Smith Martin Cruz - Skrzydła nocy

Szczegóły
Tytuł Smith Martin Cruz - Skrzydła nocy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Smith Martin Cruz - Skrzydła nocy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Smith Martin Cruz - Skrzydła nocy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Smith Martin Cruz - Skrzydła nocy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MARTIN CRUZ SMITH SKRZYDŁA NOCY (PRZEŁOŻYŁ JAN GRABOWSKI) Rozdział pierwszy Tablica reklamowa tytoniu Czerwonoskóry, przedstawiająca Indianina ze skorodowanym okiem, zwrócona była na zachód. Dwie półciężarówki rdzewiały w kępie żółtych krzaków kaktusowych. Z otworu po reflektorze wysuwał się błyskawicą cienki język jaszczurki. Było południe. Na Malowanej Pustyni temperatura sięgnęła trzydziestu ośmiu stopni. Ściany szopy Abnera Tasupi składały się z tablicy reklamowej tytoniu i z postawionych na sztorc i pospawanych masek samochodów. Kwadratowy kawał stalowej płyty zastępował dach. Abner czasem naprawiał samochody, a czasem sprzedawał benzynę Enco wprost z beczek. Beczki były zazwyczaj puste, więc Abner całymi dniami słuchał radia tranzystorowego. W rozgłośni w Gallup pracowało kilku dyskdżokejów z plemienia Nawahów. Co prawda, Abner nie cierpiał Nawahów, ale dyskdżokejów z plemienia Hopi nie było. Na Czarnej Mesie Hopi było wielu, jednak żaden z nich nie odważył się go odwiedzić. No, może z jednym wyjątkiem. Youngman Duran siedział w szopie, pomiędzy sprężynami sterczącymi z fotela samochodowego. Między nogami trzymał na wpół wypitą flaszkę wina Galio. - Przykro mi, ale muszą zginąć - Abner przeprosił swego jedynego przyjaciela. - Ktoś, kogo znam? Abner, rozebrany do majtek i skórzanej przepaski, siedział w kucki na klepisku mieląc ziarna kukurydzy. Miał ponad dziewięćdziesiąt lat i jego brązowe ciało było twarde jak pancerz owada. Siwe włosy, przycięte tuż na oczami, spływały wzdłuż płaskiej twarzy o szerokich kościach policzkowych i grubych, spękanych wargach. - No, Abner, możesz mi powiedzieć. Przecież nie jestem zastępcą szeryfa dla zabawy. Youngman był mniej więcej trzy razy młodszy od Abnera. Włosy miał krótsze, kruczoczarne i podwinięte pod brudny kapelusz. Na kapeluszu odbiło się kółko potu, a plamy spod pach i z pleców zlały się razem, zmieniając koszulę khaki w ciemną gąbkę. Poprawił się na siedzeniu, usiłując ominąć wystające sprężyny. Youngman nie znosił ciężkiego wina, ale o prawdziwy alkohol w rezerwacie było trudno. Poza tym lubił Abnera. Abner wziął w ręce zmielone ziarno kukurydziane, zaczął rozsypywać je pod progiem, a potem - cofając się - w rogach pokoju. Youngman wyciągnął paczkę przepoconych papierosów. - Znasz ich wszystkich. - To dobry początek, Abner, to już jest coś. Youngmanowi szopa Abnera przypominała granicę powodzi, która wyrzuca na brzeg różnorakie śmiecie. Pudło świec samochodowych i bezpieczników. Podnośniki i łyżki do ściągania opon. Puszki po zupie i fasolce ustawione na beczce, zamienionej na piecyk. Koszule powtykane w dziury w ścianach, z których zwisały warkocze błękitnej kukurydzy. Na półce, sporządzonej ze skrzynki na pomarańcze, stały lalki Kachina, z których każda mierzyła ponad trzydzieści centymetrów. Jedną zdobiły drewniane promienie słońca, inną - orle pióra, a wszystkie były topornie wyrzeźbione w drewnie i liczyły sobie z pięćdziesiąt albo i sto lat. - Za takie lalki w Phoenix można wziąć do tysiąca dolarów. Sprzedaj, zanim ktoś ci je ukradnie - powiedział Youngman. - Nie martw się, Pchło - odparł Abner, skończywszy sypać kukurydzę. - Tu nikt nie przychodzi. - Cóż, pewnie się boją, że rzucisz na nich klątwę. Na kotle stały gliniane naczynia z pejotlem, bieluniem i marihuaną. Youngman opanował wzbierającą pokusę. Zdarzało mu się żyć na haju. Trwało to siedem lat, ale to było w wojsku, a teraz tylko podpalał trochę trawki i pił wino. Nie wzlatywał już wysoko, ale też nie spadał na samo dno. Abner był inny; był kapłanem. I miał rację: ludzie go Unikali. - Co to, do cholery, ma znaczyć, że wszyscy zginą? Masz szczęście, że mówisz ze mną. Inni pomyśleliby, że mówisz poważnie - zauważył Youngman. Na naczyniu z bieluniem nie było pokrywki. Kocioł oblepiały naklejki z napisami „Tijuana", „Prawda lub Konsekwencje", „Nagrobek". Równie dobrze mógłby być tam i napis „Mars". Abner znalazł kocioł w lombardzie; nigdy nie ruszył się dalej niż do Tuba City. - Dziś upał, a bracia Galio nieźle się natrudzili. Golnij sobie, Abner - zaproponował. Staruszek potrząsnął głową. Pewnie skosztował bielunia, pomyślał Youngman. Szczodra dawka nasion to pewna trucizna. Mała dawka suszonych korzeni mogła unieść mózg jak samochód na podnośniku. W rezerwacie można było umrzeć na wiele sposobów. Alkohol, bieluń lub wilczomlecz. Odpoczynek w nocy na środku drogi. Po prostu pozwolić na to, aby czas sobie płynął i sekundy gromadziły się jak piasek w otwartym grobie. Abner otworzył kufer. - Do diabła. Obiecałeś, że nie będziesz przyrządzał leków w mojej obecności - przypomniał Youngman. - Przecież nie wierzysz w to wszystko. - Abner uśmiechnął się w odpowiedzi. - Nie wierzę, ale nie lubię. Chcę po prostu sobie usiąść i pogadać. Tak jak zwykle. - Wiem, na co masz ochotę. - Starzec nadal się uśmiechał. - Ale na to jest już za późno. - Chodź, pojedziemy na przejażdżkę. Może ustrzelimy królika... - zaproponował Youngman. Abner wyciągnął koc ze skrzyni po pomarańczach. Pod kocem stała klatka z królikiem, którego nos wciśnięty był między kratki. Youngman nie wiedział, że Abner pozwalał sobie na takie zbytki jak świeże mięso. Z reguły starzec odżywiał się podpłomykami, chili, kukurydzą, niekiedy suszonymi brzoskwiniami. W kufrze znajdowały się rzeczy, które Abner z reguły