13411
Szczegóły |
Tytuł |
13411 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13411 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13411 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13411 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
KIERMASZ
BAJEK
:
CZYTELNIK • 1962
ZOFIA HERMANOWICZ • CZESŁAW MACHNICKI ANDRZEJ SAMULOWSKI • HIERONIM SKURPSKI
Obwolutę projektowała ZOFIA HERMANOWICZ
„Czytelnik". Warszawa 1962 r. Wydanie III
Nakład 20120 egzempl. Ark. wyd. 15,5; ark. druk. 19,5.
Papier dziełowy m/gl. V kl. 90 g 70 X 100 z Kluczy.
Oddano do składania 28 listopada 1961 r. Podpisano do
druku 15 czerwca 1962 r. Druk ukończono w lipcu 1962 r.
Drukarnia Narodowa w Krakowie
Zam. nr 724/61. N-024. 32.— zł
Printed in Poland
Pierwsze wydanie Kiermaszu bajek ukazało się w końcu 1958 roku i już po dwóch miesiącach zostało wyczerpane. Wznowienie rozeszło się jeszcze szybciej. Utwierdzeni w przekonaniu, że jest to książka nie tylko potrzebna i pożyteczna, ale i wyczekiwana, oddajemy do rąk Czytelników jej trzecie wydanie.
Kiermasz bajek pragnie ukazać Warmię i Mazury od strony twórczej fantazji odzyskanego ludu i zbliżyć te ziemie miłośnikom li tera tury ludowej. Ma on również przypomnieć polskiemu ludowi na Warmii i Mazurach ocalone bogactwo różnorodnych wątków baśniowych, związanych z tradycją i historią tej ziemi, a do dziś żywych i — tak jak pieśń ludowa — zachowanych wśród starszego pokolenia.
Kiermasz bajek jest próbą literackiej interpretacji zapisanych czy zasłyszanych tekstów. Autorami tego zbiorowego tomu są rodowici Warmiacy i Mazurzy albo ludzie bardzo blisko z tą ziemią związani długoletnią pracą, sięgającą często lat przedwojennych. Zaledwie trzech spośród nich to Polacy przybyli na Warmię i Mazury po 1945 r. Poznawszy tutejszy lud i jego dolę, stali się gorącymi orędownikami jego spraw.
Ilustratorami są również miejscowi graficy, wierni tej ziemi od dawna, a wśród nich wnuk Andrzeja Samulowskiego, wielkiego społecznika i poety warmińskiego z Gietrzwałdu.
Ten zbiorowy tom baśniowych opowieści przypomina żywy do dziś i obchodzony w tym regionie kier mas, na którym spotykali się młodzi i starzy, krewni i znajomi, przy wspólnym stole, opowieściach i zabawie.
Urodzony sto lat temu na Warmii ks. Walentyn Barczewski, znany działacz społeczny, autor licznych prac, a między innymi i Kiermaszów na Warmii, tak pisze o tych spotkaniach:
„U nas każdy cieszy się na kiermas. Tam się zobaczy z całą rodziną swoją, tam się wspólnie nagadają, tam się sobie naradują, tam się sobie poskarżą; tam jeden drugiego pożałuje, jeden drugiemu doradzi; tam się dobrze najedzą i napiją; tam się doskonale naśmieją i wybornie zabawią... słowem — na kiermasach warmińskich uwydatnia się ta sama gościnność polska, z której od niepamiętnych czasów nasi przodkowie słynęli. Jest to niezbity dowód, że nasza Warmia była i jest polską".
Najważniejszym, choć bezimiennym współtwórcą tomu jest oczywiście lud warmiński i mazurski. Wszystkie bowiem wątki są zaczerpnięte od ludowych gawędziarzy. Jednakże współcześni autorzy, podobnie jak bezimienni niegdyś
twórcy niepisanych opowieści, uważali za słuszne i od siebie coś niecoś dorzucić, uzupełnić czy nawet od nowa przetworzyć.
Troską autorów było podkreślenie w twórczości baśniowej najbardziej charakterystycznych cech tego regionu. Niemało przy tym trzeba było przezwyciężyć trudności. Przede wszystkim strona językowa — najcenniejszy materiał kolorystyczny regionu — przy dużym bogactwie dialektycznych odcieni gwarowych wiele nastręczała kłopotu. Trzeba było przyjąć zasadę nieużywania w tym zbiorze gwary, gdyż utrudniłoby to czytelność tekstów nawet młodym Wannianom i Mazurom. Ta generalnie słuszna tendencja spowodowała jednak, że cenne właściwości staropolskiego języka, zachowane w tym regionie do dnia dzisiejszego, nie znalazły w tekstach odpowiedniego odzwierciedlenia.
Odrębność regionalną bajek warmińskich i mazurskich podkreśla natomiast, często w wierzeniach ludu występująca, postać kłoboga lub kłobuka. Złośliwe dla jednych, a życzliwe dla drugich stworzenie, zwane bywa również kołbogiem, koboldem, hoboltem.
Przyjęty gościnnie czy przywabiony przez człowieka, służy kołbóg swemu panu wiernie, znosząc wszelkie dobro, najczęściej zboże, które kradnie gdzie indziej. Widziany zazwyczaj jako ptak, jest on zdolny do przybierania postaci różnych zwierząt, a nawet postaci ludzkiej. Ponieważ kołbóg przelatuje zazwyczaj z miejsca na miejsce nocą, sypiąc dokoła ogniste skry, przeto lud nazywa go również „latańcem.".
Bywa czasem kołbóg i pomocnikiem Smętka. Smętek jednak zadomowił się na Warmii i Mazurach dość późno. Doczekał się wprawdzie w Olsztynie — a i innych miastach Warmii i Mazur — swojej własnej ulicy i nazwisko „Smętek", nie jest tu rzadkością, jednak wyraźnych jego tradycji w opowiadaniach ludowych na tym terenie nie udało się dotychczas odszukać.
Pokrewieństwo wątków Kiermaszu bajek z ogólnopolskim folklorem — mimo tych regionalnych odrębności — na ogół duże, nieraz wręcz zaskakujące, sprawia badaczowi kultury ludowej szczególną radość. Znajdzie tu czytelnik z innych stron Polski wiele z tego, co słyszał kiedyś z ust matki czy piastunki w dzieciństwie. Jeden bowiem jest lud polski i jedna jego, mimo regionalnych odmienności, kultura. .
Władysław Gębik
Baśń o miłości, zgodzie i pokoju
ikołajki — to bajki...
Nie wiadomo, kto ukuł to znane powiedzenie, które stało się popularne na Ziemi Mazurskiej. Niektórzy pisarze niemieccy zanotowali je w polskim brzmieniu.
Ten zakątek nad malowniczym, połyskującym w promieniach słonecznych, wąskim jeziorem Tałty, opleciony wieńcem baśni i legend, istotnie posiada jakiś dziwny czar... jak bajka...
To przepaściste, jedno z najgłębszych jezior mazurskich łączy dwa najwspanialsze jeziora: Niegocińskie i Śniardwy.
Lasy nadbrzeżne to szczątki borów nieprzebytych sławnej niegdyś Puszczy Piskiej, w której ludzie żyli, pracowali, radowali się albo cierpieli za popełnione lub nie popełnione winy.
