MARTIN CRUZ SMITH SKRZYDŁA NOCY (PRZEŁOŻYŁ JAN GRABOWSKI) Rozdział pierwszy Tablica reklamowa tytoniu Czerwonoskóry, przedstawiająca Indianina ze skorodowanym okiem, zwrócona była na zachód. Dwie półciężarówki rdzewiały w kępie żółtych krzaków kaktusowych. Z otworu po reflektorze wysuwał się błyskawicą cienki język jaszczurki. Było południe. Na Malowanej Pustyni temperatura sięgnęła trzydziestu ośmiu stopni. Ściany szopy Abnera Tasupi składały się z tablicy reklamowej tytoniu i z postawionych na sztorc i pospawanych masek samochodów. Kwadratowy kawał stalowej płyty zastępował dach. Abner czasem naprawiał samochody, a czasem sprzedawał benzynę Enco wprost z beczek. Beczki były zazwyczaj puste, więc Abner całymi dniami słuchał radia tranzystorowego. W rozgłośni w Gallup pracowało kilku dyskdżokejów z plemienia Nawahów. Co prawda, Abner nie cierpiał Nawahów, ale dyskdżokejów z plemienia Hopi nie było. Na Czarnej Mesie Hopi było wielu, jednak żaden z nich nie odważył się go odwiedzić. No, może z jednym wyjątkiem. Youngman Duran siedział w szopie, pomiędzy sprężynami sterczącymi z fotela samochodowego. Między nogami trzymał na wpół wypitą flaszkę wina Galio. - Przykro mi, ale muszą zginąć - Abner przeprosił swego jedynego przyjaciela. - Ktoś, kogo znam? Abner, rozebrany do majtek i skórzanej przepaski, siedział w kucki na klepisku mieląc ziarna kukurydzy. Miał ponad dziewięćdziesiąt lat i jego brązowe ciało było twarde jak pancerz owada. Siwe włosy, przycięte tuż na oczami, spływały wzdłuż płaskiej twarzy o szerokich kościach policzkowych i grubych, spękanych wargach. - No, Abner, możesz mi powiedzieć. Przecież nie jestem zastępcą szeryfa dla zabawy. Youngman był mniej więcej trzy razy młodszy od Abnera. Włosy miał krótsze, kruczoczarne i podwinięte pod brudny kapelusz. Na kapeluszu odbiło się kółko potu, a plamy spod pach i z pleców zlały się razem, zmieniając koszulę khaki w ciemną gąbkę. Poprawił się na siedzeniu, usiłując ominąć wystające sprężyny. Youngman nie znosił ciężkiego wina, ale o prawdziwy alkohol w rezerwacie było trudno. Poza tym lubił Abnera. Abner wziął w ręce zmielone ziarno kukurydziane, zaczął rozsypywać je pod progiem, a potem - cofając się - w rogach pokoju. Youngman wyciągnął paczkę przepoconych papierosów. - Znasz ich wszystkich. - To dobry początek, Abner, to już jest coś. Youngmanowi szopa Abnera przypominała granicę powodzi, która wyrzuca na brzeg różnorakie śmiecie. Pudło świec samochodowych i bezpieczników. Podnośniki i łyżki do ściągania opon. Puszki po zupie i fasolce ustawione na beczce, zamienionej na piecyk. Koszule powtykane w dziury w ścianach, z których zwisały warkocze błękitnej kukurydzy. Na półce, sporządzonej ze skrzynki na pomarańcze, stały lalki Kachina, z których każda mierzyła ponad trzydzieści centymetrów. Jedną zdobiły drewniane promienie słońca, inną - orle pióra, a wszystkie były topornie wyrzeźbione w drewnie i liczyły sobie z pięćdziesiąt albo i sto lat. - Za takie lalki w Phoenix można wziąć do tysiąca dolarów. Sprzedaj, zanim ktoś ci je ukradnie - powiedział Youngman. - Nie martw się, Pchło - odparł Abner, skończywszy sypać kukurydzę. - Tu nikt nie przychodzi. - Cóż, pewnie się boją, że rzucisz na nich klątwę. Na kotle stały gliniane naczynia z pejotlem, bieluniem i marihuaną. Youngman opanował wzbierającą pokusę. Zdarzało mu się żyć na haju. Trwało to siedem lat, ale to było w wojsku, a teraz tylko podpalał trochę trawki i pił wino. Nie wzlatywał już wysoko, ale też nie spadał na samo dno. Abner był inny; był kapłanem. I miał rację: ludzie go Unikali. - Co to, do cholery, ma znaczyć, że wszyscy zginą? Masz szczęście, że mówisz ze mną. Inni pomyśleliby, że mówisz poważnie - zauważył Youngman. Na naczyniu z bieluniem nie było pokrywki. Kocioł oblepiały naklejki z napisami „Tijuana", „Prawda lub Konsekwencje", „Nagrobek". Równie dobrze mógłby być tam i napis „Mars". Abner znalazł kocioł w lombardzie; nigdy nie ruszył się dalej niż do Tuba City. - Dziś upał, a bracia Galio nieźle się natrudzili. Golnij sobie, Abner - zaproponował. Staruszek potrząsnął głową. Pewnie skosztował bielunia, pomyślał Youngman. Szczodra dawka nasion to pewna trucizna. Mała dawka suszonych korzeni mogła unieść mózg jak samochód na podnośniku. W rezerwacie można było umrzeć na wiele sposobów. Alkohol, bieluń lub wilczomlecz. Odpoczynek w nocy na środku drogi. Po prostu pozwolić na to, aby czas sobie płynął i sekundy gromadziły się jak piasek w otwartym grobie. Abner otworzył kufer. - Do diabła. Obiecałeś, że nie będziesz przyrządzał leków w mojej obecności - przypomniał Youngman. - Przecież nie wierzysz w to wszystko. - Abner uśmiechnął się w odpowiedzi. - Nie wierzę, ale nie lubię. Chcę po prostu sobie usiąść i pogadać. Tak jak zwykle. - Wiem, na co masz ochotę. - Starzec nadal się uśmiechał. - Ale na to jest już za późno. - Chodź, pojedziemy na przejażdżkę. Może ustrzelimy królika... - zaproponował Youngman. Abner wyciągnął koc ze skrzyni po pomarańczach. Pod kocem stała klatka z królikiem, którego nos wciśnięty był między kratki. Youngman nie wiedział, że Abner pozwalał sobie na takie zbytki jak świeże mięso. Z reguły starzec odżywiał się podpłomykami, chili, kukurydzą, niekiedy suszonymi brzoskwiniami. W kufrze znajdowały się rzeczy, które Abner z reguły określał jako swoje „tajemne dobra". Korzenie paho, pióra, słoiki z suszoną kukurydzą: żółtą, czerwoną i niebieską. Abner usypał małe kopczyki ziaren kukurydzy przed każdą z lalek. - Nie chcę, żeby cię dopadli - powiedział Youngman - bo przyślą mnie, żebym zrobił z tobą porządek. To są durnie, którzy wierzą w twoje czary. Z innego miejsca w kufrze Abner wyciągnął torebkę, z której dobył czarno-białe pióra z ogona dzierzby. Potem wetknął po piórku w każdy z kukurydzianych kopczyków, aż powstał ołtarz. Cofnął się o krok, żeby podziwiać swoje dzieło, i powiedział: - Chcę zostawić miejsce w środku na tabliczkę Pahana. Ładne, prawda? - Co to jest tabliczka Pahana? - Nie wiesz? - Nie. - To nie wiesz zbyt wiele. - Abner zatarł ręce. - Wiem, że się naćpałeś magicznego proszku i jesteś na haju. Ile wziąłeś tego bielunia? No, powiedz. - Niewiele. - Odwrócony tyłem Abner wzruszył szczupłymi ramionami. - Tobie, Pchło, będzie potrzeba o wiele więcej. Youngman poczuł zawód. „Robienie leków" było najlepszym przykładem bezsensownej pracy. Żadna ilość leków nie potrafiła zmienić biednego, ciemnego Indianina w bogatego, zadbanego białego. Przynajmniej nie w Arizonie. Jeżeli chodzi o lalki Kachina, to wszyscy doskonale wiedzieli, że były to po prostu zabawki. Rząd lalek ze złośliwymi minami spoglądał nań drewnianym wzrokiem. - Tak - powiedział Youngman. - Ja bym potrzebował z garść środków pobudzających, trochę amfy, wąchnięcie koki, trochę kwasu i puszkę coors, żeby poczuć bliskość Wielkiego Ducha. - Pomimo to - upierał się Abner - dobry z ciebie chłopak. Youngman podrapał się po czole. Bywały chwile, kiedy zdawało mu się, że porozumiewa się z Abnerem za pośrednictwem nieudolnego tłumacza, choć obaj mówili w języku hopi, z tymi samymi zapożyczeniami od białych. Rozzłościł się na samego siebie. Nie powinien był zatrzymać się w obskórnej szopie Abnera, tylko jechać dalej, na ranczo Momoa, tak jak to miał w planie. Abner przyniósł butelkę po wodzie mineralnej, zatkaną folią aluminiową. Zdjął folię i wysypał na dłoń jakiś czarny piasek, którego Youngman nigdy wcześniej nie widział. Piasek był drobny, lśniący i błyszczący. Kiedy napełnił już dłoń, przykucnął i - sypiąc piasek cienką strużką między palcami i kciukiem - wyrysował nim na podłodze swastykę. Linie były proste, niczym przy linijce, a kąty mogły być wyrysowane przy ekierce. Na pustej dłoni pozostały oleiste plamy. Do diabła, pomyślał Youngman. Nie miał najmniejszej ochoty aresztować starca. - Abner - powiedział - włóczyłeś się wokół kopalni Peabody? To nie jest piasek. - Naprawdę dobry z ciebie chłopak i niegłupi. - Abner ponownie napełnił dłoń i zaczął rysować kolejną swastykę. - Nie, to nie z Peabody. Miesiąc wcześniej Abnera schwytano, kiedy wrzucał pudła z grzechotnikami do kopalni odkrywkowej na Czarnej Mesie. Gdyby nie to, że Youngman przybył na czas i zdążył go sam aresztować, strażnicy byliby go zastrzelili. Zaraz potem go zwolnił. -Wujku, chciałbym móc się o ciebie nie martwić. - Nie martw się. - Abner skupił się na rysunku. - Tak będzie dobrze. To nie pochodzi z żadnej kopalni białych, ale od martwych ludzi. Czarny piasek prawie przelewał się w rękach, jak ciecz. Youngman popił wina. Abner wyrysował dalsze dwie swastyki, układając je w idealny kwadrat. Co do tego Youngman nie miał wątpliwości. - Co znów knujesz, Abner? - zapytał. Abner podszedł znów do kufra i wziął naręcze butelek z czarnym proszkiem, po czym skierował się do środka kwadratu swastyk. Przykucnął, otworzył jedną z butelek, nasypał sobie na rękę i zaczął dalej rysować. Zabawne, kapłani -nawet ci najstarsi i najsłabsi - kiedy wzięli się za robienie leków, to wrastali w ziemię, jakby ich przytrzymywał jakiś magnes. Dwóch ludzi z trudnością potrafiło ich podnieść do góry. Ale to, oczywiście, było związane z wyważeniem ciała. Nowy wzór narysowany przez Abnera przypominał zwój, a potem rozrósł się w spiralę. - Nie złość się na mnie, Pchło. - Abner dosypał sobie na rękę. - Ale długo się nad tym zastanawiałem i postanowiłem, że coś z tym światem trzeba zrobić. Przede wszystkim ci pieprzeni Nawahowie. Mam już dość tych skurwysynów. W dalszej kolejności wszystkie sądy federalne i biuro indiańskie. - Proszek posypał się spomiędzy palców Abnera, rozszerzając się w spiralę. -Pchło, oni nas wykańczają. Tak jest teraz i tak było zawsze. Teraz kolej na nich i na firmy. Zakłady Węglowe Peabody, ropa El Paso. Pchło, ja ich załatwię. Wszystko zależy ode mnie, a ja już ich urządzę. - Abner otworzył kolejną butelkę. Youngman uśmiechnął się, słysząc tak często wymawiane swoje imię w języku hopi. Nikt, poza Abnerem, tak się do niego nie zwracał. - Powstrzymasz El Paso Oil? - Jej mi nie żal, szkoda mi ludzi. - Jasne. To dopiero wstrząsnęłoby dyrekcją El Paso, pomyślał Youngman. Gdyby tylko wiedzieli, że gdzieś na środku pustyni rzuca im wyzwanie szalony dziewięćdziesięcioletni szaman z plemienia Hopi. Za to wypiję, pomyślał sobie. - Widziałem, jak kopali na Czarnej Mesie. -Abner splunął na drzwi. - Słyszę, że chcą zabrać nam wodę. - To woda dla Los Angeles. Słuchaj, Abner, daj spokój z tymi lekami i łyknij sobie trunku. - Youngman podsunął Abnerowi wino, ale ten potrząsnął głową. - Wobec tego z Los Angeles też trzeba skończyć. No i z Tucson, Phoenix, Albuąuerąue. Z wszystkimi miastami. - Kupa luda. Czy mówiłeś już komuś o tym? Abner okręcił się na kolanach, wyciągnąwszy ręce jak ramiona busoli; czarna spirala zawirowała wokół niego raz, a potem drugi, skręciła delikatnie w prawo i przeszła w większy krąg, rozwijając się w przeciwnym kierunku. Ze swego siedzenia Youngman widział wraki stojące na dworze. Pordzewiałe kadłuby, przypominające szczątki prehistorycznych zwierząt. Mnóstwo skamielin jest w tej okolicy, pomyślał. Wliczając w to Indian. Nakręcił kapsel na butelkę wina i zapytał: - Jak się do tego zabierzesz, Abner? Weźmiesz strzelbę i zaczniesz kosić samochody na drodze? Dynamit? W jaki sposób wszystkich powstrzymasz? - Nie powstrzymam, tylko skończę z nimi. - Abner podniósł wzrok. Miał małe, przenikliwe oczy, których czarny środek otoczony był mętnym białkiem. - Skończę z tym światem. Ukończył dwie czarne Unie. Mniejsza wiła się trzy, a większa - cztery razy wokół wspólnego środka. Razem wyglądały jak dwie serpentyny o średnicy półtora metra. Pomimo to, że między jedną a drugą garstką proszku Abner musiał wielokrotnie przerywać i znów zaczynać pracę, linie były ciągłe, bez załamań. Ani jednaj skazy w płynnych, koncentrycznych liniach. W mroku szopy dzieło Abnera było tak czyste i błyszczące, jak zwinięty wąż. Youngman nerwowo wyjrzał za drzwi, na stojącego za wrakami jeepa. Niebo było błękitne jak woda i głębokie niczym turkus osadzony w srebrze. Powietrze przepływało jak tancerz ciągnący nogę ponad piaszczystym gruntem, poruszając uschniętymi trawami. Na północy wyrastała ściana Czarnej Mesy. Dwieście mil na południe leżało Phoenix, a sto pięćdziesiąt mil na wschód - Albuquerque. Równie dobrze mogłyby leżeć na innej planecie. Ale przecież tego właśnie szukał: innej planety, pomyślał Youngman. Z paczki wyciągnął ostatniego papierosa. Abner podszedł do kufra po butelki jaskrawoczerwonego piasku. - W jaki sposób spowodujesz koniec świata? - zapytał Youngman. - Inaczej. - Abner skinął do Youngmana, aby dał mu się sztachnąć papierosem. - Pierwszy Świat skończył się w ogniu. Kobieta i wąż powiedli ludzi na pokuszenie, a Stwórca zesłał płomienie i otworzył wulkany. Wszystko spłonęło do cna, a ocalało tylko kilku dobrych Hopi. Abner zaczął rysować krąg z czerwonego piasku: wewnątrz kwadratu swastyk, wokół podwójnej serpentyny. - Drugi Świat był dobry, ale później ludzie stali się zbyt zamożni, obrośli tłuszczem. Nic ich nie interesowało poza bogactwem. Stwórca dostrzegł, co się działo i zatrzymał Świat w miejscu. Ziemia opuściła swą orbitę i wszystko zamarzło, pokryło się lodem. Ocalało jedynie kilku dobrych Hopi. Youngman wypuścił dym przez nos. Tę historię znał od dzieciństwa, powtarzano mu ją bezustannie. - Trzeci Świat był doskonały. - Abner odmierzył porcję czerwonego piasku. - W miastach było mnóstwo cennych kamieni i ozdób z piór. Ale ludzie zapomnieli o słusznej drodze: kobiety zamieniły się w dziwki, a mężczyźni zaczęli walczyć, niosąc żagiew wojny z miasta do miasta. Stwórca miał tego dość. Kilku dobrych Hopi wsadził na tratwy, a cały świat zalał deszczem i wodą. Lalki na ołtarzu słuchały w martwej ciszy. Pochmurny bóg-gwiazda, rogaty bóg kukurydzy, okrągłogłowy klown, tancerka trzymająca opierzonego węża. Durni świadkowie ustawieni na skrzyni. Czerwony krąg był na ukończeniu. Abner sięgnął po butelki białego i pomarańczowego piasku. - Wreszcie pojawiły się lądy i Stwórca pozwolił, by Hopi wyszli na pustynię. - Najpierw otworzył butelkę z pomarańczowym piaskiem. - Powiedział: to jest teraz wasz Czwarty Świat. Nazywa się Tuwaqachi, Świat Spełniony. Jest on koloru sikyangpu, białożółty. Zwrócony jest na północ, w stronę Czarnej Mesy. Będzie we władzy Masawa, boga śmierci. Od tej chwili będziecie musieli postępować słuszną drogą. Między serpentyną i kręgiem Abner narysował biegnącego psa. - Klan Kojota - powiedział Youngmanowi. - To ty. - Bomba - odparł z wahaniem Youngman. Abner otworzył butelkę z białym piaskiem i ostrożnie przeszedł na drugą stronę serpentyny. - Tak więc mamy światy za sobą i światy przed nami. Po Czwartym Świecie nastąpi Świat Piąty. - Być może - zauważył Youngman. - Być może przyspieszasz tempo zmian. - Chodzi ci o przepowiednie? No cóż, ten świat ma się skończyć w eksplozji bomb atomowych, tak przynajmniej twierdzą liczni kapłani. Czekałem na tę chwilę, ale wydaje mi się, że to tak szybko nie nastąpi. Nie mogę na to liczyć. Wobec tego sam z tym skończę już teraz. - Kiedy? - Dzisiaj. Na brzegu czerwonego kręgu Abner zakończył rysować biały kontur ptaka. Potem przeprosił i wyszedł z szopy, żeby oddać za krzakami mocz. Youngman czekał, pragnąc zapalić jeszcze jednego papierosa. Abner wrócił i pociągnął nosem. - Niezły dzień, co? Jak tam pojazd? - Jeep? W porządku. Posłuchaj, muszę teraz wstąpić do Momoa, ale potem jadę w góry. Chcesz ze mną pojechać? Abner potrząsnął głową i przełknął ślinę. Oczy mu błyszczały. - Wcale nie poszedłeś się odlać - powiedział Youngman. - Najadłeś się znów tego świństwa. - Chcesz trochę? - Nie. - Jeszcze, poprosisz. - Abner uśmiechał się. Bywało, że i wcześniej stary zachowywał się dziwnie, ale nie tak jak teraz. Nawet gdyby siłą wziął Abnera na mesę, to kto by się odważył mu pomóc? Wszyscy daliby nogę. - Czy inni kapłani wiedzą o twoich planach? - zapytał. - Zaprosiłem ich - odparł Abner. - Niektórzy są zajęci wyrobem śmieci dla turystów. Inni oglądają telewizję. Obejdę się bez nich. Abner odkorkował butelkę z czarnym piaskiem. Zakołysał się lekko, przestępując ponad malowidłem, ale zachował równowagę pochylając się nad ostatnim rysunkiem, w środku czerwonego kręgu. Z uwagą rozsypał oleisty piasek, tworząc kształt człowieka bez głowy. Z ramion zwisał mu podarty kaptur, z kaptura wystawały wyciągnięte palce. Ze skórzanej torby dobył małe kostki, które ułożył jak naszyjnik. W miejscach, w których powinny znajdować się oczy i usta, położył szczątki kaczana kukurydzy. Pod oczami - kawałki potłuczonego lusterka, tak że bezgłowy kształt zdawał się równocześnie patrzeć i płakać. - Prawie gotowe. - Abner wyprostował się, zadowolony. Wytarł ręce w szmatę, poszperał w kufrze i dobył z niego nóż myśliwski i skórzany pas. Nadepnął na koniec pasa, napiął go na nodze i zaczął ostrzyć na nim nóż. - Jeżeli chcesz spowodować koniec świata, to różnica jednego dnia nie powinna grać żadnej roli - powiedział Youngman. - Poczekaj do jutra. - W radiu mówili, że jutro wieczorem ma padać. - No to co? - Youngman omal się nie roześmiał. - Pchło, nadciągają nowe chmury - z powagą odparł Abner. - Sprowadziłem je we śnie. Moje chmury nie lubią deszczu. Abner dotknął ostrza noża. Potem podszedł do klatki z królikiem, wyciągnął z niej zwierzątko i zawiesił je za tylne nogi na skórzanym pasie przyczepionym do drzwi chaty. Królik szamotał się z boku na bok, tocząc oczami. - A co lubią twoje chmury? - zapytał Youngman. Abner schwycił królika za uszy i przekręcił mu głowę, naciągając szyję. Oparł nóż na białym futerku podgardla, a potem opuścił ramię. Starzec patrzył niepewnie, stojąc niezgrabnie w plamie słońca, w dalszym ciągu jedną ręką trzymając wijącego się królika. Ostrze lśniło odbitym blaskiem słońca. Youngman poczuł to spojrzenie niczym rękę ślepca przesuwającą się po twarzy i odniósł wrażenie, że nagle utracił kontakt. - A co lubią? - powtórzył. Królik bił łapkami powietrze. Nóż zalśnił w ręce Abnera. Stary zwariował, pomyślał Youngman. Demencja. Wreszcie go dopadło, po całym życiu pełnym pejotlu, trawki, bielunia i podłej wódki. Odleciał na baśniach, przepowiedniach, kłamstwach i frustracji. Przecież wcale go specjalnie nie lubiłem, powtarzał sobie Youngman, nie więcej niż można lubić drzewo lub piec. Ilekroć padło drzewo bądź pękł piec, pojawiało się poczucie straty, jak gdyby zniknęła jakaś pamiątka. Ale czarownik planujący w swojej zaśmieconej szopie wojnę przeciw biurom Urzędu do spraw Indiańskich, przeciw sile szpadli i wielomilionowym kapitałom konsorcjów górniczych? To nie było niemądre, to było wręcz śmieszne. Abner wierzył nadal, że Hopi byli Ludem Wybranym. Nie byli ludem wybranym, tylko przeznaczonym na zagładę. Oczy Abnera mówiły, że chciał odpowiedzieć, ale nie mógł. Na koniec rzekł: - I tak mi nie uwierzysz, Pchło. - No to po co zacząłeś to całe majaczenie? - Bo jesteś moim przyjacielem. Jesteś częścią tego i musisz mi pomóc. Nic się nie martw - Abner pospieszył z zapewnieniem. - Wszystkich ich wyrżniemy. - Tylko mi powiedz, co mam zrobić. - Później, jak już umrę. Wiatr, hulający po szopie, jakby się wzmógł. Youngman pomyślał, że chętnie otworzyłby kolejną butelkę wina. - Jeżeli chcesz tak długo czekać, Abner, to i ja mogę. Kiedy Youngman się podniósł, błyszczące zwoje serpentyny zdawały się przesuwać. Złudzenie cieni. W oczach Abnera, szybującego na bieluniu, spirale musiały się kręcić coraz szybciej, pomyślał Youngman. Nadal dręczyła go myśl, że Abner schwyci za broń i zacznie strzelać do samochodów na drodze. - Ale jeżeli masz zamiar skończyć ze światem w inny sposób - dodał Youngman - to chciałbym wiedzieć, w jaki. - W inny. - Bez powodzi, ognia, lodu, bomb. Więc broń? Ale jaka? - Tym razem Masaw sam to skończy - powiedział Abner. - Dziś będę się z nim widział. - Dziś się z nim zobaczysz? Z bogiem śmierci? Abner skupił się na rysunku i nie dokończonej bezgłowej postaci o płaczących oczach i okrągłych ustach wewnątrz pierścienia z czerwonego piasku. Czarne ciało lśniło miękkie jak futro. - Jeżeli wszystko zrobię poprawnie - powiedział. Youngman podniósł kapelusz i przeciągnął ręką po włosach. Poczuł się bezsilny. Był zupełnie zagubiony. - Dobrze - poddał się. Wychodząc z szopy, zatrzymał się w półcieniu koło drzwi, obok Abnera i wiszącego królika. - Jeżeli komukolwiek się to uda, to tobie -powiedział. Wracając do jeepa, usłyszał urywany pisk królika. Urodził się w Klanie Kojota, jako jedyny syn bezrobotnego budowlańca i wiecznie wściekłej kobiety. Joe Duran, wielki jak niedźwiedź, z ramionami na kształt słupów, nigdy nie przejmował się brakiem pracy. Niegdyś przez rok, na zlecenie lotnictwa, dźwigał cegły w White Sands i uznał, że to doświadczenie w zupełności mu wystarczy. Joe Duran był natomiast dobry w polowaniu i w piciu. Potrafił pójść do Dinneboro Wash z pięcioma nabojami i przynieść do domu cztery trofea. „Ostatni nabój trzymam dla siebie" - mówił Youngmanowi. Trzecią rzeczą, w której się wyróżniał, było błaznowanie. Ilekroć szukano klownów na ceremonie, to najpierw zwracano się do Durana. Obsypany białym proszkiem, przetaczał się pijacko przez rząd kapłanów, gonił kobiety wymachując drewnianym penisem lub samobójczo kroczył tyłem nad brzegiem mesy. Wszystkim bardzo się to podobało, choć Joe Duran zachowywał się dokładnie w ten sam sposób na co dzień, co doprowadzało jego żonę do szału. Youngman pamiętał, jak ojciec założył ubranie tył na przód, stanął na swych olbrzymich rękach i śmiał się, podczas gdy matka ciskała w niego nożami i kamieniami. Na koniec, uciekając przed szaleństwem, związała się z Nawahem z Window Rock. Joe Duran ich wyśledził i zabił oboje ze strzelby na jelenie. Następnie wykopał martwego Nawaha z łóżka, położył się obok żony i strzelił sobie w łeb. Ot, typowy melodramat w życiu rezerwatu. Youngmana wyprawiono do szkoły misyjnej, gdzie życie było w miarę znośne. Miał tam jedzenie, łóżko i przyjaciół. W klasie prawie się nie odzywał, tylko patrzył. Nauczyciele określili go jako „powolnego, przypuszczalnie ociężałego umysłowo". Doceniono go dopiero wtedy, gdy skończył czternaście lat, a szkoła otrzymała w prezencie zestaw farb olejnych. Malowanie przychodziło mu łatwo, gdyż posiadał wyjątkowe wyczucie koloru. Nadal był równie milczący, ale teraz przesiadywał przed sztalugami, malując krajobrazy, same krajobrazy. Zostały wystawione i - ku jego zaskoczeniu - znalazły nabywców. Youngman eksperymentował z akrylami, plakatówkami i pastelami, zafascynowany nie tyle sztuką, ile odkryciem, że mógł w ten sposób zarobić pieniądze. Tym sposobem prześcignął wszystkich znanych sobie Indian, a zwłaszcza własnego ojca. W ciągu dwóch lat opanował technikę malowania akrylami i werniksowania, która nadała jego pustynnym krajobrazom twardy i wypolerowany wygląd, całkowicie sztuczny i cyniczny. Tylko sam Youngman wiedział, co czyni. Nie chodziło mu o malowanie pustyni, lecz o jej unicestwienie. Ptaki na jego obrazach były tak jaskrawe i martwe jak cekiny dla turystów, a deszcz przywodził na myśl kamienną lawinę. Styl ten mógł się podobać jedynie białym, ale to w końcu oni płacili. W galeriach Santa Fe i Phoenix płacili wcale nieźle. Doceniony przez białych, odpłacił im tym samym. Obciął krótko włosy i ubrał się w sportową kurtkę. Wyrósł na przystojnego mężczyznę, choć twarz miał zbyt kanciastą, aby uznać ją za ładną. Czasami tylko zdradzały go niebezpieczne błyski w oczach: dar po matce. Uniwersytet w Nowym Meksyku zaproponował Youngmanowi stypendium artystyczne. To był drugi krok w górę, powiedział sobie Youngman. Mógł zostać kimś. W lecie, przed pierwszym rokiem studiów, Youngman powrócił do rezerwatu. W Shongopovi wyprawiano Taniec Węża. Youngman dołączył się, dla zgrywy, do biegaczy, którzy ścigali się przez pustynię na początku ceremonii. Po raz pierwszy od siedmiu lat założył skórzaną przepaskę i mokasyny. Zawsze był wytrwały. W połowie drogi mokasyny przesiąkły mu krwią, ale ból tylko podniecał go do dalszego wysiłku. Przegonił miejscowych chłopców u podnóża kanionu i pobiegł wąskim szlakiem po zwycięstwo. Ci z Klanu Węża mieli właśnie wręczyć Youngmanowi nagrodę, gdy wstrzymał ich kapłan Klanu Ognia. - To nie jest Hopi - powiedział. - Jeżeli nie dacie nagrody któremuś z Hopi, to cały mój klan odejdzie. Tym kapłanem był Abner. - Jestem Hopi i wygrałem - zaprotestował Youngman. - Jesteś pusty. Patrzę w ciebie i nic nie widzę. Ta nagroda jest dla prawdziwych ludzi. Youngman wrócił upokorzony na uczelnię w Albuquerque. Ale uczelnia go rozczarowała. Z większości przedmiotów wypadał fatalnie, nawet jak na Indianina. O historii, literaturze czy o naukach społecznych nie miał zielonego pojęcia. Co gorsza, na dalsze malowanie nie starczyło mu talentu. Dopóki malował pustynię (choćby w sposób oszukańczy), widoki napływały doń same. Kiedy miał namalować cokolwiek innego, choćby najprostszą martwą naturę, zdradzał absolutny brak umiejętności. Trochę tak, jakby znał jedną jedyną piosenkę, a poza tym był kompletnym niemową. Ale frustrację można było wyładować na wiele sposobów. Na uniwersytecie studiowało sporo innych Indian, przeważnie Nawahów, którzy patrzyli na Hopi z góry. Youngman prowokował bójki z gangami Nawahów, z białymi piłkarzami albo z kimkolwiek, kto się nawinął pod rękę. Zawalił rok i wzięto go do wojska. Po roku w wojsku stanął przed sądem wojskowym, został skazany i zamknięty w więzieniu Leavenworth, gdzie odsiedział następne sześć lat. W wieku dwudziestu siedmiu lat Youngman wyszedł na wolność i pojechał do Los Angeles. Przyłączył się do Meksykanów grających Indian na planach filmowych, mieszał kolory dla sklepów z farbami i odstawiał samochody dla Hertza. Pewnego ranka, odprowadzając wynajętego con-tinentala do Burbank, przejeżdżał przez kaniony, które dzielą Los Angeles na archipelag betonowych wysp. Skręcił z autostrady, wysiadł z samochodu i zagłębił się w kanion, kolorem przypominający zmięty, brązowy papier. Siedząc spokojnie, obserwował cienie mknące jak koty ponad wzgórzami. Dzienne koty, które leniwie się przeciągały i zwijały na ciepłej ziemi. I nadal siedział. Przed zachodem słońca tysiące spryskiwaczy spłukało spękane ściany kanionu wodą pobraną z rzek Arizony. Krople wody, okrągłe jak kulki, toczyły się przez powietrze i rozbijały o ostatnie promienie słońca. Kropla po kropli, milion za milionem, wybuchając bezgłośnie na tle jęczenia autostrady. Woda, która spadała na Góry Skaliste, która płynęła jako rzeka Kolorado przez Wielki Kanion w drodze na pustynię, kończyła w systemie spryskiwaczy. Śmiał się do utraty tchu. Dostarczył samochód z dziesięciogodzinnym opóźnieniem, wyleciał z pracy i następnego ranka powrócił do rezerwatu, równie biedny jak w chwili odjazdu. Przez pierwszy rok uczył się od nowa, jak żyć. Nauczył się raz jeszcze ojczystego języka, przypomniał sobie, w których wyschniętych studzienkach dokopać się jeszcze można do wody, jak cerować ubrania kościanym szydłem i jak odróżnić trop spłoszonych jeleni od śladów pasącego się stada. Pod koniec roku w jego obozowisku zatrzymał się samochód terenowy pełen starców. - Wciąż tu jesteś? - zdziwili się. - Sądziliśmy, że już dawno się spakowałeś. - Wciąż tu jestem. - Chcesz zostać? - Tak. - No, to trzeba będzie coś z tobą zrobić. Jesteś pełen niepokoju, zawsze w ruchu. Nie możemy cię zmusić do odejścia; wiemy, co jest naszym obowiązkiem. Wobec tego zaczniesz pracować. Od tej chwili będziesz zastępcą szeryfa. Jutro pójdziesz do Hotevilla i podpiszesz, co trzeba. Być może jeszcze kiedyś będzie z ciebie jakiś pożytek. - Starzy wodzowie wsiedli do półciężarówki i odjechali. To miało miejsce dwa lata temu. Praca zastępcy szeryfa polegała przeważnie na rozbrajaniu pijaków i na zabieraniu turystom aparatów fotograficznych w dniach, w których odbywały się tańce w pueblach. Youngman miał tyle czasu, ile dusza zapragnie, na wędrówki w dziczy. Nie napytał sobie biedy, bo w końcu to on miał teraz stać na straży prawa. Starzy wodzowie nie byli tacy głupi. Youngman zredukował bieg i wjechał jeepem na boczną drogę. Ranczo Momoa było położone na wzgórzach ponad Dinnebito Wash. W miarę jak droga wiła się ostro pod górę, temperatura spadała. Zarośla ustąpiły miejsca jałowcom, dębom i drzewom pinon. Na wzgórzach była woda, a woda oznaczała bogactwo. - No, wreszcie jesteś. - Joseph Momoa przywitał zastępcę szeryfa. - Gdzie się, do diabla, podziewałeś? Joe Momoa wraz z rodziną posiadał pięć tysięcy akrów lasu i łąk, dwa źródła i dość pastwisk dla pięciuset sztuk bydła i siedmiuset owiec. Jego dom był obity sekwojowymi deskami, a na dachu królowała antena satelitarna większa od radaru. Stodołę zamienił na salę do bilardu i garaż na sześć samochodów. Sam Joe przeistoczył się w zamożnego mormona, a w ślad za nim żona i synowie: Joe Jr. i Ben. Panowie Momoa byli do siebie podobni: ta sama agresywna siła, flanelowe koszule i błyszczące buty Acme. Joe jeździł klimatyzowaną furgonetką. Synowie uganiali się na kolorowych motorach. Wśród Hopi uchodzili za Rockefellerów. - Co chcesz mi pokazać? - zapytał Youngman. - Zobaczysz. Joe poszedł przodem ścieżką wijącą się pod gałęziami drzew pinon. Sukinsyn nawet nie porusza się już jak Indianin, pomyślał Youngman z ironią. Ale w końcu on sam przez wiele lat też nie chodził po indiańsku. - Na orzechach pinon powinniśmy w tym roku zgarnąć jakieś dziesięć tysięcy dolarów - powiedział Joe. - A ile za sosny? Joe skrzywił się. Sosny rosły ponad posiadłością Momoa i rokrocznie setki tych drzew wycinano po cichu i nielegalnie. - To już twoje zmartwienie - odparł idący z tyłu Joe Jr. Zeszli na łąkę. W zagrodach dla zwierząt bydło stało rzędami przy paśnikach. Psy skuliły się na widok gospodarzy. - Przyjrzyj się temu. - Joe wskazał na środek ogrodzonej przestrzeni. Zrazu Youngman sądził, że zagroda jest pusta, ale potem dojrzał trzy konie leżące na boku. Toczyły szeroko otwartymi oczyma. Jeden z nich starał się podnieść na kolana i Youngman zauważył, że to, co z początku wyglądało na ciemny koc narzucony na grzbiet zwierzęcia, było w rzeczywistości skorupą skrzepłej krwi pokrytej muchami. - Przynieście derkę - rozkazał Benowi Momoa. - Tato? - Ben cofnął się o krok. - Zrób, co ci każe. - Joe zdjął koc z płotu i rzucił go synowi. Klęczący koń zakołysał głową, tak jak robi zwierzę pod wpływem wilczomleczu. Opite krwią muchy wzbiły się w powietrze, uciekając przed kocem w rękach Bena. Youngman odpędził muchy z twarzy. - Co się tu, do cholery, stało? - zapytał. - Też chciałbym wiedzieć - odparł Joe. Boki i nogi konia wyglądały, jakby pociął je żyletką jakiś szaleniec. Youngman poklepał konia po głowie, przesunął ręką po grzywie i pochylił się. Od szyi aż po ogon grzbiet zwierzęcia świecił różowym mięsem, a ze zwisających strzępów skóry skapywała krew. Nacięcia nie były głębokie. - Wachluj dalej - polecił Youngman Benowi. - Robi mi się niedobrze. Rany nie były głębokie, przypominały nacięcia na kształt litery „V", jakie widuje się w skórzanych pokrowcach. Ale było ich mnóstwo. Trochę krwi ściekło strumyczkami po nogach i po brzuchu konia, ale stracił on jej z pewnością dużo więcej. Zwierzę było otumanione, jednak wydawało się, że nie odczuwa bólu. Youngman obejrzał koński ogon pokryty zeschłą krwią. - No i co? - zapytał Joe. Youngman popatrzył na kopyta zwierzęcia. Były gładkie, bez śladów walki. Podszedł do pozostałych koni. Te wyglądały znacznie gorzej. Chmury much nad nimi przypominały wędrujące garby. Spojrzał jeszcze raz na kopyta. Też były gładkie, ale konie umierały z utraty krwi. Trzy konie, które bez walki dały się do połowy obedrzeć ze skóry. - Nie mam pojęcia - powiedział odstępując od pokaleczonych koni, które nawet nie miały sił oganiać się od much, wziął głęboki oddech i zaczął oglądać ziemię. - Czy wpuszczasz tu psy? - zapytał. - Razem z końmi? Nigdy. Na ziemi Youngman widział jedynie ślady kopyt końskich. Nie było żadnych głębokich śladów, które wskazywałyby na podniecenie, nic, tylko zwykłe odciski kopyt. - Znalazłeś je w tym stanie rano? - Tak. Youngman spojrzał na czyste, niebieskie niebo. Orły? Bzdura. Kiedy opuścił wzrok, zobaczył coś, na co powinien był wcześniej zwrócić uwagę. Obok śladów krwi na ziemi widniały większe, czarne plamy. Dotknął ich ręką. Ziemia kleiła się i pachniała amoniakiem. - Boże! - Wytarł palce o czysty piasek. - No cóż, nic z tego nie rozumiem. - Kojoty - powiedział zdecydowanie Joe. - Kojoty? Napadają na owce, zdarza się. Lub na cielę. Ale na konie? Mowy nie ma. Usłyszałbyś ujadanie psów. Wszędzie byłyby ślady. To nie są ślady zębów kojota. - No to ryś. - Nie. - Więc co? - Już ci mówiłem, że nie wiem. - Cholera! - denerwował się Joe. - Nic z nich nie będzie. Straciłem trzy konie, będę musiał je dobić. To jest strata sześciuset dolarów i domagam się odpowiedzi! Masz zacząć nagonkę, a nie jakieś gówniarskie podchody. Zróbmy prawdziwe polowanie. Nawahowie mają helikopter. Wystaraj się o niego, polecimy nad wzgórza i wystrzelamy wszystkie kojoty i rysie, które wejdą nam w drogę. - W ten sposób nie znajdziesz zwierzęcia, które zaatakowało te konie. - Znajdę, a nawet jeżeli nie, to wreszcie oczyścimy wzgórza, tak jak to powinno się było zrobić już dawno temu - złościł się Joe. - Rozumiem, że jesteś zły po stracie koni. - Nic nie rozumiesz. Ty się nie dorobiłeś nawet jednego konia. Do roboty, załatw ten helikopter dla mnie i dla moich chłopców. Broni mamy dość! Aż za wiele! Youngman widział to oczyma wyobraźni. Helikopter nad Dinnebito Wash, a chłopcy Momoa prują jak z karabinu maszynowego do wszystkiego, co się rusza. Ale by mieli ubaw. Klęczący koń osunął się na bok. Muchy obsiadły go gęstymi spiralami. - Zapomnij o Nawahach i o helikopterze -powiedział Youngman. - Rada szczepu zbiera się za dwa tygodnie. -Joe poczerwieniał na twarzy. - Powiem im o twoich pijaństwach. Czuć od ciebie na odległość. - Niech weterynarz opisze rany. - Youngman odszedł parę kroków. - Jeżeli stwierdzi, że to kojot lub ryś, to pogadamy. - Junior! - ryknął Joe. Joe Junior podszedł do Youngmana. Był o dwadzieścia kilo cięższy, ale spojrzawszy spode łba na szeryfa, odsunął się na bok. - Trzeba nam prawdziwego szeryfa - Joe Momoa zawołał w ślad za odchodzącym Youngmanem - a nie łajzy. Takiego, jakiego mają Nawahowie. A ja ciebie znam, Duran. Nie jesteś nawet prawdziwym Hopi. Doszedłszy do domu, Youngman wsiadł do jeepa. Zamiast wrócić tą samą drogą, pojechał w górę, na wzgórza. Bez trudu zapomniał o rodzinie Momoa, ale nadal męczył go widok koni. Na wzgórzach mieszkały lwy górskie. Tam były ich mateczniki. Ale z reguły uciekały od człowieka, nie wchodziły mu w drogę. Drzewa pinon i jałowce ustąpiły miejsca sosnom chihuahua, a potem ponderosa, prostym jak zęby grzebienia. Powietrze stało się rześkie i chłodne. Momoa na swój sposób mieli rację. Tak naprawdę Youngman nie był Hopi, ale Tewą z Puebla. Tewowie byli szczepem, który wygnał Hiszpanów z Nowego Meksyku. Dwieście lat temu, kiedy Nawahowie i Apacze najechali spokojnych Hopi, ci wezwali na pomoc Tewów. Tewowie przybyli, stoczyli walkę i osiedlili się na stałe. Bohater Tewów nazywał się Popay. Pchła. Tak samo jak Youngman. Zanim Youngman dotarł na szczyty wzgórz, zrobiło się ciemno. Pustynia barwiła się łagodnym fioletem. Słońce nadal oświetlało wierzchołki - jeszcze przynajmniej przez godzinę. Youngman zmienił buty na mokasyny, które kiedyś zrobił dla niego Abner. Sięgnął po strzelbę i matę i wyruszył w dwudziestominutowy marsz do strumienia. Udał się wzdłuż niego, aż do źródła, i tam położył się na pokrytej mchem skale i zanurzył twarz w wodzie. Kiedy podniósł głowę, ujrzał królika, który spoglądał na niego spod gałęzi sosny. Ręka Youngmana zsunęła się w stronę strzelby. Mógłby zjeść królika, a łapki zanieść Abnerowi. Królik przetarł sobie wąsy. Opierając ramię o kolbę, Youngman wsunął nabój do komory i wysunął strzelbę do przodu. Królik wyskoczył z cienia, stając się doskonałym celem na zielonym tle. Woda skapywała po brodzie Youngmana. Przypomniało mu się naraz, że Abner już miał królika, a on sam wcale nie był głodny. - Spływaj! - krzyknął. Zjadł na kolację placki kukurydziane, położył się i owinął w derkę. W górze ostrym i twardym blaskiem świeciły gwiazdy. W pewnej chwili omiótł okolicę promieniem latarki i zobaczył jarzące się oczy. Oczy pająków lśniły srebrem, a ropuch - czerwienią. Poruszając się, tworzyły maleńkie błyszczące szlaki. Youngman wcale nie musiał zostać w wojsku; Hopi mogli żądać zwolnienia. Ale został i testy wykazały, że ma niezwykle rozwiniętą wyobraźnię przestrzenną. Dostał awans na sierżanta, nauczono go odczytywać trójwymiarowe zdjęcia lotnicze i posłano do bazy lotniczej Andersen na wyspie Guam. Codziennie i co noc eskadry ośmiosilnikowych B-52 startowały z Guam lecąc nad Wietnam Północny, a każdy samolot dźwigał dwadzieścia ton bomb. Cele wybierano z fotografii dostarczonych przez samoloty rozpoznawcze U-2, które latały między Tajlandią i Guam. Fotografie dzienne można zmienić w mapy, opatrzone kodami i współrzędnymi. Nocne zdjęcia w podczerwieni stanowiły zagadkę, którą najlepiej umiał rozszyfrować Youngman. Skłębiona czerwień, zieleń i błękit oznaczały obecność ludzi, chłód korony lasu bądź zimno wody po zmierzchu. Wróg mógł palić odpadki lub polewać wodą agregaty prądotwórcze, ale nie był w stanie zmylić Youngmana i deszcz bomb, który wysyłał z daleka, zawsze trafiał w cel. Była to dla niego fascynująca gra. Po roku służby otrzymał pierwsze odznaczenie i urlop w Bangkoku, gdzie mu ofiarowano naszyjniki z palców Wietnamczyków, jak również skalpy po dogodnej cenie. Nie zabrakło i portmonetki sporządzonej ze zszytych genitaliów. Tej nocy w Bangkoku, kiedy Youngman spał między dwiema dziwkami, usłyszał śmiech ojca. To na tym polegał ten dowcip, pomyślał. To wszystko był jeden wielki kawał: Joe tańczący z drewnianym członkiem z jedną nogą wysuniętą poza brzeg mesy, naszyjnik z palców, stanie na rękach, bombowce wzbijające się ciężko z pasa startowego, pomarszczona portmonetka, piękne mapy ognia, strzelba wsunięta w usta, ludzie polujący na siebie nawzajem... To było zabawne. - Nie. - Youngman uniósł się, odsuwając dziwki. Wrócił na Guam i - po miesiącu - został postawiony przed sądem wojskowym za umyślne zniekształcenie danych i wysłanie bombowców nad Morze Chińskie. Youngman wyjaśnił, że zaczął traktować wojnę poważnie i zrozumiał, że nie ma na nią najmniejszej ochoty. Mógł nawet dostać dwadzieścia lat, ale bombowce często zrzucały ładunki do morza, czy to na skutek odwołania nalotu, czy - równie często - wtedy, gdy pilot zbliżał się do końca swej sześciomiesięcznej tury. Pomógł też fakt, że na skutek przeniesienia Youngmana z armii do lotnictwa na Guam sąd nie był pewny swych uprawnień. Dostał dwa lata. Z początku nie było tak źle. W więzieniu Leavenworth siedzieli również Indianie; dokształcał się w bibliotece i zdobył niezłą fuchę pracując w studiu fotograficznym. Jednak na samym końcu, na miesiąc przed końcem wyroku, strażnik oblał Youngmana uryną wystrzeloną z pistoletu wodnego. Miał to być zwykły żart znudzonego klawisza, ale Youngman wyrwał ostrze z gilotyny do papieru i rozciął nim aż do kości ramię strażnika. Dołożono mu za to kolejne dwa lata, z tego pół roku w karcerze: małej, pozbawionej światła i pomalowanej na czarno celi. Kiedy zbliżał się koniec drugiego wyroku, Youngman pracował przy reperacji drogi. Jeden z Indian rzucił się do ucieczki, dość idiotycznie zresztą, bo wokół rozciągały się mile płaskiej, świeżo zaoranej prerii Kansas. Gdy jeden ze strażników podniósł broń do strzału, Youngman przewrócił go na ziemię i powiedział, że sam sprowadzi zbiega z powrotem. Już doganiał uciekającego przyjaciela, gdy padł, trafiony śrutem. Dwa miesiące przeleżał w szpitalu i dostał kolejne dwa lata. Od tego czasu strażnicy zostawili go w spokoju i więcej się z nikim nie przyjaźnił. Podczas pierwszej zimy w rezerwacie natknął się na Abnera. Kapłan Klanu Ognia - od dawna już wypędzony z mesy jako czarodziej -rozpoznał go od razu. - Samochód ci gdzieś nawalił? - powiedział owinięty w derkę Abner, wychodząc z garażu. - Nie mam samochodu. - Youngman zrzucił plecak na ziemię. Obok beczek po ropie stała beczka z deszczówką. Youngman rozkruszył z wierzchu lód i zaczerpnął garścią wody. - Do mesy daleko - zauważył Abner. - Nie idę na mesę - odparł Youngman. - Tu nie ma się gdzie zaczepić - rzekł napastliwie Abner. -Wszędzie się można zaczepić - odparł Youngman. Starzec odwrócił się tyłem do słońca, aby lepiej przyjrzeć się gościowi. - Pracujesz teraz dla biura czy dla firm? - Dla nikogo. - No to co robisz? - Chodzę sobie. - Youngman obrócił się, zarzucając na plecy ładunek. - Po prostu chodzę. - Poczekaj. - Abner zatrzymał go. - Siądź na chwilę. Youngman przysiadł, trzymając nadal plecak na ramieniu. Abner przykucnął naprzeciw. Po kilku minutach Youngman oderwał wzrok od oczu Abnera i przyjrzał się okolicy, która wpierw wydawała się płaska jak bęben i dopiero potem dostrzegł cienie bezlistnych krzewów i załamania gruntu. Kiedy w końcu spojrzał na Abnera, stary człowiek uśmiechał się. - Kiedyś powiedziałem, że jesteś pusty w środku - odezwał się Abner. - Teraz widzę, że jesteś prawdziwym człowiekiem. - No i? - No i w domu mam trochę wina. Od tej chwili zostali przyjaciółmi. Youngman leżał spokojnie na wzgórzu, nad Dinnebito Wash, a głowę wypełniały mu dźwięki nocy. Zasnął patrząc na zdążającą na zachód gwiazdę Hotomkam. Dziecko urodziło się o zachodzie słońca. Nagie i nieowłosione, wpadło w kołyskę, którą tworzyła błona między nogami matki. Wiedzione odruchem zapiszczało, a matka rozprostowała mu maleńkie skrzydła i powąchała gruczoły zapachowe, które miały odróżniać je w mroku od wszystkich innych niemowląt. Dopiero wtedy pozwoliła mu wspiąć się w stronę przygotowanego sutka, a kiedy ssał, zwróciła na niego jasne oczy i ogromne uszy. Reszta stada zaczęła budzić się do życia. Zaczął się ruch. W zagłębieniu obok samiec owinął się skrzydłami wokół samicy, przylgnął brzuchem do jej pleców, wbił zęby w kark partnerki i zaczął kopulować. Samica uczepiła się pazurami nierówności skały z taką siłą, że nawet śmierć nie byłaby w stanie jej oderwać. Niedaleko walczyło dwóch samców, wrzeszcząc i bijąc skrzydłami o sklepienie. Kręcili się w kółko, ze zjeżonym włosem; na koniec runęli na siebie, bijąc się skrzydłami niczym maczugami. Jedna walka dała początek innym, a napięcie rosło, w miarę jak słońce chowało się za horyzontem. Samice, najwięksi członkowie stada, przyglądały się temu z umiarkowanym zainteresowaniem. Kopulująca para się rozłączyła; samiec powrócił do swych towarzyszy, a samica zaczęła się lizać. Tygodniowe dziecko rozprostowało skrzydełka i zapiszczało. Kopulacja, walki i porody wielkiego stada trwały jeszcze trochę, aż zgasł ostatni promień światła wpadający do jaskini. W tym momencie doszła do głosu inna, ważniejsza potrzeba. Niektórzy przedstawiciele ich gatunku mogli zaczynać w półmroku, jednak te zwierzęta czekały na ciemność. Wisząc głową w dół, niczym pająki, z podwiniętymi skrzydłami, setki dorosłych osobników przesuwały się powoli w kierunku niknącego światła przy wejściu. Płaskie, otoczone wąsami pyski, zwróciły się w jedną stronę. Kiedy zgasł ostatni promień światła, dziesięcioletnia samica rozwinęła skrzydła i wzbiła się w powietrze. Jeden po drugim, całe stado poszło w ślad za nią. Po paru sekundach ponad tysiąc nietoperzy przeleciało przez dziurę wyjścia, ustawiając się we właściwym miejscu w szyku. Z punktu widzenia biologii były cudem ewolucji. Skrzydła o ponadtrzydziestopięciocentymetrowej rozpiętości i błony pięciokrotnie mocniejsze od rękawiczek chirurgicznych pozwalały im lecieć szybko jak jaskółkom. Szare futerko na grzbiecie i brązowe z przodu zmniejszało opór wiatru. Nieczułe na kolor oczy odbijały światło wschodzących gwiazd, tak że kanion nabierał blasku, a pustynia lśniła srebrem. Przepłynęły, niczym chmura, nad brzegiem kanionu, ale nad pustynią obniżyły lot, tak jak fala przypływu unosząca się niespełna metr nad ziemią. Wokół nich rozlegały się ciche okrzyki i zwielokrotnione echa, które wracały do wielkich, czułych uszu. Nietoperze trzymały się tak blisko siebie, że zdawały się tworzyć jedną zwartą masę, ale masa ta mijała bez kolizji krzaki i kaktusy. Ten teren był dla nich nowy, ale nie tak znów odmienny od rodzimego Meksyku. Pędzone głodem, skierowały do przodu płaskie, przypominające łopaty nosy, węsząc obecność zwierząt. Strumień ciem zbliżył się do nietoperzy, a potem nagle rozpierzchł się na wszystkie strony. Nietoperze skręciły pod wiatr, który z daleka niósł intensywne zapachy. Nocny jastrząb, lecący w ślad za ćmami, nagle oddalił się, wystrzeliwując w górę. W odróżnieniu od ptaków, nietoperze nie umiały wzbijać się szybko w górę. Umiały tylko latać, a latały tylko po Pożywienie. Skrzydła uderzały czternaście razy na sekundę szybkim, zdecydowanym rytmem, aż na koniec stworzenia poczuły wyczekiwany, słodki zapach. Nieskończenie drobne cząstki potu przeniknęły z powietrza do fałd w nozdrzach. Fala zakręciła raz jeszcze i prawie niesłyszalne krzyki wypełniły przestrzeń. Otwarło się tysiąc paszcz, odsłaniając charakterystyczne zęby. Różniły się one od zębów jakiegokolwiek innego nietoperza lub zwierzęcia na ziemi: siekacze zakrzywiały się do tyłu i były ostre jak żyletki. Naukowcy nadali im nazwę Desmondontidae, co przywodziło na myśl przerażenie i te zęby. Wampiry. Rozdział drugi Poranne słońce rozgrzewało szopę Abnera, przybrudzony samochód Wydziału Zdrowia i pięciu turystów, którzy niecierpliwie spoglądali na zbliżającego się jeepa. Dla Youngmana turyści dzielili się na dwie grupy: uduchowioną i niedomytą młodzież, która za wszelką cenę chciała „odkryć" indiańską religię, oraz ludzi starszych, schludnych, którzy dźwigali aparaty fotograficzne i marzyli o jak najszybszym powrocie do klimatyzowanych pomieszczeń. Trzy kobiety i dwaj mężczyźni, stojący koło samochodu, zdecydowanie należeli do drugiej kategorii. Na pastelowej koszuli jednego z mężczyzn widać było ślady wymiotów. Youngman wysiadł z jeepa. Po Abnerze nie było ani śladu. Kiedy zapytał, w czym mógłby im pomóc, jedna z kobiet przykryła usta ręką. - Abner coś wam zrobił? - Youngman próbował się uśmiechnąć. - Niech się pani nie przejmuje, on jest taki w stosunku do wszystkich. - Nie, on.... - Mężczyzna w zabrudzonej koszuli wskazał ręką na szopę. - Niech Bóg ma go w swej opiece. Youngman już więcej nie słuchał. Obiegł dookoła samochód, przeskoczył krzaki, minął rdzewiejące ciężarówki i wszedł do szopy. Tam, gdzie zabito królika, futryna i klepisko były uwalane krwią. Ślady krwi wiodły wokół piaskowego malowidła, poprzez pierścień z czerwonego piasku, aż do rysunku człowieka, na którym krwią domalowano głowę wokół ust i płaczących oczu. Przy prawej ręce rysunku czerwona linia łamała się, a w przerwie leżał patyk modlitewny, ozdobiony piórami dzierzby. Kolejny patyk modlitewny przyszpilał do ziemi pustą paczkę po papierosach, odrzuconą wczoraj przez Youngmana. A w samym środku okręgu, rozciągnięty na podwójnej serpentynie, leżał martwy Abner, nadal w przepasce, z twarzą zasłoniętą maską z nie wyprawionej skóry króliczej. Natomiast jego skóra, od stóp aż do czubka głowy, została tak dokładnie poszarpana, że na kolanach i na palcach prześwitywały kości. Youngman nie był jedynym patrzącym na to ze wstrętem i z grozą. Zaraz przy drzwiach stał jeszcze jeden turysta w wiatrówce. Był to niewysoki mężczyzna, o regularnych rysach, czystej cerze i z pewnym siebie wyrazem twarzy. Po drugiej stronie malowidła stała pielęgniarka ze Służby Zdrowia, blondynka w spranych dżinsach. - Kiedy przyjechaliście? - zapytał ją Youngman. - Dziesięć minut temu. Turysta przyklęknął przy Abnerze. Odchrząknął i wyjął Biblię z kieszeni wiatrówki, ale zanim zdążył się odezwać, Youngman podniósł go za kołnierz. - Żadnych prac misyjnych. - Czerwony czy biały - mężczyzna uniósł Biblię - każdy potrzebuje błogosławieństwa. - To jest kapłan Klanu Ognia - powiedział Youngman. - Może był również chrześcijaninem. - W żadnym wypadku. - Youngman odwrócił się do pielęgniarki. - Czy czegoś dotykali? - Nie - odparła ze złością. - I wcale nie są misjonarzami. - Jesteśmy z fundacji. - Turysta poprawił wiatrówkę. - Chcieliśmy tylko pomóc... - Na jedno wychodzi - przerwał mu