Rusinek Michał - Wiosna admirała
Szczegóły |
Tytuł |
Rusinek Michał - Wiosna admirała |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Rusinek Michał - Wiosna admirała PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Rusinek Michał - Wiosna admirała PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Rusinek Michał - Wiosna admirała - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Michał Rusinek
Wiosna admirała
Powieść historyczna
Zakład Nagrań i Wydawnictw
Związku Niewidomych
Warszawa 1996
Tłoczono pismem punktowym dla
niewidomych w Drukarni Zn
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Przedruk z wydawnictwa
"Państwowy Instytut
Wydawniczy",
Warszawa 1972
Pisała K. Kruk
Korekty dokonały
U. Maksimowicz
i I. Stankiewicz
Notka od redakcji
Michał Rusinek urodził się w
1904 r. w Krakowie, gdzie też
ukończył szkołę średnią i studia
na wydziale filozoficznym
Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Bogaty dorobek literacki
Rusinka zawiera liczne powieści
o tematyce współczesnej ("Burza
nad brukiem", "Człowiek z
bramy", "Ziemia miodem płynąca",
"Niebieskie ptaki") i sztuki
teatralne ("Pawilon pod
sosnami", "Kobieta we mgle").
Tematyka okupacyjna znalazła
wyraz w powieściach "Prawo
jesieni", "Igraszki nieba".
"Wiosna admirała" to pierwszy
tom trylogii historycznej o
Krzysztofie Arciszewskim.
Słowo wstępne
O czasach, w których
żył i działał bohater powieści
Krzysztof Arciszewski
Krzysztof Arciszewski, którego
dziejom poświęciłem cykl
powieściowy zaczynający się
"Wiosną admirała", jest postacią
historyczną współczesnym Polakom
raczej mało znaną. Wiedzą o nim
badacze naszych dziejów, innym
coś niecoś obiło się o uszy.
Natomiast nawet przeciętnemu
Holendrowi nieobce jest imię
owego sławnego żołnierza i
żeglarza, wodza Holendrów w
Brazylii, którą zdobywał dla
nich na Hiszpanach. Zwycięskie
boje Krzysztofa Arciszewskiego,
zrazu na ziemiach
niderlandzkich, później w
Południowej Ameryce,
nieustraszona jego odwaga,
prawość postępowania na
zdobytych ziemiach kolonialnych
weszły do historii Holandii. W
pierwszej połowie siedemnastego
wieku, kiedy to żył i działał,
głośno było o nim w całym
ówczesnym świecie. Poświęcano mu
liczne pisma, mistrzowie
amsterdamscy uwiecznili jego
podobiznę na swych
miedziorytach. Zachowała się
nawet mapa Nowego Świata, jemu
przez słynnego geografa J.
Bleu'ego dedykowana, i medale
pamiątkowe bite w srebrze ku
jego czci przez Kompanię
Westindyjską, pod której znakami
zdobywał ląd brazylijski,
przepędzając stamtąd wojska
króla hiszpańskiego. Historycy
holenderscy i brazylijscy,
uczeni niemieccy i francuscy nie
szczędzili mu miejsca w swoich
dziełach, raz chwaląc go jako
dzielnego żołnierza i wodza,
znakomitego artylerzystę i
żeglarza, to znów widząc w nim
awanturnika i krnąbrnego
kondotiera, który doszedłszy do
sławy i najwyższych zaszczytów,
ośmielił się sprzeciwić
gubernatorowi Brazylii,
holenderskiemu księciu de
Nassau, zaprowadzającemu w
kolonii inne porządki, niż on
pragnął.
Polacy nie poświęcili należnej
uwagi tej wspaniałej postaci, na
swe czasy wybitnie postępowej,
tak typowo polskiej, jeśli
chodzi o charakter i poczucie
osobistej godności, i tak
wszechstronnie uzdolnionej. Był
bowiem Arciszewski nie tylko
znakomitym wodzem, artylerzystą,
ale wcale dobrym poetą,
pomysłowym na owe czasy
inżynierem, a nawet autorem
dzieła medycznego, dla nas dziś
oczywiście naiwnego.
Z zapomnienia, w jakie popadł
przez wieki, wydobył go F. M.
Sobieszczański, publikując w
roku 1851 w "Życiorysach
znakomitych ludzi, wsławionych w
różnych zawodach" dość obszerną
rozprawę pt. "Krzysztof z
Arciszewa Arciszewski". Po nim
historyk Aleksander Kraushar
wydał dwutomowe dzieło pt.
"Dzieje Krzysztofa z Arciszewa
Arciszewskiego, admirała i wodza
Holendrów w Brazylii, starszego
nad armatą koronną za Władysława
IV i Jana Kazimierza". Oprócz
kilku pomniejszych opracowań
biograficznych i artykułów tu i
ówdzie drukowanych pojawiła się
w roku 1925 praca pióra ks. Jana
Rzymełki pt. "Krzysztof
Arciszewski, pierwszy Polak w
Brazylii, w walce z misjami
katolickimi". Jeśli chodzi o
sprawy brazylijskie, jest ona
nawet ciekawsza niż dzieło
Kraushara, niemniej jednak
oświetla jednostronnie
Arciszewskiego jako wroga
misjonarzy działających wśród
Indian. W istocie był on tylko
wrogiem okrutnych kolonizatorów
hiszpańskich, maskujących
łupieski charakter wypraw
pozorem zdobywania Nowego Świata
dla religii chrześcijańskiej.
Mimo jednak wydobycia go z
zapomnienia przez uczonych i
badaczy nie stał się Arciszewski
tak powszechnie znaną postacią
historyczną, jak wiele innych,
nie dorównywających mu dziełem
swego życia. Nie doczekał się
też godnego miejsca w polskiej
literaturze pięknej, choć jego
burzliwe losy mogły porwać
pisarza. Nie zapomniał wprawdzie
o nim Henryk Sienkiewicz, ale
mistrzowskie jego pióro
poświęciło Arciszewskiemu w
"Ogniem i mieczem" tylko
nieliczne wiersze. Przed wojną
sięgnął po ten temat Jerzy
Bohdan Rychliński, dając jako
owoc swej pracy opowieść
"Przygody Krzysztofa
Arciszewskiego". Utwór ten, może
nie dość wszechstronny, jest
niewątpliwie pierwszą i chlubną
próbą wprowadzenia Krzysztofa z
Arciszewa do naszej twórczości
powieściowej.
Podjąłem i ja ten temat,
spodziewając się, że może uda mi
się obszernym cyklem
powieściowym wzbudzić
zainteresowanie tak niezwykłym
bohaterem polskim XVII wieku.
Jakież tedy są jego dzieje?
Jakie czasy, w których przyszło
mu żyć, jakie zjawiska
polityczne i społeczne były tłem
jego chwalebnego żywota, walk i
zwycięstw, zmagań i upokorzeń,
jak i przywróconej mu później
chwały w ojczyźnie?
Czasy, w których przyszedł na
świat, to przełom XVI wieku.
