KIERMASZ BAJEK : CZYTELNIK • 1962 ZOFIA HERMANOWICZ • CZESŁAW MACHNICKI ANDRZEJ SAMULOWSKI • HIERONIM SKURPSKI Obwolutę projektowała ZOFIA HERMANOWICZ „Czytelnik". Warszawa 1962 r. Wydanie III Nakład 20120 egzempl. Ark. wyd. 15,5; ark. druk. 19,5. Papier dziełowy m/gl. V kl. 90 g 70 X 100 z Kluczy. Oddano do składania 28 listopada 1961 r. Podpisano do druku 15 czerwca 1962 r. Druk ukończono w lipcu 1962 r. Drukarnia Narodowa w Krakowie Zam. nr 724/61. N-024. 32.— zł Printed in Poland Pierwsze wydanie Kiermaszu bajek ukazało się w końcu 1958 roku i już po dwóch miesiącach zostało wyczerpane. Wznowienie rozeszło się jeszcze szybciej. Utwierdzeni w przekonaniu, że jest to książka nie tylko potrzebna i pożyteczna, ale i wyczekiwana, oddajemy do rąk Czytelników jej trzecie wydanie. Kiermasz bajek pragnie ukazać Warmię i Mazury od strony twórczej fantazji odzyskanego ludu i zbliżyć te ziemie miłośnikom li tera tury ludowej. Ma on również przypomnieć polskiemu ludowi na Warmii i Mazurach ocalone bogactwo różnorodnych wątków baśniowych, związanych z tradycją i historią tej ziemi, a do dziś żywych i — tak jak pieśń ludowa — zachowanych wśród starszego pokolenia. Kiermasz bajek jest próbą literackiej interpretacji zapisanych czy zasłyszanych tekstów. Autorami tego zbiorowego tomu są rodowici Warmiacy i Mazurzy albo ludzie bardzo blisko z tą ziemią związani długoletnią pracą, sięgającą często lat przedwojennych. Zaledwie trzech spośród nich to Polacy przybyli na Warmię i Mazury po 1945 r. Poznawszy tutejszy lud i jego dolę, stali się gorącymi orędownikami jego spraw. Ilustratorami są również miejscowi graficy, wierni tej ziemi od dawna, a wśród nich wnuk Andrzeja Samulowskiego, wielkiego społecznika i poety warmińskiego z Gietrzwałdu. Ten zbiorowy tom baśniowych opowieści przypomina żywy do dziś i obchodzony w tym regionie kier mas, na którym spotykali się młodzi i starzy, krewni i znajomi, przy wspólnym stole, opowieściach i zabawie. Urodzony sto lat temu na Warmii ks. Walentyn Barczewski, znany działacz społeczny, autor licznych prac, a między innymi i Kiermaszów na Warmii, tak pisze o tych spotkaniach: „U nas każdy cieszy się na kiermas. Tam się zobaczy z całą rodziną swoją, tam się wspólnie nagadają, tam się sobie naradują, tam się sobie poskarżą; tam jeden drugiego pożałuje, jeden drugiemu doradzi; tam się dobrze najedzą i napiją; tam się doskonale naśmieją i wybornie zabawią... słowem — na kiermasach warmińskich uwydatnia się ta sama gościnność polska, z której od niepamiętnych czasów nasi przodkowie słynęli. Jest to niezbity dowód, że nasza Warmia była i jest polską". Najważniejszym, choć bezimiennym współtwórcą tomu jest oczywiście lud warmiński i mazurski. Wszystkie bowiem wątki są zaczerpnięte od ludowych gawędziarzy. Jednakże współcześni autorzy, podobnie jak bezimienni niegdyś twórcy niepisanych opowieści, uważali za słuszne i od siebie coś niecoś dorzucić, uzupełnić czy nawet od nowa przetworzyć. Troską autorów było podkreślenie w twórczości baśniowej najbardziej charakterystycznych cech tego regionu. Niemało przy tym trzeba było przezwyciężyć trudności. Przede wszystkim strona językowa — najcenniejszy materiał kolorystyczny regionu — przy dużym bogactwie dialektycznych odcieni gwarowych wiele nastręczała kłopotu. Trzeba było przyjąć zasadę nieużywania w tym zbiorze gwary, gdyż utrudniłoby to czytelność tekstów nawet młodym Wannianom i Mazurom. Ta generalnie słuszna tendencja spowodowała jednak, że cenne właściwości staropolskiego języka, zachowane w tym regionie do dnia dzisiejszego, nie znalazły w tekstach odpowiedniego odzwierciedlenia. Odrębność regionalną bajek warmińskich i mazurskich podkreśla natomiast, często w wierzeniach ludu występująca, postać kłoboga lub kłobuka. Złośliwe dla jednych, a życzliwe dla drugich stworzenie, zwane bywa również kołbogiem, koboldem, hoboltem. Przyjęty gościnnie czy przywabiony przez człowieka, służy kołbóg swemu panu wiernie, znosząc wszelkie dobro, najczęściej zboże, które kradnie gdzie indziej. Widziany zazwyczaj jako ptak, jest on zdolny do przybierania postaci różnych zwierząt, a nawet postaci ludzkiej. Ponieważ kołbóg przelatuje zazwyczaj z miejsca na miejsce nocą, sypiąc dokoła ogniste skry, przeto lud nazywa go również „latańcem.". Bywa czasem kołbóg i pomocnikiem Smętka. Smętek jednak zadomowił się na Warmii i Mazurach dość późno. Doczekał się wprawdzie w Olsztynie — a i innych miastach Warmii i Mazur — swojej własnej ulicy i nazwisko „Smętek", nie jest tu rzadkością, jednak wyraźnych jego tradycji w opowiadaniach ludowych na tym terenie nie udało się dotychczas odszukać. Pokrewieństwo wątków Kiermaszu bajek z ogólnopolskim folklorem — mimo tych regionalnych odrębności — na ogół duże, nieraz wręcz zaskakujące, sprawia badaczowi kultury ludowej szczególną radość. Znajdzie tu czytelnik z innych stron Polski wiele z tego, co słyszał kiedyś z ust matki czy piastunki w dzieciństwie. Jeden bowiem jest lud polski i jedna jego, mimo regionalnych odmienności, kultura. . Władysław Gębik Baśń o miłości, zgodzie i pokoju ikołajki — to bajki... Nie wiadomo, kto ukuł to znane powiedzenie, które stało się popularne na Ziemi Mazurskiej. Niektórzy pisarze niemieccy zanotowali je w polskim brzmieniu. Ten zakątek nad malowniczym, połyskującym w promieniach słonecznych, wąskim jeziorem Tałty, opleciony wieńcem baśni i legend, istotnie posiada jakiś dziwny czar... jak bajka... To przepaściste, jedno z najgłębszych jezior mazurskich łączy dwa najwspanialsze jeziora: Niegocińskie i Śniardwy. Lasy nadbrzeżne to szczątki borów nieprzebytych sławnej niegdyś Puszczy Piskiej, w której ludzie żyli, pracowali, radowali się albo cierpieli za popełnione lub nie popełnione winy. Już przed setkami lat nad brzegami jeziora Tałty leżały naprzeciw siebie dwie niewielkie wioski: Kozłowo i Święty Mikołaj. Mieszkańcy ich, którzy przywędrowali niegdyś % Mazowsza na te bezludne, opuszczone obszary, byli jednej mowy i krwi polskiej. Swa-rzyli się jednak »między sobą, a z czasem niezgoda przerodziła się w nienawiść. | Starsi nie pozwalali młodym bratać się i przyjaźnić z sąsiadami. Wiele wynikało z tego powodu zgryzot, wiele łez przelano. Zdarzyło się pewnego razu, że młody dorodny rybak ze Świętego Mikołaja pokochał dziewczynę z Kozłowa. Jednakże na zawarcie małżeństwa zarówno rodzice panny jak i młodzieńca przystać nie chcieli. A w owe czasy dzieci nie śmiały sprzeciwiać się woli rodziców ani zawrzeć ślubu bez ich błogosławieństwa. Siadywała Kasieńka u progu chaty nad wodą, naprawiała ojcowe sieci i gorzkie roniąc łzy śpiewała rzewne piosenki. Doloż moja, ciężka dolo... A na przeciwległym brzegu jeziora Pieszko szarpał bujne płowe włosy. Kiedyś w cichy dzionek doleciał go rzewny śpiew Kachny. Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna Jak różany kwiat, Oj, wyszła, wyszła, oczka zapłakała, Me żądny jej świat... Czegóż, dziewczę, płaczesz, czego tak narzekasz, Najmilsza moja? Jak ja nie mam płakać, jak nie mam narzekać, Nie będę twoja... Nie wytrzymał Pieszko bólu, rzucił pracę, która mu obmierzła, pobiegł przed siebie w głąb puszczy. I wydawało mu się, że wierzchołki stuletnich drzew, paprocie strzępiaste, ptaki na gałęziach powtarzały bezustannie: „...nie będę twoja..." Szedł, szedł przed siebie bez pamięci, potykał się o korzenie. Padł wreszcie na murawę, a gorzkie łzy poczęły spływać z jego jasnych oczu. — Hej, młodzieńcze, co cię tu sprowadza, jaki ból cię szarpie? — usłyszał nad sobą łagodny głos. Pieszko uniósł głowę. Nad nim stał człowiek stary, w lnianej switce przepasanej krajką. Mleczne włosy spadały mu na ramiona. Jedną ręką gładził długą siwą brodę, drugą opierał się na kulasie. — Wstań, chłopcze, opanuj ból. Pieszko zawstydzony, zakłopotany, podrósł się z murawy. — Pójdź ze mną, młodzieńcze — rzekł starzec pociągając go za sobą. Pieszko opuścił głowę na piersi i jak posłuszne dziecko poszedł za starcem. Znaleźli się na wrzosowisku. Sierpniowe słonko nagrzało liliowy kobierzec, nad którym brzęczały roje pszczół objuczonych słodkim nektarem. Przed szałasem skleconym z desek, w koronkowym cieniu białopiennych brzóz siadł starzec na ławeczce i zaprosił młodzieńca, by zajął miejsce obok niego. Pieszko posłuchał. ~ 8 ~ — Ciężko ci na sercu, synu, jak widzę — odezwał się starzec. —¦ Powiedz, co cię trapi, ulżyj sobie... Jam stary, zrozumiem cię. Młodzieniec przez chwilę wahał się, wreszcie, popatrzywszy w oblicze poorane bruzdami, w oczy, wyblakłe, zacne i mądre — począł żalić się na swą dolę, na los srogi, na niesnaski sąsiedzkie, na złość i nienawiść ludzką. On i jego dziewczyna cierpieć muszą. Uśmiechnął im się los, miłość serca ich złączyła, ale rodzice odmówili zezwolenia na ślub. Cóż im młodym pozostaje? Chyba tylko rzucić się w zimne nurty jeziora... Starzec wysłuchał cierpliwie tych narzekań. A kiedy młodzieniec zamilkł, położył pomarszczoną, suchą dłoń na barczystym ramieniu chłopca i rzekł: I — Widzisz, nie ty pierwszy cierpisz, nie ty pierwszy jesteś ofiarą swarów, złości i pychy ludzkiej. I począł opowiadać, jak to przed kilkudziesięciu laty on takie same przeżywał katusze. I on, rybak ze Świętego Mikołaja, pokochał dziewczę z Kozłowa. I jemu rozswarzeni rodzice nie pozwolili poślubić ukochanej. Poszedł w świat. Tułał się przez długie lata, ale wszędy było mu źle, wszędy tęsknił za ojczystymi stronami... Wreszcie osiadł tu w puszczy, w tej pustelni. Samotne wiedzie życie. Odwykł od ludzi. Z korzonków sosnowych i wikliny wyplata dzbany, koszyki, zanosi na jarmark, aby kilka szelągów na czarny chleb zarobić... Na starość wiedzie żywot bartniczy. Te oto kłody własnoręcznie wydłubane zastępują mu barcie. Żyje, czekając końca, ale ten koniec, to wybawienie, jakoś nie nadchodzi. Pieszko słuchał uważnie. — A ona...—spytał nieśmiało — wasza najmilsza? Westchnął starzec: — Ona, to wdzięczne, urocze niegdyś dziewczę, wierności mi dochowała. A kiedy ojciec i matka zmusić chcieli do poślubienia innego, zacięła się, oparła. I ona poszła do puszczy, tam, za Kozłowem. Poznała tajemnicę ziół. Jedne zbiera o świcie, inne po rosie, a jeszcze inne w noc księżycową. Suszy, leki przyrządza. Przychodzą do niej ludzie, a ona zażegnuje bóle, choroby, niesie ulgę cierpieniom. Zestarzała się, nie zaznawszy szczęścia jako i ja. A wszystko przez niezgodę łttdzką i waśnie... Wieczór się zbliżał. Młodzieniec pożegnał pszczelarza, wrócił do wsi. Długo rozmyślał nad dolą starca i jego ukochanej. Nazajutrz, kiedy spotkał się z Kasieńką w borze, opowiedział jej, co słyszał od pustelnika. Zajęci swoją nieszczęsną dolą, młodzi nie dostrzegli, że za potężnym omszałym konarem rozłożystego dębu siedziała zgarbiona, bezzębna staruszka. Słuchając rzewnej rozmowy młodych, wspomniała swoje dawne lata... W sercu jej zrodziło się współczucie. Oj, dolo, dolo... Czyż nie szkoda młodości? Czemu to ludzie nic się nie zmienili? Czemu tak samo jak przed laty swarzą się i nienawidzą ? I Nazajutrz, kiedy ojciec wyruszył na jezioro, matka wyszła po chrust do boru, a Kasieńka sama w chacie została — rozwarły się dźwierze, weszła przygarbiona sędziwa kobieta, z glinianym dzbanem w ręku. — Dobry dzień, miłe dziewczę — pozdrowiła. — Witajcie, matko, spocznijcie na ławie — odrzekła grzecznie Kasieńka. —- Wiem, jaki twój los, dziewczątko miłe —- zaczęła staruszka. — Jam dziesiątki łat cierpiała przez niesforność i niezgodę ludzką... Może uda mi się uratować ciebie i twojego chłopca. Weź ten napój, podziel się z ukochanym swoim. Kiedy słonko chylić się będzie ku ~ 10 ~ 4 zachodowi, stańcie na wprost siebie po dwóch brzegach jeziora, a wypiwszy napój, wyciągnijcie do siebie ręce. Może się świat przekona, czego mu potrzeba. I odeszła staruszka w stronę boru. Kachna długo wpatrywała się w gliniany dzban, wreszcie ukryła go, ażeby ojciec ani matka nie obaczyli. 0 zachodzie słońca, spotkawszy się z ukochanym, dziewczyna opowiedziała o dziwnych odwiedzinach nieznajomej. Uradzili, że nie mają nic do stracenia; cokolwiek by się stało, lepsze będzie niż takie życie. Następnego dnia Kasieńka i Pieszko, stosując się do rady staruszki, stanęli po, przeciwległych brzegach jeziora, a wysączywszy płyn, wyciągngli do siebie ręce. 1 o dziwo!... Ręce ich zaczęły się wydłużać... wydłużać... wreszcie połączyły się, tworząc jakby most nad wodami. Młodzi, przerażeni, zaczęli krzyczeć, wołać... Rybacy, stojący nad brzegami, porzucili sieci, podążyli na ratunek, za nimi jak wróble ćwierkając zbiegła się dzieciarnia. Zaciekawione białki pośpieszyły, aby własnymi oczami obaczyć on dziw nad dziwy. W tłumie znaleźli się: po jednej stronie jeziora zielarka-czarodziejka, z drugiej siwobrody pustelnik. Starzec podniósłszy prawicę na znak, żeby się tłum uciszył, tak mówić zaczął: —; Ludzie wsi Świętego Mikołaja i Kozłowa! Utrapieniem waszym, tak jak ty ety dwojga młodych, rwących się do życia, do szczęścia, jest wasza niezgoda, swarliwość i pycha. Opanujcie się! Widzicie, czego wam i światu potrzeba: zgody, jedności, miłości i pokoju! Niechaj obie wsie połączą się na zawsze, niechaj miłość, zgoda i pokój zapanują na wieki! . Tłum zrozumiał słowa czcigodnego starca. Wówczas rozplotły się dłonie młodej pary, a ręce ich powoli zaczęły się kurczyć, aż przybrały dawne kształty. Nazajutrz wszyscy mężczyźni, starzy czy młodzi, podążyli w głąb puszczy. Wyszukiwano największe, najpotężniejsze pnie. Całymi dniami słychać było stuk siekier i zgrzyt pił. Kłody waliły się na ziemię. Kobiety i dzieciarnia ogałacały pnie z gałęzi. Woły zaprzężone ciągnęły bierwiona ku jezioru, tam gdzie brzegi jego najbardziej były ku sobie zbliżone. Minęła zima... 11 ~ Kiedy mrozy zelżały, lody stopniały, ludzie ze Świętego Mikołaja i Kozłowa na przemian trudzili się koło budowy mostu. Praca wrzała. Pieszko i Kasieńka, pracując gorliwie z dwóch przeciwległych brzegów, od czasu do czasu spoglądali ku sobie z miłością. Nadszedł wreszcie piękny dzionek, kiedy wykończony most połączył obie wioski nad jeziorem Tałty. Przy dźwiękach dzwonu, rozkołysanego na wieży kościelnej, wyszła ze świątyni rozpromieniona para młodożeńców, a za nią długi orszak weselny. Drogą, usypaną kwieciem i gałązkami jeglii, pociągnął korowód w stronę mostu, przy którym parę młodą powitali: siwobrody pustelnik-pszczelarz i przygarbiona czarodziejka-zielarka. I młodzi, i starzy, a wraz z nimi tłum ludu z obu wiosek podążył do Kozłowa na ucztę weselną. Tak to Kozłowo i Święty Mikołaj złączy^- się na wieki w jedną rodzinę. Zapanowała miłość, zgoda i pokój. Emilia Bieirmrina Sukertoua O jeziorze Szeląg iędzy miasteczkiem Ostróda a stacją kolejową Stare Jabłonki ciągnie się lekkim łukiem od północy ku wschodowi wąskie jezioro Szeląg, przecięte od południa sztucznym nasypem, niby ścianą, po którym mkną pociągi od Iławy ku Olsztynowi. Wąski przesmyk, łączący obecnie Wielki Szeląg z Małym, ujęty jest tunelem wykonanym z granitowych bloków, mocno spojonych cementem. Dawnymi czasy oba brzegi jeziora w tym samym miejscu łączył most drewniany. Tamtędy przez puszczę wiodła od wieków droga z Mazowsza ku Elblągowi. Piaszczyste, faliste brzegi jeziora osłonięte były niby kobiercem potężnych sosen wysokopiennych, dębów o rozłożystych konarach, strzelistych jodeł, zwanych jeglijami, cisów, które dziś należą do rzadkości, olbrzymich jałowców, białokorych brzóz i starych lip. Pod baldachimem sędziwych koron, u podnóża omszałych pni, ponad gęstymi kępami borówek, wonnych poziomek, nad barwnymi parasolami rydzów, muchomorów czy borowików kołysały się pióropusze strzępiastych paproci. Puszcza ostródzka, podobnie rjak inne, obfitowała w zwierzynę. Jelenie dumnie dźwigające swe wspaniałe wieńce, łosie o rozłożystych niby łopaty rogach, niedźwiedzie brunatne, wrogowie pracowitych bartników, żubry garbate, mieszkańcy mateczników, drobne dzikie konie o długiej sierści — czuły się gospodarzami kniei. Roiło się od dzików, Usów i wilków. Chmary zwinnych rudych wiewiórek swawoliły wśród konarów. W gęstwinie rozlegały się dźwięczne głosy wszelakich śpiewaków leśnych. Na drobnych pływających wyspach, w szuwarach nadbrzeżnych gnieździły się dzikie kaczki, łabędzie białe i czarne, kormo- 13 rany, brodziły cienkonogie czaple i żurawie. Jedynie słowik nigdy nie trafił w te strony. Wysoko pod niebiosy wzbijały się nie tylko sokoły, pospolite orły, ale białe orliki, nie brakło też białych wron i białych kruków. Jezioro po brzegach porastały przeróżne odmiany trzcin i sitowia, złociste irysy, białe kalie, żółte nenufary i lilie wodne spoczywały wśród liści rozpostartych niby wachlarze na spokojnej tafli wód. W jamach nadbrzeżnych, wśród rozłożystych, powykręcanych korzeni drzew, gnieździły się raki, dochodzące do niezwykłych rozmiarów, o skorupach lśniących i gładkich jak majolika, barwy czarnej, zielonej, brązowej, o jasnych i ciemnych odcieniach, a nawet białe jak alabaster, porysowane cieniutkimi purpurowymi żyłkami. W nurtach wód roiło się od wszelkich odmian ryb: od drobnych, strzelistych stynek do potężnych potwornych, kilkumetrowej długości sumów o wielkich łbach, silnie uzębionych paszczękach i obwisłych wąsiskach. W niepamiętnych czasach na wschód od jeziora, nie opodal dzisiejszych Starych Jabłonek powstała osada bartników, którą nazwano po staroprusku Tapelbuda, czyli „ciepła woda". Już przed sześciuset laty osiedli tam bartnicy przybyli z Mazowsza. Na przeciwległym brzegu jeziora zagospodarował się rybak, nazwiskiem Zwierzewski, któremu Krzyżacy, panowie ówcześni tej ziemi, nadali wyłączne prawo gospodarowania na jeziorze: on jeden mógł łowić ryby, chociaż połowę tego, co złowił, musiał zanosić do zamku w Ostródzie. Przywilej starannie na pergaminie wypisany, krwawą pieczęcią zaopatrzony, potwierdzał prawo do łowienia ryb również i potomkom Zwierzewskiego. Założyli oni wioskę, którą nazwali Zwierzewo. Była to jedna z najmniejszych osad w Ostródzkilm. Tamtejsi chłopcy starym zwyczajem nie szukali żon daleko. Sprowadzali pod rodzinne strzechy dziewczaki z Tapelbudy lub innych pobliskich wsi. Najstarszy syn dziedziczył chałupę, obejście i przywilej. Tak było z pokolenia na pokolenie. Alić nastał rok straszliwy. Zawleczona na Mazury- czarna śmierć, dżuma, zawładnęła krajem. Starzy, białki, mężczyźni, młodzież, dzieci czy niemowlęta w kołyskach— jednakowo padały ofiarą. ~ 14 ~ Pustoszały całe wsie. Nie było komu w polu pracować. Głód zapanował. Na mogilnikach miejsca zabrakło. Nie było komu grzebać zwłok. W Zwierzewie także wszyscy pomarli. Tylko rybak Zwierzewski patrzeć musiał na męczarnie i zgon żony swej i całej gromadki dziatek: od najstarszego, co mu był pomocą, co miał zostać jego następcą, do najmłodszego robaczka w powijakach. Sam jeden pozostał w chałupie, sam jeden w całej wiosce. Łez mu zabrakło, aby opłakać umiłowanych. Przygarbił się, pochylił ku ziemi. Siwe kosmyki włosów opadały mu na ramiona. Często wlókł się stary za mogiłnik, gdzie w cieniu smętnej jeglii rzędem spoczywała cała rodzina. Przy nich i on niebawem legnie... Dawnym zwyczajem Zwierzewski winien był wyszukać młodego i godnego następcę, przekazać mu dokument, przelać na niego wszelkie prawa i przywileje. Jeden tylko mu się widział. Krzepki młodzian z Tapelbudy. I w tamtej wiosce czarna śmierć poczyniła spustoszenia. Ocalał jednak syn bartnika. Coś go ciągnęło na drugą stronę — może wspomnienie płowowłosej Jagny Zwierzewskiej, może uśmiechało mu się rybackie rzemiosło.., Krzepki był — życie śmiało się do niego. Wesołość i pogoda tryskały z siwych, poczciwych oczu. Jezioro całym sercem umiłował. Zwierzewski rad mu był. Kiedy młodzian zagadał do niego, to się starcowi lżej na sercu robiło. Na pomarszczonych ustach wykwitał uśmiech. Zwierzewski widział, że chłopak zaoriy, że radość i wesołość z poczciwości płynęły. Starzec myślał sobie: „Nikt nie broni wesołości, byle była z poczciwości". I postanowił, że temu właśnie młodzieńcowi przekaże następstwo. Według dawnego zwyczaju musieli dokonać rytuału: następca obowiązany był odstępującemu jako symboliczną zapłatę wręczyć drobną srebrną monetę, szeląg, na samym środku jeziora. W piękny słoneczny poranek wyjechali z przeciwległych brzegów odświętnie odziani obaj rybacy: z jednej strony tryskający zdrowiem ~ 15 ~- młodzieniec, z drugiej starzec pochylony, sterany trudami życia, niezdolny do pracy. Baty ich — z pni leciwych sosen wydłubane — posuwały się powoli, miarowo. Starzec pracował wiosłami z wielkim wysiłkiem, młodzian zaledwie poruszał wiosłem — łódź jak by sama płynęła. Spotkali się na środku jeziora. StaT2.ec drżącą dłonią "wręczył młodzianowi pożółkły zwó^ pergaminu. Młodzieniec uchwycił go, schował do zanadrza. Twarz jaśniała mu radością. Wydobył z kieszeni lśniący szeląg i podał go starcowi, który wolno rozchylił zgrabiałe palce, aby przyjąć symboliczną zapłatę. Łzy przysłoniły mu wyblakłe oczy. Toż wyzbywał się w tej chwili tego, co od dzieciństwa umiłował, co było takie buskie jego sercu przez długie lat dziesiątki jego żywota... co mu było spuścizną po ojcu i dziadach. Już nie będzie odtąd gospodarzem jeziora... Ani on, ani jego synowie i wnuki. Widział niemoc swoją, swój zbliżający się kres. Bolesny szloch wyrwał się z piersi sędziwego rybaka. Drżała jak hść osiki wychudła dłoń, kiedy młodzian wręczał srebrny szeląg. Drobna moneta prześHznęła się między palcami i zginęła w odmęcie wód. Długo patrzył w głębię siwy, zgarbiony starzec. Dwie ciężkie łzy spłynęły mu po policzkach. Wiele lat upłynęło od tej chwili. Stary rybak^od dawna spoczywał w cieniu sosny na cmentarzysku. Młody rybak, następca jego, pracował z zapałem. Żona, zacna niewiasta, była mu pomocą, wyjeżdżała z nim na jezioro. Synowie ich od najmłodszych lat sposobili się do trudnego zawodu rybackiego. Upływały lata i lat dziesiątki. Jedno, drugie pokolenie zeszło z tego świata. Aż kiedyś rybacy zaobserwowali jakiś dziwny ruch w głębi jeziora, w świecie rybim. ~ 16 ~ Zaczęli szeptać, że w głębinie pojawił się potwór, że przegryza sieci, czyni wielkie spustoszenie w rybostanie. Młodzi rybacy w pojedynkę lękali się ruszać na połów. Opowiadali, jak widzieli wychylający się ponad powierzchnię wody potworny łeb, zębatą paszczę, osłoniętą zwisającymi wąsiskami. Potwór odważnie zbliżał się do łodzi. Długo naradzali się rybacy, jak unieszkodliwić bestię. Wyruszyli wreszcie gromadnie, zarzucili sieci. Potwór zaplątał się wśród niewodu, walczył zajadle, jednakże rybakom udało się przyholować szamocącego się do brzegu. Był to stary, potężny sum. Olbrzymie cielsko rzucało się na wszystkie strony. Ostrymi zębami kąsał, walił ogonem niby kłonicą. Ogłuszono go z trudem. Kiedy przecięto potężny brzuch, z oślizgłych wnętrzności ku zdziwieniu otoczenia wysunął się lśniący szeląg. Zaczęli się rybacy zastanawiać, skąd wzięła się moneta w jelitach potwora. 