Już przed setkami lat nad brzegami jeziora Tałty leżały naprzeciw siebie dwie niewielkie wioski: Kozłowo i Święty Mikołaj.
Mieszkańcy ich, którzy przywędrowali niegdyś % Mazowsza na te bezludne, opuszczone obszary, byli jednej mowy i krwi polskiej. Swa-rzyli się jednak »między sobą, a z czasem niezgoda przerodziła się w nienawiść. |
Starsi nie pozwalali młodym bratać się i przyjaźnić z sąsiadami. Wiele wynikało z tego powodu zgryzot, wiele łez przelano.
Zdarzyło się pewnego razu, że młody dorodny rybak ze Świętego Mikołaja pokochał dziewczynę z Kozłowa. Jednakże na zawarcie małżeństwa zarówno rodzice panny jak i młodzieńca przystać nie chcieli.
A w owe czasy dzieci nie śmiały sprzeciwiać się woli rodziców ani zawrzeć ślubu bez ich błogosławieństwa.
Siadywała Kasieńka u progu chaty nad wodą, naprawiała ojcowe sieci i gorzkie roniąc łzy śpiewała rzewne piosenki.
Doloż moja, ciężka dolo...
A na przeciwległym brzegu jeziora Pieszko szarpał bujne płowe włosy.
Kiedyś w cichy dzionek doleciał go rzewny śpiew Kachny.
Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna Jak różany kwiat, Oj, wyszła, wyszła, oczka zapłakała, Me żądny jej świat...
Czegóż, dziewczę, płaczesz, czego tak narzekasz, Najmilsza moja?
Jak ja nie mam płakać, jak nie mam narzekać, Nie będę twoja...
Nie wytrzymał Pieszko bólu, rzucił pracę, która mu obmierzła, pobiegł przed siebie w głąb puszczy.
I wydawało mu się, że wierzchołki stuletnich drzew, paprocie strzępiaste, ptaki na gałęziach powtarzały bezustannie: „...nie będę twoja..."
Szedł, szedł przed siebie bez pamięci, potykał się o korzenie. Padł wreszcie na murawę, a gorzkie łzy poczęły spływać z jego jasnych oczu.
— Hej, młodzieńcze, co cię tu sprowadza, jaki ból cię szarpie? — usłyszał nad sobą łagodny głos.
Pieszko uniósł głowę.
Nad nim stał człowiek stary, w lnianej switce przepasanej krajką. Mleczne włosy spadały mu na ramiona. Jedną ręką gładził długą siwą brodę, drugą opierał się na kulasie.
— Wstań, chłopcze, opanuj ból.
Pieszko zawstydzony, zakłopotany, podrósł się z murawy.
— Pójdź ze mną, młodzieńcze — rzekł starzec pociągając go za
sobą.
Pieszko opuścił głowę na piersi i jak posłuszne dziecko poszedł
za starcem.
Znaleźli się na wrzosowisku. Sierpniowe słonko nagrzało liliowy kobierzec, nad którym brzęczały roje pszczół objuczonych słodkim nektarem. Przed szałasem skleconym z desek, w koronkowym cieniu białopiennych brzóz siadł starzec na ławeczce i zaprosił młodzieńca, by zajął miejsce obok niego.
Pieszko posłuchał.
~ 8 ~
— Ciężko ci na sercu, synu, jak widzę — odezwał się starzec. —¦ Powiedz, co cię trapi, ulżyj sobie... Jam stary, zrozumiem cię.
Młodzieniec przez chwilę wahał się, wreszcie, popatrzywszy w oblicze poorane bruzdami, w oczy, wyblakłe, zacne i mądre — począł żalić się na swą dolę, na los srogi, na niesnaski sąsiedzkie, na złość i nienawiść ludzką. On i jego dziewczyna cierpieć muszą. Uśmiechnął im się los, miłość serca ich złączyła, ale rodzice odmówili zezwolenia na ślub. Cóż im młodym pozostaje? Chyba tylko rzucić się w zimne nurty jeziora...
Starzec wysłuchał cierpliwie tych narzekań. A kiedy młodzieniec zamilkł, położył pomarszczoną, suchą dłoń na barczystym ramieniu chłopca i rzekł: I
— Widzisz, nie ty pierwszy cierpisz, nie ty pierwszy jesteś ofiarą swarów, złości i pychy ludzkiej.
I począł opowiadać, jak to przed kilkudziesięciu laty on takie same przeżywał katusze. I on, rybak ze Świętego Mikołaja, pokochał dziewczę z Kozłowa. I jemu rozswarzeni rodzice nie pozwolili poślubić ukochanej.
Poszedł w świat. Tułał się przez długie lata, ale wszędy było mu źle, wszędy tęsknił za ojczystymi stronami... Wreszcie osiadł tu w puszczy, w tej pustelni. Samotne wiedzie życie. Odwykł od ludzi.
Z korzonków sosnowych i wikliny wyplata dzbany, koszyki, zanosi na jarmark, aby kilka szelągów na czarny chleb zarobić... Na starość wiedzie żywot bartniczy. Te oto kłody własnoręcznie wydłubane zastępują mu barcie. Żyje, czekając końca, ale ten koniec, to wybawienie, jakoś nie nadchodzi. Pieszko słuchał uważnie.
— A ona...—spytał nieśmiało — wasza najmilsza? Westchnął starzec:
— Ona, to wdzięczne, urocze niegdyś dziewczę, wierności mi dochowała. A kiedy ojciec i matka zmusić chcieli do poślubienia innego, zacięła się, oparła. I ona poszła do puszczy, tam, za Kozłowem. Poznała tajemnicę ziół. Jedne zbiera o świcie, inne po rosie, a jeszcze inne w noc księżycową. Suszy, leki przyrządza. Przychodzą do niej ludzie, a ona zażegnuje bóle, choroby, niesie ulgę cierpieniom. Zestarzała się, nie zaznawszy szczęścia jako i ja. A wszystko przez niezgodę łttdzką i waśnie...
Wieczór się zbliżał. Młodzieniec pożegnał pszczelarza, wrócił do wsi. Długo rozmyślał nad dolą starca i jego ukochanej.
Nazajutrz, kiedy spotkał się z Kasieńką w borze, opowiedział jej, co słyszał od pustelnika.
Zajęci swoją nieszczęsną dolą, młodzi nie dostrzegli, że za potężnym omszałym konarem rozłożystego dębu siedziała zgarbiona, bezzębna staruszka.
Słuchając rzewnej rozmowy młodych, wspomniała swoje dawne lata... W sercu jej zrodziło się współczucie.
Oj, dolo, dolo... Czyż nie szkoda młodości? Czemu to ludzie nic się nie zmienili? Czemu tak samo jak przed laty swarzą się i nienawidzą ? I
Nazajutrz, kiedy ojciec wyruszył na jezioro, matka wyszła po chrust do boru, a Kasieńka sama w chacie została — rozwarły się dźwierze, weszła przygarbiona sędziwa kobieta, z glinianym dzbanem w ręku.
— Dobry dzień, miłe dziewczę — pozdrowiła.
— Witajcie, matko, spocznijcie na ławie — odrzekła grzecznie
Kasieńka.