Rzeczpospolita szlachecka jest
jeszcze w pełni potęgi, ale
widać już pewne rysy w ustroju
społeczno_politycznym. Szlachta,
zdobywszy pełnię władzy w
państwie, pognębiła miasta,
które powoli, ale systematycznie
zaczynają chylić się ku
upadkowi. Magnateria, mając w
swoich rękach olbrzymie
latyfundia, ogranicza władzę
królewską, obejmuje największe
godności w państwie, ciemięży
chłopa, pogardza mieszczaninem,
uznaje za naród jedynie ludzi
"urodzonych". Jest to zarazem
pora, kiedy nie ma w Polsce
stałej dynastii i szlachta
wybiera króla viritim, na
zjazdach elekcyjnych. Owe
haniebne elekcje to żniwa dla
ościennych państw, teren popisów
magnackiej siły i wodzenia za
nos uboższej szlachty, wiszącej
u klamek pańskich, która głosuje
często za tym, kto więcej daje
lub więcej obiecuje. Gdy na
elekcji kandydat nie przechodzi,
popierające go stronnictwo nie
liczy się z opinią większości,
dobywa szabel i siłą chce
wprowadzić na tron swego króla.
Zdobywszy pełnię władzy magnaci
poszerzają gospodarkę folwarczną
i wprowadzają coraz cięższy
system pańszczyźniany. Łatwość
zbytu produktów rolnych,
wywożonych przez Gdańsk za
granicę, podnieca chciwość
feudałów. By wyciągnąć jak
największe zyski z olbrzymich
obszarów swej ziemi i dorównać
magnatom, szlachta jeszcze
bardziej przytwierdza chłopów do
roli (glebae adscripti),
zaostrza w nieludzki sposób
pańszczyznę, która dochodzi już
do pięciu dni tygodniowo.
Poddane chłopstwo musi pracować
na majątki szlacheckie swoim
trudem, swoimi końmi i wołami,
własnymi nawet narzędziami.
Podlega przy tym absolutnej
władzy feudała, jego osobistemu
sądowi i całemu systemowi
bestialskich kar, jak "gąsior",
"kuna", więzienie. Coraz
częstsze są wypadki zabierania
chłopu jego własnego plonu i
wydziedziczania go z resztek
ziemi. Toteż zdarzają się liczne
ucieczki chłopów spod władzy
szlacheckiej na wschodnie ziemie
Rzeczypospolitej, na których
zwalniano czasowo z pańszczyzny,
byle tylko zagospodarować nowe
zdobycze feudalne.
Gdy przychodzi na świat
Krzysztof Arciszewski, na tronie
polskim już od pięciu lat
zasiada król Zygmunt III Waza.
Przebieg jego elekcji w roku
1587 to typowy przykład
rozprzężenia w kraju. Warcholska
magnateria nie może się na polu
elekcyjnym pogodzić co do
kandydata i wybiera dwóch
królów. Jedno stronnictwo,
podjudzane przez Zborowskich,
głosuje za arcyksięciem
habsburskim, Maksymilianem,
drugie pod wodzą starego
kanclerza Jana Zamoyskiego
popiera 21 lat liczącego
królewicza szwedzkiego, Zygmunta
Wazę. Jako syn króla szwedzkiego
Jana III i Katarzyny Jagiellonki
miał on wśród szlachty więcej
zwolenników, bo łudzono się, że
skoro po matce płynie w jego
żyłach krew Jagiellonów, będzie
bardziej polskim królem niż
austriacki Maksymilian.
Stronnictwa nie zdobyły się na
zgodę i miały niebawem skoczyć
sobie do łbów. Prymas Karnkowski
ogłosił w dniu 15 sierpnia 1587
roku królem Zygmunta III, a
biskup kujawski Woroniecki w
imieniu opozycyjnego stronnictwa
wezwał na tron polski
Maksymiliana.
Zaczęła się walka o tron.
Zygmunt III przybił okrętem do
wybrzeży polskich, a Maksymilian
wszedł na granicę polską w
Bytomiu. Skończyło się starciem
zbrojnym pod Byczyną 24 stycznia
1588 roku, w którym to dniu
hetman Jan Zamoyski pobił wojska
stojące za Maksymilianem, a
samego arcyksięcia wziął w
niewolę. Tak to utrwaliła się
władza Wazy w Polsce, choć
zwolennicy Maksymiliana długo
pamiętali królowi klęskę zadaną
im pod Byczyną. Nadzieje
szlachty, że król będzie
prowadził narodową politykę,
rozwiewały się jednak z każdym
dniem. Potomek Jagiellonów nie
czuł się Polakiem, lecz Szwedem.
Fanatyk religijny, wychowanek
jezuitów, zasiadł na tronie w
kraju szczycącym się tolerancją
religijną. Ideałem dla niego
była katolicka absolutna
monarchia Habsburgów, więc obco
czuł się w Rzeczypospolitej
szlacheckiej. Wyniesiony na tron
przez stronnictwo
antyhabsburskie, rychło wbrew
interesom kraju łączy się z tymi
właśnie Habsburgami, zaciekłymi
wrogami państwa polskiego. Był
nawet gotów za cenę pomocy w
odzyskaniu korony szwedzkiej i
przywróceniu w Szwecji
katolicyzmu opuścić Polskę i
popierać habsburskiego kandydata
na tron polski. Z domu
Habsburgów wziął sobie za żonę
naprzód arcyksiężniczkę Annę, a
po śmierci królowej jej siostrę
Konstancję. Ta koligacja z
dworem wiedeńskim i wysługiwanie
się Habsburgom oburzyły
szlachtę, widzącą w polityce
króla zamach na swoją "złotą
wolność" i swobody religijne.
Szlachta łączy się z niechętnymi
Zygmuntowi magnatami i wybucha
rokosz Zebrzydowskiego, z
którego władza królewska
wychodzi osłabiona, a wpływy
magnatów rosną.
Król, choć człowiek
wykształcony, o artystycznych
przy tym upodobaniach - bo nawet
sam uprawiał z amatorstwa sztukę
zdobniczą, lubił muzykę i
doceniał talenty artystyczne -
nie zjednał sobie nigdy sympatii
w kraju. Był mrukliwy,
małomówny, podejrzliwy.
Wprowadził na dwór królewski
obce obyczaje, nosił się nie z
polska, a nawet chętniej używał
języka niemieckiego niż
polskiego. Przy tym wszystkim
nie miał w sobie cech
rycerskości, co mu szlachta
bardzo za złe miała.
Choć jednak "niewojenny", jak
wtedy mawiano, uwikłał Zygmunt
Polskę w szereg niepotrzebnych i
niebezpiecznych wojen o
charakterze dynastycznym i
religijnym. Opanowany przez
wpływy austriackie i papieskie,
ślepo wierzący jezuitom,
podejmował często działania
wojenne, niekiedy wbrew istotnym
interesom kraju.
Od chwili objęcia tronu
polskiego aż po swój zgon dawał
się łudzić nadziei, że uda mu
się nosić na swej głowie dwie
korony - szwedzką i polską.
Toteż gdy w roku 1592 zmarł jego
ojciec Jan III Waza, Zygmunt za
zgodą sejmu polskiego wybrał się
z prawie rocznym opóźnieniem do
Szwecji, by objąć tron
opuszczony przez ojca. Szwedzi,
podburzani przez regenta Karola
Sudermańskiego, przyjęli młodego
władcę dość nieżyczliwie. Jako
protestanci nie ufali
jezuickiemu królowi, który na
dodatek jawnie głosił, że
chciałby widzieć Szwecję
katolicką, a nie luterańską.
