Quinn Tara Taylor - Kocham cię, córeczko

Szczegóły
Tytuł Quinn Tara Taylor - Kocham cię, córeczko
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Quinn Tara Taylor - Kocham cię, córeczko PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Quinn Tara Taylor - Kocham cię, córeczko PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Quinn Tara Taylor - Kocham cię, córeczko - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 TARA TAYLOR QUINN KOCHAMCIĘ,CÓRECZKO 1 Strona 2 Tytut oryginału: The Birth Mother S R 2 Strona 3 Prolog Szesnastoletnia Jennifer Teal była zupełnie sama, kiedy zaczęła rodzić. Prawdę mówiąc, tego się spodziewała. Sa- ma była praktycznie od urodzenia i sama podejmowała de- S cyzje we wszystkich sprawach, które były dla niej ważne. Dlatego Tommy Mason mógł ją sobie zerwać jak dojrzałą brzoskwinię. Wystarczyło, by powiedział: „Kocham cię..." Ból chwycił ją znowu, tak silny, że przez chwilę nie mo- R gła oddychać. Opadła całym ciężarem na kanapę i starała się pokonać coraz silniejszy, paniczny lęk. Po chwili skurcz mięśni minął i Jennifer próbowała znów skupić się nad książką, którą właśnie czytała. Bóle przycho- dziły mniej więcej co dziesięć minut. Nie chciała odrywać swoich rodziców od pracy aż do czasu, kiedy trzeba będzie jechać do szpitala. Szpital. Na myśl o tym zimnym, sterylnym miejscu łzy napłynęły jej do oczu. Moja najmilsza, proszę, pocze- 3 Strona 4 kaj jeszcze troszkę. Jennifer pogładziła lekko brzuch, jakby chciała uspokoić i pocieszyć swoją maleńką córeczkę, którą pokochała całym sercem, gdy tylko ujrzała jej niewyraźny jeszcze kształt na monitorze ultrasonografu. Teraz myśl o tym, co się wkrótce stanie, była dla niej nie do zniesienia. Następna fala bólu zaskoczyła ją i skupiła się bez reszty na tym, by go przetrzymać. Nie walczyła z nim, pozwoliła, by przyszedł i ogarnął ją. Marzyła, żeby uciec przed tym, co się miało wydarzyć, o jakimś schronieniu, w którym nie musiałaby niczego się lękać. Doskonale wiedziała, że nikt jej nie będzie trzymał za rękę, że musi przez to wszystko przejść sama. Kiedy ból odpłynął, pomyślała znowu, że powinna za- dzwonić do firmy rodziców i uprzedzić ich, że niedługo S trzeba będzie jechać do szpitala. Ale nie sięgnęła po słu- chawkę. Chciała jeszcze przez parę godzin cieszyć się obec- nością swojego maleństwa,, które pokochała mocniej niż cokolwiek w życiu. R Była jedyną osobą na świecie, która pragnęła tego dziec- ka - prócz tych dwojga, którzy gdzieś tam na nie czekali, przygotowali pokój dziecinny, łóżeczko i moc ślicznych, nowiutkich ubranek. Jennifer nigdy nie widziała tych ludzi na oczy, nie miała nawet pojęcia, jak się nazywają. W obawie, że mogą nagle odejść wody, wykorzystała chwilę przerwy w bólach i z trudem dźwignęła się z kanapy. Nie chciała pobrudzić dywanu, zabrała więc książkę i po- duszkę i poszła do łazienki. Tam, trzymając się ściany, opa- dła na podłogę. Gdyby odeszły wody, zdążyłaby sprzątnąć łazienkę przed powrotem matki. Eloise Teal z pewnością nie gniewałaby się na nią, ale Jennifer nie 4 Strona 5 chciała sprawiać swoim niemłodym już rodzicom więcej kłopotu, niż to było konieczne. Następna doba upłynęła Jennifer na granicy jawy i snu. W pamięci pozostały tylko chwile rozdzierającego bólu, przeplatające się z momentami błogosławionego spokoju. Spokoju, który czerpała od swego dziecka. Bo w którymś