—- Wiem, jaki twój los, dziewczątko miłe —- zaczęła staruszka. —
Jam dziesiątki łat cierpiała przez niesforność i niezgodę ludzką... Może uda mi się uratować ciebie i twojego chłopca. Weź ten napój, podziel się z ukochanym swoim. Kiedy słonko chylić się będzie ku
~ 10 ~
4
zachodowi, stańcie na wprost siebie po dwóch brzegach jeziora, a wypiwszy napój, wyciągnijcie do siebie ręce. Może się świat przekona, czego mu potrzeba.
I odeszła staruszka w stronę boru.
Kachna długo wpatrywała się w gliniany dzban, wreszcie ukryła go, ażeby ojciec ani matka nie obaczyli.
0 zachodzie słońca, spotkawszy się z ukochanym, dziewczyna opowiedziała o dziwnych odwiedzinach nieznajomej.
Uradzili, że nie mają nic do stracenia; cokolwiek by się stało, lepsze będzie niż takie życie.
Następnego dnia Kasieńka i Pieszko, stosując się do rady staruszki, stanęli po, przeciwległych brzegach jeziora, a wysączywszy płyn, wyciągngli do siebie ręce.
1 o dziwo!... Ręce ich zaczęły się wydłużać... wydłużać... wreszcie połączyły się, tworząc jakby most nad wodami.
Młodzi, przerażeni, zaczęli krzyczeć, wołać...
Rybacy, stojący nad brzegami, porzucili sieci, podążyli na ratunek, za nimi jak wróble ćwierkając zbiegła się dzieciarnia. Zaciekawione białki pośpieszyły, aby własnymi oczami obaczyć on dziw nad dziwy.
W tłumie znaleźli się: po jednej stronie jeziora zielarka-czarodziejka, z drugiej siwobrody pustelnik. Starzec podniósłszy prawicę na znak, żeby się tłum uciszył, tak mówić zaczął:
—; Ludzie wsi Świętego Mikołaja i Kozłowa! Utrapieniem waszym, tak jak ty ety dwojga młodych, rwących się do życia, do szczęścia, jest wasza niezgoda, swarliwość i pycha. Opanujcie się! Widzicie, czego wam i światu potrzeba: zgody, jedności, miłości i pokoju! Niechaj obie wsie połączą się na zawsze, niechaj miłość, zgoda i pokój zapanują na wieki! .
Tłum zrozumiał słowa czcigodnego starca.
Wówczas rozplotły się dłonie młodej pary, a ręce ich powoli zaczęły się kurczyć, aż przybrały dawne kształty.
Nazajutrz wszyscy mężczyźni, starzy czy młodzi, podążyli w głąb puszczy. Wyszukiwano największe, najpotężniejsze pnie. Całymi dniami słychać było stuk siekier i zgrzyt pił. Kłody waliły się na ziemię. Kobiety i dzieciarnia ogałacały pnie z gałęzi.
Woły zaprzężone ciągnęły bierwiona ku jezioru, tam gdzie brzegi jego najbardziej były ku sobie zbliżone.
Minęła zima...
11 ~
Kiedy mrozy zelżały, lody stopniały, ludzie ze Świętego Mikołaja i Kozłowa na przemian trudzili się koło budowy mostu. Praca wrzała.
Pieszko i Kasieńka, pracując gorliwie z dwóch przeciwległych brzegów, od czasu do czasu spoglądali ku sobie z miłością.
Nadszedł wreszcie piękny dzionek, kiedy wykończony most połączył obie wioski nad jeziorem Tałty.
Przy dźwiękach dzwonu, rozkołysanego na wieży kościelnej, wyszła ze świątyni rozpromieniona para młodożeńców, a za nią długi orszak weselny.
Drogą, usypaną kwieciem i gałązkami jeglii, pociągnął korowód w stronę mostu, przy którym parę młodą powitali: siwobrody pustelnik-pszczelarz i przygarbiona czarodziejka-zielarka.
I młodzi, i starzy, a wraz z nimi tłum ludu z obu wiosek podążył do Kozłowa na ucztę weselną.
Tak to Kozłowo i Święty Mikołaj złączy^- się na wieki w jedną rodzinę.
Zapanowała miłość, zgoda i pokój.
Emilia Bieirmrina Sukertoua
O jeziorze Szeląg
iędzy miasteczkiem Ostróda a stacją kolejową Stare Jabłonki ciągnie się lekkim łukiem od północy ku wschodowi wąskie jezioro Szeląg, przecięte od południa sztucznym nasypem, niby ścianą, po którym mkną pociągi od Iławy ku Olsztynowi.
Wąski przesmyk, łączący obecnie Wielki Szeląg z Małym, ujęty jest tunelem wykonanym z granitowych bloków, mocno spojonych cementem.
Dawnymi czasy oba brzegi jeziora w tym samym miejscu łączył most drewniany. Tamtędy przez puszczę wiodła od wieków droga z Mazowsza ku Elblągowi.
Piaszczyste, faliste brzegi jeziora osłonięte były niby kobiercem potężnych sosen wysokopiennych, dębów o rozłożystych konarach, strzelistych jodeł, zwanych jeglijami, cisów, które dziś należą do rzadkości, olbrzymich jałowców, białokorych brzóz i starych lip.
Pod baldachimem sędziwych koron, u podnóża omszałych pni, ponad gęstymi kępami borówek, wonnych poziomek, nad barwnymi parasolami rydzów, muchomorów czy borowików kołysały się pióropusze strzępiastych paproci.
Puszcza ostródzka, podobnie rjak inne, obfitowała w zwierzynę. Jelenie dumnie dźwigające swe wspaniałe wieńce, łosie o rozłożystych niby łopaty rogach, niedźwiedzie brunatne, wrogowie pracowitych bartników, żubry garbate, mieszkańcy mateczników, drobne dzikie konie o długiej sierści — czuły się gospodarzami kniei. Roiło się od dzików, Usów i wilków. Chmary zwinnych rudych wiewiórek swawoliły wśród konarów.
W gęstwinie rozlegały się dźwięczne głosy wszelakich śpiewaków leśnych. Na drobnych pływających wyspach, w szuwarach nadbrzeżnych gnieździły się dzikie kaczki, łabędzie białe i czarne, kormo-
13
rany, brodziły cienkonogie czaple i żurawie. Jedynie słowik nigdy nie trafił w te strony.
Wysoko pod niebiosy wzbijały się nie tylko sokoły, pospolite orły, ale białe orliki, nie brakło też białych wron i białych kruków.
Jezioro po brzegach porastały przeróżne odmiany trzcin i sitowia, złociste irysy, białe kalie, żółte nenufary i lilie wodne spoczywały wśród liści rozpostartych niby wachlarze na spokojnej tafli wód.
W jamach nadbrzeżnych, wśród rozłożystych, powykręcanych korzeni drzew, gnieździły się raki, dochodzące do niezwykłych rozmiarów, o skorupach lśniących i gładkich jak majolika, barwy czarnej, zielonej, brązowej, o jasnych i ciemnych odcieniach, a nawet białe jak alabaster, porysowane cieniutkimi purpurowymi żyłkami.
W nurtach wód roiło się od wszelkich odmian ryb: od drobnych, strzelistych stynek do potężnych potwornych, kilkumetrowej długości sumów o wielkich łbach, silnie uzębionych paszczękach i obwisłych wąsiskach.
W niepamiętnych czasach na wschód od jeziora, nie opodal dzisiejszych Starych Jabłonek powstała osada bartników, którą nazwano po staroprusku Tapelbuda, czyli „ciepła woda".