Niemniej jednak uznali jego
prawa dynastyczne i po złożeniu
przezeń przysięgi w Upsali
koronowali go na króla. Ale już
w kilka lat później, w roku
1599, gdy Zygmunt III znów
przebywał w Polsce, sejm
szwedzki w Sztokholmie pozbawił
go korony, postanawiając jednak,
że może zasiąść na tronie syn
Zygmunta, młodociany Władysław,
jeśli przybędzie do Szwecji i
będzie wychowany w szwedzkim
obyczaju i w wierze
protestanckiej. Gdy i tego
warunku Zygmunt III nie przyjął,
stany szwedzkie oddały
ostatecznie tron jego stryjowi,
księciu Sudermańskiemu, który w
roku 1607 koronował się jako
Karol IX.
Oburzony na swych szwedzkich
poddanych Zygmunt III nie
zapomniał tego upokorzenia do
końca swego żywota. Straciwszy
faktycznie tron w swej
pierwotnej ojczyźnie, tytułował
się nadal królem szwedzkim,
utrzymywał na dworze warszawskim
cały fikcyjny drugi rząd
szwedzki z kanclerzami i
urzędnikami, nie ustając w
wysiłkach odzyskania korony.
Pisywał listy i uniwersały do
Szwecji, wysyłał tam potajemnie
swych zwolenników, najczęściej
jezuitów, by przygotowywali
grunt pod odzyskanie tronu
szwedzkiego siłą. Ale
zapobiegliwy, pełen politycznych
i wojennych talentów Karol IX
zabrał się ostro do rządzenia
krajem. Wzmocnił władzę
królewską, zaczął organizować
poborowe wojsko na miejsce
dawnego zaciężnego, dzięki czemu
mały i niezbyt bogaty naród
szwedzki mógł wystawić jedną z
najpotężniejszych armii w
ówczesnym świecie.
Tak oto zaczynają się
szwedzkie wyprawy zaborcze na
Polskę, wynikłe zrazu z pobudek
dynastycznych, a później
przeradzające się w wojny o
panowanie na Bałtyku.
Karol IX rozpoczyna najazd
naprzód na Inflanty, później na
Estonię, poddaną przez Zygmunta
III Polsce. Po śmierci Karola w
1611 roku jego syn Gustaw Adolf,
jeden z największych władców
Szwecji, wiedzie nowe najazdy na
Polskę. Wyzyskuje każdą
nadarzającą się okazję, by nękać
Zygmunta III, który
konsekwentnie odmawia zrzeczenia
się praw do tronu szwedzkiego i
szuka przeciwko Szwecji
przymierza z Habsburgami i
papiestwem. Za cenę wątpliwego
poparcia Zygmunt ofiarował
Habsburgom pomoc przeciwko
powstańcom węgierskim i wskutek
tego ściągnął na Polskę najazd
turecki. Gdy Polska poniosła
straszliwą klęskę pod Cecorą,
Gustaw Adolf ląduje w Kurlandii
ze swym potężnym wojskiem,
liczącym 20"000 doskonale
wyćwiczonego żołnierza, i
zdobywa Diament i Rygę, należącą
wtedy do Rzeczypospolitej. W tej
to właśnie kampanii wojennej w
obronie polskiego wybrzeża, w
bitwach pod Rygą i twierdzą
kurlandzką Mitawą, otrzymuje
chrzest bojowy młodociany
Arciszewski, walczący pod wodzą
Krzysztofa Radziwiłła, hetmana
polnego litewskiego.
Ale wróćmy do początków jego
życia, do domu rodzinnego i
otoczenia, w jakim się
wychowywał.
Urodził się dnia 6 grudnia
1592 roku w Rogalinie, skąd jego
rodzice przenieśli się później
do Nietaskowa, wsi leżącej pod
miasteczkiem Śmiglem w
województwie poznańskim. Oboje
należeli do Braci Polskich, a
ojciec piastował nawet przez
pewien czas stanowisko
"ministra" w zborze w Śmiglu,
słynnym ze swej szkoły
ariańskiej.
Ariańskie pochodzenie
Arciszewskiego jest tak
charakterystyczne dla jego
późniejszych poczynań, wierność
temu wyznaniu towarzyszy mu tak
wytrwale w całym życiu, w bojach
europejskich i walkach
brazylijskich, że koniecznym
wydaje się przypomnieć
czytelnikowi, kto to byli
arianie, zwani również Braćmi
Polskimi, skąd się wywodzili,
jaki wyznawali światopogląd,
czym się różnili od ogółu.
Rozwój życia gospodarczego w
Europie XV_XVI wieku i
kształtowanie się silnego
mieszczaństwa zaostrzają
przeciwieństwa klasowe, które
wywołują postępowy ruch
reformacyjny przeciw papiestwu.
W Polsce XVI wieku
sprzeczności klasowe były równie
wielkie i równie skomplikowane
jak w całej Europie.
Niezadowolenie ogarniało chłopów
zakuwanych w kajdany poddaństwa
i pańszczyzny, zaczynało się
burzyć mieszczaństwo, pozbawione
praw politycznych i upośledzone
gospodarczo, wzmagała się walka
szlachty z magnatami o władzę w
państwie. Ponadto wzrastała
opozycja przeciwko przemożnym
wpływom Kościoła zarówno w
dziedzinie politycznej, jak
gospodarczej i ideologicznej. Te
wszystkie sprzeczności ujawniły
się na zewnątrz w olbrzymiej
różnorodności kierunków
cechujących polską reformację.
Im ostrzejsza była krytyka
ustroju, tym bardziej radykalne
ugrupowania występowały na
widownię, tym ostrzej atakowały
dogmaty kościelne, jako nie
dające się pogodzić z rozumem,
tym bardziej zdecydowany program
społeczny wysuwały. Ogromną rolę
w precyzowaniu tego programu
odegrali ministrowie pochodzenia
mieszczańskiego.
Bracia Polscy albo arianie
(nazwani tak od Ariusza, który
już w IV wieku odrzucił dogmat o
Trójcy Świętej), nurkowie,
ponurzeńcy, antytrynitarze,
nowochrzczeńcy, krystianie, a w
późniejszym okresie unitarianie,
socynianie, sformułowali
najbardziej radykalny program
społeczny i religijny. Ów odłam
religijny skupiał ludzi głęboko
wierzących, pragnących ściśle
stosować w życiu zasady
ewangeliczne, a jednocześnie
krytycznie ustosunkowanych do
nie uznawanej przez siebie
władzy papieskiej. Jeśli chodzi
o dogmaty religijne, wierzyli w
jednego Boga, przeczyli
istnieniu Trójcy Świętej i
przedwieczności bóstwa
Chrystusowego, choć żywili dla
niego wielki kult.