Youngman. - Po co tu przyszliście? - Panna Dillon zgodziła się oprowadzić nas po rezerwacie i zabrać na wasz słynny Taniec Wężów. Ale ponieważ przyjechaliśmy o parę dni za wcześnie, to postanowiliśmy trochę pojeździć po okolicy. Nazywam się John Franklin. - Franklin mówił mocnym barytonem, który musiał doskonale służyć mu na zebraniach. W szopie Abnera był zbyt głośny. - Czy zbadałaś już ciało? - zapytał Youngman dziewczynę. - Dla Abnera już nic nie mogłam zrobić, więc poszukałam śladów. Myślałam, że może w okolicy włóczy się wściekły kojot. Nie miałam pojęcia, że się tu zjawisz. Właśnie dlatego tu wstąpiłam, żeby o ciebie rozpytać. - Czy znalazłaś jakieś ślady? - Żadnych. - Anne Dillon miała opaloną, okrągłą twarz o głęboko osadzonych oczach. Była prawie tak dobrym myśliwym jak on i zdawał sobie z tego sprawę. - Przyjrzałem się ciału - wtrącił się Franklin. - Ta krew jest całkiem świeża. Atak dzikich psów, albo czegokolwiek innego, musiał nastąpić bezpośrednio przed naszym przyjazdem. Youngman potrącił butem nogę Abnera. - Jest już sztywny. Śmierć nastąpiła jakieś dziesięć godzin temu - powiedział i poszedł pierwszy w kierunku samochodu, gdzie pozostali misjonarze zbili się w gromadkę, jakby poranne słońce nie było dość upalne. - Wszystko w porządku - uspokoił ich Franklin. - Wydaje mi się, że to jest Duran, zastępca szeryfa, o którym wspominała panna Dillon. - Jakie macie aparaty? - zapytał Youngman. Franklin miał nikona, a reszta podobne aparaty trzydziestopięciomilimetrowe. Wyjątkiem była pani Franklin, wystraszona kobieta z ufarbowanymi na niebiesko włosami, która podniosła w górę aparat SX-70. - Taki mi jest właśnie potrzebny. I jeszcze lampa błyskowa, jeżeli pani ma. Youngman odszedł z aparatem do szopy. Zrobił dwa zdjęcia Abnera i cztery wnętrza. Potem wrócił do samochodu. - Dziękuję. - Oddał aparat i osiem dolarów. -To za zdjęcia i za żarówki. - Ależ nie trzeba... - No, czas na was - powiedział. Skręcał papierosa, podczas gdy oni wsiadali do pojazdu; Anna usiadła za kierownicą. Patrzył za nimi, aż znikli mu z oczu, po czym zdusił papierosa i wrócił do szopy. - Do diabła, Abner. Youngman stał przez dziesięć minut, rozglądając się dokoła. Odciął się od szumu wiatru i smug słońca, przechodzących przez szczeliny w ścianach i - przede wszystkim - od wspomnienia białych turystów. W swoim zagraconym garażu Abner zbudował świętą kivę i to właśnie o niej chciał myśleć Youngman. Przed ołtarzem, na drewnianej tacce, leżał chleb, surowe mięso, tytoń i ziarna kukurydzy. Trochę ziaren walało się po podłodze. Obok ołtarza palono ognisko. W popiele Youngman odszukał zwęglone igły sosnowe i korę jałowca. Upuścił zwęgloną korę na widok królika w kącie szopy. Abner zdarł z niego skórę i poderżnął gardło, aby go wykrwawić żywcem na cześć swego boga. Bogiem a prawdą, to zastępca szeryfa o króliku i o rysunku wiedział niewiele więcej od Franklina. Youngman przebywał zbyt długo poza rezerwatem i, choćby nie wiadomo jak bardzo się starał, po części był białym. Gdzieś zatracił tajemną nić. W nic nie wierzył, a już na pewno nie w bogów czarownika, który dorabiał sobie pracą na stacji benzynowej. Pamiętał jedynie, że Abner twierdził, iż wywoła koniec świata. Przykucnął przy Abnerze i podniósł mu maskę. Usta Abnera były pełne zlepionego bielunia. Nawet jeżeli śmierć była straszna, to Abner niewiele poczuł, a jeśli wiedział, co mu grozi, to odpowiednio się przygotował. Tak czy inaczej, nie mógł czuć bólu. - Wujku - zapytał Youngman - powiedz, co przeskrobałeś? Co, do diabła, miałeś zamiar zrobić? W twarzy Abnera tylko zęby i oczy były nienaruszone. W miejscach, gdzie skóra nie była pocięta, widać było dziurki po małych ugryzieniach. Pomimo stężenia pośmiertnego, niektóre rany były nadal wilgotne. I ten zapach. Youngman aż się cofnął. Ten sam zapach, co na ranczu Momoa. Serpentyna wokół ciała Abnera była poplamiona zaciekami amoniaku. Oczy Abnera były suche. Źrenice ściągnęły się w szparki. Jak oczy kozy. - Abner, nic nie rozumiem. Nie mam pojęcia, co i jak... dlaczego nie chcesz mi pomóc? Zęby Abnera, podobnie jak zęby większości Indian z rezerwatu, przypominały zepsute pieńki. Wokół ust błąkał się sztywny uśmiech. - Jak chcesz, wuju. - Youngman zamknął oczy zmarłego. Owinął ciało w derkę i zaniósł je do jeepa. Wrócił do szopy po zdjęcia. Regulamin policji nakazywał zachowanie w nietkniętym stanie miejsca każdej podejrzanej śmierci. Dla kogo i po co? Żadnej policji poza nim tu nie było, chyba żeby komuś przyszło do głowy wezwać gliniarzy stanowych. Ale do martwego Indianina przyjechaliby po tygodniu albo dwóch. To nie było morderstwo, na pustyni grasowały zwierzęta, różne rzeczy się zdarzały. Rysunek z piasku był piękny; piękny i zupełnie niezrozmiały. W miejscu, z którego Youngman podniósł Abnera, pozostała odciśnięta ludzka sylwetka. - Sukinsyn! - Youngman kopnął rysunek. Czerwone, niebieskie, żółte i białe ziarenka posypały się na ściany. Kiedy ziemia wyglądała już jak zbezczeszczone dzieło sztuki, zaczął deptać po wyrysowanej na czarno sylwetce. Cuchnące amoniakiem plamy przylgnęły mu do butów. Przysypał resztki sylwetki. Linie się zatarły, ale nadal przebijały spod piasku. Uniósł wzrok. Z półki nad skrzynią po pomarańczach patrzyła na niego pustynna jaszczurka. Skoczyła w bok w chwili, gdy Youngman wyrwał półkę ze ściany. Przełamał ją na pół na kolanie i obie połówki rzucił na zabrudzoną podłogę, po czym zapalił zapałkę. Jednak zdusił płomień między palcami. Spalenie szopy nic by nie dało. - Nie żyje. Po prostu nie żyje. Kiedy Youngman wyszedł z szopy, z północy, znad mesy, doszły go grzmoty. W niebo wspinała się drabina ciemnych chmur. W chmurach, niczym bomby, wybuchały błyskawice. Nadchodzącą burzę zwiastował wiatr. Zastępca szeryfa wrzucił bieg i skierował samochód w stronę burzy. W przeciwnym kierunku potoczyła się kula krzewu bylicy. Te wszystkie twarze, które można dostrzec w chmurach, pomyślał Youngman. Smutne twarze z szarymi i niebieskimi policzkami. Wzdęte. Oczy przymknięte i gotowe do płaczu. Zwykła woda, a nie żaden radioaktywny deszcz. Żaden koniec świata. - Zawaliłeś sprawę - zwrócił się do człowieka owiniętego derką. - Nie skończyłeś ze światem, tylko z sobą samym. Człowiek w twoim wieku powinien zdawać sobie sprawę, że to nie to samo. Czarne chmury wzbijały się coraz wyżej. Gorące powietrze pustyni stanowiło przegrodę, po której chmury musiały się wspiąć, aż powstały dwie ściany: jedna ciepła i niewidzialna, a druga zimna, kłębiąca się niebieskość. Niewidzialna ściana cofała się, a ciemna parła naprzód, rzucając cień o długości trzydziestu kilometrów. U stóp chmur biegła bita droga; przy niej stał sklepik zbudowany z dykty, duża zamrażarka i dom z bali uszczelnionych gliną. Miejsce zwane Gilboa, Nie było to nawet osiedle. Poczta państwowa nie dostarczała tu już przesyłek, a dwunastu mieszkańców musiało odbierać listy w Shongopovi, na mesie. Gilboa nie znalazłbyś na mapach; nie było tu ani bieżącej wody, ani telefonów. Bita droga rozciągała się zaledwie szesnaście kilometrów w każdą stronę, a potem ginęła w piasku. Wiatr gnał wielkie krople wody. Prawdziwa burza jeszcze się nie zaczęła. Youngman zatrzymał się przed domem, wziął w ramiona Abnera i wszedł do środka. Kiedy już położył trupa wewnątrz, na podłodze, wyciągnął rękę i przekręcił wiszącą na drucie żarówkę. Biuro szeryfa składało się ze stolika i krzesła, krótkofalówki, żelaznej zamykanej szafki na naboje, dwóch butelek Jim Beam, plastikowej torebki z marihuaną i bielizny. I kurzu, mnóstwa kurzu, gdyż Youngman tygodniami przebywał w terenie. Na ścianie wisiały dwie mapy - rezerwatu i drogowa stanu Arizona. Gdy Youngman wietrzył dom, głośno szeleściły. Oczyścił blat i z jednej przegródki wyciągnął formularz. Formularze kupiono hurtem z przeceny i nagłówek z napisem „Komenda Policji Phoenix" ktoś przekreślił długopisem. W innej przegródce znalazł cieknący długopis. NAZWISKO - Abner Tasupi. ZAWÓD - właściciel garażu. DATA URODZENIA - nieznana. RASA - PŁEĆ - Indianin, mężczyzna. PRZESTĘPSTWO - śmierć. Pod MODUS OPERANDI Youngman wpisał: „atak nie zidentyfikowanego zwierzęcia, być może przypadek wścieklizny". Potem poszedł do jeepa. Tumany kurzu przewalały się nad drogą. W odległości stu metrów, po drugiej stronie drogi, błyskawice oświetlały faktorię Selwyna. Sklep stanowił nagrobek dawnych ambicji właściciela. Łuszczący się napis obiecywał: „Pokoje gościnne-benzyna-słodycze- towary mieszane-wyroby indiańskie". Na blaszanej tablicy reklamowej coca-coli dyndał stłuczony termometr. Rozchylane siatkowe drzwi połatano taśmą izolacyjną. W sklepie można było dostać mąkę, fasolę, ser, ocet, tkaniny, siekiery, podkowy, noże myśliwskie i naboje. Nad kontuarem zamocowano wypchaną głowę łosia bez oczu. Pod ladą znajdowała się tania biżuteria i litrowe butelki whisky. Selwyn siedział na zapleczu z Johnem Franklinem i grupą białych. Na podłodze, wśród garnków i gliny, siedziała stara kobieta Hopi i cztery dziewczyny mieszanej krwi. Anne pojechała samochodem, aby znaleźć przed burzą drewno na opał. Dawno temu Selwyn był misjonarzem kwakrów. Miał długie, siwe włosy, które spływały na koszulę, opinającą pokaźny brzuch. Turkusowy naszyjnik chował się w bujnym owłosieniu na piersi. - Nie musisz mi mówić, że tym ludziom potrzebna jest pomoc. Jeszcze chwila, a dodasz, że na pustyni jest sucho. Wiem o tym. Przepraszam. - Selwyn beknął osłaniając usta kantem dłoni. - Całe życie poświęciłem tym Indianom. Będę z wami całkiem szczery: osobiście obdarzałem ich miłością i krwią serdeczną. - To niezwykle budujące. - Pani Franklin uśmiechnęła się do tonącego w alkoholu Selwyna. - No i co ja z tego mam? Plują mi w twarz. Wy, moi drodzy, możecie śpiewać alleluja jaszczurkom i spotka was z ich strony więcej wdzięczności. Kiedy ze dwanaście lat temu przyjechali tu ludzie z Urzędu do spraw Indiańskich, to powiedziałem im: wyrzucajcie sobie te wasze pieniądze na wyprawy na Księżyc. Chciałem nawet zeznawać jako ekspert. Przepraszam. - Zmarszczył brwi na widok kawałka tytoniu, który zdjął sobie z języka, gdyż nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio palił. - Gdyby nie ja, to Gilboa w ogóle by nie istniało. Czy wiecie o tym? To mój generator dostarcza prądu, nie tylko dla mnie, ale i do zamrażarki, do której Indianie wrzucają te swoje pieprzone jelenie. Znajdzie się też prąd dla tego łajzy, którego nazywają zastępcą szeryfa. Widzicie? Nienawidzą mnie, bo im pomagam. Sprzedaję im żywność na kredyt. Za to nienawidzą mnie jeszcze bardziej. A teraz najlepszy przykład. Te głupie baby lepią garnki. Garnki! Przecież w każdym sklepie w kraju Nawahów, na zapleczu, siedzą kobiety i szyją ozdobne derki. Derki można sprzedać po dwa tysiące dolarów, a dywany po trzy tysiące. Ale takie już mam szczęście, że te dzikuski umieją jedynie lepić garnki. Na litość boską - przetarł oczy - czy nikt nie ma jakiegoś szluga? Nie usłyszawszy odpowiedzi, otworzył oczy i idąc za wzrokiem gości, dojrzał stojącego w drzwiach zastępcę szeryfa. - W porządku. - Właściciel faktorii opuścił misjonarzy i podszedł do Youngmana. - Ty zawsze masz szlugi. Youngman już wiele razy słyszał wszystkie żale Selwyna. „Głupimi babami" lepiącymi garnki była jego żona i córki. - Jasne. - Youngman wysunął papierosa. Zauważył, że grupa Franklina gotuje się do sprzeczki. Coś niewiarygodnego. Selwyn, podobnie jak i sklep, przypominał wrak na pustyni, zakotwiczony płyciutko w piasku i z wysiłkiem opierający się zepchnięciu do jakiejś rozpadliny czy ścieku. Tylko Indianie mogli tolerować białego na takim szczeblu upodlenia. - Proszę. - Youngman zbliżył zapałkę do trzęsącego się papierosa. - Dzięki - wydusił z siebie Selwyn. - Ci nowocześni bibliści mogą ci przysporzyć hemoroidów na uszach. - Naprawdę? - Opowiadają mi o Indianach, taka ich mać. Ale nie odchodź. Kiedy się wreszcie stąd wyniosą, to sobie łykniemy. Żona Selwyna zaśmiała się, a Franklin odchrząknął, gdyż Selwyn zaczął mówić normalnym głosem. - Chcieliśmy tu kupić trochę rzeczy na drogę - powiedział Franklin. - Na skutek zmiany planów nie mogliśmy pojechać do Flagstaff. - Muszę już iść - Youngman zwrócił się do Selwyna. - Potrzebuję trochę mąki kukurydzianej, sznur i biały worek. - Kto umarł? - Abner. - O, w mordę. - Czy to właśnie ten indiański dżentelmen, którego widzieliśmy dziś rano? - zapytał Franklin, ale nikt mu nie odpowiedział. - Nie pochowasz go w zwykły sposób? - zapytał Selwyn Youngmana. - Dlaczego nie? - Franklin był oburzony. - Dlatego, że to był czarownik, ty durniu! -Selwyn odwrócił się do Franklina. - Na pewno pan w to nie wierzy. - Nie wierzę? - Selwyn osłupiał. - Bracie Franklin, ty chyba nie masz pojęcia, gdzie się, u diabła, znalazłeś! Kochanie! - krzyknął do żony. - Czy są tu jakieś wiedźmy? Kobieta przestała chichotać. Złożyła ręce na udach i wpatrzyła się w garnki. - Wiedźmy? - Selwyn zaśmiał się. - No cóż, święci i apostołowie nie mają wstępu na teren rezerwatu. Jak myślisz, dla kogo nadaje się to miejsce? Dla Indian, pijaków i różnych łajz. Mój Boże, sam byłem pełen łaski pańskiej, kiedy przyjechałem tu czterdzieści lat temu. Była ze mnie równie wielka dupa jak ty, bracie Franklin. Aż trudno w to uwierzyć. Byłem przepełniony Słowem Pańskim. A potem, pewnego dnia, zobaczyłem, jak moi parafianie zatłukli siekierą pewną kobietę. To było dopiero coś! „Dlaczego zabijacie tę kobietę?" - zapytałem. Niemalże dałem się sam porąbać, próbując ją uratować. No cóż, zatłukli ją, gdyż poprzedniej nocy zmieniła się w wilka i zabiła jakiegoś mężczyznę. - Ale przecież pan w to nie uwierzył. - Oczywiście że nie. Nie jestem jednym z tych dzikusów. Ale z drugiej strony trzymam się z dala od nawiedzonych puebli, a kiedy Indianie zabijają siekierą jakąś czarownicę - co zdarza się mniej więcej raz do roku - to trzymam język za zębami. - Selwyn milczał przez chwilę. - Patrzycie na mnie z politowaniem. Nie patrzcie na mnie, tylko dokoła. Oczy wam wyjdą na wierzch z wysiłku, gdy będziecie wypatrywać końca pustyni i zgubicie się w kanionach. A jak już tam będziecie, to starajcie się pojąć, jacy bogowie mieszkają w tej okolicy. - Nie jesteśmy zupełnie ciemni - łagodnie wtrącił inny z gości. - Każda społeczność wierzy w innego Stworzyciela. Bez względu jednak na Jego imię, Stwórca jest taki sam wśród wszystkich ludzi. - Tak? Czy to się odnosi do Człowieka-Szkieleru? - Kogo? - Człowieka-Szkieletu. Masawa. Nazywajcie go, jak chcecie: Pluto, Szatan. - Oczy Selwyna błyszczały jak porcelana. - To tu właśnie jest piekło na ziemi. Może i wy to kiedyś pojmiecie. - Panie władzo, jeżeli ten człowiek, którego znaleźliśmy dziś rano, był tak zwanym czarodziejem - powiedział Franklin - to może ktoś go zabił? - Abnera? Skądże. - Selwyn uprzedził Youngmana. - Był zbyt potężny. Jasne, mogli go wygnać z mesy, ale pierwej by sobie obcięli dłonie, niż ważyliby się go tknąć. Wstałby z grobu, aby ich załatwić. Jak wilk albo... - Człowiek, którego znaleźliście - przerwał Youngman - był starym pustelnikiem. To wszystko. Nikt go nie zabił, a jeżeli usłyszę jakieś plotki na ten temat, to będę wiedział, kto jest ich autorem. Prawda, Selwyn? - Złapał sklepikarza za łokieć. - Przepraszam państwa. - Wyciągnął Selwyna z zaplecza i zawlókł do sklepu. - Idź i napij się czegoś, staruszku. - Jak jestem trzeźwy, to gadam zbyt wiele. - Nie jesteś trzeźwy. Po prostu nie jesteś wystarczająco pijany. Po co ta gadanina o wiedźmach? Wyjdzie z grobu... Mój Boże... - Pod ladą znalazł butelkę, odkręcił kapsel i wlał Selwynowi whisky do ust. Podmuch wiatru otworzył drzwi. Selwyn odwrócił w tym kierunku głowę; płyn ściekał mu po brodzie. - To tylko wiatr - powiedział Youngman - Może to on... - No to zmów dziś wieczorem pacierz. - On niejedno potrafi. - Potrafił. Nad Gilboa błysnęło. Gdy piorun strzelił w stojącą na dworze zamrażarkę, wnętrze sklepu rozjarzyło się srebrem, a potem znów powróciła czerń. Ponownie włączył się agregat. Światła sklepu rzucały woskowe cienie. Youngman pospiesznie zapakował towary, po które przyszedł. - Dolicz mi do rachunku. - Jasne. - Selwyn czuł się wyraźnie lepiej. -Może uda mi się jednej z tych siostrzyczek wcisnąć jakiś garnek. Chmury pękły na dwoje, niczym żagle. W ciągu pół godziny mogło spaść z osiem centymetrów wody, czyli jedna czwarta rocznego opadu deszczu. W sam raz, żeby zmienić kotlinki w wodospady, otworzyć opancerzone nasiona perukowców i żelaznego drzewa. Droga zmieniła się w trzęsawisko i spod kół jeepa tryskały brudne fale błota. Przed biurem Youngmana stał samochód terenowy. Zanim szeryf wszedł do domu, musiał przebrnąć przez kałuże. Abner nadal leżał w rogu, ale koc był ściągnięty, a nad odkrytym ciałem pochylał się jakiś biały. - Wy, misjonarze, nie dajecie łatwo za wygraną. - Youngman zamknął drzwi. Biały uniósł wzrok. Był w wieku Youngmana, bardzo opalony, z krótkimi, rudymi włosami, dużymi niebieskimi oczami i z szerokim uśmiechem na twarzy. Nosił ubranie w kolorze khaki i był tak wysoki, że ciało leżące u jego stóp wyglądało jak lalka. Na rękach miał gumowe rękawiczki i - zamiast Biblii - trzymał skalpel i plastikową torebeczkę. - To potrwa tylko minutkę - powiedział oficjalnym tonem. - Nie masz nawet sekundy. Wstawaj. Gość zastosował się do polecenia z ociąganiem, pochylając głowę, aby nie uderzyć nią o sufit. Zsunął prawą rękawiczkę i wyciągnął rękę do Youngmana. - Bardzo przepraszam za najście. Nazywam się Hayden Paine. - Trzymał wyciągniętą rękę w powietrzu przez dziesięć sekund, a potem ją opuścił. - No cóż, proszę mi pozwolić posprzątać. Zaraz wszystko wyjaśnię. - Na twoim miejscu zacząłbym mówić od razu. Paine uśmiechnął się, zupełnie na luzie, pomimo zakrwawionych rękawiczek, nieznanego pomieszczenia i dudniącego deszczu. - Odwiedzam wszystkie punkty szpitalne i posterunki policji na terenie rezerwatu. Mam nadzieję, że to wystarczy? - Podał Youngmanowi złożoną kartkę papieru. Gdy Youngman czytał, pochylił się nad aluminiową walizką. Zdjął drugą rękawiczkę i obie schował do plastikowej torebki. Potem przemył dłonie w alkoholu i zakleił poprzednio przygotowaną paczuszkę. Yungman czytał: „Do Wiadomości Zainteresowanych Władz. Pan Hayden Paine przeprowadza badania lekarskie, które mogą mieć wielką wagę dla naszego ludu. Otrzymał on zgodę na poruszanie się po całym rezerwacie i wszyscy funkcjonariusze plemienni mają mu okazać należytą pomoc w jego przedsięwzięciu". W nagłówku widać było pieczęć ze słońcem, górami i skrzyżowanymi łodygami kukurydzy. Pod pismem podpisał się „Walter Chee, Przewodniczący Rady Szczepowej Nawahów". - Mam też i inne dokumenty, jeżeli to konieczne. - Paine zamknął walizkę. - Nie chcę. Jesteś w niewłaściwym rezerwacie. - To jest teren Hopi, wiem o tym, ale... - Jeszcze mi nic nie wyjaśniłeś. Kiedy tu wszedłem, bezcześciłeś ciało i nadal nie wiem, dlaczego. - Badania lekarskie. Tak jak wyjaśniono to w... - W liście nic nie wyjaśniono. Jakie badania? Paine zdawał się być tylko nieznacznie zażenowany sytuacją. Wziął z powrotem list. - To jest dość trudne do wyjaśnienia, szeryfie. - Zastępco. - Zastępco. Prowadzę badania serologiczne. Rozpoznawszy przeciwciała we krwi miejscowej ludności, będę w stanie zidentyfikować choroby występujące endemicznie. Niektóre choroby można rozpoznać tylko w ten sposób. Jest to trudny proces i gdybym panu dalej tłumaczył, to wątpię, czyby pan zrozumiał. To jest coś dla specjalistów - dodał szybko Paine. - Mogę tylko powiedzieć, że moje badania poprawią stan zdrowia tutejszej ludności. Najtrudniej mi przychodzi uzyskać próbki krwi od ludzi starszych i kiedy zobaczyłem ciało, to nie mogłem się oprzeć pokusie. Niech pan mi wierzy, nie chciałem niczego bezcześcić. Naprawdę potrzebuję pańskiej pomocy. Paine mówił bardzo głośno, starając się przekrzyczeć odgłosy grzmotów i łomot deszczu bijącego o dach. Youngman, tak jak każdy mieszkaniec pustyni, lubił deszcz. Ponadto ulewa zmusiła w końcu Paine'a do milczenia. Zmusiła go do przełknięcia powodzi własnych słów. W przekonaniu Indian, słowa stanowiły broń białych. Indianie lubili przyglądać się białym, którzy na próżno starali się opanować własne gadulstwo. Youngman skrzyżował ramiona i czekał. Cisza mogła być pouczająca. Paine nadal się uśmiechał. Miał koło trzydziestki. Na tle opalenizny odcinały się jedynie blade worki pod oczami. Minęła kolejna minuta wypełniona łomotem deszczu. Paine westchnął. Miał potężną klatkę piersiową i mocne ramiona, porośnięte rudymi włoskami, a na nadgarstkach jaśniały nierówne blizny. Na zewnątrz strzelił piorun, przypuszczalnie w land-rovera, pomyślał Youngman. Paine jedynie rzucił okiem w tym kierunku, pewny siebie i opanowany. Burza osiągnęła apogeum. To nie tyle deszcz otwierał pustynne nasiona, ile jego gwałtowność. Uśmiech Paine'a zmienił się w rozbawienie. Niebieskie oczy były czyste jak sadzawki, bez skazy i niewzruszone. Zupełnie obojętne. W niebieskich oczach brak jest pigmentu, przypomniał sobie Youngman. To tyko załamanie światła. Abner nazywa je „martwymi oczami". Nazywał. Paine, z lekka rozbawiony, spokojnie znosił wzrok Youngmana. Woda płynęła pod podłogą domku. Przez następne pięć minut błyskawice skupiły się nad niewielką wyniosłością, na której stał sklepik Selwyna. Agregat Selwyna zakrztusił się. Żarówka w biurze przygasła, niczym papieros, a potem lekko pulsowała w powolnym rytmie benzynowej prądnicy. Youngman patrzył, jak Paine opuścił oczy. Dłonie Paine'a zacisnęły się w pięści, a potem znów się rozprostowały. Oczy się zwęziły. Podniósł strzelbę. Żarówka jarzyła się pomarańczowo. Youngman sięgnął do kieszeni koszuli Paine'a i wyciągnął stamtąd małą paczuszkę, lecz Paine zdążył złapać go za nadgarstek. - To jest mi potrzebne! - krzyknął. Gdy broń Youngmana oparła się o szczękę Paine'a, ten cofnął się, przyciskając głowę do ściany i puścił rękę zastępcy, który mocniej naparł na strzelbę. - Łżesz - powiedział spokojnie Youngman. Był pewien, że tamten wiedział, o co chodzi. - Nie wiem, o czym łżesz, ale łżesz. Cofnął się o dwa kroki i skierował wylot strzelby na wysokość paska lekarza. Paine wykonał ruch ręką, lecz zamarł na widok odwodzonego kurka. - Myli się pan! Szeryfie, potrzebna mi jest próbka! Nie wiesz, co robisz! Proszę! Youngman trącił stopą aluminiową walizeczkę. - Idź, baw się z Nawahami. Oni we wszystko uwierzą. Z wyrazu twarzy Paine'a widać było, że nie dosłyszał ostatnich słów przez grzmot burzy. Gdy Youngman uchylił drzwi, do środka wpadł wicher. Droga przekształciła się w płytką rzeczkę. - Pamiętaj, sam tego chciałeś - ostrzegł go Paine. Tyle przynajmniej dosłyszał Youngman, gdyż przy otwartych drzwiach nawet krzyk niewiele pomagał. Paine wziął swą walizkę i wyszedł na deszcz, po czym kluczykiem otworzył drzwiczki land-rovera. Youngman patrzył na to spod drzwi i zobaczył, jak za jego samochodem parkuje samochód Służby Zdrowia. Po co, zastanawiał się Youngman, ktoś zamyka na kluczyk samochód w takim miejscu jak Gilboa? Poczekał, aż land-rover - z włączonymi światłami i szalejącymi wycieraczkami - zniknął w deszczu. Z odległości piętnastu metrów przez smugi wody widać było tylko tylne światła. W tej chwili Anne Dillon otworzyła drzwiczki furgonetki. Youngman wspiął się do środka, przemoczony, jakby wyszedł spod prysznica. Kapelusz i strzelbę rzucił na bierwiona leżące na tylnym siedzeniu. Furgonetka była lepiej wyciszona niż biuro Youngmana. Można było rozmawiać. - Widzę, że nadal dbasz o rozwój turystyki - Anne zwróciła się do Youngmana. - Przykro mi z powodu Abnera. - Mnie też. - Ale przyjechałam tu po przeprosiny. - Przepraszam. - To nie wystarczy. W końcu udało mi się ściągnąć tych ludzi z fundacji, z głębi kraju, i od razu, na samym początku, musiałeś ich obrazić, a mnie wprawić w zakłopotanie. Od kiedy to jesteś strażnikiem wszystkich tutejszych świętości? Wyszłam przez ciebie na idiotkę. Teraz przepraszasz i ja ci mam wybaczyć? - Będziesz się starać. Będziesz się bardzo starać. Oczy Anne były niebieskie, ale nakrapiane brązowymi plamkami. Niekiedy były to oczy patrzące bardzo badawczo. -Youngman, to okrutne, co powiedziałeś. Wcale nie muszę cię kochać. Mogę się o to bardzo postarać. - Co to ma za znaczenie? - zapytał. - Jak to? -Przecież już za tydzień wyjeżdżasz na dobre z rezerwatu i wracasz do rodzinnych pieniędzy, gry w polo czy też w co innego, czym tam zajmują się bogacze w Phoenix. Miałem nadzieję, że będziemy mieli ten tydzień dla siebie, ale coś mi się zdaje, że będziesz zajęta ornitologami, misjonarzami, czy kim tam oni są. Zresztą, czym oni się zajmują? Wspierają potrzebujących? Czy tylko zakochanych? Skąd mają pieniądze? - Od grup wyznaniowych i korporacji. - To ci dopiero. Romantyczny odpis podatkowy. Niezłe. Mówię to jako jeden z potrzebujących, sama rozumiesz. No więc pracuj z nimi, ciesz się. Biała bogini Hopi, patronka jaskry. - Gdybyśmy mieli cały tydzień dla siebie, to właśnie tak byś do mnie mówił? - A jak? Wpatrywał się w deszcz bijący o przednią szybę, gdyż czuł na sobie jej wzrok. Dopiero po chwili dostrzegł, że jej oczy wzbierają łzami. - Nie - powiedział Youngman. - Nic takiego bym nie powiedział. Jestem durniem i do tego potwornie zazdrosnym. Przyciągnęła go do siebie. Wbiła mu palce w plecy i poczuł na szyi gorące łzy. - Zazdrosny, zgoda - szepnęła Anne. - Ale wypchaj się z tą resztą. - Będę miał cały tydzień, żeby się wypchać. - Tak bym chciała, żeby ich tu nie było. Ale czekają na mnie. Kiedy się całowali, wsunął jej rękę za koszulę i przesunął lekko wzdłuż piersi, aż poczuł twardy sutek. - Oni tu będą krócej niż tydzień. Może ze cztery dni - powiedziała, wyciągając się na siedzeniu. - Może powinienem z tobą pojechać. - Youngman przykrył ją własnym ciałem. - Nie, na tyle romantyczni to oni nie są. Czy nie widać nas ze sklepu? - Nic nie widać. Anne pojawiła się w rezerwacie przed dwoma laty jako ochotniczka Służby Zdrowia. Uciekła z Phoenix od bogatej rodziny, która wzbogaciła się, kupując za bezcen kawały pustyni, a potem odsprzedając je drogo jako poligon dla lotnictwa. Życie Dillonów przypominało bajkę: pokazy arabskich koni, golf w Scottsdale, loża w teatrze Sombrerro i piłki tenisowe robione na zamówienie przez Neimana-Marcusa. Według Anne był to rodzaj śpiączki, która ogarniała całe jej otoczenie. Ci lunatycy przez całe życie zdawali się nie dostrzegać meksykańskich i murzyńskich slumsów i indiańskiej nędzy. Już w szkole doszła do wniosku, że jednym z przejawów tej śpiączki ludzi uprzywilejowanych jest przeświadczenie, że tylko oni są prawdziwymi dziećmi tej ziemi, a wszyscy inni - zwłaszcza kolorowa biedota - to zawalidrogi. Wobec tego Latynosów nazywano Meksykanami. Murzyni to czarnuchy. Martwy Indianin był ciekawym wspomnieniem dawnego Zachodu, ale żywy Indianin stanowił źródło społecznych bolączek. Tego rodzaju przeświadczenia pomagały prowadzić wygodny żywot, gdyż w przeciwnym wypadku człowiekowi groziło poczucie winy. W Phoenix nie lubiano poczucia winy; nie należało ono do dobrego tonu. Wina. Anne pracowała na mesie, w Pueblo Hotevilla. Jeżdżąc setki mil po całej mesie z antybiotykami do odległych puebli, miała mnóstwo czasu, żeby się zastanowić nad poczuciem winy jako bodźcem do działania. Dość wcześnie pojęła, że takie podejście cuchnie na odległość. Indianie cuchnęli, cuchnęły puebla, wiecznie ropiejące wrzody, które codziennie leczyła, też przeważnie cuchnęły. Po pół roku miała dość i chciała zmienić dżinsy na białe ubranie do tenisa. Tylko przez upór została na kolejne sześć miesięcy i wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Albo Indianie przestali cuchnąć, albo przestała na to zwracać uwagę. Coraz częściej reagowała zdziwieniem, kiedy biali turyści traktowali ją jak białą. A potem spotkała Youngmana. Ich ścieżki skrzyżowały się wcześniej już kilkakrotnie, dość często, aby zdążyli poczuć do siebie niechęć. Tego razu wybrała się na wzgórza koło Moencopi, tereny, o które kłócili się Hopi i Nawahowie, aby leczyć chłopca pogryzionego przez wściekłego kojota. Policja Nawahów i Youngman przybyli na miejsce, aby zabić zwierzę, które schroniło się w szopie. Podczas gdy Nawahowie czekali z bronią na zewnątrz, zastępca szeryfa Hopi wszedł do środka z kocem i z pistoletem. Ceną zabicia kojota było jedno ukąszenie przez koc. W ciągu następnych czterech dni Anne zaaplikowała chłopcu i zastępcy szeryfa serię bolesnych zastrzyków w brzuch. Pierwszego dnia oświadczyła Youngmanowi, że sam sobie jest winien, gdyż wszedł do środka, zamiast czekać na zewnątrz. Odparł na to, że w szopie stały klatki z kurczakami i z królikami i kojot pozbawiłby rodzinę chłopca całorocznego zapasu jedzenia. A skoro ona miała lekarstwa na podorędziu, to co miał do stracenia? Nic oprócz bólu. Już po miesiącu często spotykała się z Youngmanem w różnych miejscach na mesie i na pustyni. Ich związek zaczął się nietypowo: najpierw wyzwolenie poprzez seks, a dopiero potem rozmowy i koniec samotności. Miłość - co do tego się zgadzali - przyszła niejako wbrew nim. Teraz, w chwili zakończenia pracy w Służbie Zdrowia, miłość stała się tylko ciężarem, kłopotliwą pamiątką. Przywarła do niego, trzymając go w swym wnętrzu. Ale burza słabła, ustępując gwałtownym szkwałom, a zimne, płynne cienie przesuwały się po jej ramionach. - Muszę już jechać. Poczekasz te cztery dni? - Dziewczęta Selwyna jeszcze mnie nie uwiodły - odparł. - Na pewno próbowały. Gdyby miały okazję, to by mnie zatłukły. - Uważaj wobec tego na spadające garnki. - Naprawdę muszę już lecieć - powiedziała Anne, pocałowała go i odepchnęła od siebie. Usiedli i odszukali ubrania. Deszcz wyraźnie słabł, prawie ustawał. - Co to za jeden, ten, którego wyrzuciłeś z biura? - Nikt. Wymyślił jakąś historyjkę o badaniach nad przeciwciałami we krwi. Anne w ciszy dopięła koszulę. - Skąd wiesz, że wymyślił? - Przeczesała palcami włosy. - Wiem. - Youngman, to właśnie o takich badaniach od dawna myśli Służba Zdrowia. I wyrzuciłeś go za drzwi? Czy nie wiesz, ilu Hopi cierpi na anemię i ma pasożyty we krwi? Czuła, jak wzbiera w niej gniew; nie była w stanie go opanować. - Kłamał. - A ilu co rok ślepnie z powodu chorób wenerycznych albo głuchnie od atrezji uszu? Dlaczego nie pozwoliłeś mi z nim pomówić? Czy nie miał żadnego zezwolenia? - List z Window Rock - przyznał Youngman. Nie wspomniał o tym, co Paine robił z ciałem Abnera. Nie chciał szukać usprawiedliwienia. - Aha, to o to poszło. Miał list od Nawahów, a to było dla ciebie za mało. Bardzo dziękuję. Być może ja miałabym na ten temat odmienne zdanie. Czuła, jak z każdym słowem odgradza się od niej i oddala. Czy to ma jakiś sens, pomyślała. We dwójkę stanowili świetny przykład sił odśrodkowych. Dlaczego walczyła przeciw tej sile? Youngman sięgnął do przedniego schowka po papierosy. - Pal swoje - powiedziała Anne. - Ale twoje są stęchłe. - To co? - Równie dobrze mogę je wypalić. Pomijając upór, drażniły ją również jego przyzwyczajenia biedaka. Tak naprawdę to palenie stęchłych papierosów zaczęło się jednak w więzieniu. - Nie ufasz Nawahom, nie ufasz białym. Czy jesteś paranoikiem? Jeżeli tak nienawidzisz pomocy z zewnątrz, to dlaczego znosisz mnie? - zapytała. - Kocham cię. - Tak po prostu? - A cóż mogłoby być bardziej proste? - Youngman, wyjeżdżam stąd za tydzień. Jedziesz ze mną? - Do Phoenix? - Niekoniecznie do Phoenix. Gdziekolwiek. Do Meksyku, jeżeli masz ochotę. - Co mam tam robić? - Jesteś jednym z niewielu Hopi, który może sobie dać radę poza rezerwatem. Znasz się na fotografii, malarstwie. A ja mam dość pieniędzy, żeby starczyło nam na rozruch. - Wiesz, że mogłabyś tutaj zostać. - Ja już zostałam. Przyglądałam się, jak toczysz bitwy z tymi wszystkimi urojonymi obelgami, których rzekomo doświadczałeś od ludzi, w rzeczywistości pragnących przyjść ci z pomocą. Podobnie postąpiłeś z Franklinem. - On też chce mi pomóc? - Youngman zaśmiał się. - Jego fundacja występuje, między innymi, w imieniu wielu firm farmaceutycznych. Hopi potrzebne są lekarstwa i pieniądze na własny szpital. Miałam nadzieję, że przed wyjazdem uda mi się załatwić tę darowiznę, ale dotąd byłam głównie zajęta przepraszaniem za ciebie. - Nie! - Twarz Youngmana pociemniała z gniewu. - Nigdy tych ludzi nie przepraszaj w moim imieniu. Anne popatrzyła przez szybę na szybko znikającą tęczę. Była raczej przygnębiona niż zła. „Ci ludzie" to obcy, Angole, biali. Jakimś zrządzeniem losu Youngman dla niej zrobił wyjątek. Ale pewnego dnia i to by się skończyło... a ona błaga go, żeby wyjechał z nią z rezerwatu. Czy zwariowała do reszty? - Może to tylko seks - szepnęła do siebie. - Może. - Youngman miał dobry słuch. Nie miała ochoty powtórnie wybuchnąć płaczem w jego obecności, wyjęła więc kluczyk i zapuściła silnik. - Przez parę dni będziemy obozować na pustyni, a potem pojedziemy na ryby do Joe Momoa. Razem z nim przyjedziemy na Taniec Węży. Tam się spotkamy. - Nie jedź. - Dlaczego nie? - Anne oparła ręce o kierownicę. Youngman nie wiedział. Wyrwało mu się to w pośpiechu, nie wskutek jakichś przemyśleń, tylko w wyniku natłoku wrażeń i obrazów. Konie Joe Momoa, rysunek z piasku, oczy Abnera, czarne, śmierdzące plamy. Ich zapach. - Posłuchaj. - Anne dotknęła ręki Youngmana. - Kiedy wrócę, wypuścimy się sami na kilka dni. - To nie o to chodzi. - A o co? Głównie o zapach. Raz wchłonięty, zdawał się przenikać do krwi. - Coś, co mi wczoraj powiedział Abner. - Ach... - Mogła ich sobie wyobrazić. Dwóch pijanych Indian w słonecznej spiekocie. - I to wszystko? - Pojedź po prostu na mesę i tam czekaj na tańce. Jeżeli chcą sobie popatrzeć na Indian, to trudno o lepsze miejsce. - Oni chcą pojechać pod namiot. - Anne potrząsnęła głową i wrzuciła bieg. Nie słysząc nic więcej, Youngman wysiadł i zamknął drzwiczki. Zajrzał przez szybę. Mokre, czarne włosy spadały mu na czoło. Z wysokości siedzenia kierowcy wydawał się niewysoki jak chłopiec. Anne uważała, że Youngman nie ma racji. Był zbyt przepełniony goryczą, zbyt małomówny, zbyt szczupły i zbyt ciemny. Zbyt indiański. Youngman patrzył, jak odjeżdżała w kierunku Selwyna, a potem wrócił do biura. Zmarłych należało pochować przed zmrokiem. Youngman nie wierzył w to wszystko, ale Abner wierzył, a w końcu to Abner był tym martwym. Oderwał deskę z podłogi, pod którą nadal stała woda, i obmył ręce i twarz Abnera. Białą farbą od Selwyna ozdobił mu nogi i ramiona. Nad lewym okiem wyrysował półksiężyc -symbol kapłański. Przeczesał zmarłemu włosy i wplótł w nie orle pióra. Inne pióra zamocował przy nadgarstkach i kostkach. W ręce Abnera wsypał mąkę kukurydzianą. Na szczęście stężenie pośmiertne już ustąpiło, gdyż musiał mocno zacisnąć palce zmarłego. Resztę mąki wysypał Abnerowi na twarz, co nie było łatwe ze względu na rany. W białym worku, w miejscu twarzy, wyciął nożem dziury, tak aby powstała „maska z chmur" na głowę. Na pustyni nic nie mogło się zmarnować, nawet martwi; mieli przecież wrócić pod postacią deszczu. Owinąwszy Abnera w płótno, pochylił się i zgiął mu nogi w kolanach. Ciało zmarłego było drobne. Youngman wziął je pod pachę, a drugą ręką schwycił kij do spulchniania gleby i udał się do samochodu. Oddalił się z piętnaście mil od Gilboa, aż dojechał na przełęcz ozdobioną na żółto przez rząd drzew paloverde. Wykopał parę centymetrów wilgotnej ziemi, a potem metr suchego piasku, ułożył Abnera w pozycji siedzącej, z twarzą zwróconą na wschód, i zapalił papierosa. - Cóż, wuju, powinien tu przyjść ktoś z rodziny, powiedzieć parę słów. Ale poza mną nie masz na kogo liczyć. Mówiąc między nami, to wolałbym zamiast przemowy zadać ci kilka pytań. Nie mam pojęcia, czy byłeś dobrym człowiekiem, czy nie. Tak naprawdę, to nawet nie wiem, czy to jest istotne. I... oszukaj ich. Nie wracaj pod postacią chmury. Pojaw się jako kaktus. Przez wycięte otwory widać było zamknięte powieki Abnera. Na masce, na wysokości policzka, pojawiła się różowa plama. Plama zaczęła się powiększać, a obok wystąpiły inne plamy. Abner nadal krwawił. - Staruszku, przecież nie żyjesz - powiedział Youngman. Nie tylko maska, ale i cała płachta pokrywały się czerwienią. Rozlewające się czerwo- noróżowe plamy. Youngmanowi zabrakło odwagi, aby zdjąć maskę, wszedł więc do grobu i uniósł płótno. Rany na ciele zmarłego krwawiły. Może to w wyniku jazdy samochodem, pomyślał. Ale martwi nie krwawią. Złapał Abnera za wilgotny i zimny nadgarstek; nie wyczuł pulsu. Wtedy dostrzegł dłoń Abnera. Sznurek, którym była związana w pięść, był przerwany, a wokół leżały grudki nasiąkniętej krwią mąki. Przed zachodem nadciągnął wiatr, kołysząc gałęziami drzew paloverde. Youngman zasypał grób i przykrył go kamieniami, aby zabezpieczyć przed drapieżnikami. Na szczycie umocował kijek do spulchniania, symboliczną drabinę prowadzącą z grobu do nieba. Wiatr tłukł patykiem o kamienie. - Uspokój się, Abner, puść ten kij - poprosił. Patyk przestał drżeć. - Spróbuj choć na chwilę być martwy. Może tak ci będzie lepiej. Youngman powrócił tą samą drogą do Gilboa. Raz zatrzymał się i obejrzał do tyłu. Ostatnie promienie słońca padały na przełęcz oświetlając drzewa głęboką czerwienią. Według Koranu pierwszego nietoperza stworzył Jezus. W czasie ramadanu, kiedy żaden z wiernych nie ma prawa jeść od świtu aż do zachodu słońca, Chrystus przebywał na wzgórzach za Jerozolimą i nie widział horyzontu na zachodzie. Ulepił więc z gliny skrzydlate stworzenie i tchnął w nie życie. Stworzenie to - nietoperz -wleciało do jaskini, z której wyłaniało się co wieczór i latało wokół Jezusa, aby mu donieść o zachodzącym słońcu. Dla starożytnych Egipcjan nietoperze, ze względu na ich sutki, były symbolem macierzyńskiej miłości. Chiński znak, oznaczający nietoperza, symbolizował również szczęście, a niektóre ludy Pacyfiku Południowego widziały w nich bóstwa płodności. Ale w Nowym Świecie nietoperz był bogiem. Majowie nazywali go Zotzilaha. Miasta i ludy nazywano jego imieniem, a jego podobizny widać było we wszystkich świątyniach Meksyku: uskrzydlony człowiek z pyskiem, zębami i językiem nietoperza, trzymający w jednej ręce odciętą ludzką głowę, a w drugiej - serce. Zotzilaha, Bóg Nietoperz, który władał ogniem, z czasem przemienił się w Huitzilopochtli, Boga Słońce, któremu kapłani, odziani w czapki z nietoperzej skóry, składali w ofierze stosy wyciętych ludzkich serc. W 1519 r., w miejsce zapowiedzianego Białego Brata, w Meksyku pojawił się Cortez. Z pomocą proroctwa i zbuntowanych szczepów uwięził Montezumę. Hiszpanie odnotowali, co prawda, ataki „krwiożerczych" nietoperzy, ale imperium Azteków legło z gruzach. Bogowie umierają, ludy się zmieniają, a przyroda pozostaje. W ciągu następnych stuleci nietoperze wampiry królowały w meksykańskiej dżungli, a na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat - z niewiadomych człowiekowi przyczyn - zaczęły się systematycznie przemieszczać na północ. Była to nocna wędrówka, potwierdzona jedynie przypadkowymi i nienaukowymi doniesieniami o zabitych kozach, bydle, a nawet ludziach w górach Sonora. Teraz, w nowym otoczeniu pustyni i na mesach, wampiry polowały tak jak dawniej: mądrze i cierpliwie. Przeleciały ponad dwoma stadkami owiec i zabitym królikiem, zatrutym i wystawionym dla kojotów. Wyschnięte łożyska potoków w blasku księżyca przypominały ciemne wstążki. Na wilgotnym dnie wąwozów poruszały się salamandry tygrysie, polujące na owady i padające łupem węży. Nietoperze przepłynęły ponad piętnastometrowymi karnegiami olbrzymimi. Mleczną bielą jaśniały rozwijające się nocą kaktusy. Do pisku nietoperzy przyłączył się inny dźwięk. Tęskny i zawodzący dźwięk piosenki country dochodził z wiatrem z daleka. Tysiąc nietoperzy skręciło jak jeden mąż. Ich pisk wzmógł się, a błony potężnych skrzydeł zaczęły szybciej uderzać o powietrze. Ten inny dźwięk, wiedziały dobrze, oznaczał bliskość człowieka. A także jego uczynnię zgromadzonych zwierząt. Jezioro życia. Dwie mile stamtąd czternastoletni Isa Loloma, obolały po całodziennej pracy przy owcach, siedział w szoferce furgonetki dodge'a, popijając napój pomarańczowy i słuchając radia tranzystorowego. Furgonetka nie miała silnika. Osie kół wspierały się na cegłach. Furgonetka miała po prostu odstraszać kojoty i do tego celu nadawała się znakomicie. Noce Isy były długie i samotne. Noc płatała figle. Niekiedy rozgłośnia Nawahów znikała z eteru, a na jej miejsce pojawiały się stacje z Houston czy Kansas City. Wtedy słuchał o restauracjach i o miejscowych astronautach. Wystarczyło tylko zamknąć oczy, położyć ręce na kierownicy i zdawało się, że jedzie własnym cadillakiem obwodnicą jakiegoś miasta Angoli, ma na sobie koszulę z perłowymi guzikami, a w tylnej kieszeni uwiera go portfel wypchany dwudziestodolarowymi banknotami. Tej nocy słuchał monotonnego programu z Gallup. Każdy sklep Piggly-Wiggly - powiedział głos z eteru - z przyjemnością przyjmie kupony żywnościowe. W Tuba City odbędzie się konkurs tańca towarzyskiego. Wyniki sportowe podano dzięki sponsorowaniu przez traktory Masseya-Fergusona. Isa pił powoli. Kiedy powieki zaczęły mu opadać, wysiadł z szoferki, roztarł nogi i chwilę biegał w miejscu, żeby się rozgrzać. Nadal ziewając, sięgnął po leżącą na siedzeniu starą strzelbę swojego ojca. Owce były cicho. Postanowił zrobić jedno okrążenie, a potem pójść się przespać. Coś przeleciało obok. Nocny jastrząb, pomyślał. Jedyny kłopot z owcami pojawiał się wiosną, kiedy kojoty podkradały się po jagnięta, i w czasie strzyżenia. Podrapane zwierzęta krwawiły i zapach krwi ściągał kojoty. Ale Isa strzygł uważnie. Golił owce do różowej skóry, nie zostawiając nawet draśnięcia. Gdy przeszedł pięćdziesiąt metrów, sen odszedł go zupełnie. Owce były prawie niewidoczne, pomimo że słyszał ciągły hałas. Owce musiały tu być, nie odeszłyby przecież od trawy. Ale ten dziwny, szeleszczący dźwięk dochodził go zewsząd. Przełamał w sobie pierwszy, dziecinny odruch, żeby wziąć nogi za pas. I wtedy, w odległości zaledwie metra, dwóch, zobaczył blady zarys głowy owcy. Na pewno rodzi, powiedział sobie. Dziwne, był w stanie dojrzeć nogi, ale nie resztę ciała zwierzęcia. Obok widział głowę innej owcy, ale nic więcej. Skrzydło uderzyło długie włosy chłopca, muskając jego policzek. Coś dotknęło jego stopy. W kieszeni miał zardzewiałą latarkę o słabych bateriach. Wymierzył latarkę w najbliższą owcę. Blady, żółty promień wydobył z mroku spokojnie poruszające się nozdrza. Światło przesunęło się w tył, poza kędzierzawą głowę. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że boki owcy przykryte są szarym kocem. Wtedy dwa nietoperze podniosły wzrok w kierunku światła i zrozumiał, że kocem było ze dwanaście nietoperzy leżących we krwi. Następna owca również przykryta była warstwą nietoperzy. Isa zatoczył latarką wokół siebie i zobaczył, że wszystkie owce były przykryte w podobny sposób i zdawały się spać, podczas gdy nietoperze pożerały je żywcem. Były to największe nietoperze, jakie kiedykolwiek widział, a te, które spłoszył, patrzyły nań z otwartymi pyskami. Poświecił w dół i strząsnął nietoperza, który wspinał mu się po nogawce. Nagłym podrzutem Isa skierował strzelbę w stronę owiec. Wystrzał od razu zwrócił uwagę stada nietoperzy. Dwa padły martwe. Te będące w pobliżu poderwały się do lotu, ale usiadły niedaleko. Całe stado zaczęło się gromadzić w miejscu, skąd padł strzał. Brak było przywódców, ale instynkt stada odezwał się najszybciej w najbardziej agresywnych osobnikach, którymi były samice. Instynkt nakazywał chronić Pożywienie i odstraszyć napastnika, którym był jeden człowiek. Po prostu jeszcze więcej Pożywienia. Krąg się zacisnął. Jedzenie było wspaniałą rzeczą. Niewiele było zwierząt na świecie (a wszystkie ustępowały nietoperzom inteligencją), których każdy organ i zmysł byłby tak doskonale przystosowany do zdobywania Pożywienia. W każdym ciepłokrwistym zwierzęciu wyczuwały pulsowanie Pożywienia, a powietrze było przesycone bogatym zapachem potu. Wobec tego nietoperze nie miały naturalnych wrogów, nawet człowieka. Cóż to za wróg, skoro również był Pożywieniem? Nietoperz wystrzelił w kierunku chłopca, z łatwością omijając kolbę strzelby. Inny osobnik przeleciał, rozcinając mu nos. Chłopiec okręcił się, bijąc wokół rękami. Jego strach, urywany oddech i szybkie bicie serca podnieciło nietoperze jeszcze bardziej. Poza zasięgiem wirującej strzelby wytworzył się wokół niego inny wir. Jeden z wampirów spadł góry, szarpiąc mu ucho. Chłopiec przewrócił się i nietoperze od razu pokryły mu plecy. Kolejny nietoperz usiadł mu na dłoni i chłopiec upuścił broń, zerwał się i zaczął biec. Leciały za nim, aż dopadł furgonetki, wskoczył przez drzwiczki i zakręcił okienko. Przez chwilę nietoperze kłębiły się na masce i za szybą. Potem, jeden po drugim, powróciły do owiec. Do Pożywienia. Rozdział trzeci - Kiedy już umrę i pójdę do piekła - Selwyn mrużył oczy na słońcu - to na pewno będę się czuł jak w domu. Ręką wymacał piersiówkę w kieszeni, a Youngman ominął dziurę w drodze. Esther, żona Selwyna, i jedna z jego córek siedziały z tyłu jeepa zastępcy szeryfa. Nastolatka wystroiła się na imprezę w czarną suknię z czerwoną lamówką. Przed nimi wznosiła się Czarna Mesa - centrum świata dla Hopi. Z ogromnej mesy cztery palce wbijały się na południe, w pustynię. Po kolei, od zachodu na wschód, nazywano je: Trzecia Mesa (z pueblami Hotevilla i Oraibi), Druga Mesa (puebla Shongopovi i Shipaulovi), Pierwsza Mesa (Hano i Walpi) i Mesa Antylopy (na której sterczały ruiny Awatovi). Widziane od strony biegnącej dołem drogi, wszystkie mesy przypominały płaską, jednolitą ścianę skalną, rozciągającą się aż po horyzont. Na niebie widać było tylko dwie małe chmurki. - Czy Anne powiedziała ci, gdzie chciała rozbić obóz? - zapytał Youngman. - Nie pytałem - odparł Selwyn. - Tak czy inaczej, ona ze mną nie rozmawia, drogi Romeo. Wiesz przecież, że myśli wyłącznie o tobie. Najgorsze są te bogate dziewczyny. Białe. Słuchaj, ona nie jest dla ciebie. Przyjrzyj się mojej Mae. Mógłbyś gorzej trafić. Youngman w widoczny sposób nie był zainteresowany. - Jak zwykle. Oni chcą derki, a ja sprzedaję garnki. Czekają na białe, a ja... - Selwyn, nie powiedziałeś mi nigdy, dlaczego skończyłeś z pracą misjonarską. - Ja nie skończyłem. To ona skończyła ze mną. Sam widzisz - połknąłem innego bakcyla. - Nie rozumiem. Korzystając ze stosunkowo równego odcinka drogi, Selwyn pociągnął z piersiówki. - Według mojej teorii z religią jest jak z chorobą, a potężna religia przypomina epidemię. Weź na przykład chrześcijaństwo, islam czy buddyzm. Istne epidemie. Zaczyna się w jakimś miejscu, rozprzestrzenia się wzdłuż szlaków handlowych, kwitnie przez kilkaset lat, a potem obumiera albo pada ofiarą kolejnej epidemii. Przysłano mnie tu jak zarazek, żebym was pozarażał. Zamiast tego -tu wzruszył ramionami - wy zaraziliście mnie. — Czym? - Spragnionymi ustami. - Selwyn znów pociągnął z butelki. Zbliżali się do Trzeciej Mesy, wysokiego masywu skalnego, ściętego gładko na szczycie, gdzie tkwiły rozpadające się, przypominające pudełka resztki osady. W starym Oraibi nadal mieszkało trochę ludzi, niczym rozbitkowie po jakimś kataklizmie. Esther szturchnęła Youngmana w plecy. - Muszę się zająć nogami Mae. Zatrzymaj się przy Hiszpańskim Miejscu. Youngman zjechał z drogi obok drzewa jadłoszynu i zniszczonego blaszanego szyldu, na którym było napisane: „Uwaga. Obcym wstęp wzbroniony. Ze względu na gwałcenie przez was tak praw szczepowych, jak i waszych własnych, wioska Oraibi jest terenem zamkniętym". Selwyn poszedł oddać mocz za znakiem. Spod białych wełnianych onuc na nogach Mae wystawały kolorowe skarpetki sportowe za pięćdziesiąt dziewięć centów. Podczas gdy Esther ponownie mocowała tradycyjne owijacze, Youngman oparł nogi o deskę rozdzielczą i zapalił. Ten odcinek drogi niczym nie różnił się od innych, mimo iż niektórzy Hopi twierdzili, że to właśnie tutaj w 1540 r. doszło do spotkania z konkwistadorem Pedro de Tovarem i jego żołnierzami. Uważano, że to był właśnie Pahana, Biały Brat, którego opuścili Hopi, kiedy tysiąc lat wcześniej wywędrowali z Meksyku. Oraibi założono w roku 1100. Potem, w miarę jak na Czarną Mesę przybywała reszta klanów, powstawały inne puebla. Wszyscy razem czekali na przyjazd Białego Brata, którego pojawienie się miało oznaczać zamknięcie się ziemskiego cyklu. W oznaczonym roku Pahana nie pojawił się jednak. Był wtedy (pod postacią Corteza) zajęty niszczeniem państwa Azteków. Każdy rok spóźnienia Białego Brata Hopi zaznaczali nacinając patyk. Kiedy na widnokręgu pojawił się de Tovar, tych nacięć było już dwadzieścia. Hopi w pośpiechu zaczęli przygotowywać się na wielkie wydarzenie. Kapłani Klanów Ognia i Niedźwiedzia wybiegli na pustynię, aby przed końmi i ludźmi w zbrojach rozsypać na powitanie barwioną na niebiesko mąkę kukurydzianą. De Tovar przyglądał się temu zakłopotany, tak że podjęcie decyzji spadło na katolickiego księdza. - Po co tu przyjechaliśmy? - krzyknął. - Santiago! - odpowiedzieli żołnierze, wzięli na lance stojących na drodze Hopi i szybko opanowali puebla. Dla większej chwały Pana, z Hopi zrobiono chrześcijan i niewolników. Posłano ich do kopalń w poszukiwaniu srebra, złota, rtęci i czarnej mazi płonącej jak węgiel. Indian, oddających się nadal pogańskim praktykom, karano chłostą bądź przypalano płonącą terpentyną. Przez sto czterdzieści lat Hopi płacili za pomyłkę co do de Tovara, aż pewien Tewa zwany Popay przysłał im sznurek z supełkami, które wyznaczały datę powstania we wszystkich pueblach południowego zachodu. Na Czarnej Mesie sygnałem do walki było pohukiwanie sowy. Żołnierzy kastylijskich zabito przy drzwiach kościołów, księży zakłuto przy ołtarzach, zakopano stalowe halabardy, a kościoły zrównano z ziemią. Podczas odwrotu do Meksyku zginęło pięciuset białych i choć w późniejszych czasach Hopi znów podbili Hiszpanie, Meksykanie i Amerykanie, to plemię stało się znane ze swojej niechęci do chrześcijaństwa. Zaczęli więc znów wyczekiwać na prawdziwego Pahanę. Selwyn wynurzył się zza znaku, dopinając rozporek. - W Biblii jest napisane, że Jezus poszedł na odludzie i że tam pościł przez czterdzieści dni. - Poprawił sobie spodnie. - Ciekawe, jak długo Syn Boży potrafiłby żyć tak jak Hopi. - Selwyn, z ciebie jest kawał cynicznej świni. - Ale nie takiej jak ty. Ja tylko mówię w ten sposób. Wóda pomaga mi zachować niewinność. - Z wyjątkiem chorych nerek. Nagle pojawiły się dwa samochody. Pierwszy jechał buick le sabre, świecący nowością spod warstwy kurzu. Youngman zdołał dojrzeć profil rozmawiającego przez telefon kierowcy, Indianina o kwadratowej twarzy, odzianego w elegancki garnitur. Na tylnym zderzaku widniał napis: „Dine Bizeel" - „Potęga Nawahów". - Walker Chee! - Mae spojrzała z podziwem na samochód przewodniczącego rady plemiennej Nawahów. „Głowotłuk". Youngman użył epitetu, którym Hopi określali Nawahów ze względu na stary zwyczaj miażdżenia głów schwytanym jeńcom. Drugim samochodem był cadillac. Za kierownicą siedział nieznany Youngmanowi człowiek w koszuli z krótkimi rękawami i w krawacie. Zza przyciemnionych okularów obrzucił stojących przy drodze Indian obojętnym spojrzeniem. Paine, zmęczony całonocnym tropieniem sygnałów, zapadł w sen w kabinie land- rovera. Pocił się i drzemał w słońcu poranka. Był znów w Meksyku. Wraz z ojcem byli immunologami pracującymi na kontrakcie w Instituto Nacional de Investigaciones Pecuarias, w Stacji Badawczej Nietoperzy Wampirów w Mexico City. Celem badań stacji było opanowanie derriengue, wścieklizny przenoszonej przez ukąszenia nietoperzy. Paine'owie szukali odpowiedzi na pytanie, dlaczego wampiry są odporne na przenoszony przez siebie wirus. Zamknięte oczy Paine'a zwilgotniały. Znów był w jaskini, na Sierra Mądre del Sur, w pobliżu granicy z Gwatemalą. On, ojciec i Ochay postępowali za snopami światła rzucanymi przez mocowane na hełmach lampy, sunąc ostrożnie po półce, sześćdziesiąt metrów nad dnem jaskini. Miała kształt owalny, ściany łagodnie opadały do dołu, a ku górze pięły się jeszcze ze trzydzieści metrów, w kierunku wielkich stalaktytów i gniazd nietoperzy. Paine był kierownikiem grupy i szedł na czele. Trzymał się nylonowego sznura, przechodzącego przez oczka ząbkowanych kotew, które wbijał co parę metrów w głąb wapiennej skały. Joe Paine i Ochay szli tuż za nim, trzymając się sznura, dźwigając na plecach czerwone butle z trucizną. Tym razem, z powodu wspinaczki, nie wzięli skafandrów, jedynie gogle i maski gazowe chroniące przed amoniakiem parującym z odchodów nietoperzy. Bez maski człowiek mógł wytrzymać najwyżej sto jednostek na milion w ciągu godziny, a u wejścia do jaskini aparat wykazał stężenie czterech tysięcy jednostek. - Wchodzimy głębiej, to jeszcze nie koniec drogi - powiedział Hayden Paine. Dr Joseph Paine był już za stary na tego rodzaju pracę. Spod czapki wystawały mu kłaki siwych włosów, niczym pióra sowy. Kolana uginały mu się pod ciężarem butli. Powodowany dumą, odmówił jednak zajęcia się wyłącznie pracą laboratoryjną w stolicy. Dzięki temu mógł również lepiej kontrolować syna. Bez obecności tego starego człowieka Ochay prawdopodobnie w ogóle nie zgodziłby się iść na wyprawę. Wszyscy Meksykanie w stacji wiedzieli, że syn jest dążącym do sławy maniakiem, który wyszukiwał największe legowiska nietoperzy w najbardziej niedostępnych miejscach. Spośród członków drużyny badawczej jedynie Ochay i Hayden Paine uniknęli ukąszeń, upadków i zatrucia amoniakiem. Bez starego cała wyprawa nie doszłaby do skutku. Paine oparł się na czubach butów. Wapienna półka miała szerokość pół metra, a odstający od ściany stalaktyt całkowicie tarasował dalszą drogę. Idący za Paine'em ojciec zdjął maskę, chcąc coś powiedzieć. - Na dziś starczy. Możemy tu zostawić kanistry i wrócimy jutro. Paine puścił tę uwagę mimo uszu. Zamachnął się trzymaną w lewym ręku siekierką, aż wbiła się w ścianę po drugiej stronie przegrody. Szarpnął mocno za stylisko. Wydawała się tkwić pewnie. Wbijając kolejną kotwę słyszał, jak echo odbija się od ścian jaskini. Kilka nietoperzy zapiszczało gniewnie. W jaskini mieszkały dwa miliony nietoperzy. Nietoperze „białe duchy". Mięsożerne nietoperze o nosach jak lance. Nietoperze żywiące się nektarem. Dwanaście rodzajów malutkich nietoperzy polujących na owady. Mięsożerne Vampyrum spectrum o metrowej średnicy skrzydeł. Nietoperze polujące na ryby. A także trzymająca się na osobności kolonia prawdziwych wampirów, Desmodus. - Podajcie kanistry - rozkazał Paine. Joe Paine i Ochay przyczepili kanistry do sznura. Paine patrzył z niepokojem, jak butle pobrzękując przesuwają się wokół stalaktytu i ostrożnie wciągnął truciznę na półkę. - Chodźcie. - Nie dam rady - odparł Ochay. - Wampiry są dalej. - Nie mogę... Przerwał im pisk. Spod sklepienia jaskini, gdzie mieszkały Yampymm spectrum, doszedł ich hałas. Lampa Ochaya wydobyła z mroku lecące na dno różowe niemowlę wampira. Dno jaskini stanowiło odrębny świat - kotłującą się brązową zupę przetrawionego soku, mięsa, owadów i krwi. Zupa zawierała dwadzieścia procent protein i żywiła kolonie bakterii. Na każdym metrze kwadratowym kłębiły się żywiące się padliną pszczoły, ropuchy i kraby górskie. Olbrzymie karaluchy i jadowite węże. Dla nich wszystkich odchody stanowiły ciągły strumień jedzenia lub strawy dla ich strawy. Upadek pechowego nietoperza oznaczał dla nich istną bonanzę, a dla niego - kilka sekund strasznej agonii. - Idziemy. - Paine szarpnął sznur. Joe Paine, a w ślad za nim Ochay, obeszli dookoła stalaktyt. Ochay trząsł się. - Za bardzo ryzykujesz. - Joe Paine przywarł do skały. - Ochay... - Jeżeli ja dałem sobie radę, to i on potrafi -odparł. - Ale kończy się nam powietrze. Proponuję... - ojciec nie ustępował. - Przecież to ja, a nie ty, jestem kierownikiem wyprawy. Paine ruszył dalej. Skalna półka zwężała się coraz bardziej. Najpierw trzydzieści centymetrów, potem dwadzieścia, a na koniec piętnaście. Paine musiał co krok wbijać kotwy, a z tyłu ojciec i Ochay mordowali się z kanistrami z trucizną. - Boi się - ojciec szepnął do Paine'a. - Powinieneś go zrozumieć. Boi się ciebie. Ja też się chyba teraz ciebie boję. - Dam sobie bez was radę. - Naprawdę? W grotach nad głową poruszyły się ciała, a uszy wsłuchały się w ludzkie głosy. Nawet przez maskę Paine wyczuwał wzmagający się odór amoniaku. - To jest ostatnia jaskinia, do której wchodzisz. Już moja w tym głowa - powiedział Joe Paine. - Jesteśmy już prawie na miejscu. Tym, co zmusiło Paine'a do postoju, nie był brak powietrza, tylko koniec sznura. - Madre de Dios - popłakiwał Ochay. Paine zabrał z ciężarówki suche i płynne trucizny. Na tak wielką jaskinię wybrał cyjanowodór. Na dnie kanistrów znajdowało się sprężone powietrze, a na górze pojemnik z trującą substancją. Związał oba kanistry razem i opuścił je na sznurze z ostatniej kotwy, aż zawory znalazły się na poziomie ścieżki. Potem wyregulował szyjki na rozrzut w promieniu dziewięćdziesięciu stopni i ustawił stoper startowy na odpalenie za trzydzieści minut. Po upływie tego czasu ze zbiorników wydobyłby się trzydziestometrowej długości strumień gazu, który - wchodząc w reakcję z wilgocią jaskini - przekształciłby się w kwas cyjanowodorowy, śmiertelny dla wszystkich istot żywych, wliczając w to ludzi, którzy go przynieśli. Paine powoli i dokładnie sprawdził stopery i umocowania butli. -Por favor... - błagał Ochay. - Wracamy - zwrócił się do syna Joe Paine. - Może po powrocie do Mexico City pojedziemy jeszcze razem do Stanów. Paine nie słuchał. Został sam i dwukrotnie sprawdził, czy wszystko jest w porządku. Kiedy już się upewnił, skierował światło latarki na sklepienie, które zdawało się być pokryte brązowymi kamykami. Wtem jeden z kamyków rozpostarł skrzydła i przekręcił się, obnażając zęby w kierunku światła. Paine odwrócił latarkę, żeby nie niepokoić pozostałych wampirów. Puścił sznur, po czym przymocował go do ostatniej kotwy. Ojciec i Ochay oddalili się już z dziesięć metrów. Droga powrotna szła im szybciej i już zbliżali się do stalaktytu, którego - jak twierdzili wcześniej - nie byli w stanie obejść. Sprawdził wskaźnik na butli z powietrzem. Zostało dwadzieścia minut. W sam raz. Nagle sznur zwiotczał mu w rękach i Paine domyślił się, że ktoś odpadł. W świetle lampy zobaczył lecące w dół nogi, czerń, a potem głuchy odgłos ciała uderzającego o dno jaskini. Potem ujrzał Ochaya, który popłakiwał przez całą drogę, a spadł w kompletnej ciszy. Zatapiał się w brei. - Pająk! - krzyknął Joe Paine. - Pająk na linie! Sznur napiął się i znów zwiotczał. - Hayden! Szybko! Joe Paine zwisał z metr poniżej wąskiej ścieżki. Paine przesunął się wzdłuż sznura. - Zsuwam się. Paine widział, jak rozczapierzone palce ojca ześlizgują się po kamieniu. Dwudziestokilkucentymetrowej średnicy tarantula ruszyła szybko w kierunku Paine'a. Rozdeptał ją butem. - Podaj rękę! - powiedział i schylił się. - Nie dosięgnę. Paine owinął sobie dwukrotnie sznur wokół nadgarstka i wychylił się, jak mógł najdalej. Ojciec uniósł się i wyciągnął rękę, jak tylko mógł najwyżej, był jednak zbyt daleko i rękę miał za wilgotną, aby Paine mógł ją schwycić. Obaj mężczyźni patrzyli na siebie przez chwilę, po czym Joe Paine zaczął zsuwać się w dół. Zsuwał się po pochyłej ścianie, zatrzymując się co parę metrów, malejąc w świetle latarki Paine'a, aż na koniec wylądował na dnie. - Hayden! Rzuć mi coś! Paine schwycił za sznur, wyrywając z miękkiej skały kotwy, omal nie tracąc przy tym równowagi. Koniec liny obwiązał wokół styliska siekiery i zrzucił ją na dół. Zatrzymała się z pięć metrów nad głową ojca. - Wszędzie po mnie łażą! Jezu! Pożrą mnie żywcem! Siekiera Ochaya leżała nadal na półce. Paine wbił ją głęboko w skałę i uwiesił się na niej. Jego siekiera zwisała teraz zaledwie o półtora metra nad ojcem. Zsunął maskę. - Podejdź do ściany! Wspinaj się! - Nic nie widzę! Hayden, one... Och! Boże!!!... Nie!!! - Wspinaj się! - Boże!!! Potem cisza, aż do ostatniego krzyku. - Hayden!!! Obudził się, wstrząsany konwulsjami, zdrętwiała dłoń podwinięta była pod siedzenie. Na rękach i kolanach, nadal drżąc, poczołgał się do schowka na żywność i wylał sobie na głowę litr wody. Wbił pięści w oczy, starając się zapomnieć ojca, Ochaya i innych. Przez chwilę szarpał się z buteleczką, aż sobie wysypał na dłoń pastylki uspokajające. Musiał spać. Musiał spać. Ale, dobry Boże, bez snów. Żeby tylko dotrwać do nocy. - Nie zapomnij mnie odebrać, jak będziesz wracał - powiedział Selwyn wysiadając z jeepa z Esther i z Mae. Byli u stóp mesy, gdzie w aluminiowej przyczepie mieszkała ośmioosobowa rodzina siostry Esther. Wnętrze przypominało mały wybieg rozciągający się między chłodziarką na piwo i telewizorem. Dzieci, ubrane w stroje ze sklepu dla turystów, otoczyły Selwyna i zaczęły okładać go gumowymi tomahawkami. - I nigdy nie żeń się z kimś innej rasy - Selwyn jęknął. Youngman pojechał sam dalej na pustynię, gdzie członkowie Klanu Węża zbierali węże. Cecił Somiviki, wraz z młodszym bratem Powellem, siedział na tylnym zderzaku swojego samochodu. Między nimi leżał woreczek, drgający w rytm ruchów węży schowanych w środku -grzechotników diamentowych, żmij, grzechotników preriowych, mokasynów miedzianogłowych, ale głównie małych grzechotników Hopi. Bracia rozebrali się do majtek i przepasek; Cecil miał na głowie kapelusz, a Powell - okulary przeciwsłoneczne. Od czas do czasu młodszy brat polewał worek wodą, żeby ochłodzić węże. - Co tam? - Cecil powitał Youngmana. Był szeryfem plemienia, a na boku sprzedawał w pueblach butle z propanem. - Umarł Abner Tasupi. - O, kurwa! Jak to się stało? - Jakieś zwierzęta. Cały był pogryziony. - To skurwysyny! Powell milczał. Miał dziewiętnaście lat i pochylał się w skupieniu nad plemienną gazetą ,,Qua' Toqti", „Krzyk Orła", tak jakby rozmowa była poniżej jego godności. - To był kawał zwariowanego sukinsyna. Dzikus. No cóż, to najlepsza wiadomość, jaką dziś usłyszałem. - Był po prostu starym, człowiekiem. - Mordercą. Wszyscy o tym wiedzą. Czarodziejem. - Nie wierzysz w te bzdety. - Nie wierzę, ale to prawda. Jak myślisz, dlaczego go wypędziliśmy? Zawsze siedział w Kanionie Maski, w pueblach duchów. Potem wracał i warzył różne trucizny. Założę się, że zabił z piętnastu, dwudziestu ludzi. Może więcej. Jeżeli kogoś nienawidził, to zmieniał się w wielkiego czarnego psa i zrzucał biedaka w przepaść z mesy. Nawet Głowotłuki się go bały. Skoro o nich mowa: był tu Walker Chee i chce cię wziąć za dupę. - Nie pierwszy raz. - Teraz mówi, że pobiłeś jakiegoś pahana. Nie chcę wiedzieć, o co poszło, ale nie rób tego więcej. A co z Joe Momoa? Dlaczego wszystkim zachodzisz za skórę? Zawsze wybierasz niewłaściwych przeciwników. Na litość, bądź ostrożny. Kapłan Klanu Ognia podszedł do samochodu. W wyciągniętych rękach trzymał po trzy lub cztery grzechotniki, blade i ciężkie diamentówce, rogate węże o ciężkich łuskach; wszystkie wiły się bezsilnie. Cecil otworzył worek, a Powell podniósł w górę orle pióro. Z otworu wyłoniła się głowa grzechotnika Hopi, ale ruch piórem zapędził go z powrotem do środka. Kapłan wrzucił węże do worka, pożyczył papierosa i oddalił się na pustynię. - Czy Momoa wezwał weterynarza? - zapytał Youngman. - Mówiłem z Joe wczoraj. Powiedział tylko, że chce zapolować na jakieś nocne szkodniki. Może miał ciebie na myśli. - Cecil palił; popiół spadał mu na brzuch. - Nie mieszkałeś u nas, nic nie wiesz o Abnerze. Czy wiesz, że kiedyś Arizona Public Gaś wysłało kilku robotników do Jed-dito Wash? Abner skądś się o tym dowiedział. Przebrał się za Masawa. Zwariowany sukinsyn rozkopał grób, włożył na siebie ubranie nieboszczyka, oblał się krwią królika i poszedł do Jeddito robić leki. - Poskutkowało? - A jak sądzisz? Jak pahani zobaczyli wariata ubranego w szmaty i wyjącego jak potępieniec, to z miejsca dali dyla. Powell odchrząknął. - Posłuchajcie, co tu piszą: „Pomimo że pahani opróżnili do cna rzekę Gila, pomimo że pahani ukradli z rzeki Colorado czterokrotnie więcej wody, niż im się należało, pomimo że zatruli Lake Powell i Małą Rzekę Colorado, pomimo że ukradli całą rzekę San Juan, to poziom wód gruntowych pod Phoenix w dalszym ciągu opada tak, że miasto opustoszeje za dwadzieścia lat". - Durniu - ziewnął Cecil. - Wpierw tu przyjadą i ci zabiorą ostatnią kroplę wody, zanim wypuszczą wodę z jakiegokolwiek basenu w Phoenix. - Tylko takiego komentarza mogę się po tobie spodziewać. - Powell był najlepszym uczniem w szkole misyjnej. Mówił jak maszyna do pisania. - Brakuje nam przywódców, jedyne, co mamy, to starcy i takie apolityczne osobniki jak wy. Dlatego właśnie musimy połączyć się z Chee, to jest przynajmniej ktoś, kto jest w stanie przeczytać kontrakt. To dlatego Nawahowie mają elektrownie i umowy o wydobyciu węgla. Chee mógłby i ten rezerwat ruszyć z miejsca. - Jasne, ruszyłby nas wprost do klozetu, zatrzasnął klapę i spuścił wodę. - Cecil sięgnął ręką i zza worka wydobył dwa piwa. Jedną z puszek podał Youngmanowi. - Czy znalazłeś jakiegoś durnia, który zgodziłby się pochować Abnera? - To ja. - Aha. Wobec tego przejmiesz po nim szopę. Ale co z lekami? Przecież on tam miał potężne leki, których nikt inny nie potrafi stosować. - Nie wierzę w te historie. - Nikt nie wierzy. Ale lepiej coś z nimi zrób albo przekaż wszystko Klanowi Ognia. Mają dziś być w Shongopovi. Youngman pojechał dalej drogą w głąb mesy, mijając parking ciężarówek Cal Gas, które nie mogły dojechać dalej wąską drogą, potem przejechał koło sadów, w których rosły małe, pomarszczone brzoskwinie. Później widział pola niskiej, sięgającej najwyżej do piersi, kukurydzy i nowe, tandetne domki w pueblo Shipaulovi, gdzie mieszkał Cecil. Dwie mile dalej zaczynało się Shongopoyi. Ilekroć Youngman wjeżdżał do tego puebla, zawsze ogarniała go depresja. Shongopori było domem dla większości starych „tradycjonalistów", którzy uciekali przed białymi, przed Nawahami i gotowali się do ostatecznego starcia na samym skraju mesy. Wysypisko śmieci. Setka zrujnowanych domów z kamienia i gliny, otoczona gruzami i śmieciami. Wokół betonowe wychodki. Ani źdźbła trawy, ani jednej ulicy, tylko muchy drzemiące w alejkach, starcza twarz za potłuczoną szybą i ostre cienie pod ścianami. Zamieszkane ruiny wokół zakurzonego placyku zawieszonego nad pustynią. Nikt, rzecz jasna, nie skakał w dół. W Shongopovi ludzie po prostu usuwali się w nicość. Słońce świeciło oślepiająco. Youngman zaparkował na placu przed domem Harolda Masito, kapłana Klanu Niedźwiedzia, i przez siatkowe drzwi wszedł do ciemnego, zimnego wnętrza. Harold siedział na rozkładanym łóżku i reperował patyczki modlitewne. Na ścianach wisiały kolorowe zdjęcia wnuków i haftowany portret Johna Kennedy'ego. Swego czasu Harold był jednym z najsilniejszych mężczyzn w rezerwacie. Po muskułach nie zostało ani śladu, a nad pochylonym ciałem górowała pomarszczona twarz z wydatnym nosem i mocno zarysowaną szczęką. Był on jednym z ludzi, którzy mianowali Youngmana zastępcą szeryfa. - Abner nie żyje. - Youngman przysiadł z szacunkiem na rozkładanym krześle. - Aha - skinął Harold. Ostrożnie przywiązał piórko do uchwytu kijka. - Dwie noce temu. Przyjaźniłeś się z nim, więc sądziłem, że chciałbyś o tym wiedzieć. - Naprawdę? Harold sięgnął po następny patyk, starając się opanować drgania pokrzywionych artretyzmem palców. - Naprawdę. Musiałem go sam pochować. Przed śmiercią poprosił ciebie i innych kapłanów, żebyście do niego przybyli. - Nie jestem z Klanu Ognia. - Ale byłeś jego przyjacielem. Mogłeś przynajmniej go odwiedzić. Przez dwa lata ani razu nawet go nie odwiedziłeś, a teraz nie żyje. - Jesteś zły. - Cholernie zły. Przecież ja jestem zwykłym włóczęgą. Żeby włóczęga grzebał Abnera! Wuju, to bez sensu. Abner był kimś ważnym, zasłużył sobie na coś więcej. Na pewno nie na to, żeby wszyscy się od niego odwrócili i pozostawili go samego na pustyni. Nawet kiedy byłem jeszcze chłopcem, wszyscy uważali Abnera za wielkiego człowieka. - Abner był wielkim człowiekiem - odezwał się Harold po pięciominutowym milczeniu. - Ale potem zwariował, stał się niebezpieczny. Przedtem, jak mówisz, był wielkim człowiekiem. Może nawet największym na świecie. Głodny? Harold wyszedł tylnymi drzwiami do żony, która pracowała przy kamiennym piecu. Wrócił z płaskim, gorącym kawałkiem chleba. - Nie mam masła. Chcesz z margaryną? - Nie, dziękuję, wuju. Starzec usiadł zamyślony na łóżku. Chleb stygł mu w rękach. Wreszcie Youngman stracił cierpliwość. - Traktowaliście go jak śmiecia, gorzej niż pahana. Ty, Klan Ognia i cała starszyzna. Teraz biedak nie żyje i nadal zachowujesz się tak samo. Dlaczego, do diabła? - Abner był bardzo, bardzo stary. - Harold westchnął. - Starszy niż ja. Aż trudno uwierzyć, że nie żyje, ale cóż, jest teraz wśród przyjaciół. Tak jak mówisz, byłem jego przyjacielem. Przykro mi, ale postąpiliśmy tak, jak musieliśmy. A skoro, jak mówisz, nie żyje, to ma teraz przyjaciół. - Wuju, nie o to mi chodzi. Po prostu mi powiedz, jak mogliście tak z nim postąpić? - W tobie jest więcej z Tewów niż z Hopi. Jesteś wojownikiem... - Daj spokój, wuju. - Youngman pochylił się do przodu. - Nie byłem wojownikiem. Byłem zwykłym skazańcem w Leavenworth. Abnerowi należało się coś więcej niż moje towarzystwo na ostatnią drogę i chcę wiedzieć, dlaczego tak się stało. Chcę wyjaśnienia. Harold podniósł patyk, potem znów go opuścił i spojrzał na Youngmana. - Widzisz, on cały czas rozmawiał z Masawem i Masaw wspinał się na ściany mesy. Ludzie się bali. Abner chodził do martwych puebli i wracał pachnąc śmiercią, i to też było nam niemiłe. - Chcesz powiedzieć, że Abner był czarnoksiężnikiem? To wszystko? To cała historia? I ty, i wszyscy kapłani daliście temu wiarę?! - Wiesz jak to bywa - powiedział Harold. -Wszystko jest dobrze, dopóki odprawiamy obrzędy. Jeżeli odprawiamy je dobrze, to przyjdzie deszcz i Masaw ochroni nas przed nieprzyjaciółmi. A Abner posunął się za daleko. - Za daleko? - Z jego powodu Masaw chodził tu co noc. Sam go widziałem. - Masawa? - Tak. Oczywiście tylko z daleka, bo jak się do ciebie zbliży, to giniesz. Sam teraz rozumiesz. Nawet śmierć głodnieje. Musi czymś napełnić żołądek. - Posłuchaj, co ja zobaczyłem. Widziałem ciało starca. Nie czarnoksiężnika. Starego człowieka, który był moim przyjacielem i przyjacielem wszystkich ludzi na mesie. Być może ostatnio zachowywał się dziwnie, ale to może wasza wina, jego przyjaciół. - To dobrze, że mu od roku dotrzymywałeś towarzystwa. - Harold Masito odwrócił oczy. - To dobrze, że się co do ciebie nie pomyliliśmy. Czy chcesz czegoś jeszcze? Youngman westchnął. - Tak, wuju. Jego dobytek. Co mam z nim zrobić, komu przekazać? - Boję się, że przychodzisz za późno. Kapłani Klanu Ognia już zeszli do kivy i pokażą się dopiero za kilka dni. Tak czy inaczej, już rok temu zabrali Abnerowi tabliczkę klanową. - Jaką tabliczkę? - Tabliczkę Klanu Ognia. Bez niej Abner nie był w stanie narobić wiele kłopotów. Youngman nie był zainteresowany opowieściami o tabliczce i nie miał już nic do roboty w domu Harolda, więc wstał i podziękował za rozmowę. W progu zatrzymał się. - Jeszcze jedno. Czy słyszałeś coś o tym, że Abner miał ochotę spowodować koniec świata? - Nie - krótko odparł Harold. Podniósł piórko i patyk modlitewny. Piórko wysunęło mu się spomiędzy palców i wolno poszybowało w dół. -Jesteś pewien, że on nie żyje? - zapytał. Youngman wyszedł na plac. Słońce stało nad głową, jakby chciało roztopić mesę. Youngman przymrużył skryte za okularami oczy i spojrzał na srebrny zbiornik na wodę, a potem na chłopców bawiących się na dachu, wreszcie na sam plac. W pobliżu trzech dziur leżały drabiny. Drabiny prowadziły do kiv, podziemnych sal. Znaki łuku i grzywy konia oznajmiały, że w kivach przebywali kapłani Klanów Antylopy i Węża, przygotowując się do Tańca Węży. Z pobliskiego domu wynurzyli się dwaj mężczyźni. Jednym był Walker Chee, a drugim biały, który jechał cadillakiem. Chee wypełnił sobą otwór drzwi. Nawahowie różnili się od Hopi: byli więksi, bardziej masywni, a ich głowy wydawały się bardziej kanciaste. Chee podkreślał te cechy krótko ostrzyżonymi włosami, trzyrzędowym garniturem, jedwabnym krawatem i grubymi palcami, upstrzonymi turkusowymi pierścieniami. Biały zdjął okulary przeciwsłoneczne. Miał szeroką, różową twarz, pozbawioną wyraźnych rysów. Żaden z nich nie zauważył stojącego w cieniu Youngmana. Biały zmarszczył brwi. - Mówiłeś, że wszystko jest gotowe. - Jeszcze tylko parę dni, Piggot. - Jeszcze parę dni i znów parę dni. Wciąż słyszę to samo. Robotnicy czekają. Coś pan, kurwa, bawisz się ze mną? Miałeś przecież przynieść mapy kanionu. Gdzie one są? - Mapy są nieważne - powiedział Chee. - Wiesz, ile taka mapa kosztuje? - Tutaj mapy nam nie pomogą. Nie tutaj. Daj spokój i zostaw to mnie. - Panie Chee, pan gra na zwłokę. Chcę wiedzieć dlaczego. Zbliżył się do nich ktoś ze starszyzny i Youngman skorzystał z okazji, żeby się po cichu oddalić. Dotarł do środka placu. - Zastępco, chcę z tobą pogadać! - krzyknął Chee. Youngman zatrzymał się. - Przepraszam. - Chee zostawił Piggota i członka starszyzny i sam podszedł do Youngmana. Szef plemienia poruszał się ze swobodą właściciela, wypychając Youngmana poza zasięg słuchu. Youngman był świadom tego, że jest mniejszy i niechlujnie ubrany. Nad placem latały tysiące much. Żadna z nich nie ważyłaby się usiąść na Chee, który obdarzył Youngmana uśmiechem. - To ty jesteś zastępca Duran? - zapytał Chee. - Tak. - I to ty wczoraj napastowałeś niejakiego Paine'a? - Chee zniżył głos. - Wykazałem mu tylko, że znalazł się w niewłaściwym rezerwacie. Za oknami zaczęły pokazywać się twarze. Biały czyścił podeszwę buta. - Czy wobec tego mnie też powiesz, że jestem w niewłaściwym rezerwacie? - zapytał Chee. - Sam straciłeś orientację? - Nie. Na tym polega różnica między mną a tobą. Widzisz, mam u siebie mnóstwo takich Indian jak ty. Głupich i biednych. Jeżeli ci z tym dobrze, to w porządku. Słyszałem o tobie już wcześniej, Duran. Wiesz, że stanowisz najlepszy przykład ciemnoty w całej Arizonie? Nie jesteś w stanie pomóc ani sobie, ani innym. Ja zapieprzam starając się ściągnąć na mesę choć trochę pieniędzy. Jeżdżę do Waszyngtonu, do Nowego Jorku, do Houston i staram się pokazać, że Indianin niekoniecznie musi być pijakiem i durniem. Jak tylko uda mi się kogoś tu sprowadzić, żeby nam pomógł, to pojawia się taki głąb jak ty i cała sprawa bierze w łeb. Może sądzisz, że wszystko robię po to, żeby zobaczyć swoją twarz na okładce pism ilustrowanych? Dobrze, myśl tak dalej. Ale w moim rezerwacie znajdują się trzy elektrownie i planuje się budowę dalszych trzynastu, i wszyscy wiedzą, że Indianie mogą zarobić więcej niż parę groszy za pozowanie do zdjęć. Wdrożyłem programy zdrowotne, dzięki którym przestaniemy być najbardziej schorowaną grupą ludności w kraju. A projekty nawadniające, które wywalczyłem w sądach, przyniosą Hopi tyle samo korzyści, ile Nawahom. Zastępco, bądź tak miły i dopóki nie zmądrzejesz, schodź mi z drogi. Jasne? I nigdy więcej nie próbuj podsłuchiwać. Podczas gdy Youngman stał i szukał celnej odpowiedzi, Chee skinął na białego i obaj opuścili plac. Zastępca dosłyszał tylko słowo „krzykacz", rzucone obojętnie, tak jak odrzuca się wybrakowany towar. Parę sekund później buick i cadillac przesunęły się między domami w kierunku drogi na mesę. Youngman słyszał miękki szum grubych opon na żwirze. Dlaczego nienawidził Chee? Dlatego, że Chee miał rację? - Śmiejesz się - powiedział Stone Man. - Co jest takiego śmiesznego? Stone Man był tym starcem, z którym rozmawiał Chee. Na głowie miał zawój, a jego ciało było żylaste i suche. Patrząc na niego, Youngman miał nieprzyjemne uczucie, że patrzy na siebie samego w dalekiej przyszłości. - Nic takiego, wuju. Czy wszyscy kapłani Klanu Ognia zeszli już do kivy? - Tak. Wydaje mi się, że na końcu schodził Abner. - Abner? To niemożliwe. Youngman przeszedł przez cały plac, aż doszedł do skraju mesy. Pióra klanowe na drabinie poruszały się na wietrze, wiejącym od gór San Francisco, widocznych w dali, w odległości ponad stu kilometrów. Kiva stanowiła przejście do podziemnego świata, z którego wyczołgali się pierwsi Hopi, innymi słowy, był to ciemny, cuchnący tytoniem loch, w którym wynędzniali ludzie przygotowywali się do uroczystości, nadających sens ich biednemu życiu. Krzaki jałowca przymocowane do drabiny poniżej wejścia zasłaniały dalszy widok. Gdy Stone Man podszedł bliżej, Youngman powiedział: - Abner nie żyje. - Ach. - Stone Man zastanowił się. - No cóż, widziałem go tylko od tyłu. Schodziło ośmiu ludzi i po prostu wydawało mi się, że ostatnim był Abner. - Przyglądał się, jak Youngman nerwowo grzebał butem w ziemi, a potem dodał: - Jeżeli mówisz, że nie żyje, to musiałem się pomylić. Po śmierci ojca Paine pozostał w Meksyku. Żaden z Meksykanów nie chciał już z nim więcej pracować, ale ponieważ Amerykańska Agencja Rozwoju Międzynarodowego przeznaczyła poważne kwoty na rozwój badań, pozwolono mu przez rok pracować na własną rękę. Kiedy zajeżdżał na wzgórza swoim land-roverem wypełnionym ekwipunkiem i truciznami, Indianie uciekali z wiosek. Dla Paine'a było to szczytem absurdu, bo przyjeżdżał przecież walczyć ze śmiercią, a nie po to, żeby ją szerzyć. Z ukrycia patrzyli, jak Paine, z twarzą przykrytą maską, niósł do jaskiń kanistry trójtlenku arszeniku lub siarczanu talu. Po jego odjeździe Indianie odprawiali ceremonie dziękczynne przekonani, że wypędził diabła. Nie przejął się nawet wtedy, gdy Meksykanie obcięli mu dalsze fundusze. Badacze serca chcieli poznać układ krążenia wampirów, badacze ultradźwięków chcieli poznać budowę ich ucha, a psychologowie byli zafascynowani inteligencją tych zwierząt. Żaden inny nietoperz nie był w stanie równie szybko uporać się z labiryntem. Przez cały czas Paine posuwał się na północ, tropiąc kolonię wampirów z jaskini, w której zginął jego ojciec. Każda grupa wampirów, bez względu na liczebność, stanowiła część większego stada. Zakładając maleńkie nadajniki na schwytanych okazach, mógł śledzić wędrówkę ocalałych osobników do nowych jaskiń. Kiedy już zatruł kolejne jaskinie, uchodźcy przenosili się dalej. Dopasował się do ich migracji i trybu życia. Charakterystyczne ślady ich ataków były dla niego swoistym kompasem. Każda zatruta jaskinia była osobistą porażką, bo system pomiarowy nieodmiennie wykazywał nowe groty, tak że cały Meksyk wydawał się być jednym wielkim pasmem ciemnych czeluści. Postępując w ten sposób, Paine wyśledził nietoperze od Zachodniej Sierra Mądre, wzdłuż Sierra de San Francisco i na północy, na przedgórzu Sonora. Polowanie zajęło mu dwa lata i nie wiedział, czy wśród tropionych nietoperzy nadal znajdowali się uchodźcy z pierwszej jaskini, ale było to możliwe, gdyż wampiry były długowieczne, inteligentne i łatwo się przystosowywały do odmiennych warunków. Na koniec, podążając za migrującymi wampirami, dotarł do szeregu jaskiń, z których ostatnia znajdowała się tuż nad granicą amerykańską. Owej nocy widział, że duża grupa nietoperzy przekroczyła ją w drodze na północ. Fakt, że żadna większa kolonia wampirów nigdy nie osiedliła się na północ od granicy, był zagadką dla zoologów. Wampiry żyły wszędzie, od wyżyn północnego Meksyku po Argentynę, od Andów po bagna Gujany. Ale zawsze zatrzymywały się na granicy Stanów Zjednoczonych. Nikt nie wiedział, dlaczego. Ale nietoperze Paine'a nie wróciły z powrotem. Pojął, jak wielka okazja mu się nadarzyła. Skoro w Arizonie nie mieszkała żadna inna wielka kolonia wampirów, do której mogłyby się dołączyć, to mógł je wszystkie zniszczyć raz na zawsze. Paine nie wziął jednak pod uwagę innego problemu. Nikt nie chciał mu uwierzyć. Kiedy pytał lekarzy o ataki wampirów, ci śmiali mu się w twarz. Przestał więc pytać o wampiry i nadal - bezskutecznie - dopytywał się o nocne ataki i dziwne rany. Zdawało się, że wampiry rozpłynęły się w powietrzu. Później Paine skierował się do rezerwatów indiańskich, do Gila River, Maricopa, Apache, Colorado i Hualapai, aż dotarł do największego z nich wszystkich - rezerwatu Nawahów. Na Czarnej Mesie spotkał się z Walkerem Chee. Przewodniczący rady szczepowej Nawahów oprowadzał grupę białych wokół części mesy, na której teraz znajdowała się kopalnia węgla Pea-body. Kopalnia przypominała gigantyczną, postawioną do góry nogami piramidę. Otwór kopalni był tak olbrzymi, że ośmiopiętrowej wysokości koparki wyglądały przy nim jak zabawki. Paine trzymał się z tyłu, podczas gdy Chee chodził z miejsca na miejsce, pokazując gościom co ciekawsze miejsca. - O, tutaj możecie zobaczyć - Chee pokazał w kierunku komina na drugim końcu kopalni - zakład proszkujący. Ludzie z tej firmy używają wód gruntowych po to, żeby mieszankę węglowo-wodną przesłać rurami, omijając Wielki Kanion, aż do elektrowni w Newadzie, czterysta kilometrów stąd. Jeden z białych kopnął kamień w głąb kopalni. Jedyne, co rzucało się w oczy na różowej twarzy białego, to czarne okulary. Nagle zwrócił się do Chee: - Jeżeli już mowa o firmie Peabody, to podobno mają z wami jakieś kłopoty. - Żadnych, panie Piggot. Renegocjujemy. Płacą nam od piętnastu do dwudziestu pięciu centów za wydobytą tonę. Stan Montana pobiera co najmniej czterdzieści centów. Po prostu chcemy dostawać tyle, co inni. Wydobywacie ropę... - O to nam właśnie chodzi - odparł mężczyzna o nazwisku Piggot. - Płacą nam piętnaście procent. Arabowie żądają przynajmniej pięćdziesięciu procent... Paine przyglądał się, jak czterysta metrów niżej pracowały koparki. Stalowe liny ciągnęły ładowarki po rozbitej skale. Pełne ładowarki unosiły się w górę, wspinały ponad burty olbrzymich ciężarówek i wyrzucały ze swego wnętrza niskiej jakości węgiel. Przypominały stado brontozaurów, leniwie pasące się w wyschniętej zatoce. - Chciał się pan ze mną widzieć. - Chee podszedł do Paine'a. - Tak. Jak rozumiem, wszystkie sprawy medyczne trzeba uzgodnić z panem. - Zgadza się. - Nawah podrapał się przez kamizelkę. W pobliżu kopalni odkrywkowej panował upał. Wbił wzrok w Piggota. - Przeprowadzam swego rodzaju badania biologiczne... - Może kiedy indziej - zasugerował niecierpliwie Chee. - Wie pan, ja mam biuro. Proszę się umówić. - Mam też dla pana jedno zdjęcie. - Paine wyciągnął dużą kopertę. - Przepraszam. - Niech pan tylko zerknie. - Może kiedy... Paine wysunął fotografię z koperty. Kolorowe zdjęcie przedstawiało powiększenie ukąszenia wampira, czysty lej o głębokości dwóch milimetrów wygryziony w bogato ukrwionej ludzkiej tkance. - Skąd pan to, do diabła, wziął? - Chee się wściekł. - Ja... Chee złapał Paine'a za ramię i zaciągnął go na bok. Zaczął ze złością szeptać: - O co ci chodzi? Kto ci dał to zdjęcie? Staram się ubić interes, a tu przyłazi mi jakaś biała łajza i chce zepsuć wielomilionowy kontrakt bredząc o dżumie. Czy wiesz, co oni zrobią, kiedy usłyszą słowo „dżuma"? Czy widziałeś kiedyś, jak szybko potrafi zniknąć limuzyna? - Nie wspomniałem nawet o dżumie - powiedział Paine. Przez długą chwilę Paine mógł się rozkoszować rozwojem sytuacji. W rzeczywistości zdjęcie, zrobione parę miesięcy wcześniej, przedstawiało meksykańskiego Indianina, ale wyczucie go tym razem nie zawiodło. - Też masz podobne zdjęcia - zwrócił się do Chee. - Widziałeś kogoś z podobnymi ranami i ten ktoś jest chory na dżumę. Czy wiesz, kto zadał te rany? Chee nie odpowiedział. - No to masz szczęście - stwierdził Paine -ponieważ ja wiem i dlatego mnie zaangażujesz. To spotkanie z Chee nad brzegiem kopalni było pierwsze z wielu. Potem spotykali się wielokrotnie na Window Rock i na mesie, przekazując sobie tajne wyniki sekcji w zamian za spisy sprzętu potrzebnego Paine'owi. Teraz, w skwarze dnia, Paine szukał pcheł. Kotliny były nadal dość ciemne, tak jakby przeorane wczorajszym deszczem. Łodygi juki drżały w strumieniach gorącego powietrza. Paine lubił Malowaną Pustynię. Doceniał fałszywą martwotę, za którą kryły się tak rozpaczliwe mutacje jak jaszczury bez kończyn lub olbrzymie kaktusy. Upajał się też samotnością, poczuciem, że mógł spędzić tu dni albo miesiące, nie widząc żywego ducha. Inni ludzie, bez względu na to, jak od nas różni, stanowią zwierciadło, w którym możemy się sami przejrzeć. A Paine nie miał ochoty w nikim się przeglądać. Zjechał z wydmy na twardy grunt, zatrzymał samochód i wspiął się na dach land- rovera. Wcześniej, z daleka, dostrzegł sępa. Teraz widział przez lornetkę dwa sępy krążące w odległości niecałego kilometra. Niebawem dołączył do nich trzeci. Paine wrócił do kabiny, odrzucił lornetkę na siedzenie i wrzucił bieg. Nawet kilka minut spóźnienia mogło mu bardzo skomplikować pracę. Paine rozpędził rovera do pięćdziesiątki, miażdżąc krzewy i pędząc przez nierówności i wykroty. Już gołym okiem widział następne kołujące sępy. Przed nim ciągnęła się głęboka koleina o szerokości dwóch metrów. Skręcił w prawo i docisnął gaz do dechy. Jadący siedemdziesiątką rover odbił się w górę i przeleciał na drugą stronę. Paine nacisnął na klakson. W pewnej odległości, na zadziwiająco zielonym pagórku, stała furgonetka, a wokół niej kłębiło się kilkadziesiąt sępów. Całe pole było usłane martwymi owcami. Z włączonym klaksonem Paine najechał na ptaki, roztrącając je zderzakiem. Z czarnych głów wpatrywały się w niego czerwone oczy. Sępy odskakiwały, starając się nabrać wiatru pod swe wielkie skrzydła. Paine zahamował i wyskoczył z rovera, jednocześnie odbezpieczając rewolwer. Pierwszy wystrzał urwał jednemu z ptaków łebek. Reszta uciekła, odpływając jak czarna fala. Paine strzelił po raz drugi, w górę, żeby je na dobre odstraszyć. Już dawno zrozumiał, że śmierć nie miała w sobie nic ze spokoju. Nawet po odlocie sępów wzgórze nadal wypełniało bzyczenie much. Sępy powrócą wkrótce po jego odjeździe, a w ślad za nimi myszy i mniejsze ptaki, cała masa większych i mniejszych zwierząt żywiących się padliną. Miał tylko nadzieję, że zdążył na czas. Z tylnego siedzenia land-rovera wziął aluminiową walizkę i otworzył ją koło jagnięcia, z którego została jedynie głowa, nogi i tysiące much walczących o miejsce do złożenia jajek. Założył maskę chirurgiczną i wciągnął gumowe rękawice. Przepasał się pasem własnej konstrukcji. Przy pasie znajdowała się kabura na rewolwer oraz futerały na kubki, słoiczki, skalpele, igły, nożyce operacyjne, torebki foliowe i szkła powiększające. Furgonetka stojąca na wzgórzu nie miała nawet kół, stała na cegłach. Szyby były od środka wysmarowane krwią. Paine złapał za klamkę, odsunął się nieco i otworzył drzwiczki. Nikt nie wypadł ze środka. Wewnątrz nie zobaczył ciała, choć siedzenie i podłoga były powalane krwią. Paine był zawiedziony, ale ilość krwi wyglądała zachęcająco. Poszedł w kierunku owiec. Przynajmniej sto zwierząt leżało na wzgórzu, większość porozrywana na kawałki przez kojoty i sępy. Butem podniósł trupa i zobaczył ciemne, pachnące amoniakiem ślady na ziemi. To już wyglądało lepiej. Przesunął się dalej w tej przytulnej scenerii, aż natrafił na dość dobrze zachowane zwierzę. Choć owca miała rozpruty brzuch, a jej wnętrzności wylewały się na trawę, to drganie nozdrzy świadczyło, że nadal żyła. Paine przykucnął obok. Niektóre sępy powróciły do leżących dalej owiec. Nie zwracał na nie żadnej uwagi. Na piersiach zwierzęcia widać było płytkie, ociekające krwią rany. Paine podstawił pod ranę mały słoiczek. Pomiędzy ranę i brzegi naczynia wcisnął cienką karteczkę. W naczyniu coś zaczęło się dziać. Podstawił je pod kilka ran, a potem założył nakrętkę. Na prawe oko założył jubilerskie szkło powiększające i spojrzał na słoik. Osiem lub dziewięć pcheł obijało się o ścianki. W samej tylko Ameryce Północnej żyło dwieście rodzajów pcheł. Pod powiększeniem wszystkie pasożyty z gatunku Siphonaptera miały ciała pozbawione skrzydeł, potężne kończyny i trąbki ssące, którym zawdzięczały swą łacińską nazwę. W słoiczku znajdowały się ich cztery rodzaje. Myszy zostawiły po sobie pchły gryzoni. Pchły cheopis, pchły pozbawione oczu i z podwójnym rzędem kolców. Kojot, który rozpruł owcy brzuch, zostawił dwa rodzaje: zwykłe pchły psie, zaokrąglone, z przypominającą wąsy tarczą na głowie, i pchłę drapieżną, o potężnym karku. Poza tym w słoiku znajdowały się dwie pchły innego typu. Były pozbawione oczu i miały głowy w kształcie hełmu, a z przodu tarczę przypominającą grzebień. Pchły nietoperzy. Przez chwilę Paine aż zamarł z nadmiaru szczęścia. Nad głową krążyły sępy i patrzyły, jak kuca przy innych owcach i pobiera próbki. Potem schował wszystko do samochodu i odjechał, a ptaki znów opadły na ziemię, aby dokończyć przypisane im przez naturę dzieło. Paine jechał ostrożnie, ledwie opanowując podniecenie. Życie nie było sprawiedliwe. Z reguły tylko geniusze i biedni zdawali sobie z tego sprawę, ale Hayden Paine został dopuszczony do tego sekretu po śmierci ojca. To właśnie Joe Paine był pierwszorzędnym epidemiologiem. Joe Paine w czterdziestym czwartym roku kierował zespołem badawczym Instytutu Rockefellera i wpadł na trop choroby pasożytniczej, której ofiarą padały setki tysięcy sztuk bydła. Wyjaśnił, że przyczyną była wścieklizna przenoszona przez wampiry. Wszyscy inni zgodnie odrzucali taką możliwość. Pod mikroskopem ten tak zwany wirus derriengue nie wyglądał na wściekliznę. Ponadto wścieklizna zawsze zabijała organizm nosiciela, a przecież większość zainfekowanych wampirów nie zdradzała żadnych symptomów chorobowych. Dopiero Joe Paine był w stanie wykazać, że pod wpływem swego niezwykłego nosiciela wirus poddał się mutacji i że wampiry były jedynym gatunkiem na ziemi odpornym na wściekliznę. Ale to nie był koniec osiągnięć Joe Paine'a. Chee bał się dżumy? W roku 1967 obaj Paine'owie, ojciec i syn, przebywali w Sajgonie, gdzie badali chorobę szalejącą wśród uchodźców przybywających do miasta. Joe Paine, pomimo oporów władz wietnamskich i amerykańskich, zidentyfikował chorobę jako dżumę roznoszoną przez szczury. Mały szczegół wśród innych okropieństw wojny: w 1967 r. w Wietnamie było 5547 wypadków dżumy. Ale dla Haydena Paine'a wszystko wiązało się zawsze z jaskiniami. Cierpiał na klaustrofobię. Krok w ciemność przyspieszał bicie serca. Pojawiło się to stopniowo, w miarę nabywania doświadczenia. W pierwszym roku pracy z ojcem nad wampirami klaustrofobia objawiała się jako przypływ energii. W drugim roku, niepostrzeżenie, Paine zaczai mieć kłopoty z oddychaniem, pomimo że już jako chłopiec chodził z ojcem na wyprawy do jaskiń. Pod koniec drugiego roku organizm pompował mu adrenalinę do pozbawionej tlenu krwi i Paine zaczął mdleć. Najgorszy był trzeci rok. W czasach wyrafinowanych tortur nie ma bardziej przydatnego narzędzia od klaustrofobii. Łączy ona w sobie elementy duszenia, samotności, ślepoty i izolacji od rzeczywistości. W jaskini wszystkie te czynniki występują razem. Rzecz w tym, że są rzeczywiste. Kiedy Paine zanurzał się w głąb jaskini z nietoperzami, serce biło mu szybko, a każde uderzenie przypominało dzwon bijący na trwogę. W miarę jak rzedło światło, płuca zamieniały mu się w dwa naczynia próżniowe, a nogi drętwiały. Z każdym krokiem czuł, jak wokół niego zamykają się ściany. Nie pomagał blady blask lampy na hełmie, przywodzący raczej na myśl lśnienie próchna w trumnie. Przekroczywszy barierę paniki, brnął dalej w głąb jaskini, i choć z pozoru szedł pewniejszym krokiem, to szaleństwo brało górę. Ukryte pod goglami oczy zdawały się wychodzić z orbit. Nawet wtedy, gdy starał się skupić na technice chodzenia z liną, czuł w ustach gorący i słony smak przerażenia. Czasem ktoś się potknął i jaskinia wypełniała się hałasem bicia spanikowanych skrzydeł. Tylko w tych chwilach, kiedy wokół rozlegały się piski zaniepokojonych nietoperzy, Paine mógł sam krzyczeć z przerażenia. Nie był na tyle głupi, żeby wierzyć, że nie jest tchórzem. Niestety, był dość inteligentny, żeby zdawać sobie sprawę, że wraca do jaskiń, żeby dorównać ojcu i że próbując go naśladować, staje się śmieszny. Bez względu na to, jak wiele jaskiń spenetrował i jak dobre wywarł wrażenie na innych, to starannie skrywana panika kryła się tuż pod powierzchnią. Nikt, poza ojcem, nie wiedział o tym i właśnie dlatego Joe Paine musiał zawsze być przy nim. Nawet wtedy, kiedy inni zostawali bojaźliwie z tyłu. Właśnie dlatego, choć to niesprawiedliwe, w meksykańskiej grocie zginął lepszy z nich dwóch. Nie obyło się jednak bez pożegnalnego prezentu: strach i panika opuściły Paine'a jak złe wspomnienie. Pustynny piasek miał konsystencję sprasowanego popiołu. Pustynia przypominała Paine'owi wiecznie płonącą ziemię. Cóż za ulga w porównaniu z nocą. Przejechawszy pięćdziesiąt kilometrów, zatrzymał się w cieniu ściany kanionu i rozstawił swoje laboratorium. Sam je zaprojektował, podobnie jak pas. Aluminiowe rurki wkręcał z tyłu w dach rovera, a potem opadały zakrzywiając się do ziemi, gdzie - wsparte o śledzie - wbijał w piasek. Na tej ramie rozpinał namiot z mocnej i cienkiej siatki, zapinanej szczelnie wokół otwartych drzwi samochodu. Z drugiej strony znajdowało się zakrywane klapą wejście. Przybił materiał dokładnie do ziemi, przetykając śledzie przez dziurki rozmieszczone gęsto, co dziesięć centymetrów. Całość wyglądała jak wyrastający z samochodu kokon. Z samochodowej lodówki wyciągnął pojemniczki z pożywkami żelatynowymi. Probówki na badania. Szczelnie zakorkowane roztwory trucizn. Mikroskopy i szkiełka. Kwadratowe, czarne pudełko o wysokości ponad pół metra, z przodu przykryte czarnym suknem. Obok pudełka położył naczynie z próbkami pobranymi od owiec. Odciągnął na bok czarny materiał i rozciągnął przedłużacz, podłączając go do akumulatora leżącego pod stołem. Podświetlona biała szklana płytka - podobna do płytek używanych przy zdjęciach rentgenowskich - rozjarzyła się pod foliową mapą rezerwatu Hopi- Nawahów. Paine odsunął mapę na bok. Czystym skalpelem naciął swój mały palec i wycisnął trzy krople krwi na podświetloną płytkę. Na wierzch nałożył przezroczystą, plastikową nakrywkę, w której znajdował się nagwintowany otwór. Podniósł naczynie, delikatnie nim wstrząsnął, policzył znajdujące się na dnie pchły, ostrożnie odkręcił wieczko i zamiast niego położył kartkę papieru. Potem obrócił słoiczek do góry dnem i wyciągnął karteczkę, wkręcając równocześnie naczynie w plastikową nakrywkę. Teraz ustawił mikroskop nad płytką i zaciągnął na głowę czarną zasłonę. Pod dwudziestokrotnym powiększeniem pchły niezręcznie poruszały się między płytką a nakrętką. Gorąco bijące od dołu uwolniło mocny zapach rzeźni. Poruszyły się antenki i wyprostowały włoski na ciele owadów. W kierunku wielkich jak balony kropli krwi pierwsze ruszyły widzące pchły psie i drapieżne, ale pozbawione oczu pchły cheopis i nietoperzy nie pozostały daleko w tyle. Było dość dla wszystkich. Osłony zsunęły się z trąbek ssących, które wbiły się w ściany krwi. Pod pięćdziesięciokrotnym powiększeniem ciała pcheł wydawały się przezroczyste. Paine przyglądał się, jak czerwony strumień płynie przez trąbkę ssącą, przełyk i wlatuje do żołądka. Ścianki gardła i przełyku rozszerzały się i kurczyły, pompując do środka krew. Najpierw przyjrzał się pchłom psim, drapieżnym i cheopis, zanim zwrócił uwagę na obie pchły nietoperzy. Czerwony strumień wpływał przez trąbkę, zakręcał i wracał do kropli krwi. Pchła była chora; zwracała pożywienie, z wolna umierając z głodu. Pod siedemdziesięciopięciokrotnym powiększeniem Paine widział, dlaczego tak się dzieje. Żelatynowa masa zamykała przełyk, blokując pracę zastawki, wobec czego z żołądka pchły wydostawała się taka sama ilość krwi, jaką wciągnęła. Druga pchła z nietoperza zdradzała te same symptomy. Paine odkręcił naczynie z płytki i wsunął do środka dłoń w rękawiczce. Uchwycił szczypczykami jedną z pcheł i rozmiażdżył ją w pojemniku z żelatynową hodowlą krwi. Drugą pchłę ujął szczypczykami delikatnie i ustawił nad szkiełkiem, a potem ścisnął jej żołądek. Czerwone pasemko wytrysnęło na przygotowaną płaszczyznę. Paine wrzucił pchłę do roztworu trucizny. Następnie znów nakręcił naczynie na płytkę. Przesunął się do innego stołu, nad którym górował mikroskop fluorescencyjny. Do zwykłego mikroskopu optycznego dołączono system lamp rtęciowych, osłon radiacyjnych i filtrów ultrafioletu, które kierowały niebieskofioletowe światło na szkiełko podmiotowe. Było to niezgrabne i pracochłonne urządzenie, ale Chee zarządził, że Paine może się kontaktować z laboratoriami Nawahów w Ship Rock jedynie za pomocą radia. A mikroskop fluorescencyjny stanowił sam w sobie całe laboratorium bakteriologiczne. Paine przygotował próbkę zawartości żołądka ostatniej pchły, osuszył ją i zabarwił odczynnikiem fluoryzującym. Podsunął szkiełko z próbką, nasunął na głowę osłonę, włączył lampę i nastawił ostrość. Barwnik nadal przenikał próbkę. Paine czekał niecierpliwie, jakby bał się, że bicie serca rozreguluje ustawiony mikroskop. Chociaż kanion rzucał duży cień, szyja i pierś pokryła mu się potem. Na szkiełku, na ciemnym