2 — Kierraan bajek ~ 17 ~ i Babka rodu, sędziwa białowłosa niewiasta, przypomniała sobie, że jej ojciec często opowiadał, jak to stary, samotny rybak Zwierzewski uronił srebrny szeląg, który mu wręczył dziad jej teścia na środku jeziora. Uradzili wówczas rybacy nadać jezioru na tę pamiątkę nazwę — Szeląg. I tak już pozostało. Emilia Biedrawina-Sukertowa O zaczarowanym zamku w Rybnie starej kronice szkolnej wsi Rybna w powiecie mrągowskim jakiś nauczyciel zapisał baśń, którą usłyszał od jednego z sędziwych mieszkańców wioski. A działo się to dawno, dawno temu, gdy nad zamierającym dziś jeziorem, zwanym Strumyk, szumiał święty gaj pogańskich Prusów. Rządy w okolicy sprawował wtedy patriarcha rodu, Rogal, który cześć oddawał Słońcu, Gwiazdom, Miesiącowi, czcił Grom i Błyskawice. Rogal był wieszczem i czarodziejem, jako symbol władzy dzierżył w swej prawicy krywulę, laskę, którą w razie potrzeby zwoływał wiece. Strzegł świętego ognia, składał bóstwu w ofierze czarnego kozła. Asystowali mu tulisze, którzy układali hymny, i ligasze, którzy zawodzili na ligawkach, długich trąbach, wykonanych z kory brzozowej, oplecionej zwojami cienkich korzeni. Monotonny dźwięk ligawek rozlegał się daleko po okolicy. Przed Rogalem drżeli mieszkańcy opola. Groźny on był i surowy, a nie przebaczył nikomu obcemu, kto by ośmielił się zakłócić spokój boru i świętego gaju. * Jezioro Strumyk sięgało wówczas po dzisiejszą wieś Rogale, gdzie wznosiła się z bierwion potężnych siedziba Rogala. Przeciwny, wyniosły brzeg jeziora rysował się daleko na horyzoncie. Rogal miał córkę jedynaczkę, którą pozostawiła mu niemowlęciem ukochana żona, co to w rozkwicie młodości odeszła w zaświaty, ale jako duch wracała i snuła się po domostwie. Rogal całym sercem, całym jestestwem miłował żonę, nie mógł jej zapomnieć. Cały ogrom uczucia, całą miłość i troskliwość przelał na jedyne dziecię, w każdym ruchu, w każdym uśmiechu dziewczęcia upatrując podobieństwa z niezapomnianą zmarłą. r ~ 19 ~ „Kwiatuszkiem leśnym" zwali ją domownicy, gdyż skromna była, pełna czaru jak leśne kwiecie. Ciche to było i słodkie stworzenie, o liczku niby płatek różany; oczęta jak fiołki, włosy puszyste, jedwabiste jak pela, mieniące się niby najczystsze złoto. Głos dziewczątka dźwięczał niby pieśń skowronka zawieszonego pod stropem niebios w wiosenny poranek, jak trele słowika w majowy wieczór. Rogal powierzył opiekę nad córką piastunce, która piersią własną wykarmiła jej matkę. Troskliwością macierzyńską otoczyła niewiasta owa swą wychowankę. Dziewczyna wymykała się jednak z grodziszcza do świętego boru, na brzeg jeziora, zrywała kwiaty, splatała wieńce, zdobiła skronie i szatki swe barwne, tkane w osobliwe wzory. Któregoś dnia, kiedy dziewczyna długo nie wracała do domu, lęk ogarnął piastunkę. Sam Rogal, zaniepokojony, wyruszył na poszukiwanie. Dotarł w końcu do polany, gdzie na omszałym głazie siedziała jego córka. Do nóg jej tuliły się płowe sarenki. Przystanął ojciec — olśniony widokiem, przepojony radością — wyciągnął przed siebie ręce. — Córko moja złota! — zawołał. A echo odpowiedziało: — Ota... I odtąd dziewczę nazywać począł: Ota. Lata upływały. Ota dorosła. Zamyślona, śpiewała zawsze jakieś tęskne, nikomu nie znane pieśni, czarując nimi każdego, kto śpiewu jej posłuchał. Kochali ją domownicy i wszystkie żyjące istoty na dworze Ro-galowym. " Gołębie białe siadały na jej ramionach, konie kładły się potulnie u jej stóp. Aż kiedyś pojawił się nad jeziorem niezwykłej urody młodzian, w rycerskie przyodziany szaty. Przybył z daleka — może z Mazowsza, może z ziemi Jadźwingów — żądny wrażeń i poznania obcych stron. Odpoczywając w cieniu rozłożystej lipy, usłyszał piękny śpiew. Zerwał się z mchu, skierował kroki w stronę, skąd głos dolatał. Przez rozchylone pióropusze paproci ujrzał siedzącą dziewczynę. ~ 20 ~ Podszedł bliżej. Spłoszyła się Ota, ujrzawszy nieznajomego, przerwała śpiew. —¦ Bądź pozdrowiona, piękna rusałko — przemówił młodzieniec. — Witaj, gościu nieznany — odpowiedziała dziewczyna. — Kto jesteś, piękna? — Jam Ota, córka Rogala. A tobie, panie, jakie nadano imię, skąd przybywasz? — Zowią mnie Rykiem. Wędruję po świecie, szukam szczęścia. — Uchodź stąd, Ryku. Tu kraj mego ojca-czarodzieja. Nienawidzi on obcych, nie znanych mu ludzi, błądzących po tym borze. Przybądź lepiej na jego dwór, złóż mu pokłon. Tu grozi ci niebezpieczeństwo ! Roześmiał się Ryko serdecznie, chwycił dziewczę za ręce, a potem przycisnął mocno do serca i pocałował w usta. — Puść mnie, Ryku — wyszeptała Ota. — Tu święty bór, szkoda ciebie... puść, śmierć ci zagraża. Opamiętał się młodzian. — Idź, Ryku, idź już... — Zgoda, przyjdę do twego ojca. Oto złotowłosa, od pierwszego spojrzenia ukochana, droga, najmilejsza... Otę ogarnął jakiś lęk nieznany, serce jej załopotało niespokojnie. Nazajutrz przed dworzyszcze Rogalowe zajechał rosły młodzieniec w towarzystwie dwóch rówieśników. Przywieźli dary kosztowne. Rogal niechętnie je przyjął. Zwyczaj nakazywał wszakże otworzyć gościowi nie tylko wierzeje swego domostwa, ale i serce. Powitał więc przybyszów z godnością i powagą. Kiedy jednak spojrzał w oczy młodzieńca, zrodziło |ię w nim jakieś groźne uczucie. Zaciążył mu obowiązek gościnności. Odetchnął z ulgą, kiedy goście opuścili jego progi. Nazajutrz dwaj towarzysze Rykowi przybyli do Rogala jako, dzie-wosłęby. Złością zawrzał czarodziej — odmówił swego najdroższego skarbu przybłędzie. A kiedy odjechali, nakazał Rogal służbie strzec Oty, towarzyszyć jej na każdej przechadzce, czuwać nad jej świetlicą. Gniew Rogala potęgował się z dnia na dzień. Drżał o swe najukochańsze, jedyne dziecko. ~ 21 Ota żyła jak we śnie. Zrozumieć nie mogła, co się z nią dzieje. Źle jej teraz hylo w domu rodzinnym. Chmurne oblicze ojca napawało ją lękiem. Skoro tylko wychodziła z domu, słudzy ojcowi postępowali za nią krok w krok... Poczuła się Ota jak w niewoli. Przestała śpiewać, łzy spływały z jej oczu. Wciąż wracało wspomnienie nieznanego rycerza. Postanowiła ojcu wyjawić swój ból. Ale Rogal nie chciał jej zrozumieć, a w zaślepieniu swym poprzysiągł, że nikomu córki nie odda. Ryko, rozmiłowany w złotowłosej dziewczynie, postanowił zdobyć ją za wszelką cenę. Na przeciwległym brzegu jeziora, na wprost Rogalowego dwo-rzyszcza, wznosić począł zamek z brył granitowych, taki, jakie widział w innych, dalekich krajach. Sprowadził budowniczych z rodzinnych stron. W miarę jak ściany zamku wzrastały, potęgował się gniew Rogala. Miotał przekleństwa, lecz jego czarodziejskie siły nie sięgały tak daleko. Zamek Ryka jaśniał z daleka i wkrótce zaćmił wszystkie znane grody. Ściany jego odbijały sig w świetlanej tafli jeziora. ~ 22 Pienił się Rogal, srożył, córce nie pozwolił wychodzić z pałacu, czujne straże śledziły każdy jej krok. Bladła i mizerniała z tęsknoty złotowłosa Ota. Pewnego dnia jeden ze strażników zbliżył się do zapłakanej dziewczyny i szepnął: — Nie płaczcie, panno, pójdźcie popatrzeć na słonko, na kwiaty, na białe obłoczki, co niby jagnięta przewijają się po niebie. Ota otarła łzy rękawem i wyszła. Było jej zupełnie obojętne, dokąd ją powiodą. — O tędy, panno łaskawa —• rzekł strażnik. — A teraz tam skręcimy. Szli dość długo, aż na brzegu jeziora wsiedli do łodzi i ... popłynęli. f Wtem —• z sitowia naprzeciw wyłoniła się inna łódź, prowadzona krzepką dłonią Ryka. f Osiadła żona Rykowa na zamku. Miłość jak przędza jedwabista i omotała młodą parę. Szczęście zagościło w nowo wzniesionej siedzibie, I która zaroiła się służbą i gośćmi z dalekich stron przybywającymi. f Ojciec Rogal szalał z rozpaczy. Zięcia znać nie chciał. Córce nie mógł przebaczyć, że go opuściła. Złorzeczył pachołkom, którym dziecię swe powierzył, a którzy go zdradzili i przeszli do Ryka. Ze złością patrzył ku zamczysku, bielejącemu basztami potężnymi na błękicie horyzontu. Ota bolała nad gniewem rodzica i jego zawziętością, ale miłowała męża całym sercem. Dobry był dla niej, troskliwy i kochał niezmiennie. Kiedy urodził się im synek, dano mu na imię Ryba. Rósł i rozwijał się pięknie, rodzice wychowywali go na rycerza. Rogal nienawidził wnuka. Złorzeczyli mu. O przebaczeniu córce i zięciowi słuchać nie chciał. Pewnego letniego popołudnia Ryko i Ota postanowili odbyć przejażdżkę łodzią po jeziorze. Powierzchnię wód zasnuwały złociste nenufary, śnieżne lilie wodne, które Ota tak bardzo lubiła. Zrywała je garściami i składała na dnie łodzi. Płynęli powoli. Gdy byli na środku jeziora, dostrzegł ich Rogal. Zakipiał gniewem. Wielkim głosem począł rzucać straszne przekleństwa. Niespodzianie ze wszystkich stron nadciągnęły groźne chmury. Wicher zawył, błyskawice przeszyły niebo, grzmot zatrząsł łodzią, rozkołysaną na grzbietach fal. > ~ 23 ~ Łódź przechyliła się gwałtownie — małżonkowie znaleźli się w nurtach wód. Oplatały ich wodorosty i kłącze nenufarów. Zginęli oboje,.. Kiedy Rogal dowiedział się o śmierci marnotrawnej córki i znienawidzonego zięcia, sam wypłynął na środek jeziora, za kraj swego opola, i stanąwszy w łodzi skupił całą siłą swej woli, wyciągnął przed siebie wychudłe ręce i z wielką mocą zawołał: — Przeklinam cię, synu Ryka! Sczeźnij, przepadnij wraz z wszystkim, co żyjące i martwe w twych murach zamczyska, którego stałel się dziedzicem! Niechaj ziemia rozewrze swe łono i pochłonie cię, dumny kasztelu! Niechaj oko ludzkie nie ogląda, a ucho ludzkie nie słyszy o tobie! Sczeźnijcie wszyscy, przepadnijcie. Zachwiał się Rogal wyczerpany. Może padłby na dno baty, gdyby nie podtrzymali go dwaj tulisze, młodzi kapłani, którzy mu towarzyszyli. Przekleństwo było straszne. Z maleńkiej chmurki, zawieszonej nad zamkiem na błękicie niebios, strzeliła błyskawica, uderzyła w najwyższą basztę. Ziemia zadrżała w posadach. Zachwiały się ściany z granitów wzniesione i powoli zaczęły zapadać się w ziemię wraz ze wszystkimi mieszkańcami. Oszalały stary Rogal własnymi oczyma patrzył na zagładę zamku. — Stało się — wyszeptał. — Pomnijcie, ludzie: to miejsce nazywać się ma Rybno na pamiątkę syna mojej ukochanej marnotrawnej córki! Rogal niebawem zakończył żywot. Siedziba jego zachowała nazwę — Rogale. Z czasem rozpadło się dworzyszcze, wycięto święty bór. Jezioro między Rogalami a Rybnem zaczęło powoli wysychać — zostało go tak niewiele, że nazwano ja Strumyk. Opowiadali starzy ludzie, że we wnętrzu góry Rybna śpi młody Ryba, syn Oty i Ryka, oraz wszyscy mieszkańcy zamczyska. Trzej wierni dozorcy Oty, którzy sprzeniewierzyli się kapłanowi swojemu, zamienieni w krety ryją otwór, przez który przedostać się ma do wnętrza zamku promień słoneczny. Kiedy pierwszy promień padnie do komnaty — rozlegnie się śpiew Oty, spoczywającej na dnie jeziora. A na dźwięk tego głosu przebudzą się z wielowiekowego snu mieszkańcy zamku, który wynurzy sig znów na powierzchnię. Emilia Biedrawina-Sukertowa O biednym Raku ył sobie kiedyś na Mazurach biedny chałupnik. Rak się nazywał. Ciężko pracował przez całe życie — niczego się nie dorobił. Czekała go nędzna starość. Chałupa zaczęła się rozpadać. Nie miał czym ani za co jej naprawić. Ani belek do podparcia stropu, bo z lasu pańskiego drewna urąbać nie było można, ani słomy na poszycie strzechy, bowiem ziemi nijakiej nie posiadał, aby żytko zasiać, a do jeziora po sitowie zbyt było daleko. Naprzykrzył się staremu nędzny żywot. Wypatrywał Kościuchy, co by po niego z kosą przyszła. Ale i ta, widać, uwzięła się na niego albo całkiem o nim zapomniała. W tej samej okolicy mieszkał bogaty dziedzic — „majątkarz", jak mówili na Mazurach. Wiele włók uprawiali i obsiewali mu parobcy, z obfitym plonem we wrota pańskie żeńcy powracali. Gwarno i rojno było we dworze. Zajeżdżały obszerne landary-karoce, zwoziły bogatych, postrojonych gości. Całe kawalkady myśliwych ze sforą psiarni ruszały na łowy. Patrzył biedny Rak na to beztroskie życie jaśniepańskie i nieraz przychodziły mu różne myśli do głowy: „Dlaczego tak jest, że jedni opływają w dostatki, a innym zawsze bieda w oczy zagląda?" Nie buntował się jednak, nie złorzeczył, bo go i w szkole, i w kościele nauczyli, że należy miłować bliźnich, nie sprzeciwiać się władzom ani możnym tego świata, bo Pan Bóg tak to wszystko stworzył, tak wszystko urządził i tak być musi. Marzył sobie tylko stary Rak, żeby tak choć ze trzy dni przed śmiercią zakosztować życia: pojeść, wyspać się wygodnie, po pańsku... Tak się zdarzyło, że żonie dziedzica zginął cenny pierścień 25 Wielki zamęt powstał we dworze. Kto żyw, musiał szukać pierścienia, ale na próżno. Pani dziedziczka, która bardzo sobie ceniła ten klejnot, pragnęła odzyskać go za wszelką cenę i obiecała sowitą nagrodę temu, kto odnajdzie. Dowiedział się o tym Rak. „A może tak spróbować?" — pomyślał. Znajdzie albo nie znajdzie... Jak nie, to go przepędzą, ale przed tym dadzą dobrze pojeść. Poszedł cbłop do pani i powiada, że spróbuje odnaleźć zgubę, stawia jednak warunek: aby go przez trzy dni gościli jak należy, po pańsku. Dziedziczka uradowała się i przystała na to. Umyto i ostrzyżono starego Raka. Przyodziano go w panowy garnitur i umieszczono w gościnnym pokoju. Siedział sobie wygodnie w fotelu, wysypiał się na miękkim materacu w obszernym łóżku, nakrywał puszystą pierzyną. Rano przyniósł mu dworski kucharz obfite śniadanie na lśniącej tacy. Rak spożył je z apetytem. Takiej kawusi ze śmietanką, takich bułeczek, wędlin i serów w życiu swoim w ustach nie miał. Uraczył się do syta. Usiadł sobie znów w fotelu, drzemał czekając na obiad. W południe przyszedł kucharz, przyniósł sutą zastawę. Dziwił się Rak bardzo — takimi sztućcami nie umiał się posługiwać. I znów po obiedzie uciął sobie drzemkę. Później podwieczorek, wreszcie suta wieczerza, zakropiona tęgą nalewką. Zamroczyło poczciwego kmiecia. Gdy kucharz talerze po wieczerzy uprzątał, myśląc, że jeden szczęśliwy dzień już minął, westchnął sob^e Rak: — No, i już jeden, Bogu dzięki. Zdumiał się kucharz. Czyżby ten człowiek coś wiedział? Wolał być z chłopem na przyjacielskiej stopie. Pomógł mu położyć się, nakrył pierzyną, życzył dobrej nocy. Ale przeląkł się ów kucharz, jako że to na złodzieju czapka gore. Pośpieszył do kuchni i szepcze do swych kamratów: — 0, ten stary wie coś... pilnujta się. Na drugi dzionek obudził się Rak zadowolony. Spożył z apetytem śniadanie, obiad, podwieczorek podobnie jak poprzedni. ~ 26 wieczerzę... Cały dzień spędził A wieczorem, nasycony, kiedy drugi kucharz po kolacji naczynia zabierał, powiada do siebie: — No, i już drugi, chwała Bogu! A myślał o drugim dniu. Przeraził się kucharz. Czyżby chłop podejrzewał, że to on jest drugim złodziejem? Pośpieszył do kuchni przerażony. Zaczęli się naradzać, co czynić. Trzeciego dnia powtórzyło się to samo. Po wieczerzy Rak mruknął do siebie: — No, i oto trzeci, Bogu dzięki. A trzeci kucharz, wystraszony, zapomniawszy zabrać talerzy, pobiegł do kamratów i powiada: — Biada nam! Stary poznał nas wszystkich trzech. Źle będzie! Co robić? Uradzili, że pójdą razem do niego i wytłumaczą, poproszą, żeby ich nie gubił. Tak też uczynili. Poszli wszyscy trzej do pokoju, w którym odpoczywał po wieczerzy Rak, i nuże mu tłumaczyć, że pani taka bogata, ma tyle klejnotów... Toć oni nie myśleli, że o ten pierścień tyle będzie ambarasu... I zaczęli prosić Raka, żeby ich nie zdradził przed dziedziczką, boć smutny będzie los wszystkich trzech. Już oni pierścień zwrócą... „Hm — pomyślał Rak — toć to prawda. Dziedziczka na pieniądzach i klejnotach siedzi, a za jedno małe kółko trzej kucharze mieliby znaleźć się w kozie?" — Dobra, pomogę wam — rzekł głośno. I kazał kucharzom pójść do kurnika, wybrać indyka-gulana, nakarmić go tłuczonymi ziemniakami i wsunąć mu do gardła pierścionek. Aby zaś móc ptaka rozpoznać, mieli ogolić mu gardziel. — Nie frasujta się, będzie dobrze. Kucharze wykonali, co im chłop polecił. Nazajutrz z rana przychodzi pani do izby gościnnej i pyta Raka, czy odnalazł już pierścień. — Jeszcze nie, ale zaraz będzie. Niech jaśnie pani dobrodziejka nakaże wypuścić wszystek drób na dwór, to zaraz zobaczymy. Pani, nieco zdenerwowana, biegnie na podwórze, nakazuje służbie wypuścić z kurników wszystek drób. Sypią się indyki, gęsi, kaczki., kury, a jest tego chmara. Bez pośpiechu zjawia się Rak, rozgląda się, niby szuka. Wreszcie zatrzymuje wzrok na indyku, który ma gardziel podgolony. — Owtego dzioba zarżnijta — powiada. Podchodzi kucharz z wielkim nożem, chwyta indyka, zarzyna go. Zabierają do kuchni, skubią, patroszą i — o dziwo! — wydobywają z żołądka pierścień. Radość pani dziedziczki jest wielka. Nie może się nadziwić, jakim sposobem indyk połknął pierścień. Rak tłumaczy, że zwyczajnie. Jak się pani myła, pierścień zsunął się z palca, wpadł do wody, wodę wylano na podwórzu, nadszedł gułan i połknął. W nagrodę za odnalezienie pierścienia pozwciono staremu pozostać we dworze jeszcze przez jakiś czas. Starzec z żalem myślał, że będzie musiał powrócić do swojej walącej się chaty na nędzę i poniewierkę. Tyle bogactw mają państwo, a jego czeka znów nędza i głód. Któregoś dnia przyszedł rybak. Przyniósł ryby i raki. Dziedzic chcąc się przekonać, czy stary jest istotnie jasnowidzem — gdyż za takiego poczęto go uważać — kazał włożyć raki do miski, nakryć drugą miską i zawołać chłopa. Przyczłapał się dziadyga, a pan. uśmiechając się chytrze pod wąsem, każe mu odgadnąć, co się pod miską znajduje. Zafrasował się chłop. Co będzie, jeśli nie odgadnie? Wypędzą go. ~ 28 ~ Stary składa ręce jak do modlitwy i mówi: — Mój ty biedny Raku... Dziedzic, nie wiedząc, że chłop nazywa się Rak, uwierzył, że jest jasnowidzem. Poklepał go po ramieniu zadowolony i pozwolił mu do śmierci pozostać we dworze. Pomyślał sobie przy tym, że tam, gdzie dużo służby — jasnowidz zawsze się przyda. Emilia Biedrawina-Sukertowa Dziwy we młynie iedaleko miasteczka Dąbrówna, zda się, zawieszonego pomiędzy dwoma rozlewnymi, malowniczymi jeziorami, gdzieś nad strumieniem, spiętrzone wody obracały koło młyńskie. Ruch tam panował zawsze. Furmanki długą kolejką wiozły zboże, a potem białą mąkę zabierały do wiosek sąsiednich. Młynarz Mareński ruchliwym był człowiekiem. Wstawał o świcie, pracował do zmierzchu przez cały dzień. A już po żniwach, kiedy ruch był wielki, często nie kładł się spać — liczył i chował pieniądze, które mu za przemiał wpłynęły, chował je do ciężkich skrzyń dębowych. Chciwy grosza był młynarz Mareński. Sam pracował, ale parobkom swym, synowi i żonie też próżnować nie pozwolił. Często łzę uronili, a niekiedy złorzeczyli mu. Bogacił się młynarz. Im bardziej pęczniały mu skrzynie nabite talarami, tym skąpszy i chciwszy się stawał. Nadeszła kiedyś ostra zima. W lodowatych okowach spoczywało Jeziora Dąbrowa Wielka i strumień, który pędził młyn Mareńskiego. Wielu biednych, bezdomnych, nieszczęśliwych, za chlebem chodząc, pukało do chat zamożniejszych gospodarzy. Nie omijali i domostwa bogatego młynarza. Ale ten nieczuły był na prośby i błagania. Nie chciał dzielić się nawet kawałkiem chleba z przybłędami i darmozjadami, jak zwykł nazywać ubogich. Pewnego dnia o zmierzchu rozpętała się zadymka. Wicher hulał, gwizdał w kominach. Mróz białymi kwiatami przesłonił szybki okienne. W ciepłej izbie rozkoszował się spokojem młynarz. ~ 30 ~ Wtem ktoś zastukał do drzwi nieśmiało i na progu stanął zaśnieżony, zmęczony wędrowiec. — Czego tam? — niechętnym głosem burknął gospodarz. Nieznajomy zapytał, czy mógłby otrzymać pracę. Złym, podrażnionym głosem odpowiedział Mareński, że w zimie dla niego samego pracy brak, a i jedyny parobek, którego na okres zimy zatrzymał, bąki zbija i próżnuje. Przybyły młodzian poprosił więc, aby go przenocowano i udzielono łyżki gorącej strawy, gdyż idzie z daleka i zdrożony bardzo. Ale młynarz pozostał niewzruszony: — Nie mam gospody ani zajazdu dla obcych przybłędów. I kazał biedakowi opuścić próg, zamknąć dźwierze i iść gdzie go nogi poniosą. Nieznajomy usłuchał, podniósł jednak w górę swój kij wędrowny, machnął w lewo, machnął w prawo coś mamrocząc — i odszedł zaśnieżoną drogą. Nazajutrz, kiedy Mareński wszedł do młyna, stanął przerażony. Roje myszy obsiadły ustawione rzędem worki ze zbożem i mąką. Chwycił się młynarz oburącz za głowę. Toż całe jego dobro, cały zarobek skazany jest na zagładę! Myszy nie oszczędzą ani jednego ziarna! 