Już przed sześciuset laty osiedli tam bartnicy przybyli z Mazowsza.
Na przeciwległym brzegu jeziora zagospodarował się rybak, nazwiskiem Zwierzewski, któremu Krzyżacy, panowie ówcześni tej ziemi, nadali wyłączne prawo gospodarowania na jeziorze: on jeden mógł łowić ryby, chociaż połowę tego, co złowił, musiał zanosić do zamku w Ostródzie.
Przywilej starannie na pergaminie wypisany, krwawą pieczęcią zaopatrzony, potwierdzał prawo do łowienia ryb również i potomkom Zwierzewskiego. Założyli oni wioskę, którą nazwali Zwierzewo. Była to jedna z najmniejszych osad w Ostródzkilm.
Tamtejsi chłopcy starym zwyczajem nie szukali żon daleko. Sprowadzali pod rodzinne strzechy dziewczaki z Tapelbudy lub innych pobliskich wsi.
Najstarszy syn dziedziczył chałupę, obejście i przywilej.
Tak było z pokolenia na pokolenie.
Alić nastał rok straszliwy.
Zawleczona na Mazury- czarna śmierć, dżuma, zawładnęła krajem.
Starzy, białki, mężczyźni, młodzież, dzieci czy niemowlęta w kołyskach— jednakowo padały ofiarą.
~ 14 ~
Pustoszały całe wsie. Nie było komu w polu pracować. Głód zapanował. Na mogilnikach miejsca zabrakło. Nie było komu grzebać zwłok.
W Zwierzewie także wszyscy pomarli.
Tylko rybak Zwierzewski patrzeć musiał na męczarnie i zgon żony swej i całej gromadki dziatek: od najstarszego, co mu był pomocą, co miał zostać jego następcą, do najmłodszego robaczka w powijakach.
Sam jeden pozostał w chałupie, sam jeden w całej wiosce.
Łez mu zabrakło, aby opłakać umiłowanych.
Przygarbił się, pochylił ku ziemi. Siwe kosmyki włosów opadały mu na ramiona.
Często wlókł się stary za mogiłnik, gdzie w cieniu smętnej jeglii rzędem spoczywała cała rodzina. Przy nich i on niebawem legnie...
Dawnym zwyczajem Zwierzewski winien był wyszukać młodego i godnego następcę, przekazać mu dokument, przelać na niego wszelkie prawa i przywileje.
Jeden tylko mu się widział. Krzepki młodzian z Tapelbudy.
I w tamtej wiosce czarna śmierć poczyniła spustoszenia.
Ocalał jednak syn bartnika. Coś go ciągnęło na drugą stronę — może wspomnienie płowowłosej Jagny Zwierzewskiej, może uśmiechało mu się rybackie rzemiosło..,
Krzepki był — życie śmiało się do niego. Wesołość i pogoda tryskały z siwych, poczciwych oczu. Jezioro całym sercem umiłował.
Zwierzewski rad mu był.
Kiedy młodzian zagadał do niego, to się starcowi lżej na sercu robiło. Na pomarszczonych ustach wykwitał uśmiech.
Zwierzewski widział, że chłopak zaoriy, że radość i wesołość z poczciwości płynęły.
Starzec myślał sobie: „Nikt nie broni wesołości, byle była z poczciwości".
I postanowił, że temu właśnie młodzieńcowi przekaże następstwo.
Według dawnego zwyczaju musieli dokonać rytuału: następca obowiązany był odstępującemu jako symboliczną zapłatę wręczyć drobną srebrną monetę, szeląg, na samym środku jeziora.
W piękny słoneczny poranek wyjechali z przeciwległych brzegów odświętnie odziani obaj rybacy: z jednej strony tryskający zdrowiem
~ 15 ~-
młodzieniec, z drugiej starzec pochylony, sterany trudami życia, niezdolny do pracy.
Baty ich — z pni leciwych sosen wydłubane — posuwały się powoli, miarowo. Starzec pracował wiosłami z wielkim wysiłkiem, młodzian zaledwie poruszał wiosłem — łódź jak by sama płynęła.
Spotkali się na środku jeziora.
StaT2.ec drżącą dłonią "wręczył młodzianowi pożółkły zwó^ pergaminu.
Młodzieniec uchwycił go, schował do zanadrza. Twarz jaśniała mu radością.
Wydobył z kieszeni lśniący szeląg i podał go starcowi, który wolno rozchylił zgrabiałe palce, aby przyjąć symboliczną zapłatę.
Łzy przysłoniły mu wyblakłe oczy.
Toż wyzbywał się w tej chwili tego, co od dzieciństwa umiłował, co było takie buskie jego sercu przez długie lat dziesiątki jego żywota... co mu było spuścizną po ojcu i dziadach. Już nie będzie odtąd gospodarzem jeziora... Ani on, ani jego synowie i wnuki.
Widział niemoc swoją, swój zbliżający się kres.
Bolesny szloch wyrwał się z piersi sędziwego rybaka.
Drżała jak hść osiki wychudła dłoń, kiedy młodzian wręczał srebrny szeląg.
Drobna moneta prześHznęła się między palcami i zginęła w odmęcie wód.
Długo patrzył w głębię siwy, zgarbiony starzec.
Dwie ciężkie łzy spłynęły mu po policzkach.
Wiele lat upłynęło od tej chwili.
Stary rybak^od dawna spoczywał w cieniu sosny na cmentarzysku.
Młody rybak, następca jego, pracował z zapałem. Żona, zacna niewiasta, była mu pomocą, wyjeżdżała z nim na jezioro.
Synowie ich od najmłodszych lat sposobili się do trudnego zawodu rybackiego.
Upływały lata i lat dziesiątki.
Jedno, drugie pokolenie zeszło z tego świata.
Aż kiedyś rybacy zaobserwowali jakiś dziwny ruch w głębi jeziora, w świecie rybim.
~ 16 ~
Zaczęli szeptać, że w głębinie pojawił się potwór, że przegryza sieci, czyni wielkie spustoszenie w rybostanie.
Młodzi rybacy w pojedynkę lękali się ruszać na połów. Opowiadali, jak widzieli wychylający się ponad powierzchnię wody potworny łeb, zębatą paszczę, osłoniętą zwisającymi wąsiskami.
Potwór odważnie zbliżał się do łodzi.
Długo naradzali się rybacy, jak unieszkodliwić bestię.
Wyruszyli wreszcie gromadnie, zarzucili sieci.
Potwór zaplątał się wśród niewodu, walczył zajadle, jednakże rybakom udało się przyholować szamocącego się do brzegu.
Był to stary, potężny sum. Olbrzymie cielsko rzucało się na wszystkie strony. Ostrymi zębami kąsał, walił ogonem niby kłonicą.
Ogłuszono go z trudem.
Kiedy przecięto potężny brzuch, z oślizgłych wnętrzności ku zdziwieniu otoczenia wysunął się lśniący szeląg.
Zaczęli się rybacy zastanawiać, skąd wzięła się moneta w jelitach potwora.
2 — Kierraan bajek
~ 17 ~
i
Babka rodu, sędziwa białowłosa niewiasta, przypomniała sobie, że jej ojciec często opowiadał, jak to stary, samotny rybak Zwierzewski uronił srebrny szeląg, który mu wręczył dziad jej teścia na środku jeziora.