tle, niewidoczne poprzednio organizmy zaczęły nabierać ostrości. Były to krótkie bakcyle, przypominające nieco zawleczki. Bakcyle dżumy. Nietoperze roznosiły dżumę. Chee zatrudnił właściwego człowieka. Wracając do Gilboa, Selwyn kompletnie się upił. - Wielki Brat Chee dał ci w kość? Czy odtańczył na tobie taniec wojenny i dał ci po łbie kluczem korporacji Pni Beta Kappa? Czy zawsze musisz wsadzić pół nogi do gniazda skorpiona, zanim spojrzysz, gdzie stawiasz stopy? Chłopcze, tym razem nie masz do czynienia po prostu z jeszcze jednym dzikusem. Rzucasz wyzwanie kompaniom Peabody Coal i Kennecott Copper. Mój drogi, jesteś żółwiem na autostradzie postępu. Czy wiesz, co się dzieje z żółwiami na autostradach? Youngman oddał Selwynowi butelkę. Już teraz czuł się tak, jakby go ktoś potrącił. - Pewnie masz rację, Selwyn. - Oczywiście, że mam rację. Uważaj na drogę. Nie dość, że pijesz moją wódę, to jeszcze możesz mnie zabić. Nadal nie chce mi się wierzyć, że Abner nie żyje. Chyba wzniosę toast za jego zdrowie. - Myślałem, że go nienawidzisz. - Ja? Ależ skąd! Wspaniały człowiek. Dziwny, ale bardzo niezwykły. - No i żaden kwakier. - Wypijmy za kwakrów. Hej, do diabła! Trzymaj się drogi! Youngman zboczył z drogi i przejechał między dwoma blisko siebie rosnącymi kaktusami. Jechał na przełaj, a Selwyn trzymał się szyby. - Dokąd jedziemy? - zawołał Selwyn. - Chcesz wznieść toast za Abnera, to wzniesiesz. Jeep drżał, kiedy Youngman pędził po kamieniach na dnie wyschniętego potoku. Przed nimi pojawiły się pagórki i kępy drzew, które mieszkańcy południowego zachodu nazywają wzgórzami. Pęd jeepa wywoływał fałszywe wrażenie wiejącego na zewnątrz wiatru. - Mój pęcherz! - ostrzegł Selwyn. Youngman nie słuchał. Potrzebował tego wiatru bijącego w twarz i fizycznego napięcia towarzyszącego szybkiemu prowadzeniu pojazdu po nierównym, skalistym gruncie. - Trzymaj się! - Cholera! - Selwyn jęknął, kiedy jeep przeleciał nad zagłębieniem, najpierw lądując na dwóch kołach, a potem na czterech. Youngman, nieco odprężony, zwolnił, wjechawszy między drzewa jadłoszynu. Tam, gdzie wody było mało, jadłoszyny tworzyły las gęstych krzewów, ale w okolicy, gdzie występowało jej nieco więcej, osiągały rozmiary prawdziwych drzew z oliwkowozielonymi liśćmi. W odległości niecałego kilometra przez zasłonę jadłoszynów dojrzał gałęzie paloverde. - Czy jedziemy tam, gdzie sądzę, że jedziemy? - wystękał Selwyn. Za jeepem unosił się ogon wzniecanego kurzu. Pod oponami chrzęściły długie igły sosny cholla. Selwynowi, bez względu na to, czy był trzeźwy, czy pijany, pustynia przypominała labirynt. Nie potrafił pojąć, jak to się działo, że Hopi nie byli plemieniem bezustannie zagubionych ludzi, błąkających się bez celu w tej głuszy. Z powodów dla niego niezrozumiałych Youngman wybrał to, a nie inne wzgórze drzew paloverde. - Weź ze sobą butelkę. - Youngman zatrzymał jeepa. - Wiesz przecież, że zawsze nienawidziłem tego sukinsyna. - Chodź. Potykając się jeden o drugiego, poszli naprzód wśród drzew. Youngman przypomniał sobie, że powinien był przynieść coś ze sobą, batonik lub placek, dla pokrzepienia ducha Abnera. Selwyn potknął się. - Dasz radę - powiedział Youngman. - Gdybym był w stanie iść, to poszedłbym w inną stronę. Youngman przerzucił sobie przez plecy ramię Selwyna i zaciągnął go pod górę. Schylali głowy przed nisko wiszącymi gałęziami i brnęli przez maki, a przekleństwa Selwyna cały czas przybierały na sile. Nadciągnął prawdziwy wiatr. Drzewa się pochyliły. Na szczycie wzniesienia Selwyn opadł na kolana. Wokół grobu widać było rozkopaną ziemię i kamienie, ale grób był pusty. - On żyje - powiedział Selwyn. - Wiedziałem. Drań zmartwychwstał. Youngman obszedł wykop. Na dnie nic nie było. - Nie żyje. Ktoś go wykopał. - Nie widzę żadnych śladów łopaty, ani odcisków butów. Sam wylazł. Mówiłem ci, że to czarodziej. - Rabuś grobów nie musi zostawiać śladów. To te sukinsyny z mesy, starzy kumple Abnera. Albo Paine, ten pahan, który chciał się do niego wcześniej dobrać. - Nie. Sam wstał. Jezu Chryste, on żyje. Wsłuchaj się w wiatr, on błądzi wokół nas. On tu jest. - Michale, wiosłuj do brzegu, alleluja! Michale, wiosłuj do brzegu, alleluja! Rzeka Jordan jest szeroka i głęboka, alleluja, na drugim brzegu czeka mleko i miód, alleluja! Pieśń mieszała się z pobrzękiwaniem blaszanych naczyń, sztućców i sykiem hamburgerów smażących się nad ogniem. John Franklin dyrygował chórem za pomocą papierosa. Obozowicze rozsiedli się na zwiniętych śpiworach, a ich oświetlone ogniem sylwetki tańczyły na burcie furgonetki. - Wspaniale - pochwalił Franklin. - Czyż nie wyszło to wspaniale, panno Dillon? Anne zmusiła się do uśmiechu. - To już nie ten głos, jaki miałam dawniej. Laa!! - Jedna z pań spróbowała wyższych tonów. - Jestem głodny. To przez to pustynne powietrze. - George, ty byś zgłodniał nawet pod wodą. Anne rozdała chrupki i bułeczki. Ani razu od wyjazdu z Gilboa pobożni podopieczni nie uznali za stosowne pomóc jej w gotowaniu lub sprzątaniu. Ale skoro mają dać pieniądze na rezerwat... powtarzała sobie. - Możecie sami je opiec. - A ja lubię lekko opieczone hamburgery. - Czy kawa już gotowa? Ależ tu się robi zimno w nocy. - Bądź wytrwały, Henry - odezwał się Franklin, a Anne dodała parę słów w tym samym stylu. - Hej! Posłuchaj cię! Wszyscy umilkli. Anne rozbiła obóz późnym popołudniem, w przytulnym miejscu otoczonym pękami kwiatów. W nocy kwiaty pochłonął mrok, a światło ognia wydobyło groźne kontury olbrzymich kaktusów saguaro. Nad pustynią rozległ się krzyk. - Sowa - powiedziała Anne. - Mają gniazda w dziurach między kaktusami. Pani Franklin wpatrywała się w ciemność. Nadal nie doszła do siebie po tym, jak poprzedniego dnia znaleźli zwłoki starego Indianina. Nieraz widziała zwłoki, wielokrotnie przecież odwiedzała chorych w szpitalu. Ale tamci umierali jak ludzie. Indianin zginął natomiast jak zwierzę, jak gołąb w rynsztoku, pomyślała. Coś takiego nie powinno mieć miejsca. A na pustyni czuła się nieswojo. W ciemności traciła poczucie kierunków. Przywykła do łagodnych chmur i zielonych drzew znad jezior Minnesoty. Pustynia przypominała jej cmentarz, a kaktusy - nagrobki. - Jak tu pięknie - skłamała. - Czy możemy dorzucić trochę więcej drewna do ogniska? - Daj spokój, Claire - odparła któraś z pań. -Tak jest romantycznie. - Nie bądź taka sztywna, Claire. - Ale mnie jest zimno - powiedziała. Anna oddaliła się od obozu w poszukiwaniu drewna. Nie spodziewała się nic znaleźć, ale po całym dniu jazdy w zatłoczonej furgonetce z przyjemnością myślała o kilku chwilach samotności. Nad wzniesionymi w górę ramionami kaktusa unosił się księżyc. Anne odeszła może ze sto kroków od obozu, kiedy usłyszała z tyłu czyjeś kroki. - To ja - powiedział Franklin. - Chciałem pomóc. - Tu drewna nie znajdziemy. - Wiem. - Franklin skinął wyrozumiale i zapytał z troską: - Czy pomyślała pani o mojej propozycji, panno Dillon? - Nie. Nie nadaję się na sekretarkę. - Ależ to byłoby o wiele ciekawsze. Byłaby pani raczej moją osobistą pomocnicą. Spodobałyby się pani wspólne podróże. W zimie jedziemy do Londynu na zjazd Światowej Rady Kościołów. Spotka tam pani wielu dobrych chrześcijan. - Byłaby to jakaś odmiana. Podczas gdy Franklin przeżywał tę obrazę, z furgonetki dobiegł go głos żony. - Już dobrze, John, nie szukaj. - Spojrzała na męża wracającego wraz z dziewczyną. - Koc mi wystarczy. Przy ognisku Anne podała wszystkim hamburgery i wyjęła z płomieni garnek z fasolką. Franklin pobłogosławił jedzenie. - Panno Dillon - odezwał się zgłodniały pan o imieniu Henry - wciąż powracam myślami do tego zastępcy szeryfa. Czy wszyscy Hopi są równie niesympatyczni jak on? Biorąc pod uwagę pani poświęcenie w rezerwacie i wszystko, co pani uczyniła dla jego ludzi, to postąpił po grubiańsku. Po co się udzielać i dawać pieniądze, jeżeli ci ludzie ugryzą dłoń, która ich karmi? Między jednym kęsem a drugim zebrani wokół ogniska poparli Henry'ego. - Nie sądzę, aby fundacje mogły oczekiwać wdzięczności - powiedziała Anne. - Tak, oczywiście - zauważył John Franklin. - Ale chcielibyśmy od pani dowiedzieć się czegoś o ich charakterze. Weźmy, na przykład, tego zastępcę szeryfa. Czy może nam pani wyjaśnić? - Co pan rozumie przez „wyjaśnić"? - Jest to pierwszy napotkany przez nas Hopi, nie licząc kobiet lepiących garnki. Wydaje się, że jest on pani przyjacielem. Wdała się pani z nim w dłuższą rozmowę. - Spotkacie innych Indian. - Anne chciała uniknąć odpowiedzi. - Rodzinę Momoa, uczestników Tańca Węży. - Nie podobał jej się ton rozmowy. Franklin chciał ją ukarać, bo odrzuciła jego propozycję, a inni do niego dołączali. A może Youngmanowa paranoja stała się zaraźliwa. Ale z całą pewnością poprzednie znudzenie całej grupy gdzieś się ulotniło. - Czy to dobry przyjaciel? - zapytała Claire Franklin. - Tak. Ale trzeba go lepiej poznać. - To ci się chyba udało, moja droga. Jakżeś tego dopięła? - Moje doświadczenia nie pokrywają się z waszymi. - Anne zdała sobie sprawę, że był to kiepski unik. - Dość długo tu mieszkałam. - Sama? - zapytała jedna z kobiet z niezdrową ciekawością. - Myśmy tu nie mieszkali. - Franklin nadał przesłuchaniu bardziej godny ton. - Nie dostąpiliśmy tego zaszczytu. Wspomniała pani o naszej ewentualnej pomocy dla tych ludzi. Tak naprawdę to wątpię, czy pani towarzystwo będzie dla nas użyteczne, jeżeli nie będzie pani w stanie przedstawić nam jakichś argumentów, które przemawiałyby za tą pomocą. Abyśmy mogli pomóc, sama musi nam pani wpierw pomóc. Niech nam pani opowie o tym zastępcy. - To tylko mogę powiedzieć - powiedziała Anne po chwili namysłu - że jest on człowiekiem pustyni. Stworzeniem pustynnym. Tylko nieliczne zwierzęta i rośliny potrafią przeżyć w tych warunkach. Spójrzcie, na przykład, na te krzaki. Rosną z dala od siebie, a jedną z przyczyn jest fakt, że każdy krzak nasyca ziemię wokół siebie trucizną, która zabija inne nasiona. Tak już musi być, bo gdyby rosły blisko siebie, to dla żadnego z krzewów nie starczyłoby wody. - Z pani opisu przypomina on bardziej skorpiona - zauważył Franklin. Anne spojrzała na ich głupie, najedzone gęby. Straciła jakąkolwiek ochotę na dalszy kontakt. Upuściła na ziemię pusty talerz. - Idę posłuchać prognozy pogody - powiedziała. Gdy tylko znalazła się w furgonetce, zamknęła okna, żeby przytłumić dźwięk ich głosów. Sięgnęła po włącznik radia, ale potem cofnęła rękę. - Czy sądzicie, że coś jest między panną Dillon a tym zastępcą? - głośno zastanawiała się żona Henry'ego. Anna spoglądała przez przednią szybę. Czy Youngman był rzeczywiście tak trudny do rozszyfrowania? Czy zabijanie było swoistym działaniem instynktu samozachowawczego? - Mam nadzieję, że jutro nie będzie padać -westchnęła Claire Franklin. - Cały dzień w samochodzie to nie wakacje. - Może padać jeszcze tej nocy. Czy czujecie ten wiatr? - Proszę o keczup. - Słyszę, ale nie czuję. - Coś takiego, panna Dillon i ten zastępca... - Dlaczego, kochanie, nie przyniosłeś z panną Dillon drewna? - To przypomina szum skrzydeł. - Nie ma to jak hamburger smażony na dworze. - Wiecie co? Nagabywała mnie o te pieniądze. - Mamy wystarczająco wielu ludzi w potrzebie w naszej okolicy. - No, co jest z tym keczupem? - Spójrzcie na księżyc. - Nic nie widzę. - No właśnie. A przed chwilą widać go było jak na dłoni. - Już nie trzeba, znalazłem keczup. - John, trzymaj się od niej z daleka. Więcej o niej nie chcę słyszeć - szepnęła Claire Franklin. - Posłuchajcie. - Och! - pani Franklin gwałtownie zerwała się z ziemi i zamachała ramionami. - Nietoperz! - Nic nie widzę. - Na litość boską, kochanie. - Franklin był pełen obrzydzenia. - Przecież nie uwije ci gniazda we włosach. - Babskie gadanie. - Henry odstawił na bok butelkę z keczupem. - Ale może to znaczy, że nietoperze zajmują się tylko babami. - O! Jeszcze jeden! - Claire schyliła się. - Dobra, dobra. - Franklin wstał, trzymając w rękach koc. - Pokaż gdzie. Stłumiony dźwięk przeleciał nad obozowiskiem. Claire zachwiała się, osłaniając rękami twarz. Gdy oderwała dłonie, twarz miała rozciętą od lewej brwi aż po prawą skroń, a krew cieknąca z rany zalewała jej oczy. - John! - wrzasnęła. - Pomocy! Franklin machnął kocem i potknął się, uderzony w plecy. Poczuł, jak w kark wbijają mu się zęby. - John! - Henry, tak jak i reszta, nie miał pojęcia, co się dzieje. - John, chłopcze, co jest grane? Po chwili cały obóz rozbrzmiewał dźwiękiem przypominającym szelest spadających liści, które pokrywają cały teren. Na każdym ciele kłębiło się po dziesięć, dwadzieścia nietoperzy. Setki kolejnych krążyły nad głową. - Maude! - Henry rzucił się na ziemię. Dwa nietoperze siedziały mu na szyi, trzeci rozciął mu rękę. Obok klęczała jego żona; wrzeszczała przykryta nietoperzami. Jeden przyczepił się jej do policzka; inny wylądował na ziemi i - niczym pająk - podążał w kierunku Henry'ego. Ziemia była pokryta nietoperzami. Claire Franklin stała niczym posąg w czerwieni. Ktoś inny, na pozór istota z dwiema głowami, przebiegł przez ognisko. Franklin i drugi mężczyzna kręcili się w kółko jak opętani tancerze. - Do mnie! - zawołała Anne z drzwi furgonetki. Henry upadł na drzwiczki, zatrzaskując je. Oparł się ciężko o samochód, a inni starali się go odepchnąć bądź odciągnąć, przepychając się i przełażąc nad nim. - Odsuńcie się! Dajcie mi otworzyć! - krzyknęła Anne ze środka. Nie słyszeli. Ale ona słyszała ich wrzaski. Nigdy wcześniej nie widziała tak wielkich nietoperzy. Od chwili gdy obozowicze przestali z nimi walczyć, a zaczęli bić się między sobą, nietoperze obsiadły ich jak muchy. Wysiłki ludzi sprawiały groteskowe wrażenie, jak pływaków w spowolnionym filmie. Pływaków, których nie można już było odróżnić jednego od drugiego. Tylko wrzaski, wybałuszone oczy i ręka, która rozmazała krew na szybie. Anne otworzyła drzwi kopniakiem. Dwie osoby wpadły do środka i druga zatrzasnęła za sobą drzwi. - Ale pozostali... - zaczęła mówić Anne. - Zamknij się. - Franklin odepchnął ją na bok. Nietoperze bezskutecznie waliły w okna. Zaczęło dawać o sobie znać przerażenie, dezorientacja i utrata krwi. Jedna z kobiet, przykryta nietoperzami, wzniosła w górę zaciśniętą pięść i padła na wznak. W ciągu sekundy jej twarz zniknęła pod masą ciał. - Musimy ich wpuścić. - Anne szarpała się z Franklinem. - Zwariowałaś?! Wpuścić nietoperze?! - Nie możesz ich skazać na śmierć. - To ty nas tu zaciągnęłaś. Henry, pomóż mi ją przytrzymać. Wilgotne ramię oparło się o szyję Anne. Pomyślała, że chcą ją udusić, ale chcieli ją tylko wciągnąć na tylne siedzenie, z dala od drzwi. Claire wczołgała się pod furgonetkę, żeby strącić nietoperze z pleców. W ślad za nią wleciała cała masa napastników. Druga osoba stała z rękami wzniesionymi jak do modlitwy, ramiona i reszta ciała pokryte były warstwą nietoperzy. Na koniec krzyki ucichły, stłumione uderzeniami pazurów w dach samochodu. Franklin włączył silnik i zapalił światła. Ktoś zbliżał się do samochodu z płonącą pochodnią w rękach. Koszula i włosy stały w ogniu. Nad głową unosiła się chmara nietoperzy. Samochód zapalił, przetoczył się po Claire i zgasł. Płonąca postać waliła pochodnią w okienko, a silnik dusił się, charczał, aż na koniec zapalił. Przejechali pędem przez pobliskie krzaki. - Nie możecie ich tak zostawić - powiedziała Anna. - Ucisz ją - rozkazał Franklin. Anne zaczęła szamotać się z Henrym. Wszędzie, gdzie dotknęła, czuła pod palcami krwawiące ciało. Furgonetka zderzyła się z kaktusem. Stłukł się prawy reflektor. Franklinowi krew nadal zalewała oczy, ale jakoś udało mu się rozpędzić samochód. Przed nimi leciało kilka nietoperzy. Docisnął gaz do dechy, omijając większe jałowce i rozjeżdżając pomniejsze krzewy. Jakimś cudem odnalazł bitą drogę, którą przyjechali na obozowisko. Droga była nierówna, ale prosta i samochód pędził setką, zostawiająć z tyłu ostatnie wampiry. Dzięki Bogu, myślał w kółko, dzięki Bogu. Franklin pędził przez pół godziny, wpatrując się w pojedynczy snop światła. Henry był w szoku. Głowa Anne kołysała się z boku na bok w rytm przechyłów samochodu. W samym środku tego koszmaru Anne nie miała siły na żadne odczucia. Franklin zerknął na nią w lusterku. - Dam znać przez radio - powiedział. - Nie ma żadnego radia. Wszystko zostało w obozowisku. - Możesz przynajmniej podać mi jakąś szmatę. Krwawię. - To daj mi prowadzić. Znam drogę. - Żebyś zawróciła? Mowy nie ma. A jak już się stąd wydostaniemy, to ja będę wszystko wyjaśniał. Pamiętaj tylko, że to ty nas w to wszystko wpakowałaś. Czy widziałaś kiedyś tak wielkie nietoperze? - Nikt jeszcze nie widział takich nietoperzy -powiedziała matowym głosem. - Aha, my pierwsi - roześmiał się gorzko. -A co z Henrym? - Serce mu ledwie bije, ale i tak szybciej niż tym, których opuściłeś. - Podziękuj mi, że sama uszłaś z życiem. Postąpiłem tak, jak trzeba. Kiedy się stąd wydostaniemy, to wszystko wyjaśnię. - Idź do diabła. Czemu te nietoperze tak się zachowywały, zastanawiał się Franklin. Wścieklizna. Dziewczyna nie miała żadnych lekarstw, a poza tym nie została pogryziona. Jej nic nie groziło. To jemu potrzebna była pomoc. Biała płachta chmury widniała w świetle księżyca. Franklin ocierał krew z oczu. Droga znikała pod warstwą nawianego piasku. Gałęzie jadłoszynu uderzały o szyby. - Nie znasz drogi - powiedziała Anna. - Musisz mi oddać kierownicę. - To mnie grozi śmierć - wybuchnął i równocześnie zdał sobie sprawę, że zimno przenika go na wskroś. Nawet nie pomyślał o nocnym powietrzu lub o niskim ciśnieniu, tylko o wilgotnym dotyku i zapachu amoniaku. Opony zaświszczały na piasku. - Uważaj, gdzie jedziesz! - ostrzegła Anne. Pochyliła się do przodu i zobaczyła, że Franklin głośno oddycha ustami, a spod obrzmiałych powiek spoglądają szkliste oczy. - Jesteś w szoku. Musisz się zatrzymać. Powoli. Trzymając się ze wszystkich sił kierownicy, jakby od tego zależało jego życie, skupił się na pojedynczym snopie światła, który stawał się coraz węższy i coraz bardziej czerwony. - Zwolnij. - Anne mówiła mu wprost do ucha. - Musisz mi oddać kierownicę. Utraciwszy głos, Franklin jeszcze mocniej wbił wzrok w rubinową smugę światła. Tańczyły w niej tajemniczo nocne owady o wielkich oczach i skrzydłach. Niewiarygodne, ale wydało mu się, że przegania sam promień. - Biorę kierownicę. - Anne sięgnęła ponad jego ramionami. Kiedy dotknęła łokciem obojczyka, koszula Franklina rozchyliła się i wyjrzał z niej nietoperz, który wyrył w piersi kierowcy głęboką ranę. Droga zakręcała. Furgonetka pojechała prosto, ścinając dwa kaktusy i miażdżąc drzewa tamaryszku, aż uderzyła w wydmę i przewróciła się na bok. Rozdział czwarty Isie Lolomie było zimno. Był spod znaku Jastrzębiego Księżyca i przykrywał go śnieg. Śnieg padał mu na oczy i mózg, między żebra i na serce. Isa Lołoma, rozpalony i wyschnięty, walczył w gorączce z więzami, które przytrzymywały go na wozie z sianem, stojącym przed biurem Youngmana. Nadgarstki i kostki miał starte do krwi. Na ramionach, na ręce i - co gorsza - na szyi pojawiły się wielkie, czerwone obrzęki. Węzły chłonne stały się księżycami pełnymi choroby, wokół której obracać się miało życie Isy. Rodzice siedzieli w biurze. - Poszedłem, jak zwykle rano, przyprowadzić go do domu. - Richard Lołoma miął w palcach rondo kapelusza. - Wszystkie owce nie żyły. Pomyślałem, że to sprawka jakiegoś zwierzęcia. Chłopcu nic nie było, tylko tyle, że był podrapany i gadał od rzeczy. Położyliśmy go do łóżka, ale dostał gorączki i tych obrzęków, więc przyszliśmy poradzić się Abnera. - Bez owiec jesteśmy zrujnowani. Nie wiem, może zresztą uda mi się kupić ich więcej - powiedziała Irenę Lołoma - ale to nasz jedyny syn. Ojciec przesuwał kapelusz w palcach, a Irenę z szacunkiem złożyła ręce na fartuchu, jakby byli w marmurowych salach sądu, a nie w brudnej chacie. - Abner nie żyje - powiedział Youngman. - Panna Dillon pojechała na pustynię. Daliście mu aspirynę? - Wszystko zwraca. - Ma wysoką gorączkę - dodał mężczyzna. -Trzęsie się i nie można go przytrzymać. Youngman nie miał ochoty oglądać chłopca. Nie znał się na medycynie. W Tuba City znajdowała się klinika, do której Lolomowie mogli dotrzeć po południu. W końcu jednak podniósł się z krzesła. Jeżeli to ma ich uspokoić... pomyślał. - Rzucisz na niego okiem? - zapytała kobieta. - Tak, dobrze. Po podłej wódce Selwyna męczył go kac i Youngman czuł, jak białe słońce uderza go w czoło. Zatrzymał się, mrużąc oczy, przy wozie i zamarł na widok ociekającego potem chłopca i różowego, świecącego obrzmienia na szyi. Chłopiec zaczął się rzucać i szarpać, wyginając się w kabłąk, tak że tylko stopami i ramionami dotykał wozu. Matka pochyliła się, aby go pogłaskać. - Nie! - powiedział Youngman. - Odsuńcie się. - Dlaczego...? - Nie dotykajcie go, nie podchodźcie bliżej niż na dwa metry. Idźcie do sklepu po koce. Wracając otwórzcie zamrażarkę. Jest tam trochę pociętego mięsa łosia. Owińcie mięso w koc i przynieście to wszystko do mnie. - Jasne - niepewnie odrzekł Richard Loloma. - Aha, jeszcze jedno. Czy ostatnio muchy was pogryzły? - Nie. Youngman wrócił do chaty i połączył się krótkofalówką z Cecilem Somiviki. Zgłosiła się żona Cecila i powiedziała, że szeryf wyjechał z Shongopovi, żeby umyć węże przed tańcem. Youngman siedział patrząc na krótkofalówkę. Była sobota. Gdyby wywoływał przez następne czterdzieści osiem godzin Urząd Zdrowia Arizony, to może udałoby mu się znaleźć jakiegoś lekarza. Najbliżej położonym miastem było Flagstaff. Ale tam trwał sezon pływacki - ludzie tonęli w basenach i na pewno nikt nie przyśle karetki do rezerwatu. No i były szpitale Nawahów w Tuba City i w Ship Rock. Odszukał pasmo, którego nigdy wcześniej nie używał: stolicy Nawahów. - Wzywam Window Rock. Mówi Duran, zastępca szeryfa Hopi. Wzywam policję Nawahów. Odbiór. - Tu Window Rock. Czy powiedziałeś: „Hopi"? Odbiór. - Jestem w Gilboa. - Wiemy, gdzie jesteś, Duran. - Mam tu prawdopodobnie wypadek dżumy. Godzinę później biały ośmioosobowy beechcraft z napisem „Navaho Air" i żółtym słońcem Nawahów wymalowanym na ogonie zatrzymał się niedaleko biura Youngmana. Dwaj policjanci Nawahów w biało- czarnych hełmach przyglądali się, jak grupa lekarzy w maskach i w rękawiczkach usuwa zimne mięso, którym Youngman obłożył wcześniej chłopca. Isę położono na chromowanym stole i umieszczono pod przezroczystym namiotem tlenowym, do którego podłączono schładzarkę powietrza i filtry. Rodzice patrzyli zafascynowani, jak ich syn przemienia się w jakąś pozaziemską istotę. Szukając otuchy, spoglądali na Youngmana, ale teraz wszystkim kierował Walker Chee. - Wcale nie jest powiedziane, że to dżuma. - Chee zwrócił się do Youngmana. - Poddajemy badaniom wszystkich potencjalnych nosicieli pcheł: szczury, psy preriowe, króliki, wiewiórki. Panujemy nad sytuacją. Chłopiec po prostu ma tężec. - Jasne. Dziwię się tylko, że przyjechałeś, biorąc pod uwagę te wszystkie elektrownie i projekty, które musisz nadzorować - powiedział Youngman. - Robię wszystko, co w mojej mocy. - Chee nosił turkusową koszulę z wyszywanymi kieszonkami. Zapalił małe cygaro. - Dobrze zrobiłeś, że się do nas odezwałeś. Myliłem się co do ciebie. Niejeden by ich posłał do znachora i wtedy - jeżeli, broń Boże, jest to dżuma - groziłoby nam jeszcze więcej wypadków zakażenia. Z całą pewnością dostaniesz za to pochwałę. - To wspaniale - powiedział Youngman bez entuzjazmu. Patrzył, jak lekarze szybko toczą stół z chłopcem w kierunku samolotu. Robili to bardzo sprawnie. Pomimo niechęci do Chee Youngman musiał przyznać, że zrobiło to na nim wrażenie. W wieku trzydziestu ośmiu lat Chee rządził terenem większym niż niejeden stan. Jeżeli jego uśmiech i garnitury trafiły na okładkę „Business Week", to może sobie na to zasłużył. To on załatwił te elektrownie, szpitale, koparki, które wyrywały węgiel z mesy, poszukiwania uranu na pustyni, fabrykę półprzewodników w Ship Rock, indiańską szkołę średnią i grupy finansistów z Phoenix i Dallas. Youngman był pełen podziwu, że ktoś taki jak Walker Chee, chociaż nie był doktorem, osobiście nadzorował opiekę nad małym Hopi. Nie mógł jednak pozbyć się sceptycyzmu. - Czy u was nie było żadnych wypadków? - zapytał Youngman. - Dżumy? Ani jednego na terenach Nawahów. - A w zeszłym roku? - Dlaczego pytasz? - Bo pamiętam, że trzy lata temu mieliście dwadzieścia wypadków dżumy. Lekarze wrócili, aby zdezynfekować furę dwutlenkiem siarki. - Będę z tobą szczery, zastępco. Życie każdego z naszych ludzi jest mi drogie. Bezcenne. Ale - biorąc pod uwagę wszystkie inne sprawy: bezrobocie, szkolnictwo, opiekę zdrowotną, chciałbym, żeby nie spotkało nas nic gorszego od kilku wypadków dżumy. Skończywszy z furą, lekarze podeszli do Chee. Jeden był młodym Nawahem, a drugi - starszy - białym. Policjanci Nawahowie wypchnęli naprzód Lolomów. Youngman poznał większego policjanta, mięśniaka o imieniu Begay. - Co się dzieje? - zapytał Youngman. - Nic się nie martw. - Chee poklepał go po plecach. - W samolocie jest dość miejsca dla nas wszystkich. - Dlaczego? - Kwarantanna, rzecz jasna. Parę dni w szpitalu, aż będą wyniki badań. Zapytaj lekarzy, tego wymagają rządowe przepisy. - Chee lekko skinął głową policjantom, a ci przesunęli się bliżej Youngmana. - No, zapytaj lekarzy. Youngman nosił przy pasie swój rewolwer kalibru 38. Spokojnie oparł na nim rękę. - Więc to na pewno dżuma, co? - zapytał białego lekarza. - Chwileczkę. - Chee uniósł w górę dłoń. -Mówiłem ci już, że jeszcze nie są w stanie postawić diagnozy. Zastępco, to ty prosiłeś nas o pomoc. Skoro ci jej udzielam, to lepiej mnie słuchaj. Już, biegiem do samolotu! Chee górował nad pozostałymi Indianami, podobnie jak biały samolot górował nad Gilboa. Z reguły wystarczała siła osobowości, ale można się było uciec i do innych argumentów. Chee zrobił krok do tyłu, a w ślad za nim odsunęli się lekarze. - Co go ugryzło? - zapytał Youngman. - Hm? - Mówicie, że poddajecie obserwacji nosicieli pcheł. Widziałem te rany. Powiedzcie mi, co to za zwierzę. Chee na chwilę stracił wątek. - Rodzice twierdzą, że kojoty dobrały się do owiec. Pewnie jego też pogryzły. Dowiemy się, jak dzieciak dojdzie do siebie. - Jeżeli dojdzie, a to może niewiele pomóc innym zagrożonym. Doktorze, niech pan mi powie, co to za rany? - No cóż... - Pahański lekarz uchwycił się szansy zatuszowania własnego niepokoju profesjonalizmem. - Dobre pytanie. To nie mogą być ślady zębów, nie widać też ran charakterystycznych dla ugryzień psa. Z drugiej strony, nie są to też ślady pazurów, bo brzegi ran są za ostre. Brakuje również typowego podrapania i posiniaczenia. Tak naprawdę, to jedyne wytłumaczenie stanowiłyby rany zadane dwiema wyżłobionymi brzytwami, trzymanymi blisko siebie. - Ryś, kojot, szczur, pies preriowy? Mysz? Co? - Nie wiem. Nigdy nie widziałem takich ran -powiedział doktor. - No i co to ma za znaczenie? - Chee stracił cierpliwość. - Ja już widziałem podobne rany - stwierdził Youngman. - Widziałem też towarzyszące im plamy. Begay zbliżył się. - Obejrzycie miejsce, gdzie chłopiec został zaatakowany? - Youngman starał się mówić szybko. - Beze mnie albo Lolomów nigdy go nie znajdziecie. Zobaczmy, czy nie zdołamy dowiedzieć się czegoś tam, na miejscu. Jeżeli rzeczywiście chcecie pomóc. Paine dotarł do obozowiska zbyt późno. - O, moje szczwane, głodne bestie. - Podniósł do góry drzwiczki małej klatki, którą ustawił obok tego, co niegdyś było Claire Franklin, a teraz składało się z zakrzepłej krwi, zmiażdżonej kołami czaszki i rozprutej komory brzusznej, pustej jak bęben. Prawie pustej. Paine kopnął plecy trupa i ze środka - wprost do klatki - wyskoczyła mysz. Paine zatrzasnął drzwiczki. Wszystkie trzy trupy zostały okaleczone w ten sam sposób. Paine był zdania, że zwierzęta żywiące się padliną pozostawiały po sobie zawsze bałagan przypominający nieład po zabawie. Kawałki skóry i ubrań poniewierały się na ziemi. Ciała, puszka po kawie, bułki i cukierki leżały porozrzucane dokoła. Tylko mrówki i muchy uwijały się nadal pracowicie, a obok rogata ropucha czekała na swoją kolej. Scena jak z Boscha, pomyślał Paine. Otworzył coca-colę ze skrzynki obozowiczów i usiadł. - Przyczyna, dla której dziś tu państwa zaprosiłem, nasz temat na dzisiaj, traktuje o śmierci. Wiem, że jesteście wykończeni, ale z całą pewnością macie państwo co nieco do powiedzenia na ten temat. Być może terapia grupowa jest dla was nowością. Ale nie dla mnie, wobec czego pokieruję tą sesją. Zacznijmy od tego, czy uważacie śmierć za zwykłą konsekwencję życia, czy sądzicie, że - przynajmniej w części - żyjecie w sępach, psach preriowych - w swego rodzaju katolickiej komunii ciała. Zdaję sobie sprawę, że nikt o tym nie lubi mówić. Ludzie unikają tego tematu. Sznurują się im usta. Ale może będę wam w stanie pomóc, kiedy powiem, że naprawdę głębokie przemyślenia o śmierci zdarzają się w czasach zarazy. Zgoda, na wojnach giną miliony, ale ludzie marnują czas na rozważania polityczne i strategiczne. Ale pomyślmy o dżumie. Strategie są bezużyteczne, a patriotyzm - bezsensowny. Spotykamy się ze śmiercią w czystej postaci. Niczym więcej. Pamiętacie zapewne, jak kiepskie wiersze pisał Robert Frost o stosie drewna gnijącym w lesie. Żadnego wyczucia życia i śmierci. Porównajcie to z takim „Dziennikiem zarazy" Nashe'a. Paine spłukał płynem wyschnięte gardło. - Śmierć to sprawa osobista. Łatwo o tym zapomnieć. Tak jak seks, jest to sprawa bardzo osobista. Tymczasem dzisiaj ludzie wolą być „zmarli", niż „znaleźć się w objęciach śmierci". To, co jest w dżumie fascynujące, to fakt, że stanowi uosobienie śmierci. Tak, śmierć uosobioną. Kochankę. W „Dzienniku zarazy" można przeczytać o umierającym człowieku, który biegł przez ulice Londynu i całował najładniejsze dziewczęta, zarażając je. Zabijając. Ludzie myśleli, że to szaleniec. Ale ja sądzę, że wtedy, kiedy biegł po ulicach, sprzedał duszę i był po prostu śmiercią mającą dwie wargi i dwie nogi. Chyba zaczynacie rozumieć. Dżuma to pocałunek. Bez tego pocałunku, ukąszenia pchły, dżuma ginie. To jest naprawdę zdumiewające. Śmierć również może umrzeć. No cóż, miłość wiąże się z ryzykiem. Nawet dla Niej. Paine dokończył colę i upuścił niebieską puszkę na ziemię. Wracając do samochodu, schwycił klatkę z myszą i spojrzał na odległe szczyty górskie. - Entliczek, pentliczek, nietoperzu mały. Choć latasz po niebie, to dopadnę ciebie. Helikopter Bell UH-1 „Iroquois" unosił się piętnaście metrów nad polem; z jego wnętrza wylatywały metalowe rury i spadały na martwe owce leżące na ziemi. W każdej rurze tkwiło mięso, a w otwartych końcach umieszczono truciznę. - Nie widzę żadnych plam amoniaku, o których mówiłeś. - Walker Chee przyglądał się ścierwom przez lornetkę. - Jesteśmy za wysoko. Zejdź trochę niżej. -Youngman starał się przekrzyczeć hałas silnika. - Nigdy w życiu! Helikopter krążył szerokim kołem. Policjanci podsuwali kanistry i - kiedy helikopter znów znalazł się nad owcami i furgonetką Isy Lalomy - Begay wyrzucał truciznę. Worki pękały uderzając w ziemię, rozsypując mąkę kukurydzianą nafaszerowaną śmiertelnym związkiem obniżającym krzepliwość krwi, zwanym Warfarin. - Za godzinę mam spotkanie z Piggotem w biurze. Zwijamy się - powiedział Chee do pilota. - Pokażę wam takie same rany i plamy w zagrodzie Momoa - zwrócił się Youngman do lekarzy. - Nie - rzekł Chee. - To, co zaatakowało chłopca i owce, zaatakowało też konie. - To twoja hipoteza. - No to co je zaatakowało? - Youngman wskazał palcem na oddalające się wzgórze. - Ryś pójdzie za stadem i upatrzy sobie jedną sztukę. Kojoty rozproszą całe stado na wszystkie strony. A tu mamy osiemdziesiąt martwych owiec. - Duran - Chee potrząsnął głową - na widok jednego chorego chłopca krzyczysz: „dżuma!" . Parę martwych owiec i koni i już węszysz tajemnicę. A my od lat prowadzimy badania nad dżumą. Robiliśmy to razem z Urzędem do Spraw Indiańskich i z ekspertami z Centrum Kontroli Chorób w Atlancie. Dżumę roznoszą pchły gryzoni. Wszystkie gryzonie w promieniu paru kilometrów od tego wzgórza już nie żyją. Wiemy, jak to robić, jeżeli tylko dasz nam spokojnie pracować. - Tych owiec nie zabiły psy preriowe. - Ale dżumę roznoszą pchły gryzoni. Wbij sobie to do głowy, Duran. Nie mam czasu badać każdego posiłku sępów, który znajdziesz. - Bo nie możesz się spóźnić do swoich białych? - Tak. Bo to właśnie firma naftowa białych sprezentowała nam helikopter, żebyśmy mogli obsypać trucizną owce, jak sobie życzyłeś. Bo to agencje białych dostarczają nam zdjęć satelitarnych, dzięki którym rozbudowujemy program nawodnienia. Tak, zgadłeś. Bo pomimo takich jak ty uda mi się skierować w ręce czerwonoskórych trochę grosza. A jeżeli ci się to nie podoba, to zawsze możesz wysiąść. Chee zapalił cygaro i uśmiechnął się. - Boisz się, Duran. Boisz się tych, którzy mają powodzenie. A już zwłaszcza innych Indian. Mógłbym ci pokazać różne sterowane komputerami aparaty medyczne, które instalujemy w szpitalu, ale zmieniłem zdanie. Nie pozwolę, żebyś denerwował lekarzy. Poza tym, na pustyni będziesz miał wystarczającą kwarantannę. Tylko się przedtem trochę umyj szarym mydłem i spal ubranie, zanim się do kogoś zbliżysz. Nie jestem w stanie ci pomóc. Chee rozparł się w fotelu, niczym jeździec siedzący mocno w siodle, wsłuchując się w dźwięk motoru. Youngman wbił wzrok w ziemię. Anne przepiłowała kabel rozdzielacza i zaniosła go w cień koło przewróconej furgonetki. Nieprzytomny Henry leżał na piasku. Franklin spoglądał na niego zmrużonymi oczyma. W wypadku złamał obie nogi. Anne przewiązała sobie szmatą złamany mały i serdeczny palec u lewej ręki. Scyzorykiem Franklina ściągała izolację z kabla. Wypluł na ziemię pulpę kaktusową. - To nie ma sensu. - Nie mamy nic innego. Wszystko zostało u nietoperzy. Kiedy usunęła izolację, rozdzieliła miedziane druciki i zachowała tylko jeden. Obok niej leżała wędka, którą chciała się posłużyć podczas wizyty nad potokiem na ranczu Momoa. Był to jedyny użyteczny przedmiot, który znalazła w samochodzie. Na jednym końcu drucika Anne sporządziła niewielką pętlę. Przy każdym ruchu ręki ból ze złamanych palców promieniował aż do łokcia. Co gorsza, palce były śliskie. Za czwartym razem zdołała przymocować pętlę do końca wędki, a wolny koniec przewlec przez pierwsze oczko. Franklin przyglądał się bez zainteresowania. Jego rany, chociaż poważne, były mniej niepokojące niż to, że odmawiał picia i jedzenia. Prawa przeżycia na pustyni były proste. Bez schronienia i wody zdrowy mężczyzna ginął po jednym dniu. Ponieważ Franklin, siedząc w cieniu, tracił jedynie cztery litry płynów dziennie, miał przed sobą jeszcze dwie doby. Henry'emu, znajdującemu się w śpiączce i z wysoką temperaturą, Anne dawała ledwie parę godzin. - Módl się za mnie - poprosił Franklin. - Nie. Włożyła sobie kamyk do ust, żeby oszukać pragnienie. Przez dziesięć minut mozoliła się z wędką. Na koniec pociągnęła drut i zobaczyła, że pętla zamyka się błyskawicznie. - Wy, którzy idziecie Doliną Cienia... - Marnujesz siły. - A po co mam je oszczędzać? - zapytał. - Tobie to dobrze. Bohaterom zawsze jest dobrze. Ale mnie, moja droga, nie jest łatwo. Jestem złym człowiekiem. - Uśmiechnął się słabo. - I wierzę w Boga. Jest to sprzeczność, którą ciągnąłem całe życie, ale teraz, w obliczu śmierci, moja sytuacja nie wygląda dobrze. - Z każdym słowem tracisz coraz więcej wilgoci z płuc. - To jest najmniejsze z moich zmartwień. Pamiętasz tego nietoperza, co go miałem na piersiach? - Byłeś w szoku. Nie poczułbyś nic, nawet gdyby ktoś ci wbijał nóż w bok. - W Biblii jest napisane, że nietoperze uwiją sobie gniazda w fałszywych bożkach. To jest znak. Złamane palce Anne spuchły. Znów je przewiązała, używając dla wsparcia środkowego palca. - Opuścisz nas, prawda? Po zachodzie słońca. Do faktorii nie może być dalej niż sześćdziesiąt kilometrów, a przecież znasz drogę. W parę nocy tam dotrzesz. - Może kogoś po nas przyślą - powiedziała. - Nie. Pamiętam, jak powiedziałaś, że nie napotkamy żywego ducha aż do samych wzgórz. Przez trzy dni nikt nie będzie się o nas niepokoił. A potem jeszcze pewnie miną kolejne dwa dni. Aż w końcu zacznie cię szukać ten twój zastępca szeryfa. Potrwa to z tydzień. Jestem pewny, że sama już doszłaś do tego wniosku. Wyruszysz dzisiaj, kiedy jeszcze masz dość sił. Nieco wcześniej wspięła się na wydmę, o którą rozbił się samochód. W oddali, na północy, widziała krawędź mesy. Na południu, w błękitnej poświacie - góry San Francisco. A między nimi nic. Żadnej chaty ani pasterza, nic, tylko pustynia i gęste, przegrzane powietrze. Usiadła i otworzyła pętlę na końcu drutu. - Jesteś piękną kobietą. Nie powinnaś tu umierać. - Nie mam zamiaru. - Może Indianin jest w stanie tu przeżyć... - Tak. Można się tego nauczyć. Nauczyć się żyć inaczej. Anne ściągnęła przepoconą koszulkę i nakryła sobie głowę. Nagie piersi z ciemnymi sutkami odbijającymi się na tle bladej, piegowatej skóry poruszały się przy każdym ruchu. Założyła na siebie kurtkę Franklina, wzięła wędkę i odeszła od samochodu. Piętnaście kroków dalej zatrzymała się nad brzegiem koryta wyschniętego strumienia. Jej obecność zlała się z otoczeniem, podobnie jak pszczoły wspinające się na kamyki czy też nieufnie wynurzający się z norki nos, który nagle zamienił się w szybko biegnącą myszkę. Zawieszony w powietrzu pająk zwinnie przebiegał z jednego brzegu rozpadliny na drugi. Jaszczurka chihuahua, wielkości palca Anne, wkopywała się w ziemię, szukając skorpionów. Anne czuła na plecach gorące ręce słońca i kroplę potu ściekającą między łopatkami. Kolory pustyni przypominały skórę kobiety. Z pewnej odległości wydawało się, że skóra napina się na miękkich liniach bioder, biała na słońcu, blada w półcieniu, a w głębokim cieniu niebieska jak spód piersi. Gdybym była naga, pomyślała Anne, mogłabym się zlać w jedno ze skórą pustyni. Język jaszczurki błysnął jak wstążka. Samce jaszczurek chihuahua nie istniały. Samice rozmnażały się przez klonowanie, tak jakby samcy byli niepotrzebnym luksusem, jak liście na kaktusie. Jaszczurka, pracowicie rozkopująca ziemię w poszukiwaniu wytropionego skorpiona, nie zauważyła półtorametrowego grzechotnika, sunącego korytem rozpadliny. Wąż przesuwał się powoli, trzymając głowę wysoko uniesioną w powietrzu, aby lepiej ocenić odległość od ofiary. Na plecach miał gładkie łuski, po bokach pasy, a podbrzusze kremowe jak marmur. Skupiony na celu, wsadził głowę w drucianą pętlę. Jaszczurka zerwała się do ucieczki w chwili, w której Anne zacisnęła pętlę. Wąż kołysał się na drucie, aż Anne położyła go na ziemi i zmiażdżyła pod kamieniem jego delikatną główkę. Postanowiła upiec połowę węża, a drugą połowę zjeść na surowo ze względu na zawartą w nim wilgoć. Nie miała zamiaru umierać. Sześćdziesiąt milionów lat temu, kiedy dobiegała kresu długa era dinozaurów, inna, młodsza rodzina zwierząt - zwanych ssakami - przeżywała okres gwałtownych zmian. Niektóre ssaki wyrosły na olbrzymy, starając się wypełnić niszę opróżnioną przez dinozaury. Inne rozwinęły nogi do biegu lub płetwy do pływania. A niektóre myszki drzewne, małe stworzonka odżywiające się owadami i zaopatrzone w chwytne palce i wielki apetyt, wytworzyły luźne fałdy skóry wzdłuż żeber. Dzięki nim były w stanie ześlizgiwać się z gałęzi na gałąź. Loty ślizgowe stały się łatwiejsze po tym, jak wydłużyły się i zagięły trzy zewnętrzne palce. Zmieniły się zęby: siekacze ustąpiły miejsca kłom. Wydłużeniu uległy obojczyki, spłaszczyły się żebra, a potężny mostek stanowił znakomite oparcie dla silnych mięśni piersiowych. Zwiększyły się też serce i płuca. Przedramię uległo skróceniu, podobnie jak kciuk i palec wskazujący. Zagięte palce rosły natomiast nadal, aż trzeci palec osiągnął łączną długość ciała i głowy. Ślizg zmienił się w lot i tak powstały nietoperze. W chwili pojawienia się człowieka na ziemi żyło dwa tysiące różnych rodzajów nietoperzy. Paine w ciemnościach tropił ich dźwięki. Siedział skąpany w żółtym świetle kabiny rovera, leniwie przerzucając strony „Playboya", którego wziął z poczekalni lekarza Chee w Window Rock. Światło zmieniało wygląd nagich kobiet. Piersi błyszczały jak paznokcie, a blondynka na plakacie wyglądała jak ktoś, kto się dopiero co namydlił. Na dachu pojazdu obracał się mikrofon kierunkowy. W środku mikrofonu znajdowało się sześć aluminiowych rurek, każda mająca rezonować przy dźwiękach określonej częstotliwości. Nawoływania poszczególnych nietoperzy mogły wprawić w rezonans jedną z rurek, ale tylko odgłosy wydawane przez wampiry były w stanie uruchomić wszystkie rurki naraz. W samochodzie uchwyt mikrofonu rozgałęział się koło głowy Paine'a. Jeden przewód biegł do akumulatora, a drugi prowadził do wzmacniacza, który był z kolei podłączony do stojącego obok Paine'a oscyloskopu. Na zielonym ekranie widać było linię prostą jak drut. Lekarz Chee zrobił Paine'owi zastrzyk. Był teraz niczym ściek: w żyłach płynęło mu trzysta milionów zabitych formaliną i pokrytych otoczką wodorotlenku glinu bakcylów dżumy. Potrzebował teraz nowych uszu do wychwycenia nowych dźwięków. Noc była wypełniona odgłosami. Sowy, żaby, jastrzębie, jaszczurki, myszy, owady, kojoty, cała pustynia aż drżała od miauczeń, szczekań, pisków i krzyków. Słyszalnych i niesłyszalnych. Dlatego właśnie musiał posługiwać się oscyloskopem: ludzki słuch zawodził powyżej skromnych 20 kiloherców. Ze stronicy pisma spoglądała na niego twarz o pełnych wargach, zza których wysuwał się język. Zwierzęta przystosowywały się na różne sposoby. Adaptacja ludzka objawiała się na zewnątrz rozmiarami czaszki lub narządów płciowych. Powiększonym członkiem, piersiami, pełnymi wargami i pośladkami. A wśród nietoperzy? Skrzydłami. No i uszy, powiększone jak poskręcane korony. Skrawek ucha ostry jak sztylet. Małżowina poskręcana jak muszla morska, niezwykle umięśniona. Ucho, które było w stanie wychwycić dźwięki o częstotliwościach sięgających 200 kiloherców, czyli dziesięciokrotnie więcej niż słuch człowieka. Kiedy zapadał zmrok, większość ssaków zdawała się na zmysł dotyku. Gryzonie chowały się w bezpiecznych norach. Ludzie, ślepi w ciemnościach, wyciągali wokół siebie ręce, licząc na zetknięcie z miękką skórą. Paine odłożył pismo na bok i uśmiechnął się. Grzesznice, tak powiedziałby Ochay. Wysoko w górach samochód omal nie wpadł w wąwóz i przy okazji Paine stracił swoją całą biblioteczkę: Miltona, Szekspira i Lewisa Carrolla. Został mu tylko Nowy Testament Ochaya. Książka była zniszczona, a najstraszniejsze przepowiednie i sądy starannie podkreślone ołówkiem. Przez pół roku była to jedyna lektura Paine'a. Oscyloskop zadrżał i pokazał linię białych punktów. Drgała tylko jedna z rurek mikrofonu, nie był to więc właściwy ślad. Nad Arizoną latały tysiące małych, owadożernych nietoperzy: jaskiniowych, czerwonych, pigmejskich, cętkowanych i tych z „trupią czaszką", które na brzuchach miały białe plamy w kształcie oczu i ust. Wszystkie kręciły się w conocnym poszukiwaniu pasikoników i ciem, wypełniając powietrze swoim krzykiem o wysokiej częstotliwości. Czułe rurki mikrofonu wpadłyby w rezonans przy częstotliwości 73 kHz, gdyż większe wampiry porozumiewały się „szeptem", wysyłając w przestrzeń dźwięki nie za pomocą pysków, lecz nosa. Niczym oddech. Mikrofon cierpliwie przeczesywał noc. Linia oscyloskopu znów się wyrównała. W ciągu poprzednich nocy zdawało się, że nietoperze nadlatują z zachodu. Najprawdopodobniej z gór San Francisco. Paine był przekonany, że na Mansion Mesa nie ma mowy o żadnych gniazdach. Przyszło mu do głowy, że ani Ochay, ani święty Jan nie mieli pojęcia o współistnieniu. Dla nich istniało wyłącznie wzniesienie się ku Bogu bądź upadek do piekieł. Tymczasem współistnienie stanowiło jedno z bardziej interesujących zagadnień w biologii. W rzeczywistości śmierć nie miała nic wspólnego z rozwarciem niebios, ze starciem aniołów, z ognistymi rydwanami. Śmierć objawiała się pod postacią glisty nitkowca, roznoszonej przez muchy, która wzrastała na pożywce ludzkiej skóry i na koniec wyczołgiwała się przez gałkę oczną. Lub też jako komórka rakowa, która niespodziewanie zaczynała się mnożyć. Lub też pałeczki trądu, które zdrowe kończyny zmieniały w poskręcane kikuty. Na żart zakrawało to, że system odpornościowy nie zapewniał odporności, a przeciwko pasożytom nie było środków zaradczych. Czy organizm wznosił bariery ochronne przed nacierającym przeciwnikiem? Rzadko. Badacze wiedzieli, że ciało - pełne cierpliwego oczekiwania - zazwyczaj poddawało się agresji. Badacze raka sami najczęściej zapadali na tę chorobę. Badacze nitkowców ślepli. Badacze trądu kończyli w leprozoriach. Stwierdzając, że choroba bądź pasożyty występowały endemicznie, przyznawali, że nie ma przed nimi ratunku, zwłaszcza jeżeli ktoś nie miał zamiaru uciekać, tylko chciał kontynuować badania. Ludzie dziwili się naukowcom, uważnie studiującym rozwój szczególnie obrzydliwych chorób, które toczyły ich własne ciała. Ale jeżeli chciałeś wygrać tę walkę, to co innego, do cholery, ci pozostawało? Rak się rozwijał, glisty się pasły, a ludzie nadal pozostawali pożywką. Ryzyko zawodowe. W miarę rozwoju choroby stawałeś się tym, co było obiektem twoich badań. I właśnie dlatego, Joe Paine mawiał w Mexico City, jesteśmy tak diablo mądrzy. Linia oscyloskopu lekko drgnęła. Paine spojrzał na obrotowe ramię mikrofonu i na wskazówki kompasu. Linia oscyloskopu wygładziła się, drgnęła i znów opadła. Dalekie echo, za słabe. Paine nerwowo popukał w kompas. - Jesteśmy tacy mądrzy - mawiał Joe Paine - bo badamy wściekliznę. Wybraliśmy coś, co można wyleczyć. Ten jeden jedyny raz ojciec Paine'a minął się z prawdą. Bo przecież badał nietoperze. Podniósł głowę. Linia była nadal płaska, płaska... drgnięcie... płaska, płaska, płaska... drgnięcie. Daleki pogłos o niskiej częstotliwości, rezo-nujący w mikrofonie. Według kompasu nadciągał z zachodu. Na wsporniku ramienia mikrofonu znajdowały się małe śrubki regulujące. Paine dwoma ruchami nastawił mikrofon na przemiatanie przestrzeni w kierunku zachodnim, od południa, aż po północ. Ślad na oscyloskopie stawał się coraz bardziej wyraźny. To mogły być lecące na czele samice, które wysyłały przed siebie miękkie, jednostajne dźwięki poszukiwawcze. Dzieliło go od nich - jak sądził - z osiemset metrów, a szybkość przelotu ocenił na jakieś trzydzieści kilometrów na godzinę. Na mapce zaznaczył kierunek i czas spotkania. Pomimo chłodu nocy, oblał się potem. Elektroniczne „ślady" większości nietoperzy przypominały wdzięczne dzwony lub diamenty. Głos wampirów był zdarty, prawie ludzki. Coraz więcej nietoperzy wlatywało w zasięg mikrofonu. Z północnego zachodu, stwierdził i mocniej dokręcił śruby regulujące, ograniczając pole nasłuchu mikrofonu do dziewięćdziesięciu stopni. Oscyloskop drżał bezustannie. Leciały wprost na niego. Paine wysiadł z rovera i nasunął na reflektor filtr podczerwieni. Oscyloskop, pod wpływem docierającej energii, zaczął dzwonić. Paine wsiadł do samochodu i przykręcił szybę. Ograniczył ruchy mikrofonu do czterdziestu pięciu stopni i linia oscyloskopu przemieniła się w połamane pasmo górskie. Paine odłączył mikrofon ze stojaka i skierował go ręcznie w stronę nadlatujących nietoperzy. Ekran przeładowanego oscyloskopu pokrył się śnieżną masą jaskrawych punktów. Wyłączył światła kabiny, założył czułą elektroniczną lornetkę, po czym zapalił reflektor. Przelatywały nad nim dziesiątkami, potem dwudziestkami, a na koniec taką chmarą, że nie był w stanie ich zliczyć. Parę metrów nad rove-rem. Była to jedna z największych kolonii wampirów, jaką kiedykolwiek widział. Nie machały skrzydłami, czerwonymi w blasku zachodzącego słońca i ostrymi jak noże, jak owadożerne nietoperze, tylko płynęły dostojnie w powietrzu, przesłaniając niebo. Ciężki motocykl jechał górską drogą. Droga była niebezpieczna, biegła skrajem urwiska, a gdyby nie to, że kierowca znał ją tak dobrze, to musiałby po ciemku jechać bardzo wolno. Poganiał go strach. Pod kołami zazgrzytał żwir. Wyprostował się i zredukował bieg. Cieszył się, że droga pochłania całą jego uwagę, a napotkawszy nieprzejezdne miejsce, szybko dodał gazu i wspiął się na brzeg skarpy. Mam szczęście, powtórzył w myślach, więcej szczęścia niż brat. Jeden z nich musiał stać na straży pastwiska, żeby ustrzelić tajemniczych napastników, którzy atakowali bydło. Brat chciał wypróbować swój nowy sztucer i poszedł pierwszy, niosąc również strzelbę, dwie latarki i śpiwór. Ale brat nie zdołał ani razu wystrzelić. O