31 Co tu począć?... Mareński jął krzyczeć, wołać żonę, syna, parobka. — Ratuj ta! Ale jak ratować? Chmary gryzoniów nie ulękły się ludzi. Odezwała się wówczas zahukana przez męża młynarzowa: — To kara za to, żeś przepędził ubogiego! Zrozpaczony młynarz, widząc zagrożony swój majątek, spokorniał, począł prosić parobka: — Leć, Janek, szukaj owtego czeladnika, com go wczoraj przepędził! Toć on czary rzucił na mój młyn. Proś go, niech się wróci. Dam mu wszystko, czego zapragnie. Niech eno przepędzi owte bestie, które sprowadził. I ciebie, Janku, wynagrodzę! Eno pędź co tchu. Toć on bez noc daleko nie uszedł... Wdział Janek kożuch, nasunął czapkę na uszy i popędził. Jedna droga wiodła od młyna do wsi najbliższej. Odnalazł parobek wędrowca w chałupie ubogiego kmiotka, który miał litościwe serce i pozwolił ogrzać się i przespać podróżnemu. W imieniu swego chlebodawcy prosił i namawiał Janek obcego czarodzieja do powrotu. Przybysz wstał, podziękował gościnnemu gospodarzowi za nocleg i udał się do młyna. Uradowany młynarz chwycił go w ramiona i nuże ściskać i całować z wdzięczności. Kajał się i przepraszał za swoje okrucieństwo, obiecał poprawę, wdzięczność dozgonną i sowitą zapłatę, jeśli wypędzi myszy ze młyna. Młody wędrowiec polecił gospodarzom wyrąbać na jeziorze przeręblę, a sam pomachał w lewo, pomachał w prawo, coś tam zamamrotał niezrozumiałego, uderzył wreszcie laską swą o podłogę. I o dziwo — wszystkie myszy jakby na rozkaz skierowały się w jego stronę. Stukając kulasem skierował się przybysz ku drzwiom — na dwór. Myszy sunęły za nim sznurem: po schodach, przez dziedziniec, potem drogą do jeziora. A było tego tysiące... Czarodziej stanął nad przeręblą, zanurzył kij swój w lodowatej wodzie. Na dźwięk jego głosu, jak na rozkaz, gryzonie wskakiwały do wody całymi chmarami... Ani jedna mysz we młynie nie została. 3-•J. I Kiedy ostatni gryzoń znikł w odmętach wód, młynarz, zdumiony, poskoczył do przybysza. Uściskał go i dziękował, jak mógł najuprzejmiej, i obdarował sowicie. Odtąd zmienił się Mareński. Dobry się stał i litościwy dla ludzi. Nikogo nie odpędzał już od wrót swojego obejścia. A myszy nie pojawiły się więcej. Emilia Biedratrina-Sukertowa 3 — Kierniasz bajek Feliks sum yło to w dawnych czasach. Wioska Bartąg, chociaż położona niedaleko Olsztyna, niczym nie różniła się od innych osad ukrytych wśród lasów i jezior. Rzadko pojawiał się tu wędrowiec czy zbłąkany podróżny, toteż znajdował zawsze gościnę i słuchaczy, spragnionych wieści ze świata. W wiosce był kościół. Nad wejściem do płebanii widniał dziwny i z daleka widoczny napis: FELIX SUM VIVO SINE CURIS Kuba, który służył u proboszcza, zaczął kiedyś sylabizować ten napis. — „Felix Sum"... — Co to może być? Przecie jegomościowi na imię Walenty, a nie Feliks — rozumował. — A do tego jeszcze Sum... Zeszłego roku wydobyli rybacy z jeziora dużego suma, ale żeby się człowiek nazywał Sum, tom jeszcze nie słyszał. — Co tak głową kręcisz ? — zapytał jegomość podszedłszy niespodzianie do Kuby. — Wiecie, jegomościu, nic z tego nie rozumiem, co tu napisane. — Bo to po łacinie, mój Kubolku. P* naszemu to by było: „Jestem szczęśliwy, żyję bez kłopotów". — Ojej! — dziwował się Kuba. — Lepiej to pismo umieścić w izbie nad drzwiami. Przez głupią zazdrość jeszcze kto narobi jegomościowi biedy. — Nie martw się, mój drogi — odpowiedział proboszcz. — Jakoś damy sobie we dwóch radę. — No, pewnie, niechby ino kto spróbował — dorzucił Kuba, zadowolony, że jegomość tak wysoko szacuje jego możliwości i usługi. Tego samego wieczora Kuba, który lubił gromadzić różne powiedzonka i sam je tworzyć, wypisał kredą na drzwiach stodoły: ~ 34 ~ FELIKS SUM BEZ GRANIC KŁOPOTY MAM ZA NIC Pewnego dnia wybrał się proboszcz do Olsztyna. Zdziwił się niemało zastawszy w mieście niezwykły ruch. Od znajomego krawca dowiedział się, że za trzy tygodnie odbędą się wielkie manewry, na które ma przyjechać sam król pruski. Miasto więc sposobiło się gorączkowo na przyjęcie niezwykłego gościa. Wyszukiwano na gwałt ludzi, którzy umieli coś niecoś po niemiecku, ażeby godnie powitać króla i jego dwór. Zarządzenia porządkowe ogłaszał donośnym głosem woźny miejski, wyposażony we wszystkie oznaki swego ważnego urzędu: długie su-miaste wąsy, wielki bęben i wysoką czapkę ozdobioną potężnym daszkiem. Nim proboszcz załatwił sobie sprawy, Kuba nasłuchał się różności. Najbardziej zaniepokoiła go wiadomość, że teraz mogą go wziąć do wojska. Wracali zadumani. Jakoś nieskoro im było do rozmowy. Szczególnie jegomość był głęboko zamyślony. — Nie będzie z tego nic dobrego — mruknął do siebie. Kuba ściągnął lejce, posłuszne konie zwolniły biegu. — Co jegomość mówi? — zapytał odwracając głowę. — E, nic, tak sobie — odparł proboszcz. — Słyszałem w mieście, że mają brać do wojska — zaczął Kuba. — Ale ja nie taki głupi, cobym im lazł w nos. — Trzeba dawać pozór. Nigdy nic nie wiadomo — pouczał proboszcz. —- Jak przyjeżdża sam król, to może być źle. — Oj, bo może być, może — westchnął Kuba. — Chociaż mówią w mieście — dodał po chwili — że t|> dobry pan ten nasz król. — Po pierwsze to nie nasz król, ino pruski — podkreślił proboszcz z naciskiem — a po drugie: lepiej tej dobroci nie próbować. Jeszcze żaden król, w dodatku pruski, nic dobrego dla ludu nie zrobił. Czas na rozmowie biegł prędko i ani się nie spostrzegli, jak konie zajechały przed plebanię. Przywiezione z miasta wiadomości rozeszły się szybko po wsi. Ludzie przez następne dni rozprawiali tylko o przyjeździe króla. Ciekawi byli go zobaczyć. Nikt we wsi nie widział dotychczas króla. Oglądali go wprawdzie na obrazku u starego Zien-tary, który miał kalendarz — ale co innego oglądać obrazek, a co innego widzieć króla żywego. ~ 35 ~ Chodziły też po wsi słuchy, że teraz mają w szkołach uczyć po niemiecku, bo tak podobno chce król, ale nikt nic pewnego nie wiedział. Zresztą nie było czasu o tym myśleć, bo zbyt wiele czekało jeszcze Toboty w polu. Pewnego popołudnia pojawiła się we wsi grupa jeźdźców w błyszczących mundurach. To właśnie król pruski wraz ze świtą wyjechał na spacer, ażeby odpocząć po manewrach i poznać zrabowany kraj i nowych poddanych. Przejeżdżając koło plebanii zwrócił uwagę na niezwykłe piękno wiejskiego kościoła i na dziwny napis „Felix sum, vivo sine cutis". Król zdumiał się niezmiernie. — Jakże? To ja mam swoje kłopoty i nie czuję się szczęśliwy, a ten tu twierdzi, że jest szczęśliwy i żyje bez kłopotów? Hola! — zwrócił się król do jednego z jeźdźców. — Zawołaj no tu gospodarza! Po cłrwiłi Tfroboszci stanął "CTied obliczem królewskim ^ełen godności i spokoju. — Ktoś ty taki? — zagadnął jeden z dworzan. — Jestem proboszczem tutejszej parani. — Kennst du deutsch? — zapytał król. Proboszcz udał, że nie rozumie. Wobec tego jeden z dworzan zaczął powtarzać słowa króla po polsku: — Najjaśniejszy król i nasz pan pyta ciebie, czy to prawda, co tu napisane: że jesteś szczęśliwy i żyjesz bez kłopotów. Zamiast odpowiedzi proboszcz skinął potakująco głową. — Co?... Bez kłopotów? Widzieliście go!... — zaśmiał się król. — No, to w takim razie będziesz je, panie księże, zaraz miał. Postawię ci na początek naszej znajomości trzy zagadki do rozwiązania. Po pierwsze powiesz, jak głęboka jest studnia w moim pałacu w Poczdamie. Po drugie — jak daleko jest z ziem^do nieba. A po trzecie — jako ksiądz musisz to wiedzieć — co to za święty, który świętym był i świętym będzie, ale w niebie nie był i nie będzie. Kiedy będziemy wracali, wstąpimy po odpowiedź. Jeżeli odpowiesz trafnie, to powiem, żeś mędrzec — jeżeli nie rozwiążesz, będziesz musiał zmienić napis na twoim domu. Zamiast „Felix sum" umieścisz: „Ich bin dumm", jestem głupiec. Zaśmiali się jeźdźcy ubawieni przygodą i zaraz ruszyli z kopyta. Tylko kurz unoszący się nad drogą znaczył ich ślad. Proboszcz pozostał sam z niewesołymi myślami. Kuba, który w stodole obserwował przez szparę, co działo się przed ~ 36 ~ plebanią, wychylił ostrożnie głowę, rozejrzał się, wreszcie podszedł do jegomościa. — A czemu to jegomość taki zafrasowany? Czy stało się co złego? — zapytał. — Oj, stało się, stało. A wszystko przez ten napis nad drzwiami. No, i co teraz będzie? Kuba spojrzał na napis, potemaia chlebodawcę, nie mogąc pojąć, o co chodzi. Kiedy jednak dowiedział się, jak było, roześmiał się wesoło, aż proboszcz rzekł urażony: — Ty się śmiejesz jak głupi, a mnie wcale nie do śmiechu. Słońce chyliło się powoli za siną wstęgą lasu, czerwieniąc smugę gasnącego horyzontu. Na drodze ukazali się jeźdźcy wracający z wycieczki. Proboszcz zaniepokoił się na dobre. — Co się jegomość kłopocze. Jak już koniecznie jegomość chce odpowiedzieć na te ich głupie zagadki, to niech im jegomość powie tak: głębokość studni u króla zmierzy byle kamień. Wystarczy cisnąć go, a odmierzy głębokość do samego dna. Zaś drogą do nieba, to przecie ~ 37 ~ jegomość wie. Jest dokładnie taka sama, jak i z nieba na ziemię. I o co się tu martwić? Proboszcz spojrzał na Kubę z uznaniem. — Ależ z ciebie filut!... Nadjeżdżający orszak skierował się wprost na plebanię. Kuba nie czekał, co dalej będzie, ale wycofał się pośpiesznie ku budynkom gospodarskim. Wolał się nie pokazywać — wiedział, że od panów zawsze lepiej trzymać się z daleka. Obserwował jednak uważnie, co działo się przed plebanią. Widział, że wszystko idzie jak najlepiej. W pewnej jednak chwili proboszcz zawahał się. Podrapał się za uchem. „Przeciem zapomniał powiedzieć jegomości o tym świętym, co to w niebie nie był i nie będzie" — przypomniał sobie Kuba. Zakłopotany proboszcz spojrzał właśnie w jego stronę. Kuba wychylił się zza drzewa i zaczął dawać iakieś znaki wskazując na stojący obok kościół. Na ten gest proboszcz stuknął się dłonią w czoło i zawołał głośno: — No właśnie, Kościół |Swięty! Głośny śmiech, a nawet kilka oklasków świadczyły, że proboszcz nie dał się złapać. — No, wygrałeś, panie księże — rzekł król po niemiecku, a tłumacz wyjaśniał jego słowa. — Ale skoroś taki mądry, to będziesz musiał dokazać jeszcze jednej, trudniejszej sztuki. W przyszłą niedzielę odbędzie się w Olsztynie uroczyste nabożeństwo z racji zakończenia manewrów. Musisz powiedzieć tam kazanie, ale takie, żeby połowa ludzi płakała, a połowa się śmiała. — Przecież to niemożliwe — zauważył proboszcz. — Jak powiedziałem, tak będzie. Jeżeli ci się to uda, będziesz mógł zażądać ode mnie, czego zechcesz, ale jeżeli przegrasz, stracisz probostwo... A więc żyj dalej szczęśliwy, bez kłopotów. I do widzenia w Olsztynie! To powiedziawszy zawrócił konia i razem z orszakiem popędził w kierunku miasta. Wszystko odbyło się tak nagle, że proboszcz stał jak otumaniony. — No, chwała Bogu, że nareszcie pojechali — zauważył Kuba, który ciekaw był, jak też cała sprawa została załatwiona. Ale proboszcz stał milcząc i tylko ciężko wzdychał co chwila. Kuba widząc, że jegomość nie zwraca na niego uwagi, odszedł obrażony do swoich zajęć. 38 — Przyjdzie koza do woza — mruczał. Pani Józefina, zobaczywszy wymizerowaną twarz jegomości, przestraszyła się bardzo. Proboszcz nie jadł nawet wieczerzy, a kiedy położył się, długo nie mógł zasnąć. „To chyba sam diabeł coś takiego wymyślił. Porządnemu człowiekowi nigdy by coś podobnego nie przyszło do głowy" — rozmyślał. Kuba spotkał proboszcza zaraz po śniadaniu — wydał mu się bardzo wymizerowany, ledwie trzymał się na nogach. Zapomniał więc od razu o wczorajszej urazie i zatroskanym głosem zapytał: — Co się stało? Czy jegomość aby nie chory? — Wszystko przez ten napis nad drzwiami — wybuchnął proboszcz. — Mógłbyś sobie go wziąć, bo lepiej pasuje do ciebie niż do mnie. — Co też jegomość mówi! — oburzył się Kuba. — Ale może bym przecie co poradził? A kiedy proboszcz zwierzył mu nowy kłopot, Kuba zaśmiał się swoim zwyczajem i zapytał: — Nie ma jegomość większych zmartwień ? — To jeszcze ci mało? — oburzył się ksiądz. — Nie ma się czym martwić. Niech ino jegomość postara się o takie ładne kazanie do płaczu, a już o tę drugą połowę to ja się zatroszczę — zapewniał Kuba. — Kazanie takie to ja potrafię powiedzieć, ale twoje to nie może się udać, bo jak? — A jak się uda, to co? Sprawi mi jegomość wesele? — No, toć bym ci sprawił... Niechby już było. Byle nam się tylko to wszystko udało. — 0 rety! Ale będę na weselu tańaował! — krzyknął Kuba i podskoczył wesoło, zacierając z radości ręce. — Tylko się nie ciesz za wcześnie. Nie krzycz hop, skoroś jeszcze nie przeskoczył — upominał go proboszcz. — Jegomościuniu złociutki! Niech ino jegomość szykuje ładne kazanie, reszta to już moja głowa. Z wielkiej uciechy cmoknął Kuba jegomościa w mankiet i poleciał do swojej roboty. Po chwili słychać już było jego rozradowany głos: Oj, do niej, do niej, do mniłej mojej, Spodoboł mi się porzóndek u niej... ~ 39 ~ Dni do niedzieli biegły szybko. Olsztyn przygotowywał się do uroczystości. Posiedzenia rajców miejskich i narady cechów odbywały się co dnia. Przybywało pomysłów i trosk. Miasto dekorowano zielenią. Na rynku postawiono okazałą ambonę, pięknie przybraną zielenią, a naprzeciw honorowe siedzenie dla króla i jego dworu. Roboty nadzorował specjalnie sprowadzony architekt biskupi z Lidzbarka. Za dworem królewskim dalsze miejsca zajęli w czasie niedzielnych uroczystości przedniejsi obywatele miasta, okoliczna szlachta i poniektórzy bogatsi gburzy. Naprzeciw zaś, po odsłoniętej stronie ambony, ustawili się biedniejsi mieszczanie, czeladnicy i pomocnicy oraz oko-b'czny lud, który tłumnie przybył na uroczystość. Wojsko kazał król rozstawić po obydwu stronach. Swój udział w nabożeństwie traktował przecież jako jeden ze sposobów pozyskania warmińskiego ludu. Po nabożeństwie na kazalnicę wstąpił proboszcz, poprzedzany przez Kubę, ubranego dla większej powagi w białą krótką komżę. Kuba stanął w pobożnym skupieniu na niższym stopniu, tuż za jegomościem. Serce biło mu mocno. Czy się aby tylko uda... Proboszcz zaczął kazanie. Płynęły słowa natchnione o życiu doczesnym i wiecznym, o bogaczu, wielbłądzie i uchu igielnym. Lud słuchał w powadze i skupieniu. W miarę słów kaznodzieja rozgrzewał się, podnosił głos. Rozkładał szeroko ręce, to znów je składał jak do modlitwy lub krzyżował na piersiach. Pot perlisty wystąpił mu na czoło. Co wrażliwsze niewiasty uniosły chusteczki do zawilgoconych oczu. — My wszyscy :— wołał mówca — wielcy i mali, króle i poddani, spotkamy się jednakowo na sądzie sprawiedliwym przed tronem Najwyższego, który za dobre nagradza, a za złe karze! Lud zaczął pochlipywać na dobre, a króL który ani słowa nie rozumiał, zerknął ciekawie po otoczeniu. Słońce doskwierało coraz mocniej. Proboszcz sięgnął po chustkę, by wytrzeć spocone oblicze, ale co to? Chustka nie chce opuścić kieszeni... Szarpnął więc energiczniej i — o zgrozo! — razem z chustką uniósł do góry spiętą z komżą rewerendę. Rozmodlonym ludziom ukazały się nieoczekiwanie proboszczowskie gatki. Na ten niezwykły widok zakrztusił się tłum wiernych stojący naprzeciw króla. Niewiasty opuściły oczy ku ziemi, kryjąc śmiech, mężczyźni zaś odwróciwszy głowy parskali tak zaraźliwie, że gorszyli stojących po ~ 40 ~ przeciwnej stronie uczestników uroczystości. Tylko Kuba, uradowany, że chustka przyszyta do rogu sutanny podniosła ją jak kurtynę w parafialnym teatrze, poderwał się teraz z klęczek i zręcznym ruchem ściągnął sutannę w dół. — Jużeśmy wygrali! — zaśmiał się półgłosem. Dla dodania sobie animuszu uderzył teraz proboszcz dłonią o brzeg kazalnicy i podniesionym głosem kończył kazanie. Kubie szczególnie zapadły w serce ostatnie słowa jegomościa: „A zło czyniący pójdą na wieczne potępienie do piekła". Po czym kaznodzieja dodał jeszcze nieodzowne w takich wypadkach słowo „amen" i zszedł z kazalnicy między lud. Zdumiony król nie chciał własnym oczom wierzyć. Widział bowiem wyraźnie, że połowa wiernych po przeciwnej stronie trzęsła się od śmiechu, podczas gdy obok niego pochlipywano ze wzruszenia. „Takiej sztuki to jeszcze nikt nie dokazał" — pomyślał król. — No, wygrałeś, panie księże — rzekł, kiedy proboszcz zjawił się przed jego obliczem. — Mów, czego chcesz. — Wasza Królewska Mość, dla siebie nie żądam niczego i niczego nie pragnę — odrzekł proboszcz. — Napis, jaki umieściłem nad drzwiami mego domu, świadczy, iż jestem człowiekiem szczęśliwym i zadowolonym z tego, co mam. Ale coraz częściej zaczyna skarżyć się lud na krzywdę i ucisk administracyjny i na wprowadzanie gwałtem na ziemiach naszych niemieckiego języka. W imieniu tedy ludu naszego proszę o cofnięcie wydanych już krzywdzących ustaw i zarządzeń. Szczęśliwy proboszcz odjechał do swojej wioski. Król udał się do stolicy i wkrótce zapomniał o danym przyrzeczeniu. Wieść o niezwykłym kazaniu rozeszła się szybko po całej Warmii i Mazurach. Jeszcze dziś wspominają starzy ludzie, jak to niegdyś sprytny Warmiak pruskiego króla wyprowadził w pole. Po godach jegomość wyprawił Kubie sute wesele. Bawiono się i tańczono przez cały tydzień. W czasie oczepin Katrynka, cała w pąsach, zanuciła starą warmińską piosenkę: Ach, mój ziarnku, zianku luwendrotcy, kulne ja de po stole. Kulne ja de memu najmnilszemu, kulne ja de po łonie. Ach, mój mnify, mniły, najmnihjszy, przyjmijże go do siebzie... ^e ~ 41 ~ Na to uradowany Kuba chwycił oburącz ślubny wianek i odśpiewał, jak umiał najładniej: Ja przyjmuje całym moim sercem twój zianuszek i ciebzie. Ja przyjmuje całym moim sercem i przyciskom do siebzie... Było to prawdziwe warmińskie wesele. Przez sześć dni śpiewom i zabawom nie było końca. Dziś jeszcze są tacy, co o tym weselu z rozrzewnieniem wspominają. Władysław Gębik 0 ot Skąpy trzy razy traci C?łońce kryło się za las. Na chwilę ożywiło jeszcze gasnącym blaskiem wysmukłą wieżę kościoła, która wynurzała się z zieleni jak dogasająca pochodnia. Cisza, nasycona żarem słonecznego dnia, zapowiadała w dalszym ciągu pogodę. Upał był nie do zniesienia. Nawet w cieniu szerokiej stuletniej lipy koszula przylepiała się do ciała. Proboszcz kończył właśnie odmawiać brewiarz, kiedy z daleka doleciał go śpiew żeńców: Zieziewa my plon do naszego pana w dom. A na kapuście szerokie liście, a na naszy pani złociste kiście. Zieziewa my plon do naszego pana w dom... Uśmiechnął się siwowłosy staruszek słysząc pieśń, którą od wieków śpiewano na całej Warmii i Mazurach. Gdzieniegdzie zaczynano już po niemiecku: „Plon wir bringen, Plon"... — szło to jednak bardzo opornie. Toteż zamknąwszy brewiarz wsłuchiwał się proboszcz z lubością w piękną pieśń dożynkową, ktdjta niosła się przez wieś w radosnym oczekiwaniu, że gospodarz wyprawi żeńcom sutą zabawę i nie będą musieli mu wypominać: U naszego pana zarżnęli barana. Sami go pożeni, nikomu nie dali... Zadumę przerwało skrzypnięcie furty. — To jadą z plonem do Palmowskiego — odezwał się parobek jegomości, Kuba. Zwinnie wsunął się za ogrodzenie, a widząc, że ~ 43 ~ ksiądz skończył brewiarz, jął dopraszać się o pozwolenie pójścia wieczorem na zabawę, gdzie przodownicą była jego Katrynka. — No, idźże już, idź. Ino nie baw się długo, bo jutro wcześnie rano jedziemy do Olsztyna. — Kuba, jedzenie na stole! — rozległ się donośny głos gospodyni. Nie trzeba było mu tego dwa razy powtarzać. Kuba trzymał się w takich wypadkach starego warmińskiego przysłowia: „Kto chce na swój żywot baczyć, nie da się do jodła raczyć." Jadł też, ino mu się uszy trzęsły. — Widzę, że ci smakowało — zauważyła gospodyni. — Od muzy bełk duży, od śmietany chłop kochany — przymówił się w odpowiedzi Kuba. Gospodyni jednak udała, że nie rozumie przymówki, i zabrała się do sprzątania. Wstał tedy od stołu, przeżegnał się i wyszedł filozofując po swojemu: — Każdy, jak może, niech sobzie pomoże. Zerknął po drodze do komórki, gdzie gospodyni zwykła stawiać mleko i śmietanę. „Dobra śmietana — pomyślał — szkoda, że nie dla wszystkich." Gospodyni, pani Józefina, była co do dobroci śmietany tego samego zdania. A ponieważ śmietana kwaśniała szybko podczas panujących tego roku upałów, zdecydowała, że nagrzana piwnica nie nadaje się do przechowywania nabiału. Jedynie w kościele panował przyjemny chłód. Niewiele więc myśląc postanowiła pani Józefina tam właśnie poszukać odpowiedniego miejsca dla swoich skarbów. „Za ołtarzem będzie śmietanie zdrowiej i bezpieczniej" — myślała. Obawiam się jedynie, co też na to powie ksiądz proboszcz. Jegomość jednak, który doskonale doceniał wartość słodkiej śmietany w gospodarstwie domowym, miał tylko jedno zastrzeżenie: żeby nie dowiedzieli się o tym ludzie. Od tego wieczoru wędrowała codziennie śmietana za ołtarz. Nosiła ją ukradkiem sama gospodyni bacząc pilnie, żeby Kuba nie zauważył. Niejednego on jej już figla wypłatał! A że był przy tym i mądry, i sprytny, potrafił zawsze udobruchać swego chlebodawcę. Bo proboszcz lubił chłopaka. Może za to, że Kuba był gadułą jakich mało, a jednocześnie bardzo ciekawym na wszystko. Kuba zawsze miał wiele do opowiadania z tego, co czytał lub słyszał; to znowu pytał niestrudzenie o dawne czasy, jak to na Warmii bywało, o Polskę... ¦i* A słuchać umiał jak nikt inny. Starał się też wszystko, co mówił jegomość, w głowie po swojemu ułożyć, uporządkować, a przede wszystkim zapamiętać. Coraz też częściej proboszcz wyręczał się nim w różnych interesach gospodarskich i nie zdarzyło się, żeby Kuba kiedykolwiek co źle załatwił albo pozwolił się komu oszukać. A bystry był! A chytry! Nie trwało więc długo, a Kuba |uż wywęszył nowy schowek na śmietanę. Filozofował przy tym po swojemu: „Jeśli gospodyni może chować śmietanę w kościele i to nie grzech — to i ja mogę spróbować jej za ołtarzem, czy nie kwaśnieje". Cieszył się już na samą myśl, jakiego to figla spłata gospodyni. Skąpiła mu zawsze lepszego jedzenia, toteż nie posiadał się z radości, gdy udało mu się wyprowadzić ją w pole. Śmietana trzymała się za ołtarzem doskonale. Po pewnym jednak czasie zaczęło się wydawać gospodyni, że jej ubywa. Wynosząc raz kurom obiadowe okruszyny zauważyła, że Kuba, zamiast położyć się w ogrodzie na trawie z książką, jak to miał w zwyczaju, wlazł ~ 45 przez furtkę na dziedziniec kościelny i po chwili zniknął w bocznych drzwiach. Zadziwiła się pani Józefina nad jego pobożnością i już miała wrócić do swoich zajęć gospodarskich, gdy nagle Kuba chyłkiem wymknął się z kościoła i pobiegł do ogrodu. Wesoła piosenka załasko-tała uszy pani