2209

Szczegóły
Tytuł 2209
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

2209 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 2209 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

2209 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

KAROL MAY LA PENDOLA SCAN-DAL STARY RODENSTEIN Niedaleko Moguncji, obok wsi Kreuzenach, sta�a le�nicz�wka. By� to budynek obszerny, wysoki, zbudowany na kszta�t zamku. Dawniej mieszka�o tu wiele os�b, ale w roku 1848 jedynie stary nadle�niczy Rodenstein, nazywany powszechnie ze wzgl�du na rang�, otrzyman� kiedy� w wojsku, kapitanem. Tak mu dokuczy�a samotno��, �e zwr�ci� si� do jednej ze swych dalekich krewnych z pro�b�, by wraz z c�rk� przenios�a si� do niego. Krewn� t� by�a pani Sternau, matka doktora. Wdowa ch�tnie przyj�a t� propozycj�. Obok zamku mieszka�a rodzina Ungera. Sk�ada�a si� z ojca, kt�ry rzadko bywa� w domu, matki i o�mioletniego ch�opca. Kurt, tak bowiem mia� na imi� ma�y urwis, by� beniaminkiem otoczenia. Tego dnia wczesnym rankiem kapitan siedzia� w swej kancelarii pochylony nad jakimi� wykazami. Nie lubi� tej pracy, tote� gniewnie marszczy� brwi, got�w z�aja� ka�dego, kto do niego zagada. W pewnej chwili zapukano do drzwi. - Wej��! - powiedzia� ostrym tonem. Drzwi otworzy�y si� i stan�� w nich Ludwik, pomocnik nadle�niczego, jego prawa r�ka i totumfacki. S�u�y� niegdy� w kompanii kapitana i dotychczas przestrzega� wojskowej dyscypliny. Nie odezwa� si� wi�c s�owem, tylko mocno stukn�� obcasami. - I c�? - mrukn�� kapitan - Dzie� dobry, panie kapitanie. - Dzie� dobry. A to wstr�tna historia! - Co takiego? Znowu skradziono drzewo? - Ale� sk�d! M�wi� o tych przekl�tych wykazach. - Tak, to gorsze od z�odziei! Chwa�a Bogu, �e nie jestem nadle�niczym. - Tego by jeszcze brakowa�o! Znasz si� na tym jak kura na pieprzu. Ale o co chodzi? - Jaki� pan czeka na dole. Chce m�wi� z panem kapitanem. Powiada, �e tylko panu wyjawi swoje nazwisko. - Przy�lij go do mnie. - Rozkaz, panie kapitanie. Po chwili wszed� do kancelarii bez pukania wysoki, szczup�y m�czyzna w olbrzymich niebieskich okularach na haczykowatym nosie i zapyta�: - Czy to pan jest nadle�niczym Rodensteinem? Teraz dopiero kapitan znalaz� okazj� do wy�adowania swej z�o�ci. Wsta�, podszed� do drzwi i wskazuj�c na nie, powiedzia�: - Niech pan wyjdzie. - Dlaczego? - Dlaczego? Po prostu dlatego, �e sobie tego �ycz�. - Ale nie widz� powodu... - Prosz� wyj��! - rykn�� kapitan. Nieznajomy cofn�� si� kilka krok�w. - No ju�, co dalej? - spyta�. - Niech pan zamknie za sob� drzwi, wejdzie jeszcze raz i przywita si� po ludzku. Po chwili rozleg�o si� pukanie. - Wej��! - zawo�a� nadle�niczy. Nieznajomy, przest�piwszy pr�g pokoju, odezwa� si� z ironicznym u�miechem na ustach: - Panie le�niczy, mam pewne powody, dla kt�rych ust�pi�em panu. A wi�c dzie� dobry. - Dzie� dobry. - Czy mog� prosi� o urz�dow� rozmow�? Jestem komisarzem policji. - Niech pan siada i streszcza si�. Mam ma�o czasu. - W pa�skim domu mieszka niejaka pani Sternau? - Tak. - Razem z c�rk�? - Tak. - W jakim charakterze mieszkaj� te panie? - Do wszystkich diab��w! W charakterze ludzi. I kwita. - Zwracam panu uwag�, �e mam prawo ��da� uprzejmych odpowiedzi. - Czy moje s� nieuprzejme? - Czy pani Sternau ma jeszcze inne dzieci? - Tak, syna, lekarza. - M�j panie, nie mam ani czasu, ani ochoty wdawa� si� w sprawy zupe�nie mi nie znane. - Co jest z tym doktorem Sternauem? - Rozes�ano za nim listy go�cze. - Co takiego? Co pan powiada? - To, co pan s�yszy. Poszukuj� go w Hiszpanii za usi�owanie morderstwa, kradzie� i uprowadzenie. Kapitan obrzuci� komisarza badawczym spojrzeniem. - Tylko za te drobnostki? - To pan nazywa drobnostkami? - Pan mnie nie zrozumia�. Plecie mi komisarz tutaj jakie� duby smalone. Ot� o�wiadczam panu, �e doktor Sternau to dzielny i zacny cz�owiek. Pr�dzej m�g�bym przypu�ci�, �e to pan jest morderc�, uwodzicielem albo z�odziejem. A zreszt�, czy pan jest naprawd� komisarzem, czy ma pan jaki� dokument? - Jak pan �mie mnie legitymowa�? - Nie znam przecie� pana, a ka�dy oszust mo�e si� poda� za komisarza. Niech pan wyjdzie i prosz� nie wraca� bez legitymacji s�u�bowej! - Czy pan zdaje sobie spraw� z tego, co robi? - Doskonale. Je�eli pan nie odejdzie dobrowolnie, ka�� pana wyrzuci�. - Wr�c� tu w asy�cie. A ponadto zaskar�� pana za stawianie oporu w�adzy. Nie powinien si� pan uwa�a� za udzielnego ksi�cia. Kapitan zadzwoni�. Wszed� Ludwik. - Ludwiku! - S�ucham, panie kapitanie. - Wyprowad� tego pana. I to ju�! - Rozkaz, panie kapitanie - odpowiedzia� Ludwik, po czym wzi�� rzekomego komisarza pod rami� i sprowadzi� ze schod�w. Na dole sta�o kilku s�u��cych. Widz�c, co si� dzieje, pomogli starszemu koledze: komisarz opu�ci� dom z szybko�ci� po�piesznego poci�gu. Znalaz�szy si� poza obr�bem zamku, zacisn�� pi�ci, przysi�gaj�c nadle�niczemu zemst�. Na dziedzi�cu bawi� si� Kurt, ubrany w pi�kny zielony str�j my�liwski. - Ludwiku - zapyta� - dlaczego wyrzuci�e� tego cz�owieka? Co on zrobi�? - Obrazi� pana kapitana. - A niech go...! Zas�u�y� na dobr� porcj� �rutu! Zastrzel� ka�dego, kto obra�a pana kapitana. Ludwik nie daj�c pozna� po sobie, �e jest zadowolony z odwagi malca, powiedzia� surowo: - Do ludzi nie wolno strzela�. Ale m�g�by� na przyk�ad strzeli� do lisa. - Do lisa? - uradowa� si� ch�opiec. - Gdzie on jest? - Niedaleko st�d, w d�browie. Wytropi�em go wczoraj. Dzi� wezm� moje jamniki i p�jd� jeszcze raz. - Czy mog� i�� z tob�? - Dobrze, ale je�eli mama pozwoli. - Zaraz zapytam. Jak strza�a pobieg� do matki, kt�ra zaj�ta by�a karmieniem drobiu na podw�rzu. Wpad� mi�dzy ptactwo i nie stropiony tym, �e rozegna� je na cztery strony, zawo�a�: - Mamo, mamo, zabij� go! - Kogo? - Lisa, kt�ry porywa nasze kury. Ludwik go wytropi�. W d�binie. Ma si� dzisiaj z nim rozprawi�. Czy mog� p�j�� razem z nim? - Je�eli Ludwik zechce ci� zabra�... Dzieciak ju� by� w sieni. - W�a�ciwie Ludwik mi niepotrzebny. Takiemu lisowi sam dam rad�. Po chwili wybieg� z dubelt�wk� przewieszon� przez rami�. By�a robiona na zam�wienie. Ch�opiec dosta� j� od nadle�niczego jako podarek urodzinowy. Na swoje osiem lat, niezwykle rozwini�ty zar�wno fizycznie, jak umys�owo, umia� r�wnie� doskonale strzela�. - A wi�c id� - zwr�ci� si� do