północy cały zakrwawiony stanął w drzwiach, krzycząc: „Nietoperze!". Co wydawało się zupełną bzdurą. Miał też więcej szczęścia od rodziców. Najpierw zachorowała matka. Ojciec opiekował się nią i też się rozchorował. Nie byłoby to takie groźne, gdyby nie fakt, że burza zerwała przewody telefoniczne. Boże kochany, ile to razy im mówił, że powinni mieć na ranczu, na wszelki wypadek, krótkofalówkę? Pewnie z milion. Sami sobie będą winni, jeżeli nie uda mu się na czas zawiadomić lekarza. Odrobina zapobiegliwości nigdy nie szkodzi. A tak w ogóle, to cała ta przeklęta droga powinna być wyreperowana. Inaczej nic nie będzie z wywózki drzewa. Na pewno wszystkim teraz będzie się musiał zająć sam. Zwolnił, żeby utorować sobie drogę przez gałęzie, które zatarasowały drogę. Między nimi zauważył poplątany kabel, który wyglądał jak bicz woźnicy. Zatrzymał się i skręcił kierownicę, aż w świetle reflektora ujrzał słup telefoniczny stojący przy brzegu drogi. Oparł motor o słup i otworzył wyszywane skórzane torby dyndające za siodełkiem. Naprawdę miał szczęście, ale samo szczęście nie wystarczało; trzeba było być przygotowanym. W torbach znalazł hełm z latarką, rękawice, pas i telefon, który zabrał ze sobą, kiedy porzucił pracę w Southwest Bell. Nie była to kradzież: wszyscy coś brali. Nikt nie będzie miał mu za złe, jeżeli uratuje teraz parę osób. Założył pas i hełm i włączył latarkę, która świeciła słabo, ale wystarczająco. Zręcznie wspiął się do zerwanego kabla. Na szczycie słupa zaczął się niepokoić. Rzadko pracował na słupach, a światło latarki na wysokości dziesięciu metrów wydało mu się o wiele słabsze niż w czasie prób na ziemi. Jeżeli jednak zrobi wszystko starannie, to i tak zaoszczędzi wiele godzin jazdy na motorze po pomoc. W okolicy Dinnebito Wash nikt nie miał telefonu, a najbliższy aparat znajdował się przed samym Tuba City. Zacisnął pas mocniej wokół słupa. Ta noc była tak wściekle ciemna. Z reguły lubił ciemne noce, kiedy polował na jelenie. Czekał wówczas w ciemności, aż usłyszał hałas i wtedy włączał reflektor. Zwierzęta zastygały bez ruchu; w ich pomarańczowych oczach widać było panikę, a wtedy on pakował im kulę wprost między ślepia. Rękawiczki były sztywne ze starości. Bał się, że w razie najmniejszego błędu kabel poleci na ziemię. Sam telefon był łatwy w obsłudze: tarcza na słuchawce i dwa druty wchodzące pod przyciski. Stał niepewnie, bo buty ślizgały się na klamrach. Ponadto przyciski tak przerdzewiały, że musiał je oczyścić nożem. Właśnie miał docisnąć druty, kiedy zorientował się, że nie jest sam. Z niewielkiej odległości, wisząc do góry nogami na drucie, spoglądał na niego nietoperz. Przyciski wyślizgnęły się z rękawic, ale szybko się opanował. Był to największy nietoperz, jakiego dotąd widział. Ciemnobrązowy, z tępym nosem i kołnierzem wokół głowy. Zwykły nietoperz, nic więcej, pomyślał i zaśmiał się sam z siebie. Schował nóż za pas i wolnymi rękoma przymocował telefon do linii. Światło latarki wydobyło z mroku kolejnych pięć nietoperzy wiszących na drucie. Był przekonany, że kiedy wszedł na słup, nie było jeszcze ani jednego nietoperza. Nie bał się, ale żałował, że nie wziął pistoletu. Został w jednej z toreb. Spojrzał w dół, na motocykl. Światło ledwie tam dochodziło, ale mógłby przysiąc, że ziemia się porusza. Zrazu wydawało mu się, że to ropuchy przeskakują przez drogę, ale potem zobaczył, że jest nimi pokryty dół słupa. Wchodziły w górę, bokiem i tyłem, i już teraz je rozpoznał. Domyślił się nawet, w jakim celu się wspinają, i serce zaczęło mu bić szybciej. Drut się ugiął i telefon szarpnął mu się w rękach. Cały kabel pokrył się nietoperzami. Dostrzegł jednego, który niósł na piersiach małego. Maleństwo obróciło głowę i spojrzało na niego. -Nie! Coś uderzyło go w plecy i przygwoździło do słupa. Upuścił drut telefoniczny. Jakieś zęby przegryzały mu spodnie. Zamachnął się ręką za siebie, ale gdy ją podniósł do oczu, ujrzał ranę biegnącą od łokcia aż po nadgarstek. Wpatrywał się, zdumiony. Nietoperze sunąc po drucie zbliżały się powolnym marszem. Zaczął rozpinać pas, ale palce w rękawicach nie były dość chwytne. Ściągnął lewą rękawiczkę i nietoperz natychmiast usiadł na odsłoniętym miejscu. Inne usiadły mu na plecach, a jeszcze inne - na nogach. Cięcia były ostre, ale niezbyt bolesne. Raczej zimne. Strącił nietoperza z ręki. Palce były czerwone i śliskie. Przecież zawsze sprzyjało mu szczęście, więc gdyby zdołał dostać się do motoru... Wierzgnął i drugi but wyślizgnął się z klamry. Zawisł na pasie i patrzył, jak nietoperze czołgają się, z głowami w dół, ze szczytu słupa. Przez pewien czas kopał nogami, jak człowiek biegnący w miejscu, a potem już tylko kołysał się powolnym rytmem zmęczonego maratończyka, zmagającego się z ciężkim ładunkiem. Rozdział piąty Rząd mężczyzn zwróconych w kierunku pustyni wyśpiewywał „Ho-o-hah!". Ciała, z wyjątkiem jasnych plam na plecach, wokół ust i na czołach, mieli pomalowane na czarno. W długie włosy wpięli orle pióra, a z niebieskich spódniczek zwisały lisie futerka. Turkusowe naszyjniki i grzechotki umocowane na kolanach stukały przy każdym tanecznym kroku. - To właśnie mój durny braciszek. - Cecil Somiviki wskazał Youngmanowi jednego z tancerzy. - Ten w peruce. Ma takiego stracha, że się zaraz zesra. Około pięciuset Hopi siedziało na dachach i na drabinach, popijając colę i jedząc podpłomyki; młodzi mężczyźni przypominali śniadych kowbojów, a dziewczęta były odziane w uroczyste stroje. Wysłannicy Nawahów, świecący się z dala jak witryna sklepu jubilerskiego, trzymali się razem. Biali turyści w zakurzonych okularach przeciwsłonecznych i ze spalonymi na czerwono twarzami, wykończeni trzystumetrową wspinaczką dzielącą ich od parkingu, rozleźli się po całym placu. Youngman szukał wzrokiem Anne. Zobaczył Walkera Chee w fioletowej opasce podtrzymującej przycięte włosy. - Głowotłuk nadal chce cię wykończyć -mruknął Cecil. - Cóż, tak czy inaczej, nie jestem w stanie dziś cię wywalić. Zaraz! Paniusiu! - Sięgnął ręką i wyszarpnął aparat fotograficzny, który turystką ukryła pod szalikiem. - Zakaz robienia zdjęć. Czytała pani napisy? Nosiła ciemne okulary w kształcie skrzydeł jaskółczych, a nos wysmarowała sobie kremem. - Napisy? Uśmiech zmienił się w grymas, gdy Cecil otworzył ściankę aparatu i rozdeptał butem kasetę z filmem. Wrzucił aparat do torby i wydał jej papierek z numerkiem. - Do odebrania po tańcach. - To jest uroczystość religijna - wyjaśnił jej Youngman. - Na świeżym powietrzu? - pisnęła. - Dajcie spokój. - I pamiętaj - dodał Cecil. - Bez papierka nie oddam aparatu. - Poszedł razem z Youngmanem wzdłuż tłumu, szukając aparatów, magnetofonów lub bloków rysunkowych. - Te durnie z Klanu Niedźwiedzia powinny były wyłapać nygusów z aparatami już na parkingu - powiedział. Na drabinie kivy Klanu Węża powiewały proporce z piór i końskiego włosia. Youngman zdziwił się, że proporce powiewają również na drabinie wiodącej do kivy Klanu Ognia. - Tak - potwierdził Cecil - staruszki siedzą tam już wiele dni. Patrz! Znów jakiś antropolog-amator! Biały nastolatek przyciskał do siebie podartą torbę, w której po przeszukaniu znalazł się magnetofon Panasonic i foliowa torebka pełna trawki. - Nieźle. - Cecil zabrał magnetofon. - Co się dzisiaj z tobą dzieje, Youngman? Zazwyczaj to ty znajdujesz wszystkie smakołyki. Na środku placu zgromadzono stos zielonych gałęzi, a wykopaną obok dziurę zakrywała drewniana pokrywa. Tańczący wchodzili na pokrywę, dając znać duchom podziemnym, że nadciągają wysłannicy z żądaniem deszczu. Śpiewali „Ho-o-ah, ho- o-ah, ho- o-ha!". Jeden z nich podniósł do góry „wysłanników" - kiść wijących się węży. Youngman i Cecil przepchnęli się przed tłum, podczas gdy tancerze zwani „zbieraczami" rozproszyli się po całym placu. Mieli za zadanie wyzbierać wszystkie węże, zanim przedostaną się w tłum. Kapłani nadawali rytm stukając kołatkami. Youngman poczuł uderzenie adrenaliny przypominające haust whisky. Nawet Cecil nagle się podniecił; gdyby nie obowiązki, to też by tańczył. Tłum cofnął się o krok. - Sukinkot, sukinkot - powtarzał Cecil sam do siebie. Pierwszy z tancerzy zacisnął zęby jakieś dwadzieścia centymetrów za głową węża, resztę ciała gada podtrzymując lewą ręką. Po prawej ręce tancerza stał drugi, z „biczem na węże" zrobionym z orlego pióra. Ogon dwumetrowego grzechotnika diamentowego wlókł się po ziemi. Musieli czterokrotnie obtańczyć zielony stos w centrum placu, a potem pójść po kolejnego węża. W ten sposób sprowadzano deszcz. - Rozumiesz, wyrywają im zęby. - Youngman usłyszał, jak biały ojciec wyjaśniał swemu synowi. Obok nich, tańcząc na piętach, przesunął się Powell Somiviki. - O, kurde, złapał węża nie z tej strony - powiedział Cecil. Oczy Powella wyszły na wierzch. Ugięły się pod nim kolana. Czerwony grzechotnik, z dala od bicza z orlego pióra, wysuwał się coraz dalej z zaciśniętych szczęk Powella. W paszczy węża widać było dwa żółte kły jadowe. Youngman spostrzegł, jak wąż owija się ogonem wokół ramienia Powella, przygotowując się do uderzenia. Powell oddalił się tanecznym krokiem, a wąż ustawiał się pod właściwym kątem do ataku. - O, kurde - powiedział Cecil. - Tato, widziałem... - Ściągają im jad - odpowiedział ojciec. Czarny grzechotnik uciekł tancerzom, a za nim niespiesznie postępował zbieracz. Chociaż niebawem go dogonił, to wcale nie miał zamiaru zatrzymywać. Umknęło to uwagi zebranych aż do chwili, gdy wąż zaczął uciekać między stłoczonymi nogami. Rzucili się z krzykiem do ucieczki. Zbieracz podniósł węża za ogon i odniósł na plac. Powell opadł na kolana po drugiej stronie placu. Wąż nadal nie przyjął dogodnej pozycji do uderzenia i najbliższy tancerz pomógł umieścić głowę gada w ustach Powella z właściwej strony. - Patrz, facet idzie na studia - wysapał Cecil - i nadal nie ma pojęcia, gdzie jest tył, a gdzie przód. Dureń. Taniec trwał nadal. Walker Chee przepchnął się w stronę jednego z wychodków na skraju mesy. Kiedy wyszedł, Youngman już na niego czekał. - Jak się czuje mały Loloma? - Przedstawiłem już raport starszyźnie. - Chee próbował przesunąć się dalej. - Jak się czuje? - Youngman stanął mu na drodze. - Jest w dobrych rękach. A tak między nami, to tracicie tu wielką szansę. Moglibyście sprzedać prawa do transmisji telewizyjnej Tańca Węży i zarobilibyście z milion dolarów robiąc to, co i tak zawsze robicie. To byłaby wielka atrakcja dla wszystkich. Youngman był zdumiony. Rozmowa z Chee przypominała polowanie na jaszczurkę. Nawet jeżeli udało ci się ją przygwoździć za ogon, to i tak potrafiła uciec. Kiedy Youngman powrócił na plac, jednego z tancerzy akurat ugryzł wąż. Ukąsił go w szyję i dopiero cień orlego pióra przesunięty nad oczyma węża spowodował, że gad upadł na ziemię. Powell przeskoczył nad leżącym wężem. Trzymał w zębach kolejnego grzechotnika, którego ogon kołysał się w rytm kroków tancerza. Człowiek i wąż, dwie istoty nie przypadkiem spojone w jedno: legendy wspominały o żonie-wężu. Abner niejednokrotnie mówił, że ani biali, ani nawet Nawahowie nie mogą pojąć, że Taniec Węży jest tańcem życia, a nie śmierci. - Chłopak daje sobie nieźle radę. - Cecil puścił oko do Youngmana. Kiedy ostatniego węża wrzucono do dziury, najwyższy kapłan Klanu Węża usypał koło z mączki kukurydzianej. Z koła wybiegały na wschód, zachód, północ i południe linie prowadzące do słońca i do świata ciemności. W tym czasie, gdy się modlił, tancerze wrzucili wijące się węże w obręb koła. Na koniec wszyscy wzięli je w ręce i pobiegli wąską ścieżką wiodącą z mesy na pustynię. Teraz musieli przebyć wiele kilometrów po piasku, aby na koniec wypuścić gady na wolność. Youngman, Cecil i jeszcze jeden zastępca szeryfa imieniem Frank oddali skonfiskowane aparaty i pomogli turystom wyjechać z zatłoczonego parkingu. Na koniec, kiedy parking był już prawie pusty, przysiedli na zderzaku samochodu Cecila i otworzyli zimne puszki piwa. Anne się nie pojawiła. Z całą pewnością, pomyślał Youngman, miała coś lepszego do roboty. - Nie był ten taniec ani taki zły, ani taki dobry. - Cecil otworzył puszkę trzymając ją z dala od twarzy. - Na pewno nie najgorszy. - Brat nieźle ci się spisał. - Frankowi odbiło się. - Z początku się bał. - Cecil skrzywił się. -Mówiłem mu: nie możesz tego robić wbrew sobie. Jeżeli wierzysz, to ci nic nie będzie. - Kto został pogryziony? - Youngman włączył się w rozmowę. - Jak on się zwie... Motyl. Nie, brat Motyla. Dam mu już jutro popalić. - Cecil roześmiał się. - Ależ to był widok, Powell z tymi wężami. Cecil z przyjemnością podrapał się po przyrodzeniu. Frank był zastępcą szeryfa z pueblo Walpi i w jego żyłach płynęło wystarczająco wiele białej krwi, aby wyrosły mu wąsiki i długi nos, tak że za plecami mówiono o nim: „Koński Łeb". - A pamiętacie, jak wąż przedostał się w tłum? - Trącił Youngmana pod żebro. - Ta tłusta blondynka. Myślałem, że będzie wisieć w powietrzu przynajmniej przez miesiąc. - Niezły ubaw - powiedział Youngman. - Chcą się gapić na tańce, to niech potem nie wrzeszczą - dodał Cecil. - Nikt ich tu nie prosił. To nie Gallup. Jeżeli chcą się upić, obejrzeć jakieś lewe tańce, to niech jadą do Gallup. Na parkingu zostały jedynie samochody Hopi i le sabre Walkera Chee. - Ciekawe, po co Chee tak długo tu siedzi? -Youngman wziął od Franka papierosa. - Interesy - powiedział cicho Cecil. - Interesy? - Tak mi mówiono. Skurwiel nie ma za grosz taktu. - Cecil splunął na ziemię. - Jakie interesy? - Coś o tym, żeby pozwolić Nawahom na nadzorowanie wspólnych terenów. Że niby nam zrobią przysługę, jak zwykle. W mordę, to nie były nawet żadne wspólne tereny, dopóki Głowotłuki nie dotarły do odpowiednich ludzi w Urzędzie i nie ukradły, co tylko było można. Jak Nawahowie i ludzie z Urzędu dopną swego, to zostanie nam tylko tyle ziemi, żeby się na niej odlać w kucki. - A wiecie, spotkałem parę tygodni temu śmiesznego typka - powiedział Frank. - Wysoki, rudy pahan, mówił, że jest lekarzem. Prowadził zabawny pojazd. - Też go spotkałem - powiedział Youngman. - Ale co cię w nim tak rozbawiło? - Nic, za pierwszym razem nic. Ale za drugim razem spotkałem go w Five House Butte. Pytał mnie o nietoperze. Czy też cię pytał o nietoperze? Cecil i Frank zostali, żeby wypić jeszcze kilka piw, zaś Youngman poszedł z powrotem do pueblo. Spoza siatkowych drzwi dobiegały odgłosy rodzinnych biesiad, a wraz z nimi zapach duszonego królika. Przez okna widział Chee, pozostałych Nawahów i starszyznę pueblo. Youngman usiadł sam w miejscu, gdzie plac urywał się na brzegu mesy i opuścił nogi. Słońce świeciło mu prosto w oczy. Spojrzał w dół, gdzie widok przesłaniało mu wątłe drzewko kurczowo trzymające się skalnego występu. Gdyby miał lornetkę, to byłby zapewne w stanie dostrzec powracających z pustyni tancerzy. Drobne punkty przesuwające się w półkilometrowej długości cieniach. Na wschodzie widać było purpurową poświatę, która na zachodzie przechodziła w złoto. Za górami, po drugiej stronie pustyni, miasta zakwitałyby teraz światłem. Winslow, Flagstaff, Tucson, Phoenix. Bulwary, drzewa palmowe, neony moteli, baseny, wszystko oświetlone prądem uzyskanym ze skradzionej, podzielonej, kupionej i znikającej wody. Ho-ah-ho, każdy pragnie deszczu. Ale cóż z nietoperzami? Dlaczego pahan, który chciał kroić Abnera, interesował się nietoperzami? Jeżeli tak go interesowały, to dlaczego nie siedział w grotach Carlsbad, gdzie miałby ich miliony? Ale na ranczu Momoa wszyscy czuli się dobrze, pomyślał. I zdziwił się, czemu pomyślał o Momoach, aż przypomniał sobie, że właśnie w tamtym kierunku podążyła Anne. Tak Abner, jak i młody Loloma zostali zaatakowani na wschód od Gilboa. A ona udała się na zachód. No i miała radio. Jej jedynym kłopotem był on sam. Przypomniał sobie, jak to oboje razem pojechali na camping, ponad Dinnebito Wash. Camping to wielkie słowo. Chodziło o złowienie kilku pstrągów. O kochanie się na kocu. Drugiego wieczoru zaczęła mu opowiadać o swojej rodzinie, a następnej nocy zapytała go o to samo. - Żadnej rodziny, żadnych wspomnień - powiedział. - Widziałam twoje obrazki. Tę straszną, krwawą twarz na każdym z nich. Miałam wrażenie, że to jakiś symbol. - Też mi symbol - odparł. - To jest Masaw. Opowiedział jej kilka historii o Kanionie Maski. O tym, jak to zakrwawiony Masaw uciekł i zapłonął podziemnym ogniem, którego nikt nigdy nie był w stanie ugasić. O mieście umarłych. Kiedy poprosiła go, żeby ją tam zabrał, zmienił temat. - To znaczy, że takie miejsce wcale nie istnieje? - Uśmiechnęła się. - Coś w tym rodzaju. - Wymigał się. - Tak jak się mówi: „za górami, za lasami"? - Jeżeli już tam się znajdziesz, to znaczy, że jesteś zgubiona. Coś ją jednak niepokoiło. - Ale jak możesz rysować Masawa, skoro go nigdy nie widziałeś? - Abner mi mówi, co mam rysować. - A on widuje Masawa? - Abner ma swoje znajomości. - Pewnego dnia Abner zatruje się bieluniem. - Masz rację. Ale, jak się okazało, nie miała racji, pomyślał Youngman. Abner i Anne, jedyni ludzie, na których mu zależało. Jeden nie żyje, a druga wyjeżdża, ale niekoniecznie bez niego. Chyba żeby się uparł i został. Tylko po co? Żeby skończyć tak pokręcony jak Stone Man lub odtrącony jak Abner? Przecież Chee już go prawie usunął z pracy. Cecil odmówił dochodzenia w sprawie zniknięcia ciała Abnera. Dlaczego nie pojechać z Anne? Lub, gdyby to wyrazić słowami białych, dlaczego nadal żyć jak Indianin? W jakim celu żyć w tym parszywym zakątku, pocąc się całymi dniami i marznąc po nocach? Po kilku kursach mógłby pracować od dziewiątej do piątej w klimatyzowanym biurze, cieszyć się dwutygodniowymi wakacjami, prowadzić samochód małolitrażowy i dorobić się dwóch garniturów. Albo też, gdyby starczyło mu sprytu, mógłby zostać zawodowym Indianinem, tak jak Chee. Anne na pewno by tego w ten sposób nie ujęła. Dla niej to była po prostu kwestia wzajemnej miłości. Lub też „wzajemnego oddania", jak lubiła to nazywać. Ale Youngman był już oddany. Urodzić się Indianinem w rezerwacie to tak, jak popełnić zbrodnię lub zostać skazanym na dożywocie w izolatce. Kwarantanna połączona ze świadomością, że życie wśród białych zdusi go do reszty. A oto objawy tej chorobo-zbrodni: użalanie się nad swoim losem, podejrzliwość, głupota i duma. Czy urodził się w dwudzies-tym wieku jakiś Indianin - pomyślał Youngman - który nie byłby schizofrenikiem? I który nie chciał tego użyć jako wymówki? Czy ktokolwiek inny mógł się z nimi w tym równać? Youngman posłyszał kroki ze strony mesy. Obok usiadł Harold Masito, paląc skręta z lokalnej machorki, trzy razy mocniejszej od tytoniu kupowanego w sklepie. Kapłan Klanu Niedźwiedzia nosił się oficjalnie, zapięty na ostatni guzik. W padających z boku promieniach słońca jego twarz wydawała się równie porowata jak wapień. - Nadal nie ma chmur. - Popatrzył na góry. - Jeszcze nie. - Chcesz je wymyślić? To się nie uda. Robimy, co do nas należy, a potem nadchodzą deszcze. Za parę dni. Może nieco więcej. W nocy nadejdzie bryza, a potem prawdziwy deszcz. Nie tak jak wczoraj. - Tak naprawdę to myślałem o Abnerze - powiedział Youngman. - O Abnerze i o nietoperzach. Siedzieli przez minutę w milczeniu, patrząc w dół, na piasek. - Ja też myślałem o Abnerze - powiedział Harold. - Nie powinniśmy byli przeganiać go z mesy. - Sam mówiłeś, że stał się czarodziejem. - Bo był. Ale posiadł moc. Jedyna moc, jaką mamy, to Masaw, ta ziemia. Abner umiał rozmawiać z Masawem, ale przegoniliśmy go i teraz tracimy naszą ziemię. Według mnie był to bardzo dzielny człowiek. Nie powinienem był się go bać. Ty się nie bałeś. - Nie wierzyłem, że jest czarownikiem. - A teraz? - Też nie. Ale inni zdają się wierzyć. Obrabowali jego grób. Nic o tym nie wiesz? - To znaczy, że grób jest pusty? - Tak. To mnie nie dziwi. Ale nie mam pojęcia, co go zabiło. Jeszcze nigdy nie widziałem takich ran. Nie było też żadnych śladów. - Ślady pokazują się tylko wtedy, gdy na nie patrzysz. Abner doprowadzał rzecz do końca. Widziałem go we śnie ostatniej nocy. Dlatego przyszedłem teraz do ciebie. - Tak? - Youngman uśmiechnął się z goryczą. - No, skoro już się z nim nagadałeś, to o czym mówił? - Kazał ci pomóc, bo nie umiesz czytać. - Wuju, wiele nie umiem, ale czytać potrafię. - Słowa. - Tak. - Czy jak znalazłeś Abnera, to widziałeś jakieś napisy? - Nie. Harold chrząknął, jakby się tego domyślał. - Co miałem czytać? - zapytał przygnębiony Youngman. - Jakieś bazgroły na piasku? Trochę za późno na to, żebyś teraz wstawiał się za Abnerem. To nie ja, tylko ty wygnałeś go z mesy. Te bajki o czarach... - Ukradł tablicę. - Co? - Youngman stanął jak wryty. - Ukradł tablicę Klanu Ognia, tak żeby Pahana nie mógł powrócić. Prawdziwy Biały Brat ma róg tablicy. Kiedy znów do nas przyjdzie, to obie części złożymy razem i wszystko będzie dobrze. Tablicę mieliśmy od zawsze, żebyśmy mogli rozpoznać prawdziwego Pahanę, kiedy się wreszcie pojawi. - Od zawsze? - Z kraju Majów. Abner znał ich pismo. - Aha. - Youngman starał się zachować powagę. - Nic mi o tym nie mówił. - A może też znał grekę i łacinę, pomyślał z ironią. - Musieliśmy opuścić kraj Majów, bo życie było tam zbyt lekkie. - To rzeczywiście ważny argument. - Tu, wraz z Masawem, odprawiamy wszystkie ceremonie, tak żeby obrodziła kukurydza i ryż. W ten sposób trzymamy się blisko słusznej drogi. Wiem, że to niełatwe, ale jesteśmy narodem wybranym... - Nie wybranym. - Youngman stracił cierpliwość. - Durnym. Jesteśmy największymi durniami na świecie. Spójrz na nas! Łazimy w szmatach, jemy kukurydzę, której inni nie daliby nawet świniom, śpimy na barłogach i mamy wielką frajdę z tego, że jesteśmy najbardziej popapranymi i pożałowania godnymi ludźmi na świecie. Bo tak właśnie jest. I to wyłącznie z naszej własnej winy. Jesteśmy tak kurewsko głupi, że aż napawa nas to dumą. Jeszcze zanim skończył mówić, zawstydził się. Harold patrzył na niego z przerażeniem. - Przepraszam, wuju. To głupota i kłamstwo. Dobrze? Mówiłeś mi o skradzionej tabliczce. - Bo ona naprawdę istnieje. - Nie wątpię - Youngman starał się ułaskawić Harolda. - Raz, pamiętam, pojechaliśmy z nią do prezydenta Tafta, żeby sprawdzić, czy nie jest prawdziwym Pahaną. Niech zgadnę, pomyślał Youngman. - No i? - zapytał. - Nie. - Odparł przygnębiony Harold. Youngman z niepokojem pomyślał o ołtarzu, który wzniósł Abner; przygotował tam przecież miejsce dla tabliczki. - Tak czy inaczej, to bez znaczenia. - Twarz Harolda rozjaśniła się. - Teraz Abner już oddał ją Masawowi. Pahaną nie skorzystał z okazji. Nie masz zamiaru opuścić rezerwatu? - spytał. - A dlaczego? - zdziwił się Youngman. - Mówią, że cię wyleją. Chee obiecuje wszystkim pomoc, ale nalega, żeby cię zwolniono. - Ani starszyzna, ani Cecil by się na to nie zgodzili. - Cecil nie ma tu nic do powiedzenia. A Chee potrafi mówić przekonywająco. A może to dlatego, że jesteś z tą dziewczyną, z tą białą. Czy myślisz, że to nie napsuło ludziom krwi? - To nasza sprawa. - No, cóż, tak to już bywa. - Harold poruszył się i wsparł dłonie na kolanach. - Czas już na mnie. Syn przyniósł lody w termosie. Masz, dokończ. - Podał Youngmanowi nie dopalonego skręta. Zwolniony, pomyślał Youngman. Jak dotąd nie zastanawiał się nad swoją pracą, nie było nad czym. A poza tym, jeżeli nie był w stanie utrzymać się na takiej posadzie, to jakie szansę miałby gdzie indziej? - Abner dodał coś jeszcze w tym śnie - powiedział Harold. - Tak? - Prosił, żebyś mi pokazał zdjęcia, które u niego zrobiłeś. Youngman wyprostował się i wypuścił obłok gryzącego dymu. Nadal myślał o utracie pracy, ale nagle przypomniał sobie, że nikomu nie wspominał o zdjęciach, które zrobił w chacie Abnera. Poza Anne i jej turystami nikt nie miał o nich pojęcia. Może wspomnieli o tym Selwynowi. - W porządku - odparł. - Przyniosę je. Nie mam ich przy sobie... Dotknął kieszeni bluzy i wyczuł coś płaskiego. Wyciągnął zdjęcie Abnera rozciągniętego na ziemi. Youngman był pewien, że dołączył je do swojego raportu. Był przekonany, że nie wkładał nic do kieszeni. - Myliłem się - powiedział. - Po co ci to? - Żeby ci coś wytłumaczyć. - Harold wziął zdjęcia. Zapomniałem dołączyć zdjęcia, to wszystko, pomyślał Youngman. Stary kapłan Klanu Niedźwiedzia uważnie przyglądał się zdjęciom. - Kojot to ty. Jastrząb to ptak Masawa, przynosi mu meldunki. Ogień... - Harold zmarszczył brwi. - Ogień pękł na dwoje. Spirale i swastyki są przekręcone w drugą stronę. Odwrócone! A więc zrobił to! Twarz Harolda ściągnęła się w grymasie przerażenia. Zdumienie ustąpiło miejsca wściekłości. - Trzeba go było zatłuc, a nie wygnać. - Wyjaśnij mi wszystko - poprosił Youngman. Harold podarł zdjęcia i cisnął je w dół ściany mesy. Youngman starał się je schwycić, ale porwane karteczki odleciały na pustynię. - Nie będę nic więcej czytać. - Harold podniósł się. - Nie pomogę ci. Żegnaj. Youngman patrzył na wirujące w dole kawałki papieru. Teraz już nigdy nie dowie się, co zrobił Abner. - Może pomogą mi kapłani Klanu Ognia! - krzyknął. Ale Harold już wchodził w drzwi swojego domu. Szybko zapadał zmrok. Małe kwadratowe domki puebla zmieniały się w jeszcze mniejsze kwadraciki światła bijącego z lamp gazowych. W uliczkach i zaułkach rozbrzmiewały odgłosy wieczornego posiłku. Youngman przeciągnął się i ruszył w kierunku parkingu. Cecil zaprosił go na kolację. Przechodząc koło skraju placu, Youngman zatrzymał się przy trzeciej kivie. Z drabiny wiodącej do podziemnej sali zwisał totem Klanu Ognia. Było rzeczą niezwykłą, prawie świętokradczą, żeby kapłani siedzieli w kivie podczas Tańca Węży. Ale jeszcze gorsze było zakłócanie im spokoju. Stał przy drabinie, nasłuchując jakiegokolwiek głosu lub dźwięku. Odciął się od dźwięków dochodzących z domów i od szumu wiatru. W kivie panowała absolutna cisza. Gałęzie przymocowane do niższych szczebli drabiny zasłaniały widok w głąb, ale Youngman poczuł smród psującego się mięsa. Niepewnie potrząsnął drabiną. Nic się nie stało. Według Stone'a Mana na dół zeszło ośmiu kapłanów; przynajmniej jeden z nich powinien był dostrzec ruchy drabiny, chociaż, prawdę mówiąc, mogli wszyscy niepostrzeżenie opuścić kivę ostatniej nocy. Być może w kivie nikogo już nie było. Zobaczył, jak czarna pszczoła z krwisto zabarwionymi skrzydłami wyczołguje się w górę po drabinie, pszczoła z gatunku żywiących się padliną. Z uliczki doleciał go śmiech. Poza Youngmanem nikogo nadal nie było na placu. Za chwilę pojawiła się druga pszczoła. Youngman zaczął schodzić. Gdy butami odepchnął przymocowane gałęzie, był pewien, że dobiegną go gniewne głosy. Ale poza skrzypieniem szczebli drabiny nie rozległ się żaden dźwięk. Zrzucił z ręki kolejnego owada. W kivie panowało zimno. Nie chłód. Zimno, aż koszula przylepiła mu się do pleców. I ciemno. Blade światło padające z góry rozpraszało się, zanim było w stanie oświetlić podłogę. Nie widział nic poza szarym sklepieniem kivy. Powietrze było gęste, z lekka słodkie i duszące. Zapalił zapałkę. Wokół niego siedzieli mężczyźni, oparci o ściany kivy. Wszyscy byli rozebrani do pasa. Niektórzy trzymali w rękach patyczki modlitewne. Ten, który patrzył na Youngmana, rozsypał sobie na nogi mączkę kukurydzianą i piasek. Na ciałach nie było żadnych śladów, ale ich skóra sczerniała, na ustach zastygły płaty piany. Wszyscy byli martwi. Helikopter Nawahów tkwił na środku placu, otoczony reflektorami. Na kivę skierowano rząd zabijających zarazki lamp ultrafioletowych, a ze środka wypełzła postać ubrana jak astronauta w hermetyczny kombinezon. Strój poprzednio spryskano środkiem odstraszającym szczury, a przez szybkę w hełmie można było dostrzec maskę tlenową. Po chwili pojawiła się druga taka sama postać i obie wyciągnęły na plac ciało szczelnie owinięte w kokon, który następnie odnieśli do helikoptera. Natychmiast powrócili po resztę. - Już dziesiąta. - Walker Chee zerknął na zegarek. On, Youngman, Cecil i starszyzna wioski przyglądali się wszystkiemu z dachu domu Stone'a Mana, z odległości trzydziestu metrów. Wszyscy mieszkańcy wioski, niektórzy owinięci w koce, przyglądali się zalanemu światłem miejscu z dachów swoich domów. - Całe szczęście, że to się nie stało dziś po południu. - Tak - zgodził się Youngman. - Tylko tego byłoby trzeba, żeby kilkuset białych popędziło stąd z wrzaskiem, że wybuchła epidemia. - Zaraz, zaraz, nie mam pojęcia, o czym mówisz. - A ja chcę wiedzieć, o czym wy obaj mówicie - przerwał im Cecil. - Epidemia czego? - Gada bez sensu - odparł Chee. - Mogło im się cokolwiek przydarzyć. Według niego wyglądali na spalonych. - Powiedziałem, że wyglądali jak przypaleni, a nie, że byli spaleni - poprawił go Youngman. - Tak czy inaczej, zaraz będzie tu drugi helikopter. Chodziło mi o to, że nie musimy szczepić całego tłumu. Właśnie w ten sposób - Chee warknął na Youngmana - powstają plotki. - A przeciwko czemu, do cholery, będziesz ich szczepić? - zapytał Youngman. - Zastosujemy antybiotyki o działaniu ogólnym, takie jak streptomycyna. - Chee zwrócił się do starszyzny. - Chcę wam tylko pomóc. Szeryfie, czy możesz kazać temu zastępcy, żeby się zamknął? Na plac wyniesiono z kivy szósty srebrzysty kokon. Ci sami starcy, którzy jeszcze niedawno uwierzyli w najbardziej przekonujące przemówienie Walkera Chee, teraz przyglądali się wodzowi Nawahów z nieukrywaną podejrzliwością. - Wielu ludzi tutaj nie lubi widoku igły - powiedział Cecil. - Biorąc pod uwagę, że to wszystko spieprzy Taniec Deszczu, to nie radzę ci tu wydawać rozkazów. - Tu chodzi o rzeczy poważniejsze od jakiegoś tam Tańca Deszczu! - Chee stracił cierpliwość. - No to mów - zasugerował Youngman. - Zacznij od tego, że masz zamiar całą wioskę objąć kwarantanną. - Słuchaj - Chee zwrócił się do Cecila - jeżeli masz ochotę mieć kryminalistę za zastępcę, to twoja sprawa. Ale ja nie mam ochoty... - Masz zamiar obłożyć nas kwarantanną? - zapytał Cecil. - Tylko jako środek zapobiegawczy... - Chee dostrzegł zwrócone na siebie twarze ludzi z sąsiednich dachów. - To zwykły tryb postępowania. Siódmy kokon powędrował do helikoptera. Jeden z dwóch ludzi w skafandrach pomachał do Chee. Drugi powrócił do kivy z miotaczem płomieni. Strumień ognia wypełnił podziemną komorę. Stone Man cofnął się. - Widziałem, jak na dół schodziło ośmiu kapłanów - powiedział. Chee sięgnął po radio i wydał dyspozycję: - Doktorze, wyciągnął pan wszystkie ciała, prawda? Telefon udzielił pozytywnej odpowiedzi, pomimo że ani Youngman, ani inni nie widzieli, żeby lekarz sięgał po aparat. Znaczyło to, że pracowali w słuchawkach, z mikrofonami. - Dobrze - powiedział Chee. - Nikogo więcej tam nie ma. Tylko siedem ciał - powiedział do Stone'a Mana. - Czy nie widzieli małej kamiennej tabliczki? - zapytał Stone Man. Chee wzruszył ramionami, ale powtórzył jego pytanie. - Wszystko wyjęliśmy. Żadnej tabliczki tam nie było - padła odpowiedź przez mikrofon. - Daj mi radio - poprosił Youngman. - Ciebie tu nie ma. - Chee potrząsnął głową. - Twoi ludzie wywalili cię wczoraj z roboty. - Daj mu, o co prosi. - Stone Mań patrzył na zbezczeszczoną kivę. W oczach miał łzy. - Zrób to. Youngman wyciągnął rękę. - Duran! - Chee zniżył głos. - Sam widziałeś ciała. Nie ma ani śladu ran. Żadnej opuchlizny, wrzodów, nic. Nie rozrabiaj. Nie wywołuj paniki. - Dziękuję. - Youngman wziął radio. - Doktorze, to pan? Niech pan podniesie rękę. Postać bez miotacza podniosła w górę prawą dłoń. - Doktorze, jaka jest przyczyna śmierci? Głos w słuchawce był wysoki i poprawnie akcentował wyrazy. Głos białego. Ten sam lekarz, który przyleciał do Gilboa po Isę Lolomę, domyślił się Youngman. - Nic na pewno nie wiadomo. Piana na ustach zdaje się wskazywać na infekcję płuc. - A więc choroba? - Lub inne związki trujące. Być może choroba. - Wysoce zakaźna choroba. - Niekoniecznie. Warunki panujące w grocie są wyjątkowe. Zamknięte pomieszczenie, wspólne jedzenie, brak higieny i tak dalej. Choroba, która w normalnych okolicznościach nie byłaby zakaźna, w tych warunkach może się nią stać. - Czy widział pan jakieś ukąszenia pcheł bądź same pchły? - Jak dotąd nie. - Opuchlizny? - Żadnych opuchlizn. Mogę pana zapewnić, że nie natrafiłem na ślady dżumy, jeżeli o to panu chodzi. Wszystkie środki zapobiegawcze mają na celu ochronę przed nieznanym i być może zaraźliwym czynnikiem patogennym. I raz jeszcze muszę wspomnieć truciznę. Coś, czym oddychali lub co zjedli. Stan sanitarny całego puebla wzbudza moją poważną troskę. - No dobrze, doktorze, przestańmy tak pieprzyć. Przez dwa lata była tu wasza pielęgniarka, która nam tłumaczyła, co to są te objawy. Po pierwsze: kapłani mieli pianę wokół ust, co znaczy, że coś zaatakowało ich płuca. Po drugie: czarna skóra, co oznacza, że mieli tak zaczopowane płuca, że tlen nie docierał do krwi. Po trzecie, w ciągu dwóch dni umarło siedem osób. Innymi słowy, umarli na dżumę płucną, która jest o wiele groźniejsza od zwykłej dżumy. - Co za różnica? - zapytał Cecil. - Nie potrzeba żadnych pcheł. Wystarczy jeden chory człowiek i może uśmiercić wszystkich przyjaciół jednym kaszlnięciem. Ta choroba jest prawie w stu procentach śmiertelna, prawda doktorze? - dodał Youngman. Postać w skafandrze namyślała się przez dłuższą chwilę. - Ci ludzie są martwi, od dawna już nie wydychają żadnych zarazków. Jeżeli nikt się do nich nie zbliżał, to ryzyko dalszej infekcji jest znikome. - A więc to dżuma płucna. - To przedwczesne domysły. Zrobimy sekcje, tak samo jak temu chłopcu... Chee zbyt późno dał znak lekarzowi. - Ach, tak? - Youngman zwrcił się do Nawaha. - Ty skurwysynu! - Najważniejsze, to zapobiec panice - stwierdził Chee. - ...co by wskazywało, że chłopiec umarł na dżumę - mówił głos w słuchawce. - Znaleźliśmy ślady ukąszeń pcheł. Bakcyle przypuszczalnie w ten sposób przeniknęły do organizmu. Muszę podkreślić, że był to przypadek odosobniony. - Aż do dzisiaj. - Być może - potwierdził głos - aż do dzisiaj. - Osiem przypadków nadal nie oznacza epidemii - zauważył Chee. Youngman przyglądał się dwóm postaciom w skafandrach, miotaczowi płomieni, reflektorom i helikopterowi wypełnionemu zwłokami. Takiej inwazji dwudziestowiecznej techniki Shongopovi jeszcze dotąd nie widziało. - Ale jeżeli to jest - powiedział Youngman -jeżeli to jest epidemia, to jesteś gotów stawić jej czoło, prawda, Chee? Tylko to mnie obchodzi. Jesteś przygotowany na wszystko? - Sam widzisz. Wasze szczęście, że tu jestem. - Być może. - Youngman oddał mu radio. -Cecil, Joe Momoa zazwyczaj pojawia się na tańcach? - Zawsze. A Joe Jr. i Ben przyjeżdżają na motorach. - Widziałeś ich dzisiaj? - Nie. - Gdybyśmy mieli jakiś telefon... - zaczął Chee. - Ty masz - powiedział Youngman. - W samochodzie. Youngman, Chee, biały lekarz i policjant - Nawah o imieniu Begay - lecieli drugim helikopterem nad Dinnebito Wash. Lecieli z szybkością dwustu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, przeczesując mrok snopem światła z reflektora, gdyż telefon w domu Momoa nadal milczał. - Jeżeli ze mnie taki skurwysyn - Chee zwrócił się do Youngmana - to dlaczego właściwie ci pomagam? - Bo nie masz innego wyjścia. Bo coś ukrywasz. Bo się boisz. W dole przepływała pustynia z pofałdowanymi wydmami. Youngman poklepał pilota po ramieniu. - Zaraz pojawią się kominy, lepiej wznieś się wyżej. - Nic nie widzę. - Tak czy inaczej, wznieś się. Helikopter uniósł się o dwadzieścia metrów. Wtem reflektor oświetlił czerwoną kolumnę piaskowca podchodzącą prawie pod płozy. Helikopter podskoczył o następne dwadzieścia metrów. Youngman nie wspominał dobrze helikopterów; nie miał żadnych dobrych wspomnień z wojska. Tak jak i armia, helikoptery były zbyt skomplikowane, nielogiczne i głośne. Siedzący obok Youngmana lekarz - ten sam, z którym rozmawiał na placu przez radio - wyciągał z pudła kombinezony ochronne z napisem „Centrum Kontroli Chorób - Sterylne, jeżeli nieotwarte ani nieuszkodzone". - Wszystko mi jedno, czy cię okłamuję - powiedział Chee. - I mogę być skurwysynem, jeżeli to konieczne. Słyszysz? - Konieczne? - Youngman wyciągnął nogi tak wygodnie, jak się dało. - Żeby stać się takim jak oni. Biali. Chyba nie jesteś taki głupi, żeby na to jeszcze nie wpaść. Nie podoba ci się to, ale nie próbuj mnie okłamywać. Sam o tym wiesz. - Nie mam pojęcia, o czym ty gadasz. - Tak? Mówię ci, że jesteśmy po tej samej stronie. Ty i ja, Duran, ty i ja po tej samej stronie, przeciw białym. - Jesteś rasistą? - A ty to może nie? Wszyscy są. A biali to co? Co tydzień jestem w Phoenix, w Houston czy w Dallas i spotykam mnóstwo białych bankierów, którzy wstają na mój widok. Ale dobrze wiem, że każdy z nich wolałby sobie wsadzić w tyłek ostro zastrugany patyk, niż mieć do czynienia ze mną. Zapraszają mnie na lunch - nie myśl sobie, że do prywatnych klubów - karmią homarami i stekami, a kiedy już wyjdą, to plują na podłogę. Nienawidzą mnie, ot tak, po prostu, a nienawidzą mnie podwójnie, dlatego że każę im płacić. Każę im płacić miliony. Nic się nie zmieniło, Duran. Nadal chcą wszystko ukraść. Chcą nas zamorzyć głodem, tylko że teraz tego już nie mogą zrobić. Podziękuj za to Arabom. Brakuje im węgla, brakuje im ropy, brakuje im gazu i brakuje im czasu. Brakuje im czasu, żeby nas zagłodzić, wobec czego muszą płacić. I wiesz, czego się jeszcze dowiedziałem? Wcale nie są od nas mądrzejsi. Ale mają pieniądze i mają za sobą Waszyngton, i cały czas pamiętają: że są przeciw nam. Jeżeli nie będziemy trzymać się razem, to koniec z nami, Duran. Gdy Chee mówił, lekarz pokazywał na migi, jak naciągnąć kombinezon ochronny. Najpierw stopy. Dopiąć paski w kostkach. Butla przewieszona przez plecy. Podłączyć rurę i przełożyć ją nad obojczykiem. Włączyć słuchawki i mikrofon do gniazdka radia. Zapiąć kombinezon od uda aż po kołnierz. Zewnętrzny zamek. Youngman liczył się z pewnymi środkami ostrożności, ale nie z czymś takim. - Wiedzą, że mnie nie nabiorą - mówił Chee. - Teraz mogą jedynie starać się działać za moimi plecami. Przekupić przeciwników w radzie szczepowej. Albo podburzyć Hopi. Mają nadzieję, że to ty wbijesz mi nóż w plecy. Dwa helikoptery, zastanawiał się Youngman. Jeden w prezencie, to było jeszcze możliwe. Ale dwa? Nowy huey kosztował z ćwierć miliona dolarów. Używany też nie był tani. Nikt nikomu nie daje dwóch hueyów w prezencie. Nawet Walkerowi Chee. - Duran, jesteśmy po tej samej stronie. Nie mówmy o tych idiotyzmach, o różnych plemionach. Nie lubisz mnie i ja ciebie też nie lubię. Trudno, trzeba się będzie z tym pogodzić. I jeszcze z czymś innym będziesz się musiał pogodzić. Jestem jedynym Indianinem na terenie czterech stanów, być może w całym kraju, który jest w stanie nas ocalić. Żadne tam Tańce Deszczu ani czarownicy, ani kopani liberałowie! Ja! Bo znam się na bankowości, na stopach procentowych, na przekupywaniu urzędników, a także dlatego, że ze mnie kawał skurwysyna. Lepszego nie mamy. - To dlatego nie objąłeś mnie kwarantanną w Ship Rock? Nie chciałeś, żebym zaczął mówić o epidemii i „wbijał ci nóż w plecy? - Znów gadasz jak dureń. - Chee nałożył kombinezon. - Przecież widzisz, że robię wszystko, co mogę, żeby powstrzymać... nowe przypadki. - No i próbujesz wywalić mnie z pracy. To tak miał wyglądać ten twój „pozytywny raport" na mój temat? - To się wszystko może zmienić, zastępco. Jeżeli staniesz po mojej stronie, to wszystko odkręcimy. Płaska ziemia ustąpiła pagórkom, a potem pojawiły się łąki. - Czas założyć maski - powiedział lekarz. - Niech no nas tylko Joe Momoa zobaczy -zażartował Chee. - Przestraszymy go na śmierć. Pod rozsuwanymi drzwiami przesuwały się drzewa rancza. Potem kamieniste pole i strumień, na dnie którego widać było szare, patrzące w górę głazy. Znów drzewa, droga, pusta zagroda i rzęsiście oświetlony dom Momoa. Helikopter dwukrotnie okrążył dom, zanim usiadł na starannie utrzymanym podwórku. Nietoperz unosił się nad kaktusem. W świetle księżyca kwiaty kaktusa były białe, mięsiste i prawie fluoryzujące. Nietoperz wsunął nos przez płatki, żeby spić nektar swoim długim językiem. - Wróciły! - Nie. - Anne dorzuciła drzewa do ognia. - To nietoperz kaktusowy. Zapyla je. - Tak jak motyl - Franklin uśmiechnął się i kaszlnął. - Pustynny motyl. Schylona, na czworakach, dmuchała w żar. Zaskoczony nietoperz wzbił się z krzaka i odleciał w ciemność. - Jak tam Henry? - Franklin podniósł się na łokciach. - Gdzie on się podział? Anne podtrzymywała przez cały dzień ogień, na próżno wysyłając w niebo dymny znak. Teraz chodziło jej o światło. Palący się chrust oświetlał stos kamieni leżący dwadzieścia kroków od furgonetki. - Tam. Pochowałam go po południu, kiedy spałeś. Spałeś przez cały dzień. Udało się jej złapać dużego jaszczura. Odcięła tłusty ogon, przebiła go rożnem i położyła nad ogniem. Złamane palce spuchły i zabarwiły się na fioletowo. Pociętym kaktusem napełniła worek zrobiony z koszuli. Franklin tarł szczecinę na brodzie. W każdej innej sytuacji, będąc sam na sam z młodą kobietą, byłby podniecony jak kozioł. W każdej innej sytuacji. - Boże, jakie te gwiazdy są jasne. - Głowa znów mu opadła. - Zawsze są takie jasne. Tutaj nic ich nie przesłania. - Oślepiają. Anne sięgnęła po ostatni kawałek surowego mięsa węża. - Musisz jeść. - Nie. - Przynajmniej wyssij je. Odpędził ją ruchem ręki. - Pani przetrwa to wszystko, prawda, panno Dillon? Pani naprawdę jest w stanie dać sobie tutaj radę. - Jest ktoś taki, kto mnie wiele nauczył. - I sądzisz, że ten ktoś teraz cię uratuje. Ten indiański policjant, czyż nie tak? Miała mu właśnie kazać się zamknąć, kiedy doszła do wniosku, że nie ma powodu kłamać. - Tak. Mam nadzieję. Może ocali nas oboje. - Nie, mnie już jest dobrze. Śmieszne, tak szybko zamykałem drzwi przed Claire, a teraz już mi na niczym nie zależy. - Musisz spróbować. - Powiedz - przekręcił głowę w jej kierunku - czy przebaczasz mi, że zostawiłem żonę na pastwę śmierci? Przebaczasz? - Odczekał chwilę. -Nie sądzę. Wątpię, żeby ktokolwiek mi przebaczył. Jeżeli mi się poszczęści, to tutaj umrę. Anne obróciła ogon jaszczura nad ogniem. Łuskowata skóra odpadła, odsłaniając woskowy, żyłkowany tłuszcz. Franklin podparł się na łokciu. - Widziałem we śnie Boga. Wyglądało to tak: byłem sam, zagubiony na pustyni, i zobaczyłem z dala blask ognia. Kiedy się zbliżyłem, ujrzałem siedzącego w kucki mężczyznę, twarzą zwróconego do ognia. Był to potężny mężczyzna, a na plecach miał koc lub derkę. Zawołałem, a on -nie odwracając się - zaprosił mnie gestem do ogniska. Gotował kolację, a ja byłem głodny, więc szybko podbiegłem. Tak naprawdę, to przyjrzałem mu się dopiero wtedy, kiedy sięgałem po jedzenie. Był dwa razy większy od człowieka, ale najbardziej rzucała się w oczy jego twarz. Olbrzymia i pokryta krwią. Miał złamany nos, ale tej krwi było o wiele za dużo. Pomimo to zachowywał się przyjaźnie. Powiedział mi, że mogę zostać. Zdawał się wiedzieć, kim jestem. Powiedział mi, że jest Bogiem. I to już wszystko. - To był Masaw, bóg Hopi. Czytałeś o nim w książkach, które wam rozdałam przed wyjazdem, i stąd ten sen. - Nigdy nie spojrzałem na te książki. - Franklin wolno potrząsnął głową. - Dziękuję, poczułem się lepiej. Franklin umierał z odwodnienia. Anne nie rozumiała, dlaczego odmawiał picia. Ukąszenia nietoperzy były powierzchowne, złamane nogi mogły co najwyżej boleć, a nie widziała żadnych śladów obrażeń wewnętrznych bądź krwotoku. Pomimo to - choć nie wył z bólu - nie był nawet w stanie utrzymać w sobie soku kaktusowego. Po prostu z własnego wyboru odpływał coraz to dalej. Jeżeli już o to chodzi, to nie mogła pojąć, dlaczego umarł Henry. Zrozumiała, że sama też zbyt długo nie wytrzyma. Spodnie zwisały jej luźno wokół bioder. Nie miała dość sił, żeby dotrzeć do Gilboa, nawet gdyby rozłożyła wyprawę na trzy kolejne noce. Musiała wobec tego wytrwać. Youngman w końcu się pojawi. Tak naprawdę, to była pewna, że już jej szuka. - Ktoś nas znajdzie - powiedziała. Franklin nie odpowiedział. Leżał na plecach, odprężony, wpatrując się w niebo. Anne przyklękła przy nim i wyżęła koszulę, tak że zaczęły z niej kapać krople soku kaktusowego. - Ssij. Zwilż sobie usta. Oczy miał otwarte, ale nieobecne. - Nie musisz poły... Odskoczyła, gdy tylko dotknęła łokciem jego piersi. Miała wrażenie, że koszula była rozepchnięta na skutek ułożenia ciała. Ale nie: kiedy dotknęła materiału, poczuła miękkie, gąbczaste ciało. Rozpięła guziki i rozchyliła koszulę. Mostek Franklina był opuchnięty i zaróżowiony. Odchyliła koszulę dalej i ujrzała jeszcze większe obrzęki pod pachami. - Takie jasne... - wyszeptała. Drzwi były otwarte. Przedpokój zdobiła głowa wielkiego jelenia. Wiszący w salonie żyrandol oświetlał dalsze głowy, stojak na strzelby, obrazy przedstawiające sceny z polowań, derki nawajskie i szklaną gablotę ze srebrną biżuterią. Nawoływanie Momoa przez maskę nie miało sensu: mogli się jedynie porozumiewać między sobą przez radio. Zamknięty w szczelnym skafandrze Youngman czuł wilgoć i ciepło. Wyglądali jak przybysze z innego świata, a Youngman tak właśnie się czuł. Podniósł telefon. - Nie działa. - No i masz swoją odpowiedź - powiedział Chee. - Czy tędy przeszła jakaś burza? - Parę dni temu. - Na pewno zawalił się słup. Ot, i cała tajemnica. - Być może. - Odkładając słuchawkę, Youngman kopnął otwartą butelkę pepsi leżącą pod stolikiem. Było w niej jeszcze trochę płynu, który rozlał się po dywanie. - Idziemy dalej. Łazienka na dole była czysta i pusta. Na biurku Joe Momoa leżał stos rachunków przygotowanych do zapłacenia. Youngman spojrzał na akwarium. Duże ryby zdawały się być zdrowe. Dwie małe, na wpół zjedzone rybki, pływały po powierzchni. Bulgotały bąbelki powietrza. Wrzucił do środka trochę pokarmu. W kuchni nie było nikogo. Lekarz otworzył lodówkę. - Jedzenie jest świeże. Nawet mleko się nie zsiadło. Kontuar kuchenny lśnił czystością, a deski do krojenia były starannie wymyte. - Mięso niedźwiedzie. - Begay zajrzał do zamrażarki. - Niektórzy to sobie żyją. - Spójrzcie na to. - Youngman wyciągnął ze śmietnika poplamioną krwią szmatę. - No i co z tego? - zapytał Chee. - To może być cokolwiek. Może krew niedźwiedzia. Ale Youngman już wszedł do pralni. Otworzył pojemnik z brudami i zaczął wyrzucać na ziemię ubrania. - Co ty, do diabła, kombinujesz? - zapytał Chee. - Zaraz zobaczymy. Youngman rozpostarł ubrania na podłodze. Dwie koszule i sukienka były pobrudzone na brązowo. - Nic takiego. Pewnie ślady rdzy - stwierdził Chee. - Prawda doktorze? - Niewykluczone. - Lekarz schował poplamione ubrania do worka. - Pewnie, że tak - powiedział Chee. - Kiedy Joe tu wejdzie i zobaczy ten bajzel, to ci da po dupie, Duran. Rzecz jasna, będzie się musiał ustawić w tym celu w kolejce. Odwrócili się, gdy zza drzwi kuchennych dobiegł jakiś dźwięk. Youngman usłyszał w słuchawkach westchnienie ulgi, ale nie wiedział czyje. Begay otworzył drzwi. Do środka, z nisko opuszczonym ogonem, wszedł pies i skierował się do pustej miski. Potem ruszył w stronę mężczyzn. - Momoa? - Jego żony - odparł Youngman. - Joe nigdy by nie wpuścił psa, podobnie jak konia, do domu. Pies powąchał ubrania leżące na podłodze. Nagle, jak gdyby na wspomnienie czegoś, zaczął piszczeć i wycofał się do hallu. Trzy albo cztery razy wracał do drzwi i znów się cofał. - O, cholera - powiedział Begay. - Co za numer, Chryste... Po raz pierwszy Youngman odczuł to samo, co nawajski policjant. Przeczucie, pewność, że dom wcale nie był opuszczony. Pies zaprowadził ich na pierwsze piętro, wzdłuż pokrytego dywanami korytarza, do głównej sypialni, gdzie - na wielkim łóżku - leżała martwa pani Momoa. Sukienka opinała się na niej w dziwny sposób z powodu obrzmień wokół szyi i pod pachami. Na nocnym stoliku stała butelka aspiryny i termometr. W drugiej sypialni leżał Joe Jr. Był nagi, tak że od razu dostrzegli obrzmienia w pachwinach. Ramiona i kark miał obandażowane. Lekarz obrócił go na brzuch i zdjął opatrunki. Odsłonięte ciało było pozbawione skóry. - Tak jak ten chłopiec... - powiedział Begay. - Zamknij się - rozkazał lekarz. - I przysuń lampę. - Rany takie jak u chłopca - powiedział Youngman. - Wiem - warknął lekarz. - Sam robiłem sekcję. Pozwólcie... to bardzo niezwykłe. Wyjątkowe. Mnóstwo ran przypominających kratery. Cholera! Oczyścili je. Gdyby nie to, moglibyśmy pobrać próbki śliny. Zastępco, skoro jest pan taki cwany, to może mi pan powie, jakie zwierzę zadaje takie rany? - Nietoperze. Lekarz wybałuszył oczy zza szybki. - Co ty, do diabła, wygadujesz?! - Chee odepchnął Youngmana od łóżka. - Cokolwiek ugryzło Joe, te konie i Isę Lolomę, zaatakowało w ciemnościach i nie