określał jako swoje „tajemne dobra". Korzenie paho, pióra, słoiki z suszoną kukurydzą: żółtą, czerwoną i niebieską. Abner usypał małe kopczyki ziaren kukurydzy przed każdą z lalek. - Nie chcę, żeby cię dopadli - powiedział Youngman - bo przyślą mnie, żebym zrobił z tobą porządek. To są durnie, którzy wierzą w twoje czary. Z innego miejsca w kufrze Abner wyciągnął torebkę, z której dobył czarno-białe pióra z ogona dzierzby. Potem wetknął po piórku w każdy z kukurydzianych kopczyków, aż powstał ołtarz. Cofnął się o krok, żeby podziwiać swoje dzieło, i powiedział: - Chcę zostawić miejsce w środku na tabliczkę Pahana. Ładne, prawda? - Co to jest tabliczka Pahana? - Nie wiesz? - Nie. - To nie wiesz zbyt wiele. - Abner zatarł ręce. - Wiem, że się naćpałeś magicznego proszku i jesteś na haju. Ile wziąłeś tego bielunia? No, powiedz. - Niewiele. - Odwrócony tyłem Abner wzruszył szczupłymi ramionami. - Tobie, Pchło, będzie potrzeba o wiele więcej. Youngman poczuł zawód. „Robienie leków" było najlepszym przykładem bezsensownej pracy. Żadna ilość leków nie potrafiła zmienić biednego, ciemnego Indianina w bogatego, zadbanego białego. Przynajmniej nie w Arizonie. Jeżeli chodzi o lalki Kachina, to wszyscy doskonale wiedzieli, że były to po prostu zabawki. Rząd lalek ze złośliwymi minami spoglądał nań drewnianym wzrokiem. - Tak - powiedział Youngman. - Ja bym potrzebował z garść środków pobudzających, trochę amfy, wąchnięcie koki, trochę kwasu i puszkę coors, żeby poczuć bliskość Wielkiego Ducha. - Pomimo to - upierał się Abner - dobry z ciebie chłopak. Youngman podrapał się po czole. Bywały chwile, kiedy zdawało mu się, że porozumiewa się z Abnerem za pośrednictwem nieudolnego tłumacza, choć obaj mówili w języku hopi, z tymi samymi zapożyczeniami od białych. Rozzłościł się na samego siebie. Nie powinien był zatrzymać się w obskórnej szopie Abnera, tylko jechać dalej, na ranczo Momoa, tak jak to miał w planie. Abner przyniósł butelkę po wodzie mineralnej, zatkaną folią aluminiową. Zdjął folię i wysypał na dłoń jakiś czarny piasek, którego Youngman nigdy wcześniej nie widział. Piasek był drobny, lśniący i błyszczący. Kiedy napełnił już dłoń, przykucnął i - sypiąc piasek cienką strużką między palcami i kciukiem - wyrysował nim na podłodze swastykę. Linie były proste, niczym przy linijce, a kąty mogły być wyrysowane przy ekierce. Na pustej dłoni pozostały oleiste plamy. Do diabła, pomyślał Youngman. Nie miał najmniejszej ochoty aresztować starca. - Abner - powiedział - włóczyłeś się wokół kopalni Peabody? To nie jest piasek. - Naprawdę dobry z ciebie chłopak i niegłupi. - Abner ponownie napełnił dłoń i zaczął rysować kolejną swastykę. - Nie, to nie z Peabody. Miesiąc wcześniej Abnera schwytano, kiedy wrzucał pudła z grzechotnikami do kopalni odkrywkowej na Czarnej Mesie. Gdyby nie to, że Youngman przybył na czas i zdążył go sam aresztować, strażnicy byliby go zastrzelili. Zaraz potem go zwolnił. -Wujku, chciałbym móc się o ciebie nie martwić. - Nie martw się. - Abner skupił się na rysunku. - Tak będzie dobrze. To nie pochodzi z żadnej kopalni białych, ale od martwych ludzi. Czarny piasek prawie przelewał się w rękach, jak ciecz. Youngman popił wina. Abner wyrysował dalsze dwie swastyki, układając je w idealny kwadrat. Co do tego Youngman nie miał wątpliwości. - Co znów knujesz, Abner? - zapytał. Abner podszedł znów do kufra i wziął naręcze butelek z czarnym proszkiem, po czym skierował się do środka kwadratu swastyk. Przykucnął, otworzył jedną z butelek, nasypał sobie na rękę i zaczął dalej rysować. Zabawne, kapłani -nawet ci najstarsi i najsłabsi - kiedy wzięli się za robienie leków, to wrastali w ziemię, jakby ich przytrzymywał jakiś magnes. Dwóch ludzi z trudnością potrafiło ich podnieść do góry. Ale to, oczywiście, było związane z wyważeniem ciała. Nowy wzór narysowany przez Abnera przypominał zwój, a potem rozrósł się w spiralę. - Nie złość się na mnie, Pchło. - Abner dosypał sobie na rękę. - Ale długo się nad tym zastanawiałem i postanowiłem, że coś z tym światem trzeba zrobić. Przede wszystkim ci pieprzeni Nawahowie. Mam już dość tych skurwysynów. W dalszej kolejności wszystkie sądy federalne i biuro indiańskie. - Proszek posypał się spomiędzy palców Abnera, rozszerzając się w spiralę. -Pchło, oni nas wykańczają. Tak jest teraz i tak było zawsze. Teraz kolej na nich i na firmy. Zakłady Węglowe Peabody, ropa El Paso. Pchło, ja ich załatwię. Wszystko zależy ode mnie, a ja już ich urządzę. - Abner otworzył kolejną butelkę. Youngman uśmiechnął się, słysząc tak często wymawiane swoje imię w języku hopi. Nikt, poza Abnerem, tak się do niego nie zwracał. - Powstrzymasz El Paso Oil? - Jej mi nie żal, szkoda mi ludzi. - Jasne. To dopiero wstrząsnęłoby dyrekcją El Paso, pomyślał Youngman. Gdyby tylko wiedzieli, że gdzieś na środku pustyni rzuca im wyzwanie szalony dziewięćdziesięcioletni szaman z plemienia Hopi. Za to wypiję, pomyślał sobie. - Widziałem, jak kopali na Czarnej Mesie. -Abner splunął na drzwi. - Słyszę, że chcą zabrać nam wodę. - To woda dla Los Angeles. Słuchaj, Abner, daj spokój z tymi lekami i łyknij sobie trunku. - Youngman podsunął Abnerowi wino, ale ten potrząsnął głową. - Wobec tego z Los Angeles też trzeba skończyć. No i z Tucson, Phoenix, Albuąuerąue. Z wszystkimi miastami. - Kupa luda. Czy mówiłeś już komuś o tym? Abner okręcił się na kolanach, wyciągnąwszy ręce jak ramiona busoli; czarna spirala zawirowała wokół niego raz, a potem drugi, skręciła delikatnie w prawo i przeszła w większy krąg, rozwijając się w przeciwnym kierunku. Ze swego siedzenia Youngman widział wraki stojące na dworze. Pordzewiałe kadłuby, przypominające szczątki prehistorycznych