Nie była to wiara oderwana od
rzeczywistości. Przeciwnie,
chcieli nie tylko głosić zasady
Ewangelii, ale widzieć je
wprowadzone w życie i jak sam
Arciszewski powie w liście do
króla: "czyściej myśleć o Bogu
niż religie insze". Przykazanie
"Kochaj bliźniego jak siebie
samego" nie było dla nich czczym
frazesem, lecz prawdziwą,
obowiązującą w życiu zasadą. Z
wiarą wiązali ściśle swój
postępowy światopogląd
społeczny, nie uznający różnic
stanowych i majątkowych. Lewe
skrzydło Braci Polskich głosiło
hasła bezwzględnej równości
społecznej, bratało się ze
wzgardzonymi przez szlachtę
mieszczanami i z poddanymi
chłopami. Jako wrogowie
ciemiężenia ludu znosili u
siebie całkowicie lub częściowo
pańszczyznę, zobowiązanie bowiem
do ulżenia chłopom
pańszczyźnianym było jednym z
warunków, którego musiał
dopełnić kandydat do ich
wyznaniowej gminy, zwanej zborem
mniejszym. Wielu z nich
rozdawało majątki chłopom i
stawało na roli z sierpem czy
kosą w ręce. Przyjmując
świadomie ubóstwo zjednywali
sobie zamiast szacunku wzgardę i
nienawiść nieariańskiej
szlachty. Wyróżniali się wielkim
kultem dla wiedzy, szczególnie
zaś dla nauk ścisłych.
Organizowali nowoczesne szkoły
ariańskie (m.in. w Lusławicach,
Rakowie, Lublinie, Śmiglu),
stworzyli bogaty ruch wydawniczy
założywszy słynną drukarnię
rakowską, z której dzieła ich
rozchodziły się po całej
Europie. W szeregach swoich
mieli pospólstwo miejskie,
rzemieślników, wyrobników,
chłopów i światlejszą szlachtę.
Skupili wokół siebie wielu
wybitnych myślicieli, teologów i
działaczy, jak Grzegorz Paweł,
Piotr z Goniądza, M. Czechowicz,
J. Niemojewski, Sz. Budny,
Socyn, Szlichtyng, Lubienieccy,
Wiszowaty, Smalciuś, ojciec
Arciszewskiego Eliasz, a także
pisarzy owego czasu. Między
innymi należał do arian Zbigniew
Morsztyn i Wacław Potocki, autor
"Wojny chocimskiej", choć ten
wrócił potem do Kościoła
katolickiego.
Gdy po wiekach czytamy ich
pisma religijne i polityczne,
zdumienie nas ogarnia, z jaką
odwagą, wbrew opinii całej
niemal szlachty, głosili swe
społeczne hasła w obronie
uciskanego ludu.
Sięgnijmy dla przykładu do
tekstu przemówienia wygłoszonego
na synodzie w Iwiu w 1568 roku
przez plebejskiego ministra
Pawła z Wizny:
"Ja tak rozumiem i wierzę, iż
się wiernemu nie godzi mieć
poddanych, gdyż to jest rzecz
pogańska panować nad swoim
bratem, potu jego albo krwi
używać... Bóg z jednej krwi
uczynił wszystek naród
człowieczy, wedle tego wszystcy
jesteśmy sobie równi, bo jeśli
my wszystcy z jednej krwi,
tedyśmy wszystcy sobie braćmi, a
jeśli bracia, jako może brat nad
bratem panować, potu jego
używać?"
Inny z Braci Polskich,
Niemojewski, głosił takie oto
hasła o równości:
"Nie masz w Chrystusie ani
męża, ani niewiasty... ani
Greka, ani Niemca, ani
Polaka..."
Szanując człowieka nade
wszystko, nie uznając przewagi
stanu nad stanem, narodu nad
narodem, byli wrogami wojny,
rozboju, wszelakiego
warcholstwa, głosili hasła
powszechnego pokoju. Ku
pośmiewisku reszty szlachty,
pokpiwającej z ich obyczajów i
zasad, twierdzili, zwłaszcza w
pierwszym okresie swej
działalności, że nie wolno użyć
miecza nawet w obronie własnej.
Mawiali: "Bóg stworzył żelazo
nie dlatego, aby z niego miecze
albo włócznie kowano, lecz tylko
kosy, siekiery, lemiesze."
By podkreślić, jak głęboko
wierzą w swe pokojowe hasła,
wielu z nich nosiło u pasa
drewniane karabele, z pozoru
tylko zachowując tradycyjny
obyczaj chodzenia przy broni.
Owe szable_kostury dały początek
jeszcze jednej obelżywej nazwie
na nich rzucanej - "kosturowce".
Hołdując zasadom powszechnej
równości całego narodu,
potępiając pychę szlachecką i
wszelki zbytek, stali się
przedmiotem nienawiści ogółu
szlachty, która obawiała się, by
ich działalność nie doprowadziła
do wybuchu rewolucji chłopskiej.
Lżono ich i krzywdzono, choć
formalnie na równi z innymi
różnowiercami korzystali do
czasu ze słynnej w świecie
polskiej tolerancji religijnej.
Za czasów Zygmunta III, kiedy w
Polsce utrwaliły się wpływy
jezuickie i papieskie, mieli
utrudniony dostęp do urzędów
państwowych, choć trzeba
przyznać, że w myśl swych zasad
na ogół od zaszczytów stronili.
Od samego początku
zorganizował się przeciw Braciom
Polskim wspólny front walki, od
kleru katolickiego począwszy, na
polskim różnowierstwie
skończywszy. W tym celu
mobilizują się bractwa
religijne, powstają tumulty i
prowokacje antyariańskie. Już od
początku XVII w., a więc okresu,
w którym toczy się akcja
powieści, ukazują się edykty
przeciwariańskie. Najpierw
poczęto atakować mieszczan
(1611, 1617, 1620, 1627), a
dopiero potem przyszła kolej na
szlachtę, przy czym dużą rolę w
prześladowaniach arian odegrały
wyroki trybunałów, które
zakazywały propagandy idei
ariańskiej.
W odpowiedzi na ataki
nastąpiła wewnętrzna
konsolidacja zboru ariańskiego,
ale zarazem arianie zrezygnowali
z najbardziej rewolucyjnych
haseł.
Niemniej jednak i ta
rezygnacja nie poprawiła ich
doli. Z roku na rok spadają na
nich coraz cięższe ciosy:
niszczenie wspaniałego
szkolnictwa ariańskiego, palenie
ariańskich książek. Niechętnie
widziani, tępieni przez
możnowładców w karmazynie czy
purpurze, atakowani na sejmikach
i sejmach, nie mogą poszerzać
swych wpływów, zamykają się w
odosobnieniu i wreszcie
przychodzi na nich ostateczna
klęska. W roku 1648 zostali
wyłączeni spod działania
konfederacji warszawskiej
dotyczącej wolności sumienia,
tolerancja religijna wobec nich
przestała obowiązywać. W ten
sposób postawiono arian poza
prawem, a przynależność do ich
zboru stawała się przyczyną
prześladowań. To jest w gruncie
rzeczy kres ich legalnego
istnienia. Wygnanie z Polski na
podstawie uchwały sejmowej z
roku 1658 było już tylko
przypieczętowaniem długotrwałego
okresu prześladowań Braci
Polskich. Ustawa wzywała ich do
porzucenia swej religii w ciągu
trzech lat lub opuszczenia
kraju. Tak oto skończyła się
postępowa działalność Braci
Polskich. Niektórzy wyrzekli się
ariaństwa, inni, niezłomni w
swych zasadach, poszli na
wygnanie.
Padli pod uciskiem ciemnoty
szlacheckiej, ale po dziś dzień
historia postępowej myśli
polskiej chlubi się Braćmi
Polskimi i ich ideowym
dorobkiem.