Uradzili wówczas rybacy nadać jezioru na tę pamiątkę nazwę — Szeląg.
I tak już pozostało.
Emilia Biedrawina-Sukertowa
O zaczarowanym zamku w Rybnie
starej kronice szkolnej wsi Rybna w powiecie mrągowskim jakiś nauczyciel zapisał baśń, którą usłyszał od jednego z sędziwych mieszkańców wioski.
A działo się to dawno, dawno temu, gdy nad zamierającym dziś jeziorem, zwanym Strumyk, szumiał święty gaj pogańskich Prusów.
Rządy w okolicy sprawował wtedy patriarcha rodu, Rogal, który cześć oddawał Słońcu, Gwiazdom, Miesiącowi, czcił Grom i Błyskawice.
Rogal był wieszczem i czarodziejem, jako symbol władzy dzierżył w swej prawicy krywulę, laskę, którą w razie potrzeby zwoływał wiece. Strzegł świętego ognia, składał bóstwu w ofierze czarnego kozła.
Asystowali mu tulisze, którzy układali hymny, i ligasze, którzy zawodzili na ligawkach, długich trąbach, wykonanych z kory brzozowej, oplecionej zwojami cienkich korzeni. Monotonny dźwięk ligawek rozlegał się daleko po okolicy.
Przed Rogalem drżeli mieszkańcy opola. Groźny on był i surowy, a nie przebaczył nikomu obcemu, kto by ośmielił się zakłócić spokój boru i świętego gaju. *
Jezioro Strumyk sięgało wówczas po dzisiejszą wieś Rogale, gdzie wznosiła się z bierwion potężnych siedziba Rogala.
Przeciwny, wyniosły brzeg jeziora rysował się daleko na horyzoncie.
Rogal miał córkę jedynaczkę, którą pozostawiła mu niemowlęciem ukochana żona, co to w rozkwicie młodości odeszła w zaświaty, ale jako duch wracała i snuła się po domostwie.
Rogal całym sercem, całym jestestwem miłował żonę, nie mógł jej zapomnieć. Cały ogrom uczucia, całą miłość i troskliwość przelał na jedyne dziecię, w każdym ruchu, w każdym uśmiechu dziewczęcia upatrując podobieństwa z niezapomnianą zmarłą.
r ~ 19 ~
„Kwiatuszkiem leśnym" zwali ją domownicy, gdyż skromna była, pełna czaru jak leśne kwiecie.
Ciche to było i słodkie stworzenie, o liczku niby płatek różany; oczęta jak fiołki, włosy puszyste, jedwabiste jak pela, mieniące się niby najczystsze złoto.
Głos dziewczątka dźwięczał niby pieśń skowronka zawieszonego pod stropem niebios w wiosenny poranek, jak trele słowika w majowy wieczór.
Rogal powierzył opiekę nad córką piastunce, która piersią własną wykarmiła jej matkę. Troskliwością macierzyńską otoczyła niewiasta owa swą wychowankę.
Dziewczyna wymykała się jednak z grodziszcza do świętego boru, na brzeg jeziora, zrywała kwiaty, splatała wieńce, zdobiła skronie i szatki swe barwne, tkane w osobliwe wzory.
Któregoś dnia, kiedy dziewczyna długo nie wracała do domu, lęk ogarnął piastunkę. Sam Rogal, zaniepokojony, wyruszył na poszukiwanie. Dotarł w końcu do polany, gdzie na omszałym głazie siedziała jego córka. Do nóg jej tuliły się płowe sarenki.
Przystanął ojciec — olśniony widokiem, przepojony radością — wyciągnął przed siebie ręce.
— Córko moja złota! — zawołał. A echo odpowiedziało:
— Ota...
I odtąd dziewczę nazywać począł: Ota.
Lata upływały. Ota dorosła. Zamyślona, śpiewała zawsze jakieś tęskne, nikomu nie znane pieśni, czarując nimi każdego, kto śpiewu jej posłuchał.
Kochali ją domownicy i wszystkie żyjące istoty na dworze Ro-galowym. "
Gołębie białe siadały na jej ramionach, konie kładły się potulnie u jej stóp.
Aż kiedyś pojawił się nad jeziorem niezwykłej urody młodzian, w rycerskie przyodziany szaty. Przybył z daleka — może z Mazowsza, może z ziemi Jadźwingów — żądny wrażeń i poznania obcych stron.
Odpoczywając w cieniu rozłożystej lipy, usłyszał piękny śpiew. Zerwał się z mchu, skierował kroki w stronę, skąd głos dolatał.
Przez rozchylone pióropusze paproci ujrzał siedzącą dziewczynę.
~ 20 ~
Podszedł bliżej. Spłoszyła się Ota, ujrzawszy nieznajomego, przerwała śpiew.
—¦ Bądź pozdrowiona, piękna rusałko — przemówił młodzieniec.
— Witaj, gościu nieznany — odpowiedziała dziewczyna.
— Kto jesteś, piękna?
— Jam Ota, córka Rogala. A tobie, panie, jakie nadano imię, skąd przybywasz?
— Zowią mnie Rykiem. Wędruję po świecie, szukam szczęścia.
— Uchodź stąd, Ryku. Tu kraj mego ojca-czarodzieja. Nienawidzi on obcych, nie znanych mu ludzi, błądzących po tym borze. Przybądź lepiej na jego dwór, złóż mu pokłon. Tu grozi ci niebezpieczeństwo !
Roześmiał się Ryko serdecznie, chwycił dziewczę za ręce, a potem przycisnął mocno do serca i pocałował w usta.
— Puść mnie, Ryku — wyszeptała Ota. — Tu święty bór, szkoda ciebie... puść, śmierć ci zagraża.
Opamiętał się młodzian.
— Idź, Ryku, idź już...
— Zgoda, przyjdę do twego ojca. Oto złotowłosa, od pierwszego spojrzenia ukochana, droga, najmilejsza...
Otę ogarnął jakiś lęk nieznany, serce jej załopotało niespokojnie.
Nazajutrz przed dworzyszcze Rogalowe zajechał rosły młodzieniec w towarzystwie dwóch rówieśników. Przywieźli dary kosztowne.
Rogal niechętnie je przyjął.
Zwyczaj nakazywał wszakże otworzyć gościowi nie tylko wierzeje swego domostwa, ale i serce.
Powitał więc przybyszów z godnością i powagą. Kiedy jednak spojrzał w oczy młodzieńca, zrodziło |ię w nim jakieś groźne uczucie. Zaciążył mu obowiązek gościnności. Odetchnął z ulgą, kiedy goście opuścili jego progi.
Nazajutrz dwaj towarzysze Rykowi przybyli do Rogala jako, dzie-wosłęby.
Złością zawrzał czarodziej — odmówił swego najdroższego skarbu przybłędzie.
A kiedy odjechali, nakazał Rogal służbie strzec Oty, towarzyszyć jej na każdej przechadzce, czuwać nad jej świetlicą.
Gniew Rogala potęgował się z dnia na dzień. Drżał o swe najukochańsze, jedyne dziecko.
~ 21
Ota żyła jak we śnie. Zrozumieć nie mogła, co się z nią dzieje. Źle jej teraz hylo w domu rodzinnym. Chmurne oblicze ojca napawało ją lękiem.
Skoro tylko wychodziła z domu, słudzy ojcowi postępowali za nią krok w krok...