momencie delirium spowodowanego długotrwałymi bóla- mi, Jennifer zdała sobie sprawę, że to doświadczenie doty- czy tylko jej samej. Przecież maleńka córeczka jest z nią w każdej sekundzie. Także wtedy, kiedy zdobyła się wreszcie na telefon do rodziców, i w czasie przykrej jazdy do szpitala na tylnym siedzeniu wysłużonego samochodu ojca, w zu- pełnej ciszy, i w chwili zawodu, jaki odczuła, kiedy w izbie przyjęć matka oznajmiła, że zostanie z ojcem w poczekalni. S Przez długie godziny bólu i krótkie chwile ulgi, w czasie, gdy personel szpitala przygotowywał ją do porodu, a nawet wtedy, kiedy na próżno próbowała przeć, żeby wreszcie urodzić, córeczka nie opuszczała jej ani na moment. Więc R jednak nie była sama. A potem dali jej zastrzyk usypiający. Była już noc, kiedy Jennifer się obudziła. Gdy dowiedziała się, że zrobiono jej cesarskie cięcie, uświadomiła sobie, iż została pozbawiona nawet tych kilku sekund po porodzie, kiedy mogła zobaczyć istotkę, której dała życie. Już nie była jej matką. To prawo przejęła inna kobieta. Dorosła kobieta. Nie wiedziała nawet, ile czasu upłynęło i który to dzień tygodnia. A zresztą, to chyba bez znaczenia. Nie próbowała powstrzymać łez, które spływały jej po policzkach. Nikt ich przecież nie widział. Dziwiło ją, że można czuć się tak pustą w środku i mimo to żyć dalej. 5 Strona 6 Kiedy otworzyły się drzwi do jej pokoju, odwróciła gło- wę do ściany. Nie chciała nikogo widzieć. - Jak tam, moja droga, nie możesz zasnąć? - zabrzmiał w ciemnościach cichy głos. Dostrzegła niewyraźną sylwetkę pielęgniarki, która zbli- żała się do jej łóżka. Pamiętała ją jeszcze z sali porodowej. Dziewczyna była młoda i ładna i okazała Jennifer wiele ser- ca w tych długich, trudnych godzinach. - Mogę ci dać proszek na sen albo coś na uśmierzenie bó- lu, jeśli potrzebujesz. Powiedz szczerze. Pielęgniarka wzięła Jennifer za rękę, żeby zmierzyć puls. - Czy małą już zabrali? - zapytała Jennifer. Bała się, że może znów zasnąć, że zabiorą jej dziecko, kiedy będzie spała. Gdyby czuwała, też by je zabrali, to oczywiste, ale nie potrafiła znieść myśli, że mogłaby przespać ten moment. Pielęgniarka spojrzała na Jennifer ze współczuciem i od- garnęła jej włosy z czoła. Zawahała się, jakby chciała unik- nąć odpowiedzi na to pytanie, po czym potrząsnęła głową. - Nie, jeszcze tu jest. - Ładna? - Śliczna, moja droga - uśmiechnęła się pielęgniarka, ma- sując Jennifer kark. -1 zdrowa jak rydz. Świetnie się spisa- łaś. A teraz - mówiąc to pochyliła się i otuliła Jennifer lekka kołdrą - może spróbujesz zasnąć? Lekarz powiedział, że ju- tro będziesz mogła iść do domu. Przestraszyła się, słysząc te słowa. Nie lubiła szpitala, to jasne, ale zdała sobie sprawę, że kiedy stąd wyjdzie, już nigdy nie będzie blisko swojego dziecka. Z rozpaczą w oczach popatrzyła na pielęgniarkę, która wychodziła wła- śnie z jej pokoju. 6 Strona 7 - Czy mogę ją zobaczyć? - Wiesz przecież, moja droga, że to wbrew przepisom - odparła siostra, zatrzymując się w progu. - Ale ja jeszcze niczego nie podpisałam. Czy to nie zna- czy, że formalnie ona wciąż jest moja? - Nie masz chyba zamiaru zmienić zdania, prawda? - Pielęgniarka szybko podeszła do łóżka i zmarszczyła brwi. - Jesteś taka młodziutka, masz dopiero szesnaście lat. Pew- nie za rok będziesz kończyć szkołę? - Nie, dopiero za dwa lata. Ale się nie rozmyślę. Ja po prostu muszę ją