Krzysztof Arciszewski był tedy
arianinem, choć nie tak
fanatycznym jak jego ojciec
Eliasz_kosturowiec. Zarówno
Krzysztof, jak i dwaj jego
bracia, a zwłaszcza starszy,
Eliasz, późniejszy pułkownik i
sekretarz królewski, mieli
raczej rycerskie nawyki, a
nieobce im też były typowe wady
ówczesnego szlachcica.
Toteż w "Wiośnie admirała",
która obejmuje młode lata
Arciszewskiego, znajdzie
czytelnik i warcholstwo
bohatera, i jego krwawy samosąd
nad chciwym sąsiadem. Będzie w
niej i zapobiegliwość szlachecka
o swój kawałek ziemi, sprzeczna
w istocie z ariańskim
światopoglądem, ale konieczna
dla ówczesnego ubożejącego
szlachcica, jeśli nie chciał
popaść w całkowitą nędzę i stać
się wzgardzonym szlachetką bez
ziemi, pomiatanym na sejmikach i
sejmach. Nie oszczędziłem mu,
zgodnie z prawdą historyczną, i
typowo szlacheckiego,
pieniaczego sporu o "urodzenie",
czyli o herb rodzinny, jak i
charakterystycznego dla owych
czasów trzymania się klamki
pańskiej.
Nie jest celem niniejszego
wstępu streszczanie dziejów
Krzysztofa Arciszewskiego,
uprzedzanie czytelnika o fabule
i rozwoju akcji powieściowej.
Próbowałem raczej naświetlić
nieco tło polityczne, burzliwe
czasy Zygmunta III i środowisko
ariańskie, z którego wywodzi się
bohater mojej powieści. Dzieje
Arciszewskiego prowadzę zresztą
w "Wiośnie admirała" jedynie do
chwili jego infamii i wygnania z
kraju, które według ówczesnych
obyczajów miało stać się
największą jego hańbą, a
tymczasem dało początek
największej jego chwale,
europejskiej i zamorskiej. Ten
wszakże męski wiek bohatera,
jego egzotyczne wyprawy wojenne
na drugą półkulę i czarny chleb,
którym mu za jego zdobycze i
bezprzykładne bohaterstwo
zapłacili Holendrzy, jest już
tematem drugiej mojej powieści z
tego cyklu pt. "Muszkieter z
Itamariki".
Każde dzieło literackie,
choćby najbardziej historycznie
wierne, jest wytworem wyobraźni
pisarza. Więc i "Wiosna
admirała", mimo że oparta na
materiałach z dawnych wieków,
nie jest, bo nie miała być,
kroniką żywota Krzysztofa
Arciszewskiego, ale powieściową
wizją młodych lat bohatera i
czasów, które towarzyszyły jego
dziejom. Ilekroć dało się
odtworzyć losy postaci z
dostępnych źródeł, starałem się
być całkowicie wierny, nie gubić
autentyzmu historycznego w
wymyślonej, autorskiej fikcji.
Spośród opracowań czuję się w
obowiązku wymienić poniżej tylko
te dzieła, według których
podałem w książce cytaty, wyjęte
z opublikowanych listów, mów
sejmowych, wyroków sądowych,
diariuszy wojennych itp., a
mianowicie:
Krzysztof Radziwiłł "Sprawy
wojenne i polityczne
1621_#1632", Paryż 1959, Julian
Ursyn Niemcewicz "Dzieje
panowania Zygmunta III", Wrocław
1836, X. Franciszek Siarczyński
"Obraz wieku panowania Zygmunta
III, króla polskiego i
szwedzkiego, czyli Obraz stanu,
narodu i kraju", Poznań 1861,
Aleksander Kraushar "Dzieje
Krzysztofa z Arciszewa
Arciszewskiego, admirała i wodza
Holendrów w Brazylii",
Petersburg 1892, Loccenius
"Historia Sueciae", brak miejsca
i roku, Anzelm Gostomski
"Ekonomia albo gospodarstwo
ziemiańskie", Warszawa 1843,
Adam Jarzębski "Gościniec albo
opisanie Warszawy 1643",
Warszawa 1909, Żanna Kormanowa
"Bracia Polscy", Warszawa 1921,
Aleksander Br~uckner
"Encyklopedia staropolska",
Warszawa 1939.
Autor
Część pierwsza
Klejnot
Rozdział I
Stary Eliasz siedział
zadumany. Milczał. Jego oczy
rzucały od czasu do czasu płowy
blask na wiszący nad drzwiami
izby krucyfiks. Nie tylko wzrok
ministra uciekał w górę ku
czarnemu belkowaniu stropu, ale
i jego myśli lubiły tam umykać
od rzeczy błahych, przyziemnych,
ku sprawom wiecznym. Bo i po
cóż, jak nie po słowo boże, po
pociechę duszy, przyjechał dziś
sąsiad, często tu bywały, druh
dobry, choć jeszcze w wierze się
wahający.
Eliasz zniżył wzrok i objął
ciepłym spojrzeniem pochylonego
na ławie Brzeźnickiego. Twarz
gościa wydawała się skupiona,
choć w jego przymrużonych oczach
żadnej myśli odkryć nie było
można; nie były w tej chwili tak
gorące ani żarliwe jak
wewnętrzne uniesienie ministra,
któremu dość było spojrzeć na
znak święty nad drzwiami, aby o
świecie zapomnieć.
W pokorze ducha pomyślał
jednak o sąsiedzie czekającym na
dalszy przebieg dysputy. "I w
nim taka wiara jak we mnie.
Tylko że to prokurator z
szlachtą różną zżyły, wiecznie o
cudze substancje i spadki po
sądach wojujący, więc i na
umyśle jego robi to
spustoszenie."
Wrócił do poprzedniej rozmowy.
- Daruj, bracie, że się na
chwilę zadumałem. Pytasz, czyli
Tatarzyn, poganiec, który u
ciebie na służbie jest, za brata
ma być uważany, więc i odpowiem.
Nie masz w Chrystusie ani
Polaka, ani Greka, Niemca ani
Szweda, Tatarzyna czy
Moskwicina, wszystkie narody są
równe wobec Boga.
Brzeźnicki nadstawił ucha
uważnie. Jego przenikliwe,
bystre a ostre jak świderki oczy
śledziły wyraz twarzy
podnieconego dyskusją ministra.
Przeczekał chwilę i
powiedział:
- Jesteś niedoścignionym
wzorem wśród naszej braci. Jakże
każdemu z nas, a mnie przede
wszystkim, daleko do twego
wyrzeczenia się. Bo łatwo głosić
przykazania, ale ciężar to
wielki żyć tak, jak zbór
nakazuje.
- Prawdę mówisz, ale dlatego
my inni niż papieżnicy. Jezuici
hasła głoszą, ale sami naprzeciw
własnym słowom stają.
- Szczery jestem, więc
przyznam się, że gdy uszłego
lata widziałem cię z sierpem w
ręce stojącego wśród chłopstwa
na łanie, to i zazdrościłem tej
krystiańskiej prostoty, i
jednocześnie czułem dreszcz
oburzenia. Pomyśl, bracie, czy
to nie zbyt wielkie dla
człowieka urodzonego poniżenie?
Lud służały i szlachcic pospołem
pochyleni przy żniwie?
Eliasz rozłożył ręce.
- Nie masz urodzenia ani
poddaństwa. Nie masz
mieszczanina, chłopa ani pana.
Nie masz i męża ani niewiasty.
Bóg wszystkich z jednej gliny
ulepił.