zostawiło żadnych śladów na ziemi. Jedyne znane mi zwierzę, które lata i ma zęby, to nietoperz. - Czy kiedykolwiek widziałeś takie ugryzienia nietoperzy? - zapytał Chee. - Nie - przyznał Youngman. - No to nie wiesz, o czym mówisz, prawda? - Nie wiem, ale mimo to jestem tego pewien. - Jesteś pewien czegoś niemożliwego - przerwał lekarz. - Najważniejsze jest to, kiedy widziałeś tych ludzi po raz ostatni. - Cztery dni temu. - Jeżeli masz rację, to jest to najgroźniejsza forma dżumy, z jaką się zetknąłem. Jeżeli on się nie myli, to pan, panie Chee, ma problem. Przeszukawszy resztę domu, odnieśli oba ciała w workach do helikoptera i poszli do wyremontowanej stodoły. W jednej części urządzono salę zabaw z ping-pongiem i stołami do bilarda. Na honorowym miejscu wisiało oprawione zdjęcie Joe w towarzystwie senatora Goldwatera. Sam Joe leżał w łazience, oparty o wypełniony wymiotami sedes. Kończyny miał już zwiotczałe, ale resztę ciała trzymało jeszcze stężenie pośmiertne. Chee optymistycznie odniósł się do braku typowych opuchlizn, ale lekarz zwrócił uwagę na czarne plamy na twarzy zmarłego. Krwotoki wewnętrzne, jeszcze jeden objaw dżumy. - Młody człowiek, ten poraniony, umarł najpierw. Zapewne inni zostali zarażeni przez pchły - powiedział lekarz, gdy wkładali ciało Joe do worka. - Jeżeli nie mieli żadnych gości, to może skończy się na strachu. - Oczywiście, że skończy się na strachu - zgodził się Chee. - Już to widzę - powiedział Youngman. Przyglądał się mapom wiszącym na ścianie. Większość pochodziła z mormońskiej kolekcji Joe: biblijny Izrael, żydowska diaspora i wędrówki Brighama Younga. Na innej ścianie wisiała duża topograficzna mapa rezerwatu. W środku Malowana Pustynia, Czarna Mesa na górze, na północnym zachodzie Dinnebito Wash, a na wschodzie Antylopia Mesa. - Tutaj mamy trzech sztywnych. - Zaznaczył kredą Dinnebito Wash. - Tutaj siedmiu. - Zakreślił Shongopovi na Czarnej Mesie. - Tutaj jednego. - Zaznaczył miejsce na pustyni, na wschód od Gilboa, gdzie znaleziono chłopca. - No i jeszcze jeden, o którym nic nie wiecie - dodał kreskę za Abnera na południowy-wschód od Gilboa - bo umarł z upływu krwi, zanim zdążył zapaść na tę chorobę. Youngman połączył znaczki, rysując niedokładnie równoboczny trójkąt, o bokach długości trzydziestu pięciu mil. - Innymi słowy, na terenie pięciuset mil kwadratowych coś, czego nie jesteś w stanie zidentyfikować, zabiło lub śmiertelnie zaraziło dwanaście osób, a ty nadal bawisz się w swoje szarady. Czy już porozumiałeś się z Phoenix? Z Waszyngtonem? - Nie - niechętnie przyznał lekarz. - Nie ma powodów do niepokoju - wtrącił Chee. - No to zdejmij ten swój skafander kosmiczny, już! - Nie bądź dzieckiem. Uważam, że nie należy wywoływać paniki. Parę osób umarło i tyle. - To jest epidemia. Sam początek, ale nie ma co się oszukiwać. To nie jest po prostu „pewien problem", doktorze. I nie chodzi tu tylko o tych kilku zmarłych, bo niedługo pojawią się następni. Spójrzcie, do cholery, na mapę. Mówi mi pan, że nie stwierdzono choroby wśród zwierząt, ale sam pan nie wie, jakie zwierzę jest nosicielem dżumy. Mamy sygnały z ponad połowy rezerwatu. A po nas przyjdzie kolej i na was. Czy macie ochotę objąć kwarantanną całe plemię Hopi? A potem wszystkich Nawahów? Arizonę i Nowy Meksyk? - Tylko byś chciał rozpętać panikę! - Tak, właśnie o to mi chodzi, chyba że uda nam się teraz dogadać. - Aha, chcesz, żebyśmy cię zawieźli do Albuquerque i odpalili trochę szmalu? - Nie. Zakładacie, że zaraziła się tylko ta rodzina - przypuszczam, że macie rację. Ale tutaj miała się pojawić spora grupa ludzi. Biali turyści, którzy mieli tu mieszkać i łowić pstrągi w strumieniu. Jednak nie dojechali, bo w przeciwnym wypadku jedna z uczestniczek, pielęgniarka, zaopiekowałaby się chorymi. - Nie byłaby w stanie im pomóc - powiedział lekarz. - Zostawiłaby im przynajmniej nieco więcej aspiryny. Tak czy inaczej, tutaj jej nie ma, nie dała znaku życia i wobec tego musi teraz być - pokazał na środek trójkąta - tutaj. Jest ich siedmioro i chcę, żeby oba wasze helikoptery zaczęły ich od rana szukać. W zamian zachowani milczenie. - Masz fioła. Sami mieliśmy wczoraj u siebie dwa wypadki dżumy w Moenkopi... - Tak? Jakoś o tym nie wspomnieliście. Wobec tego mamy już czternaście wypadków dżumy na przestrzeni jakichś sześciuset mil kwadratowych. I wy chcecie utrzymać to w tajemnicy? - Helikoptery są potrzebne w razie nagłych wypadków. Nie możemy ich wysyłać tam, gdzie ci się podoba. - To są moje warunki. Jeżeli nie, to poinformuję o wszystkim urzędy zdrowia w całym stanie. Między nami, dlaczego tak wam zależy na tajemnicy? - Begay. - Chee cofnął się, a policjant zbliżył się do Youngmana. - Begay - powiedział Youngman. - Zbliż się choć trochę, a zerwę ci z głowy ten śliczny kask. Czy chciałbyś zaryzykować dżumę dla przewodniczącego Chee? - Gdy Begay się zawahał, Youngman sięgnął do kieszeni po rewolwer. -Joe zawsze trzymał rewolwer z tyłu, za suszarką. Bardzo dbał o bezpieczeństwo. - Dobra. - Chee wzruszył ramionami. - Mamy patową sytuację. - Nie, wychodzi na to, że dacie mi te dwa helikoptery. - Pójdźmy na kompromis: jeden helikopter, chyba że gdzieś dojdzie do wypadku. - Dwa, aż ich znajdziemy. Chee, wiem, kiedy mam mocne karty, a coś mi mówi, że teraz nie możesz mnie przebić. Co chcesz ukryć? Możesz powiedzieć, jesteśmy przecież po tej samej stronie? - Dobra. - Chee podniósł rękę w górę. - Żebyś się tylko zamknął. Nie puścisz pary z ust na temat tego, co widziałeś. - Dwa helikoptery z rana nad Gilboa. Tylko z pilotami i lekarzami. - Przepraszam - przerwał lekarz. - Zostało nam tlenu na dziesięć minut, a wspominaliście, że rodzina składa się z czterech osób. Jak dotąd znaleźliśmy trzy. - Sprawdzimy na dole, w garażu - powiedział Youngman. - Idźcie przodem. Garaż był pusty, ale oświetlony. Tylna ściana służyła za strzelnicę, a ze sznurka na bieliznę zwisała tarcza strzelnicza. Na bocznych ścianach wisiały łańcuchy na opony, paski klinowe i ułożone w rzędzie klucze. Wypucowany pick-up Joe stał na samym środku, a koło niego - motocykl BMW. - Brakuje harleya Bena - zauważył Youngman. - Pewnie odjechał, zanim inni zachorowali. - Nie, ktoś musiał pojechać po pomoc, kiedy nawaliły telefony. - Ale tylko ty wiedziałeś, że mogą tu być chorzy. - Nie dojechał. - Youngman zamyślił się. Stał w pewnej odległości od pozostałych, z dłonią na rewolwerze. - Ben pracował kiedyś w telefonach. Pojechał naprawić linię. Nawet nie wspomniał, że telefon nadal był nieczynny. Kończyło się im powietrze. Jeszcze raz obszedłszy dom, położyli w helikopterze ciało Joe, obok żony i syna. - Zapomnieliśmy wyłączyć światła. - Begay spojrzał w kierunku domu. - Dziwne. Powinniśmy byli wyłączyć światło. Begay miał rację. W każdym pomieszczeniu paliły się światła. Cały dom świecił się z dala. Pies przyszedł za nimi i usiadł smętnie koło płóz helikoptera. - Wszystko w porządku, prawda, doktorze? -zapytał Chee. Pytanie było rozkazem. Youngman, ściskając w ręce rewolwer, patrzył w zdziwieniu na zdenerwowanie Chee. - Czternaście zgonów to nie jest „wszystko w porządku" - łagodnie wtrącił lekarz. - Damy sobie radę. Przez okienko w hełmie Youngman widział, jak oczy lekarza przenoszą się z psa na Chee, a potem na niego. - Lepiej wsadźmy tego psa do worka - powiedział. - Worki są hermetyczne - zaprotestował Begay. - Udusi się. - O to chodzi. Psy miewają pchły. Przelatując nad drogą za wzgórzem, znaleźli Bena Momoa. Jego harley davidson 750 stał oparty o słup telefoniczny. Ben zwisał ze słupa zawieszony za pas. W świetle reflektora, z rozszarpanym ubraniem przesączonym krwią, przypominał ofiarę jakiegoś strasznego kultu. Sam Chee spuścił się na siodełku, żeby podciągnąć Bena. - Może kiedyś będę w stanie wyświadczyć ci tę samą przysługę, Duran! - zawołał do góry. Pierwsze usłyszały je ćmy, wyczuwając z daleka nadciągającą sieć szeptów. Część owadów opadła na ziemię, a inne zaczęły rozpaczliwie uciekać. Ale nietoperze ominęły je bokiem, szukając innych ofiar. Ucho wewnętrzne nietoperzy zawierało, tak naprawdę, dwa odrębne organy czucia: jeden do orientacji podczas lotu, a drugi - słuchu. Ten do słuchu, spiralna muszla, przy zachowaniu odpowiednich proporcji, był tysiąc razy większy od ludzkiej i pełny „aktywnych włosków". Włoski reagowały na najlżejszy dźwięk i informowały, czy chodzi o owada, przeszkodę czy też innego nietoperza. A kiedy echo odbiło się od czegoś dużego, ciepłego i żywego - od Pożywienia - to krzyki i echa wzmagały się jak strzelanina z karabinu maszynowego. Do echa włączyło się beczenie kozy. Pod drzewem tamaryszku uwiązano cztery kozy, z których trzy spały. Czwarta nerwowo poruszyła kopytami, wyławiając w powietrzu dziwne dźwięki. Potem znów się uspokoiła i zaczęła skubać korę z drzewa. Wokół drzewa było nawet trochę trawy. Tam, gdzie rosły drzewa tamaryszku, musiała być i woda. Wtem koza cofnęła się, widząc, że coś skacze w jej kierunku. Wiedziona ciekawością, wystawiła nos, a wtedy ta dziwna rzecz uniosła się w powietrze. Setki nietoperzy siedziały już na ziemi. Zwinąwszy błony lotne, wspierając się na tylnych łapach, biegły lub skakały wokół drzewa. W dojściu do Pożywienia obowiązywała pewna hierarchia i gust. Lepsze jest Pożywienie młode od starego, lepsza ciężarna, pełna krwi samica od samca, jeszcze lepsze młode, z tym wspaniałym zapachem, który zmieniał głód w szaleństwo. Pierwsze ruszyły wielkie samice. Pożywienie jeszcze raz wystawiło nos, patrząc skośnymi oczami. Najbliższy nietoperz przyjrzał się ciemnej łacie na grzbiecie kozy i skoczył na upatrzone miejsce. Zęby usunęły włosy i skórę, a długi, czerwony język nietoperza złożył się w trąbkę i wyszedł naprzeciw strudze słodkiej, ciepłej krwi, płynącej dwoma wyżłobionymi kanalikami. Na drugiej łopatce usiadł lekko kolejny nietoperz. Uwiązane na powrozie Pożywienie biegało w tę i z powrotem. Reszta Pożywienia spała dalej, pokryta ruchomym dywanem. Ziemia i powietrze zdawały się owijać i otulać kozy. Pierwszy z nietoperzy już oddawał ciemny i gęsty mocz, a reszta rzuciła się jeść. Zajęte jedzeniem nie zwracały uwagi na drzewo ani na zwisające zeń żarówki, które oblewały wszystko ultrafioletowym światłem, ani na stojącego dziesięć metrów dalej land-rovera. Paine uchylił okienko tylko na tyle, aby móc wystawić wiatrówkę. Na górze zamontował czuły na ultrafiolet teleskop snajperski. Najpierw naprowadził celownik na pierwszego nietoperza, potem na drugiego, wybierając spokojnie najlepsze okazy. Sądząc po ich ruchach, nietoperze nie były dotknięte dżumą, ale na to pytanie odpowiedzieć mógł tylko skalpel i mikroskop. Nietoperze mogły jeść przez parę godzin, a on mógł sobie postrzelać bez pośpiechu. Rozdział szósty Youngman we śnie widział jaskrawe światła domu Momoa. Obudził się w ciemnościach, przypomniawszy sobie o rudzielcu, który chciał pokroić Abnera... który pytał Franka o nietoperze. Paine pracował dla Chee. A więc Chee od początku o wszystkim wiedział. O świcie Youngman zamaskował swojego jeepa krzakami na wzgórzu, z kilometr za Gilboa. Położył się na brzuchu pod drzewem jadło-szynu i przyłożył do oczu lornetkę. Helikoptery wyleciały wprost od strony słońca, tak że Youngmanowi popłynęły z oczu łzy. Wylądowali razem na ulicy, przed biurem. Z każdej maszyny wynurzyli się ludzie ubrani na biało, z torbami lekarskimi. W chwilę później opuścili dom, trzymając w rękach broń. Z helikopterów podeszło do nich czterech umundurowanych policjantów Nawahów; Youngman poznał Begaya. Pobiegli do sklepu, gdzie spędzili z pięć minut. Potem wrócili do maszyn i wzbili się w powietrze. Helikoptery zaczęły krążyć nisko nad Gilboa, starając się znaleźć ślady opon. Bezskutecznie, gdyż Youngman starannie je zamaskował. Po pewnym czasie dali sobie spokój i skierowali się na północ, w kierunku mesy, mając nadzieję, że tam się właśnie udał. Youngman wrócił do domu. Czuł się głupio. Powinien był wymusić na Chee publiczną obietnicę lub zażądać spotkania na rynku puebło albo też poinformować o wszystkim Cecila. Zamiast tego, sam się odizolował na środku pustyni. Od razu spróbował wywołać Cecila przez radio, ale Nawahowie wyjęli z niego połowę lamp. Wobec tego wrzucił koc i strzelbę do jeepa i pojechał do sklepiku. Selwyn, w szlafroku, stał za ladą. Podniósł w górę dłoń i z dumą pokazał zabitą muchę. - Selwyn, gdzie trzymasz radio? - Zepsute. Pokazałem je Nawahom, starali się je zreperować, ale nic nie wskórali. Zepsuło się na dobre. Minąłeś się z nimi. Szukali cię. - Daj mi trochę naboi do strzelby i do rewolweru. - Youngman nadal miał colta Joe. - Sześć puszek piwa i tabletki solne. Selwyn strącił martwą muchę i zaczął wykładać zakupy na ladę. - Radio działa. Słyszałem o pożarze w domu Momoa. - Jakim znowu pożarze? - Spaliła się cała rodzina. - Selwyn starł kurz z puszek piwa. - Wczoraj w nocy. Nie słyszałeś? No cóż, pewnie byś się i tak nie przejął. Nie znosiłeś tego sukinsyna tak samo jak ja. Youngman przetarł szybkę gabloty i zmrużył oczy. - Widzę, że masz radia tranzystorowe. Wezmę jedno i parę baterii. Dolicz do mojego rachunku. - Jasne, jakżeby nie? Wiesz, Youngman, mam nadzieję, że już niebawem wynajdą gotówkę. Youngman wziął zakupy i poszedł na ganek. - Wstałem o piątej rano. - Selwyn pojawił się obok niego. - Bezsenność to jedna z pierwszych oznak nadciągającej starości. Czy masz jakieś kłopoty? Zastępca szeryfa przypatrywał się niebu, na wpół oczekując powracających helikopterów. Wysychały ostatnie cienie poranka. - Masz kłopoty? - Tak, ale nie więcej niż inni. No nic, trzymaj się, stary. - Youngman wsadził zakupy, nie licząc radia, do śpiwora i wsunął się za kierownicę. - Zawsze chciałem ci powiedzieć, że twoje córki są w porządku. Zamknij dziś szczelnie okna w ich pokojach. - Co? Ale jeep Indianina już nabierał szybkości, kierując się na zachód. Anne słuchała radia z furgonetki zza rozbitej przedniej szyby. Na godzinę przed świtem pogrzebała Franklina, co pochłonęło całodzienny zapas energii. Resztę sił straciła przemywając się benzyną od-pompowaną z baku samochodu. Powinni już teraz jej szukać. Youngman na pewno nadciąga. Dalsze rojenia przerwało radio. ...jak już wszyscy wiecie, wczorajszy Taniec Deszczu w Shongopovi zakłóciła tragiczna śmierć starszyzny w puebło. Najpierw obawiano się, że padli oni ofiarą świnki, która jest szczególnie groźna dla osób w podeszłym wieku. Przeprowadzone sekcje zwłok wykazały jednak, że umarli w wyniku zatrucia pokarmowego, spowodowanego spożyciem nieświeżego jedzenia znalezionego w grocie. Dalsze tragiczne doniesienia dochodzą z Dinnebito Wash, gdzie powszechnie lubiana rodzina Joe Momoa padła ofiarą pożaru na ranczu. Ogień wybuchł w piwnicy i - według rzecznika straży pożarnej z Tuba City- błyskawicznie rozprzestrzenił się na resztę domu za pośrednictwem systemu wentylacyjnego. Zginęły cztery osoby. A teraz informacja ze składu przemysłowego Hubbell, gdzie możecie zawsze kupić... Znad piasku unosiły się fale żaru. Kolana Anne były pokryte ranami po czołganiu się za jaszczurkami. Ostrożnie pomacała się pod pachami i w pachwinach, szukając opuchnięć. Na razie nic. Dość zabawne, pomyślała sobie. Od dawna wiedziała o wypadkach dżumy w rezerwacie, ale nigdy nie widziała żadnego na własne oczy. Potem, zaledwie na tydzień przed opuszczeniem rezerwatu, ktoś umiera na dżumę tuż pod jej nosem, a ona nawet nie jest w stanie rozpoznać objawów. Gorączka, opuchlizny, obrzęki. Leżąc bez ruchu, raz jeszcze odniosła wrażenie, jakby miała zniknąć, roztopić się w pustyni. Jakaś część jej jestestwa odniosła się do tej wizji bez niechęci. To „stopienie się w jedność" należało do „słusznej drogi Hopi", a ona odczuła je dopiero będąc na progu śmierci. Być może na tym właśnie polegał sekret religijności Hopi: przecież im wszystkim groziło wymarcie. Ale inna jej część nadal liczyła na ocalenie. Deszcz przychodził zazwyczaj w dwa lub trzy dni po Tańcu Węży. Oczywiście, była to odpowiednia pora roku. Z odpowiednią ilością wody i z chmurami nad głową byłaby, być może, w stanie przejść przez pustynię. Z drugiej strony, bardziej sensowne byłoby złapać tyle wody, ile można i dalej siedzieć w samochodzie, gdyż to właśnie jego szukałby Youngman. Przecież nadszedłby od Dinnebito Wash, skoro miał się tam spotkać z Momoa. Tylko że Momoa był martwy. Posypał się piasek. Nad dwoma świeżymi grobami pojawiło się widmo. Wiedziała, że przed południem cała pustynia przypominać będzie ocean, ocean, którym była miliony lat temu. Momoa nie żyje, powtórzyła raz jeszcze. Spalił się. Gdyby ona, Franklin i cała reszta dotarli na ranczo, to również by spłonęli. Radio ciągnęło dalej, czerpiąc resztki prądu z akumulatora. ...to był najnowszy przebój Johnny'ego Casha. Johnny przyjedzie na Ogólnoindiański Pow-wow do Flagstaff, a więc i was nie powinno tam zabraknąć. Czas spotkać się ze starymi przyjaciółmi i czas poznać nowych. Hej! Czy wiecie, że możecie kupić świetne, bieżnikowane opony za pół ceny... Jaszczurka przekręciła głowę, żeby lepiej przyjrzeć się Anne, ale ona nie miała nawet dość sił, żeby sięgnąć po wędkę. Jeżeli Momoa nie żyje, to skąd Youngman miałby się dowiedzieć, że nigdy nie dotarła na miejsce? Próbowała się skoncentrować, ale myśl błąkała się swoim własnym tropem. Odpowiedzi uciekały jej gdzieś w dal. ...A teraz komunikat urzędu zdrowia. Nadal nie udało się określić źródła skażonego pożywienia. Być może będzie więcej przypadków. To jest poważna sprawa. Musicie uważać na bóle żołądka, zawroty głowy, gorączkę, jakiekolwiek podejrzane obrzęki lub plamy, wymioty i biegunkę. Jeżeli znacie kogoś, kto ma takie objawy, natychmiast powiadomcie szpitale w Ship Rock, Window Rock lub tutaj, w Tuba City. Hej, nie chcielibyście czasem kupić sobie radia krótkofalowego... Ani słowa o zagubionych obozowiczach. Ani słowa o deszczu. Zdała sobie sprawę, jak bardzo chce, żeby ktoś ją uratował. Nie tylko ze względu na siebie, ale po to, żeby ostrzec przed dżumą. Przed nietoperzami. Nietoperze nie roznosiły pcheł gryzoni, więc nie miały związku z dżumą, ale... wysiłek myślenia męczył ją. O tyle prościej i łatwiej było przyglądać się fatamorganom, pozwolić myślom krążyć bez celu. Halucynacje były objawem odwodnienia; brak wody zaburzał chemiczną równowagę organizmu, ale poddanie się im było tak proste. Z przyjemnością myślała o tym, jak to Youngman idzie w jej kierunku poprzez piaszczystą równinę. Potem pomyślała o mniej przyjemnych rzeczach. Kiedyś Youngman opowiedział jej historię o młodym człowieku, który wybrał się do Kanionu Maski i nocą natknął się na duże, ładne pueblo zbudowane pod ziemią. Z kominów wznosił się dym, dzieci biegały po drabinach, a na dachach gotowano nad ogniskami jedzenie. Młodego człowieka nie tylko miło powitano w tym dziwnym pueblo, ale umyto, nakarmiono i zaprowadzono do wielkiej sali, w której właśnie zaczynały się uroczystości. Jeszcze nigdy nie widział takiej radości i tańców, pięknych dziewcząt, które biegały wokół śpiewając i żartując. Pokazywały na siebie nawzajem i wołały: „Hapa! Hapa! Is! Is!", „Martwi! Martwi! To! To!". Bawiono się pysznie przez większą część nocy, a kiedy się zmęczył, to dwie najpiękniejsze dziewczyny zaprowadziły go do łóżka. Najpierw go rozebrały, a potem same zdjęły ubrania. Całował je w usta i piersi, rozłożył im nogi i kochał się z każdą po kolei. Potem usnął, a dziewczyny leżały na nim. Budząc się, osłonił oczy, gdyż światło słońca było o wiele bardziej jaskrawe, niż się spodziewał. Nad głową nie było żadnego sufitu. Ten pokój, który w nocy wydał mu się taki ładny, teraz zasypany był piaskiem. Ściany były na wpół zburzone, a ocalałe szczątki krokwi waliły się na ziemię. Usiadł i na posadzkę posypały się kości. Cały pokój był wypełniony szkieletami, z których dwa trzymały go w uścisku. Pełen przerażenia i obrzydzenia, wyrwał się z ich objęć i uciekł... Youngman nie przyjdzie, powtarzała sobie. Nikt nie przyjdzie na czas. Może wtedy, kiedy trzeba będzie podejść do niej nie z miłością, tylko z łopatą. Kiwała się w przód i w tył, nie słysząc zanikającego głosu dobiegającego z głośnika: ...jeszcze jeden komunikat. Do władz sanitarnych dostarczono królika, u którego wykryto zwierzęcą odmianę dżumy. Władze poszukują Youngmana Durana, szeryfa Hopi, który dostarczył królika i który teraz musi poddać się serii zastrzyków. Chodzi tu o chorobę zakaźną i ostrzega się wszystkich, żeby nie zbliżali się do szeryfa, lecz jedynie poinformowali władze o jego miejscu pobytu... Zamiast trzymać się ubitej drogi, Youngman spuścił trochę powietrza z opon i pojechał przez wydmy, mając nadzieję, że odnajdzie zaginioną furgonetkę, jakieś znaki dymne albo blask lusterka. Albo sępy. Od czasu do czasu włączał radio tranzystorowe, żeby wiedzieć, co robi Chee. Chciał też usłyszeć, czy przypadkiem obozowi-cze się nie odnaleźli. Jeep jęczał na niskim biegu, jadąc pod górę i mieląc pod kołami nieliczne krzewy. Youngman nie miał żalu do Chee za kłamstwa i zdradę. Byłoby to równie bezcelowe, jak gdyby pustynia gniewała się na słońce. Przetrwanie nie miało związku z moralnością. Wąż nie zastanawiał się nad winą, gdy pożerał wiewiórkę. Jadłeś bądź ginąłeś. 135 tysięcy Nawahów radziło sobie dobrze. 6 tysięcy Hopi - raczej nie. Mogli składać winę na Nawahów, na pahanów lub na czarowników. Ale zabijała ich pustynia, ich dom. Pustynia, która traciła resztki wody, odkąd Nawahowie i biali ukradli rzeki, ukradli wodę równie szybko jak ukąszenie węża. Przetrwanie miało swoją własną moralność. Oceniając to w ten sposób, Chee był bohaterem, a Youngman zapewne tchórzem. Tak go nazywali w wojsku. Wielki tchórz. Jeep nie mógł jechać więcej niż osiemdziesiątką. Youngman dociskał gaz do dechy, skupiając się na prowadzeniu. Ucieczka od rzeczywistości - tak to nazywają, pomyślał. Unikanie odpowiedzialności za wspólny los. Dlatego właśnie wrócił na pustynię; żeby uciec od świata, do którego nie pasował. To pewnie dlatego uciekał przed kwarantanną, przyznał się sam sobie. Nie ze strachu, lecz z lęku przed zamknięciem. Każde zamknięcie, po tylu latach w więzieniu, mogło przyprawić go o paroksyzm lęku. Nawet fakt, że odgadł już tajemnicę, nie był w stanie skłonić go do przejścia kwarantanny. Tajemnicę ugryzień, krwi, braku śladów, świateł w domu Momoa, śmierci Abnera. Odgadł tajemnicę, lecz i tak nikt by mu nie uwierzył. Trudny do zniesienia koszmar. Słońce w południe pulsowało, żółte i ogromne. Nie tylko cienie, ale nawet same przedmioty zdawały się kurczyć. O tej porze nawet jaszczury kryły się pod kamieniami. Youngman przejeżdżał przez małą kotlinę, kiedy usłyszał trzask w silniku. Pojechał na luzie jeszcze ze sto metrów. Pokrywa silnika była tak gorąca, że otworzył ją kopnięciem. Blok silnika był rozgrzany prawie do czerwoności, a wczołgawszy się pod spód, dostrzegł, że przez mały otwór w chłodnicy wyciekła cała woda. Przekręcił się na bok i zamknął oczy. Gilboa leżało pięćdziesiąt kilometrów na wschód, a mesa siedemdziesiąt kilometrów na zachód. Od najbliższej drogi dzieliło go prawie siedemdziesiąt kilometrów. - Cholera! Sam się załatwił. Dotoczył się donikąd, a jedyna droga wiodła po własnych śladach. Pytanie tylko, czy warto? Hayden Paine stał na dachu swego land-rovera. Lornetka zwielokrotniała drgania gorących fal powietrza. Kaktusy zdawały się tańczyć, krzewy zmieniały się w pływające wyspy, a oddalony o trzydzieści kilometrów kanion przypominał stateczny okręt, unoszący się ponad swoim własnym odbiciem. Od czasu do czasu zdawało mu się, że kątem oka wychwytuje prawdziwy ruch. Kierował wówczas lornetkę w tę stronę i ruch zanikał, jak miraż. Poza tym, całą uwagę skupił na kanionie. Nie tyle przyjechał tutaj, ile został przyciągnięty. Każdej nocy śledził wędrówkę nietoperzy na oscyloskopie. O świcie posuwał się kolejne piętnaście kilometrów i znów śledził ich dalszą drogę do domu. Patrząc na czarne i ceglanoczerwone wzniesienia kanionu, czuł, jak rośnie w nim podniecenie. Zszedł na dół, gdzie stał stół i pudełko izolacyjne, które ustawił na ziemi. Zastawiona poprzedniej nocy pułapka udała się. Wprawdzie cztery kozy, kupione od pewnego Nawaha z Tuba City, nie żyły, straciwszy za dużo krwi, ale za to Paine zdołał zabić cztery nietoperze. Skrzynka izolacyjna była prosta, bez filtrów powietrza i nadawała się jedynie na sekcje. Dwie gumowe rękawice połączone z marszczonymi kołnierzami przechodziły przez plastikową pokrywę i sięgały po strzykawki i skalpele. Skrzydła martwego nietoperza przyszpilone były dwiema igłami. Pchły odbijały się od ścianek, gdyż martwy nosiciel, to żaden nosiciel. Pogrążonego w pracy Paine'a chronił wielobarwny parasol. Przez godzinę sumiennie badał nietoperza, goląc futerko w poszukiwaniu obrzęków i pobierając próbki krwi do analizy. Dżuma wybuchała wśród ludzi zazwyczaj wtedy, kiedy wyginęła cała populacja gryzoni-nosicieli. Pchły szukały sobie nowego domu. Jednak nietoperze nie tylko wcale nie umierały, ale wręcz sprawiały wrażenie silnych i zdrowych. Pomimo uwięzionych pcheł i innych nietoperzych pasożytów, okaz w pudełku nie zdradzał żadnych symptomów choroby. Czy to możliwe, żeby zwierzę było nosicielem bakcyli dżumy i samo pozostawało zdrowe? Czy to możliwe, że wampiry, pijąc krew pochodzącą od różnych ludzi, pobrały zarazem przeciwciała dżumy i dokonały na sobie „naturalnego szczepienia"? Ale przecież nietoperze, które w Wenezueli roznosiły śmiertelną derriengue, same pozostawały w doskonałym zdrowiu. Paine znów zwrócił uwagę na pustynny kanion. Dotychczas zawsze tropił wampiry w klimacie tropikalnym, wśród bujnej roślinności. Pozbierał mapy i zaniósł je do samochodu, gdzie przez podeszwy czuł żar rozgrzanego metalu. Temperatura wynosiła 43 stopnie w cieniu. Nietoperze potrafiły przetrwać w jaskiniach, gdzie temperatura wynosiła 30 stopni, ale musiało tam być dość wilgoci, żeby nawilżać ich błony. Mapa topologiczna Instytutu Geologii zdradzała jedynie istnienie labiryntu pustych kanionów, które - według mapy dostarczonej przez Chee - nazywano Kanionem Maski. Obrócił się wkoło, obserwując przez lornetkę Malowaną Pustynię. Fale ciepła zaległy niżej przy piasku, jakby cała pustynia miała lada chwila wybuchnąć ogniem. Kaktusy skręciły się w korkociągi. Na północnym wschodzie Czarna Mesa przypominała kreskę narysowaną na niebie, ponad horyzontem. A dalej na wschód coś biegło. To był ten sam obiekt, który zauważył Paine, zanim zabrał się za nietoperza. Poruszył pokrętło ostrości. Obiekt czasem rozpływał się w powietrzu, potem z nagła nabierał kształtów, a potem znów prawie znikał. Z całą pewnością to coś się zbliżało i zbliżało się na dwóch nogach. Paine znał się na prawach pustym. Człowiek mógł biec w pustynnym upale przez godzinę; potem padał. Na wyżynie Arizony wytrwałby najwyżej czterdzieści minut. Wobec tego Paine nie mógł widzieć człowieka, widział jedynie miraż. W tej samej chwili postać rozmyła się i zniknęła. Paine patrzył jeszcze przez pięć minut. Człowiek zniknął. Upał w roverze był nie do zniesienia. Paine połknął dwie tabletki soli i popił litrem wody. Spojrzał na znajdujące się w plastikowej teczce mapy zatytułowane: System Obserwacji Zasobów Wodnych Ziemi - Landsat II, III. Same mapy stanowiły zbiór nieczytelnych plam, na które należało dopiero nałożyć drugą kalkę z podziałką i punktami orientacyjnymi. Były to jedne z najdroższych map, jakie kiedykolwiek sporządzono. Firmy naftowe zapłaciły za nie więcej, niż Chee płacił Paine'owi. Inwestycje rzędu milionów dolarów zależały teraz od Paine'a, a warto dodać, że on był gotów całą pracę i tak wykonać za darmo. Paine odłożył mapę i skierował lornetkę na wschód. Biegacz znajdował się w odległości półtora kilometra. Biegł długimi, lekkimi krokami, dźwigając na plecach jakieś zawiniątko, a twarz osłaniał mu kapelusz z szerokim rondem. Śniady, szczupły mężczyzna. Zawiniątko kryło koc owinięty wokół strzelby. Nadbiegał, rytmicznie odbijając się od wciąż pulsującej ziemi. Paine uzmysłowił sobie, że biegacz postępuje śladem opon samochodu. Potem rozpoznał twarz. Indianin zwolnił dopiero na ostatnich dwudziestu metrach, patrząc na Paine'a, jakby przypominając, że nadal są wrogami. Potem upadł w cieniu rovera. Paine czekał zbyt długo. Gdyby zobaczył zbliżający się przez pustynię samochód, odjechałby. Ale nie był w stanie uwierzyć w biegnącego człowieka. A był to ostatni człowiek, którego Paine miał ochotę spotkać. Indianin zamknął oczy i z rozkoszą wciągnął przez nos stosunkowo chłodne powietrze w cieniu. Podeszwy butów miał poprzecinane przez kolce i zabrudzone krwią. Paine zdenerwował się. Ten cholerny Indianin już raz tak go potraktował. Na koniec Indianin usiadł, aby zdjąć buty. - Czego chcesz? - Paine był szorstki. - Śledzisz mnie? - Masz zimne piwo? - zapytał Youngman. Pierwszym piwem obmył sobie stopy, a dwie kolejne puszki wypił. Nawet licząc sześć puszek wypitych w biegu, to nadal musiał uzupełnić dwa i pół litra płynu. - Paine, wyglądasz jak ktoś, kto zobaczył ducha. - Tak. Przecież ja cię już widziałem dwie godziny temu. - I nie wyjechałeś mi naprzeciw? - Myślałem, że jesteś złudą. - Tak mi się też wydawało. No, nie przejmuj się. Ja się cieszę, że cię widzę. Youngman śmiał się z niego. To jedynie wzmocniło przekonanie Paine'a, że nie doceniał zastępcy szeryfa. Chee popełnił najwyraźniej ten sam błąd, gdyż Duran miał już od rana siedzieć. Sam pomysł, żeby ktoś uciekał pieszo przez Malowaną Pustynię, zadziwił Paine'a. - Jak długo mógłbyś jeszcze biec? - Może jeszcze z pięć kroków. Jak daleko jest do tego stolika? - Przeprowadzałem taki mały eksperyment przyrodniczy... Youngman wstał i podszedł do ocienionego stołu. Paine z niepokojem szedł za nim. Chee zapewnił go, że Duran niczego się nie domyśla, ale ten sam Chee twierdził, że Duran to typowy pijaczek z rezerwatu. Nietoperz leżał rozpięty na dnie skrzynki. Skrzydła wyschły jak ściemniały pergamin, a wokół widać było organy wewnętrzne usunięte z jamy brzusznej. Sam żołądek wyglądał jak glista. - Czy mogę? - zapytał Youngman. Paine wzruszył ramionami. Youngman wsadził ręce w rękawiczki i ujął skalpel. Odsunął wargi nietoperza, odsłaniając dwa szerokie siekacze, które wypełniały połowę górnej szczęki. Dalej widać było ciężkie, ostre jak sztylety kły. Dolne siekacze i zęby trzonowe były prawie niewidoczne. Youngman zgiął ciało nietoperza za pomocą skalpela i przesunął je szybko po wystających siekaczach. Rozcięły brzuch na dwie części. - To te zęby. - Uśmiechnął się. - Nie byłem w stanie pojąć, że to właśnie te zęby... Inidianin wiedział. W jaki sposób? Paine nie miał pojęcia. Nie rozumiał również swoich własnych reakcji, bo był pewien, że zabiłby każdego, kto chciałby mu przeszkodzić. Teraz natomiast odczuł równie wielki gniew, jak i ulgę. Oscylował między dwoma uczuciami. - Dlaczego mnie śledzisz, Duran? - Powiem ci podczas jazdy. Anne stała na końcu trzymetrowej deski, z której widziała wszystkie baseny w Phoenix, tak że całe miasto pławiło się w kolorze turkusowym. Pamiętała opowiadanie Johna Cheevera, pod tytułem „Pływak", w którym pewien człowiek przepłynął przez jedno z hrabstw Connecticut przechodząc z basenu do basenu. - Skacz! - krzyknął do niej ojciec stojący przy ogrodowym barku. - No już, kochanie! Obok basenu nakryto stoły dla gości, a w ogrodzie grała orkiestra. Anne zauważyła, że matka zajęła się ogródkiem skalnym, w którym rosły kaktusy. W basenie pływały lilie wodne, podobnie jak na przyjęciu po maturze. - Musisz skoczyć, kochanie - zawołała matka. Rodzice, rzecz jasna, chcieli, żeby podjęła pracę w Muzeum Hearda, w centrum. Znajdowała się tam wspaniała kolekcja lalek Kachina. Anne zdecydowała się jednak wykorzystać swoje umiejętności medyczne w jednym z rezerwatów. Indianie byli fascynujący. Skoczyła, leciała z wyciągniętymi ramionami, aż weszła w jaskrawoniebieską wodę; widziała, jak przepływają nad nią liście lilii. Bez pośpiechu wyszła na powierzchnię i wspięła się na brzeg basenu. Zsunął jej się stanik, ale nikt na to nie zareagował, co wydało się jej dziwne. Odgarnęła mokre włosy i zobaczyła Youngmana, który siedział przy stoliku w towarzystwie jakiegoś wysokiego, rudego człowieka. Przygotowali dla niej drinka w wysokiej szklance, więc dołączyła do nich. - Kocham cię - powiedział Youngman. - Zabieram cię stąd, dokądkolwiek zechcesz. Pochlebiało jej to, ale przyjęcie dopiero się zaczęło. Drugi mężczyzna otulił ją mokrym ręcznikiem. - Nie macie suchego? - zapytała. - Potrzebny ci mokry. Bzdura, przecież lało się z niej, ale nie chciała robić awantury, a Youngman był taki zadowolony. Uśmiechał się tak rzadko, a teraz promieniał jak chłopiec. - Jeszcze trochę się napij, małymi łykami. Zaraz dojdziesz do siebie, a jak tylko będziesz w stanie się podnieść, to jedziemy stąd. Tylko my dwoje, ty i ja. Ale na razie musimy ci obniżyć temperaturę. - Jak się tu znalazłeś? - zapytała Anne. Zapraszanie Indian nie było w stylu jej ojca. - Dym z ogniska. Sama nas tu doprowadziłaś. Zachowałaś się wspaniale. Gwar głosów i pobrzękiwanie kieliszków mieszało się z dźwiękami orkiestry. Anne bała się, że ktoś zażyczy sobie „Guadalajarę", a ta piosenka zawsze źle na nią działała. - Wyłącz radio - polecił Youngman i drugi mężczyzna poszedł do skalnego ogródka, gdzie któryś z gości źle zaparkował samochód. Matka będzie wściekła. - On się nazywa Paine. - Nie widzę żadnych symptomów choroby. Nie licząc udaru i złamanych palców, to chyba jest w porządku. Żeby tylko udało się obniżyć gorączkę. Całe szczęście, że się bardziej nie spaliła, bo byłoby po niej - powiedział Paine. - Straciła też co najmniej sześć kilo. Bywało, że wyglądała lepiej. - Youngman próbował żartować. - Dziękuję. - Starała się zasłonić piersi. - Nie. - Youngman zabrał jej ręcznik i zastąpił go nowym, świeżo zmoczonym. - A oni? - Anne spojrzała z zakłopotaniem na gości. - Nie żyją. Pochowałaś ich. Znaleźliśmy obozowisko. Tylko ty ocalałaś. Dzięki Bogu, że zdołaliśmy znaleźć cię na czas. - Nie sądziłam, że uda się wam tu dotrzeć. - Anne wiedziała, jak delikatnym tematem były dla Youngmana kontakty z białymi. - Powinienem był pojawić się wcześniej. Anne zmartwiła się, bo Youngman sprawiał wrażenie bardzo zatroskanego. Twarz miał zakurzoną i ściągniętą, oczy przekrwione. - Nic ci nie jest? - zapytała. - Jak dotąd, jeszcze mnie nic nie dopadło. To jeszcze jedna przyczyna, dla której powinniśmy szybko stąd znikać. Paine chciał jej zadać jakieś pytanie, ale zrobił się zgiełk towarzyszący wychodzeniu wszystkich gości, niektórzy zabierali krzesła i stoły. Poczuła się zagubiona i próbowała odszukać ojca. Nikt nawet się nie żegnał. A ona nie chciała zostać sama. - Czy słyszysz mnie, Anne? - zapytał Youngman. - Czy możesz nam odpowiedzieć? - Czy to były nietoperze? Jedna z wychodzących kobiet odwróciła się i zaczęła krzyczeć. Była to żona pastora; wrzeszczała tak strasznie, że Anne musiała zatkać sobie uszy rękami, ale krzyk nadal wypełniał jej głowę, pęczniał i wydobywał się z jej ust. Późnym popołudniem zrobiło się dziwnie chłodno i cicho. Bryza przeciskała się przez siatkowe ściany polowego namiotu Paine'a. Nazywał go „kokonem". Wystając z tyłu land- rovera, bardziej przypominał królową pszczół, pomyślała Anne. Leżała na materacu, popijając słabą herbatę; opierała głowę na skrzynce z preparatami. Paine odgrzewał sproszkowane jajka na maszynce gazowej Colemana. Youngman siedział obok niej. - Jutro będziesz w stanie się stąd podnieść. - Wziął ją za rękę. - I tak właśnie postąpimy. Odjedziemy daleko. Paine jutro podwiezie nas do drogi. - Zmieniłeś więc zdanie. - Tak, ale o mało z tego powodu nie zginęłaś... Jeżeli w dalszym ciągu chcesz, żebym z tobą poszedł... Na tle wynędzniałej twarzy oczy Anne wydawały się jeszcze większe niż zwykle. Tonąc w jednej z koszul Paine'a, wyglądała jak dziecko. Youngmanowi wydawało się, że jeden uścisk mógłby ją złamać. - Jesteś pewien? - Moje dni w rezerwacie dobiegły końca i pójdę przyłączyć się do żywych. W końcu doszedłem do tego wniosku. Ty jesteś moim biletem stąd, bo kocham cię tak bardzo, że chcę być wszędzie tam, gdzie i ty. Popatrz, co się stało, kiedy tylko spuściłem cię z oczu. - Wiedziałam, że mnie znajdziesz, Youngman, naprawdę wiedziałam. - Wzięła go za rękę. - Odpoczywaj - powiedział. - Jutro wyruszymy stąd razem i zaczniemy od nowa. Paine przyłączył się do nich. Przyniósł jajecznicę. Niby nie miał ochoty na żadne towarzystwo, z drugiej jednak strony obecność szeryfa i dziewczyny uzmysłowiła mu własną samotność. Ciągnęło go do nich tak, jak zziębniętego człowieka ciągnie do ognia, gdy zda sobie sprawę, że widzi blask, a nie czuje ciepła. - Jak się domyśliłeś? - podał Youngmanowi talerz. - To nie było trudne. To było po prostu niemożliwe. Atakowało nocne zwierzę, które nie pozostawiało śladów, zwierzę, które umiało wlecieć na szczyt słupa telefonicznego i miało zęby. Ale tego rodzaju zwierzę nie zabija ludzi, nie takimi zębami. Nigdy nie widziałem takich zębów. A potem przyszła mi na myśl cała rodzina umierająca w rzęsiście oświetlonym domu i przypomniałem sobie pewnego pana Paine, który wypytywał policjanta w Five House Butte o nietoperze. Od tamtej pory wiedziałem, ale nie mogłem niczego dowieść. Sam pokazałeś mi dowód. - Wiele ci zawdzięczamy. - Anne uśmiechnęła się do Paine'a. - Wcale nie - przerwał Youngman. - On jest zamieszany w jeden ze szwindli Chee. Czy myślisz, że robi to dla biednych Indian? Żeby oczyścić rezerwat? Nie, żeby przygotować grunt pod następną kopalnię lub zwiększyć najazd turystów - o, to są zajęcia godne pana Paine'a. To najemnik. Powiedz, Paine, czy nie mam racji? Zanim Paine zdołał odpowiedzieć, radio zaczęło wywoływać numery identyfikacyjne. Gdy próbował zignorować sygnał, radio zaczęło go wzywać po nazwisku. Zanim podszedł do stołu, na którym stała krótkofalówka, spojrzał na Indianina. Pomimo że głośnik trzeszczał i szumiał, Youngman rozpoznał głos Walkera Chee. - Wracaj do Window Rock - powiedział Chee. - Odzywasz się w niewłaściwym momencie. - To rozkaz. Zbudujemy system ochronny. Wyjaśniłem wszystko mojemu przyjacielowi, panu Piggotowi, i ma mi dostarczyć cały potrzebny ekwipunek. Paine odwrócił mikrofon, tak że mógł widzieć zastępcę szeryfa i dziewczynę. Słuchała uważnie, a zastępca uśmiechnął się, patrząc w podłogę. - Niby jaki? - zapytał Paine. - Taki jak trzeba. Piggot ma znajomości. - Niby co? - powtórzył Paine. - Postawimy zapory ochronne... - Wokół pustyni? - W wyznaczonych miejscach. Dostaniemy sieci... - O jakiej szerokości i o jakiej długości? - I reflektory, i lampy łukowe... - Gdzie są światła, tam są i ludzie. One nie boją się świateł. - Daj mi skończyć - powiedział Chee. - Najważniejsze, że mamy samoloty z DDT. Jak tylko wyłapiemy nietoperze na radarze... - Nie wyłapiecie. One latają za nisko. - Do diabła! Obyłoby się bez tego całego bigosu, gdybyś wykończył te pieprzone nietoperze, tak jak obiecałeś! - Wykończę. - Codziennie to powtarzasz i z każdym dniem robi się coraz gorzej. - Śledzę je. Zbliżam się do celu. Przez chwilę zapanowała cisza, potem znów odezwał się Chee. - Gdzie teraz jesteś? - Nie wiem dokładnie. - Ale jesteś niedaleko od celu; tak powiedziałeś. Jak sądzisz, gdzie one są? - Też tego na pewno nie wiem, ale powiedziałbym - Paine dostrzegł skierowane na siebie oczy Youngmana - że na Mansion Mesa. - Mansion Mesa. Dobra, Paine. Rozkazuję ci wracać do Window Rock. - Nie. - Jeszcze ci nie zapłaciłem, Paine. - A ja jeszcze nie zabiłem nietoperzy. Bez odbioru. - Paine... Paine wyłączył radio i owinął sobie wokół ręki drut mikrofonu. - Mansion Mesa jest kawał drogi stąd - powiedział Youngman. - Jakieś sześćdziesiąt kilometrów na południowy wschód. - Zgadza się. Paine wyrwał kabel z krótkofalówki. - Ale teraz nie będziesz ich w stanie zawiadomić, gdzie naprawdę są nietoperze - zauważyła Anne. - Nikt im teraz tego nie powie. - Paine z całej siły odrzucił mikrofon. - W porządku. - Youngman nalał sobie trochę kawy. - Teraz nie będzie mógł im powiedzieć, gdzie jestem. Anne zwróciła się do Paine'a: - Youngman nie mylił się co do ciebie. Słyszę, że pracujesz dla firm. No cóż, chciałabym wiedzieć, jakiej firmie powinnam być wdzięczna za ocalenie. - Co za różnica? - Youngman wzruszył ramionami. - Wszystko jedno. Mnie tu już nie ma. Jak tylko dostaniemy się do drogi, to na tym koniec. - Uniósł w górę kubek. - Zdrowie. Anne odtrąciła dłoń Youngmana. Przez chwilę czuła się od niego tak samo odległa jak od Pai-ne'a. Nie, to nie ona była odległa, tylko oni. Paine, wielki i blady w porównaniu z Youngmanem, sprawiał wrażenie nieobecnego. Youngman, śniady i szczupły, otoczył się taką zasłoną cynizmu, że zdawało się, iż nic do niego nie dociera. Wprawdzie obaj ją uratowali, ale teraz wyglądało na to, że jest im po prostu zbędna. Widząc, że Paine ładuje wiatrówkę nabojami z dwutlenkiem węgla, Youngman przysunął bliżej swoją strzelbę. - Trudnisz się zawodowo zabijaniem nietoperzy? - zapytała Anne. - Mhm. - Czy zabijanie nietoperzy to dobry zawód? - zapytał Youngman. - Na południe od Meksyku, całkiem niezły. - I zabijasz je tym czymś? - Youngman spojrzał na wiatrówkę. - Nie. Tym. - Paine wskazał bronią na czerwony kanister oznaczony po francusku, angielsku i hiszpańsku słowem NIEBEZPIECZEŃSTWO - Cyjanowodór. - To na wypadek konieczności zejścia do jaskini. Ale tam schodzi się tylko wtedy, kiedy nie ma innego wyjścia. Zazwyczaj załatwia się je poprzez pożywienie. - Na przykład? - Najlepiej bydło. Nietoperze powracają do stada, które już wcześniej napoczęły. Można rzec, że w pewien sposób „posiadają" różne stada na określonych terenach. A my smarujemy stare rany wampirolem. - Podoba mi się to. - Youngman zapalił papierosa. - Wampirol. Brzmi jak płyn do usuwania zbędnego owłosienia. - Miód i strychnina. Działa, ale powoli. - Nienawidzisz nietoperzy? - zapytała Anne. Paine położył wiatrówkę na ziemi i wsiadł do samochodu. Wrócił z butelką Napoleona i trzema papierowymi kubeczkami. - Nie jesteśmy teraz na trasie ich przelotu. - Napełnił kubki i podał jeden dziewczynie. -No to... - Czy to zabawa? - Youngman był zdumiony. - Dlaczego, do cholery, wydaje ci się, że mam ochotę z tobą pić? - Przepraszam. Chee powiedział mi, że jesteś zwykłym pijaczkiem. - I co jeszcze? - Beznadziejnym, głupim łajzą z rezerwatu. -Paine wyciągnął kubek. - Białe durnie. - No i co z tego? Paine nadal trzymał wyciągnięty kubek. Annę sądziła, że Youngman odepchnie rękę Pai-ne'a, ale zamiast tego wziął naczynie. - Mówisz, że miód i strychnina? - To jest najprostszy sposób. Paine połknął swoją brandy jednym haustem. - Durny, pieprzony pahan - wymamrotał Youngman i wypił połowę kubka. - O co chodzi? - Paine nalał do pełna. - Mówiłem, że włóczy się tu sporo białych durni. Zazwyczaj chcą upolować lwa górskiego lub wilka. Ale po raz pierwszy widzę takiego, który łapie nietoperze. - Nie przejmujesz się nimi. - Nigdy się nimi nie przejmowałem. - To się przejmij. Pomyśl o zwierzęciu, które z punktu widzenia aerodynamiki jest bardziej zwrotne od muchy. Które posiada doskonalszy system echolokacji od nowoczesnego bombowca. Które widzi w mroku równie dobrze jak kot. Które, jako jedyne w świecie przyrody, nauczyło się wydajnie przerabiać krew innych kręgowców na swoją. - Umie sprzedawać swój towar, co? - Youngman zwrócił się do Anne. - Nie mówię o małej ilości krwi - powiedział Paine. - Nietoperz wampir potrafi wypić półtora raza więcej krwi, niż sam waży. Na skutek działania środka przeciwkrzepliwego, który jest w ślinie nietoperza, ofiara traci drugie tyle po zakończeniu ataku. W ciągu roku jeden wampir jest w stanie wypić kilkadziesiąt litrów krwi. Tyle, ile ma w sobie krowa lub sześciu ludzi. - Naprawdę? Jak to możliwe, żeby zwierzę było w stanie wypić półtora raza więcej, niż samo waży, i potem jeszcze wzbić się w powietrze? - Mocz. Oddają mocz podczas picia. Krew podlega natychmiastowemu wchłonięciu w żołądku i zaraz dostaje się do krwiobiegu. - To właśnie stąd biorą się te smoliste ślady, które widziałem wokół ciała Abnera i przy koniach? - Tak, to mocz. - Bardzo wydajne. - Youngman zaśmiał się. - To trzeba im przyznać, choć brzydko cuchnie. Paine uśmiechnął się wyrozumiale. - Powinieneś kiedyś wybrać się do groty zamieszkanej przez wampiry. Kiedyś w Meksyku, w ciągu roku, zagazowałem sto jaskiń. Zabiłem ponad pięćdziesiąt pięć tysięcy wampirów. Fajna masakra. Anne wpatrywała się w ciemną czerwień brandy. Na koniec odezwał się Youngman. - No to o co chodzi? Jesteś bardzo odporny na znudzenie, czy kompletnie oszalałeś? Biały z twoimi umiejętnościami zarobiłby miliony, sprzedając ubezpieczenia. Dlaczego wampiry? - Poznawanie nietoperzy... - Nic nie mówiłeś o poznawaniu. Mówiłeś o zabijaniu. Anne już cię o to pytała. Czy nienawidzisz nietoperzy? Paine dolał Youngmanowi. - Taka praca. Jestem zawodowcem, najemnikiem. Sam to powiedziałeś. - A jeżeli Chee ci nie zapłaci? Nie martwisz się o to? - Zapłaci. Zapłaci podwójnie, jak już skończę. Paine wychylił kolejny kubek brandy. - Dureń z tego Chee, że chciał zachować to w tajemnicy - zauważył Youngman. - Nie, nie. To normalne zachowanie. - Normalne? - Siedemdziesiąt lat temu doszło do wybuchu dżumy w San Francisco. Władze nie chciały w to uwierzyć. Kiedy przyjechał urzędnik federalny, został poturbowany przez tłum. Kalifornia zgodziła się przyjąć pomoc federalną dopiero wtedy, gdy Waszyngton zagroził objęciem kwarantanną całego stanu. To normalne. - Ale nie jest normalne, żeby tu pojawiały się wampiry. Skąd się tu wzięły? - Nietoperze przeważnie przemieszczają się w rytm pór roku. Wampiry mieszkały niedaleko na południe stąd - odpowiedział wykrętnie Paine. - A teraz się przeprowadziły. W Nowym Meksyku, Arizonie i w Teksasie są jaskinie, w których mieszkają miliony nietoperzy. To prawdziwy raj dla nich. - Dla ciebie też. Zabawne, że i ty, i nietoperze pojawiliście się równocześnie. A potem nietoperze zaczęły roznosić dżumę. Co za zbieg okoliczności. Zdaje się, że nie przynosisz szczęścia, co? - Nie rozumiem - wtrąciła Anne. - Wydawało mi się, że tylko pchły gryzoni roznoszą dżumę. - Tak się uważa - odparł Paine. - Tak jak to, że tylko psy roznoszą wściekliznę. - Co ma wspólnego wścieklizna z dżumą? - Nietoperze. Rokrocznie setki tysięcy sztuk bydła umierają na paraliż zwany wodowstrętem lub wścieklizną. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym choroba dotarła do Trynidadu i przeniosła się na ludzi. Zabili wszystkie psy na wyspie, ale ludzie nadal chorowali. Dopiero wtedy, gdy wampiry zaczęły atakować za dnia, ludzie domyślili się, jakie było prawdziwe źródło choroby. Ale dla osiemdziesięciu dziewięciu ofiar było już za późno. - A jak się zarażały nietoperze? - Od zwierząt, którymi się żywiły. Ciekawe jest to, że wścieklizna podlegała mutacji w organizmach nietoperzy. Większość wampirów wytworzyła w sobie odporność na tę chorobę. - Byłam pewna, że każde wściekłe zwierzę umiera. - No więc sama rozumiesz. Każde inne zwierzę by zginęło. Tak czy inaczej, wspomniałaś, że wściekliznę przenoszą tylko pchły gryzoni. Tak naprawdę to mnóstwo pcheł jest w stanie przenosić dżumę. Te pchły można znaleźć na ludziach, małpach, kotach, psach, wielbłądach, owcach, nawet na ptakach. I na nietoperzach. Jakże wampiry mogłyby uniknąć nosicieli? Żywią się wszystkimi ciepłokrwistymi zwierzętami, a dżuma pojawia się często w okolicach, gdzie mieszkają. Jeżeli weźmiesz pod uwagę ich sposób odżywiania, rozlew krwi, mnogość pcheł... - Wystarczy - powiedział Youngman. - Zachowaj to dla Chee, jego kumpla Piggota albo dla wojska czy kogokolwiek innego, kogo warto postraszyć. Nas nie warto. - Ale powinno się kogoś poinformować -zauważyła Anne. - Może Centrum Walki z Chorobami? - Aha. - Youngman roześmiał się. - To oni skopali ostatnio tę sprawę z trądem. Paine popatrzył na Anne. - Przepływem informacji zajmuje się teraz Chee - powiedział. - Ale nawet gdyby przysłali ekipę z Atlanty, to i tak nie mają pojęcia, jak postępować z wampirami i musieliby poszukać mnie w Meksyku. A ja już tu jestem i wiem, gdzie znaleźć nietoperze. - Nie rozumiem! Mówisz o epidemii dżumy, ale wysłałeś Chee w złą stronę. Zwariowałeś? Paine był zdumiony. Przyjemna, prawie zabawowa atmosfera, którą udało mu się wprowadzić, pękła pod ciężarem oskarżenia dziewczyny. Uniósł w górę papierowy kubek. Był pusty. Chcąc uniknąć jej oskarżycielskiego wzroku, postawił kubek na ziemi tak niezgrabnie, że się przewrócił. - No tak. - Youngman podniósł kubek i nalał nieco brandy dla Paine'a. - Rozumiem. Jesteś zabójcą nietoperzy. Chcesz to zrobić sam. Dwa helikoptery leciały jeden za drugim w kierunku słońca. W każdym z nich znajdowało się czterech mężczyzn w szczelnych, winylowych skafandrach zaopatrzonych w bomby i w DDT. Paine co do jednego miał rację, pomyślał Chee. Nafciarze, kiedy tylko usłyszeli o wampirach, natychmiast wpadli w panikę. - To właśnie tak gasimy pożary na odwiertach - powiedział Piggot. - Wysadzamy je w powietrze. - Nie wiem. Może trzeba było poczekać na Paine'a? - Mieliśmy kiedyś kłopoty z chmarami nietoperzy owocowych na naszych indonezyjskich odwiertach. Po prostu wysadziliśmy ich gniazda w powietrze. Nie wolno czekać na jakichś tam ekspertów. Albo na te cholerne „analizy wpływu na środowisko". Tutaj są wampiry, więc tutaj zaczniemy i będziemy pracować tak długo, aż rozwalimy wszystkie pieprzone jaskinie w całej okolicy. To znaczy, o ile nadal masz ochotę na tantiemy od wydobycia ropy. Zakładam, że masz. - Chodzi o miliony nietoperzy. Hopi nie zgodzą się na taką masakrę na należących do nich terenach. - Jeżeli chcesz spasować, Chee, to powiedz tylko słowo - i zawracamy. Obaj mężczyźni wiedzieli dobrze, że Chee nie mógł spasować. Fundusze plemienne utopiono w mieszkaniach dla najuboższych, w nieudanej spekulacji nieruchomościami w Newadzie, w procesach o ziemie i w bankach. Przyszłoroczny budżet zakładał dwumilionowy deficyt, a to z kolei musiało za sobą pociągnąć dochodzenie Urzędu do spraw Indiańskich w kwestii marnotrawienia funduszy państwowych. Chee wcale nie czuł się winny. To nie on rozpętał ogólnoświatową inflację ani też nie przyczynił się do załamania się rynku nieruchomości. Ale dobrze wiedział, że dochodzenie skutecznie odstraszy inwestorów prywatnych, o których od tak dawna zabiegał. Z drugiej strony konsorcjum, którego przedstawicielem był Piggot, zobowiązało się przekazać mu dwa miliony dolarów w zamian za dwudziestoletnią dzierżawę Kanionu Maski, a ponadto dziesięć procent wartości wydobytej ropy. Na samym początku Chee sądził, że jedynym kłopotem będzie to, iż kanion leży na terenie należącym wspólnie do Nawahów i do Hopi. Potem pojawiły się nietoperze, a teraz dżuma. Wściekle czerwone słońce skłaniało się nad horyzontem. Begay siedział w pierwszym helikopterze razem z białym lekarzem, który był na ranczu Momoa. Usłyszawszy „nieprawdopodobną" sugestię Youngmana, obdzwonił wszystkich zoologów między San Diego a Mexico City, aż w końcu dopadł kogoś, kto rozpoznał dziwne rany. Potem udał się wprost do Piggota, a Chee wyrzucił go z pracy. Ale nic się nie stało: tak jak się spodziewał, Piggot zapłacił mu dobrze za informację. - Chcę tylko powiedzieć - Chee innymi słowami wyraził swe niezadowolenie - że powinniśmy byli raczej poczekać i uzgodnić to z Paine'em. W razie gdyby jakieś nietoperze uciekły. - Chee, czy wiesz, ilu geologów wie o nafcie więcej ode mnie? Może z tysiąc, ale wszyscy są biedni jak myszy kościelne, wielu z nich pracuje u mnie, a to z tej przyczyny, że umiem podejmować odpowiednie decyzje. Na tym właśnie polega przemysł naftowy. Szybka decyzja i pewność siebie. Właśnie dlatego postawiłem na ciebie. Czy sądziłeś, że jakieś nietoperze odstraszą mnie od pracy? Niepotrzebnie wyrzuciłeś pieniądze w błoto na tego eksperta. Trzeba było od razu przyjść z tym do mnie - powiedział Piggot. - Ale on zna się na tych nietoperzach. - A ja się znam na dynamicie. - Już zachodzi słońce. Nietoperze niedługo wylecą. - Tym lepiej. Rozwalimy te wylatujące, a resztę pogrzebiemy i zasypiemy DDT. - Tu jest mnóstwo nietoperzy. - Dlatego tu właśnie zaczniemy. Chee, chcesz przecież być kimś ważnym, bohaterem, chcesz być bogaty. Dzięki nam właśnie kimś takim będziesz. Chee zamilkł. Piggot użył prawie tych samych argumentów, którymi on posłużył się wobec Durana, tylko że Chee oszukiwał, a Piggot mówił prawdę. Biali zawsze mieli ostatnie słowo. Helikoptery były własnością Piggota i zostały jedynie odpowiednio wyposażone do poszukiwań geologicznych. - Trzy kilometry na południe. Obiekt w polu widzenia - zameldował pilot pierwszego helikoptera. - Schodzimy w dół - powiedział Piggot przejmując mikrofon. Oba helikoptery zniżyły się nieco, żeby uzyskać lepszy widok na Mansion Mesa, stosunkowo małą mesę, o nieregularnym wierzchu i o sypiących się, zwietrzałych ścianach. Przywodziło to na myśl jakiś wielki dom zbudowany na środku pustyni. W pełnym blasku chylącego się słońca mesa świeciła pomarańczowym światłem. Zalegająca na wierzchu warstwa skały wulkanicznej czyniła ten teren niegościnnym dla człowieka, ale w samym środku mesa była wydrążona, a olbrzymie jaskinie zamieszkiwały salamandry, pszczoły, karaluchy, węże, skorpiony i setki różnych kolonii nietoperzy. - Czy naprawdę cokolwiek tu żyje? - Piggot zwrócił się z tym pytaniem do Chee. - Tak. - Zróbmy wpierw kółko - zarządził Piggot przez radio. Obie maszyny obleciały mesę. Hałas silników odbijał się od skał. - Nietoperze! - zawołano z pierwszego helikoptera. Na południowej ścianie, parę metrów od brzegu urwiska, szamotało się kilkanaście oślepionych światłem nietoperzy. Prędko poleciały w kierunku zacienionego stoku urwiska. - Jeszcze raz oblecimy dokoła - rozkazał Piggot. - Główne wejście jest właśnie tutaj - zaprotestował Chee. - Nawet nie wiesz, jak szybko zachodzi tutaj słońce. Musimy działać natychmiast. Helikoptery zrobiły jeszcze jedno okrążenie, prawie ocierając się o brzegi mesy. Kiedy znów pojawili się przy wejściu, Chee zauważył, że słońce skryło się już do połowy za horyzontem. Wlot do groty skrył się w mroku, a z wnętrza wylatywał ciągły strumień nietoperzy. - Wygląda na to, że nie będzie to takie łatwe - powiedział Piggot do mikrofonu. - Nie możemy po prostu wrzucić tam bomb, trzeba będzie je cisnąć pod kątem, z lotu. Dynamit ma zapalnik z opóźnieniem dziesięciosekundowym, tak że - jeżeli nie zaczniecie krążyć nad miejscem zrzutu - nie macie się o co martwić. My będziemy z tyłu i przylecimy, gdybyście nie trafili. Ale zróbmy to dobrze za pierwszym razem. I nie zapomnieć mi o hełmach. Niewykluczone, że niektóre z tych nietoperzy są chore, a nie mamy przecież ochoty ryzykować. Piggot już i tak zbyt wiele ryzykował, pomyślał Chee. - Niech ruszają. - Spokojnie, wodzu. Powiedziałem, że załatwimy to porządnie już za pierwszym razem. Spójrz, nie widać żadnych nietoperzy. Linia cienia doszła już do połowy wejścia do groty. Pierwsza maszyna cofnęła się ze sto metrów, a helikopter Piggota i Chee odsunął się trochę na bok. Przez chwilę załogi helikopterów dopinały hełmy i skafandry. Chee spocił się z miejsca na widok większej liczby nietoperzy. Linia cienia dotknęła najwyższego punkt wejścia do groty. Pustynia przypominała niebieski basen. - Gotowi - zameldował ktoś przez radio. - Po sto dolarów premii dla każdego, kto trafi w dziesiątkę - powiedział Piggot. Chee widział przez odsunięte drzwi hueya, jak Begay przymocowywał się pasami. Ktoś podał mu pakunek z dynamitem. Oba helikoptery unosiły się w powietrzu. Z jaskini wylatywało coraz to więcej nietoperzy. - Na co oni czekają? - Spokojnie - powiedział Piggot. Begay podniósł w górę oba kciuki. Pierwszy helikopter pochylił się do przodu i skierował w stronę mesy. - Utrzymuj szybkość pięciu węzłów aż do chwili wrzutu, a potem spływaj! Udanego polowania! - zawołał Piggot. Helikopter skierował się w stronę wejścia do jaskini pod kątem dwudziestu stopni. Kadłub maszyny przesłonił Begaya i ładunek. Mała chmurka około stu nietoperzy wyśliznęła się z jaskini. Powoli i śmiało helikopter zbliżył się do ściany mesy. Następne sekundy już na zawsze miały dla Chee zlać się w chaotyczny bałagan. Grota wybuchła nie setkami lub tysiącami nietoperzy, ale dziesiątkami tysięcy nietoperzy guano, jaskiniowych, czerwonych, nietoperzy pręgowanych, ka-nionowych. Z wnętrza Mansion Mesy wydobyło się ponad pół miliona nietoperzy, jak zawsze o zmierzchu. Helikopter i połowa nieba pokryły się ruchomą, piszczącą chmurą, a maszyna Chee prawie uderzyła o ziemię, podczas gdy radio wyło „nietoperze! nietoperze!!..." Szum skrzydeł utopił nawet wycie silników. Chee nie usłyszał, jak pierwszy helikopter wbił się w ścianę mesy, dochodził go tylko stuk ciężkich uderzeń, a na koniec odgłos wybuchu bomby, która rozrzuciła po piaskach pustyni to, co zostało z Begaya i z jego maszyny. Rozdział siódmy Dzień wstał gorący i bezwietrzny. Nie było ani cienia, ani ruchu, w upale zatracały się wymiary. Tylko jaskrawe światło, od którego ginęło wszelkie życie. O szóstej rano radio w roverze przekazało ogólny alarm w sprawie dżumy, a godzinę później zarządzono ewakuację wszystkich mieszkańców obszarów między Czarną Mesą na północy, Castle Butt na południu, Dinnebito Wash na zachodzie i drogą 87 na wschodzie. O ósmej rano odwołano poprzednie zarządzenia i polecono mieszkańcom pozostać na miejscu, unikać zgromadzeń, trzymać się z dala od jakichkolwiek dzikich lub chorych zwierząt i natychmiast donosić o wszelkich nietypowych ranach bądź obrzękach. Polecono również palić zmarłych, a nocą - zamykać drzwi i okna i nie wychodzić z domu. W rezultacie kwarantanną objęto powierzchnię dwóch i pół tysiąca mil kwadratowych. A w nocy wprowadzono stan oblężenia. - To dopiero początek. - Paine rozpostarł mapę. Okręgi i daty określały każdy incydent związany z wampirami i z dżumą. - Winslow i Flagstaff leżą zaledwie pięćdziesiąt kilometrów poza terenem zarazy. Tylko patrzcie, co się stanie, kiedy choroba sięgnie i tam. - A co to za znaki? - zapytała Annę. - „X" to namiary foniczne wampirów. Trójkąty określają duże kolonie nietoperzy. Na południu Mansion Mesa, na wschodzie - Stephen Butte, jaskinie pasma górskiego San Francisco - na zachodzie. A jeżeli wampiry przeniosą się aż tam i rozniosą pchły? - To co wtedy? - To na początek wykreślcie z mapy Stanów Zjednoczonych Arizonę, Utah i Nowy Meksyk - odparł Paine. - Już je wykreślamy. Wynosimy się stąd. -Youngman zakończył wlewanie do baku ostatniego kanistra benzyny. - Jak tylko przejedziemy przez szosę numer osiemdziesiąt dziewięć, to dojedziemy do znanej mi bocznej drogi, która nas zawiedzie do Wielkiego Kanionu. Nikt nie będzie wiedział, że wyjechaliśmy spod kwarantanny. - Obiecałem ci tylko dojazd do szosy - przypomniał Paine. - Słuchałeś radia. Zgarną nas z miejsca i wsadzą do jednej sali z chorymi na dżumę. To żadna ucieczka. Wszyscy jedziemy do Wielkiego Kanionu. - Ja się nie ruszam z pustyni - powiedział Paine. - Jak chcesz. My ruszamy, a razem z nami -samochód. - Rover będzie mi potrzebny. - Nam jeszcze bardziej. Kiedy mężczyźni się kłócili, Annę odeszła i usiadła sama pod krzakiem kaktusa. Rozcięty bok rośliny odsłaniał jasny miąższ. Kaktusowa pulpa została wyjedzona, a na piasku ciągnął się wygięty w literę „S" ślad węża. Dalej, aż po horyzont, rozciągała się czysta i delikatna pustka, z lekka zakłócona falami drgającego z gorąca powietrza. Linia horyzontu, długa, nieprzerwana i bez granic - taka sama jak ta, w którą wpatrywała się umierając. Umierając, tak, to właśnie było miejsce stworzone do umierania. Okłamała Youngmana; zarzuciła wtedy nadzieję na ocalenie, a uwolniwszy się od tej nadziei i zdając sobie sprawę, że przetrwała tak długo wyłącznie dzięki sobie, osiągnęła stan niezwykłej jasności umysłu: zrozumienia jasności życia. Franklin też to pojął przed śmiercią. Był to nagły dar pustyni, nie tyle świadome zrozumienie, ile wyostrzenie zmysłów, tak że była w stanie czuć chłodną bryzę owiewającą ją z lekka, widzieć odległe mesy przykucnięte jak śniade kobiety, stać się częścią pustyni. Ta świadomość stanowiła rozgrzeszenie udzielone przez kata. Być może to wcale nie Indianie ani nie źle pojęte poczucie winy zawiodło ją na pustynię, ale tęsknota za prawdziwym życiem. Bo Phoenix było ułudą, fałszywą oazą. Youngman nie był fałszywy. Fałszywe było jego pragnienie opuszczenia pustyni. Tak jak pustynne zwierzę, nie mógł jej porzucić, nie pozostawiając tu połowy swego jestestwa. Jeżeli chciała z nim być, to chciała go mieć całego. Dlaczego oszczędziły ich tak nietoperze, jak i dżuma? Zaczerpnęła w dłoń piasek i przesypała go z wolna między połamanymi palcami. Youngman uniósł strzelbę, wprowadził nabój do komory i wymierzył w głowę Paine'a. - Daj mi kluczyki. - Będziesz musiał mnie zabić. - Zrobię to, żeby nas ocalić. Rzuć kluczyki. - Tu chodzi o wielu ludzi. Twoich pobratymców, Nawahów, wszystkich mieszkańców pustyni. A to dopiero początek. - To nie jest koniec świata - powiedział Youngman. W tym momencie chciał pociągnąć za spust, ale przed oczyma stanęła mu postać Abnera. Potem pojawiła się Anne. - Kto, poza tobą - zapytała Paine'a - jest w stanie powstrzymać te nietoperze? - Nikt. W Mexico City są ludzie znający się na wampirach, ale sprowadzenie ich tutaj zajęłoby przynajmniej tydzień. Do tego czasu nietoperze przeniosą się do innej jaskini i nikt nie będzie w stanie zapobiec rozprzestrzenieniu się dżumy. Być może już teraz jest za późno. - Dlaczego? - Kuła - Paine zerknął na strzelbę Youngmana - zabija tylko jedną osobę. Każda ofiara dżumy, człowiek albo zwierzę, staje się rozsadnikiem choroby. Zapytaj swojego przyjaciela, jak szybko się dotąd rozprzestrzeniała... z kilku do kilkuset mil kwadratowych. W postępie geometrycznym. Im większą zajmuje powierzchnię, tym szybciej się rozszerza. Sami się domyślcie, co się stanie, jak dotrze do większego miasta lub lotniska. Lub nawet do hotelu w pobliżu Wielkiego Kanionu. - Czy to możliwe, że ja albo Youngman jesteśmy chorzy? Paine zastanowił się. - Możliwe. - A ty wiesz, gdzie są nietoperze? - Tak. Od pięciu nocy śledziłem trasę ich przelotu. Wiem, w jakiej okolicy znajduje się jaskinia. Oczywiście lada chwila mogą zmienić legowisko, chyba że zaatakuję od razu. - Nie słuchaj go - powiedział Youngman. -Nie jesteś chora. Możemy pojechać do Kalifornii. Już nigdy nie usłyszymy o tym rezerwacie. Pamiętasz, co mi mówiłaś? Możemy pójść razem, tam, gdzie mamy ochotę. Anne potrząsnęła głową. - Zostaję. - Idziemy. Sama nie wiesz, co mówisz. - Wiem, co mówię. Przez dwa lata włóczyłam się po rezerwacie i zajmowałam się jedynie rozdawaniem plasterków i kropli do oczu. To kpina, Youngman, i zmarnowałam na to dwa lata życia. Być może zrobiłam co nieco dla ludzi, przynajmniej mam taką nadzieję. A teraz chcesz, żebym ponosiła odpowiedzialność za ich śmierć? Żebym wyrzekła się wszystkiego? Żebym uciekła wtedy, kiedy po raz pierwszy jestem naprawdę potrzebna? Jeżeli chcesz uciekać, to proszę bardzo. Ale ja zostaję. - Mogę cię zmusić. - Youngman skierował w jej stronę strzelbę. - Nie, tego nie jesteś w stanie zrobić. - Paine oszalał. - On może zabić nietoperze. - Wsiadaj do samochodu - rozkazał Youngman. Anne nic nie odpowiedziała, tylko patrzyła wprost na niego. Nie prowadziła pojedynku na siłę wzroku, nie była w stanie. Przyglądał się jej długo, a na koniec opuścił strzelbę. Po chwili spróbował po raz ostatni: - Wymienię się z tobą. Zostanę tu i poczekam, aż on cię wywiezie poza zagrożony teren. Potem mu pomogę, jak wróci. Może ma mapy, ale nie zna pustyni. - No to postanowione - powiedziała Annę. -Każdy jest potrzebny. Będziemy pracować razem. Jeżeli - tu spojrzała na Paine'a - jeżeli się na to zgadzasz. - Razem? - Paine zabrał Youngmanowi strzelbę. - Razem - z przyjemnością. Kanion Maski stanowił plątaninę wielu kanionów, niektóre zbudowane ze zwietrzałego piaskowca i skruszałe pod naporem wiatru niosącego piasek z pustyni, inne wykute w bazalcie, jeszcze inne pokryte skałami osadowymi. Dawno temu w kanionie rosła trawa i mieszkali w nim ludzie, przodkowie Hopi, hodując kozy i kukurydzę. Potem, powoli, wyschły studnie, zniknęła cienka warstwa gleby i ludzie wynieśli się gdzie indziej. Ci, którzy zostali w tym zapomnianym schronieniu, przez resztę Hopi z Czarnej Mesy uznani zostali za martwych. Kanionem wzgardzili Nawahowie, którzy u siebie mieli więcej wody i pastwisk, a pahani z Waszyngtonu bez chwili wahania pozbyli się tego skrawka piekła. Aż do czasów Landsata. Satelita Landsat został wystrzelony przez NASA w dniu 2 stycznia 1975 r. Odtąd okrążał ziemię czternaście razy dziennie, badając poziom promieniowania gruntu. Skanerem obejmującym wiele zakresów fal przesyłał impulsy do czujników, które zamieniały promienie światła na impulsy elektryczne. Impulsy zamieniano z kolei na liczby od zera do 63. Landsat przesyłał dane do stacji badawczej w Golstone, w Kalifornii. Tam nagrywano wyniki na taśmy i przesyłano do Centrum Lotów Kosmicznych w Goddard, gdzie na powrót liczby nanoszono na biało-czarną klisze, z której potem wywoływano - za pomocą kolorowych filtrów - barwne fotografie. Zdjęcia te przechowywano w Centrum Danych Badań Ziemskich Zasobów Naturalnych MSW w Sioux Falls, w Południowej Dakocie. Pomimo że zdjęcia kosztowały majątek, to były rozchwytywane przez kraje Trzeciego Świata, które miały nadzieję na odkrycie na swoim terenie bogactw mineralnych, przez meteorologów, przez inżynierów projektujących drogi, a zwłaszcza przez towarzystwa naftowe. Kilka z takich kompanii z Houston zwróciło uwagę na pewne zdjęcie Arizony - stanu nie mającego większych ilości ropy - i dostrzegło niewielki, ale niewytłumaczalny skok promieniowania. Nocne zdjęcia tego terenu, kawałka Malowanej Pustyni stanowiącego wspólną własność plemion Hopi i Nawahów, pozwoliły zaobserwować jeszcze większe natężenie promieniowania. Nawiązano kontakt z co bardziej postępowymi Nawahami i wynajęto helikoptery wyposażone w kamery pracujące w podczerwieni. Przyczyną zwiększonego promieniowania - jak niebawem stwierdzono - nie była wcale obecność pierwiastków promieniotwórczych, tylko ogień. Ogień płonący na dnie poplątanych kanionów, gdzie nie rosły żadne drzewa ani nic innego, co mogłoby się palić. Poza ropą. Z nieznanych pokładów część ropy wyciekała na powierzchnię. Kiedyś, dawno temu, piorun musiał rozpętać pożar, a ogień mógł się palić przez setki lat. Płonący wyciek był całkowicie nieprzydatny, ale gdzie był jeden, mogło być i więcej, i z całą pewnością znajdowała się tam ropa. Z odległości mili Kanion Maski wyglądał jak szczątki olbrzymiego zwierzęcia, które płonąc padło na ziemię. Zamiast płaskiego wierzchołka, tak jak na mesie, w niebo sterczały nierówne kikuty skał. Nic tu nie rosło i - nie licząc stadka kruków - nie było ani śladu życia. - Stop - powiedział Youngman. Land-rover zatrzymał się. Ani kawałka cienia, pomyślał Paine wysiadając z samochodu. Tak jakby kanion pochłaniał całe światło. Youngman zszedł w dół, patrząc na urwiska skalne. Było to, na swój sposób, zabawne. Ale Paine zmierzał w tym kierunku, kiedy dołączył do niego wczoraj. Youngman powinien był się domyślić. - Czy znasz te kaniony? - zapytał go Paine. - Zna - włączyła się Anne. - Wszyscy Hopi znają to miejsce. - Podaj mi lornetkę. - Youngman zwrócił się do Paine'a. Paine podał mu lornetkę i zastępca szeryfa skupił się na ścianie mesy, z wolna omiatając ją wzrokiem z lewej strony na prawą. - To miejsce ma wymiar religijny - powiedziała Anne. - Nawet nie wiedziałam, że naprawdę istnieje. - Przesądy - przerwał jej Youngman. - Opowieści o czarodziejach dla naiwnych. To was nie dotyczy. Czy twierdzisz, że tam są nietoperze? Paine wskazał na poszarpaną wyrwę między zboczami. - Tędy przelatują. Jeżeli nie możemy tam dojechać samochodem, to resztę drogi pokonamy na piechotę. Youngman przyjrzał się ścianom wąwozu, a potem zwrócił lornetkę na podstawę mesy, na pas czerwonego piaskowca, na którym znalazł to, czego szukał: podwójną czarną spiralę o średnicy trzech metrów, namalowaną z siedem metrów nad ziemią. - Paine, tam musi być z tysiąc jaskiń. Jak mamy znaleźć tę właściwą? - Jeżeli dopchniemy samochód kawałek dalej, to już same nas tam poprowadzą... - Paine dostrzegł napięcie, z jakim Anne przypatrywała się Youngmanowi. - Czy jest tam coś takiego, o czym powinienem wiedzieć? - Martw się o nietoperze. - Youngman oddał mu lornetkę. - Ja zajmę się resztą. Co z samochodem? - Dobra. - Paine rozłożył mapę na masce rovera. - Według mapy geologicznej, którą dostałem od Chee... - Chee ci ją dał? Ciekawe - zauważył Youngman. - W tym sektorze znajduje się ścieżka, którą przejedzie samochód. Youngman zerknął na kanion, a potem na mapę. - To nie jest ścieżka, tylko strumień pyłu wulkanicznego. Zatoniesz w nim aż po dach. - No cóż, mam też zdjęcie satelitarne. - Pokaż. Zobaczymy - powiedział Youngman, widząc wahanie Paine'a. Paine położył na ziemi metrowej długości kalkę ze zdjęciem. Kolorowe cienie mapy zdawały się wsiąkać w piasek. - Trudno je odczytać - zaczął Paine. Youngman obrócił zdjęcie na drugą stronę. - Tutaj mamy słońce - podniósł w górę palec. - Te różowe plamy to wapienne kaniony. Lawa jest czerwona, gdyż się najbardziej rozgrzewa. Te ciemniejsze pasma to kamienie narzutowe. Przez następną minutę Youngman tłumaczył znaczenie kolorów, odgadywał położenie wyschniętych studzien, załomów skalnych i ścieżek. - Ta plama to płonąca ropa. Przez cały rok objaśniałem tego rodzaju zdjęcia, tylko że tamte zostały wykonane przez samoloty zwiadowcze. Zawsze kazano nam szukać płonącej ropy naftowej. Przesunął palcem wzdłuż wschodniej ściany kanionu. - Na górę wiodą dwie drogi. Może obie są zatarasowane, a może tylko jedna. Pojedźcie z Anne samochodem z pół mili wzdłuż podstawy mesy, aż znajdziecie wjazd. Jedźcie powoli. Grozi wam tylko pył wulkaniczny, ale głupio byłoby w nim ugrzęznąć. Ja pójdę na wschód. Jest i krótsza droga, ale zawalona głazami. - Miała rację - powiedział Paine. - Dobrana z nas drużyna. Youngman nic nie odrzekł, tylko czekał, aż Anne i Paine wsiądą do samochodu. - Chciałabym, żebyś z nami pojechał. - Później. Gdy tylko rover oddalił się na zachód, Youngman puścił się biegiem na wschód, w kierunku podwójnej spirali wyrysowanej na skale. Paine zredukował bieg i skierował samochód na ścieżkę, o której mówił Youngman. Pomijając łupki miki, nie widział przed sobą żadnych przeszkód, więc nabrał otuchy. - Indianin miał rację. To znaczy Youngman. - Spojrzał na Anne, żeby się upewnić, czy jej nie uraził. Myślami błądziła gdzieś daleko. Powiedział głośniej: - Ciekawy człowiek z tego Youngmana. - Chyba tak. Obserwowała ścieżkę. Rover wspinał się pod górę; żwir tryskał mu spod kół. Wznoszące się nad nimi ściany lśniły białością. - Ale nie musi być - dodała. - „Ciekawy" to takie mało pojemne słowo. Zużyte. Wampiry są „ciekawe", dżuma jest „ciekawa", Indianie są „ciekawi". Wszystko to, z oddalenia, jest „ciekawe". Życie jest „ciekawe". - Śmierć też - powiedział zdecydowanie Paine. Anne zerknęła na niego; chwilami miała wrażenie, że dzieli ich przepaść. Przez godzinę rover wdzierał się w głąb kanionu, a potem ścieżka powoli, acz nieubłaganie skierowała się znów w dół, w kierunku pustyni. Pod podwójną spiralą namalowaną na skale rosły - jako jedyne - krzewy bielunia. Miały prawie wysokość człowieka, a na szczycie zdobiły je bladofioletowe kwiaty. Youngman upadł przed nimi na kolana. Dokładnie w tym miejscu, gdzie powiedział Abner. Bo żaden z Hopi nie miał prawa wejść do kanionu bez bielunia w ustach. Tylko tak można było kroczyć prawdziwą drogą. Przez całe życie odwracał się tyłem do „prawdziwej drogi" i gdziekolwiek się skierował, tam znów przed nim wyrastała. Wysłanie Paine'a i Anne na bezużyteczną przejażdżkę było niczym w porównaniu z tym, co wyrządził mu Abner. Bo jednak znalazł się w tym miejscu; po wszystkim, co się stało, dotarł do celu. Ale - sam się przekonywał - nadal w to nie wierzył. Czarno-białe pióro dzierzby drgało wśród szorstkich liści bielunia. Lecz cóż, obowiązek wzywa. Youngman zerwał jedną z roślin i odciął żółtobiały korzeń. Odciął z niego plasterek wielkości guzika, a resztę schował do kieszeni. Włożył sobie guzik do ust i aż się zakrztusił, bo wydał mu się tak gorzki i alkaliczny. Zrazu myślał, że będzie mu niedobrze, ale kiedy poruszył językiem, to nieprzyjemne uczucie ustąpiło. Youngman wstał, skręcił na prawo i pobiegł wzdłuż brzegu mesy, aż do wejścia do kanionu. Nie zwalniając kroku, skierował się w głąb wąwozu. Z ulgą stwierdził, że bieluń nie miał na niego żadnego wpływu. Oddychał bez wysiłku rozrzedzonym powietrzem i patrzył, jak niebo zwęża się między wysokimi ścianami kanionu. Droga była męcząca, bardzo stroma i składająca się z szeregu pozornie ślepych zaułków. Pomimo cienia, panował upał. Od skał biło ciepło, które parzyło w gardle i w tchawicy. Z początku Youngman oddychał nosem, ale wkrótce głód tlenu zmusił go do otwarcia ust. Już po chwili język zmienił mu się w drewniany kołek, a bieluniowy guzik zdawał się puchnąć. Opuścił wzrok z nieba na wielokolorowe ściany i głazy leżące na ścieżce. Trzysta lat temu tę drogę zbudowali księża kastylijscy i sunęły nią wówczas ich wozy załadowane ciężkimi kamieniami. Bicze chłostały Hopi po plecach, gdyż woły były kosztowne, a ludzie - za darmo. Trwało to pięćdziesiąt lat, aż księży pomordowano, bicze spalono, dzwony przetopiono, kościół zrównano z ziemią, a drogę porzucono. Przed oczyma Youngmana tańczyły słoneczne plamki. Kiedy zatrzymał się na odpoczynek, wysoko na skale dostrzegł siedzącą sylwetkę drobnego człowieka; siedział odziany jedynie w poszarpaną derkę. - Witaj Pchło - powiedział Abner. - Witaj. - Youngman wstał z wysiłkiem i podszedł bliżej. Patrząc na Abnera, patrzył wprost pod słońce, ale był w stanie rozpoznać swego starego przyjaciela i zaschniętą krew na jego piersi. Abner palił machorkę i słuchał radia. Zdusił papierosa i wyłączył aparat. - Dziwisz się? - zapytał. - Niespecjalnie. - Youngman wypluł bieluń. - Skoro byłem tak głupi, że się tego objadłem, to mogę zobaczyć nie wiadomo co. - Tutaj bez bielunia nic nie zobaczysz - łagodnie upomniał go Abner. - Nie powinieneś się opierać. - Tobie się opieram, wuju. Abner przekrzywił głowę i uśmiechnął się. - To był rysunek pełen mocy, prawda Pchło? Swastyki i spirale skierowane do tyłu, wszystko cofające się, aby znów zacząć od początku. Przy uwalnianiu Masawa z pęt ognia ty też byłeś, pamiętasz, Pchło? - Dlaczego ja? - Jesteś z Klanu Kojota. - To nie o to chodzi. - No to - zgodził się Abner - dlatego, że jesteś jedynym człowiekiem, któremu mogę zaufać. Nienawidzisz pahanów. - Wielu ludzi nienawidzę, ale ich nie zabijam. - To jedno i to samo, tylko trzeba wiedzieć, jak się do tego zabrać. Dasz sobie radę. - Nie. - Jak sądzisz - zapytał podstępnie Abner -dlaczego się tu znalazłeś? Youngman wpatrywał się w niego, nie znajdując odpowiedzi. Promienie słońca czepiały się koca Abnera niczym kurz. To wszystko złuda, powtarzał sobie Youngman. - Przykro mi z powodu kapłanów w kivie. -Abner zmienił ton. - Nie chcieli mi oddać tabliczki klanowej, Pchło. - Umarłeś jeszcze wcześniej niż oni. - Sami sobie są winni, powinni byli mi pomóc. To ważne, żeby kończąc ze światem, mieć przy sobie tabliczkę. Harold to zrozumiał. - On tu jest? - Nie. - A są tu nietoperze? Sylwetka na skalnej półce poprawiła się, a promienie słońca ściekły w dół jak płyn. Wiatr wiejący z innego kierunku przyniósł ze sobą smród amoniaku. Abner zignorował ostatnie pytanie Youngmana. - Moje serce cieszy się na twój widok, Pchło. Wiesz, dlaczego skończę ze światem? - Już mi mówiłeś. Kopalnie odkrywkowe na mesie, Urząd do spraw Indiańskich. Nawahowie. - Masaw powiedział mi, że nadchodzisz. - Masaw ci powiedział? - Jeżeli Głowotłuki chcą sprzedać swoją część mesy, to ich sprawa. Tak czy inaczej po Nawahach nie można się spodziewać niczego innego. Ale przecież wiesz, że to my jesteśmy jedynym prawdziwym ludem, a Masaw jedynym prawdziwym bogiem. Ten kanion to jego dom. Od dziecka słuchałeś o tym, jak wychynął z ognią, żeby nad nami czuwać. Czy nie to właśnie mówiono ci od samego początku? - Tak. To była prawda. - No to sam się zgodzisz, że skoro jakaś firma może kupić Kanion Maski, to nadszedł czas, żeby wszystko zniszczyć i zacząć od nowa. - Zniszczyć wszystkich? - Nie wszystkich. Znów zejdziemy pod ziemię, tak jak zawsze przed końcem kolejnego świata. A kiedy już wszyscy inni zginą, to będziemy mieli mnóstwo miejsca. Tak powiedział Masaw. Youngman zamyślił się. - Pozwól, że coś ci powiem. Jeszcze godzinę temu, kiedy zobaczyłem, gdzie mnie przyniosło, byłbym zabił Walkera Chee. Gdyby tu stał, tobym go zabił, bo nigdy nie byłbym w stanie mu pomóc w zabraniu Kanionu Maski. Ale on go weźmie. Masz rację, wuju. Wezmą go, nawet gdyby to miało nas zabić. Z pewnością zabiją Masawa. Wysadzą go w powietrze i pogrzebią pod wieżami wiertniczymi. Czuję to. Ale teraz jestem po prostu smutny. Wiesz, moje życie toczyło się wielkim kołem. Zaczynało się w jednym miejscu, szło naprzód, tak daleko, że nawet nie spostrzegłem krzywizny, a teraz kończy się tutaj. Koło. Zabawne; kiedyś wydawało mi się, że będę w stanie się wyrwać, a przecież nie mogę. Tak więc jestem tu z tobą, wuju. Ale kim ty jesteś, jeżeli nie halucynacją, zwykłym majaczeniem, które próbuje wystraszyć resztę świata? - Masaw mi powiedział, że tak się będziesz z początku zachowywać, Pchło. - Przestań. Masaw nie morduje ludzi. To nietoperze. Dżuma. Umierają Hopi. Co to za bóg, który zabija swój własny lud? - To się zdarza. Youngmanowi wydało się, że na twarzy Abnera dostrzegł uśmiech. - Jesteś tu dlatego, że Masaw chce, żebyś zabił pahana. - Ale wuju, ciebie tu wcale nie ma. To tylko moje urojenia. - Nie musisz wcale zabijać pahana - powiedział uspokajająco Abner. - Masz go tylko trzymać z dala od jaskini aż do zmierzchu. Wtedy Masaw wyjdzie na powierzchnię. - A gdybym chciał, żeby Masaw sam mi to powiedział? - Masz bieluń. Otwórz swe myśli i zobaczysz. Youngman cofnął się od skały. - Nie. Widzę cię, lecz tutaj cię nie ma. Mówię sam do siebie. Ciebie tu nie ma. - Jesteś dobrym chłopcem, Pchło. - Abner zaczął robić skręta. - Wiemy, że zrobisz to, co trzeba. - Ciebie tu nie ma! - krzyknął Youngman. Podniósł kamień i z całej siły cisnął w górę. W niebo uniósł się duży kruk, zakrakał nad głową Youngmana i odleciał w dal. Na skalnej półce nikogo nie było. Jeszcze długo potem, gdy pustynia zamieniła się w ocean ciemności, ściany Kanionu Maski kąpały się w słońcu. Patrząc na kanion, Anne widziała nie tyle labirynt grani, ile rozmyte kształty. Kanion, który powstał z piasku wyrwanego ze skały, rzeki wulkanicznych popiołów, kominy lawy wijące się setkami ku niebu... Radio w roverze podawało coraz to więcej meldunków lekarskich. A oto dobre wieści dla ludzi z rejonu zarazy. Władze poinformowały nas, że sytuacja zdrowotna w południowo-zachodniej części rezerwatów Hopi i Nawahów została opanowana. Trwają wysiłki w celu jak najszybszego dostarczenia szczepionek helikopterami. Szpitale w Ship Rock i w Window Rock są gotowe na przyjęcie chorych. Jeżeli znajdujecie się poza terenem zagrożonym, a zdaje się wam, że jesteście chorzy, to nie jedźcie - powtarzamy: nie jedźcie - do Tuba City. Pozostańcie na miejscu. Cała akcja jest koordynowana przez wodza Rady Szczepowej Nawahów Walkera Chee, który podkreśla, że najważniejsza jest współpraca między obiema nacjami. Komunikat ten powtórzymy później w językach Hopi i Nawaho. Nawet jeżeli znajdujecie się na zagrożonym terenie, to możecie nadal prowadzić normalne życie. Nie zbliżajcie się jednak do chorych zwierząt. Jeżeli jakieś zwierzęta hodowlane lub domowe wydają się chore, zastrzelcie je z odległości nie mniejszej niż dziesięć metrów. Dwa razy dziennie myjcie się starannie mydłem przemysłowym, rozsypujcie środki owadobójcze i dezynfekujcie dom. Po zmroku pod żadnym pozorem nie wychodźcie z domu. Unikajcie jaskiń. Drzwi i okna mają być po zmroku zamknięte. Najważniejsze: nie próbujcie opuścić zagrożonego terenu. Siły policyjne otrzymały rozkaz zawracania ludzi usiłujących opuścić tę strefę. W razie odmowy, policja użyje broni... Gęstniał mrok, gdy Youngman i Paine ukończyli budowę siatkowej osłony przyczepionej do tylnych drzwiczek rovera. Wbiwszy w ziemię ostatniego śledzia, Youngman przesunął palcami po metalowej siatce ochraniającej namiot. - Przegryzą się przez to. - Tak. - Paine położył obok Youngmana ciężki akumulator. Razem przymocowali dwa druty do metalowej siatki. Youngman dostrzegł, że w miejscu, gdzie namiot łączył się z samochodem, umieszczono gruby, gumowy kołnierz. Po podłączeniu kabli Paine ustawił regulator napięcia na 115 woltów i włączył prąd. - Teraz już nie przegryzą. Youngman delikatnie dotknął siatki i poczuł bolesne uderzenie, które sięgnęło aż po łokieć. - Zaufaj mi. - Paine wyłączył akumulator. ...ostatnie zmiany. Zapobiegawczo zdecydowano się rozciągnąć strefę kwarantanny na następujące puebla na południowym krańcu Czarnej Mesy: Hotevilla, Bacopi, New Oraibi, Oraibi, Toreva, Shongopovi i Walpi. Kwarantanna obejmuje odtąd również miasta Moenkopi i Tuba City. Powtarzam raz jeszcze, te środki zapobiegawcze nie powinny nikogo niepokoić... Youngman wyłączył radio. Paine wśliznął się na siedzenie kierowcy, gdy ciemność objęła grań mesy. Mikrofon kierunkowy kręcił się już na dachu, a obok Paine'a świecił na zielono oscyloskop. Youngman i Annę zajęli miejsca z tyłu. Paine spojrzał na zegarek. Pokazały się pierwsze gwiazdy i z każdą chwilą robiły się jaśniejsze. Hotomkam w gwiazdozbiorze Oriona, a Choochokam w Plejadach. - Dobrze poznałem trasę ich przelotów. - Paine kręcił nóżką mikrofonu w promieniu 15 stopni. Otarł pot z dłoni i dostroił wzmacniacz. Anne przywykła do odgłosów nocnego życia pustyni, ale z kanionu nie dobiegał żaden dźwięk. Biała linia oscyloskopu była prosta jak sopel lodu. - Jeżeli przeniosły się do innej jaskini... - zaczęła mówić Anne. Linia drgnęła. Pojawiło się słabe echo. Trzy linie przebiegające między oktawami. - Mniej niż trzy minuty po zachodzie słońca. - Paine popatrzył na zegarek. - Musimy być bardzo blisko jaskini. - Potem spojrzał na kompas. - Lecą wprost na nas z północnego zachodu. Lecą gęstym stadem. Youngman nic nie słyszał, ale kreska oscyloskopu drgała gwałtownie. Spojrzał na Paine'a, którego twarz promieniała radością. - Posłuchajcie! - Paine wyłączył ekran. To wiatr, pomyślała Anne ze zdziwieniem. Nie, deszcz, poprawiła się szybko, ale przecież nie było deszczu. Bicie skrzydeł, bardzo gwałtowne. Skrzydeł pozbawionych piór. W uszach Youngmana brzmiało to jak kroki w niebie. - Spójrz - powiedziała Anne. Od zachodu na wschód gasły gwiazdy, przysłonięte szepczącą powodzią, która przelała się tuż nad granią. Powódź objęła rovera, zasłaniając wszystkie gwiazdy. Zwierzęta przelatywały nad nimi przez całą minutę. Paine zamknął oczy. Poczuł nawrót starego lęku, opanował się jednak szybko. Anne wpatrywała się w ślepy ekran oscyloskopu. Youngman patrzył na masę nietoperzy rozpływającą się w ciemności, nad pustynią. - Kiedy wrócą? - zapytał dobrą chwilę po tym, jak nietoperze zniknęły, zaś Anne zaczęła przyrządzać kolację z jajek w proszku. - Nie wiem. - Paine położył na stole swoją wiatrówkę, trzy naboje i radio kieszonkowe. - Wszystko zależy od tego, jak szybko zdobędą pożywienie. Przynajmniej parę godzin. Na pewno znajdą jakieś bydło. Podłączyłem brzęczyk do mikrofonu, więc będziemy wiedzieć, kiedy się zbliżą. - Mogą znaleźć coś więcej niż bydło. Ludzie na zagrożonym terenie są pozbawieni pomocy. - Prawda, ale o to nie pytałeś. Tak czy inaczej, kiedy wrócą, będziemy gotowi. - Naprawdę? - To coś - Paine pokazał jeden z nabojów zaopatrzonych w lotkę - ma w sobie miniaturowy nadajnik. Waży jeden gram i wysyła sygnał o zasięgu dwustu metrów, co powinno nam wystarczyć na odnalezienie jaskini. Sztuka polega na tym, że trzeba wbić im to w grzbiet w ten sposób, żeby nie mogły zrzucić. - Paine przesunął przełącznik odbiornika, sprawdził trzy zakresy, na których działały nadajniki, a potem wyłączył przyrząd i powiedział miękko do siebie: - Żyję tam, gdzie pszczoły, śpię wraz z sowami, a lecę na grzbietach nietoperzy. Kolacja. Paine jadł z wielkim apetytem i był w świetnym humorze. Anne bawiła się w gospodynię. Jasne światło lampy Colemana rozpraszało mrok i wydawało się, że siedzą we trójkę na otwartym powietrzu. - Teraz, kiedy już siedzimy w tym po uszy -Youngman odsunął jedzenie - myślę, że nadszedł czas, żebyś nam powiedział, co nas czeka. - Przecież sam wiesz: zakażone nietoperze. - Po tym, co dotąd widziałem, boję się, że nie ujdziemy z życiem. - Youngman... - Poczekaj, Anne. - Przez chwilę chciał jej opowiedzieć o halucynacji z Abnerem, ale uznał, że to bez sensu. Postanowił, że nigdy więcej nie tknie bielunia. - Jeżeli mamy tu z Paine'em zginąć, to chciałbym wiedzieć, dlaczego. O co mu chodzi. Chcę zrozumieć. Chcę wszystko zrozumieć. - To bardzo skomplikowane - powiedział Paine. - To samo powiedziałeś mi, kiedy się spotkaliśmy pierwszy raz. Kłamałeś. - Dobrze - zgodził się Paine. Poruszył się, jakby szukając właściwych słów. - To coś w rodzaju wojny - zasugerowała Anne. - To jasne. - Nie. - Paine potrząsnął głową. - Nie w rozumieniu biologii. Raczej rodzaj spotkania. Spotkania różnych form życia. - Konkurencja - podpowiedziała Anne. - Nie. Współzależność. Wampiry, dżuma i ludzie. - Przyjrzał się im uważnie. - Chcecie prawdy, co? - Mów - poprosił Youngman. - Można powiedzieć, że bakterie i ssaki to dwie dominujące formy życia. - Paine z namysłem dobierał słowa. - Wśród nich najlepiej sobie radzą ludzie, zarazki dżumy i nietoperze. Współpracując. Zacznijmy od dżumy. Zarazki te zawsze były wśród nas. Zarazki jednej z wielu chorób. - Czy była wtedy mniej niebezpieczna? - Jeżeli zaraził się nią jaskiniowiec, to ilu innych ludzi był w stanie zarazić? Rolnika? Myśliwego? Widzicie? Dżuma istniała, ale nie było epidemii. Te się zaczęły dopiero wraz z rozwojem cywilizacji, gdy ludzie zaczęli się gromadzić, skupiać w miastach i handlować. Wtedy zaczyna się niepodzielne panowanie dżumy. Z winy człowieka, oczywiście. - No, to dżumie powodzi się nieźle - powiedział Youngman. - A co my z tego mamy? - Cechy, związki. Do czasu Czarnej Śmierci większość ludności Europy żyła w poddaństwie. Kiedy minęła zaraza i okazało się, że wymarła połowa ludności, doszło do braku siły roboczej. Dotychczasowi niewolnicy mogli odtąd sprzedawać swoją pracę. Zaczęto doceniać prawa jednostki. Zaraza dała początek demokracji. - Wobec tego powszechna higiena będzie oznaczać koniec demokracji - powiedziała Anne. - Wywózka śmieci i tępienie szczurów nie zapobiegły dżumie. Pierwszy wybuch dżumy, w szóstym wieku, zabił sto milionów ludzi. Siedemset lat później Czarna Śmierć zabiła jedną czwartą ludzkości. Dżuma ma swój własny rytm, swój cykl. Przyczaja się w takich miejscach jak to i czeka. - Nietoperze. - Youngman nerwowo zapalił papierosa. - Co z nimi? - Co z nimi? Nie złość się, ale co ty właściwie o nich wiesz? Małe, kosmate stworzonka, latające myszki, dziwolągi natury? Nie mówię tylko o wampirach, w ogóle o nietoperzach. - Coś w tym guście - przyznała Anne. - Bo nie macie pojęcia, jak wspaniale są przystosowane do życia. Co piąty ssak na ziemi jest nietoperzem. Nietoperze są najszerzej występującym - nie licząc ludzi - gatunkiem ssaków. My rządzimy za dnia, ale nie w nocy. - Czy one nie są spokrewnione z gryzoniami? - Anne wymieniła spojrzenie z Youngmanem. - Człowiek i nietoperz, oboje wywodzą się od małych, nadrzewnych ssaków owadożernych. Myśmy zleźli na dół, a one odleciały. Leonardo da Vinci starał się przez dwadzieścia lat zaprojektować dla człowieka skrzydła, tak żeby mógł latać jak ptak. Jego projekt wygląda jak skrzydło nietoperza. Mamy jeszcze więcej wspólnego. Ponad dwadzieścia rodzajów wirusów. Ludzkie pluskwy pochodzą od nietoperzy, z czasów, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w tych samych jaskiniach. A wampiry są najbardziej do nas zbliżone ze wszystkich nietoperzy. - Cóż... - Youngman westchnął. - Wiem, że jesteś najlepszym tępicielem nietoperzy, ale dowcipy ci nie wychodzą. - To nie dowcipy. Może ironia. To wszystko prawda. Nietoperz wampir to niesamowite zwierzę. Jest to jedyny rodzaj nietoperza, który może się rozmnażać przez cały rok, tak jak ludzie. Ich ciąża trwa pełne osiem miesięcy. Wychowanie i nauka małych trwają znacznie dłużej niż u innych nietoperzy. Jest to jedyny nietoperz, który potrafi biegać i skakać. Jedyny, który nie jest w stanie żyć w zgodzie z innymi zwierzętami, włączając w to inne nietoperze. Nie muszę chyba dodawać, że jest to jedyny nietoperz, który nie boi się człowieka. Karol Darwin był pierwszym zachodnim badaczem, który natknął się na wampiry. Nie wiedział, jak je sklasyfikować. - Tak więc - Youngman dopiero teraz przypalił sobie papierosa - trzeba znać przeciwnika. - Znać swoich kuzynów. A biorąc pod uwagę, że wampiry mogą żyć po dwadzieścia lat, znać naszych dość długowiecznych kuzynów. Nie nazywaj mnie wobec tego „tępicielem". Tępić można muchy. Nietoperze się zabija. - W związku z czym cała twoja teoria o współistnieniu bierze w łeb. - Nie. Wampiry żerują na dużych, śpiących stadnie ssakach. Zerują na bydle i na koniach. W Nowym Świecie, aż do przyjazdu Hiszpanów, nie było żadnych koni. Jak więc sądzicie, na kim żerowały wcześniej wampiry? Wymieńcie jedynego ssaka północnoamerykańskiego, który śpi w stadach lub w wioskach. - Chodzi ci o ludzi? - odgadła Anne. - Tak, właśnie o nich. Możemy, rzecz jasna, tylko domyślać się szczegółów tego współżycia. Być może jedna grupa wampirów ustanawiała swoje prawa do określonej wioski i broniła żerowiska przed innymi wampirami? - A co z tego mieli ludzie? - zapytał Youngman. - Bogów. A więc słyszał o Masawie, pomyślał Youngman. - Jakich bogów? - podjęła Anne. - Bogów Majów, na przykład – powiedział Paine, ku wyraźnej uldze Youngmana. - Nadal można spotkać ich rzeźby na Jukatanie. Posągi z głowami nietoperzy. Wyraźnie widać zakrzywione siekacze i długi język. Nikt naprawdę nie wie, dlaczego Majowie porzucili swoje miasta. Może w wyniku rabunkowej gospodarki rolnej. A może z powodu utraty krwi. Tam, gdzie występuje więcej wampirów, było więcej bogów-nietoperzy. Więcej ofiar, więcej rytualnych danin z krwi. Aztekowie smarowali sobie krwią włosy, wycinali sobie uszy na kształt nietoperzy i nosili czapki z nietoperzych skórek. - Jeżeli dobrze rozumiem - powiedziała Annę - sugerujesz, że nic się nie da zmienić? Że dżuma powinna istnieć i że wampiry powinny dalej żyć? - Nie chodzi o to, czy powinny. Jedyny sposób na wyeliminowanie dżumy, bądź wampirów, to wyeliminować człowieka. Znikniemy razem. - W takim razie twoja praca nie ma sensu -powiedziała. - Patrząc z oddali, z biologicznego punktu widzenia, nasze życie jest bez znaczenia. Po co więc tu siedzisz? - Bo - Paine nie mógł wymyślić nic lepszego - na tym polega moja praca. Po długiej ciszy Anne powiedziała: - Dobry Boże! A potem długo nikt się już nie odzywał. Gwiazda Hotomkam powoli przesunęła się nad kanionem. Choochokam zniknął za horyzontem. Youngman palił, żałując, że nie ma więcej samosiejki. Anne spała na środku wąskiego namiotu. Paine metodycznie nabijał i rozładowywał swoją strzelbę. - Może powinniśmy posłuchać dziennika - zasugerował Youngman. - Po co? - zapytał Paine. - I tak nie powiedzą niczego, co by nas mogło zdziwić. - Uważam, że zaczną bombardować jaskinie. - Youngman zniżył głos. - Tak - zgodził się Paine. - Jedną albo dwie, aż się zorientują, że tylko rozpraszają nietoperze. Musimy mieć te wampiry razem jeszcze przez dwie noce... - A, właśnie. Annę nie wchodzi z nami jutro do jaskini. Tylko my dwaj. I tak nie będzie w stanie nic nieść i tylko by nam przeszkadzała. - Dobra. - Nie, to nie wystarczy - Youngman pokiwał głową. - Albo obiecasz, że Anne zostanie w samochodzie, albo idziesz sam. - Proszę bardzo, przysięgam, że nie wejdzie do żadnej jaskini. - Paine odłożył strzelbę. Nad oświetlonym namiotem krążyła ćma. Nagle owad zaczął robić gwałtowne uniki, latając zygzakiem bądź zniżając się nad samą ziemię. Paine obrócił się w stronę wzmacniacza, zanim jeszcze zadźwięczał alarm. - Obudź ją! - polecił Youngmanowi i zanurkował do wnętrza samochodu. - Anne! - Youngman potrząsnął ją za ramię. -Wróciły. - Jeszcze z trzysta metrów. - Paine powrócił. W jednej ręce trzymał cienki, półtorametrowy drążek. W drugiej - dwuuncjową ampułkę z krwią. - Jesteś pewien, że tu przystaną? - Youngman ujął drążek. Wokół koca owinął świeżą krowią skórę. Anne, nadal pocierając oczy, stała koło akumulatora. - Poprzednio nie widziały nas w samochodzie. Teraz staniemy na zewnątrz. - Paine wylał krew z ampułki na skórę. - Ostrożnie, nie dotykajcie siatki. - Wiem, co robić. - Kiedy powiem: „prąd", włączysz. - Paine strzelił palcami w kierunku Anne. Youngman uświadomił sobie nagle, że Paine i Anne widzieli nietoperze, natomiast on jeszcze nigdy nie widział tych zwierząt z bliska. Wystawił drążek w ten sposób, że nasiąknięta krwią skóra znalazła się poza namiotem. Siatka wydawała się taka krucha. Czuł, jak serce pompuje mu krew i adrenalinę, i pojął, jak delikatna jest ludzka skóra. Nigdy dotąd nie bał się zwierząt. Alarm wzmacniacza był coraz głośniejszy i bardziej natarczywy, przechodząc w ciągły pisk. Paine stał w środku namiotu, czekając spokojnie. Anne patrzyła w górę. Najpierw doszedł ich szept rzekomego wiatru, a potem cichy szum. Jakiś cień przemknął nad głową, zbyt szybko, żeby Youngman mógł mu się przyjrzeć. Dwa inne cienie. Dziesięć. Oczy świecące jak latarki. Sto, więcej niż Youngman był w stanie zliczyć. Anne patrzyła; była w szoku. Ściany namiotu zaczęły się uginać. Poprzez uderzenia skrzydeł Youngman nie słyszał już nawet pisku alarmu. - Przebijają się! - krzyknęła Anne. - Nie. - Paine skierował broń na leżący na ziemi kształt. Rzeka nietoperzy przepływała nad głową, potem zakręcała i zmieniała się w wir bijących skrzydeł. Wir przechodził nad namiotem w kręcące się koło. Youngman odruchowo przykucnął. Paine, kręcący się na piętach, zdawał się rosnąć. Anne spoglądała na pysk za namiotem. Na każdym policzku brodawki. Po obu stronach płaskiego nosa skośne, ciemne oczy. Długie, pofałdowane uszy. Youngman zauważył, że nietoperze pokryły sobą cały dach samochodu. Jeden zeskoczył na siatkę wprost nad Paine'em. Jeszcze więcej pojawiło się na brzegu namiotu. Dwa podskoczyły i zręcznie wspięły się na ścianki. Inne zeskoczyły z samochodu, a jeszcze inne wylądowały wprost na siatce. Drążek w ręce Youngmana zatrząsł się. Na zakrwawionym końcu siedział nietoperz. Siekaczami przeorał kawałek skóry. Długim, czerwonym językiem delikatnie przeciągnął po drążku. Youngman usłyszał wystrzał i zobaczył, że z grzbietu nietoperza sterczy lotka. Czterdzieści lub pięćdziesiąt nietoperzy tłoczyło się na dachu, a inne wspinały się po ścianach za pomocą haczykowato zakończonych kciuków. Część z nich miała pyski unurzane we krwi. Drążek ugiął się pod ciężarem następnych trzech nietoperzy. Paine przepchnął strzelbę przez siatkę i znów wypalił. Dach namiotu osiadł pod ciężarem. Nadleciało jeszcze więcej nietoperzy, przynosząc ze sobą nieznośny smród amoniaku. Youngman dosłyszał najniższe z wydawanych przez nie dźwięków, coś jakby trzaski w uszach. Parę centymetrów od jego głowy zaczęły przegryzać się przez siatkę. Paine bez pośpiechu wymierzył po raz trzeci. Kiedy opuszczał broń, na plecach, między łopatkami, wylądował mu nietoperz. Youngman bez namysłu strącił zwierzę i rozgniótł je pod butem. - Prąd! - krzyknął Paine. Na końcu namiotu powstała dziura. Przeciskał się przez nią kolejny nietoperz. Youngman porwał strzelbę ze śpiwora i rozwalił go na kawałki. Krew, kości i futro obryzgały wnętrze namiotu. Zatłukł jeszcze dwa inne, zanim Pai-ne'owi udało się zatkać przerwę. -Włącz akumulator! - krzyknął do Anne, która klęczała przy urządzeniu, nie mogąc zmusić się do przekręcenia dźwigni. Nietoperze przecinały ściany i dach. Youngman wystrzelił w ich kierunku i chwycił za rewolwer, który zabrał z domu Momoa. Na jednej ze ścian pojawiła się szpara długości metra. Youngman ruszył na spotkanie wciskających się do wnętrza nietoperzy; wystrzeliwszy wszystkie naboje, sięgnął po siatkę i ściągnął ją rękami. Patrzył, jak nietoperze obsiadły mu całą dłoń. Wtem całym jego ciałem targnął wstrząs elektryczny, pogrążając umysł w ciemnościach, a ciało w konwulsjach. Rozdział ósmy Niebieskie niebo otaczało twarz Anne. - Jak się czujesz? - zapytała. - Świetnie - wyszeptał Youngman. - Całkiem nieźle, jak na człowieka, któremu przestało bić serce. - A teraz bije? Uniósł głowę z jej łona i skrzywił się. Zauważył, że dłonie ma obandażowane do nadgarstków. Siatkowy namiot został zwinięty