zobaczyć. - To nie jest dobry pomysł, złotko. Będzie ci o wiele trudniej oddać małą, kiedy ją zobaczysz. - Czy pani oddawała kiedyś obcym ludziom swoje dziecko? S - Nie - odparła siostra, wstrząśnięta pytaniem. - To skąd może pani wiedzieć, że będzie trudniej? Po- wiem pani, co jest trudne - leżeć tu, wiedząc, że moja mała R jest o parę kroków stąd i że nie mogę jej powiedzieć, jak bardzo ją kocham. Czy ona nie zasługuje przynajmniej na to? Na to, aby wiedzieć, że jej matka, chociaż oddaje ją w obce ręce, bardzo ją kocha? - Powiem jej, że ją kochasz. Jennifer usiadła na łóżku. Była wyjątkowo dojrzała jak na swoje lata, nie tylko z powodu tych ostatnich dziewięciu mie- sięcy, ale także dlatego, że przez tyle lat starała się ułatwiać życie swoim niemłodym rodzicom. Właściwie nigdy nie była dzieckiem, i nie czuła się nim zwłaszcza teraz. - Muszę sama jej to powiedzieć. Obiecuję, że nie zmienię zdania. Muszę się tylko z nią pożegnać. Czy na prawdę proszę o zbyt wiele? Umilkła i po jej twarzy popłynęły łzy. 7 Strona 8 Pielęgniarka zawahała się i spojrzawszy na Jennifer zoba- czyła że jej oczy także przesłoniły łzy. Zobaczę, co się da zrobić - powiedziała, idąc w stronę drzwi ale jeżeli się rozmyślisz, stracę przez ciebie pracę. Jennifer serce stanęło w gardle ze wzruszenia, kiedy w kwadrans potem zobaczyła pielęgniarkę, która szła do niej przez ciemny pokój z opatulonym w kocyk zawiniątkiem. Niewiele myśląc o dniu jutrzejszym ani o tym, co będzie za godzinę, Jennifer wzięła w ramiona swoją córeczkę. Jaka jest śliczna! I taka miękka, ciepła i słodko pachnąca. Ręce jej drżały, kiedy przytulała małą do piersi, tam, gdzie było jej miejsce. Nie zważając na obecność pielęgniarki, która przysiadła w nogach łóżka, Jennifer wpatrywała się w maleńką twa- rzyczkę dziecka, zamykając w tych kilku krótkich chwilach S miłość całego życia. Chciała rozwinąć kocyk, zobaczyć pa- luszki u rączek i nóżek, dotknąć małych stopek, które kopa- ły ją przez tyle miesięcy - ale nie śmiała tego uczynić w R obawie, że dziecko zacznie płakać. Trzymała je więc tylko w ramionach i z uśmiechem na twarzy przyglądała się, jak smacznie śpi. Nagle mała wy- prężyła się, przeciągnęła i otworzyła wielkie, niebieskie oczy, które wpatrzyły się w matkę. Po chwili, kiedy już wy- dawało się, że zaraz zaśnie, znowu się wyprężyła. Z kocyka wysunęła się malutka rączka, która, poruszając się po omacku, dotknęła policzka Jennifer. Matka instynktownie sięgnęła po piąstkę dziecka, pod- niosła ją do ust i zaczęła całować delikatną, miękką skórę. Mała otworzyła wtedy buzię i zwróciła główkę ku piersi matki. Widząc to, pielęgniarka szybko wstała. 8 Strona 9 - Muszę ją zabrać, moja droga. Czas na karmienie. Jennifer skinęła głową, nie odrywając oczu od dziecka. - Kocham cię, moja maleńka córeczko, kocham cię tak bardzo - szepnęła przez łzy. Podniosła maleństwo, przytula- jąc twarz do jego ciepłej szyi i po raz ostatni pocałowała swoją córeczkę. O mój Boże, myślała, daj jej tylko szczęśliwą, kochającą rodzinę, a ja obiecuję, że nigdy nie będę jej niepokoić ani szukać. I nigdy nie będę miała innego dziecka, które by mi ją zastąpiło, ani nie będę się już kochać z żadnym chłop- cem. Spraw tylko, dobry Boże, żeby była szczęśliwa. Bła- gam cię, Boże. Rozpłakała się, kiedy siostra odbierała od niej dziecko. Nienawidziła samej siebie za to, że nie okazała się dość sil- S