- Wiem, że tak zbór głosi. Co
więcej, i przykład mam gotów.
Krzeczowska wyszła za Jaźwienia,
mieszczanina bez rodu i ziemi.
Ale cóż byś ty na przykład
powiedział, gdyby któryś syn
twój, Krzysztof choćby, wziął za
żonę córkę, no, powiedzmy,
Tudesa.
- Któż to ten Tudes? Nazwiska
nie pomnę.
- Już nieraz mówiłem. Tudes to
handlarz różną kupią, co mi
pożyczki czasem zawierzy.
- Ów podobno z Poznania?
- Tak. Więc cóż byś zrobił,
gdyby syn twój upodobał sobie w
jego córce?
Staremu Arciszewskiemu
zabłysnęły na chwilę oczy,
wzburzyła się nagle krew stara,
nieposłuszna myśli. Bo jakże to,
cóż ten Brzeźnicki prawi? Tudes
podobno jakiś handlarz
poznański, bogacz, co utuczonych
krewnych ma w Gdańsku, u których
i król jegomość złota pożycza,
klejnoty zastawuje.
Ów błysk w oczach ministra
śledził chytrze Brzeźnicki. Ale
i Eliasz nie tylko wśród tez
myślą błądził. Dostrzegł tę
dociekliwość spojrzenia i
pohamował swą porywczość.
Przygasił dumny niedawno wzrok i
pokrywszy oczy powiekami odparł:
- Tudesa nie znam, tyle o nim
wiem, co od ciebie słyszałem.
Jakiś to handlarz i bogacz, a to
znowu co innego - mówił już z
ariańską pokorą. - Zresztą źleś
przykład dobrał. Dobrze wiesz,
że syn mój, Krzysztof, to moje
utrapienie. Nie całkiem on myśli
ojcowskich. Jabłko spadło daleko
od jabłoni.
- Przecież i on jednobożan, w
Rakowie szkolony. Nic zresztą
przeciw niemu nie mam. Przyznam,
że przykład dobrałem nietrafnie,
żartobliwie raczej. Przecież
wiem, że do panien Sucheckich z
jejmość matką pojechał. Rodzina
to stara i substancja spora, a
Suchecki, zdaje się, nie będzie
krzyw tym konkurom.
Brzeźnicki stulił skromnie
usta, ciekaw, czy się uda ta
próba skierowania rozmowy na
sprawy rodzinne i majątkowe, bo
całą dysputą teologiczną chciał
tylko pozyskać fanatycznego
ministra.
- Sucheckich ród bogaty -
odpowiedział Arciszewski. -
Gdybym miał więcej substancji,
to i tam, w buczyńskim dworze,
synowie moi nie mieliby zapory.
Suchecki dobrze wie, ile mam
długów sąsiedzkich; wie i o twej
ku mnie łaskawości.
- Z życzliwości to zawsze
czynię - Brzeźnicki pochylił
głowę z udaną skromnością. - I
dziś moja gotowość cała dla
ciebie. Wydaje mi się wszakże,
że musisz, bracie, o swój dom
bardziej dbać, nie tylko szkole
i modlitwom się oddawać. Choć
znowu dziwno mi, o czym kiedyś
mówiłeś, że cło i kwartę trzeba
płacić.
- Istotnie.
- Różnie o tym nasi uczeni w
Piśmie świętym mówią -
Brzeźnicki znów chytrze
nawracał. - Na synodach
rozmaicie bywało. Przeciw władzy
stawano. Bo czyjaż to zresztą
władza w tym królestwie? Skąd
się wzięły te różnice, jakie są
między stanami, a nawet i pośród
stanu?
- Przyczyna wszystkiego jedna
- prawo pięści, rabunek drugiego
i przewaga szabli. Czechowicz,
takich nam teraz brak, mawiał,
że wszelkie królestwo takimże
naczyniem bronione bywa, przez
jakie z początku powstało i jako
nabyte było. Toteż jesteśmy
wrogami miecza i siły.
Arciszewski powiedział to z
patosem i rzucił mimo woli okiem
na odpasaną, leżącą obok na
ławie, drewnianą karabelę.
- A może właśnie powinno być
inaczej... Może by miecza
przypasać i walczyć o zmianę
krzywdy i ucisku, zrównanie
nierówności?
Brzeźnicki uderzył i tym razem
w czułą strunę. Znów czekał,
patrzył chytrze w twarz
Arciszewskiego. Co teraz powie,
może i w nim jest resztka
dawnego fanatyzmu pomyleńców, co
na synodach domagali się
czynnego przeciwdziałania złu i
nierówności?
Ale długie już lata upłynęły
od czasu, kiedy stary dziś
minister nosił w głowie takie
młode, zapalczywe myśli. Ileż to
lat uszło od chwili, gdy
zakładano Raków, gdy i on na
pierwszych dysputach takie
właśnie bojowe sądy wygłaszał?
Dziś włos siwy, który z dnia na
dzień porastał jego skronie,
wiódł za sobą i coraz bledsze,
spokojniejsze zdanie.
- Gdy krew była młoda, to
myśli były porywcze i
nierozważne. Dziś wiem, że siła
nasza za mała i nie w mieczu
ona, ale w prawości naszej, w
wyrzeczeniu się i w dobrym
przykładzie. Bracia nasi, choć
urzędami gardzą, przeciw władzy
nie walczą, oddając, co są
powinni, wedle słowa bożego:
"Komu dań - temu dań, komu cło -
temu cło, komu pobór - temu
pobór."
- No tak, czyli wszystko po
staremu? - znowu jakby się wahał
Brzeźnicki.
- "Posłusznym i poddanym masz
być zwierzchności i oddawać jej,
co ona rozkazuje, ale tylko
wedle słowa bożego, a nic
nadto." Oto krystiański
obowiązek. "Komu uczciwość -
temu uczciwość", i dlatego,
bracie mój, cło trzeba płacić;
temu też Tudesowi, choć
lichwiarz, coś winien, musisz
oddawać. I z tobą, wierzycielem
moim zacnym, trzeba się ugodzić.
Brzeźnicki czekał na tę
chwilę. W istocie po to tylko
przyszedł, by sprawy majątkowe
omówić. Ale wrodzona chytrość
kazała mu manewrować słowem. Był
tu przecież uważany nie tylko za
współwyznawcę, ale i za
przyjaciela domu, gotowego do
wiecznych dysput religijnych ze
starym fanatykiem, jak i do
udzielania materialnej pomocy.
"Póki będzie mnie uważał za
chwiejącego się w wierze -
myślał w tej chwili - będę
zawsze dla niego gościem
ciekawym, owieczką do nawracania
i pouczania."
Od kilkunastu lat tu bywając
znał dobrze ministra i wiedział,
że tylko dysputą religijną omota
resztę trzeźwości w umyśle
religijnego zapaleńca. Toteż raz
niby to opierał się słowom
Eliasza, raz wpadał nad nimi w
zachwyt, dając ministrowi zboru
złudzenie walki o nawrócenie
błądzącej duszy. Żeby jednak
podtrzymać wiarę Arciszewskiego,
że przybył tu nie tylko, by
załatwić sprawy majątkowe, a
przecież rzecz niespodzianą miał
dziś wyłożyć - uciekł się
jeszcze raz do dysputy.