Józefiny. Na krakowskiej ulicy stoi łam pan graf} A ja kuje kulice, iv cylinder go paf! Aż mu denko podsinialo, Daj mu ziency, bo mu mato... „Po co on tam chodził ten drapichrust — zastanowiła się. — Rety! Moja śmietana!" —przypomniała sobie nagle i potoczyła się w stronę bramy kościelnej tak szybko, jak tylko pozwalała jej na to okazała tusza. Gliniany garnek stał, jak go postawiła, ale wilgotny ślad na brzegu naczynia wydał jej się mocno podejrzany. Postanowiła więc baczniej obserwować Kubę. Na drugi dzień nie miała już wątpliwości. A ponieważ znała ostry język Kuby, wolała nie zaczynać z nim sama awantury. Wieczorem po kolacji wyłuszczyła wszystko, co i jak, jegomości. Proboszcz bardzo się rozeźlił. Tak się przynajmniej wydawało Kubie, który skończywszy wieczerzę podsłuchiwał pod drzwiami. — Już ja mu dam — wołał jegomość podniesionym głosem — niech mi się tylko pod rękę nawinie! — sapiąc gniewnie uderzył pięścią w stół, aż talerze podskoczyły. Kuba nie czekał, co dalej będzie. Szybko ulotnił się do stodoły na swoje letnie posłanie. Ale myśl, jak tu się wywinąć z opresji, nie pozwalała mu zasnąć. i „Każdy, jak może, niech sobzie pomoże" — powtarzał co chwila. Żaden pomysł nie przychodził mu jednak do głowy. — Święty Izydorze, dopomóż! — westchnął. Przypomniał sobie stojącą w kościele niewielką figurę ś"w. Izydora, na którą mało kto zwracał uwagę. Wiedział od proboszcza, że dawno temu jeden z dobrodziejów kościoła, pan Izydor Kostrzyński, przywiózł skądś tę figurę swego świętego imiennika i podarował ją kościołowi. Od tego czasu stała z boku ołtarza, trochę zaniedbana i zakurzona, gdyż jakoś w parafii nikt nie miał do niej specjalnego nabożeństwa. Myśl o św. Izydorze poderwała Kubę z legowiska. Szybko wysunął ~ 46 ~ się ze stodoły i rozglądając się uważnie na wszystkie strony zaczął skradać się w stronę kościoła. Na szczęście drzwi boczne nie były zamknięte. Ciemno tu było, że oko wykol, ale znał na pamięć każdy stopień, każdy kąt. Wyciągnąwszy więc ręce stąpał po omacku dość pewnie. Po chwili namacał garnek. Już chciał go podnieść, gdy nagle dziwne cienie zamajaczyły na ścianie i podłodze. Strach przylepił Kubę do ołtarza. — Ach, ty figlarzu — wyszeptał po chwili, patrząc w stronę okna, przez które niespodziewanie zajrzał księżyc. Korzystając z tego blasku zanurzył Kuba szybko palce w śmietanie i umazał usta św. Izydorowi. Księżyc znów skrył się za chmury. W kościele zapanował głęboki mrok. Rozkołysane wiatrem gałęzie starych lip chrobotały po szybach. Kuba zeskakując ze stopni ołtarza usłyszał nagle, jakby ktoś mlasnął językiem. Obejrzał się przerażony. Wydawak) mu się, że to św. Izydor poruszył się na ołtarzu. Pod filarami zamajaczyły znów jakieś tajemnicze cienie. „Uciekać" — przemknęła mu myśl i puścił się pędem przez boczną nawę. Odgłos bosych nóg plaskał tuż za nim — czyżby go ktoś ścigał? Szczęśliwie dopadł stodoły. Przystanął na chwilę. Oparł się o ścianę, ciężko dysząc. Serce waliło mu jak kowalski młot. Długo tej nocy nie mógł zasnąć. Rychło świt zerwał się Kuba z legowiska i zajął przygotowaniem bryczki do podróży z taką gorliwością i uwagą, jak gdyby cały świat go poza tym nie obchodził. Ksiądz proboszcz odprawiał mszę w tym dniu wcześniej niż zwykle. Przystępując do ołtarza przypomniał sobie skargę gospodyni, odpę- 47 ~ dzał jednak od siebie natrętne myśli i starał się nie pamiętać o nich w czasie modlitwy. — Dominus vobiscum... — Et cum spiritu tuo — odpowiedział ministrant. Wstępując na stopnie ołtarza zauważył ksiądz proboszcz, że św. Izydor stoi dziś niby na swoim miejscu, ale jakoś inaczej, jakby bokiem obrócony. W czasie ewangelii spojrzał na niego uważniej. Co to?! Własnym oczom nie wierzył. — Aha!... Mam go!...—Wyrwało mu się głośniej wśród słów ewangelii. Zaniepokojony ministrant odpowiedział na wszelki wypadek: — Amen. To słowo podziałało widać na księdza jak zimna woda. Opanował się, ale nie mógł w skupieniu dokończyć nabożeństwa. Co chwila zerkał na świętego, a szczególnie na jego usta umazane śmietaną i na solidnie pokapaną brodę. Babiny, przyzwyczajone do długiego przesiadywania w kościele, zdziwiły się, gdy po mszy przypomniał im proboszcz bardzo energicznie, że to okres żniw, i przynaglił do domów — bo i pracą się Pana Po takiej uwadze kościół szybko opustoszał. A kiedy zamknęły się drzwi za ostatnią babką, proboszcz stanął przed św. Izydorem i w te odezwał się słowa: — Toś ty taki święty?... A ja już biednego Kubę posądzałem, że dobiera się do mojej śmietany. Mało co, a byłbym go skrzywdził. Widzieliście coś podobnego!... Stoi sobie spokojnie, stoi niby nic, udaje niewiniątko — a tu naraz masz! Już ja cię oduczę!... Rozgniewany na dobre podniósł rewerendfc, odpiął pasek od spodni, obrócił świętego odpowiednią częścią ciała, gdzie wymierzył mu sprawiedliwość, ino echo leciało odbijając się wielokrotnie od murów świątyni. — A masz!... A masz!... Postawił wreszcie świętego na miejsce, a odchodząc pogroził mu jeszcze po ojcowsku pasem i słowami: — Pamiętaj, żeby mi się to więcej nie powtórzyło! Kuba, który całą tę scenę obserwował z ukrycia pod chórem, aż ręce zatarł z zadowolenia. Udało się! Wysunął się cichaczem z kościoła i pobiegł do bryczki. Udając bardzo zajętego ostatnimi przygotowałaś ~ niami do podróży, medytował już nad nowym figlem, który w tej chwili rodził się w jego głowie. — Muszę jeszcze coś na tej skąpicy Józeficy zarobić — mruczał pod nosem. — Już ja jej się odpłacę... Wskoczył na siedzenie, a że mu było wesoło na duszy, podśpiewywał sobie w drodze: Nie padajże, deszczyku, nie padajże, deszczyku, dajże, Boże, pogodę! Dlo mojej najmnilszej, dlo mojej kochanej, kiedy pójdzie po wodę... Z Olsztyna wrócili późno. Przy wieczerzy przypomniała się proboszczowi ranna przygoda ze św. Izydorem. Zaczął zastanawiać się, czy dobrze zrobił. Zbudziły się w nim wątpliwości i wyrzuty sumienia. Rozproszyła je nieco pani Józefina. — Dobrze mu tak! Niech stoi spokojnie, jak go postawili, a nie łazi po kątach za śmietaną. Łakomstwo nie przystoi świętemu. To grzech! Słowa te jednak nie uspokoiły proboszcza. Okropne sny trapiły go całą noc. Toteż wstał rano wcześniej niż zwykle i pobiegł do kościoła. Jakież jednak zdziwienie ogarnęło proboszcza, gdy nie zauważył św. Izydora na zwykłym miejscu. „Pewnikiem zląkł się i schował gdzieś do kąta — uśmiechnął się proboszcz. — A może obraził się, żem mu przetrzepał skórę ?" Myśl ta zaniepokoiła go na dobre. Toteż zaraz po nabożeństwie zaczął szukać zbiega po wszystkich zakamarkach: pod ławkami, na chórze i w zakrystii. Na próżno — św. Izydor przepadł bez śladu. Zmartwił się proboszcz nie na żarty, posmutniali i nawet śniadania nie tknął. Co jakiś czas zaglądał do kościoła, ale wszystko daremnie. Dzień wlókł się ociężale. W miarę jak przybMżał się wieczór, ogarniał proboszcza coraz większy niepokój. Jeszcze więcej martwiła się pani Józefina. Co prawda martwiła się głównie z powodu księdza proboszcza, który kolacji jeść nie chciał, przecież jednak wypadek ze św. Izydorem przejął ją do głębi. Odmawianie brewiarza szło proboszczowi tego wieczora wyjątkowo nieskładnie. Myśl co chwila uciekała sponad modlitewnych kartek zadrukowanych łaciną i błądziła wokół świętego. Zmęczony wreszcie usiadł pod lipą i oparł stroskaną głowę o chropowaty pień drzewa. 4 — Kiermasz bajek 49 Splecione modlitewnie ręce przytrzymywały na kolanach nie domknięty brewiarz. Zapadł zmrok. W operze ptasiej odezwał się pierwszy gong. Niewidzialni śpiewacy stroili w gąszczach instrumenty, spo-sobiąc się do koncertu. Ciszę przerwała piosenka Kuby, który, zadowolony z udanego żartu, śpiewał wesoło: Zasiałem ja sobzie proso, nie mogę go ściuńó, ulubziułem śliczne dziwcze, ni mogę ji wziuńć... „Nie ma to, jak takiemu — pomyślał proboszcz. — Nic go świat ani ludzkie zmartwienia nie obchodzą". — Jestem — powiedział krótko Kuba odstawiając kosę na bok. Widząc zaś, że jegomości wcale nie do śmiechu, zapytał, jak umiał najniewinniej: — A czemuż to jegomość martwi się znowu? Spotkało Avas co złego albo co? Jegomość, który miał słabość do Kuby, spojrzał na niego dobrotliwym okiem i powiedział w krótkości wszystko, co i jak było, że niepokoi się teraz o los św. Izydora, którego może zanadto skrzywdził. Kuba wysłuchał relacji z należytą uwagą i jak gdyby słyszał o tym po raz pierwszy, zagaił rozmowę swoim zwyczajem: Kiedy bzieda — to do Żyda, Kiedy nędza — to do księdza. Kiedy trwoga — to do Boga, A jak zguba — na to Kuba... — Niech się jegomość nic nie martwi. Znajdzie się, znajdzie. Ino mu nędza doje i głód dogryzie, to sam przyjdzie i jeszcze pięknie będzie prosił, coby go przyjąć z powrotem. Widocznie obraził się na panią gospodynię, że za jego plecami ukrywała śmietanę, a jemu nic nie dawała. „A może Kuba ma rację — pomyślał proboszcz. — Istotnie, po co się martwić przedwcześnie. I tak ze zmartwienia nic dobrego, jak mówi Kuba, nie wyjdzie. Co Bóg da, to będzie". I położył się proboszcz spokojnie spać. Nazajutrz Kuba wrócił dość późno z młyna, gdzie odwoził zboże do zmielenia, a całą drogę obmyślał rozmowę z panią Józefiną. Zaraz ~ 50 ~ i też po przyjeździe oznajmił gospodyni z wielce tajemniczą miną, że odnalazł miejsce pobytu św. Izydora. Pani Józefina aż krzyknęła z radości. Słuchała z zapartym tchem, wstrząśnięta do głębi wiadomościami, Kuba zaś przyciszonym głosem opowiadał, jak to wracając do domu wstąpił do karczmy i naj-niespodziewaniej w świecie zastał tam w gromadzie miejscowych chłopów mocno już podchmielonego św. Izydora, fundującego na prawo i lewo piwo i rozpowiadającego dziwne rzeczy. „Nadejdą, mówił, takie czasy, że precz pójdą stąd Prusacy, a zostanie tylko lud! Będzie chleb i będzie miód. Tylko trzeba siłę mieć. Więc choć wrogi będą gnieść, trzeba trwać i wiarę nieść". Zdziwił się Kuba własnym słowom. Nie wiedział nawet, skąd mu się to wszystko wzięło. Czy to już gdzieś czytał, czy sam wymyślił, czy też naprawdę tak było... — 0 mój Jeszu! — wykrzyknęła zdumiona gospodyni i zaniepokoiła się na dobre. — Toć mu tam jeszcze jaką krzywdę zrobią. — E, co to, to nie. Gdzieżby śmieli — rzekł Kuba. — Ludzie słuchali, że aż gęby pootwierali. Chciałem go zabrać ze sobą. Mówiłem, co jegomość mu wszystko darował, ale karczmarz nie chciał go puścić. Mówił: „Nie wy dom go, póki wej wszystkiego nie zapłaci. Jeszcze przed żandarmem oskarżę, co on tu we wsi ludzi buntuje". Na te słowa zerwała się gospodyni, pobiegła do swego pokoju, pogrzebała coś w komodzie i wróciwszy, jak mogła najspieszniej, wcisnęła Kubie dwadzieścia marek do garści, mówiąc: — Mój złoty Kubolku, jedźze prędko z powrotem i wykup go. Ino chućko, mój złoty! A spraw się dobrze, żeby się też jegomość o tym nie dowiedział. Kuba schował pieniądze, siadlfna wóz i pojechał. Było już dobrze pod wieczór, kiedy wrócił. Dojeżdżając do wsi, spotkał przy drodze panią Józefinę, która wyszła mu naprzeciw. Jakież jednak było jej zdziwienie, gdy zobaczyła, że Kuba wraca sam. — Pani gospodyni, mało miałem pieniędzy — tłumaczył zafrasowany Kuba. — On tam wypił już więcej jak za trzydzieści marek. Karczmarz nie chce go puścić, póki wszystkiego nie zapłaci. — O mój Jeszu... — lamentowała gospodyni. — To ci dopiero bieda! "Weźże jeszcze dwadzieścia marek, ale się spiesz, mój złoty. Nigdy ci tego nie zapomnę. A karczmarzowi powiedz, coby był cicho. - 51 Kuba z miejsca zawrócił konie i strzelając z bata popędził ostrym kłusem. Nie doczekawszy się jego powrotu poszła pani Józefina pełna niepokoju do domu. Długo nie mogła zasnąć nasłuchując znajomego turkotu — ale bezskutecznie. Dobrze już świtało, kiedy Kuba wrócił, starając się robić jak najmniej hałasu. Wyprzągł cicho konie, wprowadził je do stajni, a następnie wdrapał się na swoje letnie legowisko. Szumiało mu trochę w głowie po kilku kuflach lidzbarskiego piwa. Świat wydał mu się piękny. Starannie owiniętą kwiecistą chusteczkę, którą przywiózł Katrynce w podarunku, włożył ostrożnie do schowka, pogrzebał trochę w słomie, wydobył ukrytego tam św. Izydora, wytarł starannie rękawem od koszuli i zaniósł po cichutku do kościoła. Jakże uradował się proboszcz, kiedy rano zauważył świętego na swoim dawnym miejscu, jakby nigdy nic nie zaszło. Podejrzewał, że w tym wszystkim odegrał jakąś rolę figlarz Kuba, który miał swoje porachunki z gospodynią, i nawet za ucho go dobrotliwie pociągnął, ale o nic nie pytał. Najbardziej jednak cieszyła się pani Józefina i przyrzekła na drugi raz nie skąpić śmietany ani św. Izydorowi, ani Kubie. Władysław Gębik Warma mlecznej topieli, która zalewała świat, wynurzały się pełne tajemniczych cieni wieże ogromnego zamczyska. Mgła, spłoszona promieniami wschodzącego słońca, opadała powoli. Wartownik, pełniący straż na baszcie, ujrzał poprzez rzedniejącą mgłę Wojwóda stojącego w otwartym oknie swej komnaty. Czy wypatrywał kogoś? Strażnik, zaciekawiony, pobiegł za wzrokiem swego pana, nie dostrzegł jednak nic osobliwego. Ze snujących się coraz niżej nad ziemią mgieł wyłaniały się wolno wierzchołki potężnych drzew książęcej puszczy. U podnóża zamku dymiło ogromne zwierciadło wodne. Budził się dzień. Przez uchylone drzwi wsunęła się do komnaty Wojwóda młodziutka Warma i na widok brata, któremu troska zasępiła czoło, zapytała serdecznie: — Co ci jest? Czemuś znowu smutny, braciszku? Zamiast odpowiedzi usłyszała tylko głębokie westchnienie brata. — Pora już, żebyś znalazł sobie towarzyszkę życia — odezwała się znowu. — Tak, Warmo, byłby czas. Ale gdzie jej szukać? Musiałaby być tak dobra jak ty i tak piękna*jak ty. Innej nie chcę i nie wezmę! Takiej zaś jak ty, dobrze wiesz, nie znajdę. — Świat jest wielki i ludzi na nim dobrych wiele — odrzekła Warma. — Pojadę i poszukam. A nuż mi się poszczęści? — Co ? Ty ? To niemożliwe — żachnął się Wojwód. — Nie puszczę cię w tak niebezpieczną drogę; — Widziałeś nieraz, braciszku mój — odpowiedziała Warma — jak sama wyjeżdżałam do boru i zawsze wracałam cała i zdrowa. Nie potrzebujesz więc martwić się o mnie. Dam sobie na pewno radę. Nie mogę znieść dłużej twego smutku. ~ 53 ~ Wojwód lękał się o siostrę, którą kochał nad życie, w końcu jednak uległ jej namowom. Nazajutrz wczesnym rankiem Warma, pożegnana czule przez brata, opuściła zamek. W miarę jak oddalała się od rodzinnej ziemi, ogarniał ją coraz większy niepokój. Ale szczęście jedynego brata było jej droższe ponad wszystko. Postanowiła, że nie wróci wcześniej, aż znajdzie dla niego godną i dobrą żonę. Długo była w drodze. Objechała wiele obcych krajów, widziała wiele ludzi, ale nigdzie nie napotkała podobnej do 6iebie dziewczyny. ~ 54 ~ Zmartwiona postanowiła wracać. A może we własnym kraju łatwiej będzie znaleźć odpowiednią dla brata żonę? Będą obydwie mówić tym samym językiem, te same będą śpiewać pieśni, będą umiały pięknie prząść — bo przecież nigdzie na świecie dziewczęta nie przędą tak pięknie. Droga prowadziła przez ogromne bory i lasy, którym nie było końca. Wreszcie któregoś dnia spotkała Warma na niewielkiej polanie w lesie człowieka. Rąbał drzewo i układał w stosy. Zdziwił się ogromnie, gdy zbliżyła się do niego. Schylił się jej nisko do nóg, jak to było zwyczajem w tym kraju, i zapytał w je ojczystym języku: — Chyba zabłądziliście, pani? Ucieszyła się ogromnie, gdyż poznała, że jest już na swojej ziemi. — Nie, nie zabłądziłam, mój dobry człowieku. Wracam tylko z dalekiej drogi. Jadę na północ, do mego domu, gdzie są równie piękne lasy jak tu, a jeziora pełne ryb i łabędzi. — To kierujcie się przez tę polanę, później w prawo — odrzekł drwal wskazując na wielki wąwóz. — Ino uważajcie, bo tam zwierz dziki, a i złe włóczy się po lasach. Warma podziękowała za dobre słowa i ruszyła we wskazanym kierunku. Jechała tak znowu dzień i noc, nie napotykając po drodze żadnego człowieka. Było już dobrze koło południa, kiedy zmęczona, szukając jakiegoś miejsca na odpoczynek, zobaczyła niespodzianie maleńką chatkę na niewielkiej polance. Strzecha, porośnięta gęsto mchem, podobna była do wielkiej zielonej czapy, która nakrywała zmurszałe ściany. Szumiały nad nią potężne buki i jodły. Zaciekawiona księżniczka podjechała bliżej i tu — o radości! — dostrzegła przy oknie młodą dziewczynę prześlicznej urody, która od pierwszego wejrzenia bardzo jej się spodobała. Dziewczyna, zajęta tkaniem płótna, zerwała się na jej wytłok, cofnęła w głąb chaty i w niemym zachwycie przyglądała się nieznajomej, która weszła do izby. „Jeżeli jest tak piękna i skromna, musi być i dobra" — pomyślała Warma. Uradowana wytłumaczyła Wandzie — bo takie było imię pięknej dziewczyny — kim jest i w jakim celu podróżuje, a w końcu oświadczyła, że zabierze ją z samotnej leśnej chatki jako narzeczoną do brata. — Ach, jak bardzo chciałabym pojechać z tego domu i zostać żoną twego brata! Ale muszę wpierw utkać płótno, które mam na krosnach. Dopóki tego nie zrobię, dopóty nie będę mogła oddalić się od domu. Macocha, u której mieszkam, jest czarownicą i ona to więzi mnie 55 ~ zaklęciami w chacie, dopóki nie wykonani wyznaczonej roboty. Na pewno też zrobi wszystko, ażeby mnie z rąk nie wypuścić. To jest bardzo zła kobieta. Całe szczęście, że jej teraz nie ma. Ale w każdej chwili może nadejść. A wtedy biada mnie i tobie. Gdyby cię zastała w domu, zabiłaby cię. Uchodź więc czym prędzej. — Nie, droga siostro. Nie odejdę od ciebie ani na jeden krok. Nie odejdę stąd sama. Co by mi brat mój kochany na to powiedział ? — Cóż ja biedna teraz pocznę? — zawołała dziewczyna załamując bezradnie ręce. — Jeżeli ja się nie boję — odrzekła Warma — to czemu ty się lękasz? — Nie znasz mojej macochy. To straszna czarownica. — Więc co robić? Radź! Może znajdziemy jaki sposób! Wanda zamyśliła się na chwilę, a potem zdecydowała: — Każ twemu siwkowi, niech czym prędzej zniknie w lesie, żeby nie zdradził twojej obecności. Ja zaś spróbuję coś zrobić. Nauczyłam się od macochy wielu sztuczek, może uda mi się ukryć cię tu jakoś do czasu, aż płótno będę miała gotowe. Warma nie czekając na dalsze wyj aśnienia wybiegła z chaty, objęła swego siwka za szyję, coś szepnęła mu do ucha, pogładziła po grzywie i koń pocwałował w las. ' — Prędko, Warmo! — nagliła Wanda. — Nie mamy chwili do stracenia. — Zamienię cię w węgiel i ukryję. Nie bój się! Połóż się na podłodze, o tu, przy kuchni. Zamknij oczy. Warma posłuszna wykonała wszystkie polecenia. Wanda dotknęła jej powiek, chuchnęła trzy razy, a następnie, wylewając na nią jakiś tajemniczy płyn, szeptała przy każdej spadającej kropelce zaklęcie: Czaru, maru, po kropelce, ukryj, węglu, złote serce... 56 Nagle rozległ się nad lasem przeraźliwy gwizd. Nadlatywała czarownica. Wanda porwała szybko księżniczkę zamienioną w węgielek i wrzuciła do garnka z węglem. Zaledwie usiadła przy krosnach, wpadła do izby czarownica. Rozglądając się dokoła, zaczęła groźnie sapać i węszyć po izbie. Wreszcie wrzasnęła: — Tu jest człowiek! — Ależ, matulu, tu nie ma nikogo — zapewniła Wanda. — Przecież do naszej puszczy jeszcze żaden człowiek nie trafił. Coś wam się przywidziało. — Kłamiesz! — krzyknęła czarownica i uspokoiła się dopiero wtedy, kiedy po przeszukaniu wszystkich kątów nie znalazła nic podejrzanego. Rano, rychło świt, wyleciała czarownica za swoimi sprawkami. Wanda odczarowała księżniczkę i zasiadły obydwie do krosien. Tkały pilnie przez cały dzień. Kiedy słońce opuściło się za wierzchołki drzew, Wanda zamieniła Warmę w kamyk i wcisnęła ją pośpiesznie do garnka z grochem, bo już stara nadlatywała. Wpadła do izby i znów zaczęła węszyć po kątach. — Tu jest człowiek! — Ależ nie, matulku, tu nie było nikogo — zapewniała Wanda. Stara powoli uspokoiła się, usiadła na ławce i zażądała wieczerzy. — Nie mam nic, matulu. Nic nie przygotowałam, bo cały czas tkałam. Czarownica przypatrzyła się uważnie robocie, pochwaliła, a następnie zaczęła szukać jedzenia. Przewracała wszystkie kąty, ale nic znaleźć nie mogła. Nareszcie spostrzegła za piecem garnek z grochem. Wyciągnęła go, postawiła na stole i przysiadłszy się do niego zaczęła gryźć. Gryzła twardy groch starymi zębiskami, mełła w gębie i co chwilę spluwała na podłogę. Wreszcie wysypała zawartość garnka na ~ 57 ~ stół i zaczęła wybierać co drobniejsze ziarnka. Wanda z coraz większym niepokojem spoglądała znad krosien na macochę. W pewnym momencie wiedźma ujęła w palce zaczarowaną księżniczkę i nagryzła mocno, aż jej ślepia wyszły na wierzch. Przerażona Wanda zamknęła oczy. Raptem czarownica, wrzasnąwszy boleśnie, wypluła nie uszkodzone ziarnko razem z wyłamanym zębem. Zaczęła biegać po izbie, głośno spluwać i kląć okropnymi słowami. Wciąż łapała się za bolący policzek i zgrzytała resztą zębów, aż się iskry sypały. Wanda zlękła się, bo nigdy jeszcze nie widziała tak rozeźlonej macochy. Naraz stara porwała pusty garnek i grzmotnęła nim o piec — rozleciał się w drobne kawałki. To ją widać uspokoiło, bo wyszła przed chatę, usiadła na pieńku pod oknem i po chwili zaczęła kiwać się sennie. Tymczasem Wanda odnalazła księżniczkę, obejrzała ją dokładnie ze wszystkich stron i stwierdziwszy, że macocha nie uczyniła jej żadnej krzywdy, ucałowała ją z radości i schowała w bezpieczne miejsce. Na trzeci dzień, kiedy macocha znowu poleciała w świat, Wanda odczarowała księżniczkę i obydwie zabrały się energicznie do tkania. Po kilku godzinach płótno było gotowe. Teraz Wanda poczuła się wolna. Mogła ruszyć w drogę. Postanowiła jednak zachować wszystkie środki ostrożności i wykorzystać wszystkie umiejętności, które podpatrzyła u czarownicy. 4 — Uciekajmy jak najprędzej! — przynaglała Warma. — Nie mamy chwili do stracenia — przyznała Wanda przeszukując pośpiesznie wszystkie kąty i zakamarki. Wreszcie znalazła klucz ód tajemniczego schowanka, ukrytego pod podłogą. Niemało namordowały się dziewczęta, zanim otworzyły ciężką skrzynię, wypełnioną złotem i skarbami. 