na, że nie potrafiła postawić na swoim i zatrzymać przy so- bie dziecka, chociaż praktyczne względy przemawiały za tym, że podjęła słuszną decyzję. Wiedziała, że oddaje dziecko dobrym ludziom, którzy stworzą jej nieporównanie R lepsze życie niż ona. Płacząc i rozmyślając całą noc, nie potrafiła jednak uci- szyć w sobie głosu, który mówił, że są przecież miejsca, gdzie mogłaby uzyskać pomoc, instytuje, które umożliwiają samotnym matkom opiekę nad dziećmi. Widać nie była dość silna, aby tak postąpić. Tej nocy umarła jakaś jej cząstka. Ona sama zdławiła w sobie czułą, wrażliwą młodą matkę. O tym, że nią była, przypominała jej tylko odbitka zrobionej tuż po porodzie fotografii dziecka, którą pielęgniarka przyniosła po kry- jomu, zanim skończyła dyżur. 9 Strona 10 1 Bryan Chambers nie miał kobiety od co najmniej ośmiu miesięcy. Trudno określić to dokładnie, przecież nie zapi- sywał sobie tego w kalendarzyku, który stał na biurku. Ale nie miał kobiety od dawna i może dlatego wszystko leciało mu z rąk. A niech to diabli! S Nie robił też nacięć na ramie łóżka, żeby wiedzieć, ile ko- biet „zaliczył". Właściwie osiem miesięcy temu nie miał jeszcze przyzwoitego łóżka. Mimo to kobiet nigdy mu nie brakowało. R Odsunął od siebie szkice, nad którymi męczył się od sa- mego rana. Opracowywał właśnie projekt kampanii re- klamowej dla swego najnowszego klienta, znanego pro- ducenta zup w proszku. Nie potrafił się dzisiaj skupić i do- bre pomysły nie przychodziły mu do głowy. Zaczął prze- czesywać palcami włosy, których nie strzygł tak długo, że musiał je teraz wiązać z tyłu głowy. 10 Strona 11 - Frances! - wrzasnął, nie zważając na interkom na biur- ku. - Słucham? - powiedziała sekretarka, wsadzając głowę przez uchylone drzwi. - Zmywam się stąd. Gdyby zadzwonił Wonderly, połącz go z moim telefonem komórkowym. - Przygotowałeś już szkice na jutrzejsze spotkanie? - Nie - odparł, wsuwając teczkę Wonderly'ego do szki- cownika. - Chcesz, żebym spytała Calvina, czy mógłby się tym za- jąć? Spotkanie jest jutro rano o dziewiątej. - Sam się z tym uporam. - Bryan nie chciał, żeby wspól- nik ratował go z opresji. Poza tym, gdyby Frances nie była S taką świetną sekretarką, natychmiast by ją wylał z pracy. Zbyt często zdarzało sięjej zapominać, kto tu jest szefem. Ale musiał przyznać, że sekretarką jest świetną. Wytrzymał z nią dłużej niż z którąkolwiek z jej poprzedniczek. Ile to R już czasu? Sześć miesięcy? Siedem? - Odkąd tu jesteś, Frances? - zagadnął, podchodząc do szafki, żeby odłożyć na miejsce węgle do rysowania. - Od ósmej - odparła, marszcząc lekko brwi i spo- glądając na niego pytająco. - Nie pytam o dziś - popatrzył na nią spode łba. - Od kie- dy jesteś w naszej firmie? - Niedługo miną dwa lata. A czemu pytasz? Czy już czas, żebym dostała podwyżkę? Trudno jej było odmówić racji. Z pewnością zasłużyła na podwyżkę choćby dlatego, że przez ostatnie miesiące znosi- ła jego humory. Poza tym, dzięki niej, wszystko w biurze chodziło jak w zegarku. - Może i tak. A o jakiej sumie myślisz? 