zwierząt. Mnóstwo skamielin jest w tej okolicy, pomyślał. Wliczając w to Indian. Nakręcił kapsel na butelkę wina i zapytał: - Jak się do tego zabierzesz, Abner? Weźmiesz strzelbę i zaczniesz kosić samochody na drodze? Dynamit? W jaki sposób wszystkich powstrzymasz? - Nie powstrzymam, tylko skończę z nimi. - Abner podniósł wzrok. Miał małe, przenikliwe oczy, których czarny środek otoczony był mętnym białkiem. - Skończę z tym światem. Ukończył dwie czarne Unie. Mniejsza wiła się trzy, a większa - cztery razy wokół wspólnego środka. Razem wyglądały jak dwie serpentyny o średnicy półtora metra. Pomimo to, że między jedną a drugą garstką proszku Abner musiał wielokrotnie przerywać i znów zaczynać pracę, linie były ciągłe, bez załamań. Ani jednaj skazy w płynnych, koncentrycznych liniach. W mroku szopy dzieło Abnera było tak czyste i błyszczące, jak zwinięty wąż. Youngman nerwowo wyjrzał za drzwi, na stojącego za wrakami jeepa. Niebo było błękitne jak woda i głębokie niczym turkus osadzony w srebrze. Powietrze przepływało jak tancerz ciągnący nogę ponad piaszczystym gruntem, poruszając uschniętymi trawami. Na północy wyrastała ściana Czarnej Mesy. Dwieście mil na południe leżało Phoenix, a sto pięćdziesiąt mil na wschód - Albuquerque. Równie dobrze mogłyby leżeć na innej planecie. Ale przecież tego właśnie szukał: innej planety, pomyślał Youngman. Z paczki wyciągnął ostatniego papierosa. Abner podszedł do kufra po butelki jaskrawoczerwonego piasku. - W jaki sposób spowodujesz koniec świata? - zapytał Youngman. - Inaczej. - Abner skinął do Youngmana, aby dał mu się sztachnąć papierosem. - Pierwszy Świat skończył się w ogniu. Kobieta i wąż powiedli ludzi na pokuszenie, a Stwórca zesłał płomienie i otworzył wulkany. Wszystko spłonęło do cna, a ocalało tylko kilku dobrych Hopi. Abner zaczął rysować krąg z czerwonego piasku: wewnątrz kwadratu swastyk, wokół podwójnej serpentyny. - Drugi Świat był dobry, ale później ludzie stali się zbyt zamożni, obrośli tłuszczem. Nic ich nie interesowało poza bogactwem. Stwórca dostrzegł, co się działo i zatrzymał Świat w miejscu. Ziemia opuściła swą orbitę i wszystko zamarzło, pokryło się lodem. Ocalało jedynie kilku dobrych Hopi. Youngman wypuścił dym przez nos. Tę historię znał od dzieciństwa, powtarzano mu ją bezustannie. - Trzeci Świat był doskonały. - Abner odmierzył porcję czerwonego piasku. - W miastach było mnóstwo cennych kamieni i ozdób z piór. Ale ludzie zapomnieli o słusznej drodze: kobiety zamieniły się w dziwki, a mężczyźni zaczęli walczyć, niosąc żagiew wojny z miasta do miasta. Stwórca miał tego dość. Kilku dobrych Hopi wsadził na tratwy, a cały świat zalał deszczem i wodą. Lalki na ołtarzu słuchały w martwej ciszy. Pochmurny bóg-gwiazda, rogaty bóg kukurydzy, okrągłogłowy klown, tancerka trzymająca opierzonego węża. Durni świadkowie ustawieni na skrzyni. Czerwony krąg był na ukończeniu. Abner sięgnął po butelki białego i pomarańczowego piasku. - Wreszcie pojawiły się lądy i Stwórca pozwolił, by Hopi wyszli na pustynię. - Najpierw otworzył butelkę z pomarańczowym piaskiem. - Powiedział: to jest teraz wasz Czwarty Świat. Nazywa się Tuwaqachi, Świat Spełniony. Jest on koloru sikyangpu, białożółty. Zwrócony jest na północ, w stronę Czarnej Mesy. Będzie we władzy Masawa, boga śmierci. Od tej chwili będziecie musieli postępować słuszną drogą. Między serpentyną i kręgiem Abner narysował biegnącego psa. - Klan Kojota - powiedział Youngmanowi. - To ty. - Bomba - odparł z wahaniem Youngman. Abner otworzył butelkę z białym piaskiem i ostrożnie przeszedł na drugą stronę serpentyny. - Tak więc mamy światy za sobą i światy przed nami. Po Czwartym Świecie nastąpi Świat Piąty. - Być może - zauważył Youngman. - Być może przyspieszasz tempo zmian. - Chodzi ci o przepowiednie? No cóż, ten świat ma się skończyć w eksplozji bomb atomowych, tak przynajmniej twierdzą liczni kapłani. Czekałem na tę chwilę, ale wydaje mi się, że to tak szybko nie nastąpi. Nie mogę na to liczyć. Wobec tego sam z tym skończę już teraz. - Kiedy? - Dzisiaj. Na brzegu czerwonego kręgu Abner zakończył rysować biały kontur ptaka. Potem przeprosił i wyszedł z szopy, żeby oddać za krzakami mocz. Youngman czekał, pragnąc zapalić jeszcze jednego papierosa. Abner wrócił i pociągnął nosem. - Niezły dzień, co? Jak tam pojazd? - Jeep? W porządku. Posłuchaj, muszę teraz wstąpić do Momoa, ale potem jadę w góry. Chcesz ze mną pojechać? Abner potrząsnął głową i przełknął ślinę. Oczy mu błyszczały. - Wcale nie poszedłeś się odlać - powiedział Youngman. - Najadłeś się znów tego świństwa. - Chcesz trochę? - Nie. - Jeszcze, poprosisz. - Abner uśmiechał się. Bywało, że i wcześniej stary zachowywał się dziwnie, ale nie tak jak teraz. Nawet gdyby siłą wziął Abnera na mesę, to kto by się odważył mu pomóc? Wszyscy daliby nogę. - Czy inni kapłani wiedzą o twoich planach? - zapytał. - Zaprosiłem ich - odparł Abner. - Niektórzy są zajęci wyrobem śmieci dla turystów. Inni oglądają telewizję. Obejdę się bez nich. Abner odkorkował butelkę z czarnym piaskiem. Zakołysał się lekko, przestępując ponad malowidłem, ale zachował równowagę pochylając się nad ostatnim rysunkiem, w środku czerwonego kręgu. Z uwagą rozsypał oleisty piasek, tworząc kształt człowieka bez głowy. Z ramion zwisał mu podarty kaptur, z kaptura wystawały wyciągnięte palce. Ze skórzanej torby dobył małe kostki, które ułożył jak naszyjnik. W miejscach, w których powinny znajdować się oczy i usta, położył szczątki kaczana kukurydzy. Pod oczami - kawałki potłuczonego lusterka, tak że bezgłowy kształt zdawał się równocześnie patrzeć i płakać. - Prawie gotowe. - Abner wyprostował się, zadowolony. Wytarł ręce w szmatę, poszperał w kufrze i dobył