1 Wanda wyszukała wśród przedziwnych różności trzy małe przedmioty: gęsty grzebień z wilczej kości, małe grabki cisowe, najeżone zębami wilkołaka, oraz obrus utkany z zielonych włókienek morskich wodorostów. Zdziwiła się Warma. — I to mają być skarby twojej macochy? Po cóż ci one potrzebne? Będą nam tylko zawadzały. — Jeszcze nam się przydadzą, zobaczysz. Mają one w sobie cudowną moc. 58 Już miały zatrzasnąć wieko, gdy Wanda dojrzała ukrytą na dnie wielką drapakę. Wydobyła ją z trudem. — Patrz, oto ognisty koń. Nie umiem na nim jeździć, ale trzeba go koniecznie zepsuć. Inaczej starucha mogłaby nas dogonić. To mówiąc wydobyła zakrzywiony kieł starego odyńca i ostrym końcem poczęła szarpać paździory drapaki. Spieszyła się jednak tak bardzo, że złamała kieł. Rzuciła więc pokiereszowaną miotłę do skrzyni, po czym dziewczęta zatrzasnęły wieko. — Teraz uciekajmy! — Wybiegły z chaty. Po godzinie znalazły się na wielkiej polanie, gdzie pasł się spokojnie siwek. Na widok Warmy przycwałował do niej rżąc radośnie. Dziewczęta wskoczyły na siodło i siwek ruszył z kopyta. Czarownica, wróciwszy do domu, ucieszyła się, że płótno już utkane i że będzie mogła dać Wandzie nową robotę. Kiedy jednak dziewczyna nie zjawiła się na jej wołanie, zrozumiała, co się stało. Pozostawiony na podłodze klucz od schowanka wszystko jej wyjaśnił. Jak furia wyleciała na dach chatki i zaczęła węszyć na wszystkie strony. Wezwawszy na pomoc kłobuki puściła się w pogoń za zbiegami. Tymczasem dziewczęta pędziły na północ tak szybko, jak tylko siwek mógł nadążyć. Ale chociaż gnał jak wicher i cały pokrył się ~ 59 ~ pianą, przecież czarownica zdołała go dopędzić. Widząc, że nie ujdą wyrósł w tym miejscu potężny las, rozszerzając się coraz bardziej na s dziewaną przeszkodą. Próbowała " " przejścia, wróctfa czym prędzej do domu, porwała ogromny topór i już po chwili za jednym zamachem waliła dziesięć drzew. Rąbie i rąbie, męczy się, sapie, pot z niej spływa, ale dalej tnie drzewa, które z łoskotem walą się na ziemię. Wreszcie przerąbała ścieżkę, ukryła w gęstwinie topór i puściła się z miejsca w dalszą drogę. Nim jednak zdołała wybiec z lasu, posłyszała świergot ptaka, który skacząc z gałęzi na gałąź śpiewał wesoło: Wiem, gdzie topór, schowam go tu} schowam go w las, będzie dla nas... — A niedoczekanie twoje! — krzyknęła czarownica wygrażając ptakowi kościstą pięścią. Zawróciła szybko, porwała topór i popędziła z nim do domu. Zaledwie zdążyła go ukryć, już wyskoczyła z chaty i pędząc ogromnymi susami, wkrótce dognała uciekające dziewczęta. __ Mam was!... Teraz mi już nie ujdziecie! — zachichotała przeraźliwie, aż zatrzepotały liście na drzewach. Już wyciągała kościste ręce, aby hakami pazurów pochwycić ofiary, gdy raptownie wyrosła przed nią nowa przeszkoda. Rozpędzona ude-rzyła o nią z całej siły. Jęcząc pozbierała się Izybko, ale o dalszej drodze nie było mowy. Przed nią stał wielki masyw gór tak wysokich i tak stromych, że niepodobieństwem było wdrapać się na nie. Daremnie szukała jakiegokolwiek przejścia. Wszędzie stroma ściana zagradzała drogę. Zaczęła więc wygrażać pięścią, przeknnać i złorzeczyć. Poznała, że to Wanda rzuciła zaczarowane grabki, z których wyrosły "Nie layio rady, nmsia\a -skracać do domu po zaczarowany ti\oL z niej spływa jak deszcz z rynny, nogi grzęzną w piachu i kamieniach. ~ 60 pianą, przecież czarownica zdołała go dopędzić. "Widząc, że nie ujdą pogoni, Wanda upuściła na ziemię zaczarowany grzebień, a wtedy Wyrósł W tym miejscu potężny las, rozszerzając się coraz bardziej na wschód i zachód. Rozpędzona czarownica zatrzymała się gwałtownie przed niespodziewaną przeszkodą. Próbowała szukać przejścia, przeciskać się między gęstwiną, ale ciernie i kolce broniły dostępu. Nie widząc nigdzie przejścia, wróciła czym prędzej do domu, porwała ogromny topór i już po chwili za jednym zamachem waliła dziesięć drzew. Rąbie i rąbie, męczy się, sapie, pot z mej spiywa, ale clalej tnie drzewa, które z łoskotem walą się na ziemię. Wreszcie przerąbała ścieżkę, ukryła w gęstwinie topór i puściła się z miejsca w dalszą drogę. Nim jednak zdołała wybiec z lasu, posłyszała świergot ptaka, który skacząc z gałęzi na gałąź śpiewał wesoło: Wiem, gdzie topór, schowam go tu, schowam go w las, będzie dla nas... — A niedoczekanie twoje! — krzyknęła czarownica wygrażając ptakowi kościstą pięścią. Zawróciła szybko, porwała topór i popędziła z nim do domu. Zaledwie zdążyła go ukryć, już wyskoczyła z chaty i pędząc ogromnymi susami, wkrótce dognała uciekające dziewczęta. — Mam was!... Teraz mi już nie ujdziecie! — zachichotała przeraźliwie, aż zatrzepotały liście na drzewach. Już wyciągała kościste ręce, aby hakami pazurów pochwycić ofiary, gdy raptownie wyrosła przed nią nowa przeszkoda. Rozpędzona uderzyła o nią z całej siły. Jęcząc pozbierała się' szybko, ale o dalszej drodze nie było mowy. Przed nią stał wielki masyw gór tak wysokich i tak stromych, że niepodobieństwem było wdrapać się na nie. Daremnie szukała jakiegokolwiek przejścia. Wszędzie stroma ściana zagradzała drogę. Zaczęła więc wygrażać pięścią, przeklinać i złorzeczyć. Poznała, że to Wanda rzuciła zaczarowane grabki, z których wyrosły teraz olbrzymie góry. Nie było rady, musiała wracać do domu po zaczarowany kilof i łopatę, by przekopać przejście. Kopie i kopie, jęczy z bólu, pot z niej spływa jak deszcz z rynny, nogi grzęzną w piachu i kamieniach. ~ 60 ~ Nareszcie przekopała przejście. Zaledwie jednak ukryła kilof i łopatę pod wielki kamień, znowu nadleciał ptak i skacząc z kamienia na kamień zaćwierkał: Wiem, gdzie kilof i łopata, będzie dla mnie i dla brata... Usłyszawszy to czarownica porwała narzędzia i pobiegła czym prędzej do domu. Tymczasem dziewczęta gnały na północ co koń wyskoczy, usiłując zmylić czujność czarownicy. Wiedźma trzęsła się ze złości na myśl, że Wanda może jej umknąć. Zziajana, spocona, pochwyciła teraz zaczarowaną drapakę, której używała tylko w wyjątkowych chwilach, dosiadła jej jak rumaka i pognała ogromnymi przeskokami, żeby nadrobić stracony czas. Przesadziła wielką połać lasu i przysiadła na polance. Przy drugim skoku omal nie zawadziła o wierzchołki wysokich drzew. Z wielkiego pośpiechu ręce jej drżały i nie mogła spokojnie utrzymać drapaki w kościstych dłoniach. Kucnąwszy pod ścianą olbrzymich gór, obejrzała dokładnie swego rumaka i z przerażeniem stwierdziła, że ktoś wyłamał kilka badyli z ogona. Ale czas naglił. Wezwawszy znowu wszystkie kłobuki na pomoc, siadła okrakiem na miotłę i uleciała w powietrze. Gęstym snopem buchnęły iskry z drapaki, która jak znarowiony koń próbowała co chwila zmienić kierunek lotu. Wiatr gwizdał przeraźliwie, podrzucał czarownicę gwałtownie do góry, to znowu pchał w dół na złamanie karku. Wreszcie wydobyła się ona z niebezpiecznego grabowiska gór i przysiadła na niewielkim wzgórzu, skąd roztaczał się przepiękny widok. Przymrużyła oczy. W dali zamajaczyła sylwetka konia. Tak, rozpoznaje wyraźnie. Dziewczęta oglądają się przerażone. Widać dostrzegły ją. Siwek robi ciężko bokami, biegnie coraz wolniej. Czarownica zatarła ręce z wielkiego zadowolenia, zachichotała przeraźliwie i wrzasnęła wielce uradowana: — Teraz je mam! Teraz je mam! Wio, koniu! Ognista miotła wyskoczyła w powietrze, zakołowała gwałtownie i raptem zniżyła się do ziemi. Wyrywając po drodze krzaki z korzeniami zjechała po zboczu z piekielnym jazgotem w dół. Tymczasem biegnący ostatkiem sił koń potknął się i przykląkł na przednie kolana. Zrozpaczone dziewczęta próbowały go poderwać, ale podnieść się nie miał już siły. Piskliwy chichot czarownicy przeszył powietrze i dreszczem przerażenia przejął biedne dziewczęta. ~ 61 — Jeszcze nie wszystko stracone! — krzyknęła Wanda i z rozmachem rzuciła za siebie zaczarowany obrus. Rozpostarł się w powietrzu jak żagiel i nagle w miejscu, gdzie upadł, powstało olbrzymie jezioro. Woda zalała całą dolinę i pokryła się lodem gładkim jak lustro. — Czekaj, ty wyrodna córko — wrzasnęła macocha wygrażając Wandzie pięścią — już ja cię nauczę!... Ognisty koń poderwał się gwałtownie i z rozmachem skoczył na sam środek jeziora. Dysząca zemstą wiedźma rąbnęła z całej siły \ 0 lód, który rozprysł się w drobne kawałki, a czarownica wpadła do wody 1 utonęła. Zwolniona z uścisku ognista drapaka zaczęła wirować gwałtownie. Ogień buchał z niej wielkimi jęzorami, woda syczała, lód pękał. Po chwili wszystko znikło i tylko groźne bulgotanie na środku jeziora świadczyło, że ognisty rumak wyczynia jeszcze jakieś podwodne harce. Potem zapanowała wielka cisza. Siwek podniósł się i począł spokojnie skubać trawę. Uspokojone dziewczęta położyły się na łące i zmęczone usnęły. Dopiero pod wieczór udały się w dalszą drogę. Wypoczęty siwek niósł je znowu szybko przez lasy, rzeki, pagórki i wąwozy, dobrzy ludzie żywili. Na rozmowach czas mijał szybko. Aż któregoś dnia, kiedy słońce chyliło się za grzebień lasu, Wanda dostrzegła na skraju wielkiego jeziora piękny zamek górujący z niewielkiego wzniesienia nad całą okolicą. Do podnóża zamku tuliła się murem obronnym otoczona niewielka osada. — Widzisz, Wando, to twoja przyszła siedziba! — krzyknęła radośnie Wanna. — Śpieszmy się, byśmy zdążyły jeszcze przed podniesieniem mostu. Nie ponaglany siwek rwał z kopyta. Głośnym parskaniem okazywał swoją radość. Wnet też stanął u bram zamku. Strażnik zagrodził im drogę. Oparty o halabardę spoglądał groźnie na przybyłe, które wyglądały raczej na wiejskie dziewczęta z dalekich stron. — Jakże to, nie poznajecie mnie, Macieju? Tak bardzo się zmieniłam? — zapytała ze zdziwieniem Warma. — Wszelki duch! Nasza panienka?!... nie poznałem... Darujcie, nie poznałem. Tak się panienka w tym przebraniu zmieniła. — Czy brat jest w zamku? — zapytała Warma. — Woj wód jegomość jeszcze nie wrócił z polowania — odpowiedział Maciej. — Ale niedługo powinien nadjechać. — To bardzo dobrze. Śpieszmy się — zwróciła się Warma do towarzyszki. — Zdążymy się jeszcze przebrać. Obydwie dziewczyny przebiegły szybko dziedziniec zamkowy. Wszystko tu było jak dawniej. Siwek pognał galopem do stajen zamkowych, oznajmiając głośnym rżeniem powrót panienki. Radość wśród służby zapanowała ogromna. Coś sobie szeptano na ucho o przyjeździe drugiej nieznajomej pani? ale nikt nic pewnego nie wiedział. 63 Wkrótce zabrzmiały rogi — Wojwód wracał z polowania. Już przy wjeździe dowiedział się, że księżniczka Warma z dalekiej podróży przywiozła z sobą jeszcze kogoś. Kto to jednak był — nie wiedział. Wojwód oddał pachołkom konia i szybko popędził do swoich komnat. Wiadomość o powrocie siostry wytrąciła go z równowagi. Niepokój i radość władały nim na przemian. Kto jest ta nieznajoma? Czy piękna? Czy podobna do siostry? Jak się nazywa? Czy wniesie w jego samotne życie upragnione szczęście?... Umył się szybko, zmienił strój, uporządkował pukle włosów, spadające na ramiona, i stanął przed srebrnym lustrem, ażeby jeszcze raz skontrolować, czy wszystko jest w należytym porządku. W tym samym czasie księżniczka i Wanda wybiegły ze swoich pokojów, trzymając się za ręce. Powitaniom i opowieściom nie było końca. Wkrótce odbyło się na zamku huczne wesele. Zaproszeni goście i lud w podzamkowej osadzie ucztowali przez dwa tygodnie i wiwatowali na cześć młodej pary. Niedługo po tym również i Warma wyszła szczęśliwie za mąż. Zamieszkała wraz ze swym ukochanym na wydzielonym jej przez brata obszarze ziemi, który od jej imienia otrzymał nazwę Warmia. Młode Warmianki starały się upodobnić do swej pani i naśladować ją w dobroci serca, ofiarności w pracy i poświęceniu dla szczęścia innych. Wojwód zaś z piękną swą żoną żyli bardzo długo i szczęśliwie. Niektórzy nawet twierdzą — i ja sam miałem możność przekonać się 0 tym — że żyją oni jeszcze po dziś dzień we wspomnieniach ludu, który przynajmniej w bajkach znajdował dobrych panów, władców 1 opiekunów. I Władysław Gębik Grosz dany w potrzebie złotym wróci do ciebie I rzed wieluset laty nad jednym z mazurskich jezior, wcinającym się wieloramiennym wieńcem odnóg w puszczę, pobudowali chaty pierwsi osadnicy i nadali dziwnemu jezioru piękną nazwę Kalwa. Z biegiem lat przybyło domów i łudzi. Z dalekich stron ściągali rzemieślnicy i kupcy — osada przemieniła się w niewielkie miasteczko. Na mapie wpisano jego nazwę: Pasym. Wkrótce potem miasteczko to zasłynęło jako siedziba najlepszych na Mazurach szewców, a sława ta rozniosła się daleko poza mazurską ziemię. "W tym to miasteczku mieszkał bardzo dawno już temu znany mistrz szewski, Filip Dratewka. Nad wejściem do warsztatu pana Filipa wisiała widoczna z daleka wywieszka z podobizną szewskiego kopyta, a napis głosił: TU DZIAŁA I MIESZKA MISTRZ FILIP DRATEWKA Mistrz Dratewka siadywał zwykle pod oknem i z pasją iście szewską dźgał skórę szydłem albo rozpłaszczał nosy drewnianym kołkom, które nie dość sprawnie i szybko wchodziły w podeszwę. Na robocie znał się jak rzadko kto. Zgryźliwy był jednak i kłótliwy, a chciwość jego powodowała, że żaden czeladnik nie mógł długo u niego wybyć. Każdy był za powolny albo za mało dokładny w robocie. Zarobione przez czeladnika pieniądze rzadko kiedy wypłacił w całości. Z tego też powodu nieraz całymi tygodniami albo nawet i miesiącami musiał pracować sam, bo pokrzywdzony czeladnik, nie mogąc dłużej wytrzymać, uciekał i jeszcze drugiego odmawiał. W takim czasie majster stawał się szczególnie dokuczliwy. Brakującego pomocnika musiała zastąpić pani Filipowa, wzór cnót i uosobienie dobroci. Spadały wtedy na nią dodatkowe kłopoty i nie- 5 — Kiermasz bajek ~ 65 przyjemności. Majster wyładowywał całą swoją złość na biednej żonie, szturchańcami pędził ją do roboty. Musiała się też majstrowa zawsze bardzo dokładnie z otrzymanych pieniędzy wyliczać i biada, jeśli w rachunku brakło choć jednego grosza. Toteż pani majstrowa, zawsze cicha i spokojna, rzadko kiedy odzywała się, żeby nie dawać powodu do kłótni. Znosiła cierpliwie swój twardy los, chowając gdzieś w głębi serca nadzieję, że może i do niej kiedyś szczęście się uśmiechnie. Całymi godzinami kręciła dratwy i pracowała w domu, ile sił. A miała przy tym bardzo litościwe serce dla wszelkiej biedy, której sama w życiu zaznała najwięcej. Na- drugim krańcu jeziora, na wzgórzu górującym ponad puszczą, mieszkał w obronnym zamku pan i władca całej okohcy. Starzy ludzie opowiadali, że dziadek jego, biedny Mazur z okolic Kośna, rybak, znalazł na dnie Łańskiego Jeziora zatopiony skarb i wtedy kupił ten ~ 66 ~ piękny zamek i ciągnące się dookoła niego lasy razem z jeziorami Kalwa skim. Młody dziedzic wiele lat przebywał w obcych krajach i stamtąd przywiózł sobie bardzo urodziwą żonę — uważał bowiem, że żadna ze znanych mu w okolicy panien nie jest dostatecznie piękna i bogata. Młoda pani zaraz po przyjeździe zażądała, ażeby męża jej tytułować „Herr Graf", ją zaś „jaśnie wielmożną Frau Grefin". Wkrótce okazało się, że rozkapryszona Frau Grefin była wielką złośnicą. Biła służbę za byle co, wymyślała pokojówkom i kucharkom od śmierdzących Mazurek, wyzywała okropnymi słowami, które trudno było zrozumieć. Nawet na samego grafa rzucała się z pięściami i pazurami, kiedy w nieodpowiedniej chwili nawinął jej się pod rękę. Wszystko jej było niedobre; nikt nigdy nie był w stanie jej zadowolić; każdemu miała coś do zarzucenia. Toteż ludzie, a nawet sam graf, unikali jej i bali się jak diabła. Pewnego dnia zjawił się u bram zamku jakiś nieznany człowiek. Gdy grefini przejeżdżała obok niego w pięknej karecie, spostrzegła go. Wędrowiec skłonił się uprzejmie, aż do samej ziemi. Konie stanęły. Wtedy nieznajomy podszedł do karety i powiedział, że szuka pracy i prosi jaśnie wielmożną panią o pomoc. Grefini, oburzona, przeszyła go żmijowatym wzrokiem, wyskoczyła z karety, wyrwała bicz z ręki woźnicy i smagnęła nim proszącego po bosych nogach. — Jak śmiesz zatrzymywać moją karetę! — krzyczała. — Jak śmiesz mówić do mnie! Chłopiec uskoczył w bok. Gdy kareta zniknęła za zakrętem, wtedy i on ruszył w kierunku miasta. Z rynku skierował się przed kołyszącą się na wietrze blachą z napisem: TU DZIAŁA I MIESZKA MISTRZ FILIP DRATEWKA Dzwonek zawieszony nad wejściem do warsztatu oznajmił jego przybycie. Mistrza Dratewki nie było jednak w domu. Jedynie pani majstrowa użaliła się nad dolą biednego terminatora. Odradziła mu jednak szukania tu pracy, bo majster bardzo zły i nikomu tu jeszcze dobrze nie było. — Mam tylko jeden grosz w domu — rzekła — to wszystko, co mogę ci dać. Wprawdzie majster, jak przyjdzie do domu, może mnie za to zbije, ale ty na pewno bardziej tego grosza potrzebujesz niż on. Zresztą bicie mi nie nowina. Weź go sobie i niech ci będzie na szczęście. 5* ~ 67 ~ I Terminator podziękował szewcowej za dobre serce, skłonił się i wyszedł. Gdy po kilku minutach stanął nad jeziorem, słońce dolnym rąbkiem dotykało już wierzchołków puszczańskich drzew. Wody Kalwy zapaliły się na chwilę czerwonyiii blaskiem, rozświetlając nadbrzeżne domki, które spokojnie przeglądały się w jeziorze. W dali rysowały się na horyzoncie potężne mury obronnego zamku. Nad miastem zaczęły kłębić się chmury. Zbudzony groźnym pomrukiem burzy wiatr wybiegł z pobliskich trzcin. — Muszę jakoś naprawić przykrą omyłkę losu — wyszeptał terminator. Szewcowa zasłużyła przecież na inne, lepsze i szczęśliwsze życie. Ponieważ zaś nie był on wcale terminatorem, tylko czarnoksiężnikiem, który w takim przebraniu wędrował po świecie, przeto postanowił zamienić obydwie w tym dniu spotkane kobiety. I tak też się stało. ~ 68 ~ Noc była wyjątkowo niespokojna. Wicher gnał chmury, przeginał konary drzew. Błyskawice co chwila rozświetlały horyzont. W ciągu nocy odmieniona przez czarnoksiężnika grefini znalazła się w mieszkaniu szewca, szewcowa zaś na zamku. Grefini, która już dobrą chwilę leżała w łóżku szewcowej, zaczęła wiercić się niespokojnie. Co się obróci, to ją słoma ukłuje. Twarde łoże niemiłosiernie gniecie. Złość w niej wzbiera. W półśnie zaczyna złorzeczyć służbie, że jej tak źle łóżko posłała, odgraża się, wymyśla... Mistrz Dratewka, obudzony ze snu, siadł na łóżku i zaczął nasłuchiwać. Nic jednak nie mógł zrozumieć z niemieckich słów. Wstał więc rozzłoszczony i wrzasnął jej do ucha: — Stul mordę!... Bo cie tak wyobracom, ze do rana nie docekos!... SpsijH... Grefini zlękła się ogromnie. Przerażenie odebrało jej mowę. Nie wiedziała, co się stało i gdzie się znajduje — czy to duchy, czy strachy? W ciemności, która zalegała dokoła, słyszała tylko groźne sapania niewidzialnego stwora. Naciągnęła więc pospiesznie pierzynę na głowę, drżąc na całym ciele. Po chwili zasnęła pełna nieopisanego lęku. Rano szewc wstaje i zdumiony patrzy, że żona jego jeszcze leży. Nawet jej nosa spod pierzyny nie widać. — Co to? Szósta godzina, a ta esce leży? To jo bede dratwe smolił? A bodaje cie!... Porwała pana Filipa szewska pasja. Złapał kij, zrzucił jednym ruchem pierzynę, ino sfrunęła na podłogę i zaczął babę obracać kijem, ino mlaskało. Grefini drze się wniebogłosy, a szewc nie pyta, ino leje, ile wlezie. W końcu wyprał ją z łóżka na ziemię i wrzasnął: — Zaroz mi dratwe smolić!... — i wskazał ldriem na drzwi. Przerażona grefini pobiegła we wskazanym kierunku skamląc coś żałośnie — chociaż niewiele rozumiała z tego wszystkiego. O tej samej porze prawdziwa szewcowa leżała spokojnie na zamku. Ani razu nie przebudziła się, tak było wygodnie. Kiedy wreszcie otworzyła oczy, zdziwiła się ogromnie, nie mogąc rozpoznać, gdzie się znajduje. ..Tak cichutko — pomyślała zdziwiona — tylko zegary chodzą. Tik, tak... tik, tak... Któraż to godzina? Już szósta!" ~ 69 ~ Nie odważyła się jednak wstać. Dotyka ostrożnie łóżka i pościeli. Jakieś inne: mięciutkie, czyściutkie. „Tak przyjemnie tu leżeć — myślała patrząc uważnie dokoła — jak by człowiek płynął w powietrzu". Z lubością przymknęła znowu oczy. — A może to sen? — wyszeptała zaniepokojona. Przypomniała swoje nędzne życie. Spojrzała znowu na pokój. — A może ja umarłam i jestem w niebie?! Tak, na pewno jestem w niebie. — Uspokojona zamknęła znowu oczy. Sen skleił jej powieki. O godzinie dziewiątej weszła do sypialni pokojówka Kasia. Idąc w samych, tylko pończochach — bo nie wolno jej było inaczej wchodzić do pokojów pani — zbliżyła się prawie bezszelestnie do łóżka i zapytała nieśmiało: — Najjaśniejsza pani, jaką suknię mam dzisiaj przynieść? „...Przecie ja nic nie wiem o żadnych sukniach" — myśli zakłopotana pani w łóżku. Co tu powiedzieć? Patrzy bacznie na Kasię i ze zdumieniem stwierdza, że w niebie chodzą tak samo ubrani, jak i na ziemi — tylko jeszcze piękniej. Po chwili więc odpowiada z wyszukaną grzecznością: — Wybierz sama, kochanie. Zdziwiła się pokojówka, bo jeszcze nigdy tak łagodnie grefini do niej nie przemówiła. Popatrzyła na nią uważnie i na chwilę znieruchomiała z wielkiego wrażenia. $twierdziwszy, że grefini ma usmoloną twarz i ręce również powalane smołą, poleciała prędko z tą wiadomością do kuchni. Tu czekały ją już inne służące — ciekawe, w jakim humorze jest dziś pani. Kasia, kładąc palec na usta, odezwała się szeptem: — Wiecie co? — Grefica musiała być*dziś w nocy w piekle, bo ma całą gębę i ręce uwalane smołą!... Nasza Grefica... —tu Kasia obejrzała się trwożnie na drzwi. — Co ty bredzisz?! — wykrzyknęły zdumione dziewczęta, aż się Kasia wystraszyła. — Cicho!... Jeszcze kto posłyszy... —Ale to jej dobrze zrobiło — dodała — bo zmieniła się nie do poznania. Łagodna i słodka jak baranek. Wiadomość o pobycie grefini w piekle i jej odmienieniu rozeszła się wśród służby zamkowej lotem jaskółki. Tymczasem odmieniona grefini wstała, umyła się starannie i oczyściła, wreszcie ubrała się ~ 70 ~ przy pomocy Kasi w przyniesiony strój. Zaczęła obchodzić pokoje, nie mogąc dość nadziwić się przeróżnym cudom, których nigdy jeszcze w życiu nie widziała. W jednym z