matki. Uca�owa�a go na po�egnanie. Ludwik oraz kilku my�liwych czeka�o na ch�opca przed zamkiem. Towarzyszy�a im ca�a sfora jamnik�w. By� pogodny, jasny poranek zimowy. Cho� �nieg w lesie le�a� wysoki na p� stopy, dzieciak szed� ra�no. Dotarli wreszcie do nory, wok� kt�rej roi�o si� od �lad�w lisa. Psy rwa�y si� ostro na smyczach, ale nie spuszczano ich na razie, gdy� chciano si� przekona�, czy lis jest w kryj�wce. W ko�cu psy spuszczono. Znikn�y wnet w kniei. Teraz ustawili si� strzelcy. Kurt otrzyma� honorowe stanowisko najbli�ej wyj�cia. - Uwa�aj tylko, aby� nie zastrzeli� jakiego� psa - ostrzega� go Ludwik. - By�by to ewentualnie zupe�nie chybiony strza�. Ludwik mia� zwyczaj u�ywa� s�owa "ewentualnie", przewa�nie zupe�nie niew�a�ciwie. - Taki psi strza� pozostawiam tobie. Ch�opiec przykucn�� i wetkn�wszy w ziemi� ga��� o kszta�cie widelca, opar� o ni� luf� dubelt�wki. Nie min�o wiele czasu, a rozleg�o si� ujadanie ps�w: jamniki wpad�y na trop lisa. Z ka�d� sekund� szczekanie stawa�o si� coraz bardziej zajad�e, a� przekszta�ci�o si� w piekielny jazgot: psy zmusza�y lisa do opuszczenia nory. - Kurt, uwaga! Podnie� si� z ziemi! Zaraz wyjdzie lis! - dyrygowa� Ludwik. I rzeczywi�cie. Z otworu wyskoczy�o co� ciemnego. Ludwik wystrzeli�. Zwierz� przewr�ci�o si�. R�wnocze�nie strzeli� Kurt, ale luf� strzelby zwr�ci� w zupe�nie innym kierunku. - Nareszcie go mam! - cieszy� si� Ludwik podbiegaj�c do swojej ofiary. Po paru krokach zatrzyma� si� przera�ony i zakl��: - Do pioruna, co ja zrobi�em? - Zabi�e� Waldin� - odpar� ch�opak. - Tak. To ju� nie psi strza�, a �wi�ski. Nigdy mi si� nie zdarzy�o co� podobnego. Ale jakim cudem pies wyskoczy� przed lisem? - Bo zosta� uk�szony. S�ysza�em jego skowyt. - Stul pysk, ��todziobie! - fukn�� gniewnie Ludwik. - ��todziobie? A co tam le�y w zaro�lach? My�liwi spojrzeli we wskazanym przez Kurta kierunku. - To lis, naprawd� lis! Le�a� tam istotnie, szarpany przez dwa psy. - Wi�c jestem ��todziobem czy nie? - Uwa�asz, �e ty go zabi�e�? Brednie! To ewentualnie Franciszek lub Ignacy. Ch�opiec, ura�ony, odwr�ci� si� i zacz�� �adowa� strzelb�. - Nie, to nie m�j strza�. Nie strzela�em wcale - powiedzia� Franciszek. - Ani ja - doda� Ignacy. - Do pioruna! A wi�c to naprawd� ty strzela�e�? Powiedz mi, szelmo, w jaki spos�b wpad�e� na pomys� celowania w�a�nie w tamt� stron�? Ludwik bardzo si� zawstydzi�. Ponadto �al mu by�o dobrego, do�wiadczonego psa my�liwskiego. - Diabelska sprawa! Co to b�dzie, gdy si� kapitan ewentualnie dowie, �e u�mierci�em Waldin�? - No, trzeba obejrze� lisa. Podeszli do zabitego zwierz�cia, odganiaj�c psy. By�o stare i zapewne do�wiadczone. Kula Kurta trafi�a je w sam� g�ow�. - To ci strza�! - pochwali� Ludwik. - Jeste� nie lada zuch! Maj�c osiem lat zabijasz lisa, gdy ja, stary ko�, k�ad� trupem tylko psa. Zas�u�y�em na kilkudniow� pak�. Ale musz� ci�, ch�opcze, wynagrodzi� i udekorowa� po my�liwsku. Wed�ug zwyczaju, temu spo�r�d my�liwych, kt�ry po�o�y jakie� rzadkie, szlachetne zwierz�, wpina si� do kapelusza kawa�ek ga��zi. Ludwik u�ama� ga��zk� i chcia� j� wetkn�� za kapelusz ch�opca, ale Kurt cofn�� si� raptownie. - Nie potrzebuj� tej nagrody. M�wi�e� mi przecie� zawsze, �e to nagroda honorowa. - No tak. - Tak� nagrod� mo�e wi�c nosi� tylko kto�, kto ma honor. - Do pioruna, nie rozumiem! Przecie� masz honor, no nie? - Czy mo�na nazwa� honorowym kogo�, kto si� pozwala obra�a�? - Kt� ci� ewentualnie obrazi�? -Ty. - No, no... - Czy nie nazwa�e� mnie ��todziobem? A tymczasem sarn strzelasz jak ��todzi�b. Ignacy i Franciszek uwa�ali to wszystko za �arty, ale Ludwik wzi�� rzecz zupe�nie powa�nie. Podszed� do ch�opca, zdj�� kapelusz i wyci�gaj�c do niego r�k� rzek�: - Jeste� dzielny ch�op. Widzisz, zdejmuj� przed tob� kapelusz. Czy przebaczysz mi teraz, ��todziobie? - Kocham ci�, Ludwiku! A teraz mo�esz mnie udekorowa�. Po chwili z namaszczeniem poprawia� swoj� "dekoracj�". - I jeszcze jedno. Lis jest m�j i sam zanios� go do domu. - Za ma�y jeste� i za s�aby. - Nieprawda! Chwyci� lisa za tylne �apy i podni�s� go do g�ry. - No dobrze. Pomo�emy ci, w razie gdyby� si� zm�czy�. - Nie. Sam z nim dojd�. - Ale� to za daleko, nie doniesiesz. - B�d� odpoczywa� po drodze. - Zgoda wi�c. Zwi��� lisa, we�miesz go na plecy. A ja b�d� mia� zaszczyt przynie�� do domu Waldin� i wys�ucha� mowy pogrzebowej, kt�r� na jej cze�� wyg�osi pan kapitan. Id� wi�c, ch�opcze, ze swym �upem. Wszak to tw�j pierwszy lis. Po tych s�owach Ludwik wzi�� na r�ce zabitego psa i oddali� si� wraz z towarzyszami. Przez jaki� czas Kurt patrzy� w �lad za nimi, po czym ruszy� do domu. Zna� tu ka�de drzewo, nie ba� si� wi�c, �e zab��dzi. Tak bardzo si� cieszy�, �e nie czu� wcale ci�aru, kt�ry d�wiga� na plecach, cho� pot kroplisty sp�ywa� mu z czo�a. W po�owie drogi musia� jednak odpocz��. Ju� niedaleko le�nicz�wki us�ysza� czyje� kroki i po chwili ujrza� wysokiego, mocno zbudowanego m�czyzn�, ubranego w podr�ny p�aszcz. Zatrzyma� si� i zapyta� ostro, na�laduj�c Ludwika: - St�j! Czego tu szukasz? Nieznajomy spojrza� na niego rozbawiony, po czym powiedzia�: - Na honor przestraszy�e� mnie, ch�opcze. M�wisz jak sam le�niczy. Ch�opak poprawi� lisa na plecach. - Niewiele mi do tego brakuje. - Zaskakujesz mnie, m�j ma�y, ale je�li to prawda, to jeste� wielki zuch. - M�w wi�c, jakby� m�wi� do nadle�niczego, czego tu chcesz. - Chc� si� dosta� do Reinswalden. Czy to daleko st�d? - Nie, niedaleko. Zaprowadz� ci�. - Dzi�kuj�. Czy mam ci za to ponie�� lisa? - Bro� Bo�e! - Bardzo przecie� ci�ki. - Wcale nie. - To wida�, �e jeste� bardzo silny. Ile masz lat? Dziesi��? - Jeszcze nie. Osiem. - Osiem? Niemo�liwe! - Wi�c my�lisz, �e ci� ok�amuj�? - Wcale tak nie my�l�. A ta bro� to twoja? - Oczywi�cie - odpar� ch�opak z dum�. - Czy chcesz si� jej przyjrze�? Masz, ale uwa�aj, bo jest na�adowana. Nieznajomy wzi�� strzelb� i obejrza� dok�adnie. - T� dubelt�wk� specjalnie dla ciebie zrobiono. - No pewnie. Przypuszcza�e�, �e to zabawka dla ma�ych dzieci? W takim razie jeste� bardzo niem�dry. Przecie� z zabawki nie mo�na nikogo zastrzeli�. - Chcesz przez to powiedzie�, �e zabi�e� tego lisa? - Tak. -Ty? - Chyba nie ni�s�bym zwierz�cia, kt�rego bym sam nie powali�? - W takim razie jeste� naprawd� dzielnym