Poczuła się Ota jak w niewoli. Przestała śpiewać, łzy spływały z jej oczu. Wciąż wracało wspomnienie nieznanego rycerza.
Postanowiła ojcu wyjawić swój ból.
Ale Rogal nie chciał jej zrozumieć, a w zaślepieniu swym poprzysiągł, że nikomu córki nie odda.
Ryko, rozmiłowany w złotowłosej dziewczynie, postanowił zdobyć ją za wszelką cenę.
Na przeciwległym brzegu jeziora, na wprost Rogalowego dwo-rzyszcza, wznosić począł zamek z brył granitowych, taki, jakie widział w innych, dalekich krajach. Sprowadził budowniczych z rodzinnych stron.
W miarę jak ściany zamku wzrastały, potęgował się gniew Rogala. Miotał przekleństwa, lecz jego czarodziejskie siły nie sięgały tak daleko.
Zamek Ryka jaśniał z daleka i wkrótce zaćmił wszystkie znane grody. Ściany jego odbijały sig w świetlanej tafli jeziora.
~ 22
Pienił się Rogal, srożył, córce nie pozwolił wychodzić z pałacu, czujne straże śledziły każdy jej krok.
Bladła i mizerniała z tęsknoty złotowłosa Ota.
Pewnego dnia jeden ze strażników zbliżył się do zapłakanej dziewczyny i szepnął:
— Nie płaczcie, panno, pójdźcie popatrzeć na słonko, na kwiaty, na białe obłoczki, co niby jagnięta przewijają się po niebie.
Ota otarła łzy rękawem i wyszła. Było jej zupełnie obojętne, dokąd ją powiodą.
— O tędy, panno łaskawa —• rzekł strażnik. — A teraz tam skręcimy.
Szli dość długo, aż na brzegu jeziora wsiedli do łodzi i ... popłynęli. f Wtem —• z sitowia naprzeciw wyłoniła się inna łódź, prowadzona
krzepką dłonią Ryka.
f Osiadła żona Rykowa na zamku. Miłość jak przędza jedwabista
i omotała młodą parę. Szczęście zagościło w nowo wzniesionej siedzibie,
I która zaroiła się służbą i gośćmi z dalekich stron przybywającymi.
f Ojciec Rogal szalał z rozpaczy. Zięcia znać nie chciał. Córce nie
mógł przebaczyć, że go opuściła. Złorzeczył pachołkom, którym dziecię
swe powierzył, a którzy go zdradzili i przeszli do Ryka.
Ze złością patrzył ku zamczysku, bielejącemu basztami potężnymi na błękicie horyzontu.
Ota bolała nad gniewem rodzica i jego zawziętością, ale miłowała męża całym sercem. Dobry był dla niej, troskliwy i kochał niezmiennie. Kiedy urodził się im synek, dano mu na imię Ryba. Rósł i rozwijał się pięknie, rodzice wychowywali go na rycerza.
Rogal nienawidził wnuka. Złorzeczyli mu. O przebaczeniu córce i zięciowi słuchać nie chciał.
Pewnego letniego popołudnia Ryko i Ota postanowili odbyć przejażdżkę łodzią po jeziorze. Powierzchnię wód zasnuwały złociste nenufary, śnieżne lilie wodne, które Ota tak bardzo lubiła. Zrywała je garściami i składała na dnie łodzi. Płynęli powoli.
Gdy byli na środku jeziora, dostrzegł ich Rogal. Zakipiał gniewem. Wielkim głosem począł rzucać straszne przekleństwa.
Niespodzianie ze wszystkich stron nadciągnęły groźne chmury. Wicher zawył, błyskawice przeszyły niebo, grzmot zatrząsł łodzią,
rozkołysaną na grzbietach fal.
>
~ 23 ~
Łódź przechyliła się gwałtownie — małżonkowie znaleźli się w nurtach wód. Oplatały ich wodorosty i kłącze nenufarów. Zginęli oboje,..
Kiedy Rogal dowiedział się o śmierci marnotrawnej córki i znienawidzonego zięcia, sam wypłynął na środek jeziora, za kraj swego opola, i stanąwszy w łodzi skupił całą siłą swej woli, wyciągnął przed siebie wychudłe ręce i z wielką mocą zawołał:
— Przeklinam cię, synu Ryka! Sczeźnij, przepadnij wraz z wszystkim, co żyjące i martwe w twych murach zamczyska, którego stałel się dziedzicem! Niechaj ziemia rozewrze swe łono i pochłonie cię, dumny kasztelu! Niechaj oko ludzkie nie ogląda, a ucho ludzkie nie słyszy o tobie! Sczeźnijcie wszyscy, przepadnijcie.
Zachwiał się Rogal wyczerpany. Może padłby na dno baty, gdyby nie podtrzymali go dwaj tulisze, młodzi kapłani, którzy mu towarzyszyli.
Przekleństwo było straszne.
Z maleńkiej chmurki, zawieszonej nad zamkiem na błękicie niebios, strzeliła błyskawica, uderzyła w najwyższą basztę.
Ziemia zadrżała w posadach. Zachwiały się ściany z granitów wzniesione i powoli zaczęły zapadać się w ziemię wraz ze wszystkimi mieszkańcami.
Oszalały stary Rogal własnymi oczyma patrzył na zagładę zamku.
— Stało się — wyszeptał. — Pomnijcie, ludzie: to miejsce nazywać się ma Rybno na pamiątkę syna mojej ukochanej marnotrawnej córki!
Rogal niebawem zakończył żywot. Siedziba jego zachowała nazwę — Rogale.
Z czasem rozpadło się dworzyszcze, wycięto święty bór.
Jezioro między Rogalami a Rybnem zaczęło powoli wysychać — zostało go tak niewiele, że nazwano ja Strumyk.
Opowiadali starzy ludzie, że we wnętrzu góry Rybna śpi młody Ryba, syn Oty i Ryka, oraz wszyscy mieszkańcy zamczyska.
Trzej wierni dozorcy Oty, którzy sprzeniewierzyli się kapłanowi swojemu, zamienieni w krety ryją otwór, przez który przedostać się ma do wnętrza zamku promień słoneczny.
Kiedy pierwszy promień padnie do komnaty — rozlegnie się śpiew Oty, spoczywającej na dnie jeziora. A na dźwięk tego głosu przebudzą się z wielowiekowego snu mieszkańcy zamku, który wynurzy sig znów na powierzchnię.
Emilia Biedrawina-Sukertowa
O biednym Raku
ył sobie kiedyś na Mazurach biedny chałupnik. Rak się nazywał. Ciężko pracował przez całe życie — niczego się nie dorobił. Czekała go nędzna starość.
Chałupa zaczęła się rozpadać. Nie miał czym ani za co jej naprawić. Ani belek do podparcia stropu, bo z lasu pańskiego drewna urąbać nie było można, ani słomy na poszycie strzechy, bowiem ziemi nijakiej nie posiadał, aby żytko zasiać, a do jeziora po sitowie zbyt było daleko.
Naprzykrzył się staremu nędzny żywot. Wypatrywał Kościuchy, co by po niego z kosą przyszła. Ale i ta, widać, uwzięła się na niego albo całkiem o nim zapomniała.