11 Strona 12 Wzruszyła ramionami i wymieniła jakąś niebotyczną kwotę Bryan wyjął z kieszonki koszuli okulary przeciw- słoneczne, włożył je, po czym wsunął kalendarzyk do tyl- nej kieszeni dżinsów. - Jeśli zgodzisz się na połowę, to zgoda - powiedział i ru- szył do drzwi ze szkicownikiem pod pachą. - A jeśli się nie zgodzę? - To wylecisz z pracy. Frances usiadła przy biurku i zaczęła stukać w klawiaturę komputera, tak jakby nic jej w tej czynności nie przeszko- dziło. - Wiesz co? Powinieneś wreszcie sprawić sobie przy- S zwoitą teczkę - oznajmiła. - Mowy nie ma - mruknął Bryan, wychodząc z biura na rozświetloną słońcem ulicę. Tego dnia w Atlancie pogoda była wyjątkowo piękna, ale Bryan nie był w na tyle dobrym nastro- R ju, żeby się nią cieszyć. Uwaga Frances zirytowała go nie mniej od myśli, że mógłby w ogóle nosić teczkę. Nie znosił wszelkich atrybutów konwenansu, nie chciał do niczego się przywiązywać, nawet do teczki. Dlatego mogłoby się wydawać dziwne, że tak bardzo spieszył się do domu. Jeszcze przed ośmioma miesiącami nie miał prawdziwego domu. zawsze wolał mieszkać w wynajętych, anonimowych, chociaż elegancko wypo- sażonych mieszkaniach, niż przywiązywać się do przed- miotów, które mogłyby mu utrudnić przemieszczanie się. Wszystko to jednak zmieniło się dosłownie w ułamku se- kundy, kiedy tornado zmiotło z powierzchni ziemi prawie połowę miasteczka Shallowbrook. Zmieniło się w chwili, kiedy przygarnął Nicki. 12 Strona 13 - Cześć, Bob, jak tam leci? - W porządku, pani Teal. - Młody mechanik uśmiechnął się do niej, wyglądając zza samochodu, który stał na pod- nośniku. - A jak się miewa twój chłopak? Czy już zupełnie wydo- brzał? - Tak, proszę pani, w tym tygodniu wrócił do szkoły i chwali się swoim wypadkiem, jakby był nie wiem jakim bo- haterem. Oboje z żoną jesteśmy pani bardzo wdzięczni za wyrozumiałość. Prawdę mówiąc, w zeszłym miesiącu mało co mnie było widać w pracy. - Cieszę się, że mogłam choć trochę ułatwić ci życie, Bobby. Jak ci idzie z samochodem pana Coralesa? S - Już prawie gotów. Wszystko gra. Nie będzie już mógł narzekać na ten wóz, chyba że sam go rozbije. - To dobrze. Miał do nas dużo cierpliwości. Chcę, żeby był zadowolony. R - Gwarantuję to pani - zapewnił ją Bobby, wracając do pracy. Jennifer kontynuowała obchód stanowisk pracy me- chaników w Teal Ford, jednym z sześciu dużych, autory- zowanych przedstawicielstw należących do sieci sprzedaży samochodów Teal Automotive. Zawsze interesowała się najdrobniejszymi szczegółami i wymieniała miłe słówka ze swoimi pracownikami. Prowadziła dobrą firmę, niezwykłą firmę, uczciwą firmę. I była z tego dumna. Przystając przy ostatnim, szesnastym stanowisku pracy i lustrując wzrokiem błękitnego mustanga, który stał właśnie na podnośniku, zagadnęła mechanika: - Dobra, Sam, więc co mu jest? - Myślę, Jen, że to tylny most - odparł siwowłosy mecha- nik. 13 Strona 14 Tego ranka, kiedy tylko usłyszała stukotanie podczas zmiany biegów, zaczęła podejrzewać uszkodzenie kół zęba- tych przekładni, ale miała nadzieję, że się myli. A co myślisz o krzyżaku? - Musiała zadać mu to pytanie, chociaż wiedziała, że to tylko strata czasu. Jeśli Sam uważa, że to tylny most, na pewno ma rację. Obserwowała jego pracę przez blisko dwadzieścia lat i w tym czasie Sam Whitfield ani razu sienie pomylił; samochody nie miały dla niego tajemnic. Tylko jemu mogła z całym zaufaniem po- wierzyć swojego ukochanego mustanga. Zdjęła żakiet i podeszła do samochodu, którego podwozie znała równie dobrze jak kabinę kierowcy. - Widzisz, o tu? - mruknął Sam, pukając kluczem S w przegub krzyżakowy. Jennifer, przesunąwszy palcami po elemencie łączącym tylny most ze skrzynią biegów, przekonała się, że nie ma w nim