ch�opcem. Kurtowi spodoba� si� ten komplement. - Je�li zostaniesz d�u�ej w Reinswalden, zabior� ci� kiedy� ze sob� i poka��, jak si� tropi lisa. - Dzi�kuj�. W zamian opowiem ci, jak si� poluje na nied�wiedzie, bawo�y, lwy i s�onie. - Strzela�e� do nich? Znam jednego, kt�ry polowa� na te wszystkie zwierz�ta. - Kto to taki? - Doktor Sternau. - Znasz go naprawd�? - No, niezupe�nie. Ale znam dobrze sk�ry zastrzelonych przez niego lw�w i nied�wiedzi. Wisz� w mieszkaniu pani Sternau. To jego matka. Opowiada�a mi nieraz o polowaniach swego syna. Zostan� kiedy� takim samym my�liwym, jak on. - Tak my�lisz? - Niech tylko urosn� i b�d� taki du�y, jak ty na przyk�ad. Ju� teraz umiem je�dzi� konno i strzela�. Ludwik uczy mnie fechtunku i gimnastyki, zaprawiam si� r�wnie� w p�ywaniu. Chcesz, bym ci pokaza� pani� Sternau? - Gdzie ona jest? - zapyta� nieznajomy z wyra�nym zniecierpliwieniem. - Widzisz ten ogr�d? I ten budynek? To cieplarnia. A te dwie panie: to pani Sternau i jej c�rka Helena. Przygotowuj� codzienny bukiet dla pana kapitana. Twarz m�czyzny rozja�ni�a rado��. - Czy nie ma tu jakiej� furtki w p�ocie? - zapyta�. - Po co ci furtka? - Chc� p�j�� do pani Sternau. - Musisz si� zameldowa�. - Ju� mnie przecie� znasz. - Prawda. I podobasz mi si�. Poka�� ci furtk�. - I ty mi si� podobasz. Jak si� nazywasz? - Kurt. - Aha, Kurt Unger? - Tak. Ale sk�d wiesz? - Wiem jeszcze wi�cej. Ojciec tw�j jest sternikiem. - Kto ci to powiedzia�? - Pani Sternau. W listach. Ale gdzie jest ta furtka? - Na prawo, dziesi�� krok�w st�d. Nieznajomy podbieg� do furtki, otworzy� j� i wszed� do ogrodu. A potem do cieplarni. W�r�d palm i platan�w, w�r�d krzew�w winogronowych i cytryn siedzia�y dwie kobiety. Na pierwszy rzut oka mo�na by�o pozna�, �e to matka i c�rka. Uk�ada�y bukiet kwiat�w. Gdy m�czyzna otworzy� drzwi, pani Sternau podnios�a si� i post�piwszy kilka krok�w w jego kierunku, zapyta�a: - Czym mog� panu s�u�y�? - Matko! - Przerwa� jej radosnym okrzykiem i wzi�wszy j� w obj�cia, zacz�� ca�owa�. Pani Sternau zblad�a jak �ciana. - Karol! Wi�c to ty? Naprawd�?! Co za niespodzianka, co za rado��! Trzymaj�c matk� w ramionach, Sternau zawo�a� do dziewczyny: - Chod� tu, siostrzyczko, chod� do mnie! Helena rzuci�a mu si� na szyj�. - Co za szcz�cie! Przed chwil� m�wi�y�my o tobie. By�y�my przekonane, �e jeste� w Hiszpanii. - Chcia�em wam sprawi� niespodziank� na Bo�e Narodzenie i dlatego nie pisa�em. Tymczasem Kurt wszed� przez g��wn� bram� na podw�rze le�nicz�wki. Tu powita� go jeden ze s�u��cych: - No, macie lisa? - Nie my, tylko ja go mam. - Widz� przecie�. Ale kto go zabi�? - Pan Niedopytalski - odpar� ch�opak, po czym z dumn� min� poszed� po schodach na g�r� i zapuka� do drzwi nadle�niczego. - Wej��! - mrukn�� kapitan. By� jeszcze w z�ym humorze. Wszed�szy do pokoju, Kurt wyprostowa� si� po wojskowemu i zameldowa�: - Oto jest bestia, panie kapitanie. Twarz kapitana rozchmurzy�a si� od razu. Wsta� z krzes�a i podszed� do malca. - Oho, to stary lis! I zapewne szczwany. Musieli mie� z nim moi ch�opcy k�opot nie lada. - Tak, ch�opcy mieli z nim k�opot. Ale ja nie. - Ty nie? Przecie� chyba ci�ki? - Ca�kiem �atwo da� si� nie�� i tak samo zastrzeli�. - Przynios�e� go sam z lasu, smarkaczu? A to leniuchy z tych moich ludzi! Ju� ja im poka��! - Nic im pan nie zrobi, kapitanie. - Nie? A kt� mi przeszkodzi, u licha? - Ja. - Patrzcie pa�stwo! A w jaki� to spos�b, Goliacie? - Zmusi�em ich, by mi pozwolili nie�� lisa. - Zmusi�e� ich? To s� dopiero ofiary, �e si� dali zmusi� takiemu brzd�cowi. - Panie kapitanie, nie jestem �aden brzd�c. Ludwik powiedzia�, �e przys�uguje mi prawo zaniesienia lisa do domu. - Prawo? Przecie� prawo mia�by tylko ten, kto powali�by lisa. - Ja go w�a�nie powali�em. - Ty...? - nadle�niczy zdumia� si� wielce. - Tak, ja. Strzeli�em mu prosto w �eb. - Do pioruna! Poka� no tego kota! Obejrzawszy dok�adnie miejsce, w kt�re zwierz� zosta�o trafione, powiedzia�: - To rzeczywi�cie twoja kula, z twojej dubelt�wki. Co za wspania�y strza�! W sam �rodek g�owy. Chod� tu do mnie, niech ci� wytargam za uszy, ty �otrze. Obj�� ch�opca i uca�owa� gor�co. Po chwili Kurt zapyta�: - Wi�c pan kapitan zadowolony ze mnie? - Tak, hyclu. Bardzo. - W takim razie prosz� o ten rewolwer, kt�ry mi pan dawno przyrzek�. - Dobrze, zaraz go dostaniesz. Wyci�gn�� z szuflady biurka pude�ko i podaj�c ch�opcu, rzek�: - Masz, we� sobie. To wspania�y rewolwer, wyk�adany srebrem. Naboje s� tam tak�e. Ludwik nauczy ci� obchodzenia si� z t� broni�. Ch�opiec chwyci� le�niczego za uszy i przyci�gn�wszy do siebie, poca�owa� kilka razy w brod�. - Dzi�kuj�, kapitanie, bardzo dzi�kuj�. - M�j drogi ch�opcze - kapitan by� wzruszony - czy masz jeszcze jakie� �yczenie? Powiedz, a spe�ni� je z rado�ci�. Kurt nie namy�la� si� d�ugo. - Mam. Ale nie wiem, czy pan je spe�ni, kapitanie. - Spe�ni� z pewno�ci�, je�eli nikt z tego powodu nie poniesie szkody. - Niech pan mi da s�owo honoru. - Do diaska, to brzmi powa�nie. Zakrawa nawet na wymuszenie. Ale nie przypuszczam, by to by�a rzecz g�upia lub z�a. - Chcia�bym tylko, �eby pan co� komu� wybaczy�. - No, no, to pi�knie, masz dobre serce. Ale o kogo chodzi? - Dowie si� pan dopiero wtedy, gdy da pan s�owo. - A to spryciarz z ciebie! Wi�c nikt na tym nie straci, je�eli przebacz�? - Nie. - W takim razie daj� s�owo. A teraz m�w! - Nie zrobi pan awantury Ludwikowi za to, �e spud�owa�? Nadle�niczy zmarszczy� brwi. - Ludwik spud�owa�? Niemo�liwe, mierzy przecie� doskonale! - A jednak spud�owa�, i to haniebnie. Sam nazwa� to �wi�skim strza�em. - No, no. I co zastrzeli�? - Psa. - Psa? Nie, to wykluczone! - A jednak tak. To by�a Waldina. - Waldina? Waldina zamiast lisa? �artujesz sobie ze mnie, smarkaczu. - M�wi� prawd�. A wi�c pan kapitan nie b�dzie si� gniewa� na Ludwika? Nadle�niczy chodzi� po pokoju siny ze z�o�ci i mamrota� pod nosem. Nakl�wszy si� i nawymy�lawszy do woli, och�on�� nieco i o�wiadczy�: - C� mam robi�, ch�opcze, podszed�e� mnie podst�pem. Powinienem w�a�ciwie da� Ludwikowi w sk�r�, ale musz� dotrzyma� s�owa. Nie ukarz� go, ty za to bierz swego lisa i wyno� si� st�d. Nie chc� ci� widzie� na oczy nigdy, nigdy w �yciu. Nie chc� mie� do czynienia z �otrem, kt�ry najpierw wyci�ga ode mnie rewolwer, a