z niego nóż myśliwski i skórzany pas. Nadepnął na koniec pasa, napiął go na nodze i zaczął ostrzyć na nim nóż. - Jeżeli chcesz spowodować koniec świata, to różnica jednego dnia nie powinna grać żadnej roli - powiedział Youngman. - Poczekaj do jutra. - W radiu mówili, że jutro wieczorem ma padać. - No to co? - Youngman omal się nie roześmiał. - Pchło, nadciągają nowe chmury - z powagą odparł Abner. - Sprowadziłem je we śnie. Moje chmury nie lubią deszczu. Abner dotknął ostrza noża. Potem podszedł do klatki z królikiem, wyciągnął z niej zwierzątko i zawiesił je za tylne nogi na skórzanym pasie przyczepionym do drzwi chaty. Królik szamotał się z boku na bok, tocząc oczami. - A co lubią twoje chmury? - zapytał Youngman. Abner schwycił królika za uszy i przekręcił mu głowę, naciągając szyję. Oparł nóż na białym futerku podgardla, a potem opuścił ramię. Starzec patrzył niepewnie, stojąc niezgrabnie w plamie słońca, w dalszym ciągu jedną ręką trzymając wijącego się królika. Ostrze lśniło odbitym blaskiem słońca. Youngman poczuł to spojrzenie niczym rękę ślepca przesuwającą się po twarzy i odniósł wrażenie, że nagle utracił kontakt. - A co lubią? - powtórzył. Królik bił łapkami powietrze. Nóż zalśnił w ręce Abnera. Stary zwariował, pomyślał Youngman. Demencja. Wreszcie go dopadło, po całym życiu pełnym pejotlu, trawki, bielunia i podłej wódki. Odleciał na baśniach, przepowiedniach, kłamstwach i frustracji. Przecież wcale go specjalnie nie lubiłem, powtarzał sobie Youngman, nie więcej niż można lubić drzewo lub piec. Ilekroć padło drzewo bądź pękł piec, pojawiało się poczucie straty, jak gdyby zniknęła jakaś pamiątka. Ale czarownik planujący w swojej zaśmieconej szopie wojnę przeciw biurom Urzędu do spraw Indiańskich, przeciw sile szpadli i wielomilionowym kapitałom konsorcjów górniczych? To nie było niemądre, to było wręcz śmieszne. Abner wierzył nadal, że Hopi byli Ludem Wybranym. Nie byli ludem wybranym, tylko przeznaczonym na zagładę. Oczy Abnera mówiły, że chciał odpowiedzieć, ale nie mógł. Na koniec rzekł: - I tak mi nie uwierzysz, Pchło. - No to po co zacząłeś to całe majaczenie? - Bo jesteś moim przyjacielem. Jesteś częścią tego i musisz mi pomóc. Nic się nie martw - Abner pospieszył z zapewnieniem. - Wszystkich ich wyrżniemy. - Tylko mi powiedz, co mam zrobić. - Później, jak już umrę. Wiatr, hulający po szopie, jakby się wzmógł. Youngman pomyślał, że chętnie otworzyłby kolejną butelkę wina. - Jeżeli chcesz tak długo czekać, Abner, to i ja mogę. Kiedy Youngman się podniósł, błyszczące zwoje serpentyny zdawały się przesuwać. Złudzenie cieni. W oczach Abnera, szybującego na bieluniu, spirale musiały się kręcić coraz szybciej, pomyślał Youngman. Nadal dręczyła go myśl, że Abner schwyci za broń i zacznie strzelać do samochodów na drodze. - Ale jeżeli masz zamiar skończyć ze światem w inny sposób - dodał Youngman - to chciałbym wiedzieć, w jaki. - W inny. - Bez powodzi, ognia, lodu, bomb. Więc broń? Ale jaka? - Tym razem Masaw sam to skończy - powiedział Abner. - Dziś będę się z nim widział. - Dziś się z nim zobaczysz? Z bogiem śmierci? Abner skupił się na rysunku i nie dokończonej bezgłowej postaci o płaczących oczach i okrągłych ustach wewnątrz pierścienia z czerwonego piasku. Czarne ciało lśniło miękkie jak futro. - Jeżeli wszystko zrobię poprawnie - powiedział. Youngman podniósł kapelusz i przeciągnął ręką po włosach. Poczuł się bezsilny. Był zupełnie zagubiony. - Dobrze - poddał się. Wychodząc z szopy, zatrzymał się w półcieniu koło drzwi, obok Abnera i wiszącego królika. - Jeżeli komukolwiek się to uda, to tobie -powiedział. Wracając do jeepa, usłyszał urywany pisk królika. Urodził się w Klanie Kojota, jako jedyny syn bezrobotnego budowlańca i wiecznie wściekłej kobiety. Joe Duran, wielki jak niedźwiedź, z ramionami na kształt słupów, nigdy nie przejmował się brakiem pracy. Niegdyś przez rok, na zlecenie lotnictwa, dźwigał cegły w White Sands i uznał, że to doświadczenie w zupełności mu wystarczy. Joe Duran był natomiast dobry w polowaniu i w piciu. Potrafił pójść do Dinneboro Wash z pięcioma nabojami i przynieść do domu cztery trofea. „Ostatni nabój trzymam dla siebie" - mówił Youngmanowi. Trzecią rzeczą, w której się wyróżniał, było błaznowanie. Ilekroć szukano klownów na ceremonie, to najpierw zwracano się do Durana. Obsypany białym proszkiem, przetaczał się pijacko przez rząd kapłanów, gonił kobiety wymachując drewnianym penisem lub samobójczo kroczył tyłem nad brzegiem mesy. Wszystkim bardzo się to podobało, choć Joe Duran zachowywał się dokładnie w ten sam sposób na co dzień, co doprowadzało jego żonę do szału. Youngman pamiętał, jak ojciec założył ubranie tył na przód, stanął na swych olbrzymich rękach i śmiał się, podczas gdy matka ciskała w niego nożami i kamieniami. Na koniec, uciekając przed szaleństwem, związała się z Nawahem z Window Rock. Joe Duran ich wyśledził i zabił oboje ze strzelby na jelenie. Następnie wykopał martwego Nawaha z łóżka, położył się obok żony i strzelił sobie w łeb. Ot, typowy melodramat w życiu rezerwatu. Youngmana wyprawiono do szkoły misyjnej, gdzie życie było w miarę znośne. Miał tam jedzenie, łóżko i przyjaciół. W klasie prawie się nie odzywał, tylko patrzył. Nauczyciele określili go jako „powolnego, przypuszczalnie ociężałego umysłowo". Doceniono go dopiero wtedy, gdy skończył czternaście lat, a szkoła otrzymała w prezencie zestaw farb olejnych. Malowanie przychodziło mu łatwo, gdyż posiadał wyjątkowe wyczucie koloru. Nadal był równie milczący, ale teraz przesiadywał przed sztalugami, malując krajobrazy, same krajobrazy. Zostały wystawione i - ku jego zaskoczeniu - znalazły nabywców. Youngman eksperymentował z akrylami, plakatówkami