żadnego uszkodzenia. R - Trzeba będzie spuścić olej w przekładni, prawda? - zapytała. Był piątek i miała nadzieję, że samochód bę dzie gotowy na weekend. Zawsze niechętnie się bez niego poruszała. - Ano tak. Nie da się z tym jeździć, to by był grzech. Pokiwała głową, jeszcze raz spojrzała na samochód, podeszła do pojemnika z papierowymi ręcznikami i wy- tarła ręce ze smaru. Za niecałą godzinę była umówiona na lunch z burmistrzem w ważnej dla siebie sprawie i nie mo- gła mu przecież podać brudnej ręki. Musiała go przekonać, by udzielił jej zezwolenia na kupno działki obok salonu Te- al Chevrolet, na której chciała postawić swoje ciężarówki. - Sam, czy mógłbyś mi go zrobić dziś wieczorem? spyta- ła. - Przyślę ci tu coś na kolację... 14 Strona 15 - Nie ma sprawy, Jen - oświadczył mechanik. - 0 szóstej? - Dobra. Tylko nie przynoś mi tej chińszczyzny, sły- szysz? Mężczyzna musi się przyzwoicie najeść, jeśli ma dobrze pracować. - Miałbyś ochotę na stek z polędwicy? - spytała, spoglą- dając na Sama. Nie chciał nosić eleganckich kombinezonów firmowych; zawsze chodził w takich samych, poplamionych smarem roboczych portkach z drelichu. Takich samych, jak wtedy, kiedy pracował tu jako jedyny mechanik w małym przedsiębiorstwie handlu używanymi samochodami, zało- żonym jeszcze przez rodziców Jennifer. Sam zaklął, kiedy klucz wyśliznął mu się z ręki. S - Wystarczą hamburgery-mruknął. - No to do zobaczenia o szóstej - powiedziała. Musi koniecznie zadzwonić do swojej sekretarki, żeby za- łatwiła punktualnie na szóstą najwspanialszy stek z dodat- R kami. Rachel wiedziała, co Sam naprawdę lubi. Już teraz Jennifer cieszyła się na myśl o tym, że prze- bierze się w dżinsy i bawełnianą koszulkę, wrzucone prze- zornie do bagażnika lincolna, którym dziś jeździła, i spotka się z Samem przy swoim ukochanym samochodzie, fordzie mustangu z 1964 roku. Jedenaście lat temu uratowała go przed pójściem na złom. Dziś nie wyobrażała sobie lepszego sposobu spędzenia piątkowego wieczoru. Marzyła, żeby pogrzebać trochę w samochodzie. Przedtem jednak musi przekonać burmistrza, że lepiej bę- dzie, jeśli na działce przylegającej do jej salonu, zamiast sypiących się i zaśmieconych fundamentów jakiegoś starego domu, znajdą się jej ciężarówki. 15 Strona 16 - No jak, mała, przelecimy się? Popatrzymy na za chód słońca? Polecimy na Florydę na lody? Bryan stał oparty o framugę drzwi do pokoju Nicki i próbował nie martwić się tym, że zastał swoją siostrzenicę dokładnie tam, gdzie ją zostawił, wychodząc rano - czyli leżącą na łóżku. Wiedział, że w czasie jego nieobecności była w szkole - nauczyciele zobowiązali się powiadomić go natychmiast, gdyby nie przyszła. Zauważył też, że jej ple- cak z książkami nie leżał już na stole w kuchni, gdzie go rano zostawił, po zapakowaniu drugiego śniadania. Ale sześć godzin aktywności poza łóżkiem to stanowczo za ma- ło. - Nie musisz mnie z sobą zabierać. Jestem dość duża, S żeby zostać w domu - powiedziała Nicki, siadając na łóżku. Bryan patrzył na nią ogromnie zmartwiony. Wiedział, że tylko ze względu na niego zmusiła się, by usiąść. Wystar- czy, że wyjdzie z pokoju, a mała zaraz znów się położy. R Dobry Boże, czy ona jeszcze kiedyś będzie taka jak daw- niej? Czy będzie przypominała tego żywego jak iskra skrzacika, który jedenaście lat temu podbił jego serce? Czy ten uroczy dzieciak w ogóle jeszcze istnieje? A