- Pora by nam mówić o sprawach
majętności, ale to ani dla
ciebie, ani dla mnie
najważniejsza. Wierz mi, że
podobnie jak ty mówię tylko z
konieczności o gotowiźnie czy
substancji, choć wiem, że mnie
daleko do tego, by patrzyć na
życie twoim okiem, kochany
ministrze, który najchętniej po
gwiazdach i wieczności swoim
duchem błądzisz. Mnie inne
wątpliwości gryzą. Rozumiem, że
każdy nasz brat ma żyć skromnie
z owoców własnej pracy, a nie z
ucisku drugiego, i dlatego
wszystko, co mam, pracą przecież
zdobyłem. Że mi szlachta za
trybunały płaci, cóż w tym
złego? Tego jednak pojąć nie
mogę, co mówi wielu spośród
naszych braci, zwykle tych, co
niewiele mają, że majątki trzeba
przedawać, ziemię i dobytek
rozdawać ubogim. Do tej wiary ja
jeszcze nie doszedłem... -
rozłożył niezaradnie dłonie.
- Ale do tego właśnie wiedzie
nasza droga. Gdybym nie miał
rodziny, synów dorosłych, a przy
tym nie całkiem mnie podobnych,
i ja postąpiłbym jak
Przypkowski, co wolność dał
kmieciom i ziemię podzielił, jak
Niemojewski, co z bogacza do
ubóstwa przyszedł, wszystko
rozdawszy.
Brzeźnicki uśmiechnął się pod
wąsem.
- Kropla w morzu. Gdyby to
zrobili Radziwiłłowie, Potoccy
czy Zamoyscy, którzy pół tej
ziemi ojczystej posiadają, to i
nędzy by w Rzeczypospolitej nie
było. Albo powiedz biskupowi
gnieźnieńskiemu lub choćby temu
bliżej nas, poznańskiemu, niech
jedną włókę chłopu odda.
- Krześcijanami nie są, choć
wiarę tę wyznają. Kto bogaty,
kłamie, mówiąc, że żyje po
bożemu.
- Więc cóż, że Niemojewski
wieś podzielił? Chyba ku
dworowaniu braci szlachty. W
kułak się z niego śmieją.
Eliasz wstał, jakby go
podniosły słowa, które się w nim
nagle porwały do lotu.
- Brać szlachecka głupia jest,
chciwa i ciemna. Chełpi się
substancją i koligacją, gardłuje
o wolności, a w pas się kłania
przed byle magnatem. Co szeptem
odeń posłyszy, to na całe gardło
wrzeszczy na sejmikach czy w
sejmach. Nie wie, głupia, że
wiecznie za cały naród stać nie
będzie. Wszystką ziemię i władzę
skupiwszy, puchnie od pychy i
talarów, przemoc mając nad
ludem w pieniądzu, w mieczu i
urzędach. Toteż braci naszej
krystiańskiej nie godzi się ani
urzędów świeckich piastować, ani
dostojeństw, ani tytułów
przyjmować, ani w rokach
sądowych zasiadać, bo wszystka
stąd władza i uciemiężenie ludu.
Niechże bodaj wina za zło,
które na tę ziemię kiedyś
przyjdzie, nie będzie naszą
winą. Inaczej chcemy widzieć
wiarę i prawa w
Rzeczypospolitej.
Brzeźnicki poruszył się na
ławie, tym razem udał
zawstydzonego. Podszedł do
komina, bo ziąb przelatywał po
kolanach, i dorzucając szczap do
ognia mówił:
- Jakbyś to do mnie prawił,
który po trybunałach i sądach
się włóczę, profesję swoją
wykonując. Ale przecież jedynie
po to, by pomagać braci z prawem
nie obeznanej.
- Obrona to nie ferowanie
wyroku. Nikt ci tego za złe nie
bierze. Zresztą ty, miły
sąsiedzie, idziesz ludziom w
sukurs nie tylko jako
palestrant. Bez twej szkatuły to
i ja miałbym jeszcze więcej
kłopotów i zgryzot.
Brzeźnicki podniósł się od
komina, rozłożył szeroko ręce.
Jego oczy, dotąd jakby
przygaszone, nabrały w świetle
ognia ruchliwych iskier.
- Dziękuję za łaskawe słowa.
Wiem, jakie cię troski pieniężne
przygniatają. Obmyśliłem więc,
jak wam pomóc w takiej opresji.
Zdawałoby się, że skoro od was
nabyłem Śmigiel i Kosonów, to
widać, u mnie grosz sporszy. Ale
Bóg mi świadkiem, żem sobie jeno
kłopotu przydał. Niegładko mi i
to wspomnieć, że ów dług, dwa
tysiące pięćset złotych, com za
jejmość małżonkę twoją szwagrowi
spłacił, do dziś nie zwrócony.
- Jakże zwrócić, kiedy kiesa
cięgiem pusta?
Brzeźnicki aż podskoczył, ujął
Eliasza za ramię.
- Uchowaj Boże, bym się
przypominał. Gdyby nie terminy,
którymi mnie Tudes napastuje -
Boże, cóż to za człowiek! - to i
słowem o tym nie wspomniałbym.
Ale czas nagli, a ten handlarz o
swój grosz się trzęsie, bo
przecież nie ze swoich
oszczędności taką sumę
wytrząsnąłem. Tudes
zapowiedział, że dopóki dług mam
tylko zastawem na twoich
włościach zabezpieczony, to mi
już nowego grosza nie puści.
Poza tym toć niesprawiedliwie,
bym na tę sumę zastaw miał na
całej waszej substancji. Godzi
się, by tak zacnemu bratu po
krześcijańsku ulżyć i w aktach
rzecz całą jak należy ująć.
- Nie znam się na prawnych
arkanach, to raczej jejmość
małżonka kłopocze się o takie
sprawy.
- Toteż żałuję, że jej doma
nie ma. Słyszałem, że dopiero na
świętego Józefa wróci z synami
od Sucheckich.
- Nie inaczej. Na dwie
niedziele do krewnych pojechali,
a potem do Sucheckich. Kosztów z
tym związanych było co niemiara.
- Ano widzisz, więc chyba
samym nam trzeba rzecz
uporządkować, i to pilnie, bo
już tym razem Tudes słowu mojemu
nie zawierzy.
- Jakże więc zamyślasz?
- Niegładko mi propozycję
wyłożyć, bo choć ty, brat mój i
nauczyciel, wzór bogobojności
niedościgły, zrozumiesz moją
intencję, to - czy ja wiem? -
może twoi synowie inaczej mnie
osądzą. Zwłaszcza Krzysztof, on
zawsze krzywym okiem na mnie
patrzy.
Arciszewski poruszył się na
ławie. Podniósł surowszą niż
dotychczas twarz, nawet niedawna
pokora mnicha w tej chwili z
niej uleciała.
- Dopóki żyję, moja i małżonki
jest substancja cała. Synowie
jeszcze pusto mają w głowie. Ja
zresztą na ich kształcenie
potrzebuję gotowizny.
Brzeźnicki złożył ręce jak do
modlitwy.
- Oj, to, to, nie pierwszyzna
mi słuchać. Nigdy potomstwo nie
ma tej wdzięczności ku rodzicom,
jaka im za tyle troski należna.
Myślę jednak, że i Krzysztof,
jak na rozum weźmie, choć to
człek młody i zapalczywy - któż
z nas nie był takim w młodości!