p�niej wy�udza s�owo honoru. Marsz za drzwi, natychmiast! - podni�s� g�os. Kurt z najwi�kszym spokojem wsun�� rewolwer do kieszeni, przewiesi� przez rami� dubelt�wk� i lisa i powiedzia�: - My�li pan, �e si� boj�, kapitanie? Ani troszk�; znam pana przecie� dobrze. - Co takiego? Znasz mnie dobrze? W takim razie powiniene� wiedzie�, �e za�y�o�� nasza sko�czona. - A ja si� nie boj� i nic sobie z tego nie robi�, bo co� wiem. - Co mianowicie? - �e mnie pan kocha z ca�ego serca. - Masz racj�, hyclu. Ale id� ju�, bo got�w jeste� B�g wie co jeszcze ode mnie wycygani�. Kurt wyszed�. Po chwili kto� zapuka�. By�a to Helena Sternau. - Czym mog� pani s�u�y�? - zapyta� nadle�niczy. - Przynosz� codzienny bukiet. A teraz pro�ba. Czy pozwoli pan, aby mama przedstawi�a mu mojego brata? - Doktora Sternaua? Jak to? Czy nie jest w Hiszpanii? - Nie. W�a�nie przed chwil� powr�ci�. - Do licha! W takim razie nic dziwnego... - mrukn�� do siebie. - Co pan m�wi? - Nic wa�nego. Prosz� mi przedstawi� doktora, bardzo chc� go pozna�. - O, ju� id�! Do pokoju wszed� Sternau w towarzystwie matki. Na widok go�cia nadle�niczy wykrzykn��: - Wi�c ten pan to pani syn? - To ja we w�asnej osobie - wyr�czy� matk� Sternau. - Przyby�em tu z Hiszpanii przed kilkunastoma minutami i mam zaszczyt podzi�kowa� panu jak najgor�cej za dobro� i serdeczno�� okazywan� mojej matce i siostrze. Nie spuszczaj�c z doktora wzroku, nadle�niczy powiedzia�: - Ale� nie ma za co. To raczej ja powinienem dzi�kowa� pani Sternau za to, �e stara si� nieco oswoi� zatwardzia�ego dzikusa. A zreszt� jeste�my przecie� krewnymi. Niech pan siada i prosz� wybaczy�, �e si� panu tak uwa�nie przygl�dam, ale wyobra�a�em sobie pana zupe�nie inaczej i st�d moje zdumienie. - Czy mog� wiedzie�, jak mnie pan sobie wyobra�a�? - zapyta� Sternau, siadaj�c mi�dzy matk� i siostr�. - Jako niskiego, n�dznie zbudowanego cz�owieczka o delikatnych rysach twarzy, ze z�otymi okularami na nosie, a tymczasem... - nadle�niczy przerwa�, nie znajduj�c dalszych s��w. Doktor doko�czy� za niego: - A tymczasem to Goliat bez okular�w, o niedelikatnych rysach. - Nie, nie, tego nie pomy�la�em. W�a�ciwie chodzi mi tylko o wzrost. Nie przysz�o mi do g�owy, �e pani Sternau mo�e by� matk� takiego olbrzyma. Ale tym przyjemniej mie� pana w rodzinie. Poniewa� nie wygl�da pan na cz�owieka, kt�ry mo�e straci� g�ow� z powodu jakiej� b�ahostki, powiem, �e mi ju� o pa�skim przyje�dzie wcze�niej doniesiono. - Ach, tak! - Dzi� rano poinformowa�a mnie o tym szanowna policja. - Policja? - w g�osie pani Sternau czu� by�o l�k. - Co policja mo�e mie� do nas? - Sam pan ksi���cy komisarz policji zjawi� si� tutaj i pyta�, czy mieszka w tym domu doktor Sternau. - Spodziewa�em si� tego. - Naprawd�? - zdziwi� si� nadle�niczy. - Wi�c policja ma pow�d dowiadywania si� o pana? Sternau u�miechn�� si�. - Czy pan komisarz poda� ten pow�d? - Nawet kilka. Powiedzia�, �e jest pan poszukiwany za usi�owanie morderstwa, kradzie� i tak dalej. - Na mi�o�� bosk�, to okropne! - zawo�a�a Helena. - To nieprawda! - oburzy�a si� pani Sternau. - Co na to ty powiesz, m�j synu? - Nie mia�em dotychczas sposobno�ci, aby o ca�ej sprawie pom�wi� z tob�, matko, ani te� z Helen�. Zreszt� dobrze, �e pan kapitan dowie si� o wszystkim. Czy znajdzie pan dla mnie kwadrans? - Nie kwadrans, ale nawet i dwadzie�cia kwadrans�w. Niech�e pan m�wi. - Us�yszy pan istotnie histori� nie z tej ziemi. Po tym wst�pie Sternau opowiedzia� dok�adnie o swoich prze�yciach, zamierzeniach i planach. Wszyscy s�uchali w napi�ciu. Nawet kapitan nie przerywa� doktorowi ulubionymi przekle�stwami. W ko�cu jednak cierpliwo�� jego si� wyczerpa�a i wrzasn��: - Co za banda szubrawc�w i �otr�w! O, gdybym dosta� ich w swe r�ce! Poobcina�bym im �by, powiesi�bym ich g�owami w d�! Wi�c jak�e si� pan przedosta�? - Przybywszy do Pary�a, uda�em si� do ambasady. Tam opowiedzia�em ca�� histori�. Pouczono mnie, jak mam si� zachowywa� w Niemczech, �eby nie narazi� si� na nieprzyjemno�ci, i w jaki spos�b mam zabezpieczy� dziedzictwo hrabianki. - Gdzie jest hrabianka? Czy jeszcze chora? - Po przekroczeniu granicy niemieckiej zastosowa�em si� do instrukcji udzielonych mi w Pary�u. Zrobi�em doniesienie karne do Hiszpanii. Potem przyjecha�em z moim towarzyszem do Moguncji i tam j� zostawi�em. - A wi�c s� w Moguncji?! - wykrzykn�� kapitan. - Do stu diab��w, dlaczego w Moguncji? Czy jestem cz�owiekiem bez serca, h�? Czy mam tu za ma�o pokoj�w, za ma�o chleba? Je�eli pan nie sprowadzi z Moguncji tych ludzi, i to zaraz, pojad� tam sam, a w dodatku sprz�tn� panu sprzed nosa t� bogat� hrabiank�. Czy macie pa�stwo baga� ze sob�? - Tak. - Du�y? Zmie�ci si� na jednym wozie? - S�dz�, �e tak. Nadle�niczy otworzy� okno i zawo�a�: - Janie! Zaprz�ga� do dw�ch powoz�w. I do jednego wozu drabiniastego. Za kwadrans jedziemy do Moguncji. - Ale�, panie kapitanie... - usi�owa� oponowa� Sternau. - Prosz� nie zawraca� g�owy. Ja tu decyduj�. A. wi�c... Czy dom m�j jest odpowiedni, wygodny? - Co do tego nie ma dw�ch zda�, nie chcia�bym tylko sprawia� panu zbyt wielkiego k�opotu. - Niech pan da spok�j z k�opotami. A wi�c wszyscy przenosz� si� tutaj od dzisiaj, s�owo? Pan, hrabia, hrabianka i pani Sternau, cztery osoby - jeden pow�z; ja, panna Sternau, Juan Alimpo i Elvira - drugi pow�z. Miejsca wi�c dosy�. Pokoje go�cinne s� zawsze przygotowane. A teraz, droga pani Sternau, niech si� pani postara, �eby m�j kuzyn dosta� co� do jedzenia. No i zostawcie mnie pa�stwo samego. Musz� si� przebra�. Widzi pan, kuzynie, jestem cz�owiekiem prostym i wal� prosto z mostu. Mam nadziej�, �e zostaniemy przyjaci�mi, o ile oka�e si� pan taki sam w stosunku do mnie. Po pewnym czasie dwa powozy i w�z opu�ci�y le�nicz�wk�. Drog� odbyto ostrym k�usem. Przed angielskim hotelem w Moguncji ca�e towarzystwo wysiad�o i uda�o si� na g�r�. Na schodach spotkali rz�dc� wraz z �on�. - Aha, wi�c to monsieur Alimpo i jego poczciwa Elvira? - domy�li� si� nadle�niczy. Us�yszawszy swoje nazwisko, Alimpo sk�oni� si� nisko i rzek�: - Mira! Soy Juan Alimpo y esta mi buena Elvira (jestem Alimpo, a to moja poczciwa Elvira). - Do kro�set bomb i kartaczy, nie rozumiem ani s�owa po hiszpa�sku - rozz�o�ci� si� nadle�niczy. - Mo�e pan m�wi po francusku? - spyta� Sternau. - Niewiele. - Ta