konia wyglądały, jakby pociął je żyletką jakiś szaleniec. Youngman
poklepał konia po głowie, przesunął ręką po grzywie i pochylił się. Od szyi aż
po ogon
grzbiet zwierzęcia świecił różowym mięsem, a ze zwisających strzępów skóry
skapywała
krew. Nacięcia nie były głębokie.
- Wachluj dalej - polecił Youngman Benowi.
- Robi mi się niedobrze.
Rany nie były głębokie, przypominały nacięcia na kształt litery „V", jakie
widuje się
w skórzanych pokrowcach. Ale było ich mnóstwo. Trochę krwi ściekło strumyczkami
po
nogach i po brzuchu konia, ale stracił on jej z pewnością dużo więcej. Zwierzę
było
otumanione, jednak wydawało się, że nie odczuwa bólu. Youngman obejrzał koński
ogon
pokryty zeschłą krwią.
- No i co? - zapytał Joe.
Youngman popatrzył na kopyta zwierzęcia. Były gładkie, bez śladów walki.
Podszedł
do pozostałych koni. Te wyglądały znacznie gorzej. Chmury much nad nimi
przypominały
wędrujące garby. Spojrzał jeszcze raz na kopyta. Też były gładkie, ale konie
umierały z utraty
krwi. Trzy konie, które bez walki dały się do połowy obedrzeć ze skóry.
- Nie mam pojęcia - powiedział odstępując od pokaleczonych koni, które nawet nie
miały sił oganiać się od much, wziął głęboki oddech i zaczął oglądać ziemię.
- Czy wpuszczasz tu psy? - zapytał.
- Razem z końmi? Nigdy.
Na ziemi Youngman widział jedynie ślady kopyt końskich. Nie było żadnych
głębokich śladów, które wskazywałyby na podniecenie, nic, tylko zwykłe odciski
kopyt.
- Znalazłeś je w tym stanie rano?
- Tak.
Youngman spojrzał na czyste, niebieskie niebo. Orły? Bzdura. Kiedy opuścił
wzrok,
zobaczył coś, na co powinien był wcześniej zwrócić uwagę. Obok śladów krwi na
ziemi
widniały większe, czarne plamy. Dotknął ich ręką. Ziemia kleiła się i pachniała
amoniakiem.
- Boże! - Wytarł palce o czysty piasek. - No cóż, nic z tego nie rozumiem.
- Kojoty - powiedział zdecydowanie Joe.
- Kojoty? Napadają na owce, zdarza się. Lub na cielę. Ale na konie? Mowy nie ma.
Usłyszałbyś ujadanie psów. Wszędzie byłyby ślady. To nie są ślady zębów kojota.
- No to ryś.
- Nie.
- Więc co?
- Już ci mówiłem, że nie wiem.
- Cholera! - denerwował się Joe. - Nic z nich nie będzie. Straciłem trzy konie,
będę
musiał je dobić. To jest strata sześciuset dolarów i domagam się odpowiedzi!
Masz zacząć
nagonkę, a nie jakieś gówniarskie podchody. Zróbmy prawdziwe polowanie.
Nawahowie
mają helikopter. Wystaraj się o niego, polecimy nad wzgórza i wystrzelamy
wszystkie kojoty
i rysie, które wejdą nam w drogę.
- W ten sposób nie znajdziesz zwierzęcia, które zaatakowało te konie.
- Znajdę, a nawet jeżeli nie, to wreszcie oczyścimy wzgórza, tak jak to powinno
się
było zrobić już dawno temu - złościł się Joe.
- Rozumiem, że jesteś zły po stracie koni.
- Nic nie rozumiesz. Ty się nie dorobiłeś nawet jednego konia. Do roboty, załatw
ten
helikopter dla mnie i dla moich chłopców. Broni mamy dość! Aż za wiele!