pokojów podeszła do niej kucharka i kłaniając się nisko, zapytuje, co ma zgotować dziś na obiad. Odmieniona pani znalazła się w nowym kłopocie. Przecież nie może odpowiedzieć, że muzę albo plince* — a nic innego jej w tej chwili nie przychodzi do głowy. Po chwili namysłu decyduje: — Niech będzie to samo, co wczoraj. Kucharka wraca szybko do kuchni i opowiada, jaką dostała odpowiedź. Wszyscy dziwią się i cieszą, że grefini tak się zmieniła. Najwięcej bodajże uradował się graf. Zjawił się on jak zwykle trochę niepewny i wystraszony. Kłaniając się z daleka, przemówił lękliwie: — Dzień dobry, mój aniele... Odmieniona szewcowa obejrzała się mimo woli, czy naprawdę ma skrzydła u ramion. Nakrochmalone fałdy szerokiej frezy na ramionach upewniły ją w tym mniemaniu. Przywitała go więc podpatrzonym u służby dworskim ukłonem uprzejmie i tak słodko, że zachwycony podszedł do niej i pocałował w policzek, a potem ujął pod rękę i poprowadził do dalszych pokoi. Idąc przez złociste pokoje upewniała się coraz bardziej, że znalazła się w innym świecie, i przyjęła to jako słuszną nagrodę za ciężkie lata niedoli. O tej samej porze prawdziwa grefini, przekonana, że za karę dostała się po śmierci do piekła, smoliła z mozołem ukręcone dratwy, łypiąc złym wzrokiem na mistrza Dratewkę, w którego skudlonej czuprynie dostrzegła coś jakby dwa okręcone kudłami rogi. Pan Filip zaś, wywijając wesoło pocięglem nad głowa grefini, śpiewał lekko ochrypłym głosem: Ej, ni mas to, ni mas, jek tym panom w psiekle, najedzą sie, napsiją sie i siedzą se w cieple... Władysław Gębik Muza — zupa mączna. Plince — placki ziemniaczane. Zaczarowana żabka ¦m ar - aciej Zapołek mieszkał pod lasem — na wybudowaniu. Uboga rola nie przynosiła tyle chleba, by starczyło go dla całej rodziny. Toteż z troską myślał o wyposażeniu dorastających synów. A miał ich trzech. Paweł i Kuba, którzy w długie wieczory zimowe nasłuchali się opowiadań o różnych miastach i krajach, chcieli ruszyć w nieznany świat i poszukać tam szczęścia, którego nie widzieli dla siebie w ojcowskim gospodarstwie. Janek natomiast, najmłodszy z braci, był od samego urodzenia inny. Chodził często sam, dziwnie zamyślony, jak by nie słyszał, co do niego mówiono. Rzadko o coś prosił. Otrzymaną w pole kromkę suchego chleba dzielił z Michasiem, synem biednej wdowy, lub z nieodłącznym towarzyszem swych zabaw i pomocnikiem w pracy — Burusiem. Zebrane pieczołowicie okruszynki rzucał ptakom, które tak przyzwyczaiły się do niego, iż nieraz podlatywały mu prawie do nóg — a szczególnie wtedy, gdy Buruś uganiał gdzieś daleko po polach. Ojciec traktował go jako „skaranie jboskie" — za jakie jednak grzechy, własne czy cudze, nigdy się Janek nie dowiedział. Kiedy synowie podrośli, odezwał się pewnego dnia najstarszy z nich, Paweł: — Trzeba nam pójść w świat, obaczyć, jak tam ludzie żyją. — Możemy przecież wyuczyć się jakiego zawodu, zarobić trochę grosza — dorzucił Kuba — w domu niczego nie wysiedzimy. — A czymże to chciałbyś być, synku? — zapytał ojciec Pawła. — Chciałbym zostać młynarzem. Młynarz ma zawsze chleb i pieniądze. Sami ludzie przynoszą mu do domu. — A ty, Kubolku? — zwrócił się ojciec do średniego. ~ 72 ~ — Ja chciałbym być rzeźnikiem, bo rzeźnik ma zawsze mięso i kiełbasy. Pieniędzy też mu nigdy nie brak. Janka nikt nie pytał, czym chciałby zostać. Tylko matka jakoś tkliwiej spoglądała na niego — i to wszystko. Niedługo po tej rozmowie zabrali się rodzice do przygotowania obydwu synów w drogę, w nieznany i pełen tajemniczego uroku świat, o którym młodzi marzyli od dawna. Kiedy Janek zobaczył te przygotowania, odezwał się głośno: — Ja też chcę we świat. Nie pragnę bogactwa, bo i cóż mi po nim. Ale chciałbym wiele, wiele umieć. Mógłbym przecież i innym pomagać. Nikt go jednak nie słuchał. Więc zaczął sam zbierać po kryjomu niedojedzone i wysuszone resztki chleba i składał je cierpliwie do rowka w stodole. Pewnego wieczoru usłyszał Janek, jak bracia zapewniali rodziców, że powrócą za dwa lata i każdy z nich przywiezie dla matki podarunek od swej narzeczonej. Następnego ranka, kiedy Paweł i Kuba opuścili dom, zarzucił i Janek swój worek na plecy i tak jak stał, w lichym odzieniu, nie zauważony przez nikogo, ruszył za braćmi w świat. Dogonił ich na, skraju lasu. Bracia zatrzymali się zdziwieni. — A ty dokąd ? — zapytał Paweł. — Za wami... w świat — odpowiedział spokojnie Janek. — Czyś do reszty zgłupiał ? W takim odzieniu chcesz iść w świat ? — kpił Kuba. — A któż weźmie na służbę takiego obszarpańca ? Chyba rakarz, i to nie wiem. — Wracaj nazad, chuderlaku! Ino wstyd nam zrobisz między ludźmi — powiedział stanowczo Paweł. — Jeżeli natychmiast nie wrócisz da domu, wsadzimy cię do tego worka, co go niesiesz, i uwiążemy na drzewie. Będziesz wisiał tak długo, aż cię wilki zjedzą. Ruszaj precz! — wrzasnął Kuba i zbliżył się z zaciśniętymi kułakami do Janka. Janek cofnął się kilka kroków. Stojąc patrzył smutnymi oczyma za odchodzącymi braćmi, którzy jeszcze z daleka grozili mu pięściami. Gdy znikli za zakrętem, ruszył lichą drożyną prowadzącą w las. Leśna droga, miejscami piaszczysta, to znowu kamienista, stawała się coraz węższa i coraz lichsza. Wreszcie zgubiła się w gęstwinie. Dalej trzeba było posuwać się steczkami wydeptanymi przez sarny, dziki i jelenie. Janek szedł odważnie naprzód i tylko co jakiś czas , i 73 przystawał, żeby ominąć zwalone przez burze leśne olbrzymy lub chwilę odpocząć. Powoli wyczerpywały się zapasy chleba i Janek musiał dożywiać się leśnymi jagodami, które znajdował na polach. Sypiał na mchu albo na posłaniu z gałęzi. Skoro świt zrywał się i wędrował dalej. Z każdym dniem większy ogarniał go lęk, gdyż puszcza stawała się coraz bardziej tajemnicza i groźna. Jagód w cienistym lesie było teraz mniej. Głód bardziej dokuczał. Ciągnął więc Janek zmęczone nogi, daremnie wypatrując wyjścia z ogromnego boru. Wreszcie osłabł zupełnie. Dowlókł się do zwalonego pnia olbrzymiej sosny i usiadł na nim wyczerpany i bezradny. Tajemnicze cienie rozczapierzonych konarów powalonego przez burzę drzewa olbrzymiały w mroku dogasającego dnia. Zmierzch szybko zapadał. „Przyjdzie mi pewnie tu zostać na zawsze" — pomyślał Janek. Oparł zmęczone plecy o chropowaty konar sosny. Przytulił skołataną głowę do żywicznej kory i zapatrzył się w migocące gwiazdy wypatrując wśród nich dogasającej swojej. Wtem zaszumiało coś w powietrzu i zawisło na gałęzi — tuż nad jego głową. Przeląkł się Janek. Przywarł mocniej do pnia. Natężonym słuchem łowił groźną ciszę. — E, to mi się tylko przewidziało — mruknął do siebie. Nagle podejrzany szelest powtórzył się znowu. Tym razem Janek posłyszał wyraźne wołanie: — Pójdź... Pójdź... Chciał zerwać się z miejsca, ale nie mógł. Strach odebrał mu resztkę sił. Tajemniczy głos odezwał się znowu: — Pójdź... Pójdź... Dźwignął się z trudem. Ciekawość przemogła strach. Przetarł załzawione oczy rękawem, ale nie mógł nic wypatrzyć w ciemności, która zalegała dookoła. Obolałe nogi jakby przyrosły do ziemi. Po chwili z ciemności dobiegł znowu ten sam tajemniczy głos: — Pójdź... pójdź... Patrzy Janek w stronę, skąd dochodzi głos, wytrzeszcza oczy... Ej, co to? Jakieś światełko?! Opierając się o gałęzie i pnie drzew posuwa się wolno w kierunku światła, jak urzeczony. Za chwilę wydostaje się na polanę, gdzie ku swemu ogromnemu zdziwieniu dostrzega maleńką chatkę, z której bije przez okno dziwny blask. Podchodzi więc śmiało bliżej i zagląda do wnętrza. ~ 74 ~ — Niech będzie pochwalony — wyszeptał przyciszonym głosem. Na pozdrowienie nikt nie odpowiada. W izbie nie ma nikogo. Tylko w rogu koło kominka siedzi na atłasowej poduszce maleńka żabka i bystrymi oczkami spogląda na przybyłego. Janek, który bardzo zwierzęta lubił, podszedł ostrożnie, by ją pogłaskać. — Czego sobie życzysz, dobry chłopcze ? — odezwała się niespodzianie ludzkim głosem. Janek z wielkiego zdumienia nie mógł wymówić ani słowa. Wtedy żabka odezwała się znowu: — Powiedz, czego potrzebujesz i po co tu przyszedłeś ? No, siadaj — wskazała na maleńki taboret koło kfcminka. Po chwili Janek opowiedział całą swą historię. — Bracia moi poszli w świat szukać szczęścia — kończył — poszedłem tedy z nimi i ja. Pomyślałem sobie, że choć nazywają mnie głupim, przecie i ja mogę się czegoś nauczyć i znaleźć szczęście. — To dobrze, że tu trafiłeś — odezwała się żabka. — Podobasz mi się. Zostań u mnie na służbie. Jeżeli będziesz pilny i pojętny, możesz się również wielu rzeczy nauczyć. O, widzisz... tam w kącie na stoliku stoi przygotowane jedzenie. Jedz, boś pewnie głodny. 75 Jankowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Jadł, ino mu się uszy trzęsły. Gdy nasycił głód, usiadł znowu na taboreciku i zapytał: — A co ja mam na tej służbie robić? Nie wiem, czy potrafię. — Nie będziesz miał ciężkiej roboty, bo i sił masz niewiele. Obnie-siesz mnie codziennie na tej poduszce po izbie i dookoła mojego gospodarstwa, które rano starannie obrządzisz. — To wszystko ? — zdziwił się Janek. — Na początek wszystko — odpowiedziała żabka. — Musisz jednak być bardzo uważny, dokładnie wykonywać moje polecenia. No i cóż, zgadzasz się? — Oj, zgadzam się! — odrzekł uradowany Janek. — A czego chciałbyś się nauczyć ? — zapytała znowu żabka. — Sam dobrze nie wiem — odpowiedział. — Chcę dużo umieć^ żeby być ludziom pożyteczny. Chciałbym nauczyć się przynosić im radość i szczęście. — O, to me bądzie takie łatwe. Ale skoto teę,o tak. ęjotąco "CTa^mesi., spróbujemy — odpowiedziała żabka. — A teraz, ponieważ jesteś bardzo zmęczony, idź spać. Ju^rc zabierzemy się od rana do roboty. Ledwie położył się na r<~ (oaiętych skórach, sen skleił mu zmęczone powieki. śf M Nazajutrz Janek wstał wcześnie. Nogi bolały go jeszcze, ale myśl,, że nareszcie znalazł bezpieczne schronienie i służbę, kazała zapomnieć 0 trudach i niewygodach dalekiej drogi. Niewielką izbę zdobiły dywany i tkaniny, jakich Janek jeszcze nigdy nie widział. Cicho tu było 1 słonecznie. Szybko więc umył «ię. przygładził włosy i zgłosił się do ¦fattbę. ?iabka ucieszyła się, że wstał tak wcześnie, i poleciła mu obnieść się po swym gospodarstwie. Janek ujął delikatnie atłasową poduszkę i wyszedł z Żabką na podwórze. Zdziwił się niemało widząc, że obok drewnianej chatki znajduje się stajnia, komórka i jakiś maleńki domek, którego w nocy nie zauważył. Do zabudowań tych przylegała niewielka polana, zasłana barwnym kobiercem przepysznych kwiatów. Janek czuł się szczęśliwy. Po południu poprosiła Żabka o zaniesienie jej do małej komórki. Rozwieszone pasma kolorowej wełny sprawiały wrażenie, jak by ktoś rozpiął kolorową tęczę i ozdobił ją najpiękniejszymi kwiatami przy- 76 ~ niesionymi z łąki. Pośrodku stał warsztat, który przypominał Jankowi krosna widziane kiedyś u babki. Tylko wrzeciono było inne, złociste. — Tu będziemy się uczyć — oświadczyła Żabka. Najpierw Janek musiał dotykać poszczególnych części warsztatu i powtarzać nazwy, które wymieniała Żabka, następnie dowiedział się, do czego poszczególne części służą i jak nimi trzeba się posługiwać. Tak rozpoczęła się nauka. Mijały dni i tygodnie — Janek uczył się ochoczo i pilnie. Niczego mu też nie brakowało. Miał co jeść i wiele czasu na naukę. Po roku potrafił już zrobić osnowę i utkać wielobarwną przejrzystą tkaninę. Kiedy pewnego razu Żabka pochwaliła go, że dobrze się uczy, Janek zwierzył się swej dziwnej nauczycielce, że chciałby umieć robić jeszcze piękniejsze tkaniny, takie, jak te kwiaty, które rosną na polanie, i żeby na nich były rozśpiewane ptaki, podobne do tych, które codziennie wrzaskliwymi gromadami przelatują ponad domem. — O, to nie tak łatwo — odpowiedziała Żabka. — Trzeba najpierw to wszystko, co tu widzisz dokoła, poznać i bardzo ukochać. Jeżeli kiedyś to wielkie ukochanie zapragniesz przetworzyć dla zadowolenia i szczęścia innych ludzi, wtenczas te kwiaty i drzewa, te pięknopióre ptaki wejdą przez twoje ręce na osnowę i rozkwitną przepięknymi kolorami jak żywe. Długo dumał Janek nad słowami Żabki. Obchodził polanę, obserwował bacznie kwiaty, podziwiał lot ptaków i smukłe sylwetki drzew, które wspinały się z gęstwy leśnej ku słońcu. Śniły mu się po nocach wzorzyste kobierce niespotykanych kwiatów, wykwitające pod jego ręką tak żywo, że długo nie mógł oderwać od nich zachwyconych oczu. Ani się też spostrzegł, jak nowe, coraz piękniejsze wzory zaczęły zdobić jego tkaniny. * Ale w miarę jak mijały miesiące, dziwny smutek osiadał na sercu Janka. Niespokojne myśli coraz uparciej powracały do opuszczonego domu, do matki i Burusia. Przecież to już drugi rok dobiega, jak służy u Żabki. Dobrze mu tu i wiele się przez ten czas nauczył. Ale teraz właśnie bracia jego wracają do domu i każdy niesie, jak przyrzekł, podarek od swej narzeczonej. A on co? Nie ma ani podarku, ani narzeczonej. Widząc jego zasmucenie, zapytała go Żabka: — Janku, co tobie jest? Czy spotkało cię co złego? — Nie, mnie tu jest dobrze — odpowiedział Janek — i pewnie "ł 77 nigdzie lepiej mi nie będzie... tylko, jak pomyślę, że teraz właśnie bracia moi wracają z podarunkami do domu, a ja nie mam nic: ani podarku, ani narzeczonej, to mi smutno. Nie wiem nawet, w której stronie świata jest mój dom. — Nic się nie martw, Janku — uspokajała go Żabka. — Wszystko będzie dobrze. Idź teraz spać, a rano znajdzie się wszystko, co potrzeba. Janek długo nie mógł tej nocy zasnąć. Dziwne myśli kotłowały mu się w głowie. Toteż rychło świt zerwał się z posłania i poszedł do Żabki pełen niepokoju i ciekawości. Przyjęła go bardzo życzliwie. Poleciła mu zdjąć trzy rózgi wiszące na ścianie obok kominka, a następnie pójść do stajni i uderzyć trzy razy w drzwi. — Jak to uczynisz — objaśniła dalej—wyjdzie ze stajni piękny siwek. Możesz go dosiąść i ruszyć w drogę. Zawiezie cię prosto do twego domu. A nie żal ci mnie opuszczać? — Żal, ToarAzo żal — po^wiedziai gorąco Janek. — Ale ja wrócę. Pragnę tylko zobaczyć dom i matkę. Powrócę na pewno. — W takim razie zapamiętaj, co ci teraz powiem. Gdy będziesz dojeżdżał do domu, uważaj, byś nie przekroczył konno granicy lasu. Inaczej zniknie siwek i nigdy już do mnie nie trafisz. Gdy będziesz się zbliżał do domu, zsiądź z konia i zostaw go w lesie tak, żeby tego nikt nie zauważył. A tu podarek dla twojej matki — wskazała na niewielkie zawiniątko leżące na stole. — Nie wolno ci do niego zaglądać. Pierwsza musi rozwinąć go twoja matka. Wrócisz wtedy, kiedy i twoi bracia wyruszą w świat. Janek pobiegł szybko do stajni. Serce biło mu niespokojnie. Po trzecim uderzeniu drzwi stajni otworzyły się i wybiegł z nich piękny siwek, który, rżąc radośnie, zatrzymał się i %aczął grzebać kopytem. Pogłaskawszy go po grzbiecie wrócił Janek do izby, powiesił rózgi na ścianie, zabrał zawiniątko, podziękował serdecznie Żabce za jej dobroć i wybiegł. Po chwili rumak rwał z kopyta. Już było dobrze po południu, gdy siwek zwolni! biegu. Wyjeżdżali właśnie z gęstwy leśnej na niewielką polanę. Poprzez rzedniejące drzewa widać już było łąki i pola uprawne. Janek przypomniał sobie przestrogę Żabki, zatrzymał siwka, zeskoczył na ziemią ^okl&^L W^S*. \L^ "^^:^g^'vx^s§s^.^ ~^f^^^ss^ chwilę rozradowanymi oczyma chłonął znajomy widok. Nic się tu nie zmieniło, jak by wczoraj odszedł w ten daleki, tajemniczy świat. ~ 78 ~ Ruszył więc raźno w kierunku domu, niosąc w ręku zawiniątko, w którym znajdował się podarek dla matki. Z daleka dobiegło go nagle naszczekiwanie psa. To Buruś gnał jak szalony. Za chwilę witał się z Jankiem, biegał dookoła, doskakiwał, łasił się, dotykał pyskiem jego twarzy. — Buruś... — zdziwił się i ucieszył Janek. — Buruś, poznałeś mnie? Widzisz, wróciłem — mówił gładząc sierść psa. — Pójdziemy znowu do lasu i na łąkę. Mój Buruś, mój... Pies wpatrywał się wiernymi ślepiami w Janka i merdał ogonem z wielkiego zadowolenia. Poszczekiwał, skamlał, lizał ręce — starając się w ten sposób dać wyraz swej radości i szczęściu. Tymczasem rodzice, wywabieni szczekaniem psa, zauważyli, że obydwaj starsi synowie wracają właśnie drogą, którą kiedyś wyruszyli wspólnie w świat. Idą równym krokiem, pięknie i dostatnio ubrani. Wyszli im więc naprzeciw. Ściskają się, całują. Radość w domu ogromna. Paweł powrócił jako czeladnik młynarski, Kuba zaś jako wyuczony pomocnik rzeźnicki. Obydwaj chwalą się podarkami od swych narzeczonych, składają je w ręce matki. Gdy Janek zjawił się w izbie, zdziwili się wszyscy ogromnie. — Patrzajcie go! I ten także — zaśmiał się Paweł. — A gdzież twój podarunek? — Nawet worka nie przyniósł, co go ze sobą zabrał — docinał uszczypliwie Kuba. — A nauczyłeś się już kozy doić ? — kpił Paweł. — Pewnieś też nic innego nie robił, skoro wracasz jeszcze bardziej obszarpany, niż wyszedłeś z domu. — A dajcież mu spokój — odezwała się matka. — Dobrze, Janku, żel i ty wrócił. Już tak martwiłam się |O ciebie. Dni mijały szybko. Paweł i Kuba byli dumą rodziców. Wokół nich kręciło się życie w mazurskiej chacie. Pewnego dnia oświadczył Paweł przy obiedzie: — Już na nas czas. Musimy wracać do swoich majstrów na dokończenie nauki. Za rok jednak powrócimy razem z naszymi narzeczonymi. Wtedy będzie uciecha. Kiedy to Janek usłyszał, pobiegł szybko do stodoły, wyszukał swój podarunek, stanął przed matką i odezwał cię cicho: — I na mnie też czas. Przyjmij tedy, matulko, i ode mnie podarunek, com go przywiózł dla ciebie. To od... Żabki. ~ 79 ~ — Do cna zgłupiał w tym świecie — zrobił cichą uwagę Paweł. — Ino patrzeć, jak żaba wyskoczy z tego szmaciska — pokpiwał Kuba. — Toć dajcież mu już spokój — strofowała matka synów. — Nie każdy może przywozić takie bogate prezenty jak wy. A kiedy rozsupłała otrzymane od Janka zawiniątko, aż krzyknęła z wielkiego wrażenia. Śliczny ubiór, zrobiony z tkaniny tak pięknej, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie widziała, urzekał jak zaczarowany. Sznur złotych guzików i drogich kamieni zdobił suknię koło szyi i pasa. Sam Janek nawet wybałuszył oczy z wielkiego zdziwienia. — Skąd to masz? — zapytał ostro ojciec. — Pewnie okradłeś jaką księżniczkę, a teraz dajesz to matce. Myślisz, że uwierzymy, iż to wysłużyłeś albo że to od twojej narzeczonej — powiedział gniewnie Paweł. Nim Janek zdążył się odezwać, ojciec krzyknął: — Odnieś mi to zaraz, skądeś wziął. Jeszcze jakie nieszczęście sprowadzisz na nasz dom. Wynoś mi się z tym, ino zaraz!... Cokolwiek powiedziałby teraz na swoją obronę, nie uwierzyliby mu. Zawinął więc przywieziony podarek i zwiesiwszy smutno głowę wyszedł. W izbie nie było już dla niego miejsca. Trzymając pod pachą swoje zawiniątko udał się Janek w drogę powrotną, w obcy, dziwny świat, gdzie nikt na niego nie krzyczał, nikt go nie krzywdził niesłusznymi posądzeniami. Wchodząc do lasu obejrzał się jeszcze na dom rodzinny. Na podwórzu stała samotna matka. Wydawało się Jankowi, że rękawem ociera łzy. W lesie czekał już siwek. Janek dosiadł go szybko i pomknął przez gęstwę wyniosłych świerków i sosen do swej chlebodawczyni. Musiał też zaraz po przyjeździe opowiedzieć ws|ystko jak najdokładniej. — Za rok — mówił Janek — bracia moi powrócą do domu wraz ze swymi narzeczonymi, a ja? Ja nie mam nikogo prócz ciebie. -T~ Nie martw się, Janku — rzekła Żabka. — Za rok wiele może się zmienić. Cierpliwość to wielka cnota, często bywa nagrodzona. Na pracy i domowych zajęciach czas mijał tak szybko, że Janek nie zauważył, kiedy upłynął rok. Pewnego dnia odezwała się do niego Żabka: — No, Janku, możesz dziś zobaczyć twoją narzeczoną. 80 — Jakże to, dziś ? — odezwał się Janek zaskoczony niezwykłą propozycją. — Dziś o północy zakwita kwiat paproci — mówiła dalej Żabka. — Ale kwiatu tego strzegą zazdrosne paprotnice, opiekuńcze duchy leśnych uroczysk, chromą go przed pożądliwym wzrokiem ludzkim. Tylko człowiekowi o mężnym i szlachetnym sercu pozwalają czasem dotknąć tego skarbu, a nawet zabrać tyle, ile dla szczęścia drugich użyć potrafi. — To ja przyniosę go tobie, żebyś była szczęśliwa. A ja chyba tu zostanę na zawsze. — Więc chciałbyś, Janku, pozostać ze mną do końca życia? — Tak, chciałbym — odpowiedział Janek. — Dobrze mi tu... Tyle tu dobrego zaznałem, że byłbym wielkim niewdzięcznikiem, gdybym cię opuścił. Zostanę więc z tobą i będę ciebie bronił przed każdym, kto chciałby cię skrzywdzić. — Bałam się, że odejdziesz ode mnie. Ale teraz mam wielką nadzieję, że twoje szlachetne serce i mnie w końcu wyzwoli z nieszczęścia. — Powiedz więc, czego pragniesz — rzekł Janek — a zrobię dla ciebie wszystko, aby uczynić cię szczęśliwą. — Zbliża się wielka noc dziwów. W tę niezwykłą noc — snuła opowieść Żabka — wszystkie złe duchy, które mnie tu strzegą, od-" prawiają wielki sabat na Górze Czterech Wiatrów. Zobacz no, Janku, czy księżyc już wschodzi. Janek podbiegł do okna i przez chwilę wpatrywał się w tajemniczą ciemność nocy. Ponad lasem pędziły na iskrzących drapakach za-późnione latańce, spieszące na Górę Czterech Wiatrów. Między wierzchołkami drzew sunął wolno świecący rąbek księżyca. — Wychodzi już ponad las — odpowiedział Janek nie odrywając oczu od tajemniczych dziwów leśnych. — Już się pewnie sabat rozpoczął. -— Uderz rózgą w wieko skrzyni i nie oglądaj się za siebie — rozkazała Żabka. Janek wykonał szybko rozkaz. Wieko skrzyni uniosło się, odsłaniając duży złoty klucz, świecący dziwnym blaskiem na całą izbę. Odsunąwszy wiszącą na ścianie tkaninę zauważył, że zakrywała tajemne drzwi. Dotknął ich — były zamknięte. Ujął więc drżącymi palcami złoty klucz i starając się wykonać jak najwierniej polecenia Żabki, przekręcił go w zamku trzykrotnie. Za każdym obrotem klucza coraz Kiermasz bajek 81 większa jasność napełniała izbę. Wreszcie drzwi ustąpiły i Janek znalazł się we wspaniałej komnacie, wyścielonej barwnymi kobiercami i skórami zwierząt. Wzrok jego przykuła młoda dziewczyna prześlicznej urody, która przędła len. Spojrzała przyjaźnie na zdumionego Janka i uśmiechnęła się do niego, jak gdyby znała go od dawna. — Widzę, że ci się podobam — powiedziała piękna nieznajoma, a gdy zdumiony Janek nie mógł wydobyć z siebie ani słowa, dodała: — Janku, nie domyślasz się, kim jestem?... To ja, Żabka. Ta sama, którą tyle razy obnosiłeś na atłasowej poduszce. Oczy Janka rozszerzyły się jeszcze bardziej w niemym zachwycie. — Wiele lat temu — zaczęła mówić piękna dziewczyna — najechali naszą ziemię uzbrojeni ludzie, co nosili białe płaszcze, a na nich czarne krzyże. Ojciec mój zginął broniąc mnie przed porwaniem. Ja z matką uciekłam w las i tu właśnie spotkałyśmy wiedźmę, pomocnicę najeźdźców, która zaklęła mnie w żabkę, żebym nie mogła nigdy wydostać się z puszczy. I tak trwa to po dzień dzisiejszy. •*¦ ~ 82 Jestem tu pilnie strzeżona i nikt poza tą komnatą widzieć mnie nie może. Gdyby bowiem ktoś uwolnił mnie z mocy złych duchów, wówczas one, a z nimi razem i rycerze z czarnymi krzyżami, musieliby ze zrabowanej ziemi uciekać. — Co trzeba zrobić, żeby cię z mocy złych duchów uwolnić ? — zapytał rozgorączkowany Janek. — Nie lękać się ich gróźb i nie ulec ich namowom ni obietnicom. Zwycięsko przejść wszystkie próby, do których nawet w tę noc dziwów trzeba wielkiej odwagi. Jedno tylko może wybawić od prób — mówiła piękna dziewczyna. — Czy widzisz ten róg? Kto zadmie w niego tak silnie, że od jego głosu rozsypią się ściany tego domu, ten zbudzi śpiących w podziemiach rycerzy, którzy uwolnią i mnie, i cały nasz kraj. — Boże, dodaj mi sił, bym uczynił, co trzeba...