W tej samej okolicy mieszkał bogaty dziedzic — „majątkarz", jak mówili na Mazurach. Wiele włók uprawiali i obsiewali mu parobcy, z obfitym plonem we wrota pańskie żeńcy powracali.
Gwarno i rojno było we dworze. Zajeżdżały obszerne landary-karoce, zwoziły bogatych, postrojonych gości. Całe kawalkady myśliwych ze sforą psiarni ruszały na łowy.
Patrzył biedny Rak na to beztroskie życie jaśniepańskie i nieraz przychodziły mu różne myśli do głowy: „Dlaczego tak jest, że jedni opływają w dostatki, a innym zawsze bieda w oczy zagląda?" Nie buntował się jednak, nie złorzeczył, bo go i w szkole, i w kościele nauczyli, że należy miłować bliźnich, nie sprzeciwiać się władzom ani możnym tego świata, bo Pan Bóg tak to wszystko stworzył, tak wszystko urządził i tak być musi.
Marzył sobie tylko stary Rak, żeby tak choć ze trzy dni przed śmiercią zakosztować życia: pojeść, wyspać się wygodnie, po pańsku...
Tak się zdarzyło, że żonie dziedzica zginął cenny pierścień
25
Wielki zamęt powstał we dworze. Kto żyw, musiał szukać pierścienia, ale na próżno. Pani dziedziczka, która bardzo sobie ceniła ten klejnot, pragnęła odzyskać go za wszelką cenę i obiecała sowitą nagrodę temu, kto odnajdzie.
Dowiedział się o tym Rak.
„A może tak spróbować?" — pomyślał. Znajdzie albo nie znajdzie... Jak nie, to go przepędzą, ale przed tym dadzą dobrze pojeść.
Poszedł cbłop do pani i powiada, że spróbuje odnaleźć zgubę, stawia jednak warunek: aby go przez trzy dni gościli jak należy, po pańsku.
Dziedziczka uradowała się i przystała na to.
Umyto i ostrzyżono starego Raka. Przyodziano go w panowy garnitur i umieszczono w gościnnym pokoju. Siedział sobie wygodnie w fotelu, wysypiał się na miękkim materacu w obszernym łóżku, nakrywał puszystą pierzyną.
Rano przyniósł mu dworski kucharz obfite śniadanie na lśniącej tacy. Rak spożył je z apetytem. Takiej kawusi ze śmietanką, takich bułeczek, wędlin i serów w życiu swoim w ustach nie miał. Uraczył się do syta.
Usiadł sobie znów w fotelu, drzemał czekając na obiad.
W południe przyszedł kucharz, przyniósł sutą zastawę. Dziwił się Rak bardzo — takimi sztućcami nie umiał się posługiwać.
I znów po obiedzie uciął sobie drzemkę.
Później podwieczorek, wreszcie suta wieczerza, zakropiona tęgą
nalewką.
Zamroczyło poczciwego kmiecia.
Gdy kucharz talerze po wieczerzy uprzątał, myśląc, że jeden szczęśliwy dzień już minął, westchnął sob^e Rak:
— No, i już jeden, Bogu dzięki.
Zdumiał się kucharz. Czyżby ten człowiek coś wiedział?
Wolał być z chłopem na przyjacielskiej stopie. Pomógł mu położyć się, nakrył pierzyną, życzył dobrej nocy.
Ale przeląkł się ów kucharz, jako że to na złodzieju czapka gore. Pośpieszył do kuchni i szepcze do swych kamratów:
— 0, ten stary wie coś... pilnujta się.
Na drugi dzionek obudził się Rak zadowolony. Spożył z apetytem śniadanie, obiad, podwieczorek podobnie jak poprzedni.
~ 26
wieczerzę... Cały dzień spędził
A wieczorem, nasycony, kiedy drugi kucharz po kolacji naczynia zabierał, powiada do siebie:
— No, i już drugi, chwała Bogu! A myślał o drugim dniu.
Przeraził się kucharz. Czyżby chłop podejrzewał, że to on jest drugim złodziejem? Pośpieszył do kuchni przerażony. Zaczęli się naradzać, co czynić.
Trzeciego dnia powtórzyło się to samo. Po wieczerzy Rak mruknął do siebie:
— No, i oto trzeci, Bogu dzięki.
A trzeci kucharz, wystraszony, zapomniawszy zabrać talerzy, pobiegł do kamratów i powiada:
— Biada nam! Stary poznał nas wszystkich trzech. Źle będzie! Co robić?
Uradzili, że pójdą razem do niego i wytłumaczą, poproszą, żeby ich nie gubił.
Tak też uczynili.
Poszli wszyscy trzej do pokoju, w którym odpoczywał po wieczerzy Rak, i nuże mu tłumaczyć, że pani taka bogata, ma tyle klejnotów... Toć oni nie myśleli, że o ten pierścień tyle będzie ambarasu...
I zaczęli prosić Raka, żeby ich nie zdradził przed dziedziczką, boć smutny będzie los wszystkich trzech. Już oni pierścień zwrócą...
„Hm — pomyślał Rak — toć to prawda. Dziedziczka na pieniądzach i klejnotach siedzi, a za jedno małe kółko trzej kucharze mieliby znaleźć się w kozie?"
— Dobra, pomogę wam — rzekł głośno.
I kazał kucharzom pójść do kurnika, wybrać indyka-gulana, nakarmić go tłuczonymi ziemniakami i wsunąć mu do gardła pierścionek. Aby zaś móc ptaka rozpoznać, mieli ogolić mu gardziel.
— Nie frasujta się, będzie dobrze. Kucharze wykonali, co im chłop polecił.
Nazajutrz z rana przychodzi pani do izby gościnnej i pyta Raka, czy odnalazł już pierścień.
— Jeszcze nie, ale zaraz będzie. Niech jaśnie pani dobrodziejka nakaże wypuścić wszystek drób na dwór, to zaraz zobaczymy.
Pani, nieco zdenerwowana, biegnie na podwórze, nakazuje służbie wypuścić z kurników wszystek drób. Sypią się indyki, gęsi, kaczki., kury, a jest tego chmara.
Bez pośpiechu zjawia się Rak, rozgląda się, niby szuka. Wreszcie zatrzymuje wzrok na indyku, który ma gardziel podgolony.
— Owtego dzioba zarżnijta — powiada.
Podchodzi kucharz z wielkim nożem, chwyta indyka, zarzyna go. Zabierają do kuchni, skubią, patroszą i — o dziwo! — wydobywają z żołądka pierścień.
Radość pani dziedziczki jest wielka. Nie może się nadziwić, jakim sposobem indyk połknął pierścień.
Rak tłumaczy, że zwyczajnie. Jak się pani myła, pierścień zsunął się z palca, wpadł do wody, wodę wylano na podwórzu, nadszedł gułan i połknął.
W nagrodę za odnalezienie pierścienia pozwciono staremu pozostać we dworze jeszcze przez jakiś czas. Starzec z żalem myślał, że będzie musiał powrócić do swojej walącej się chaty na nędzę i poniewierkę. Tyle bogactw mają państwo, a jego czeka znów nędza i głód.
Któregoś dnia przyszedł rybak. Przyniósł ryby i raki.
Dziedzic chcąc się przekonać, czy stary jest istotnie jasnowidzem — gdyż za takiego poczęto go uważać — kazał włożyć raki do miski, nakryć drugą miską i zawołać chłopa.