Youngman widział to oczyma wyobraźni. Helikopter nad Dinnebito Wash, a chłopcy
Momoa prują jak z karabinu maszynowego do wszystkiego, co się rusza. Ale by
mieli ubaw.
Klęczący koń osunął się na bok. Muchy obsiadły go gęstymi spiralami.
- Zapomnij o Nawahach i o helikopterze -powiedział Youngman.
- Rada szczepu zbiera się za dwa tygodnie. -Joe poczerwieniał na twarzy. -
Powiem im
o twoich pijaństwach. Czuć od ciebie na odległość.
- Niech weterynarz opisze rany. - Youngman odszedł parę kroków. - Jeżeli
stwierdzi,
że to kojot lub ryś, to pogadamy.
- Junior! - ryknął Joe.
Joe Junior podszedł do Youngmana. Był o dwadzieścia kilo cięższy, ale
spojrzawszy
spode łba na szeryfa, odsunął się na bok.
- Trzeba nam prawdziwego szeryfa - Joe Momoa zawołał w ślad za odchodzącym
Youngmanem - a nie łajzy. Takiego, jakiego mają Nawahowie. A ja ciebie znam,
Duran. Nie
jesteś nawet prawdziwym Hopi.
Doszedłszy do domu, Youngman wsiadł do jeepa. Zamiast wrócić tą samą drogą,
pojechał w górę, na wzgórza. Bez trudu zapomniał o rodzinie Momoa, ale nadal
męczył go
widok koni. Na wzgórzach mieszkały lwy górskie. Tam były ich mateczniki. Ale z
reguły
uciekały od człowieka, nie wchodziły mu w drogę.
Drzewa pinon i jałowce ustąpiły miejsca sosnom chihuahua, a potem ponderosa,
prostym jak zęby grzebienia. Powietrze stało się rześkie i chłodne.
Momoa na swój sposób mieli rację. Tak naprawdę Youngman nie był Hopi, ale Tewą
z Puebla. Tewowie byli szczepem, który wygnał Hiszpanów z Nowego Meksyku.
Dwieście
lat temu, kiedy Nawahowie i Apacze najechali spokojnych Hopi, ci wezwali na
pomoc
Tewów. Tewowie przybyli, stoczyli walkę i osiedlili się na stałe. Bohater Tewów
nazywał się
Popay. Pchła. Tak samo jak Youngman.
Zanim Youngman dotarł na szczyty wzgórz, zrobiło się ciemno. Pustynia barwiła
się
łagodnym fioletem. Słońce nadal oświetlało wierzchołki - jeszcze przynajmniej
przez
godzinę. Youngman zmienił buty na mokasyny, które kiedyś zrobił dla niego Abner.
Sięgnął
po strzelbę i matę i wyruszył w dwudziestominutowy marsz do strumienia. Udał się
wzdłuż
niego, aż do źródła, i tam położył się na pokrytej mchem skale i zanurzył twarz
w wodzie.
Kiedy podniósł głowę, ujrzał królika, który spoglądał na niego spod gałęzi
sosny.
Ręka Youngmana zsunęła się w stronę strzelby. Mógłby zjeść królika, a łapki
zanieść
Abnerowi. Królik przetarł sobie wąsy. Opierając ramię o kolbę, Youngman wsunął
nabój do
komory i wysunął strzelbę do przodu. Królik wyskoczył z cienia, stając się
doskonałym celem
na zielonym tle. Woda skapywała po brodzie Youngmana. Przypomniało mu się naraz,
że
Abner już miał królika, a on sam wcale nie był głodny.
- Spływaj! - krzyknął.
Zjadł na kolację placki kukurydziane, położył się i owinął w derkę. W górze
ostrym i
twardym blaskiem świeciły gwiazdy. W pewnej chwili omiótł okolicę promieniem
latarki i
zobaczył jarzące się oczy. Oczy pająków lśniły srebrem, a ropuch - czerwienią.