para zna troch� francuski. Wejd�my do pokoju. Oczom przyby�ych przedstawi� si� smutny widok. Przed kanap� kl�cza�a Roseta. Na jej pi�knej twarzy malowa� si� dziwny, jak gdyby nieziemski wyraz. - To straszne - mrukn�� kapitan. - Warto by tych �otr�w przypiec na �ywym ogniu. Ale za to nieborakom b�dzie u mnie jak w raju. - M�j Bo�e! - j�kn�a pani Sternau, zalewaj�c si� �zami. - Biedne, biedne dziecko. Helena podesz�a do kanapy i ukl�k�a obok Rosety, tul�c j� do siebie. Potem wraz z matk� usadowi�a si� hrabianka na krze�le, ale po chwili ta znowu ukl�k�a. Hrabia Manuel siedzia� obok niej. Mimo �e wygl�da� nie najgorzej, spojrzenie jego pustych oczu sprawia�o ponure wra�enie. - Pan jeszcze nie pr�bowa� zastosowa� antidotum? - Nie - odpar� Sternau. - W Pary�u podczas drogi nie mia�em ani odpowiednich warunk�w, ani odpowiedniej opieki dla chorych. - Ale ma pan nadziej�, �e uda si� ich wyleczy�? - Tak, chocia� trucizna rozesz�a si� po ca�ym organizmie. Natychmiast przyst�pi� do kuracji. A wi�c, panie kapitanie, jedziemy? - Kapitan zap�aci� rachunek, po czym odjechali. Na jednej z g��wnych ulic miasta pow�z kapitana zr�wna� si� z powozem doktora, tak �e mo�na by�o spokojnie rozmawia�. - Kuzynie - powiedzia� w pewnej chwili kapitan - niech pan popatrzy w prawo. Czy pan widzi tego cz�owieka w szarym p�aszczu? - Z parasolem pod pach�? Kto to taki? - Sam pan ksi���cy komisarz policji. Zauwa�y� nas z pewno�ci� i za�o�� si�, �e go wkr�tce zobaczymy w le�nicz�wce. Domy�li� si� zapewne, �e pan jest doktorem Sternauem. I tak by�o w istocie. Komisarz zatrzyma� si� na widok przeje�d�aj�cych powoz�w. Kiedy min�y go, uda� si� po�piesznie do swego biura. Po nied�ugim czasie ca�e towarzystwo przyby�o do Reinswalden i rozgo�ci�o si� w le�nicz�wce. Wieczorem Sternau opowiedzia� raz jeszcze, ju� ze wszystkimi szczeg�ami, o swoich przygodach w Hiszpanii. Alimpo i Elvira pozostali przy chorych. Razem z nimi siedzia� tam do p�nego wieczora Kurt, kt�remu ta para przypad�a do serca. Ch�opak umia� nieco po francusku i cieszy� si� ogromnie, �e mo�e porozumiewa� si� w tym j�zyku. Nast�pnego dnia pierwszy wsta� nadle�niczy. Ubrawszy si�, wyszed� na podw�rze, gdzie znalaz� Ludwika zaj�tego karmieniem ps�w. - Raz, dwa, trzy, cztery, pi��, sze��, siedem, osiem... Brak jednego. Co ty na to? - Panie kapitanie, ja, ja... - Strach odebra� mu mow�. - M�w�e, do licha! - rozkaza� kapitan. - Ja... Brak jednego psa... - Przecie� ju� to powiedzia�em. Kt�rego? - Waldiny. Zdech�a, po prostu zdech�a... - Zdech�a? Do diab�a! By�a przecie� zupe�nie zdrowa. - By�a, by�a... - Wydu� wreszcie! Co si� z ni� sta�o? Przejad�a si�, czy co? - Tak, panie kapitanie, w�a�nie... przejad�a si� ewentualnie... - A czym�e si� przejad�a? - Przejad�a si�... kul�, panie kapitanie. - Mato�ku, pies nie jada przecie� ku�. - Panie kapitanie, jestem ostatnim os�em. Nie mia�em odwagi si� przyzna�, ale powiem teraz prawd�: to moja kula. - Do kro�set! Czy pies dosta� w�cieklizny, �e� go musia� zabi�? - Nie, to ja si� w�ciek�em i zabi�em psa zamiast lisa. - To tak? Stary strzelec po�o�y� psa, a ma�y smarkacz ubi� lisa! - Wi�c pan kapitan ju� wie? Nie zas�uguj� na nic wi�cej, jak na wydalenie ze s�u�by. - Wyrzuci�bym ci� bez wahania, ale musia�em da� s�owo temu spryciarzowi Kurtowi, �e ci� nawet nie wy�aj�. - Kurtowi? A to dobry ch�opak! Tego mu ewentualnie nie zapomn�. - No, mam nadziej�. My�la� tylko o tym, aby ci oszcz�dzi� przykro�ci. Gdzie jest Waldina? - Pochowa�em j� w ogrodzie ze wszystkimi honorami. By�a ich warta. Zanim kapitan zd��y� odpowiedzie�, wjecha� na podw�rze pow�z, w kt�rym siedzia� komisarz policji wraz z trzema uzbrojonymi policjantami. Nadle�niczy uda�, �e nie widzi nieproszonych go�ci, odwr�ci� si� na pi�cie i poszed� do kancelarii. Po chwili wszed� tam Ludwik i zameldowa� komisarza. - Niech wejdzie - powiedzia� Rodenstein. - A gdzie s� policjanci? - Obsadzili wszystkie wyj�cia. - Dobrze, wprowad� komisarza. - Witam, witam pana nadle�niczego. Dzie� dobry - rzek� komisarz sarkastycznie. - Dzie� dobry - brzmia�a grzeczna odpowied�. - A wi�c nauczy� si� pan, jak si� nale�y wita�? Poj�tny pan. Mo�e jeszcze b�d� z pana ludzie. - A mo�e i ja udziel� panu pewnej nauki. Czy i dzi� zechce mnie pan st�d wyp�dzi�? - Tak, je�eli i dzi� nie ma pan dowod�w. - Postara�em si� o nie. Niech pan czyta - poda� nadle�niczemu z�o�ony papier. - Nie jestem pa�skim s�ug�, m�j panie - obruszy� si� Rodenstein. - Niech pan sam g�o�no przeczyta to pismo. Kiedy przedstawiciel w�adzy to zrobi�, nadle�niczy odezwa� si�: - A wi�c dobrze. Prokurator prosi, �ebym udzieli� panu informacji i by� mu pomocny. Czym mog� s�u�y�? - Czy doktor Sternau jest tutaj? - Tak. Przecie� pan go ju� widzia�. Przyby� wczoraj. - Sam czy w towarzystwie? - Przywi�z� ze sob� niejakiego Alimpa wraz z �on� Elvir�, niejakiego don Manuela oraz jak�� R��, Rozaur� czy Roset�, nie pami�tam dobrze imienia. - Czy ta pani jest hrabiank�? - Hrabiank�? Do kaduka, czy�by Elvira by�a hrabiank�?! Nie wygl�da na to, jest za gruba. - Powinien pan o tym wiedzie�. - Niby tak. A mo�e Alimpo jest przebran� hrabiank�? M�wi� pan co� o bandzie zb�jc�w, mo�e wi�c Alimpo jest przebran� hrabiank�, kt�ra chce mnie uwie��, wyj�� za mnie za m��, a potem obrabowa�? To by�oby okropne! - Panie nadle�niczy! Wypraszam sobie kpiny i �arty ze mnie. - Nawet mi si� nie �ni �artowa�. M�wi� z ca�� powag�. - Czy mieli du�o pakunk�w? - Do licha! Czy jestem s�u��cym? A zreszt� w dokumencie wyra�nie napisano, �e mam panu okazywa� pomoc, ale o tym, �e ma pan prawo mnie przes�uchiwa�, nie ma ani s�owa. Ludwiku! Ludwik wszed�, obrzucaj�c komisarza niezbyt przyjaznym spojrzeniem. Nadle�niczy poleci�: - Popro� tu pana doktora Sternaua. Powiedz mu, �e jaki� policjant chce z nim m�wi�. No, jazda! Po chwili wszed� Sternau. U�cisn�wszy r�k� nadle�niczego i uk�oniwszy si� komisarzowi, zapyta�: - Pan mnie prosi�? - Tak, ten cz�owieczek chce z panem m�wi�. - Kto to taki? Rodenstein chcia� odpowiedzie�, ale przedstawiciel w�adzy go uprzedzi�: - Jestem komisarzem policji. - I czego pan chce ode mnie? - Czy pan jest doktorem Sternauem? - Tak. - Wraca pan z Hiszpanii. Tam mieszka� pan u hrabiego Rodrigandy. Uwi�zi� pan niejakiego