Przyczłapał się dziadyga, a pan. uśmiechając się chytrze pod wąsem, każe mu odgadnąć, co się pod miską znajduje.
Zafrasował się chłop. Co będzie, jeśli nie odgadnie? Wypędzą go.
~ 28 ~
Stary składa ręce jak do modlitwy i mówi:
— Mój ty biedny Raku...
Dziedzic, nie wiedząc, że chłop nazywa się Rak, uwierzył, że jest jasnowidzem. Poklepał go po ramieniu zadowolony i pozwolił mu do śmierci pozostać we dworze. Pomyślał sobie przy tym, że tam, gdzie dużo służby — jasnowidz zawsze się przyda.
Emilia Biedrawina-Sukertowa
Dziwy we młynie
iedaleko miasteczka Dąbrówna, zda się, zawieszonego pomiędzy dwoma rozlewnymi, malowniczymi jeziorami, gdzieś nad strumieniem, spiętrzone wody obracały koło młyńskie.
Ruch tam panował zawsze. Furmanki długą kolejką wiozły zboże, a potem białą mąkę zabierały do wiosek sąsiednich.
Młynarz Mareński ruchliwym był człowiekiem. Wstawał o świcie, pracował do zmierzchu przez cały dzień. A już po żniwach, kiedy ruch był wielki, często nie kładł się spać — liczył i chował pieniądze, które mu za przemiał wpłynęły, chował je do ciężkich skrzyń dębowych.
Chciwy grosza był młynarz Mareński. Sam pracował, ale parobkom swym, synowi i żonie też próżnować nie pozwolił. Często łzę uronili, a niekiedy złorzeczyli mu.
Bogacił się młynarz.
Im bardziej pęczniały mu skrzynie nabite talarami, tym skąpszy i chciwszy się stawał.
Nadeszła kiedyś ostra zima.
W lodowatych okowach spoczywało Jeziora Dąbrowa Wielka i strumień, który pędził młyn Mareńskiego.
Wielu biednych, bezdomnych, nieszczęśliwych, za chlebem chodząc, pukało do chat zamożniejszych gospodarzy. Nie omijali i domostwa bogatego młynarza. Ale ten nieczuły był na prośby i błagania. Nie chciał dzielić się nawet kawałkiem chleba z przybłędami i darmozjadami, jak zwykł nazywać ubogich.
Pewnego dnia o zmierzchu rozpętała się zadymka. Wicher hulał, gwizdał w kominach. Mróz białymi kwiatami przesłonił szybki okienne.
W ciepłej izbie rozkoszował się spokojem młynarz.
~ 30 ~
Wtem ktoś zastukał do drzwi nieśmiało i na progu stanął zaśnieżony, zmęczony wędrowiec.
— Czego tam? — niechętnym głosem burknął gospodarz. Nieznajomy zapytał, czy mógłby otrzymać pracę.
Złym, podrażnionym głosem odpowiedział Mareński, że w zimie dla niego samego pracy brak, a i jedyny parobek, którego na okres zimy zatrzymał, bąki zbija i próżnuje.
Przybyły młodzian poprosił więc, aby go przenocowano i udzielono łyżki gorącej strawy, gdyż idzie z daleka i zdrożony bardzo.
Ale młynarz pozostał niewzruszony:
— Nie mam gospody ani zajazdu dla obcych przybłędów.
I kazał biedakowi opuścić próg, zamknąć dźwierze i iść gdzie go nogi poniosą.
Nieznajomy usłuchał, podniósł jednak w górę swój kij wędrowny, machnął w lewo, machnął w prawo coś mamrocząc — i odszedł zaśnieżoną drogą.
Nazajutrz, kiedy Mareński wszedł do młyna, stanął przerażony. Roje myszy obsiadły ustawione rzędem worki ze zbożem i mąką.
Chwycił się młynarz oburącz za głowę. Toż całe jego dobro, cały zarobek skazany jest na zagładę! Myszy nie oszczędzą ani jednego
ziarna!
31
Co tu począć?...
Mareński jął krzyczeć, wołać żonę, syna, parobka.
— Ratuj ta!
Ale jak ratować? Chmary gryzoniów nie ulękły się ludzi. Odezwała się wówczas zahukana przez męża młynarzowa:
— To kara za to, żeś przepędził ubogiego!
Zrozpaczony młynarz, widząc zagrożony swój majątek, spokorniał, począł prosić parobka:
— Leć, Janek, szukaj owtego czeladnika, com go wczoraj przepędził! Toć on czary rzucił na mój młyn. Proś go, niech się wróci. Dam mu wszystko, czego zapragnie. Niech eno przepędzi owte bestie, które sprowadził. I ciebie, Janku, wynagrodzę! Eno pędź co tchu. Toć on bez noc daleko nie uszedł...
Wdział Janek kożuch, nasunął czapkę na uszy i popędził.
Jedna droga wiodła od młyna do wsi najbliższej.
Odnalazł parobek wędrowca w chałupie ubogiego kmiotka, który miał litościwe serce i pozwolił ogrzać się i przespać podróżnemu.
W imieniu swego chlebodawcy prosił i namawiał Janek obcego czarodzieja do powrotu.
Przybysz wstał, podziękował gościnnemu gospodarzowi za nocleg i udał się do młyna.
Uradowany młynarz chwycił go w ramiona i nuże ściskać i całować z wdzięczności. Kajał się i przepraszał za swoje okrucieństwo, obiecał poprawę, wdzięczność dozgonną i sowitą zapłatę, jeśli wypędzi myszy ze młyna.
Młody wędrowiec polecił gospodarzom wyrąbać na jeziorze przeręblę, a sam pomachał w lewo, pomachał w prawo, coś tam zamamrotał niezrozumiałego, uderzył wreszcie laską swą o podłogę.
I o dziwo — wszystkie myszy jakby na rozkaz skierowały się w jego stronę.
Stukając kulasem skierował się przybysz ku drzwiom — na dwór. Myszy sunęły za nim sznurem: po schodach, przez dziedziniec, potem drogą do jeziora. A było tego tysiące...
Czarodziej stanął nad przeręblą, zanurzył kij swój w lodowatej wodzie. Na dźwięk jego głosu, jak na rozkaz, gryzonie wskakiwały do wody całymi chmarami... Ani jedna mysz we młynie nie została.
3-•J.
I
Kiedy ostatni gryzoń znikł w odmętach wód, młynarz, zdumiony, poskoczył do przybysza.
Uściskał go i dziękował, jak mógł najuprzejmiej, i obdarował sowicie.
Odtąd zmienił się Mareński. Dobry się stał i litościwy dla ludzi. Nikogo nie odpędzał już od wrót swojego obejścia. A myszy nie pojawiły się więcej.
Emilia Biedratrina-Sukertowa
3 — Kierniasz bajek
Feliks sum
yło to w dawnych czasach.
Wioska Bartąg, chociaż położona niedaleko Olsztyna, niczym nie różniła się od innych osad ukrytych wśród lasów i jezior. Rzadko pojawiał się tu wędrowiec czy zbłąkany podróżny, toteż znajdował zawsze gościnę i słuchaczy, spragnionych wieści ze świata. W wiosce był kościół. Nad wejściem do płebanii widniał dziwny i z daleka widoczny napis:
FELIX SUM VIVO SINE CURIS
Kuba, który służył u proboszcza, zaczął k