Poruszając
się, tworzyły maleńkie błyszczące szlaki.
Youngman wcale nie musiał zostać w wojsku; Hopi mogli żądać zwolnienia. Ale
został i testy wykazały, że ma niezwykle rozwiniętą wyobraźnię przestrzenną.
Dostał awans
na sierżanta, nauczono go odczytywać trójwymiarowe zdjęcia lotnicze i posłano do
bazy
lotniczej Andersen na wyspie Guam. Codziennie i co noc eskadry ośmiosilnikowych
B-52
startowały z Guam lecąc nad Wietnam Północny, a każdy samolot dźwigał
dwadzieścia ton
bomb. Cele wybierano z fotografii dostarczonych przez samoloty rozpoznawcze U-2,
które
latały między Tajlandią i Guam. Fotografie dzienne można zmienić w mapy,
opatrzone
kodami i współrzędnymi. Nocne zdjęcia w podczerwieni stanowiły zagadkę, którą
najlepiej
umiał rozszyfrować Youngman. Skłębiona czerwień, zieleń i błękit oznaczały
obecność ludzi,
chłód korony lasu bądź zimno wody po zmierzchu. Wróg mógł palić odpadki lub
polewać
wodą agregaty prądotwórcze, ale nie był w stanie zmylić Youngmana i deszcz bomb,
który
wysyłał z daleka, zawsze trafiał w cel. Była to dla niego fascynująca gra. Po
roku służby
otrzymał pierwsze odznaczenie i urlop w Bangkoku, gdzie mu ofiarowano naszyjniki
z
palców Wietnamczyków, jak również skalpy po dogodnej cenie. Nie zabrakło i
portmonetki
sporządzonej ze zszytych genitaliów.
Tej nocy w Bangkoku, kiedy Youngman spał między dwiema dziwkami, usłyszał
śmiech ojca. To na tym polegał ten dowcip, pomyślał. To wszystko był jeden
wielki kawał:
Joe tańczący z drewnianym członkiem z jedną nogą wysuniętą poza brzeg mesy,
naszyjnik z
palców, stanie na rękach, bombowce wzbijające się ciężko z pasa startowego,
pomarszczona
portmonetka, piękne mapy ognia, strzelba wsunięta w usta, ludzie polujący na
siebie
nawzajem... To było zabawne.
- Nie. - Youngman uniósł się, odsuwając dziwki.
Wrócił na Guam i - po miesiącu - został postawiony przed sądem wojskowym za
umyślne zniekształcenie danych i wysłanie bombowców nad Morze Chińskie. Youngman
wyjaśnił, że zaczął traktować wojnę poważnie i zrozumiał, że nie ma na nią
najmniejszej
ochoty. Mógł nawet dostać dwadzieścia lat, ale bombowce często zrzucały ładunki
do morza,
czy to na skutek odwołania nalotu, czy - równie często - wtedy, gdy pilot
zbliżał się do końca
swej sześciomiesięcznej tury. Pomógł też fakt, że na skutek przeniesienia
Youngmana z armii
do lotnictwa na Guam sąd nie był pewny swych uprawnień. Dostał dwa lata.
Z początku nie było tak źle. W więzieniu Leavenworth siedzieli również Indianie;
dokształcał się w bibliotece i zdobył niezłą fuchę pracując w studiu
fotograficznym. Jednak
na samym końcu, na miesiąc przed końcem wyroku, strażnik oblał Youngmana uryną
wystrzeloną z pistoletu wodnego. Miał to być zwykły żart znudzonego klawisza,
ale
Youngman wyrwał ostrze z gilotyny do papieru i rozciął nim aż do kości ramię
strażnika.