Gasparina Corteja i uciek� z wi�zienia w Barcelonie, czy tak? - Tak jest. - To mi wystarczy. Aresztuj� pana, panie Sternau. - S�u�� panu. - Co takiego? - zawo�a� nadle�niczy. - Kuzyn si� poddaje? - Tak - odpar� Sternau z u�miechem. - Najpierw zrewiduj� pa�skie rzeczy - rzek� komisarz. - Nie wiem, czy pan nadle�niczy, gospodarz domu, pozwoli. - Niech mnie diabli porw�, je�eli pozwol�! - krzykn�� kapitan. - Wypraszam sobie wszelki op�r! - podni�s� g�os komisarz. - A ja wypraszam sobie pa�skie post�powanie. Pan przekracza swoje kompetencje. I za to poci�gn� pana do odpowiedzialno�ci - powiedzia� Sternau. S�owa te i ton, w jakim zosta�y wyg�oszone, podzia�a�y na komisarza jak kube� zimnej wody. Uk�oni� si� grzecznie: - Spe�niam tylko sw�j obowi�zek. - W�a�nie o tym chcia�bym pom�wi�. Pan o�wiadczy� panu nadle�niczemu, �e jestem �cigany w Hiszpanii listami go�czymi. Mo�e pan zechce pokaza� mi taki list? - Nie mam go przy sobie. - Czy pan go przynajmniej czyta�? - To pana nie obchodzi. - Mniejsza z tym. W ka�dym razie sk�ama� pan nadle�niczemu, bo o li�cie go�czym nie ma mowy. W Rodrigandzie dowiedziano si�, �e przyb�d� do Moguncji, i proszono o informacj� na m�j temat. Dlaczego pan w swojej nadgorliwo�ci chce mnie aresztowa� i przeprowadza� rewizj� - tego nie rozumiem. Co do mojej osoby, jestem do pana dyspozycji, powtarzam jednak, �e poniesie pan konsekwencje swego post�powania. Ale co do rewizji, co do przeszukania w tym domu, stanowczo protestuj�. Przebywaj� tu dwie osoby umys�owo chore, nie mog� wi�c pozwoli�, aby je denerwowano. Jestem lekarzem i wiem, co m�wi�. Nie pan, ale prokurator b�dzie prowadzi� �ledztwo, je�eli uzna je za wskazane. P�jd� z panem do niego. I na tym si� ko�czy pa�ska rola. - Ja za� - doda� nadle�niczy - nie wpuszcz� nikogo do swego mieszkania bez wzgl�du na to, kto to b�dzie. Komisarz postanowi� nie przeci�ga� struny. - A wi�c - zwr�ci� si� do Sternaua - pojedzie pan ze mn� do prokuratora? W takim razie prosz� do powozu. - O, nie! Nie jestem zbrodniarzem, wi�c eskorta zbyteczna. Mam nadziej�, �e pan kapitan da mi jaki� pojazd. Aby mnie nie straci� z oczu, mo�e pan jecha� za mn� swoim powozem. - Zaraz ka�� zaprz�ga�, kuzynie - rzek� nadle�niczy. - Pojad� razem z panem. Prokurator, kt�ry podpisa� ten papier, jest moim dobrym znajomym. Mam nadziej�, �e nas nie zje. Wkr�tce przybyli do Moguncji. Wysiad�szy przed s�dem, kazali si� zameldowa� u prokuratora. Gdy weszli do jego kancelarii, komisarz o�wiadczy� sucho: - Oto Sternau. - Doskonale - ucieszy� si� prokurator. - A, to pan, kapitanie? Czemu mam zawdzi�cza� t� mi�� niespodziank�? - Jestem tu po to, �eby swego kuzyna, doktora Sternaua, przedstawi� nieco inaczej, ani�eli s�owami: oto Sternau. Prokurator u�miechn�� si� i uprzejmie sk�oni� g�ow� w stron� doktora. - Musz� przyzna� - powiedzia� - �e wola�bym pozna� pana gdzie indziej. Mam jednak nadziej�, �e to jakie� nieporozumienie, kt�re wyja�nimy. - Jestem o tym przekonany. Prosz�, niech pan przejrzy te dokumenty. M�wi�c to doktor poda� prokuratorowi plik papier�w. Prokurator zacz�� je czyta�. Im d�u�ej to trwa�o, tym cz�ciej spogl�da� ze zdumieniem na Sternaua. W ko�cu rzek�: - Ale� pan ma rekomendacje, kt�re musz� przekona� najwi�kszego pa�skiego wroga. Oto moja r�ka. B�d�my przyjaci�mi. Niech mi b�dzie wolno by� panu pomocnym w tej ca�ej dziwnej historii. - Zgoda, b�d�my przyjaci�mi. I z g�ry dzi�kuj�. Prokurator zwr�ci� si� do komisarza: - Znowu strzeli� pan gaf�. Policjant, kt�ry daje si� powodowa� zbyt wybuja�� fantazj�, nied�wiedzi� przys�ug� wyrz�dza sprawiedliwo�ci. S�dz�, i� przez d�u�szy czas nie b�dzie mi pan potrzebny. Komisarz opu�ci� kancelari� jak niepyszny. Tymczasem w Reinswalden ma�y Kurt szed� w�a�nie do kapitana. Po drodze spotka� Ludwika. - Dzie� dobry, Ludwiku - przywita� go. - Czy pan kapitan jest u siebie? - Nie - burkn�� Ludwik. - Gdzie jest w takim razie? - Zosta� aresztowany razem z doktorem Sternauem. - Co z�ego zrobili? - A bo ja wiem? S� przecie� ludzie, kt�rych latami niewinnie si� trzyma w wi�zieniu. - Dok�d ich zabrano? - S�ysza�em, �e do prokuratora, ewentualnie s� w s�dzie. - Uwolni� ich stamt�d. - Kpisz, czy co? - Wcale nie. Bior� swoj� strzelb�. - Ale� nie dopuszcz� ci� do prokuratora! Zreszt� mama nie pozwoli ci tam pojecha�! - Kapitan i doktor nie mog� siedzie� w wi�zieniu! - Nic na to nie poradzimy. Ewentualnie trzeba cierpliwie czeka�. Przyrzeknij mi, �e nie zrobisz �adnego g�upstwa. - Oto moja r�ka, g�upstwa nie zrobi�. - No, to zgoda, w takim razie mog� by� ewentualnie spokojny. Kurt poszed�. Po drodze m�wi� do siebie: - S�owa dotrzymam, bo nie mam wcale zamiaru paln�� g�upstwa. Ka�� sobie tylko osiod�a� konika i pojad� do Moguncji. Znam doskonale gmach s�du, tyle w nim krat. Nie zauwa�ony przez nikogo dosta� si� do swego pokoju. Pani Unger zaj�ta by�a w kuchni. W�o�y� zielony kapelusik z pi�rkiem i r�wnie niepostrze�enie wymkn�� si� do stajni, w kt�rej sta� ma�y kucyk szkocki, podarowany mu przez kapitana. - Paulino - zwr�ci� si� do dziewczyny, kt�ra dogl�da�a zwierz�t - osiod�aj kucyka. Chc� pojecha� na spacer. Dziewczyna osiod�a�a konia i ch�opiec odjecha�. Wkr�tce by� w Moguncji. Wspaniale prezentowa� si� na kucyku. Ludzie przystawali na ulicach i ogl�dali go jak zjawisko, co mile �echta�o jego pr�no��. Zatrzyma� si� przed gmachem s�du, przywi�za� kuca do jednego ze s�up�w i wszed� do bramy. W sieni spotka� cz�owieka w mundurze; by� to stra�nik. - Gdzie jest prokurator? - zapyta� Kurt. - Czego chcesz od niego, smarkaczu? - Mam mu co� do przekazania. - W takim razie id� na g�r� i zamelduj si�. Kurt wszed� po schodach. W poczekalni by�o wiele os�b. Policjant, urz�duj�cy za balustrad�, spyta� ch�opca: - Czego tu chcesz? - Chc� widzie� si� z prokuratorem. Mam pewne polecenie. Policjant przekonany, �e chodzi o jak�� osobist� spraw� prokuratora, poszed� zameldowa� malca. Kurtowi zrobi�o si� straszno w tym ponurym pomieszczeniu, ale trzyma� si� jako�, powracaj�c ci�gle my�l� do ukochanego kapitana i doktora. Nareszcie policjant wr�ci� i rzek�: - T�dy, ma�y. Ch�opak znalaz� si� w gabinecie. By�o w nim dw�ch m�czyzn: prokurator i pisarz, zaj�ty swoj� codzienn� prac�. - Czego chcesz, dziecko? - zapyta� prokurator. Cho� m�wi� �agodnym