i pastelami, zafascynowany nie tyle sztuką, ile odkryciem, że mógł w ten sposób zarobić pieniądze. Tym sposobem prześcignął wszystkich znanych sobie Indian, a zwłaszcza własnego ojca. W ciągu dwóch lat opanował technikę malowania akrylami i werniksowania, która nadała jego pustynnym krajobrazom twardy i wypolerowany wygląd, całkowicie sztuczny i cyniczny. Tylko sam Youngman wiedział, co czyni. Nie chodziło mu o malowanie pustyni, lecz o jej unicestwienie. Ptaki na jego obrazach były tak jaskrawe i martwe jak cekiny dla turystów, a deszcz przywodził na myśl kamienną lawinę. Styl ten mógł się podobać jedynie białym, ale to w końcu oni płacili. W galeriach Santa Fe i Phoenix płacili wcale nieźle. Doceniony przez białych, odpłacił im tym samym. Obciął krótko włosy i ubrał się w sportową kurtkę. Wyrósł na przystojnego mężczyznę, choć twarz miał zbyt kanciastą, aby uznać ją za ładną. Czasami tylko zdradzały go niebezpieczne błyski w oczach: dar po matce. Uniwersytet w Nowym Meksyku zaproponował Youngmanowi stypendium artystyczne. To był drugi krok w górę, powiedział sobie Youngman. Mógł zostać kimś. W lecie, przed pierwszym rokiem studiów, Youngman powrócił do rezerwatu. W Shongopovi wyprawiano Taniec Węża. Youngman dołączył się, dla zgrywy, do biegaczy, którzy ścigali się przez pustynię na początku ceremonii. Po raz pierwszy od siedmiu lat założył skórzaną przepaskę i mokasyny. Zawsze był wytrwały. W połowie drogi mokasyny przesiąkły mu krwią, ale ból tylko podniecał go do dalszego wysiłku. Przegonił miejscowych chłopców u podnóża kanionu i pobiegł wąskim szlakiem po zwycięstwo. Ci z Klanu Węża mieli właśnie wręczyć Youngmanowi nagrodę, gdy wstrzymał ich kapłan Klanu Ognia. - To nie jest Hopi - powiedział. - Jeżeli nie dacie nagrody któremuś z Hopi, to cały mój klan odejdzie. Tym kapłanem był Abner. - Jestem Hopi i wygrałem - zaprotestował Youngman. - Jesteś pusty. Patrzę w ciebie i nic nie widzę. Ta nagroda jest dla prawdziwych ludzi. Youngman wrócił upokorzony na uczelnię w Albuquerque. Ale uczelnia go rozczarowała. Z większości przedmiotów wypadał fatalnie, nawet jak na Indianina. O historii, literaturze czy o naukach społecznych nie miał zielonego pojęcia. Co gorsza, na dalsze malowanie nie starczyło mu talentu. Dopóki malował pustynię (choćby w sposób oszukańczy), widoki napływały doń same. Kiedy miał namalować cokolwiek innego, choćby najprostszą martwą naturę, zdradzał absolutny brak umiejętności. Trochę tak, jakby znał jedną jedyną piosenkę, a poza tym był kompletnym niemową. Ale frustrację można było wyładować na wiele sposobów. Na uniwersytecie studiowało sporo innych Indian, przeważnie Nawahów, którzy patrzyli na Hopi z góry. Youngman prowokował bójki z gangami Nawahów, z białymi piłkarzami albo z kimkolwiek, kto się nawinął pod rękę. Zawalił rok i wzięto go do wojska. Po roku w wojsku stanął przed sądem wojskowym, został skazany i zamknięty w więzieniu Leavenworth, gdzie odsiedział następne sześć lat. W wieku dwudziestu siedmiu lat Youngman wyszedł na wolność i pojechał do Los Angeles. Przyłączył się do Meksykanów grających Indian na planach filmowych, mieszał kolory dla sklepów z farbami i odstawiał samochody dla Hertza. Pewnego ranka, odprowadzając wynajętego con-tinentala do Burbank, przejeżdżał przez kaniony, które dzielą Los Angeles na archipelag betonowych wysp. Skręcił z autostrady, wysiadł z samochodu i zagłębił się w kanion, kolorem przypominający zmięty, brązowy papier. Siedząc spokojnie, obserwował cienie mknące jak koty ponad wzgórzami. Dzienne koty, które leniwie się przeciągały i zwijały na ciepłej ziemi. I nadal siedział. Przed zachodem słońca tysiące spryskiwaczy spłukało spękane ściany kanionu wodą pobraną z rzek Arizony. Krople wody, okrągłe jak kulki, toczyły się przez powietrze i rozbijały o ostatnie promienie słońca. Kropla po kropli, milion za milionem, wybuchając bezgłośnie na tle jęczenia autostrady. Woda, która spadała na Góry Skaliste, która płynęła jako rzeka Kolorado przez Wielki Kanion w drodze na pustynię, kończyła w systemie spryskiwaczy. Śmiał się do utraty tchu. Dostarczył samochód z dziesięciogodzinnym opóźnieniem, wyleciał z pracy i następnego ranka powrócił do rezerwatu, równie biedny jak w chwili odjazdu. Przez pierwszy rok uczył się od nowa, jak żyć. Nauczył się raz jeszcze ojczystego języka, przypomniał sobie, w których wyschniętych studzienkach dokopać się jeszcze można do wody, jak cerować ubrania kościanym szydłem i jak odróżnić trop spłoszonych jeleni od śladów pasącego się stada. Pod koniec roku w jego obozowisku zatrzymał się samochód terenowy pełen starców. - Wciąż tu jesteś? - zdziwili się. - Sądziliśmy, że już dawno się spakowałeś. - Wciąż tu jestem. - Chcesz zostać? - Tak. - No, to trzeba będzie coś z tobą zrobić. Jesteś pełen niepokoju, zawsze w ruchu. Nie możemy cię zmusić do odejścia; wiemy, co jest naszym obowiązkiem. Wobec tego zaczniesz pracować. Od tej chwili będziesz zastępcą szeryfa. Jutro pójdziesz do Hotevilla i podpiszesz, co trzeba. Być może jeszcze kiedyś będzie z ciebie jakiś pożytek. - Starzy wodzowie wsiedli do półciężarówki i odjechali. To miało miejsce dwa lata temu. Praca zastępcy szeryfa polegała przeważnie na rozbrajaniu pijaków i na zabieraniu turystom aparatów fotograficznych w dniach, w których odbywały się tańce w pueblach. Youngman miał tyle czasu, ile dusza zapragnie, na wędrówki w dziczy. Nie napytał sobie biedy, bo w końcu to on miał teraz stać na straży prawa. Starzy wodzowie nie byli tacy głupi. Youngman zredukował bieg i wjechał jeepem na boczną drogę. Ranczo Momoa było położone na wzgórzach ponad Dinnebito Wash. W miarę jak droga wiła się ostro pod górę, temperatura