- to i on zdanie o mnie zmieni i
chyba wdzięczności, a nie żalu
nabierze. Przecież do Radziwiłła
się rwie, a bez tej gotowizny na
drogę go nie wyposażysz. Mówię
więc jako do brata w Chrystusie,
szczerze i uczciwie. Mam na
waszych majętnościach na Lipnie,
Nowej Wsi, Nietaskowie i
Rybienku zastaw, którego teraz
spłacić nie możecie, lub nie
naglę o spłatę. Więc i najlepsze
wyjście - twoje długi u mnie i
zastawy aktem pisanym złączymy,
a wtedy - na chwilę głos
zatrzymał - puścisz mi na
własność Lipno i Nową Wieś.
- Lipno i Nowa Wieś to
najlepsza moja ziemia. Chłop tam
pracowity, któremu zresztą
pańszczyzny umniejszyłem -
zawahał sią Arciszewski.
- A Tudes? Słowa o tym nie
wspomniałbym, gdyby nie ten
chciwy, nieufny handlarz.
Wywąchał, że dotąd wisi na tych
majętnościach zdeponowany posag
mojej małżonki.
Eliasz poskrobał się po
głowie. Jak tu oponować, kiedy
rzeczywiście tak jest z dawien
dawna.
- A wam przecież Rybienko i
Nietasków zostanie.
- Rybienko, folwark chudy,
lasów więcej niż roli.
- O, nie mów tak, kąsek ziemi
dobry, ho, ho, i stawy rybne.
Nie masz takich ryb w całej
okolicy. Nigdy nie zapomnę,
drogi Heliaszu, owych
smakowitych karpi, które twoja
jejmość mojej na Wigilię
posłała.
- Czym chata bogata, tym rada.
I tego roku ryby od nas
dostaniesz. Ryba nie tyle
przysmak ku jedzeniu, ile ku
uczczeniu Wigilii na znak
pamiątki spożywana. Pierwsi
krystianie, których niegodni
jesteśmy naśladować, już znakiem
ryby Krysta Pana czcili.
Minister znów spojrzał na
krucyfiks pod belkowaniem stropu
i przyłożył ręce do piersi.
Zatopił się w krótkiej, żarliwej
modlitwie. Brzeźnicki co prędzej
poszedł za jego przykładem, też
nadał oczom swoim wyraz
religijnej ekstazy i milczał.
Odczekawszy chwilę podjął na
nowo:
- Skoro godzisz się na akt
oddania mi tych wsi, na
wyrównanie utrat moich i długów,
to od Tudesa wezmę tysiąc
złotych i wraz ci je doręczę. Tę
sumę już tylko na Nietaskowie
zastawem zabezpieczymy.
- Na Nietaskowie? - znów
zdumiał się Arciszewski, bo ileż
tej procedury prawnej tu
potrzeba, ileż obliczeń i
zastawów?
Wstał i przeszedł się po
izbie. Jakże mu teraz brak było
małżonki, która w sprawach
majętności więcej od niego miała
wyrobienia i obrotności. Przez
moment pomyślał, przypomniawszy
sobie jej właśnie sąd ostrożny,
czy też ów brat w Chrystusie,
tak do dysput religijnych skory,
ale i o swoje sprawy majątkowe
dbały, nie przyszedł dziś z
zamiarem podejścia go prawnymi
kruczkami. Ale ledwie to przez
skołatany i bezradny umysł
przebiegło, cofnął się z
przerażeniem od tej myśli. Jak
to? Brzeźnicki, człek w powiecie
szanowany, mąż w arkanach
prawnych biegły, doctus iuris
utriusque, chyba więc dlatego
nie obeznanemu z prawem wydać
się może, że tamten o puncta
zbyt troskliwy. Majętniejszy od
Arciszewskich - to trudno, ale
ministrowi zboru nie przystoi
dbać o substancje i zyski, które
czymże są - westchnął bogobojnie
- wobec przyszłej wiecznej
szczęśliwości? Wobec nagrody za
żywot w służbie bożej
wypełniony? Zresztą potrzeba
uporządkowania latami ciągnących
się między nimi zawiłych spraw
pieniężnych nie była dla
Arciszewskiego rzeczą nową i
niespodzianą. Brzeźnicki już od
dawna wzmiankował o konieczności
pilnego uregulowania stosunków
majątkowych, wciąż mówił o tych
natrętnych lichwiarzach
poznańskich, których jakoby miał
na karku.
Jeśli Eliasz jeszcze się wahał
dać Brzeźnickiemu słowo
szlacheckie na zgodę - a słowo
uważał za równoznaczne z
późniejszym spisaniem
formalności - to z tej jedynie
przyczyny, że suma nowej
pożyczki, proponowana, przez
Brzeźnickiego, wydawała mu się
zbyt duża.
- W tej chwili tysiąca złotych
mi nie potrzeba. To fortuna
spora. Jak zjedzie małżonka,
sama orzeknie, ile nam na razie
niedostaje. No i ten zastaw na
Nietaskowie, jeśli konieczny, z
mej plenipotencji podpisze.
Brzeźnicki odetchnął z ulgą.
Pierwsze lody przełamał, ale nie
po to tu tylko przyjechał.
Pertraktacje z Arciszewską nie
bardzo mu dogadzały.
- Że waszmość wszystko z panią
małżonką zwykłeś decydować,
pochwalić jeno wypada. Żona
towarzysz równy i wdzięczny
małżonkowi.
- Głowy ona korona -
dopowiedział Eliasz.
- Ale gdy rzecz będzie między
nami omówiona, to i jejmości
kłopotów trochę z głowy
zdejmiesz. Mówiłeś mi, że i cło,
i zaległe długi u księgarzy ci
dolegają. Spłacę więc i drukarzy
w Poznaniu. A że Krzysztof na
dwór birżański przed latem się
wybiera, więc i to
przewidziałem. Nie może przecież
tam jechać, jakby był nie z
zasiedziałej szlachty, ale z
gollotae et odardi.
- Prawda i to.
- A jeszcze gdyby zbroję nową
chciał i rynsztunek jakowyś, to
nawet i tego grosza nie
wystarczy.
- Bez rynsztunku on nie
pojedzie, bo w broni wprawny, na
przekór moim naukom i nadziejom.
- Ano widzisz. Wszystko, co
robię, z serca czynię i z
wielkiej ku tobie i ku twojemu
rodowi życzliwości. Gdy się
Krzysztof u klamki książęcej
wzbogaci, to i po latach ziemię
z powrotem odkupić może.
Arciszewski aż westchnął:
- Miły sąsiedzie, toś mi
kamień z serca zdjął, bo o to i
małżonka by molestowała. W akcie
prawo odkupu zabezpieczymy?
Brzeźnicki zaśmiał się głośno
z ową pobłażliwością serdeczną,
jaką u słuchacza wywołują
nieporadne słowa gaworzącego
niemowlęcia. Nawet pozwolił
sobie teraz na swobodniejszą
poufałość w stosunku do
ministra. Podszedł do niego i
klepnął go po ramieniu.
- Waść to lepiej, że w
teologii siedzisz, bo z
obeznaniem w prawie u ciebie
nietęgo. Actum żadnych takich
kondycji nie przyjmuje. Ale nie
będziemy się przecież w
procedurę wdawać. Słowem ręczę,
że każdej chwili ziemię za
zwrotem wyłożonej go