g�osem, jego wzrok, z nawyku ju� ostry i przenikliwy, sprawi�, �e Kurt straci� nieco na tupecie. Wykrztusi� jednak: - Czy pan jest prokuratorem? - Tak. - W takim razie jest pan bardzo niedobrym cz�owiekiem. - Dlaczego tak s�dzisz? - Bo pakuje pan ludzi do krymina�u. - Co ciebie to obchodzi? - Obchodzi mnie bardzo, bo wpakowa� pan dwoje ludzi, kt�rych bardzo kocham: pana kapitana i mego dobrego wujaszka Sternaua. - Aha. A kim ty jeste�? - Jestem Kurt Unger z Reinswalden. Nie chc�, �eby siedzieli w wi�zieniu. - Przyszed�e� tu, aby si� ze mn� k��ci�? - Nie, tylko prosz�, by ich pan wypu�ci�. Nie zrobili przecie� nic z�ego. - A je�eli ich nie wypuszcz�? - Zastrzel� pana. - To wtedy i ty zostaniesz aresztowany. - Niewa�ne. B�d� w wi�zieniu razem z nimi. - A oszcz�dzisz mnie, je�eli ich uwolni�? - Nawet bardzo panu podzi�kuj�. - To �adnie z twojej strony. Poniewa� jeste� dzielnym ch�opcem, spe�ni� twe �yczenie. - Natychmiast? - Oczywi�cie. - Wiedzia�em, �e tak si� stanie! Niech mi teraz Ludwik jeszcze raz powie, �e to niebezpieczne jecha� do miasta i grozi� prokuratorowi! - No, niewiele brakowa�o, by mia� racj�... Ale kapitan i doktor Sternau byli zadowoleni z niewoli. Bardzo im si� podoba�a. Czy mam ci pokaza�, gdzie s� i co robi�? - Tak, prosz�. - Chod� za mn�. Wprowadzi� ch�opca do swojej kancelarii. Obaj panowie zdumieli si� na widok Kurta. A i on nie m�g� si� nadziwi�, kiedy zobaczy�, �e siedz� w fotelach i spokojnie �mi� cygara. - Do stu furgon�w diab��w, co ty tu robisz?! - zawo�a� kapitan. - Przyszed�em was uwolni�. Zmusi�em pana prokuratora, aby was natychmiast wypu�ci� z wi�zienia. - Co ty wygadujesz? Co to za g�upoty? - Czy mo�na nazwa� g�upstwem, �e grozi�em prokuratorowi �mierci�, gdyby nie spe�ni� mojej pro�by? - Na mi�o�� bosk�, ch�opcze, oszala�e� czy co?! Nie byli�my wcale aresztowani. B�d� ci� musia� wzi�� mocno w karby. - Niech si� pan nie gniewa na niego, kapitanie - wtr�ci� prokurator. - Nie zachowa� si� wprawdzie wobec mnie mi�o, ale z drugiej strony to nieprzeci�tny charakter. Tylko od jego opiekun�w zale�y, czy wyro�nie z tego ch�opca przest�pca czy te� jednostka bardzo pozytywna. Mam racj�? Kapitan odpar�: - Powiedzia� pan to, o czym cz�sto my�la�em. Cho� to nie moje dziecko, zrobi� wszystko, �eby to m�ode drzewko wyros�o pi�knie i bujnie. No, a teraz czas nam w drog�. Doktor chce ju� dzi� rozpocz�� kuracj� chorych. - Tak - potwierdzi� Sternau - d�u�ej zwleka� nie mog�. - Bardzo bym chcia� by� przy tym. - I tak nie doczeka�by si� pan na poczekaniu skutk�w mego antidotum. - No tak, ale gdybym zobaczy� chorych dzisiaj, a potem za jaki� czas, m�g�bym stwierdzi�, w jaki spos�b podzia�a�a odtrutka. - Je�li pan ma troch� czasu, prosz� nam towarzyszy�. Obecno�� takiego �wiadka by�aby mi bardzo na r�k�. - Niech pan jedzie z nami, prokuratorze - poprosi� kapitan. - Dobrze, jad�. Wsiedli do powozu. Kurt jecha� za nimi na kucyku, pogr��ony w rozmy�laniach. Co zrobi�: rzecz m�dr� czy g�upstwo? Po d�ugich medytacjach doszed� do wniosku, �e by�o to g�upstwo, i zacz�o mu dokucza� uczucie wstydu. W domu matka zapyta�a surowo: - Gdzie by�e�? - U prokuratora. Powiedzia�em, �e go zastrzel�, je�eli nie wypu�ci kapitana i doktora. Za�ama�a r�ce: - Na Boga, co ty wyprawiasz? Unieszcz�liwiasz nas wszystkich, okropny ch�opcze! Co odpowiedzia� prokurator? To cud, �e ci� na miejscu nie kaza� zamkn��! - Wcale si� nie gniewa�. �mia� si� troch�, potem za� o�wiadczy�, �e uwolni aresztowanych. Zaprowadzi� mnie do pokoju, gdzie obaj siedzieli, pal�c cygara. - A wi�c byli aresztowani? - Nie, mamo. Wstydz� si� okropnie, jestem wielki osio�. Wybuchn�� p�aczem. - No, uspok�j si�, uspok�j. P�jd� do pana prokuratora, przyjecha� tu przecie� przed chwil�, i b�d� go prosi�a o przebaczenie w twoim imieniu. - Id� z tob�. To przecie� ja powinienem go przeprosi�, a nie ty. Matka uca�owa�a synka. By�a to prosta kobieta, ale wiedzia�a doskonale, jaki posiada skarb. - Dobrze, zabior� ci�! Ale przyrzekasz, �e to si� nie powt�rzy? - Nigdy, mamo, nigdy... - A teraz co� ci powiem. Dosta�am dzi� list. Zgadnij od kogo? - Od ojca? - Tak. No, a co pisze? - Mo�e przyjedzie na Bo�e Narodzenie? - Tak. - Hurra, ojciec przyje�d�a, hurra! Zacz�� ta�czy� z rado�ci i skaka�. Uspokoi� si� dopiero wtedy, gdy matka przypomnia�a mu, �e musz� i�� do prokuratora i prosi� go o przebaczenie. Gdy weszli do zamku, nie przyj�to ich jednak; wszyscy znajdowali si� przy chorych i nie chcieli, �eby im przeszkadzano. Roseta i jej ojciec zajmowali dwa najwi�ksze i najpi�kniejsze pokoje. Prokurator by� g��boko poruszony widokiem obojga nieszcz�nik�w. Usiad�szy przy stole, zanotowa� ca�e opowiadanie Sternaua, po czym podpisa� je i wr�czy� doktorowi. Zobaczywszy w r�ku lekarza ma�� flaszeczk�, zapyta�: - Czy to jest antidotum? - Tak, przygotowa�em je w obecno�ci dw�ch chemik�w. - �ycz� panu powodzenia. - I ja - dorzuci� nadle�niczy. - Nie patrzcie tak na mnie, bo si� wstydz�. Oczy mi wilgotniej� jak sztubakowi, gdy mu zagro�� r�zgami. Je�eli hrabianka nie zostanie uratowana, pojad� do Hiszpanii i wysadz� w powietrze ca�y ten zamek Rodrigand�w. Sternau tymczasem nala� na �y�k� kilka kropel p�ynu z buteleczki. Woda pozosta�a bezwonna i bezbarwna. - Najpierw hrabianka. Przytrzymajcie j�, prosz�. Matka i siostra doktora ukl�k�y po obu stronach chorej i unios�y jej g�ow�. Sternau zbli�y� �y�k� do ust Rosety, ale nagle j� cofn��. Olbrzymim jego cia�em wstrz�sn�� spazm p�aczu. - Bo�e... za wielki ci�ar dla mnie... Daj mi si�y, Bo�e... Po chwili uspokoi� si� i przy�o�y� �y�k� do ust dziewczyny. Wypi�a ca�� jej zawarto��. Sternau westchn�� z uczuciem ulgi. - W jaki spos�b zacznie dzia�a� lekarstwo? - Wkr�tce oka�e si�, czy w og�le b�dzie dzia�a�. W przeci�gu dziesi�ciu minut chora powinna zasn��. Sen ten mo�e trwa� bardzo d�ugo, do czterdziestu o�miu godzin. Nie wolno go przerywa�. Je�li Roseta zbudzi si� za wcze�nie, trzeba b�dzie podwoi� dawk�. Gdyby temperatura jej cia�a podnios�a si� we �nie, by�oby to dowodem, �e dawka by�a za silna i �yciu dziewczyny grozi niebezpiecze�stwo. W og�le nie spos�b przewidzie�, co mo�e wynikn��. Musz� przy niej czuwa� bez przerwy. Panie kapitanie, i w dzie�, i w nocy jeden ko� musi by� osiod�any, abym w razie