spadała. Zarośla ustąpiły miejsca jałowcom, dębom i drzewom pinon. Na wzgórzach była woda, a woda oznaczała bogactwo. - No, wreszcie jesteś. - Joseph Momoa przywitał zastępcę szeryfa. - Gdzie się, do diabla, podziewałeś? Joe Momoa wraz z rodziną posiadał pięć tysięcy akrów lasu i łąk, dwa źródła i dość pastwisk dla pięciuset sztuk bydła i siedmiuset owiec. Jego dom był obity sekwojowymi deskami, a na dachu królowała antena satelitarna większa od radaru. Stodołę zamienił na salę do bilardu i garaż na sześć samochodów. Sam Joe przeistoczył się w zamożnego mormona, a w ślad za nim żona i synowie: Joe Jr. i Ben. Panowie Momoa byli do siebie podobni: ta sama agresywna siła, flanelowe koszule i błyszczące buty Acme. Joe jeździł klimatyzowaną furgonetką. Synowie uganiali się na kolorowych motorach. Wśród Hopi uchodzili za Rockefellerów. - Co chcesz mi pokazać? - zapytał Youngman. - Zobaczysz. Joe poszedł przodem ścieżką wijącą się pod gałęziami drzew pinon. Sukinsyn nawet nie porusza się już jak Indianin, pomyślał Youngman z ironią. Ale w końcu on sam przez wiele lat też nie chodził po indiańsku. - Na orzechach pinon powinniśmy w tym roku zgarnąć jakieś dziesięć tysięcy dolarów - powiedział Joe. - A ile za sosny? Joe skrzywił się. Sosny rosły ponad posiadłością Momoa i rokrocznie setki tych drzew wycinano po cichu i nielegalnie. - To już twoje zmartwienie - odparł idący z tyłu Joe Jr. Zeszli na łąkę. W zagrodach dla zwierząt bydło stało rzędami przy paśnikach. Psy skuliły się na widok gospodarzy. - Przyjrzyj się temu. - Joe wskazał na środek ogrodzonej przestrzeni. Zrazu Youngman sądził, że zagroda jest pusta, ale potem dojrzał trzy konie leżące na boku. Toczyły szeroko otwartymi oczyma. Jeden z nich starał się podnieść na kolana i Youngman zauważył, że to, co z początku wyglądało na ciemny koc narzucony na grzbiet zwierzęcia, było w rzeczywistości skorupą skrzepłej krwi pokrytej muchami. - Przynieście derkę - rozkazał Benowi Momoa. - Tato? - Ben cofnął się o krok. - Zrób, co ci każe. - Joe zdjął koc z płotu i rzucił go synowi. Klęczący koń zakołysał głową, tak jak robi zwierzę pod wpływem wilczomleczu. Opite krwią muchy wzbiły się w powietrze, uciekając przed kocem w rękach Bena. Youngman odpędził muchy z twarzy. - Co się tu, do cholery, stało? - zapytał. - Też chciałbym wiedzieć - odparł Joe. Boki i nogi konia wyglądały, jakby pociął je żyletką jakiś szaleniec. Youngman poklepał konia po głowie, przesunął ręką po grzywie i pochylił się. Od szyi aż po ogon grzbiet zwierzęcia świecił różowym mięsem, a ze zwisających strzępów skóry skapywała krew. Nacięcia nie były głębokie. - Wachluj dalej - polecił Youngman Benowi. - Robi mi się niedobrze. Rany nie były głębokie, przypominały nacięcia na kształt litery „V", jakie widuje się w skórzanych pokrowcach. Ale było ich mnóstwo. Trochę krwi ściekło strumyczkami po nogach i po brzuchu konia, ale stracił on jej z pewnością dużo więcej. Zwierzę było otumanione, jednak wydawało się, że nie odczuwa bólu. Youngman obejrzał koński ogon pokryty zeschłą krwią. - No i co? - zapytał Joe. Youngman popatrzył na kopyta zwierzęcia. Były gładkie, bez śladów walki. Podszedł do pozostałych koni. Te wyglądały znacznie gorzej. Chmury much nad nimi przypominały wędrujące garby. Spojrzał jeszcze raz na kopyta. Też były gładkie, ale konie umierały z utraty krwi. Trzy konie, które bez walki dały się do połowy obedrzeć ze skóry. - Nie mam pojęcia - powiedział odstępując od pokaleczonych koni, które nawet nie miały sił oganiać się od much, wziął głęboki oddech i zaczął oglądać ziemię. - Czy wpuszczasz tu psy? - zapytał. - Razem z końmi? Nigdy. Na ziemi Youngman widział jedynie ślady kopyt końskich. Nie było żadnych głębokich śladów, które wskazywałyby na podniecenie, nic, tylko zwykłe odciski kopyt. - Znalazłeś je w tym stanie rano? - Tak. Youngman spojrzał na czyste, niebieskie niebo. Orły? Bzdura. Kiedy opuścił wzrok, zobaczył coś, na co powinien był wcześniej zwrócić uwagę. Obok śladów krwi na ziemi widniały większe, czarne plamy. Dotknął ich ręką. Ziemia kleiła się i pachniała amoniakiem. - Boże! - Wytarł palce o czysty piasek. - No cóż, nic z tego nie rozumiem. - Kojoty - powiedział zdecydowanie Joe. - Kojoty? Napadają na owce, zdarza się. Lub na cielę. Ale na konie? Mowy nie ma. Usłyszałbyś ujadanie psów. Wszędzie byłyby ślady. To nie są ślady zębów kojota. - No to ryś. - Nie. - Więc co? - Już ci mówiłem, że nie wiem. - Cholera! - denerwował się Joe. - Nic z nich nie będzie. Straciłem trzy konie, będę musiał je dobić. To jest strata sześciuset dolarów i domagam się odpowiedzi! Masz zacząć nagonkę, a nie jakieś gówniarskie podchody. Zróbmy prawdziwe polowanie. Nawahowie mają helikopter. Wystaraj się o niego, polecimy nad wzgórza i wystrzelamy wszystkie kojoty i rysie, które wejdą nam w drogę. - W ten sposób nie znajdziesz zwierzęcia, które zaatakowało te konie. - Znajdę, a nawet jeżeli nie, to wreszcie oczyścimy wzgórza, tak jak to powinno się było zrobić już dawno temu - złościł się Joe. - Rozumiem, że jesteś zły po stracie koni. - Nic nie rozumiesz. Ty się nie dorobiłeś nawet jednego konia. Do roboty, załatw ten helikopter dla mnie i dla moich chłopców. Broni mamy dość! Aż za wiele! Youngman widział to oczyma wyobraźni. Helikopter nad Dinnebito Wash, a chłopcy Momoa prują jak z karabinu maszynowego do wszystkiego, co się rusza. Ale by mieli ubaw. Klęczący koń osunął się na bok. Muchy obsiadły go gęstymi spiralami. - Zapomnij o Nawahach i o helikopterze -powiedział Youngman. - Rada szczepu zbiera się za dwa tygodnie. -Joe poczerwieniał na twarzy. - Powiem im o twoich pijaństwach. Czuć od ciebie na odległość. - Niech weterynarz opisze rany. - Youngman