i gdzieś znikneły czerwone kanistry z trucizną. Paine też gdzieś zniknął. - Gdzie on jest? - zapytał Youngman. - Poszedł szukać jaskini. Uratowałeś nam tej nocy życie, wiesz? - Nic nie pamiętam. - To moja wina - powiedziała. - Bałam się, nie byłam w stanie włączyć prądu. Youngman oderwał się od niej i wstał. Ziemia kołysała mu się lekko pod nogami. Spojrzał na słońce; musiało być koło południa. - Powinien był poczekać. Sam nie doniesie tego wszystkiego. Dlaczego nie wziął samochodu? - Czekał, aż upewnił się, że przeżyjesz. Zostawił nam samochód, żebyśmy mogli sobie pojechać. Wcale nie chciał, żebyśmy mu towarzyszyli. Wziął twoją strzelbę i powiedział, że cię zastrzeli, jeżeli za nim pójdziesz. Nie żartował, to wariat. Youngman opadł na kolano, trochę z zaskoczenia, trochę z powodu słabości. - Nie wiedziałaś tego? - zapytał swą towarzyszkę. Spojrzał w głąb kanionu, gdzie widać było oddalające się ślady Paine'a. - Kiedy poszedł? - Z godzinę temu, może trochę więcej. - Powinien był wyruszyć o świcie. - Youngman potrząsnął głową. - Nie wie, jak tam dojść. Nie starczy mu czasu. - Youngman, jedźmy stąd. To zawodowiec, sam da sobie radę. Tylko on jest w stanie to zrobić. - Jeden z nas. - Youngman nadal patrzył w kierunku, w którym poszedł Paine. - Poczekamy i zobaczymy - powiedział. Paine złożył na ścieżce ciężki ładunek. W środku zostawił truciznę, zwiniętą siatkę, baterie, druty i narzędzia, a ze sobą wziął tylko odbiornik, sznur, siekierkę i strzelbę. Oddalił się już o milę od samochodu Anne i Youngmana. Nie będzie powtórki z ojca i z Ochaya. Teraz był sam, wolny, i miał jasny umysł. Opuszczona droga wspinała się w głąb kanionu, schowana pod nawisami z lawy, które ukryty ją przed zdjęciami robionymi z powietrza. Po obu stronach sterczały rdzawoczerwone ściany z piaskowca. Czasami błysnęła mika lub lśniący białością wapień. Niekiedy Paine cofał się o krok przed cieniem ludzkim, ale nad sobą widział tylko formacje lawy wulkanicznej. Z całej tej geologicznej obfitości Paine'a najbardziej interesował wapień, który najprędzej mógł go zaprowadzić do jaskini nietoperzy. Nadal nie dochodził go żaden sygnał. Był przekonany, że lotki trafiły w cel i że nietoperze znajdowały się niedaleko, ale ściany kanionu ekranowały sygnał. Musiał wspiąć się wyżej - inaczej mógł w ogóle minąć właściwą jaskinię. Posuwał się powoli, aż dotarł do wąskiej bazaltowej ścieżki, którą wydostał się na szczyt skalnej formacji. Ostrożnie postępując, dotarł na szczyt, skąd widział całą wschodnią ścianę kanionu. Kanion Maski różnił się zasadniczo od typowych tworów erozji. W miejsce zwykłych kotlin i występów skały o różnej twardości stworzyły zadziwiającą, pociętą łamigłówkę. Zaczęło się od wybuchu wulkanu, pomyślał, potem pojawiły się skały osadowe. Wschodnia część mesy liczyła sobie z piętnaście kilometrów kwadratowych, a na zachodzie wznosił się płaskowyż podobnych rozmiarów. Płonący wyciek ropy znajdował się na zachodzie. Jak z Miltona, pomyślał: „Lochy potworne, a w nich płomień bucha, lecz brak tam światła. Na jego miejscu ciemność panuje widzialna". Paine uśmiechnął się do siebie. Czuł się znakomicie, jak wtedy, kiedy wiedział, że ma rację. Ponad wszystko. Przesuwał się z jednego wzniesienia na drugie, przeskakując nad głębokimi szczelinami, podciągając się w górę na linie, gdy gładka skała nie dawała oparcia dla butów. Szedł śladem wapienia, aż ten znikał bądź wnikał do jaskini. Widział jaskinie, całe setki - tak jak mówił Indianin - ale żadna z nich nie była ani dość wilgotna, ani dość duża na to, aby gościć kolonię nietoperzy. Nadajnik milczał. Paine nie poddawał się zniechęceniu. Nietoperze były, i to blisko. Od czasu do czasu widział jakieś kształty odrywające się od skał. Wrony. Koło jednego z gniazd zobaczył pszczołę gnojną, która z uwagą badała górę ptasich odchodów, sięgających człowiekowi do pasa. Paine widział burze na pustyni, ale nie był nawet w stanie zgadnąć, kiedy tu ostatnio padało. Nie widział żadnego życia roślinnego i - poza samotną pszczołą - żadnych owadów. Przeszedł po naturalnym moście z piaskowca i w dole, w cieniu, zobaczył swoją drogę. Zdziwił się, że zaszedł tak daleko. Spojrzał na zegarek. Piąta: dwie godziny do zachodu słońca. Było o wiele później, niż sądził, ale był przekonany, że ma dość czasu. Po drugiej stronie mostu przeważały skały wulkaniczne. Paine musiał przebijać się przez pola bazaltowych kominów. W pewnym miejscu dostrzegł podwójną spiralę wyrytą głęboko w wapieniu, aż do poziomu ciemnej lawy. Skąd Indianie wiedzieli, że pod wapieniem znajduje się lawa - nie miał pojęcia. To była zagadka dla antropologów. Dla niego wapień był dobrą wróżbą. Gdy wyszedł z pola lawy, doszedł go pierwszy sygnał i stopniowo przybierał na sile, w miarę jak posuwał się do przodu. Spróbował na dwóch innych częstotliwościach; druga była ledwie słyszalna, ale trzecia brzmiała najmocniej. Paine szedł naprzód poprzez bazaltowe zapory. Przeskoczył przez szczelinę i ujrzał wielką płaską płytę wapienną. Nadajnik piszczał na wszystkich trzech częstotliwościach. Wyłączył go. Wapienna płyta miała z piętnaście metrów średnicy, a w środku widniał sześciometrowy otwór, wydrążony przez erozję. Brzegi otworu porastał mech. Poruszając się ostrożnie, na brzuchu, Paine podczołgał się blisko i spojrzał w dół. Znalazł je. Promień światła, przenikający przez szczelinę do wnętrza jaskini, oświetlał -kilkadziesiąt metrów niżej - smolistą kałużę na dnie. Kałuża była płytka, niedawno powstała, ale towarzyszył jej zwykły odór amoniaku. Paine włączył na chwilę odbiornik. Ostry dźwięk wprawił w ruch dziesiątki ciał podwieszonych przy sklepieniu jaskini, tuż pod nim. Wszystkie trzy pasma. Dopadł je wszystkie. Kiedy oczy przywykły mu do mroku, dostrzegł, że jaskinia jest okrągła, szeroka na jakieś sto metrów, w kształcie amfiteatru. Ściany pięły się w górę, kończąc się łukowatym sklepieniem. Jeżeli teraz stado liczyło sobie z tysiąc nietoperzy, to jaskinia śmiało mogła pomieścić trzy razy tyle. Gdzieś w dole musiało wypływać źródło lub płynęły wody podziemne. Paine pociągnął nosem. Smród amoniaku nie był zbyt silny i Paine wyczuł inny, dobrze znany zapach. Ropa. Jeszcze jeden wyciek. Chee byłby w siódmym niebie. Źrenice Paine'a nadal się rozszerzały. Pionowe linie na podłożu jaskini nie mogły być przypadkowe, bo były idealnie proste. Były to prymitywne drabiny, może z dziesięć, a w większości brakowało szczebli. Z mroku wyłoniło się więcej szczegółów. W głębokim cieniu widać było ciemny kształt. Kwadrat. Wokół i powyżej widać było więcej kwadratów, które sięgały aż do połowy wysokości jaskini. Okna. Okna i drzwi do pięciopiętrowych domów, cała wielka podziemna aleja. Paine nie dostrzegł tego wcześniej nie tylko dlatego, że było ciemno. Domy leżały w ruinach. Dachy i ściany zapadły się do środka, a wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. Paine'owi wydawało się, że w razie ataku wroga ludzie mogli w takim miejscu przeczekać dłuższy czas. To nie była pospiesznie zbudowana atrapa. To było małe miasto. Zaciekawiony i zaintrygowany Paine przeczołgał się wokół całego otworu, szeroko rozstawiając ramiona i kolana, żeby zminimalizować nacisk ciała na wapienne sklepienie. Pomyślał, że będzie zmuszony spuścić kanistry z gazem do jaskini za pomocą bloczka, umocowanego na drążku, wbitym w płytę. Operacja ta mogłaby rozbić kruchy wapień i zbudzić nietoperze, gdyby jednak ruiny wznosiły się na wysokość przynajmniej trzydziestu metrów, to byłby w stanie umieścić kanistry bezpośrednio na nich. Ruiny świadczyły również o tym, że do jaskini musiało prowadzić inne wejście, którym do środka wchodzili ludzie. Chociaż ruiny nie stanowiły dostatecznego oparcia dla kanistrów, Paine i tak był zadowolony. Zmiana taktyki w połowie walki mogła doprowadzić do klęski, a jeden fałszywy krok w tak zapuszczonych ruinach mógł skończyć się tragedią. Wobec tego pozostawał górny wlot. Wprost nad głowami nietoperzy. Wycofał się tą samą drogą, którą przyszedł: poprzez pole lawy, do mostu z piaskowca, a stamtąd do drogi, na którą spuścił się po sznurze. Teraz przyszła kolej na pytania. Droga dochodzi aż tutaj? W jakim celu? Nie chciał się zatrzymać, ale nawyk był silniejszy. Pułapka nie miała sensu, jeżeli istniały dwa wyjścia, a ludzie jakoś musieli się tam dostawać. Kiedy Paine zbliżył się do jaskini, odbiornik znów zaczął piszczeć. Nie tak głośno jak nad jaskinią, ale dość wyraźnie. Youngman znał kanion i drogę. Paine uświadomił to sobie i aż poczerwieniał na twarzy. Sukinsyn na pewno znał tę jaskinię. Droga urywała się przy czymś, co wyglądało jak wejście do kopalni. Drewniane koło od taczki, które butwiało w spokoju od setek lat, leżało obok wjazdu zdolnego pomieścić dwa kopalniane wagoniki. Sygnał dochodził ze środka. Zerknął na zegarek. Robiło się późno, ale musiał się upewnić. Wszedłszy do środka, dotknął ściany. Była zimna, wilgotna i zabarwiła mu palce na czarno. Wystarczyło tylko powąchać i już wiedział: kopalnia służyła wydobywaniu roponośnych piasków bitumicznych. Piaski tak nasączone ropą, że można było formować je w cegiełki i palić lepiej niż węgiel. Szyb ciągnął się dalej, a z każdym krokiem wzrastała siła sygnałów. To musiała być ta druga droga do jaskini. Pięćdziesiąt metrów dalej korytarz kończył się ślepo. Pomimo to sygnały dobiegały wyraźnie i Paine czuł zapach amoniaku. Ostrożnie naparł dłonią na przednią ścianę, która rozsypała się pod palcami. Ramię przeszło mu na wylot przez zbutwiałe szczątki zasłony, która oddzielała kopalnię od głównej, wapiennej jaskini. Ostrożnie cofnął ramię i zajrzał przez dziurę. Przed jego oczyma roztoczył się widok oświetlonej przez górny otwór groty, kałuża przetrawionej krwi, ruiny pueblo, a nad głową - sufit pełen śmiercionośnych, lecz zarazem delikatnych nietoperzy. A więc używały jedynie górnego wlotu. Doszedłszy do drogi, Paine ruszył biegiem. Dochodziła szósta, nie miał już dość czasu, żeby rozpylić truciznę przed wylotem wampirów. Tak naprawdę, to miał czas zaledwie na to, żeby odzyskać plecak i uciec z drogi przelotu nietoperzy. Droga wiła się bezustannie. Paine'owi wydawało się, że zakręca złośliwie, chcąc go opóźnić, ale na koniec dojrzał plecak tam, gdzie go zostawił. Na widok Paine'a przestraszony kruk zerwał się w powietrze. Od razu, z nawyku, sprawdził ciśnienie w kanistrze z cyjanowodorem. Wszystko było w porządku. Baterie były naładowane, a metalowa siatka porządnie zwinięta. Kruk musiał po prostu rozglądać się za jedzeniem. Paine zarzucił ładunek na ramiona i ruszył w kierunku wapiennej płyty. Pomimo ostrego kąta podejścia i wagi kanistra, szedł szybko. Droga pogrążyła się w niebieskawym półmroku, a w górze świeciły wierzchołki kanionu. Od czasu do czasu słońce przenikało przez wyrwy w skałach i rzucało na ściany garbaty cień Paine'a. Raz Paine dostrzegł inny cień i ujrzał krążącego nad głową kruka. Przerzucił linę nad mostkiem z piaskowca i podciągnął się do góry. Potem przemierzył pole lawy i okrążył górne wejście od zachodu; tutaj przycupnął pod skalnym występem i patrzył, jak ostatnie promienie słońca schodzą z wapiennej płyty. Teraz, kiedy już wiedział, co robić, poczuł się pewniej. Otworzył plecak, wyciągnął ze środka kask i przecinak do drutu. Maska gazowa i rękawiczki nie były mu potrzebne. Zerwał się wschodni wiatr, tak że zapach Paine'a nie dochodził do jaskini. Wszystko szło jak po maśle. Po zachodzie słońca horyzont na wschodzie zabarwił się na różowo, a potem na fioletowo. Z dziury nie wyleciał ani jeden nietoperz. Inne nietoperze ożywały już o zmroku, ale wampiry czekały na prawdziwą noc. Potem Paine usłyszał szum, bicie skrzydeł i odgłosy oddawanego moczu. Odległe wierzchołki mesy przez chwilę wyglądały jak złote chmury; po pewnym czasie ukazały się gwiazdy i świat pogrążył się w ciemności. Paine wstrzymał oddech. Jeszcze przez minutę powietrze było nieruchome, a potem pierwsze nietoperze wyleciały z otworu, niczym liście unoszone w górę przez płomień. Zaraz pojawiła się reszta, tworząc czarną kolumnę wzbijającą się na sto metrów w niebo. Jego nietoperze. Paine trzymał się skały, jakby mógł zostać wessany w kręcący się wir. Część jego osobowości na pewno dała się wessać. Razem z ojcem, Ochayem i wszystkimi latami spędzonymi w Meksyku. Joe Paine powiedział raz, że człowiek staje się tym, co zabija. Miał rację. Nietoperze i Paine byli głową i ogonem tego samego organizmu, który prowadził i ścigał sam siebie. Bestia zrodzona ze śmierci i żywiona obsesją. Otulona w zło. Oszukał Anne. W przyrodzie panowała pewna harmonia. Drapieżniki eliminowały słabsze okazy, zwierzęta roślinożerne i ptaki przenosiły nasiona, owady czyściły glebę, kwiaty roztaczały wokół siebie piękno. Każda istota, w zamian za swe życie, użyczała czegoś z siebie innym. Ale jeden wybryk natury nie odwdzięczał się niczym w zamian za swoje nienasycone pragnienie. Wampir. Paine nie bał się klaustrofobii, natomiast trząsł się na myśl o uosobieniu zła. Rozumiał to, ale nie był w stanie przewidzieć, że zło ma wymierną wagę. Aż do chwili, gdy sobie uświadomił, że zło zmusiło go do przepędzenia nietoperzy w okolice, w których nigdy wcześniej nie były i gdzie zaczęły ze zdwojoną siłą siać terror. Apokalipsa nie potrzebowała koni i ognistych smoków, mając do dyspozycji nietoperze i dżumę. Wszystko dzięki niemu. Ale oto nadchodził kres pogoni i na koniec mógł stać się wolny. Rozpłaszczywszy się na kształt chmury, obróciwszy się parokrotnie wokół własnej osi i utworzywszy długi półksiężyc, nietoperze pomknęły na wschód, nad pustynię. Paine odczekał dziesięć minut, a potem pociął metalową siatkę na równe odcinki. Chciał przygotować szczelne zamknięcie otworu wlotowego. Jeden z odcinków zrolował, zaniósł na drugą stronę dziury i przymocował stalowymi śledziami do płyty. Nieco dalej zamocował kolejne śledzie. Nie musiał ich wbijać głęboko, zaledwie tyle, żeby przytrzymały siatkę. Pod sobą słyszał niespokojne szelesty trzymających się sufitu niemowląt. Domyślał się, że towarzyszą temu niesłyszalne dla jego uszu wołania o pomoc, ale stado było zbyt daleko, aby mogło na nie zareagować. Paine przyczepił do siatki dwa przewody i podłączył je do baterii schowanych pod skalną półką. Ustawił przełącznik na trzysta woltów, włączył na próbę, a potem znów wyłączył. Pierwsza część pułapki była gotowa. Paine stał na skalnej półce z granitu, o wiele trwalszej od wapienia. Odszukał wąską szczelinę i wbił śledzia. Związał razem dwa odcinki sznura w jeden - trzydziestometrowej długości. Jeden koniec przymocował do śledzia, a do drugiego przywiązał rączkę kanistra z trucizną. Przekręcił regulator zegara; każdy obrót cofał aparat o godzinę. Nastawił regulator na maksimum: dwanaście obrotów. Potem położył kanister na boku i zaczął go toczyć w kierunku otworu. Granitowa półka znajdowała się w odległości piętnastu metrów od otworu, kanister miał więc zwisać piętnaście metrów pod sklepieniem, z dala od powracających nietoperzy. Po ich powrocie Paine chciał rozłożyć siatkę, włączyć prąd i czekać. Aż do siódmej czterdzieści pięć rano, kiedy to z kanistra wydobyłby się śmiertelny obłok. Było to bardzo proste. Pojawiło się więcej gwiazd. Paine toczył kanister powoli w kierunku otworu. Potem popchnął go lekko i butla wleciała do środka. Złapał za sznur i zaczął powoli opuszczać go w dół. Ostrożnie odsunął się od wlotu, na bok wapiennej płyty i wypuścił nieco więcej sznura. Lina się zatrzymała. Paine obliczył, że kanister mógł się opuścić nie więcej niż o trzy metry. Linka musiała się więc gdzieś zahaczyć. Potrząsnął nią silnie. Ani drgnęła. Znów podczołgał się do otworu. Pod rękami i kolanami wyczuwał nerwowe ruchy niemowląt, zaniepokojonych pojawieniem się kanistra. - Cierpliwości - wyszeptał do nich. Doszedłszy do otworu, zobaczył, że sznur wgryzł się w miękki wapień i utknął w nim. Nie chciał opierać całego ciężaru ciała na kolanach, ale uwolnił linę i uniósł kanister, żeby opuścić go w innym miejscu. Podnosząc kanister, dojrzał i inny kłopot. Jakimś cudem linka przymocowana do rączki butli owinęła się wokół lejka i zablokowała regulator. Paine wyciągnął delikatnie kanister i ustawił go na brzegu otworu. Jeden ruch ręki uwolnił regulator. Znów zniżył butlę do jaskini, z przyjemnością obserwując, jak zjeżdża w głąb. Na koniec kanister znikł mu z oczu, z lekka kołysząc się gdzieś w ciemnościach. Paine odchylił się do tyłu i głęboko odetchnął. Poczuł, jak płyta trzeszczy pod nim. Już miał rzucić się do tyłu, kiedy wapień usunął mu się spod nóg. Złapał się za skałę, ale kruszyła się pod palcami, a na jego głowę sypał się biały pył. Spadał. Najpierw stopami w dół. Potem rozrzucił ręce i nogi, a mrok uderzył go w twarz. Widział przed sobą sznur od kanistra. Zatrzymał się piętnaście metrów pod sklepieniem. Nadgarstek miał zaplątany w sznur, tuż przy rączce butli z cyjanowodorem. Zimny kanister obijał mu się o potłuczoną twarz. Próbował się wyprostować, ale ciężar ciała wyrwał uwięzione w pętli ramię ze stawu. Drugą ręką nie był w stanie się uwolnić. Wisiał. Niemowlęta przez pewien czas tłukły się pod sufitem, a potem ucichły. Czekały. Tak jak i Paine. Rozdział dziewiąty - Nie udało mu się - powiedział Youngman. - W przeciwnym razie już by tu był. Wysoko nad głową jaśniały dwie gwiazdy Natupkom: Castor i Polluks. Pojawiła się też Talawsohu, Gwiazda Poranna. Oboje z Anne widzieli dwukrotnie przelot nietoperzy. Pierwszym razem na własne oczy, a drugim - w pięć godzin później - na oscyloskopie Paine'a. Ale to było już pięć godzin temu. - Kazałem mu czekać. - Paine wie, co robi. Masz, zjedz to, wyglądasz potwornie - dała mu kawałek chleba z margaryną. - Przykro mi, ale nic innego nie mamy. I parę piw. Potrząsnął głową. Nawet w zielonym blasku oscyloskopu twarz miał szarą, jakby pokrytą popiołem. - Gdybyśmy za nim poszli, zabiłby nas. - Już do nikogo nie będzie strzelał. - Nic mu się nie stało. Najlepsze, co możemy zrobić, to pojechać do szosy, tak żeby Chee mógł po niego przysłać helikopter. Youngman włączył radio. Rozgłośnie z Tuba City nie nadawały już muzyki. Długie chwile ciszy przerywały kolejne obwieszczenia. Tuba City już drugi dzień objęte jest kwarantanną... piętnaście osób zmarło w Shangopovi, dwanaście w Walpi... granice stanowe Utah i Nowego Meksyku zostały zamknięte... we Flagstaff ewakuacja postępowała zgodnie z planem... sytuacja została opanowana... - Wyjdę się rozejrzeć. - Youngman pocałował rękę Anne. - Daj mi znać, jak coś się pokaże na ekranie. Wyszedł z samochodu i spojrzał na drogę. Paine nie wróci. Zamiast pójść na czas do jaskini, Paine zabałaganił po drodze. Nawet śpiąc, Youngman zastosował się do polecenia Abne-ra. Kiedy Abner to wszystko przewidział? Tydzień temu? Zaledwie? A za tydzień, co się stanie? Co by się mogło stać, gdyby tydzień temu był w stanie odczytać piaskowe rysunki zmarłego starca? Kiedy sięgnął do kieszeni, szukając papierosów, natrafił na korzeń bielunia. Youngman zdawał sobie sprawę, że nie ma dość sił na dotarcie do jaskini. Ledwie mógł chodzić, a ręce miał prawie bezużyteczne. Gdybyż Paine miał rację, że jest jedynym człowiekiem, który był w stanie zatrzymać nietoperze... Youngman nadgryzł korzeń. Wziął potężny kęs, nie mając pojęcia, jaka jest największa dopuszczalna dawka. Jeżeli się zatruje, to Anne wywiezie go z kanionu. Cóż miał do stracenia? Poczuł gorzki smak spływający mu do gardła. Po Talawsohu pojawiła się Ponochona, Gwiazda Psa, i nastała najgłębsza noc, poprzedzająca świt. Całonocne ceremonie kończyły się wraz ze wschodem Ponochony, a potem kapłani czekali na wschód słońca, które miało im powiedzieć, czy uroczystości się udały. Jeden błąd mógł spowodować, że słońce by wstało razem z tęczą o odwróconych kolorach. Youngman czekał; ramiona i nogi sztywne z napięcia, usta otwarte, serce bijące coraz wolniej. Głową uderzył o burtę samochodu, a oczyma wodził za gwiazdami, które przypominały kręcące się w oddali nietoperze. Powoli liczył minuty w rytm uderzeń serca. Poranny wietrzyk owiewał mu lewą stronę twarzy, po czym niespiesznie przesuwał się na prawo. Turkusowy deszcz przesłonił gwiazdy, a potem pustynia buchnęła płomieniem, który rozpalił cały horyzont na wschodzie. Kanion odpłynął w morze ognia. Płomienie okryły Youngmana i ogrzały jak lekka, złota derka. Ciało zapłonęło i wypuściło go ze swych objęć, pozwalając mu poszybować w górę. Przez chwilę rozkoszował się niebytem, a potem poczuł, jak wraca doń świadomość. Widział, jak w dole świat tańczy między dwiema lalkami Kachina. Jedna z nich miała twarz z chmur, a druga - spaloną słońcem. Skłoniły się przed Youngmanem i odepchnęły świat na bok. Świat się zmienił. Ocean uderzał o korony drzew. Między drzewami widział znajome rzędy kukurydzy, a gdzieniegdzie - kwadratowe pomniki i świątynie ozdobione kamiennymi rzeźbami z twarzami tygrysów, węży i nietoperzy. Kukurydza miała grube kaczany, a studnie były pełne czystej wody, ale ludzie uciekali przed siebie, aż zatrzymali się nad jeziorem otoczonym przez wulkany. Na wyspach rosły piramidy, a na ich stopniach, splamionych krwią kapłanów, stali żołnierze przebrani za zwierzęta. Lecz część ludzi poszła dalej, idąc na północ, aż dotarli na skraj pustyni. Widział, jak rosły miasta. Mesa Verde, Aztec, Wupatki, Keet Seel. Każde z nich znów opuszczone w szczycie swej świetności przez ludzi, którzy udali się na ostatnią wielką wędrówkę, na pustynię. Podzielili się na cztery grupy i poszli w cztery strony świata, nakreślając swoim tropem znak krzyża. Po setkach lat skręcili w prawo, kreśląc swastykę. Wraz z obrotem swastyki, podzielili się na mniejsze grupy, kręcąc się wkoło, aż cały świat naznaczony został ruchomymi swastykami i kołami. W jednej chwili powstawało pueblo. Inna grupa szła tropem przodków, a potem skręcała w innym kierunku, lecz zawsze i nieuchronnie dążąc do środka świata. I w końcu pojawili się na brzegach Czarnej Mesy, w Oraibi, w Hotevilla i w Shongopovi, bez wody, bez żyznych ziem, bez przyjaciół i na łasce swych bogów. Youngman ujrzał samego siebie - leżał na plecach, z rozpostartymi rękami i nogami na z wolna wirującej pustyni. Na koniec się odnalazł. Był gotów. - Czujesz się lepiej? - Anne podeszła do niego. - Tak. Czuję się bardziej sobą. Zaczerpnął głęboki oddech. Poranny wiatr poruszył lok nad jej skronią, a pochyłe promienie słońca dodały blasku niebiesko-brązowym oczom. - Wiesz, jesteś bardzo piękna. - Podniósł się. - Chodź już. Przygotujmy się do wyjazdu. Wspięła się na maskę i podała Youngmanowi mikrofon kierunkowy, a on schował go w bagażniku. Prawie nie czuł ciężaru ekwipunku. Spojrzał na swe dłonie i odwinął bandaże. - Co robisz? - Anne zobaczyła krwawiące nacięcia. - Anne, wiem, jak je powstrzymać. Idę do jaskini. - Nawet nie wiesz, gdzie ona jest. - Mam przeczucie... - Paine... - Paine nie żyje. Anne, jest już dzień. Nie wrócił, bo nie żyje. - Jeżeli to prawda, to tym bardziej powinniśmy stąd odjechać. Przykro mi, że cię w to wciągnęłam. - Nie. Wierz mi, to nie ty mnie wciągnęłaś. Jeszcze dwie godziny temu Youngman był w szoku, a Indianin, którego teraz widziała, spokojnie dopinał koszulę pokaleczonymi palcami. - To jest błyskawiczna rekonwalescencja. Niewiarygodna. O co tu chodzi? - Abner otworzył krąg. Ja muszę go znów zamknąć. - Zamknąć krąg? To bez sensu, Youngman. Mówisz jak czarownik. Mów rozsądnie. - To uważasz, że coś takiego jak cyjanowodór ma sens? - Youngman oderwał pas z koszuli, po czym przewiązał go sposobem Hopi wokół głowy. - Tak - odparła. - Paine miał rację? - Tak. - Ale teraz nie żyje. Anne ugryzła się w język. Wschodzące słońce rzucało błękitny blask na samochód, Youngmana i na nią. Ona i Youngman mówili innymi językami. - Nie rozmiem - powiedziała. - Trudno. Chcę tylko, żebyś mi zaufała. - Ale jak mogę ci zaufać, jeżeli nie wiem, co chcesz zrobić? - To właśnie jest zaufanie. Zaufanie jest czymś nienaukowym i niebiałym. Czy nie sądzisz, że najwyższy czas, żebyśmy się przekonali, czy to potrafisz? - Świetnie - zgodziła się. - To jest nie fair. Przecież nie zostaniemy razem, jeżeli powiem „nie". To jest nie fair, bo cię kocham. - Bywa tak, że miłość nie wystarcza. Anne odeszła, żeby na niego nie patrzeć. Zdecydował, że daje jej pięć minut do namysłu. Powróciła już po jednej. - Mówię „tak" - powiedziała. - W tej chwili, po tym pytaniu, nie tylko cię nie kochani, ale wręcz nienawidzę. Pomimo to pójdę z tobą. Nie pozwolę, żebyś poszedł sam. Youngman wiedział, że nie było to zaufanie. Ale zawsze coś, na początek. Drogę zbudowano dla meksykańskich wozów, a nie dla rovera. Co prawda Youngman spuścił powietrze z opon i dzięki temu obniżył pojazd o kilka centymetrów, ale stracili całe godziny rozbijając szpadlem bariery i niskie mostki z piaskowca. Było mu obojętne, jak wolno posuwali się naprzód; skoro Anne zdecydowała się mu towarzyszyć, to musiał zabrać ze sobą schron, jakim był samochód. Minęło południe, gdy prawie wykończeni dotarli do końca drogi. - Co to jest? - Anne zaciągnęła hamulec ręczny. - Kopalnia. - Nigdy nie słyszałam o żadnej kopalni w tej okolicy. - Cóż, od pewnego czasu jest nieczynna. - Domyślił się następnego pytania. - Od jakichś dwustu lat. Gdy wysiedli z rovera, Anne zaczęła nawoływać Paine'a, ale Youngman sprzeciwił się. - Znajdziemy go - powiedział. Przy wejściu do kopalni leżało stare, drewniane koło. Nie było śladu Paine'a, ale grunt był za twardy, żeby można było odczytać ślady. Annę z lękiem przyjrzała się skałom napierającym na wąską dróżkę. Z wierzchołków spoglądały na nich jęzory lawy. - Kopalnia i droga, o których wiedzą tylko Hopi? Co to za tajemnica? - zapytała. - Skąd wiesz, że tam są nietoperze? - Mogę się mylić. Poczekasz tutaj? - Idziemy razem - zdecydowała i ruszyła za nim. Kiedy weszli do kopalni, tuż nad głową załopotały skrzydła. Youngman zdusił ręką krzyk Anne i oboje spojrzeli na parę odlatujących kruków. - Nic ci nie jest? - Jestem trochę zdenerwowana. Youngman zabrał jej latarkę. - Zostań tutaj - polecił. Dalej poszedł sam. Było zimno jak w grobie, ale dość wygodnie. Dokładnie tak, jak to tyle razy opisywał Abner. Wilgotne ściany, wzdłuż których kastylijscy księża pędzili biczami swoich niewolników-Hopi do pracy. Rzędy przeładowanych powozów. W miarę jak Youngman zagłębiał się w sztolnię, gasł odgłos jego kroków, tłumiony przez wilgotne, spocone ściany. Wejście i Anne rozmyły się w niewyraźne plamy. Youngman poświecił latarką, szukając Paine'a. Nic. Kiedy doszedł do końca korytarza, poczuł smród amoniaku. Zgasiwszy światło, dostrzegł blady poblask na ścianie. Ściana zrobiona była z butwiejącej, dziurawej derki. Youngman zajrzał przez szparę, po czym rozerwał derkę i wszedł do środka. Ujrzał olbrzymią grotę rozjaśnioną promieniami padającymi przez dziurę w sklepieniu. Musiał wyciągnąć głowę, żeby objąć wzrokiem cały sufit. Wszędzie, gdziekolwiek spojrzał, widział nietoperze. Wydawało się, że wiszą warstwami, a gdy jeden z nich się poruszył, to falowały wszystkie inne, tak że całą kolonią bezustannie wstrząsały drobne dreszcze. Na podłodze widać było ciemną kałużę uryny i odchodów. A dalej stało pueblo. A obok kałuży - człowiek ściskający czerwony kanister. Youngman wychynął z korytarza dziesięć minut później, ciągnąc sznur. Na końcu sznura, nadal zwarty z kanistrem, leżał Paine. Czerwona czupryna Paine'a z lekka przekrzywiła się na bok, równo odcięta nad czołem. Na ubraniu widniały ciemne pasma odchodów. W świetle dziennym sprawiał dziwne wrażenie, jak fragment czyjegoś koszmaru. Groteskowy i cuchnący amoniakiem. Youngman odciął sznur i złożył zmarłego obok drewnianego koła. Dopiero wtedy odważył się spojrzeć na Anne. - One tam są. - Patrzyła na kopalnię. - Tak. Są tam. Zobaczył, jak Anne rozsypuje się na kawałki, a potem znów bierze się w garść. Trupia bladość na twarzy ustąpiła łzom gniewu. - Jak to się stało? - Nad jaskinią jest otwór. Wpadł do środka, chciał schwycić sznur i się zaplątał. - Youngman podniósł przetartą końcówkę sznura. - Być może sznur pękł, zanim nietoperze powróciły do jaskini. Być może nic nie czuł. Youngman w to wątpił. Porządny sznur nie przerywał się w ten sposób. Chyba że coś się szarpało i kręciło przez długi czas na drugim końcu. - Kanister. - Nie zdążył go użyć. Anne otarła oczy. - To cyjanowodór. Teraz nasza kolej. Youngman, musimy dokończyć to, co on zaczął. - Nie. - Jak to? - Anne poprawiła kanister. - Nauczył nas tego. Twierdził, że nie można się pomylić. - Anne... - Zrobimy tak, jak chciał. Nastaw regulator. To łatwe. - Anne... - Ukląkł przy zbiorniku, a potem poruszył regulatorem, który okręcił się wokół własnej osi. - Zepsuty. Pękł przy upadku. - No to co zrobimy? Jaki masz teraz pomysł?! Czy masz coś ze sobą? - Nic. Wszystko, co potrzebne, jest na miejscu. Odprowadzony jej wściekłym spojrzeniem, poszedł do samochodu po koc, na którym położył Paine'a. Smród amoniaku bił nie tylko od zmarłego, ale i z jaskini. - Widziałeś nietoperze? - Anne starała się opanować. - Są w wielkiej jaskini, na końcu sztolni. - Youngman skinął na ciało Paine'a. - Miał ze sobą o wiele więcej sprzętu niż ten kanister. Wydaje mi się, że wiem, co miał zamiar zrobić. - Czy możemy im dać radę? - Możemy je pozabijać, jeżeli o to ci chodzi. Youngman wspiął się na dach samochodu, z którego zobaczył język lawy zwisający z pobliskiego występu. Zahaczył o niego lasso. - Zaraz wrócę! - krzyknął. Podciągnął się na szczyt i tam przystanął, poza zasięgiem wzroku Annę. Słabło już narkotyczne działanie bielunia i ręce piekły go po krótkiej wspinaczce. Odgryzł nieco więcej korzenia. Żeby choć trochę stłumić ból, pomyślał. Potem polizał palce i ruszył w kierunku wapiennej płyty stanowiącej sklepienie jaskini. Już w pół drogi poczuł się pewniej, silniej. Przy brzegu dziury zauważył zrolowaną siatkę, rozpiętą na śledziach i gotową do naciągnięcia. Przerwany sznur i druty zaprowadziły go pod skalną półkę, gdzie odkrył baterie i resztę sprzętu Paine'a. Youngman napiął siatkę, zakrywając dziurę, i podłączył prąd. Z plecaka wyjął jedynie siekierkę. Kiedy wstał, bieluń uderzył mu do głowy i niebo pokryło się chmurami. Chmury były czerwone i tryskały krwią. Youngman spodziewał się czegoś takiego. Odwrócił się tyłem do chmur i, spuściwszy wzrok, powrócił na drogę. Kiedy doszedł do samochodu, Anne wprawdzie tam nie było, ale wyszła z kopalni, zanim zdążył ją zawołać. - Jesteś - powiedział z ulgą. - Zablokowałem im drogę ucieczki. Paine wszystko przygotował. - Widziałam cię. Byłam w grocie. - Świetnie. Widziałaś więc i nietoperze. - Widziałam też domy. Youngman, te opowieści o podziemnym mieście to wcale nie były bajki, prawda? - Ruiny pueblo. Cóż takiego? Pełno ich na pustyni. - Ale nie w grocie. No i ta opowieść o gorejącej dziurze. Gdybyśmy poszli ze sto metrów dalej, to też pewnie byśmy ją znaleźli... - Co za różnica? Znaleźliśmy jakieś ruiny. Mieliśmy znaleźć nietoperze i udało nam się. Chyba nie wystraszysz się tych indiańskich bajek? - To ważne - powiedziała Anne - bo wiedziałeś, co tam jest, ale nic mi nie powiedziałeś. Czy ty wierzysz w te historie? Youngman zamyślił się; miał ochotę ją okłamać. Tak byłoby łatwiej zarówno jemu, jak i jej. Ale Anne wyczułaby kłamstwo i gardziłaby nim. I miałaby rację. Wobec tego w ogóle się nie odezwał. - Tracimy czas - rzucił w końcu. - Idź do samochodu i przynieś wszystkie koce. Powiesili nowy koc w przejściu między kopalnią a grotą, nie tylko po to, żeby odciąć światło latarki, ale również po to, żeby stłumić odgłosy pracy. Anne trzymała latarkę, a Youngman uderzył siekierką w ścianę korytarza. - Spójrz. - Pokazał kawałek miękkiej skały. -Jest nasączona ropą. Jeżeli ją odpowiednio rozgrzejemy, to będzie się palić jak węgiel. - Zatrujemy je dymem? - Nie. Gdzieś w jaskini wycieka ropa, poczułem to wyraźnie. Jeżeli trafimy na to miejsce, to pojawi się więcej niż dym. - Musimy zgromadzić mnóstwo tych brył. - Zgadza się. - Youngman wrzucił kamień do koca. Znów wbił siekierę w ścianę. I jeszcze raz. I jeszcze raz. Miękka skała raczej poddawała się ciosom, niż łupała się. Ale góra kawałków na kocu wciąż rosła. Kierując światło latarki na ostrze siekierki, Anne czuła, jak pod ciosami słabnie jej opór. Youngman zdjął koszulę. Nie tyle uderzał w ścianę, ile rzucał się na nią. Przyglądała się, jak przy każdym skoku prężą mu się mięśnie pleców. - Dwie noce temu omal nie umarłeś. Jakim cudem jesteś w stanie teraz tak pracować? - Cóż, ciężkie roboty przymusowe mają to do siebie - powiedział między jednym uderzeniem a drugim - że nigdy się ich nie zapomina. Bieluń krążył znów w jego żyłach. Youngman panował nad sytuacją. Anne przejęła siekierę, a Youngman ciągnął koc z pierwszym ładunkiem łatwopalnego kamienia do wnętrza groty. Po kącie padania promieni przez dziurę w sklepieniu oceniał, że dochodziła druga. Zaciągnął koc do ruin pueblo. Już pierwszy krok po szczeblach drabiny rozwalił ją na kawałki, ale był w stanie wspiąć się wyżej po bezładnym rumowisku. Wokół stóp unosił się kurz. Przy załomie ściany zobaczył kolejne cztery piętra domów. Youngman wysypał kamienie z koca. Musiał rozpalić wielkie ognisko. - Pchło - wyszeptały jedne z drzwi. Youngman potknął się o kamienie. Nietoperze nie zwróciły na niego uwagi. Zaczął kopać, skupiając całą uwagę na pracy. Pierścień ognia musiał mieć średnicę trzydziestu metrów i Youngman potrzebował w tym celu czternastu pryzm skały bitumicznej, a każda z pryzm musiała mieć około pół metra. Całe ciało miał pokryte czarnym kurzem, poprzecinanym strumyczkami potu. Ten sam kurz, którego używał Abner. Zobaczył, że wzory na piersiach ułożyły się w spirale. Przyciągnąwszy kolejne trzy ładunki, poczuł, że jest na skraju omdlenia. Kiedy Anne poszła po ostatnią butelkę piwa, połknął następny kawałek bielunia. Lał się z niego zimny pot. Czuł, że bieluń rozjaśnia mu mózg. - Daj mi coś zrobić - powiedziała Anne. -Pracując w tym tempie, zabijesz się. - Damy sobie radę - odparł spokojnie. - Youngman, uciekajmy, dopóki jeszcze możemy. Biorąc od niej butelkę, poczuł, że opuścił go ból. - Nie wchodź tylko do groty - rzekł. - Nawet gdybym cię wołał. Skończył z ruinami. Następny ładunek dotaszczył do podnóża rumowiska, usłanego kamieniami i skorupami, zwanymi przez niektórych historią. Światło z góry padło na opustoszały plac, oświetlając tabliczkę z wyrysowaną postacią człowieka bez głowy. Róg tabliczki był odłamany; była to tabliczka Klanu Ognia skradziona z kivy zmarłym kapłanom. Youngman nie zdziwił się specjalnie, aż do chwili, kiedy uzmysłowił sobie, że tak placyk, jak i tabliczka, znajdowały się po zachodniej stronie jaskini. Słońce przesunęło się na wschód, do tyłu. - Sprawdź godzinę w samochodzie - polecił Anne, kiedy wrócił do kopalni. - Nie patrz na słońce, tylko na zegarek. - Szósta - powiedziała chwilę później. - Ale jest bardzo jasno. Dziewięćdziesiąt minut do zachodu słońca. - Zdejmij koc z Paine'a. Napełnił koce podwójnym ładunkiem i udał się do groty, gdzie zaczął powiększać okrąg przyszłego ognia. Na razie nie widział żadnego wycieku, ani nie był go już w stanie wyczuć. Nad głową słyszał ruchy z wolna budzących się nietoperzy i po cichu wysypał ostatnią porcję. Zamiast kamieni, wokół niego rozsypał się czerwony piasek. Poczuł, jak bieluń szybko krąży mu w głowie. - Pchło, Pchło, co robisz? Jadłeś bieluń, możemy porozmawiać. Jesteś jednym z nas. Co robisz, Pchło? To nie był głos Abnera. Youngman wrócił do kopalni. Był odrętwiały; każdy ruch kosztował go coraz więcej wysiłku i coraz dłużej trwało napełnienie koca. Otworzyły mu się rany na rękach i z trudnością mógł zacisnąć palce na trzonku siekiery. - Stój. Została nam już tylko godzina - powiedziała Annę. - Już starczy. - Muszę stworzyć koło. - Dlaczego? Nie trafił w ścianę i siła zamachu rzuciła go na kamienie. Upadł na koc, nic nie widząc, aż Anne otarła mu oczy i czoło z potu i krwi. - W samochodzie mamy ręcznik. Zaraz wracam. Youngman zjadł znów trochę bielunia, a resztę wtarł w ręce. Kiedy Anne wróciła, znów ciężko pracował. Nowe rany na rękach przestały krwawić. - No to przynajmniej wjedźmy tu roverem i użyjmy go do przewozu kamieni - powiedziała. - Zmieści się. - Nie przejedzie przez wejście, chyba że całkiem spuścimy powietrze. - No to zróbmy tak. - Nie. - Youngman nadal rąbał przy świetle latarki. - Uciekaj stąd czym prędzej. Nie chciałabyś jechać tą drogą w dół na obręczach kół. - Chyba chciaieś powiedzieć: uciekajmy stąd czym prędzej? Ciągnąc dwa koce, Youngman stwierdził, że korytarz stał się jakby dłuższy i węższy. Poruszał niepewnie nogami, aż dowlókł się do groty, którą wypełniało chłodne, niebieskie światło. Zamiast stosu paliwa bitumicznego całą podłogę pokrywała wielka podwójna serpentyna. Zwoje wiły się jak olbrzymi wąż bez głowy. - Opiekowałem się tobą, Pchło. Nią też. Ze względu na ciebie. Ze względu na nowy świat, który dla ciebie buduję. Dlatego to wszystko robię. Dla ciebie. Rozumiem, pomyślał Youngman. Jedna ze spiral serpentyny odwinęła się, aby wciągnąć go do środka. - Chcę ci pokazać nowy świat, Pchło. Przykro mi, pomyślał Youngman. Za późno. Kiedy spirala toczyła wokół niego swoje zwoje, podniósł ostry kamień i wbił go sobie głęboko w krwawiącą dłoń. Kręcił ostrzem, aż wyszukał wszystkie ośrodki bólu, a potem zacisnął mocno palce. Spirala cofnęła się i serpentyna nieco zbladła. Spojrzał przez mgłę na sklepienie, skąd przypatrywało mu się tysiąc twarzy. Youngman opróżnił koce i pospiesznie wrócił do kopalni. Za nim wdarł się wiatr i latarka zgasła nagle w rękach Anne, pogrążając ich w ciemności. - Nie przygasała stopniowo - powiedziała. -Co teraz zrobimy? - Podjedź samochodem do wejścia i zapal światła. W blasku reflektorów Youngman załadował jeszcze dwa koce. Siekiera stała się zbyt ciężka na jego siły i - na oczach Anne - wziął do ust ostatni kawałek korzenia bielunia. Krzyczała na niego z samochodu, ale treść słów ginęła w ciemnościach korytarza. W końcu zrozumiał, co krzyczała: - Robi się ciemno! Wyszedł na dwór. Drogę spowijała już ciemność i jedynie wierzchołki skał barwiły się na złoto. - Słońce zachodzi. - Gdzie jest rurka do odciągania benzyny? - Nic mi o tym nie mówiłeś. - Wiem, ale gdzie jest? Twarz Youngmana była pokryta czarnym pyłem. Oczy świeciły czerwonym blaskiem. Był zmieniony nie do poznania. Anne znalazła rurkę i dwa słoiki. Napełniała drugi z nich, kiedy w rurce zrobiło się pusto. - Nic już nie ma w baku. Pusty. Jak stąd odjedziemy? - Stoczymy się z góry. Jest dość paliwa w gaźniku, żebyśmy mogli zapalić. - Dobrze - zgodziła się. - Bądź ostrożny, kocham cię. - Nie gaś świateł, żebym mógł znaleźć drogę z powrotem. - Będę czekać. Youngman wziął słoiki w ręce i już miał ruszyć, kiedy coś sobie przypomniał. - Czy masz zapałki? Wsadziła mu paczkę do kieszeni. - Powodzenia. Wszedł do kopalni. Korytarz zakręcał i niebawem światła samochodu pozostały z tyłu. Poprzednio korytarz był prosty. Słoiki ciążyły coraz bardziej. Youngman z najwyższym trudem przesuwał stopy. Doszedł do jaskini i zaczął polewać benzyną zgromadzony opał. Sklepienie kręciło się wokół otworu na górze. Nietoperze setkami rozwijały skrzydła, przygotowując się do lotu. Youngman w skupieniu ciągnął za sobą strużkę benzyny. - Pchło, spójrz! Z kominów pueblo unosił się dym. Drabiny stały prosto i drążki z piórami klanowymi ozdabiały piękne domy. Pięć pięter wyżej okna świeciły gościnnym blaskiem, a na ścianach Youngman widział cienie ludzi. Całą jaskinię wypełniał zapach chleba i dźwięki życia. - Pchło, przestań i popatrz! Blask wokół górnego otworu zbladł, przechodząc w poświatę. Niżej zgromadziła się masa nietoperzy i zwisały jak jedna wielka chmura skrzydeł. Z pueblo dobiegał dźwięczny śmiech kobiety. Youngman poszedł z powrotem do domów. Słyszał dzieci, grających mężczyzn, plotkujące dziewczęta, syk pieczeni nad ogniskiem. Ułamana tabliczka Klanu Ognia znów była cała, a wokół niej leżały patyczki modlitewne. Benzyna lała się na ziemię niczym niebieska mąka kukurydziana. Z jednego z domów dobiegła go pieśń, której od dawna nie słyszał. „Gdzieś daleko, w Sibopay. Kim ja byłem, w Sibopay? Gdzie się urodziłem? Skąd przychodzę? Dokąd zmierzam? Kim jestem? Pytałem w Sibopay". Kątem oka widział ludzi w oknach, twarze, które znikały, gdy podnosił wzrok, i powracały chwilę później. Po całodziennym poście zapach świeżego chleba był niesłychanie nęcący. - Dołącz do nich, Pchło. Czekają na ciebie. To twoi ludzie, Pchło. Czekają na ciebie. Ptak o białym brzuszku przeleciał mu nad głową i zniknął wśród gwiazd. Youngman wytoczył się z pueblo. Musiał jeszcze polać benzyną ostatni kawałek, po drodze do kopalni. - Pchło, zostań z nami. Benzyna pociekła mu na spodnie. Im więcej wylewał, tym cięższa stawała się bańka, aż na koniec wlókł ją za sobą po ziemi. Czubki skrzydeł ocierały się o ściany, dach i podłogę jaskini. Nietoperze setkami zlatywały na dół. Cała jaskinia kłębiła się tysiącami nietoperzy, które czekały na sygnał do odlotu. Koło Youngmana przesuwały się skrzydła, oczy, pyski, wzbierały jak fala w kierunku otworu i znikały z pola widzenia. Youngman rozlał drugi słoik benzyny idąc do wyjścia. Najpierw chciał zapalić ułożony krąg, a potem, drugi raz, przy wyjściu. Nietoperz przeleciał mu nad ramieniem. Dwa inne musnęły mu twarz, przyglądając się z bliska. Jeszcze jeden. Poczuł lekkie draśnięcie. Z ucha kapała krew. Przez grotę przeszedł szept, który sięgnął aż tam, gdzie wisiały małe nietperze. Czując kolejne draśnięcie w szyję, Youngman potrząsnął głową. I tak było za ciemno, żeby się zorientować, skąd nadlatują. Wyciągnął pudełko zapałek. Kiedy zapalił, jakieś skrzydło wytrąciło mu pudełko z rąk. Rzucił się na kolana i macał wokół siebie. Skrzydła i zęby wylądowały mu na plecach. Coś biegło w jego kierunku. Palce Youngmana zacisnęły się wokół zapałek. Powoli oderwał kolejną zapałkę i uważnie potarł draskę. Nietoperz odskoczył od płomienia, a Youngman rzucił zapałkę na ziemię. Potoczył się w tył, miażdżąc siedzące mu na plecach nietoperze. Z pierwszego stosu płomień przeskoczył na drugi. Potem oba płomienie pędziły przed siebie, aż spotkały się wśród ruin. Ogień z każdego stosu strzelał na dziesięć metrów. Czerwona linia popędziła w kierunku ruin. Za plecami, tarasując dojście do kopalni, rosła ściana ognia. Nietoperze, których nie dosięgną! ogień, poleciały w kierunku naelektryzowanej siatki przy wylocie. Niczym chmura, gotowały się nad płomieniami. Youngman obrócił się zdumiony. Płonęła cała jaskinia, niczym świetlny pałac. Ze ścian tryskały wycieki ropy i wybuchały ogniem, wydzielając gęsty, czarny dym. W odczuciu Youngmana nietoperze i dym zlały się w jedność, która przybrała kształt olbrzyma skulonego pod sklepieniem, z twarzą wykrzywioną w agonii. Ślepe, mlecznobiałe oczy patrzyły w zdumieniu. - PCHŁO!... DLACZEGO?... TO BYŁO DLA CIEBIE... DLA CIEBIE! - Wiem! - krzyknął Youngman. Z oczu płynęły mu łzy. - WSZYSTKO... DLA CIEBIE! Przed Youngmanem zatrzymał się samochód; otworzyły się drzwiczki. Za kierownicą siedziała Anne i krzyczała: - Tutaj! Youngman, do mnie! Poprzez ogień widział, jak topiło się pueblo. Ozdobne ściany zmieniły się w czerwony kurz. Za oknami szalał ogień, pędząc z pokoju do pokoju. - Youngman! - krzyknęła Anne. Upadł do wnętrza samochodu, a ona od razu, niezgrabnie, zawróciła rovera na pociętych oponach. Skierowała się wprost na ogień przegradzający wyjazd i przebiła się na zewnątrz. W korytarzu kopalni rover odbijał się od ściany do ściany. Resztki paliwa wyczerpały się w chwili, gdy samochód wyjechał na drogę, którą toczyli się w dół, w dół, prawie na samą pustynię, a wtedy kopuła jaskini uniosła się w górę i wybuchła kulą ognia, aż pod niebo. Rozdział dziesiąty Eksplozja przetoczyła się jak dreszcz przez podziemną sieć wycieków i pozostałe jaskinie wybuchły jedna po drugiej. Na powierzchnię przedarły się błękitne języki ognia, schodząc się razem i znów rozbiegając na wszystkie strony. Tam, gdzie schodziły się żyły piasków bitumicznych, ogień rozrywał ściany kanionów i podpalał odsłonięte złoża ropy. Płomienie lizały zachodnią ścianę wyżyny, szukając roponośnych pokładów. Wielobarwne eksplozje obsypały deszczem ognia rozświetlone kaniony. Pożar szalał, wgryzając się w pola bazaltu i przeskakując ponad polami skręconej lawy. Pierwsze wozy straży pożarnej i laboratorium na kołach z Tuba City starały się przedrzeć do jaskini nietoperzy, ale musiały się wycofać, gdyż ogień odcinał im odwrót. Odjechali półtora kilometra od wejścia do kanionu, a helikoptery z Nadzoru Parków krążyły im nad głową, zrzucając bomby wodne. Przed samym świtem ogień nieco przygasł, choć nadal płonął na wielkim obszarze. Youngman i Anne patrzyli, stojąc obok wozów straży pożarnej rozrzuconych po pustyni. Piggot stał na masce samochodu i obserwował wszystko przez lornetkę. - Pierwsza eksplozja oświetliła całą mesę. Jak bomba. - Walker Chee zdeptał nogą papierosa. - Cały kanion będzie pokryty osadem i ropą. Jak ogniska obozowiska, pomyślał Youngman. W kanionie paliło się mnóstwo niebieskich ogieńków. Twarz miał w pęcherzach. Na szyi i uchu nosił bandaże, a na plecy narzucił sobie koc. Jeszcze jedno źródło ropy wybuchło pomarańczowym, a potem niebieskim płomieniem. Helikopter, z silnikiem wyjącym pełną mocą, uciekał znad strzelających w górę płomieni. - Klapa. Kompletna klapa. - Piggot zeskoczył z samochodu i wrzucił lornetkę na tylne siedzenie. - Ten pożar potrwa lata. Może wieczność. Zapomnij o całej sprawie, Chee. - Dokąd jedziesz? - Do Wenezueli, Indonezji, na Alaskę. - Piggot wsiadł za kierownicę. - Tam, gdzie ludzie umieją robić interesy. Muszę ich tylko znaleźć. - Przecież mamy kontrakt! - krzyczał Chee za oddalającym się samochodem. Patrzył na znikające tylne światła cadillaca, a potem skierował wzrok na kanion, w którym szły z dymem dwa miliony dolarów. Jedno z laboratoriów na kołach podjechało na miejsce zwolnione przez Piggota. Młody oficer dochodzeniowy, odziany w skafander ochronny, spojrzał ciekawie na Youngmana i Anne, po czym zameldował się Chee. - Nie mam pojęcia, kiedy będziemy w stanie sprawdzić tę grotę. Ale najważniejsze jest to, czy wszystkie nietoperze zginęły. - Zapytaj jego. - Chee wzruszył ramionami i odszedł zdegustowany. Oficer niepewnie zbliżył się do Youngmana. Indianin był rozebrany do pasa, miał oczy czerwone jak u królika. - Nie żyją - powiedział Youngman. - Mam nadzieję, że się pan nie myli. Jeżeli to prawda, to usunięty został najważniejszy czynnik w roznoszeniu choroby i teraz pozostanie tylko dalsza kwarantanna. - Oficer przyjrzał się uważniej Youngmanowi. - Jeżeli pan mnie właściwie rozumie. Niepewność oficera przywiodła Youngmanowi na myśl Paine'a. - Staram się - powiedział Youngman. - Jak rozumiem, w jaskini został jakiś człowiek? - W kopalni. - Przyjaciel? - Tak. - Youngman spojrzał na Anne. - Hopi wiele mu zawdzięczają. Oficer pilnie notował. Zapytał Anne o pożar, o jaskinię, o nietoperze; odpowiedziała, że użyli benzyny, że była to zwykła jaskinia i że żaden nietoperz nie uciekł. Mówiąc, trzymała Youngmana pod rękę. Po spisaniu zeznań oficer sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego. - Dziękuję państwu. Jedzie już po was karetka pogotowia. Spędzicie kilka dni pod obserwacją w szpitalu, ale jestem pewien, że taki odpoczynek dobrze wam zrobi. Wasza ucieczka zakrawa na cud. - Tak pan sądzi? - zapytał Youngman. - No... tak. - Oficer zaczerwienił się. - Zupełnie niewiarygodna historia. - Dobrze. Oficer, nieco speszony, wrócił do swego samochodu i odjechał w kierunku wozów strażackich. Youngman otulił Anne swoim kocem, tak że mogli się o siebie nawzajem oprzeć. Niebo wokół kanionu zaczęło już blednąc. - Chcesz zrobić z Paine'a bohatera, prawda? - zapytała Anne. - Bo nim był. Tak jak Abner i Harold, a nawet Chee. Należy wszystkim oddać sprawiedliwość, pomyślał Youngman. Wszystkim, tylko nie jemu. - Ale to przecież twoja zasługa - powiedziała. - Nie wiem, co zrobiłem. Mam nadzieję, że nikt się nigdy nie dowie. Światło poranka wydobyło z mroku kontury kanionu. Różnokolorowe ściany z piaskowca były jednolicie pokryte sadzą. Wypalone wierzchołki nosiły czarne maski. Czarny dym unosił się nad pogorzeliskiem. - Mam nadzieję, że sam nigdy się o tym nie dowiem. Blask płomieni przypominał gwiazdy świata, który umarł i zapadł się sam w sobie. Za plecami Youngmana wstawało słońce, a gwiazdy gasły jedna po drugiej.