może umarł wraz z całą rodziną? Bryan wszedł do pokoju. Od razu zauważył, że panuje w nim idealny porządek. Przynajmniej to było do niej podob- ne. - Nie chce mi się lecieć samemu, skrzaciku. Lody to żad- na frajda, kiedy się jej nie dzieli z kimś drugim, nie próbuje wspólnie różnych smaków. - Ale dziś jest piątek, wujku, a ty zawsze mówisz, że piąt- kowy wieczór bez randki jest jak pizza bez sera. - Nie mam ochoty na randkę, Nicki. Chcę pobyć z tobą. No jak, przelecimy się? 16 Strona 17 Po jej spojrzeniu poznał, że jest przekonana, iż on chce jej tylko sprawić przyjemność, a ona tego wcale nie potrze- buje. Jednak po chwili zsunęła się z łóżka. - Dobrze. Ale gdybyś wolał się z kimś umówić, to śmiało. Naprawdę wszystko mi jedno. Wszystko jej jedno. To właśnie niepokoiło Bryana naj- bardziej. Nicki na niczym ostatnio nie zależało. Tak było od czasu trąby powietrznej, która nawiedziła Shallowbrook osiem miesięcy temu, zabijając całą rodzinę Nicki i Bryana. Jego rodziców, a jej dziadków, jego siostrę i szwagra, czyli jej rodziców, oraz sporą gromadkę kuzynów, ciotek i wuj- ków. Wszyscy byli w ogrodzie, gdzie odbywało się przyjęcie z S okazji jedenastych urodzin Nicki. Bóg jeden wie, dlaczego Nicki wybrała ten właśnie moment, żeby pobiec do łazienki, która była w ich domu jedynym pomieszczeniem bez okna. Bryan wiedział tylko, że kiedy, spóźniony dwie godziny na R przyjęcie, wjechał w rumowisko, które było jego rodzinnym miastem, znalazł swoją siostrzenicę, wstrząśniętą i drżącą, w ramionach żony pastora. To właśnie od tej dobrej kobie- ty dowiedział się, że z całej rodziny pozostała mu tylko Nicki. - Przejmiesz na chwilę stery? - spytał Bryan w godzinę później, spoglądając na dziewczynkę siedzącą w fotelu dru- giego pilota. - Nie - odparła Nicki, wzruszając ramionami, Jej głos, docierający do niego przez słuchawki, był tak pozbawiony życia jak jej oczy. Nie było w nich ani śladu tej iskierki, któ- rą zawsze widywał, kiedy ją z sobą zabierał. Bryan, usadowiony wygodnie w kabinie pilota swojej czteromiejscowej cessny, poczuł, jak ogarnia go rozpacz. 17 Strona 18 Nawet latanie samolotem nie sprawiało już na Nicki wraże- nia. Nie wiedział, jak wyrwać ją z apatii. Zaczynało mu bra- kować pomysłów. Skupiwszy się na migających przed nim przyrządach po- miarowych, ustalił kurs na swoje ulubione lotnisko, tuż za granicą stanową Florydy. Nie wiedzieć czemu, właśnie wte- dy przypomniał sobie dzień, kiedy po raz pierwszy ujrzał Nicki, jedyne dziecko swojej siostry. Bryan, syn miejscowego lekarza, chociaż bardzo lubiany w Shallowbrook, przeciwnie niż jego mieszkańcy, nie umiał uznać tego miasteczka za raj, o którym marzył. Podczas długich lat dzieciństwa i dojrzewania, Shallowbrook przy- pominało mu raczej więzienie. Zawsze tęsknił do tego, co było na sąsiedniej łące czy dalej, ukryte za wzgórzem. Płynące miło, lecz monotonnie, życie w miasteczku, gdzie S tak świetnie czuli się jego rodzice i siostra, jemu nie przyno- siło spokoju i pogody ducha, ale ograniczało swobodę. Nie zadowalał go sam fakt, że żyje; pragnął kształtować swoje R życie, chciał, by wiele się w nim działo. Po ukończeniu szko- ły poczuł, że się tu dusi i nie wytrzyma ani chwili dłużej, to- też wskoczył do swojego starego dżipa i uciekł z Shal- lowbrook tak szybko, że aż się za nim kurzyło. Nigdy jednak nie zapomniał o rodzinie, którą zostawił. Mimo uczucia klaustrofobii, jakie ogarniało go w Shal- lowbrook, zawsze przyjeżdżał w odwiedziny kilka razy w roku. I zawsze, po kilku dniach spędzonych w miasteczku, nie mógł się doczekać powrotu do Atlanty, miasta, w którym wszystko mogło się zdarzyć - w odróżnieniu od Shal- lowbrook, gdzie wszystko było przewidywalne. Czasami miał ochotę wybiec nago na ulicę, aby coś nareszcie zaczę- ło się tu dziać. 