odszedł parę kroków. - Jeżeli stwierdzi, że to kojot lub ryś, to pogadamy. - Junior! - ryknął Joe. Joe Junior podszedł do Youngmana. Był o dwadzieścia kilo cięższy, ale spojrzawszy spode łba na szeryfa, odsunął się na bok. - Trzeba nam prawdziwego szeryfa - Joe Momoa zawołał w ślad za odchodzącym Youngmanem - a nie łajzy. Takiego, jakiego mają Nawahowie. A ja ciebie znam, Duran. Nie jesteś nawet prawdziwym Hopi. Doszedłszy do domu, Youngman wsiadł do jeepa. Zamiast wrócić tą samą drogą, pojechał w górę, na wzgórza. Bez trudu zapomniał o rodzinie Momoa, ale nadal męczył go widok koni. Na wzgórzach mieszkały lwy górskie. Tam były ich mateczniki. Ale z reguły uciekały od człowieka, nie wchodziły mu w drogę. Drzewa pinon i jałowce ustąpiły miejsca sosnom chihuahua, a potem ponderosa, prostym jak zęby grzebienia. Powietrze stało się rześkie i chłodne. Momoa na swój sposób mieli rację. Tak naprawdę Youngman nie był Hopi, ale Tewą z Puebla. Tewowie byli szczepem, który wygnał Hiszpanów z Nowego Meksyku. Dwieście lat temu, kiedy Nawahowie i Apacze najechali spokojnych Hopi, ci wezwali na pomoc Tewów. Tewowie przybyli, stoczyli walkę i osiedlili się na stałe. Bohater Tewów nazywał się Popay. Pchła. Tak samo jak Youngman. Zanim Youngman dotarł na szczyty wzgórz, zrobiło się ciemno. Pustynia barwiła się łagodnym fioletem. Słońce nadal oświetlało wierzchołki - jeszcze przynajmniej przez godzinę. Youngman zmienił buty na mokasyny, które kiedyś zrobił dla niego Abner. Sięgnął po strzelbę i matę i wyruszył w dwudziestominutowy marsz do strumienia. Udał się wzdłuż niego, aż do źródła, i tam położył się na pokrytej mchem skale i zanurzył twarz w wodzie. Kiedy podniósł głowę, ujrzał królika, który spoglądał na niego spod gałęzi sosny. Ręka Youngmana zsunęła się w stronę strzelby. Mógłby zjeść królika, a łapki zanieść Abnerowi. Królik przetarł sobie wąsy. Opierając ramię o kolbę, Youngman wsunął nabój do komory i wysunął strzelbę do przodu. Królik wyskoczył z cienia, stając się doskonałym celem na zielonym tle. Woda skapywała po brodzie Youngmana. Przypomniało mu się naraz, że Abner już miał królika, a on sam wcale nie był głodny. - Spływaj! - krzyknął. Zjadł na kolację placki kukurydziane, położył się i owinął w derkę. W górze ostrym i twardym blaskiem świeciły gwiazdy. W pewnej chwili omiótł okolicę promieniem latarki i zobaczył jarzące się oczy. Oczy pająków lśniły srebrem, a ropuch - czerwienią. Poruszając się, tworzyły maleńkie błyszczące szlaki. Youngman wcale nie musiał zostać w wojsku; Hopi mogli żądać zwolnienia. Ale został i testy wykazały, że ma niezwykle rozwiniętą wyobraźnię przestrzenną. Dostał awans na sierżanta, nauczono go odczytywać trójwymiarowe zdjęcia lotnicze i posłano do bazy lotniczej Andersen na wyspie Guam. Codziennie i co noc eskadry ośmiosilnikowych B-52 startowały z Guam lecąc nad Wietnam Północny, a każdy samolot dźwigał dwadzieścia ton bomb. Cele wybierano z fotografii dostarczonych przez samoloty rozpoznawcze U-2, które latały między Tajlandią i Guam. Fotografie dzienne można zmienić w mapy, opatrzone kodami i współrzędnymi. Nocne zdjęcia w podczerwieni stanowiły zagadkę, którą najlepiej umiał rozszyfrować Youngman. Skłębiona czerwień, zieleń i błękit oznaczały obecność ludzi, chłód korony lasu bądź zimno wody po zmierzchu. Wróg mógł palić odpadki lub polewać wodą agregaty prądotwórcze, ale nie był w stanie zmylić Youngmana i deszcz bomb, który wysyłał z daleka, zawsze trafiał w cel. Była to dla niego fascynująca gra. Po roku służby otrzymał pierwsze odznaczenie i urlop w Bangkoku, gdzie mu ofiarowano naszyjniki z palców Wietnamczyków, jak również skalpy po dogodnej cenie. Nie zabrakło i portmonetki sporządzonej ze zszytych genitaliów. Tej nocy w Bangkoku, kiedy Youngman spał między dwiema dziwkami, usłyszał śmiech ojca. To na tym polegał ten dowcip, pomyślał. To wszystko był jeden wielki kawał: Joe tańczący z drewnianym członkiem z jedną nogą wysuniętą poza brzeg mesy, naszyjnik z palców, stanie na rękach, bombowce wzbijające się ciężko z pasa startowego, pomarszczona portmonetka, piękne mapy ognia, strzelba wsunięta w usta, ludzie polujący na siebie nawzajem... To było zabawne. - Nie. - Youngman uniósł się, odsuwając dziwki. Wrócił na Guam i - po miesiącu - został postawiony przed sądem wojskowym za umyślne zniekształcenie danych i wysłanie bombowców nad Morze Chińskie. Youngman wyjaśnił, że zaczął traktować wojnę poważnie i zrozumiał, że nie ma na nią najmniejszej ochoty. Mógł nawet dostać dwadzieścia lat, ale bombowce często zrzucały ładunki do morza, czy to na skutek odwołania nalotu, czy - równie często - wtedy, gdy pilot zbliżał się do końca swej sześciomiesięcznej tury. Pomógł też fakt, że na skutek przeniesienia Youngmana z armii do lotnictwa na Guam sąd nie był pewny swych uprawnień. Dostał dwa lata. Z początku nie było tak źle. W więzieniu Leavenworth siedzieli również Indianie; dokształcał się w bibliotece i zdobył niezłą fuchę pracując w studiu fotograficznym. Jednak na samym końcu, na miesiąc przed końcem wyroku, strażnik oblał Youngmana uryną wystrzeloną z pistoletu wodnego. Miał to być zwykły żart znudzonego klawisza, ale Youngman wyrwał ostrze z gilotyny do papieru i rozciął nim aż do kości ramię strażnika. Dołożono mu za to kolejne dwa lata, z tego pół roku w karcerze: małej, pozbawionej światła i pomalowanej na czarno celi. Kiedy zbliżał się koniec drugiego wyroku, Youngman pracował przy reperacji drogi. Jeden z Indian rzucił się do ucieczki, dość idiotycznie zresztą, bo wokół rozciągały się mile płaskiej, świeżo zaoranej prerii Kansas. Gdy jeden ze strażników podniósł broń do strzału, Youngman przewrócił go na ziemię i