—wyszeptał Janek. — Tylko nie ulęknij się niczego — pouczała odmieniona Żabka. — Złe siły uczynią wszystko, żeby cię zniszczyć. Zegar zaczął wydzwaniać północ. — Czas działać — powiedziała śliczna dziewczyna. Janek zbliżył się do ściany, ażeby zdjąć tajemniczy róg, gdy nagle ukazał się czarny potwór podobny do wilka, pochwycił róg kolcami straszliwych zębów i warcząc wlepił w Janka krwawe ślepia. — Idź precz! — krzyknął chłopak i przerażony zaczął cofać się w stronę drzwi. Dom zatrząsł się w posadach i nagle zapanowała złowroga ciemność i cisza. A po chwili Janek znalazł się w dawnej izbie, gdzie na atłasowej poduszce siedziała w zwykłym miejscu biedna Żabka patrząc na niego smutnymi oczyma. — Co ja zrobiłem... Co ja zrobiłem^.. — Przekwitł już kwiat paproci — wyszeptała smutno Żabka. — Śpiący rycerze nadaremnie czekać będą na głos rogu. — O ja nieszczęśliwy! — zawodził Janek. — Tu rozpacz nic nie pomoże — zauważyła Żabka. — Niedługo skończy się sabat i zacznie się tu diabli taniec. Miej się więc na baczności. Jeszcze nie wszystko stracone. — Co mam robić, powiedz — błagał zrozpaczony Janek. — Już więcej głupstwa nie zrobię. Raczej zginę. — Nie sztuka ginąć. To tylko uciecha dla naszych wrogów. Trzeba umieć mężnie i rozważnie walczyć. 6' ~ 83 ~ — Teraz, kiedy podjąłeś próbę uwolnienia mnie, na pewno zjawią się tu wszyscy moi wrogowie — mówiła dalej Żabka. — Ja zniknę na trzy dni, a przez ten czas ty sam musisz stawić czoło niebezpieczeństwom. Przy tym wszystkim nie wolno ci odezwać się ani jednym słowem. Ani jednym, rozumiesz? Inaczej zginiemy obydwoje: ja i ty. Bądź mądrym i odważnym, bo od tego zależy nasze szczęście. Nie mogę ci nic więcej powiedzieć. Rano Janek stwierdził ze smutkiem, że Żabka zniknęła bez śladu. Uczucie osamotnienia i opuszczenia wgryzało mu się w serce. Czy podoła? Czy nie zawiedzie zaufania Żabki? Dzień przeszedł spokojnie. Dopiero gdy nadeszła noc, zaczęły się dziać niesamowite dziwy. Przed dom zajeżdżały karety, jedna za drugą, a z nich wysiadały strojne panie i bogato ubrani panowie. Wchodzili do chatki, która stawała się coraz obszerniejsza. Znaleźli się też skądś muzykanci i zaczęli grać, aż się serce radowało. Przybyli goście tańczą, śpiewają i bawią się w najlepsze. Nagłe otwierają się drzwi i staje w nich... Kto to? Zerwał się Janek z ławy. Przecież to jego narzeczona! Podchodzi do niego. Muzyka przestaje grać. Wszyscy patrzą na nich. — Janku, zatańczysz ze mną? Niczego więcej nie pragnął w życiu, jak zatańczyć ze swą ukochaną. Ale teraz, przy tylu gościach? Jakże będzie wyglądał w swym biednym, połatanym ubraniu ? — Zawstydził się. — Janku, nie zatańczysz ze swą narzeczoną ? — zapytuje go nagle jakaś piękna pani, która podeszła z boku. Janek zaciska mocno szczęki, żeby ani jedno słowo nie wyszło z jego ust. Pamięta przestrogę. Ale po |o ona tu przyszła? Czy to naprawdę ona? Czy to jego ukochana Żabusia? W tej chwili zbliżył się do niej przystojny, młody pan, wystrojony w aksamitne szaty ze złotymi guzikami, i odezwał się: — Czyżby wam, dostojna pani, podobał się ten nędznie ubrany pachołek? Przecież to niedołęga, jakiego świat nie widział. Jakiś nie-ruchawiec, ciamajda, a w dodatku niemowa. Przyjmijcie, dostojna pani, moją rękę. Ja was poprowadzę w tany i w życie. Jestem dostatecznie bogaty, żeby kupić tysiąc takich pachołków jak ten, który tu stoi. Nie wierzycie? Hej, pachołkowie! — krzyknął przez okno. — Wnieście tu moją szkatułę. ~ 84 ~ Za chwilę pachołkowie wnieśli ciężką skrzynię pełną błyszczących talarów i złotych dukatów. — Wszystko to ofiaruję tobie, o pani — zwrócił się do Żabki pan w aksamitach—jeżeli zechcesz zostać moją żoną. — Cóż mam biedna robić. Skoro Janek mnie nie chce znać... Krew zakipiała w Janku. Nie mógł znieść tego widoku. Zerwał się z miejsca i rzucił się z pięściami na pięknie ubranego panka, ale w tym momencie doskoczyli pachołkowie i powalili go na podłogę. Wśród gości powstało zamieszanie. Zegar zaczął wydzwaniać północ. W izbie zapanowały nieprzeniknione ciemności. Za chwilę wszystko ucichło. Janek leżał spokojnie i nasłuchiwał pilnie. Kiedy w dalszym ciągu nic nie mąciło ciszy, wstał, wyprostował zbolałe członki i wyszedł na dwór. Wszędzie panował spokój. Nigdzie ani śladu gości, których przed chwilą pełno było w izbie. „Widocznie zemdlałem, bo nie słyszałem, kiedy odjeżdżali — pomyślał. — Może do rana będę miał spokój". Ale długo jeszcze tej nocy nie mógł zasnąć. Natrętne myśli cisnęły się do głowy — niepokój rozsadzał serce. Nazajutrz zauważył Janek, że domek jego opasuje wstęga dziwnie świecącej mgły, która utrzymała się aż do wieczora. Gdy nadeszła noc, znowu zaczęli zjeżdżać goście. Tym razem przyjeżdżali sami wielcy panowie, książęta i królowie. Kiedy zebrali się w izbie, jeden z nich, stary i dostojny król z dużą siwą brodą, podszedł do Janka i odezwał się: — Drogi Janku, wygrałeś los. Przekonaliśmy się, że jesteś dzielny i odważny, twojej narzeczonej wierny i godny jej ręki. Ażeby jednak mogła zostać twoją żoną, musisz według naszych praw być królem. Wobec tego w nagrodę za twoją cnotę i męstwo dziś jeszcze dokonam uroczystego aktu koronacji ciebie na króla mazurskiego. Po czym wprowadzimy twoją narzeczoną i odtąd będziecie już zawsze razem, aż do końca życia. Ledwie to powiedział, otwarły się drzwi i do izby weszli paziowie, wnosząc królewskie szaty, koronę i złote berło. Pachołkowie ustawili na środku wspaniały tron. Gdy tron był gotów, podeszło do Janka dwóch panów ubranych w złociste szaty. Kłaniając się, biorą go pod ręce i sadzają na tronie. Z boku podchodzi małe pacholę i na atłasowej poduszce niesie koronę, ~ 85 ~ 12 całą ze złoconego szkła — drugie wysuwa się z berłem. Teraz stary król występuje naprzód i pyta: — Janku, czy chcesz być królem mazurskim? Wszyscy zamarli w oczekiwaniu. Janek nie chce wierzyć własnemu szczęściu. Wystarczy powiedzieć „tak" — a za chwilę będzie królem Mazurów... Patrzy na przygotowaną dla niego złocistą koronę, którą za chwilę włożą mu na głowę, na berło, które weźmie do ręki. -— Janku, czy chcesz być królem mazurskim ? — pyta po raz drugi siwobrody król. Już miał powiedzieć, gdy wtem przypomniał sobie przestrogę Żabki. Zerwał się więc z tronu, stanął naprzeciw starego króla i gwizdnął tak przeraźliwie, że ze strachu pospadały królom korony z głów. W izbie zrobił się znoAvu nieopisany rwetes i szum. Po chwili zapanowała ciemność i wszystko nagle znikło. Tylko przez okno wsączała się dziwna jasność, jak by księżyc zaglądał do środka. Kiedy Janek wyszedł na polanę, zauważył, że świecąca dookoła domu wstęga stała się dwa razy szersza i błyszczała jeszcze piękniej niż wczoraj. Księżyc układał się do snu za wierzchołkami drzew. Głęboka cisza zalegała polanę. Tylko gwiazdy migotały na jasnym niebie, wróżąc piękną pogodę. Wrócił więc do chatki i zaparł drewnianą zasuwę. Zmęczony przejściami i ciągłym czuwaniem, nie widział, jak słońce przemierzyło swoją codzienną drogę. Spal cały dzień. Dopiero z nadejściem nocy gwałtowne łomotanie do drzwi wyrwało go ze snu. Za chwilę powtórzyło się ono z taką siłą, że szarpnięte drzwi upadły z łoskotem na kamienie. Trzech drabów w długich czerwonych kapotach i głowach przysłoniętych kapturami stanęło przy wyłamanych drzwiach, rozglądając się groźnie dokoła. Dwóch pachołków wtoczyło do izby ogromny pniak. Ustawili go na środku i w milczeniu wycofali się w ciemność nocy. Zaległa złowroga cisza. Po chwili największy z drabów podszedł do pniaka, wyciągnął spod kapoty ogromny topór i oparł go ostrzem o pień. „To już moja ostatnia godzina" — pomyślał Janek. Serce gwałtownym stukotem rozsadzało mu pierś. Oparłszy się oburącz na toporze, największy z drabów zaskrzeczał ochrypłym głosem, od którego ziąb przeszedł po izbie: f 86 ~ —- Król nasz i pan za odmowę i zniewagę, którą mu wyrządziłeś, kazał ci ściąć głowę. Że zaś zniewaga była publiczna, będziesz musiał za nią jeszcze przed śmiercią odpokutować. Przybliż się — warknął krótko, rozkazująco. Janek, wtulony w róg izby, patrzył przerażonymi oczyma na katów i ani myślał ruszyć się z miejsca. „To już śmierć. A ja, głupiec, myślałem, że szczęście uśmiechnęło się do mnie..." Przypomniał mu się Buruś, jak lizał go po twarzy, gdy mu kazano wynosić się z domu. Już nie wybiegnie na spotkanie... — Brać go! — krzyknął kat do swoich pomocników. Skoczyli. Przywlekli do pnia. Janek bronił się rozpaczliwie. Już wydawało się, że topór spadnie, ale kat zatrzymał go w górze i krzyknął: — Proś o łaskę! Janek zacisnął zęby, niech się co chce dzieje. Wtedy kat spuścił topór z całej siły. Przerażający krzyk rozdarł powietrze. Izba zaczęła wirować pogrążając się w ciemności. Gdy Janek się zbudził — był już dzień. Spod przymkniętych powiek dostrzegł, że jacyś ludzie krzątają się po izbie jak cienie. Wchodzą i wychodzą cichutko, na palcach, prawie bezszelestnie. „Teraz pewnie odrąbią mi głowę" — pomyślał. Zdziwił się, że nic go nie boli. Nie mógł zrozumieć gdzie się znajduje. To już nie maleńka klatka, ale piękna komnata. Za oknami, jak okiem sięgnąć, ciągnie się rozległy bór, otulający błyszczące jezioro, którego fale podpływają aż pod sam dom. Ktoś puka do drzwi. Do pokoju wchtodzi nieznany pachołek i mówi, że pani poleciła mu przynieść szaty i prosi, aby raczył się ubrać. „To pewnie nowa próba" — myśli Janek. Milczy więc, ale ubiera się szybko i sprawnie. Gdy już był gotów, weszła do pokoju narzeczona, jeszcze piękniejsza niż wtedy, w zaklętej komnacie. — Janku! — powiedziała z uśmiechem. — Minęły już trzy dni. Wyzwoliłeś mnie. Jestem twoją. Po tygodniu odbyło się w salach zamkowych wspaniałe wesele. Bawiono się i tańczono bez upamiętania. Muzykanci grah ognistego mazura, a mężczyźni dla rozweselenia pani młodej podrygiwali do ~ 87 ~ rytmu naśladując skaczące żabki. Wyciągali się nad podłogą jak struny, podrzucali do góry i wydziwiali przeróżne łamańce. Inni klaszcząc w ręce pokrzykiwali wesoło: Żabuleńka, żabulka, żabulJta, żabuleńka żab, żab... Taniec tak spodobał się wszystkim, że wkrótce rozpowszechnił się na całych Mazurach i Warmii. Do niedawna jeszcze nie było mazurskiego wesela, na którym by rozochoceni goście nie tańczyli „żabki". Młodzi żyli długo i szczęśliwie. Wszystkie córki — a mieli ich siedem —- pięknie przędły i tkały. Po latach każdy dom na Mazurach posiadał „kółko" (kołowrotek) albo tkacki warsztat. Warmianki i Mazurki coraz piękniejsze wymyślały wzory — toteż wkrótce mazurskie tkaniny zasłynęły daleko poza granicami tej pięknej ziemi. Gdy więc będziesz kiedyś, drogi czytelniku, wieczorem w chacie mazurskiej, w czasie przędzenia lnu, posłuchaj pięknych opowieści prządek o kłobukach i latańcach, o zaklętych zamkach i górach lub 0 chłopie, co oszukał diabła. Posłuchaj pięknych pieśni, tropionych niegdyś i prześladowanych przez najeźdźców, którzy kraj zabrali 1 ciemiężyli lud. Przypatrz się dobrze „złotym" rękom prządek i tkaczek, o których tak pięknie i z dumą śpiewają młode Mazurki i Warmianki: Bo te moje ręce są malotcane gdy je włoze w krosna, robzią mi same... Słuchając tych pieśni i opowieści przekonasz się, że jeden jest lud polski na wolnej ziemi od Bałtyku pa Tatry i od Bugu po Odrę. Władysław Gębik Jak chłop mazurski diabła oszukał * czesnym rankiem w zimowy, mroźny dzień toczył się wóz drogą spod Zgniłochy do pobliskiego lasu. Wiatr dął od strony Kaleckiego Jeziora, gwiazdy błyszczały w górze, a het, za lasem blady księżyc schylał się ku ziemi. Chłop siedzący na wozie czapkę mocniej nacisnął. Wóz zaprzężony w chudą szkapinę toczył się leniwie, podskakując na głębokich wybojach. „Wio, siwku, wio!..." — wołał chłop, ale szkapa pozostała nieczuła na wszelkie zaklęcia. Noga za nogą dreptała po twardych grudach, zbliżając się powoli do lasu. Tu wiatr stracił na mocy, ale mróz dokuczył chłopu. Zeskoczył z wozu, lejce zarzucił na kłonicę, a sam zaczął biec, by się trochę rozgrzać. Dojechali do krzyżówki. Szkapa sama skręciła w lewo — widać już niejeden raz tędy szła, bo stąpała pewnie. Przy następnym zakręcie chłop zatrzymał konia. Mroźny wiatr z wściekłością tarmosił gęste konary wysokich sosen, hulał nad wyrębem, gwiżdżąc na cały świat. Chłop okrył konia szmaciakiem, a sam z rękami w kieszeniach, z postawionym kołnierzem zaczął przechadzać się tam i z powrotem wzdłuż wozu. Co chwila spoglądał w stronę przebytej niedawno drogi, ale nikogo nie było widać. W końcu machnął ręką i wszedł w wyrąb, przyglądając się długim pniakom leżącym pokotem niby żołnierze na pobojowisku. „Sam nie podołam, za ciężko ładować na wóz, choćby te mniejsze. A wracać szkoda... —zafrasował się. — Co się mogło stać, że żaden sąsiad nie przyjechał? Czyżby się zimna przestraszyli? Wprawdzie mróz tęgi, ale zarobić trzeba. Poczekam jeszcze trochę." Tak rozmyślając spacerował chłop między drzewami, rozglądał się i szacował, na jak długo starczy roboty. Myśli jego jednak przeniosły się niebawem do chaty, w której zostawił gromadę dzieciaków i żonę, swoją Maryjkę. ~ 89 ~ Na to wspomnienie uśmiech ukazał się na ustach szorstkich od wiatru. Bo też nieoceniona jest jego żona: gospodarna, dobra, a przy tym mądra. Ho, ho! Prawdziwym szczęściem jest mieć taką żonę! Niejeden zazdrości. Odkąd wprowadził ją do swojej chaty, weselej się zrobiło. Ileż to lat z nią przeżył?... Nie pamięta dobrze, A zawsze w biedzie... Cóż z tego, że ma ten kawałek ziemi: gleba licha, słabo rodzi. Kiedy wiatr mocniej zawieje, tumany kurzu unoszą się w po- wietrzu. Mierzwy nie starcza, by ją pognoić. Jak słońce przygrzeje, to trawa schnie, że i kozy jej nie chcą. Mówią nawet we wsi, że trzeba im zielone okulary zakładać, aby myślały, że murawę skubią... Dokoła pustka. Wiatr hula nieustannie, gwiżdżąc koło uszu. Mi- nęło sporo czasu — mróz ziębił do szpiku kości. Powoli zaczął chłop wątpić, czy dziś jeszcze kto się zjawi. Wreszcie cierpliwość go opuściła. Zaklął siarczyście: — Czarcie przeklęty, chociaż ty przyjdź, bo te chłopy wolą siedzieć za piecem! A może i ty boisz się mrozu, co? Ledwie wymówił te słowa, dostrzegł, że drogą ktoś nadchodzi. Chłop patrzy... któż by to mógł być? W krótkim kożuszku, w futrzanej czapce na głowie. „Porządnie ubrany" — stwierdził chłop. Wtem spojrzał na nogi: kopyta! Od razu domyślił się, kogo ma przed sobą. Podrapał się po głowie i zerknął z ukosa na diabła, nierad z takiego kompana. „A tom sobie kłopotu narobił! — pomyślał. — Jakże tu z nim zaczynać?" A Kusy rzekł: — Wzywałeś mnie, więc jestem. — Idź sobie lepiej, skąd przyszedłeś. Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego — odparł chłop. — Wzywałeś mnie przecież. I — Ot, powiedziałem sobie tak, bo mnie złość ogarnęła, ale już minęła. — To wrócisz z pustym wozem? A w domu bieda... — A tobie co do mojej biedy? Odczep się ode mnie! Diabeł nie dał jednak za wygrane. Zaczął chłopa kusić: — Małobiedy się najadłeś? Nie bądź głupi, a zrobię ciebie bogatym. — Nie chcę twojego bogactwa, wystarcza mi to, co uczciwie zarobię. Diabeł przymrużył jedno ślepie. — Mógłbym ci pomagać we wszystkim, w czym tylko zechcesz, zazdrościliby ci wszyscy. Cała wieś by ciebie podziwiała, a żona i dzieci ~ 90 ~ opływałyby w bogactwo i kochałyby cię jeszcze bardziej... A bez mojej pomocy... będziesz nadal biedę klepał, bo sąsiedzi często zawiodą, tak jak dziś. A ja będę ci wierniejszy niż pies! Jak żywa stanęła chłopu przed oczami chata. Stara, mchem porosła, z jednej strony belkami podparta, płot pochylony i obora licha z nędzną siwulą... A izba zimna, garnek pusty, dzieciaki skulone pod ścianami i zapłakana Maryjka... Przez tyle lat daremnie starał się wypędzić biedę z chaty. Jednych rąk za mało, by podołać, choć przecie tych rąk nie oszczędzał... „A niech to wszystko licho porwie! Raz kozie śmierć!" — pomyślał z desperacją. Zwrócił się do diabła pokornie stojącego i rzekł: — Zgoda! Więc zabieraj się do roboty! Pomożesz mi załadować wóz. — Dobrze — ucieszył się Kusy — ale wpierw spiszemy umowę, bo za darmo żaden diabeł nie pracuje. Ja też jestem biedny i muszę piekłu służyć, inaczej mnie Lucyper wypędzi. — Jakiej więc żądasz zapłaty? — Niewielkiej — odrzekł diabeł. — Podpiszesz tylko ot to... — wyciągnął z kieszeni cyrograf. — Jeśli mi oddasz swoją duszę, służyć ci będę przez całe twoje życie. Chłopu zrobiło się nieprzyjemnie, ale udawał zucha. Podrapał się po czuprynie, jakby szukając natchnienia, i rzekł: — Moja dusza więcej jest warta niż twoje usługi, lecz jeśli już tak koniecznie chcesz i prosisz, mogę cyrograf podpisać. Pod jednym jednak warunkiem. — Jakiż to warunek? — zaciekawił się Kusy. — Otóż będziemy pracowali do spółki; kto przy tym kogo więcej razy oszuka, tego będzie wygrana. Do trzech razy sztuka. Jeżeli uda ci się trzy razy mnie oszukać, oddam ci swoją duszę. Jeżeli mnie się poszczęści i oszukam ciebie, nie będziesz miał do mnie prawa. Diabeł rad się na taki warunek zgodził, bo był pewny, że w oszu-kaństwie nikt go nie prześcignie. Jednym ruchem zaciął sobie chłop dłoń lewej ręki, we krwi umaczał gęsie pióro, które skwapliwie podsunął mu diabeł, a że nie był piśmienny, postawił trzy czerwone krzyżyki. Diabeł z zadowoleniem schował cyrograf do kieszeni i zabrał się do roboty: nosił grube kłody, stękał pod wielkim ciężarem, a chłop udawał tylko, że pracuje. „Dźwigaj — myślał sobie — wiedz, że duszę Mazura nie tak łatwo zdobyć." Gdy wóz załadowali, zawieźli nad Jezioro Łańskie, zrzucili drzewo, chłop wrócił do domu. W chacie było zimno. Jasny płomień, buchający od komina, nie ogrzewał izdebki. W żelaznym wysokim garnku, ustawionym na „drei-fusie", gotowała się woda. Żona siedziała przy krosnach. Ubrana w wełnianą spódnicę, którą, panną jeszcze będąc, sama utkała, w ciepły ka\>at, ptzecasany dlu^m. iattucYiem, i skórą obite drewniaki, które postękiwały za każdym poruszeniem, tkała zgrzebne płótno na koszule męża. Izba lśniła czystością. Ściany, ozdobione mnóstwem obTcazó-w, i. sunt, "co&tYiymywaTYy czterema \5eXkami, \AeYor\.e \yy\7 wapnem. Podłoga wymieciona, wysypana białym piaskiem. W rogu stała komoda zasłana obrusem własnej roboty, na niej krzyż i duże bukiety papierowych kwiatów, które Maryjka w czasie adwentu też sama zrobiła. Obok łóżko rodziców zasłonięte firanką w czerwoną kratę. Najstarsza córeczka, dziesięcioletnia Anulka, siedziała przy kołowrotku i nawijała cewki z powijaków, Rosalka zabawiała Katarynkę, która przed chwilą pokłóciła się z Franciszką o szmacianą lalkę. Dwie młodsze, Ida i Klara, leżały już w szlombanku, mała Hetka spała w niebiesko malowanej kolebce. W izbie panował półmrok. Kopciła lampka naftowa. Na widok Bogumiła Maryjka podniosła się i przywitała go uśmiechem. Żal jej było, że mąż tak ciężko pracować musi, by zapewnić licznej gromadce kawałek chleba. Kochał ją, wiedziała o tym dobrze, i ona go kochała. Rada by mu pomóc w robocie, lecz trudno zostawić dzieci same. Prędko zakrzątnęła się, podała mężowi zacierkę. Pazuch jadł w mil-raemu, ^akoś pochmurny. Yotem "wsta\ i unikając wzroku żony po-L szedł na podwóiko, stanął pxzy parkanie i długo wpatrywał się w cie- 1 mny na horyzoncie las. Tam spotkała go ta niezwykła przygoda, i Ze zmarszczonym czołem rozmyślał, jak by diabła oszukać. Posta- nowił nic nie mówić żonie, by jej nie martwić. Na drugi dzień rano wybrał się do lasu. Diabeł już na niego czekał. Znów załadowali wóz i zwieźli drzewo na miejsce. I tak całą zimę Pazuch woził drzewo i nie prosił nikogo o pomoc. l Sąsiedzi wydziwić się nie mogli, skąd się wzięło u niego tyle siły. ~ 92 ~ k I Kiedy nadszedł dzień wypłaty, po którą miał się zgłosić do leśnictwa w Dziergonce, poprosił żonę: — A uszyj mi na jutro nowy piękny worek, bo dużo pieniędzy przywiozę do domu. Maryjka popatrzyła na męża zdziwiona. Ale wyciągnęła ze skrzyni świąteczny czepek, cały złotem haftowany, i uszyła z niego prześliczny woreczek. Na drugi dzień chłop poszedł po pieniądze. Otrzymane talary włożył do worka, pokazał worek diabłu i kazał wybierać: worek albo to, co w worku. Diabeł przyglądał się chwilę. Worek piękny, ślicznie haftowany złotem, spodobał się diabłu. Ale czy w worku jest coś wartościowego? Nie wiadomo. „Źe mnie chłop oszukać chce, to pewne, zawsze jednak pewniejsze to, co się widzi" — rozmyślał. — Mój będzie worek — postanowił wreszcie. Chłop, który z drżeniem serca czekał na decyzję, odetchnął z ulgą. Wysypał talary, a pięknie haftowany worek oddał diabłu. Gdy talary zabrzęczały, diabeł zawył ze złości, aż chłopa ciarki przeszły. — No, udało ci się, ale na drugi raz zobaczymy, kto będzie górą! Chłop wrócił zadowolony do domu, a diabeł czmychnął, zły na siebie i na cały świat. Odkąd tułał się po ziemi, nie przydarzyło mu się jeszcze, by go ktoś przechytrzył. Uciekł do piekła i zaszył się w najciemniejszy kąt. Byłby tam nie wiadomo jak długo siedział, gdyby go Lucyper nie przepędził i nie przypomniał o obowiązkach. Rad nierad wyszedł czart z piekła, by swym diabelskira zwyczajem znów ludzi kusić. Kiedy śnieg stopniał, ziemia się osuszyła, chłop uznał, że nadeszła pora, by wyjść w pole. Zawołał więc diabła, który natychmiast się zjawił. — Czas nam zabrać się do roboty — rzekł chłop. Będziesz ciągnął sochę, aż zaorzemy pole. Zaprzągł diabła do sochy i zaczął orać głęboką skibę. Diabeł zadyszał się, zasapał, kroplisty pot spływał mu po kosmatym czole, a chłop co chwilę pokrzykiwał: | — Ciągnij, a prosto, nie schodź ze skiby! Kusy coraz głośniej wzdychał, a chłop niby to z litości pocieszał go: — Kiedy będziemy bronowali, to ja będę ciągnął, żebyś się nie czuł pokrzywdzony. Jak spółka, to spółka! Po kilku dniach zabrali się do roboty. Diabeł, zadowolony, koziołka fiknął z radości, aż się za nim tuman piachu wzbił. A chłop kazał mu wbić w ziemię pazury, chwycił go za ogon i zaczął ciągnąć z całych sił. Gleba była nie tylko licha, ale i kamienista, toteż diabeł raz za razem stękał i pojękiwał zahaczając o kamienie i raz za razem obłamywał sobie któryś pazur. <-». 