18 Strona 19 Naturalnie przyjechał do Shallowbrook w dniu, kiedy Lo- ri przywiozła Nicki do domu. Za nic na świecie nie stracił- by takiej okazji. Pół miasteczka zbiegło się przed domem jego matki, aby powitać najnowszego członka klanu Cham- bersów-Hubbardów. Tak jak niegdyś wszyscy martwili się razem z Lori, kiedy lekarz powiedział jej, że nie będzie mogła mieć dziecka, tak teraz wszyscy radowali się wraz z nią, kiedy ze łzami szczęścia w oczach wchodziła po schodkach do domu, tuląc w ramionach maleńką, adopto- waną córeczkę. Bryan zaś, gdy przyszła na niego kolej zajrzeć w ciekawe życia, niebieskie oczka swej siostrzenicy, natychmiast po- czuł, że jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej coś w jego sercu drgnęło. Teraz, widząc, że już są blisko lotniska, Bryan przechylił S samolot, oczekując na pozwolenie lądowania z wieży kon- trolnej. - Na jakie lody masz największą ochotę? - spytał dziew- R czynkę, która siedziała obok w milczeniu i pustym wzro- kiem wpatrywała się w soczystą zieleń Florydy. Hełmofon prawie zupełnie przesłaniał jej głowę. - Nie bardzo jestem głodna - odpowiedziała cicho. - Czekoladowe, prawda? Tak też myślałem. Słysząc to, zwróciła na niego oczy, chociaż się nie uśmiechnęła. - Naprawdę nie potrzebuję lodów, wujku. - Nikt nie potrzebuje lodów, Nicki. To ma być frajda. Coś wyjątkowego. No więc dwie kulki czy trzy? W tym momencie dostał zgodę na lądowanie i zaczął schodzić w dół. - Jedną - odparła znużonym głosem Nicki, której nawet nie chciało się podziwiać, jak wuj po mistrzowsku 19 Strona 20 wykonuje manewr lądowania. Bryan poczuł się zupełnie bezradny, gdy ujrzał łzę, która powoli toczyła się po jej bladym, gładkim policzku. - To naprawdę duże ryzyko, Jennifer. - Wiem. - Więc po co się wychylać i narażać na wpadkę? Nie je- steśmy już w szkole. Już niczego nie musisz nikomu udo- wadniać. - Myślisz, że o to mi chodzi? Że chcę coś udowodnić? A komu? - Nie wiem, Jen. Może twoim rodzicom. - Dennis, przecież oni nie żyją. - No dobra, może sobie samej. Ale nie musisz tego robić. S Odniosłaś wielki sukces. Ten interes może teraz sam się kręcić, tak dobrze go ustawiłaś. Dlaczego postanowiłaś na- gle wszystko popsuć? R - Jeśli chcesz wiedzieć, to wcale nie uważam, że idea .jednej ceny sprzedaży" może wszystko popsuć, ale nawet gdyby, muszę podjąć to ryzyko. Kiedy tylko znajdę odpo- wiednią agencję reklamową, która mi w tym pomoże, za- mierzam wystartować z „jedną ceną". Dennis Bradford, któremu wyraźnie zrobiło się przykro, z cichym westchnieniem opadł na oparcie obitego skórą fote- la. Rozmowa odbywała się w jego gabinecie. - To kim ja właściwie jestem? Malowanym wicepre zesem? Moje zdanie w ogóle się nie liczy? Jennifer, oparłszy dłonie na jego biurku, spojrzała mu prosto w oczy i poprosiła, żeby jednak postarał się i tym ra- zem ją zrozumieć, tak jak zawsze. - Twoje zdanie, Dennis, liczy się dla mnie bardziej niż czyjekolwiek inne. Gdyby nie ty, nie byłoby mnie 20