powiedział, że sam sprowadzi zbiega z powrotem. Już doganiał uciekającego przyjaciela, gdy padł, trafiony śrutem. Dwa miesiące przeleżał w szpitalu i dostał kolejne dwa lata. Od tego czasu strażnicy zostawili go w spokoju i więcej się z nikim nie przyjaźnił. Podczas pierwszej zimy w rezerwacie natknął się na Abnera. Kapłan Klanu Ognia - od dawna już wypędzony z mesy jako czarodziej -rozpoznał go od razu. - Samochód ci gdzieś nawalił? - powiedział owinięty w derkę Abner, wychodząc z garażu. - Nie mam samochodu. - Youngman zrzucił plecak na ziemię. Obok beczek po ropie stała beczka z deszczówką. Youngman rozkruszył z wierzchu lód i zaczerpnął garścią wody. - Do mesy daleko - zauważył Abner. - Nie idę na mesę - odparł Youngman. - Tu nie ma się gdzie zaczepić - rzekł napastliwie Abner. -Wszędzie się można zaczepić - odparł Youngman. Starzec odwrócił się tyłem do słońca, aby lepiej przyjrzeć się gościowi. - Pracujesz teraz dla biura czy dla firm? - Dla nikogo. - No to co robisz? - Chodzę sobie. - Youngman obrócił się, zarzucając na plecy ładunek. - Po prostu chodzę. - Poczekaj. - Abner zatrzymał go. - Siądź na chwilę. Youngman przysiadł, trzymając nadal plecak na ramieniu. Abner przykucnął naprzeciw. Po kilku minutach Youngman oderwał wzrok od oczu Abnera i przyjrzał się okolicy, która wpierw wydawała się płaska jak bęben i dopiero potem dostrzegł cienie bezlistnych krzewów i załamania gruntu. Kiedy w końcu spojrzał na Abnera, stary człowiek uśmiechał się. - Kiedyś powiedziałem, że jesteś pusty w środku - odezwał się Abner. - Teraz widzę, że jesteś prawdziwym człowiekiem. - No i? - No i w domu mam trochę wina. Od tej chwili zostali przyjaciółmi. Youngman leżał spokojnie na wzgórzu, nad Dinnebito Wash, a głowę wypełniały mu dźwięki nocy. Zasnął patrząc na zdążającą na zachód gwiazdę Hotomkam. Dziecko urodziło się o zachodzie słońca. Nagie i nieowłosione, wpadło w kołyskę, którą tworzyła błona między nogami matki. Wiedzione odruchem zapiszczało, a matka rozprostowała mu maleńkie skrzydła i powąchała gruczoły zapachowe, które miały odróżniać je w mroku od wszystkich innych niemowląt. Dopiero wtedy pozwoliła mu wspiąć się w stronę przygotowanego sutka, a kiedy ssał, zwróciła na niego jasne oczy i ogromne uszy. Reszta stada zaczęła budzić się do życia. Zaczął się ruch. W zagłębieniu obok samiec owinął się skrzydłami wokół samicy, przylgnął brzuchem do jej pleców, wbił zęby w kark partnerki i zaczął kopulować. Samica uczepiła się pazurami nierówności skały z taką siłą, że nawet śmierć nie byłaby w stanie jej oderwać. Niedaleko walczyło dwóch samców, wrzeszcząc i bijąc skrzydłami o sklepienie. Kręcili się w kółko, ze zjeżonym włosem; na koniec runęli na siebie, bijąc się skrzydłami niczym maczugami. Jedna walka dała początek innym, a napięcie rosło, w miarę jak słońce chowało się za horyzontem. Samice, najwięksi członkowie stada, przyglądały się temu z umiarkowanym zainteresowaniem. Kopulująca para się rozłączyła; samiec powrócił do swych towarzyszy, a samica zaczęła się lizać. Tygodniowe dziecko rozprostowało skrzydełka i zapiszczało. Kopulacja, walki i porody wielkiego stada trwały jeszcze trochę, aż zgasł ostatni promień światła wpadający do jaskini. W tym momencie doszła do głosu inna, ważniejsza potrzeba. Niektórzy przedstawiciele ich gatunku mogli zaczynać w półmroku, jednak te zwierzęta czekały na ciemność. Wisząc głową w dół, niczym pająki, z podwiniętymi skrzydłami, setki dorosłych osobników przesuwały się powoli w kierunku niknącego światła przy wejściu. Płaskie, otoczone wąsami pyski, zwróciły się w jedną stronę. Kiedy zgasł ostatni promień światła, dziesięcioletnia samica rozwinęła skrzydła i wzbiła się w powietrze. Jeden po drugim, całe stado poszło w ślad za nią. Po paru sekundach ponad tysiąc nietoperzy przeleciało przez dziurę wyjścia, ustawiając się we właściwym miejscu w szyku. Z punktu widzenia biologii były cudem ewolucji. Skrzydła o ponadtrzydziestopięciocentymetrowej rozpiętości i błony pięciokrotnie mocniejsze od rękawiczek chirurgicznych pozwalały im lecieć szybko jak jaskółkom. Szare futerko na grzbiecie i brązowe z przodu zmniejszało opór wiatru. Nieczułe na kolor oczy odbijały światło wschodzących gwiazd, tak że kanion nabierał blasku, a pustynia lśniła srebrem. Przepłynęły, niczym chmura, nad brzegiem kanionu, ale nad pustynią obniżyły lot, tak jak fala przypływu unosząca się niespełna metr nad ziemią. Wokół nich rozlegały się ciche okrzyki i zwielokrotnione echa, które wracały do wielkich, czułych uszu. Nietoperze trzymały się tak blisko siebie, że zdawały się tworzyć jedną zwartą masę, ale masa ta mijała bez kolizji krzaki i kaktusy. Ten teren był dla nich nowy, ale nie tak znów odmienny od rodzimego Meksyku. Pędzone głodem, skierowały do przodu płaskie, przypominające łopaty nosy, węsząc obecność zwierząt. Strumień ciem zbliżył się do nietoperzy, a potem nagle rozpierzchł się na wszystkie strony. Nietoperze skręciły pod wiatr, który z daleka niósł intensywne zapachy. Nocny jastrząb, lecący w ślad za ćmami, nagle oddalił się, wystrzeliwując w górę. W odróżnieniu od ptaków, nietoperze nie umiały wzbijać się szybko w górę. Umiały tylko latać, a latały tylko po Pożywienie. Skrzydła uderzały czternaście razy na sekundę szybkim, zdecydowanym rytmem, aż na koniec stworzenia poczuły wyczekiwany, słodki zapach. Nieskończenie drobne cząstki potu przeniknęły z powietrza do fałd w nozdrzach. Fala zakręciła raz jeszcze i prawie niesłyszalne krzyki wypełniły przestrzeń. Otwarło się tysiąc paszcz, odsłaniając charakterystyczne zęby. Różniły się one od zębów jakiegokolwiek innego nietoperza lub zwierzęcia na ziemi: siekacze zakrzywiały się do tyłu i były ostre jak ży