czego m�g� kogo� pos�a� po lekarstwa. - Dobrze. Czekali w trwodze przez dziesi�� minut. Hrabianka kl�cza�a jeszcze ci�gle przy ��ku. Wreszcie pochyli�a g�ow� i osun�a si� na pod�og�. - Chwa�a Bogu - szepn�� Sternau. - Zanie�cie j� do ��ka. A my tymczasem spr�bujemy leczy� hrabiego Manuela. Panie zosta�y przy Rosecie. Sternau za�, prokurator i kapitan udali si� do hrabiego. Po pewnym czasie, gdy Alimpo zani�s� ju� chorego do ��ka, prokurator zapyta�: - Czy i hrabia b�dzie spa� tak samo jak jego c�rka? - Tak, ale ze wzgl�du na wiek sen ten b�dzie zapewne trwa� troch� d�u�ej. Przesz�o p�torej doby panowa�a w le�nicz�wce grobowa cisza. Wszyscy chodzili na palcach, m�wili p�g�osem, a kapitan spoliczkowa� jednego z parobk�w za to, �e odezwa� si� za g�o�no. Trzeba by�o wielkich pr�b, �eby go nie wyrzuci�. Wszyscy mieszka�cy le�nicz�wki oczekiwali z ogromnym niepokojem na rezultat poczyna� doktora. BO�E NARODZENIE W dwa dni p�niej Sternau czuwa� przy ��ku hrabianki. Jego matka siedzia�a przy oknie, zaj�ta r�czn� rob�tk�. Roseta ci�gle jeszcze spa�a; we �nie sprawia�a wra�enie cudownego pos�gu z marmuru. - Matko... - szepn�� Sternau. - Co, synu? - Chod� tu bli�ej! Pani Sternau podesz�a do syna, patrz�c na niego z niepokojem. - Dotknij jej r�ki - poprosi�. - Uj�a przezroczyst� d�o� Rosety. - Czy czujesz bicie pulsu? Czy widzisz, jak wargi zaczynaj� si� czerwieni�, jak z policzk�w schodzi trupia blado��? Id� do kapitana i powiedz, �e hrabianka przebudzi si� za chwil�. Pani Sternau pog�aska�a syna i zapyta�a: - A wi�c wszystko idzie dobrze? - B�g to raczy wiedzie�, matko. Modl� si� do niego jak nigdy dot�d. - B�g wys�ucha tw�j ej modlitwy. Zas�ugujesz na to. Wysz�a, za chwil� wr�ci�a, siad�a przy oknie, ale nie mog�a ju� pracowa�. Modli�a si� wraz z synem. Oboje z uwag� przygl�dali si� chorej. Po chwili drgn�y jej powieki i poruszy�a r�k�, kt�r� trzyma� Sternau. Doktor ca�� si�� woli stara� si� opanowa� nerwowe dreszcze, kt�re sprawia�y, �e dygota� jak w febrze. Za cisn�� szcz�ki a� do b�lu. Uda�o si�. W tym samym momencie Roseta otworzy�a oczy i popatrzy�a wok� m�tnym wzrokiem. - Bo�e, b�d� mi�o�ciw... Spraw, by wyzdrowia�a - modli� si� Sternau. Spojrzenie chorej stopniowo nabiera�o wyrazu, coraz przytomniej przypatrywa�a si� otaczaj�cym j� przedmiotom. Wreszcie poczu�a wida�, �e kto� trzyma j� za r�k�, bo wzrok jej spocz�� na doktorze. - Carlosie, to ty!? - zawo�a�a. - Uratowana - szepn�� do siebie, a g�o�no doda�: - Tak, najdro�sza, to ja. - Gdzie jestem? - U mnie. - Jak d�ugo spa�am? / - Bardzo d�ugo. By�a� chora. - Chora? Jak to? Wczoraj przecie� odprowadzi�am Amy do Pons, a potem wr�ci�am. Ciebie nie by�o. Poczu�am si� niedobrze, chcia�am si� po�o�y�, zasn�am podczas modlitwy. Gdzie by�e�, Carlosie? - W Barcelonie. - Dlaczego mnie nie uprzedzi�e�? Spod okna rozleg�o si� ciche �kanie. - Kto to? - zaniepokoi�a si� Roseta. - Nie b�j si�, kochanie. To kto� bardzo dobry, kto ci� chce pozna�. Moja matka. - Twoja matka? Popro� j�, niech podejdzie. Pr�dko, pr�dko... - Musisz z ni� m�wi� po francusku, nie zna hiszpa�skiego. - Popro� j�... - Matko, chod� tutaj, Roseta chce ci� zobaczy�. Pani Sternau zbli�y�a si� do ��ka, Roseta wyci�gn�a do niej r�ce. - Wi�c pani jest matk� Carlosa? Czy zechce mnie pani uwa�a� za c�rk�? - Dzieci moje - pani Sternau nie mog�a opanowa� wzruszenia. - Niech wam B�g dopomaga, b�d�cie szcz�liwi. U�ciska�y si� gor�co. Po chwili hrabianka spyta�a: - Powiedz, Carlosie, czy naprawd� by�am chora? - Tak, moje biedactwo. Chorowa�a� bardzo d�ugo. - Wi�c to nie by�o wczoraj, o czym m�wi�am przed chwil�? - Nie, trzy miesi�ce temu. - A� tak dawno? To znaczy, �e by�am nieprzytomna? I ty mnie wyleczy�e�? - B�g pozwoli� mi na to. - A gdzie Alfonso, Cortejo, Alimpo, Elvira? - Alimpo i Elvira s� tutaj. Reszty dowiesz si� p�niej. Teraz nie powinna� za wiele m�wi�, musisz oszcz�dza� si�y. - Dobrze, b�d� ci� s�ucha�a. Tylko jeszcze jedno pytanie: gdzie jestem? - U naszego wsp�lnego przyjaciela. - W Rodrigandzie? - Nie. O wszystkim dowiesz si� jeszcze dzisiaj. - A m�j ojciec? Czy zgin��? - Nie. �yje. Ale nie m�w ju� nic, najdro�sza, bo mo�esz sobie zaszkodzi�. - M�j kochany... Mam jeszcze pro�b� do ciebie, ale si� wstydz�... - M�w �mia�o. - Pytam teraz nie narzeczonego, ale lekarza - rzek�a oblewaj�c si� rumie�cem. - Czy przez ca�y czas choroby nic nie jad�am? Sternau a� krzykn�� z rado�ci: - Teraz wiem, �e b�dziesz zdrowa! Mamo, prosz� przynie�� to, co tu wypisz� na kartce. A mo�e chcesz, Roseto, by Elvira przynios�a ci posi�ek? - Chcia�abym j� zobaczy�, ale niech mama wraca jak najpr�dzej. Kiedy pani Sternau sz�a do kuchni z kartk� od doktora, po drodze spotka�a nadle�niczego. Chwyci� j� za rami� i zapyta�: - Wi�c wyzdrowia�a? - Bogu niech b�d� dzi�ki. - Wiktoria! Alleluja! Brawo! Czy mog� j� zobaczy�? Nie? To kiepsko, to bardzo kiepsko! Ale chcia�bym co� zrobi� dla niej. Jak pani s�dzi, co by ucieszy�o j� najbardziej? - Nie mam poj�cia. A zreszt� �piesz� si� bardzo, musz� i�� do kuchni, syn wypisa� na kartce, co przygotowa� chorej do jedzenia. - Niech pani poka�e. - Wzi�wszy kartk� do r�ki, przeczyta�: - Troch� kleiku, odrobin� pieczonych owoc�w... To ma postawi� chor� na nogi? Niech�e pani poda jej zamiast tego kawa� sarniny, troch� klusek, kapusty, szynki, par� korniszon�w i marynowanego �ledzia. To pobudza apetyt i wzmacnia nerwy. Syn pani jest �wietnym lekarzem, ale na kuchni w og�le si� nie zna. Po chwili Elvira wnios�a do pokoju hrabianki talerz z kleikiem. Roseta przwita�a si� z ni� serdecznie, a poczciwa rz�dczyni wzi�a condes� w obj�cia, p�acz�c z rado�ci, �e nareszcie min�a okropna choroba. Zjad�szy zup�, Roseta znowu zasn�a. Sternau by� z tego bardzo zadowolony; wiedzia�, �e sen doda jej si�. Przy chorej zosta�a pani Sternau i Elvira, doktor za� uda� si� do pokoju hrabiego. Gdy wr�ci� po godzinie, zasta� Roset� i Elvir� zalane �zami. Pani Sternau wsta�a od okna i rzek�a: - Dobrze, �e przychodzisz. Nie rozumiem wprawdzie po hiszpa�sku, ale my�l�, �e pani Elvira by�a zbyt gadatliwa. Mimo moich gr�b i napomnie� nie zamyka�y si� jej usta. Widz�c niepok�j Sternaua, odezwa�a si� Roseta: - Nie gniewaj si�, najdro�szy. Elvira opowiedzia�a mi o mojej chorobie. Wypytywa�em o szczeg�y