Dołożono mu za to kolejne dwa lata, z tego pół roku w karcerze: małej,
pozbawionej światła i
pomalowanej na czarno celi. Kiedy zbliżał się koniec drugiego wyroku, Youngman
pracował
przy reperacji drogi. Jeden z Indian rzucił się do ucieczki, dość idiotycznie
zresztą, bo wokół
rozciągały się mile płaskiej, świeżo zaoranej prerii Kansas. Gdy jeden ze
strażników podniósł
broń do strzału, Youngman przewrócił go na ziemię i powiedział, że sam sprowadzi
zbiega z
powrotem. Już doganiał uciekającego przyjaciela, gdy padł, trafiony śrutem. Dwa
miesiące
przeleżał w szpitalu i dostał kolejne dwa lata. Od tego czasu strażnicy
zostawili go w spokoju
i więcej się z nikim nie przyjaźnił.
Podczas pierwszej zimy w rezerwacie natknął się na Abnera. Kapłan Klanu Ognia -
od
dawna już wypędzony z mesy jako czarodziej -rozpoznał go od razu.
- Samochód ci gdzieś nawalił? - powiedział owinięty w derkę Abner, wychodząc z
garażu.
- Nie mam samochodu. - Youngman zrzucił plecak na ziemię. Obok beczek po ropie
stała beczka z deszczówką. Youngman rozkruszył z wierzchu lód i zaczerpnął
garścią wody.
- Do mesy daleko - zauważył Abner.
- Nie idę na mesę - odparł Youngman.
- Tu nie ma się gdzie zaczepić - rzekł napastliwie Abner.
-Wszędzie się można zaczepić - odparł Youngman.
Starzec odwrócił się tyłem do słońca, aby lepiej przyjrzeć się gościowi.
- Pracujesz teraz dla biura czy dla firm?
- Dla nikogo.
- No to co robisz?
- Chodzę sobie. - Youngman obrócił się, zarzucając na plecy ładunek. - Po prostu
chodzę.
- Poczekaj. - Abner zatrzymał go. - Siądź na chwilę.
Youngman przysiadł, trzymając nadal plecak na ramieniu. Abner przykucnął
naprzeciw. Po kilku minutach Youngman oderwał wzrok od oczu Abnera i przyjrzał
się
okolicy, która wpierw wydawała się płaska jak bęben i dopiero potem dostrzegł
cienie
bezlistnych krzewów i załamania gruntu. Kiedy w końcu spojrzał na Abnera, stary
człowiek
uśmiechał się.
- Kiedyś powiedziałem, że jesteś pusty w środku - odezwał się Abner. - Teraz
widzę,
że jesteś prawdziwym człowiekiem.
- No i?
- No i w domu mam trochę wina.
Od tej chwili zostali przyjaciółmi.
Youngman leżał spokojnie na wzgórzu, nad Dinnebito Wash, a głowę wypełniały mu
dźwięki nocy. Zasnął patrząc na zdążającą na zachód gwiazdę Hotomkam.
Dziecko urodziło się o zachodzie słońca. Nagie i nieowłosione, wpadło w kołyskę,
którą tworzyła błona między nogami matki. Wiedzione odruchem zapiszczało, a
matka
rozprostowała mu maleńkie skrzydła i powąchała gruczoły zapachowe, które miały
odróżniać
je w mroku od wszystkich innych niemowląt. Dopiero wtedy pozwoliła mu wspiąć się
w
stronę przygotowanego sutka, a kiedy ssał, zwróciła na niego jasne oczy i
ogromne uszy.
Reszta stada zaczęła budzić się do życia. Zaczął się ruch. W zagłębieniu obok
samiec owinął
się skrzydłami wokół samicy, przylgnął brzuchem do jej pleców, wbił zęby w kark
partnerki i
zaczął kopulować. Samica uczepiła się pazurami nierówności skały z taką siłą, że
nawet
śmierć nie byłaby w stanie jej oderwać. Niedaleko walczyło dwóch samców,
wrzeszcząc i
bijąc skrzydłami o sklepienie. Kręcili się w kółko, ze zjeżonym włosem; na
koniec runęli na
siebie, bijąc się skrzydłami niczym maczugami. Jedna walka dała początek innym,
a napięcie
rosło, w miarę jak słońce chowało się za horyzontem.
Samice, najwięksi członkowie stada, przyglądały się temu z umiarkowanym
zainteresowaniem. Kopulująca para się rozłączyła; samiec powrócił do swych
towarzyszy, a
samica zaczęła się lizać. Tygodniowe dziecko rozprostowało skrzydełka i
zapiszczało.
Kopulacja, walki i porody wielkiego stada trwały jeszcze trochę, aż zgasł
ostatni promień
światła wpadający do jaskini. W tym momencie doszła do głosu inna, ważniejsza
potrzeba.
Niektórzy przedstawiciele ich gatunku mogli zaczynać w półmroku, jednak te
zwierzęta
czekały na ciemność. Wisząc głową w dół, niczym pająki, z podwiniętymi
skrzydłami, setki
dorosłych osobników przesuwały się powoli w kierunku niknącego światła przy
wejściu.
Płaskie, otoczone wąsami pyski, zwróciły się w jedną stronę. Kiedy zgasł ostatni
promień
światła, dziesięcioletnia samica rozwinęła skrzydła i wzbiła się w powietrze.
Jeden po drugim,
całe stado poszło w ślad za nią. Po paru sekundach ponad tysiąc nietoperzy
przeleciało przez
dziurę wyjścia, ustawiając się we właściwym miejscu w szyku. Z punktu widzenia
biologii
były cudem ewolucji. Skrzydła o ponadtrzydziestopięciocentymetrowej rozpiętości
i błony
pięciokrotnie mocniejsze od rękawiczek chirurgicznych pozwalały im lecieć szybko
jak
jaskółkom. Szare futerko na grzbiecie i brązowe z przodu zmniejszało opór
wiatru. Nieczułe
na kolor oczy odbijały światło wschodzących gwiazd, tak że kanion nabierał
blasku, a
pustynia lśniła srebrem. Przepłynęły, niczym chmura, nad brzegiem kanionu, ale
nad pustynią
obniżyły lot, tak jak fala przypływu unosząca się niespełna metr nad ziemią.
Wokół nich
rozlegały się ciche okrzyki i zwielokrotnione echa, które wracały do wielkich,
czułych uszu.
Nietoperze trzymały się tak blisko siebie, że zdawały się tworzyć jedną zwartą
masę, ale masa
ta mijała bez kolizji krzaki i kaktusy. Ten teren był dla nich nowy, ale nie tak
znów odmienny
od rodzimego Meksyku. Pędzone głodem, skierowały do przodu płaskie,
przypominające
łopaty nosy, węsząc obecność zwierząt. Strumień ciem zbliżył się do nietoperzy,
a potem
nagle rozpierzchł się na wszystkie strony. Nietoperze skręciły pod wiatr, który
z daleka niósł
intensywne zapachy. Nocny jastrząb, lecący w ślad za ćmami, nagle oddalił się,
wystrzeliwując w górę. W odróżnieniu od ptaków, nietoperze nie umiały wzbijać
się szybko
w górę. Umiały tylko latać, a latały tylko po Pożywienie. Skrzydła uderzały
czternaście razy
na sekundę szybkim, zdecydowanym rytmem, aż na koniec stworzenia poczuły
wyczekiwany,
słodki zapach. Nieskończenie drobne cząstki potu przeniknęły z powietrza do fałd
w
nozdrzach. Fala zakręciła raz jeszcze i prawie niesłyszalne krzyki wypełniły
przestrzeń.
Otwarło się tysiąc paszcz, odsłaniając charakterystyczne zęby. Różniły się one
od zębów
jakiegokolwiek innego nietoperza lub zwierzęcia na ziemi: siekacze zakrzywiały
się do tyłu i
były ostre jak ży