94 ~ Przeszli pole wszerz i wzdłuż, diabeł mocniej jeszcze jęczał, ale chłop nie zwracał na to uwagi — bronował dalej. Kiedy skończyli, diabeł odetchnął z ulgą i jak czmychnął, tak się ze dwa tygodnie nie pokazał. Ciekawość jednak w końcu zwyciężyła. Poszedł w pole, na którym posadzili ziemniaki, popatrzeć, co się z nimi stało. Chłop mówił, że ziemniaki urosną, a tu nic nie widać. Chytry chłop, będzie go chciał znów oszukać, trzeba się zatem mieć na baczności. Odtąd przychodził codziennie na pole i obserwował. Wreszcie zauważył, że coś zielonego wydobywa się z ziemi. Ciekawy, co się stało z ziemniakami, wygrzebał po kryjomu jeden i zobaczył, że jest całkiem pomarszczony i sczerniały; wygrzebał drugi — taki sam. „Oho! — pomyślał — ziemniaki w ziemi zepsują się całkiem. Raz się oszukałem, tym razem nie dam się nabrać!" Zadowolony ze swego odkrycia, udał się do chłopa i rzekł: — Może byśmy już teraz zadecydowali, co komu wypadnie? — Tak ci się śpieszy? — zdziwił się chłop. — Ziemniaki przecież jeszcze nie urosły. Diabeł na to: — Ja wolałbym już teraz decydować. — Dobrze — mówi chłop. — Wybieraj, jak już tak chcesz! — Moje będzie to, co rośnie nad ziemią — oświadczył diabeł. — Niech i tak będzie — oświadczył chłop udając obojętnego. Podali sobie ręce i przybili na zgodę. Diabeł na konto swojej wygranej ogonem pomerdał w kółko i oddalił się. Kiedy znikł z oczu, chłop zatarł ręce z radości i udał się do karczmy w Zgniłosze, by uczcić ten dzień kieliszkiem gorzałki. Aż karczmarka się zdziwiła ujrzawszy PaAucha, który dotąd nigdy w karczmie nie bywał. Kusy od tej pory codziennie biegał w pole ciesząc się, że tak pięknie ziemniaki rosną. A kiedy już zakwitły, zachwycał się cudownym kwiatem. Chciał nawet bukiet zrobić i ofiarować go swojej narzeczonej, ale poniechał zamiaru, bo żal mu się zrobiło plonu. Kiedy wreszcie nadszedł czas wykopków, chłop kazał diabłu sprzątnąć to, co sobie wybrał. Diabeł wziął kosę i pościnał wszystko, bacząc, by nic się nie zmarnowało. Następnie wysuszył, powiązał snopki i czekał, aż chłop zbierze swoje, by razem pojechać z towarem do miasta. Był tak zadowolony z siebie, że nawet nie popatrzył, jak - 95 ~ Pazuch ziemniaki wybiera. A że rok był deszczowy, nawet na piaszczystej glebie udały się jak rzadko kiedy. Toteż niejeden worek się napełnił. Chłop załadował worki na wóz, diabeł swój towar na drugi — i pojechali do Nidzicy na targ. Ledwie wozy stanęły, zbiegła się ludzi gromada. Kupujących było dużo, bo każdy chciał się zaopatrzyć na zimę. Pazuch w krótkim czasie sprzedał wszystko, a diabeł stał na wozie i zaczynał się niecierpliwić. Naokoło zebrała się gromada ciekawych, przyglądając się dziwnemu zielsku powiązanemu w snopy. Pierwsi, którzy z bliska rozpoznali kartofliny, za boki chwycili się ze śmiechu. Na to zaczęło ludzi przybywać, aż w końcu wszyscy znajdujący się na targu zgromadzili się koło wozu, zanosząc się od śmiechu. — Cha, cha, cha! Czy tę nać kartoflaną można na sałatkę zużyć? — zakpił ktoś z gromady. — A czy dużo trzeba dodać pieprzu i soli? — dorzucił ktoś inny. Wtedy dopiero diabeł zrozumiał, że go znów chłop oszukał. Tego już było za wiele nawet dla czarciego syna. Z trudem przedarł się ze swym wozem przez rozbawiony i rozkrzyczany tłum i zatrzymał się dopiero pod miastem, by poczekać na chłopa. — Jaki z ciebie diabeł, że się oszukać dałeś! — usłyszał naraz głos Pazucha. — Nie koniec to jeszcze naszego układu, nie ciesz się naprzód! — krzyknął diabeł. — Za trzecim razem na pewno już ci się nie uda, chybabym diabłem nie był! — Zobaczymy — odparł chłop. — Jutro przyjdź na pole, zabierzemy się do nowej roboty. Wczesnym rankiem następnego dnia chłop diabła poganiał, orząc sochą kartoflisko. Potem znów ciągnął g* za ogon tak długo, aż całe pole zbronowali. W końcu chłop, krok za krokiem posuwając się naprzód, zamaszystym ruchem ręki sypał złote ziarno w świeżo spulchnioną ziemię. Diabeł tymczasem śledził każdy jego ruch, nie spuszczając z niego oka ani przez chwilę. Wreszcie chłop skończył, znów chwycił diabła za ogon i zabronował pole. Znikły ziarna w ziemi. Nigdy jeszcze, odkąd chłop gospodarzył na swoim, gleba niebyła tak wypracowana. Diabła przecież chłop nie żałował. „Jeżeli uda mu się złapać moją duszę, niech przynajmniej drogo za nią zapłaci" — rozmyślał. ~ 96 ~ Gdyby diabeł przejrzał upór i chytrość Mazura, może by czmychnął gdzie pieprz rośnie zamiast wysługiwać się w pocie czoła. Zanadto jednak wierzył w swoją diabelską sztukę, która go dotąd nigdy nie zawiodła. Niejedną już przecież duszyczkę odprowadził do piekielnych bram, a sam Lucyper chwalił go i stawiał za wzór. Aż tu nagle Mazur wyprowadził go w pole. — Żeby się piekło waliło, chłop musi być mój! — zarzekał się czart. Codziennie zjawiał się na polu i obserwował, co się stanie z żytem. Pewnego dnia z daleka już zauważył, że pole się zieleni. Podszedł bliżej, patrzy i patrzy, przygląda się... „Toć to taka sama sprawa, jak z ziemniakami — stwierdził. — Muszę być jednak ostrożny, trochę jeszcze poczekać i upewnić się, żeby nie dać się znów nabrać". Przeczekał całą zimę. Kiedy jednak nadeszła wiosna, diabeł przekonał się, że nic się nie zmieniło, trochę tylko zieleń podrosła. Udał się zatem do chłopa i oświadczył, że tym razem już wygra. Jego będzie to, co jest w ziemi, a to, eo na wierzchu, może sobie chłop zabrać. A mówiąc tak spoglądał uważnie na chłopa, żeby zorientować się, jakie jego słowa sprawią wrażenie. Chłop, jak każdy Mazur, zamknięty 7 — Klarouz b«Jek 97 ~ f» w sobie, nie zdradził swych uczuć, choć z radości gotów był diabła uściskać. Żeby go wywieść w pole, udał jednak wielce zafrasowanego. Niech się diablisko zawczasu nie martwi. — A czy prędko będziemy zbierali? — wypytywał Kusy. Chłop obiecał wezwać go, gdy nadejdzie czas, a diabeł pewny siebie powędrował do piekła, by się pochwalić, że wreszcie chytrego chłopa oszukał. — To nie byle jaka sztuka z tego Mazura, a jednak udało mi się go nabrać. Niedługo dusza jego będzie się smażyła w piekle. A posadzę go tam, gdzie najgorzej, żeby mnie dobrze popamiętał! Nie na darmo tyle potu wylałem. Pycha od niego taka biła, aż zazdrość ogarnęła innych rogatych kamratów. Wkrótce z nową energią wrócił na ziemię, by swoim zwyczajem kusić ludzi, gdzie się da. Chłop tymczasem oddał się codziennym zajęciom. Od czasu kiedy wszedł w spółkę z diabłem, zapanował w chacie dobrobyt. Sąsiedzi nieraz kiwali głowami i dziwili się, że Pazuchowi się tak dobrze wiedzie. — Chyba mu sam diabeł pomaga albo kłobuk znosi... — mawiali między sobą. Chłop jednak milczał jak zaklęty. Jego to sprawa. Jakoś tam będzie. Wierzył mocno, że uda mu się wykiwać diabła. Jak się Kusy teraz przekona, że znów przegrał, zostawi go w spokoju. Taka przecież zapadła między nimi umowa. A umowa — rzecz święta i diabeł będzie musiał ją respektować. Wreszcie nadszedł czas zbioru. Żyto nadspodziewanie wyrosło. Ciężki kłos kołysał się na wietrze, falując jak morze w pogodny^ spokojny dzień. Gdy diabeł zobaczył złocisty łan zboża, z radości aż poskrobał się za kosmatym uchem. Biegał z jednego końca na drugi. Potem przystanął, pokiwał czarnym łbem, patrząc na zboże, siadł sobie na miedzy i zadowolony coś do siebie mruczał. Wreszcie zerwał się na nowo, obleciał pole ze wszystkich stron, aby sprawdzić, czy to na pewno to samo, które własnymi pazurami zbronował. Tak, poznał ten kamień, o który sobie pazur ułamał... Na samo wspomnienie tej sromotnej porażki złość w nim wezbrała, aż splunął na ziemię. „Teraz sobie użyję! Zapłaci mi chłop!" — odgrażał się. Pazuch zabrał się do roboty. Ciężka zazwyczaj praca wydawała mu się lekka jak nigdy. Szerokim rozmachem kładł żyto, a za nim kroczyła ~ 98 ~ żona wiążąc snopy sprawną ręką. Gdy skończył żąć, poustawiali snopki w kopy. Z zadowoleniem powiódł chłop wzrokiem dokoła, obliczając plon. W dwa dni później, gdy zboże wyschło, pozwozili do stodoły, a diabeł zaczął zbierać swój przydział. Namęczył się srodze, ale skrzętnie powyrywał wszystko rżysko z korzeniami. Zakurzył się przy tym, że sam Lucyper by go poznać nie mógł, wreszcie załadował swój towar na wóz. W tym czasie chłop wymłócił żyto cepami, wyczyścił i wsypał do worków. Słomę, powiązaną w snopki, poukładał na wozie i razem z workami zboża zawiózł do Nidzicy na targ. Diabeł przystroił swój wóz i konia w kolorowe wstążki i rozparty szeroko, z trzaskiem bicza wjechał na targowisko. Tuż za nim chłop. — Ludzie! Ludzie! Kupujcie u mnie! Piękny mam towar, dobry, tani, a niewiele go! Przekonacie się sami, zaraz worki rozwiążę! — wykrzykiwało diablisko. Ledwie wóz stanął, gromada ciekawych zebrała się wokół, by obejrzeć tak głośno zachwalany towar. Kiedy się pierwsi do wozu zbliżyli, w zdumieniu spoglądając to na otwarte worki, to na diabła, wy buchnęli głośnym śmiechem. — Cha, cha, cha! — rozległo się ze wszystkich stron. Diabeł z niedowierzaniem popatrzył na otaczający go tłum, nie rozumiejąc jeszcze, z czego się śmieją. Był przekonany, że towar prędko sprzeda, aż zachrypł z nawoływania. Nikt jednak nie chciał kupować — ludzie się za boki trzymaU, bo od śmiechu aż kolki ich rozpierały. Wesołości było co niemiara. — To chyba wariat! — mówili między sobą. — A to ci głupi! Diabeł! — mruknął ktoś z boku. — Wydaje mu się, że może byle świństwo do miasta przywieźć i nas nabrać. Aż się diabeł zarumienił. „Czyżby mnie poznali?" — pomyślał. Popatrzył na siebie. Nic właściwie nie zdradza jego pochodzenia. Złość go ogarnęła — cały dotychczasowy wysiłek poszedł na marne! Chytry chłop po raz trzeci go oszukał! Nie mógł się diabeł z tym pogodzić. Przysiadł nad rowem i zastanawiał się, co by tu zrobić, żeby chłopa przechytrzyć. Tymczasem chłop, uśmiechnięty i zadowolony, pokazał mu swój pusty wóz i pełen trzos pieniędzy. — No, kumie, jak idzie handel? Widać coś nie bardzo kupują twój towar... r ~ 99 ~ Diabeł zębami zgrzytał, ale nie dał za wygrane. — Hola, hola, wolnego! Ten się śmieje, kto śmieje się ostatni. Do tego czasu tyś dyktował, a ja słuchałem, tym razem ja stawiam warunek. — Ależ między nami kwita! — wykrzyknął chłop. Kusy pokręcił rogatą głową. — A nie spisaliśmy to umowy? — bronił się Pazuch. Diabeł jednak nie chciał ustąpić. — No tak, ale nie może to być... żeby chłop diabła oszukał! Pomyśl tylko, co ja przez ciebie wycierpię! Lucyper mi tego nigdy nie daruje. Cóż ja biedny zrobię? Już i tak ze mnie dość nakpiU, a gdy się jeszcze dowiedzą o mojej przegranej, nawet w piekle nie zechcą zatrzymać. Oj, zlituj się, chłopie — prosił już płaczliwie. — Spróbujmy raz jeszcze! Ulituj się nade mną! Chłop, że to jak każdy Mazur litościwe miał serce, nie mógł już dłużej tego skomlenia spokojnie słuchać. Żal mu się diabła zrobiło — i zgodził się. Czort oblizał się szkarłatnym jęzorem, aż mu się ślepia rozjarzyły, i zaproponował pośpiesznie: — Spróbujemy się drapać. Kto kogo mocniej zadrapie, ten wygra. To mówiąc wysunął swoje długie zakrzywione pazury. Pazuchowi niedobrze się zrobiło. Ale że nigdy nie był tchórzem, tak i tym razem wyprostował się i rzekł: — Niech i tak będzie, ale nie dziś. — Dobrze — odrzekł diabeł i rozeszli się. Tymczasem chłop wrócił do domu przygnębiony. Myślał, myślał, jakby i tym razem diabła wyprowadzić w pole, ale nic nie wymyślił. Czuł, że nie da rady. i Żona przypatrywała mu się spod oka, wreszcie zapytała, czy nie jest chory, tak się dziwnie zachowuje. I poty nie dała mu spokoju, póki jej całej prawdy nie wyznał. Gdy usłyszała o umowie z diabłem, przysiadła na ławie i aż zaniemówiła z przerażenia. Ale że bardzo męża kochała, bo przecież lepszego w całej wsi nie było, nie chciała się pogodzić z myślą, by diabeł mógł mieć prawo do jego duszy. Zadumała się chwilę, rozmyślając nad tym, jakby chłopa wybawić, a diabła raz na zawsze odstraszyć, wreszcie wpadła na pomysł. Od męża wymusiła przyrzeczenie, że się Kusemu więcej nie pokaże, póki ona sama z nim się nie rozprawi, dzieci odesłała ~ 100 ~ do swej matki, a gdy wieczór nadszedł, wprowadziła do izdebki prosiaka, wymyła, ubrała w czerwoną spódnicę, włożyła kabat, świąteczną czarną chustkę pluszową na głowę — i zaczęła do zwierzęcia przemawiać najczulszymi słowami: — Śpij, dziecino słodka, mój skarbie najdroższy, moja pieszczotko, ty moje szczęście jedyne... I nuciła kołysankę: Aż przyjdzie nana, nana przyjdzie z pola, przyniesie kacke, kacke i kacora. A z ty kacki bando złote flacki, a z tego kacora bando złote koła. A z tych kołów bandzie wóz, bandzie tata Hetke zióz. Oj lu-lu-lu, ba-la-la, porwoł zilcek barana, A śuchnicka spsi, spsi, spsi, I Helutka spsi, spsi, spsi. Diabeł tymczasem ostrzył pazury na kamieniu pod lasem. Wieczorem, wiedziony ciekawością, podsunął się do okna, by popatrzyć, co robi chłop. Spogląda do środka: chłopa nie ma, tylko baba siedzi koło pieca i pieści córeczkę. „Musi ją pewnie bardzo kochać" — pomyślał. Stał tak jakiś czas i z rozczuleniem przyglądał się tej scenie, lecz kiedy przypomniał sobie czekającą go walkę, biegiem wrócił do kamienia, by dalej ostrzyć swe diabelskie pazury. Na dzień przed wyznaczonym terminem udał się znów diabeł pod chatę Pazucha. Gdy podszedł do okna, usłyszał straszny krzyk. Zerknął z ciekawością do wnętrza i ujrzał, że kobieta siedzi na podłodze, zawodząc i płacząc przejmująco. Zapominając o ostrożności — bo to wiadomo: ciekawość diabelska rzecz — wśliznął się do izdebki i zapytał: — Co się stało, gosposiu? Kobieta nie odpowiedziała. Dalej zawodziła bez opamiętania, szarpiąc sobie włosy. — Gosposiu! Gosposiu! — wołał diabeł. — Dlaczego tak lamentujecie? Kobieta odwróciła głowę, jak by dopiero go zauważyła. - 101 — Oh, jaka ja nieszczęsna! — wykrzykiwała załamując ręce. — Ten łotr niegodziwy! Ten nicpoń! Chciał wypróbować paznokcie, czy dość ostre, bo powiadał, z diabłem ma się drapać. Wypróbował ten maleńki, najmniejszy — pokazała przy tym mały palec lewej ręki — i córkę mi zamordował! Oh, ty mój skarbie najdroższy, cóż ja bez ciebie pocznę?!... — zawodziła tuląc zarżniętego prosiaka. Diabeł zaniemówił, a gdy zobaczył kałużę krwi na podłodze, struchlał. Przypomniały mu się wszystkie dawne porażki. W pośpiechu cofał się mamrocząc coś niezrozumiale. A jak tylko próg przekroczył, czmychnął czym prędzej i więcej się nie pokazał. Daremnie go chłop wyczekiwał. Na drugi dzień kobieta nasmażyła mięsa, kiełbasy przyrządziła i wszystkich sąsiadów sprosiła na ucztę. Dopiero to było śmiechu i wesela, kiedy chłop opowiadać zaczął o swych przygodach z diabłem! Całą noc ucztowali i wciąż prosili Pazucha, aby mówił od nowa, jak było. I od tej pory już żaden diabeł nie odważył się kusić mazurskiego chłopa. Otylia Grotowa Krasnoludki w Siemianach 1 i i •- prastarych lasach, otaczających gromadę Siemiany, znajdują się liczne jeziorka. Nad ich brzegami wznoszą się pagórki, a między nimi widać głębokie, ciemne jamy. Kiedyś podobno mieszkały w tych kryjówkach karzełki, maleńkie ludki życzliwe i pomocne ludziom w niedoli. A było to tak: Bardzo dawno temu w owych lasach żyły liczne gromady wilków. Drapieżniki były bardzo dzikie i zuchwałe. Latem rabowały bydło pasące się na polanach, zimą wpadały po łup nawet do wsi. Pewnej nocy styczniowej podkopały się w jednej zagrodzie do chlewa i porwały stamtąd maciorę i osiem prosiąt. A uczyniły to bardzo cicho, tak że gospodarz nie usłyszał zdławionego skomlenia Urwisza, napadniętego przez drapieżców. Rano znaleziono przy budzie ogryziony szkielet psa. Chłopi bardzo się bali czworonożnych rabusiów. Kobiety i dzieci nawet letnią porą nie miały odwagi chodzić do lasu na jagody i grzyby. Nikt już nie chciał być piasterzem gromadzkim. Dlatego bydło, stojąc w oborach, ryczało z głodu i nie dawało ani kropli mleka. W tym czasie zgłosił się u sołtysa jakiś nieznajomy człowiek z prośbą o przyjęcie go do pracy. Powiedział, że nazywa się Gustaw, że służył poprzednio w majątku w Słobitach, ale podczas ostatnich żniw przewrócił się na niego wielki, naładowany wóz, jadący do stodoły, i Gustaw ciężko chorował przez całą zimę. Na wiosnę wyrzucono go z mieszkania. Teraz szuka pracy. Ponieważ dowiedział się, że w Siemianach nie mają gromadzkiego pasterza, przyszedł tutaj. ~ 103 - i Sołtys spoglądał uważnie na opowiadającego, na jego bladą twara, na zapadnięte policzki. . — Obawiam się, że nie dasz sobie rady. Co zrobisz, jak wilki napadną stado? — Oo, starczy mi siły, by je odegnać! — zapewniał gorąco Gustaw. Omówili z sołtysem warunki i Gustaw pozostał we wsi. Już następnego ranka nowy pasterz wypędzał stado gromadzkie na polanę leśną. W drodze wiodącej na pastwisko przyłączyła się do trzody jakaś osobliwa krowa. Sierść miała gładką i białą jak śnieg, Koniec ogona i racice lśniąco czarne. Oczy zwierzęcia płonęły jak dwa węgle drzewne, a rogi błyszczały jak szczere złoto. Gustaw początkowo sądził, że ta nadzwyczajna krowa musi być własnością - 104 ~ któregoś z gospodarzy, i pognał ją razem z resztą stada na pastwisko. Przez cały dzień troskliwie opiekował się bydłem, gotów w każdej chwili bronić je przed okrutnym rabusiem. Przez cały dzień jednak nie tylko nie było widać wilka, lecz nawet nie słychać było jego wycia. Krowy pasły się spokojnie. Kiedy o zmierzchu Gustaw prowadził stado z powrotem do wioski, zauważył, że po drodze owa osobliwa krowa nagłe znikła. To samo powtarzało się rano i wieczorem przez kilka następnych dni. Gustaw nie zapytał jednak nikogo o to dziwne zwierzę i z lubością patrzył na białą sierść i lśniące rogi. Chłopi byli zadowoleni, że bydło spokojnie wracało do zagród syte i dawało wiele dobrego, tłustego mleka. Kobiety i dzieci nabrały odwagi i wybiegały do lasu, wracając z dzbanami pełnymi jagód i koszami grzybów. Sołtysowi dziwne wydawało się, że wilki nie napadają na bydło ani na ludzi. Kiedyś wieczorem zaprosił pasterza na pogawędkę. — No i co, Gustawie — zaczął — jak idzie robota? — Dobrze — odpowiedział pasterz. — Wilków nie widać, krowy mają spokój i mogą się najeść, ile chcą. A trawa soczysta, bujna, rozrosła się. Od tak dawna nie pędziliście przecie stada na łąki. — I nic nie zauważyłeś osobliwego? — Nie — pasterz zawahał się. — Tylko co rano przyłącza się do naszego stada krowa, cała biała, która nie wraca wieczorem do wioski. Widać dobrze zna drogę do obory i trafia sama. A właściciel tej krowy musi dbać o nią bardzo, bo co rano przychodzi czysta jak żadna inna. Słysząc to sołtys pomyślał chwilę i nagle ożywił się: — Gustawie, to jest na pewno krowa onych karzełków, co mieszkają w pagórkach nad brzegami naszych jezior leśnych! — Cie go! — zdziwił się pasterz! — Nie śniło mi się nawet, że mógłbym opiekować się krową krasnoludków. — Tak, to krowa karzełków — ciągnął sołtys. — Teraz rozumiem, dlaczego wilki dają nam spokój. Najbardziej zuchwały i głodny wilk nie ośmieli się napaść na krowę krasnoludków. A karzełki pomagają nam i tobie za twoją odwagę, dobrą wolę i uczciwą pracę. Może dostaniesz od nich jeszcze inną nagrodę, bo piklujesz przecież ich krowy tak samo jak naszych... Tak się też stało. Od następnego dnia Gustaw codziennie w południe znajdował pod drzewem, gdzie zwykł siedzieć, srebrny grosz polski. ~ 105 - ¦ tai Franciszek Jankowski Chciał podziękować krasnoludkom, no i ujrzeć te cudaczne stworzonka, ale daremnie wypatrywał. Nigdy nie dojrzał żadnego karzełka. Pieniądze składał i oszczędzał na zimę, pracy nie miał ciężkiej, dobrze mu było. A wilki jak niepyszne uciekły na zawsze z okolicznych lasów. Bajka o leśnej studni ii rzed wielu, wielu laty wśród Jełguńskich Lasów, ciągnących się między Pokrzywami i Muchorowem, znajdowała się rozległa polana, otoczona starymi, potężnymi jeglijami. Pośrodku onej polany stał domek na kurzej stopce, pomalowany na czerwono, z zielonymi drzwiami i okiennicami o wyciętych serduszkach. Trzy stopnie prowadziły z polany do przedsionka wspartego na dwu rzeźbionych słupkach. W domku żyła czaramara.Na imię miała Kaja, co znaczy Jasna. Była bowiem tak piękna, że jasność biła od niej jak blask słońca. Smukła niby szlachetna sosna, miała złote jak pszenica włosy, splecione w dwa długie warkocze, oczy niebieskie jak modrak wśród łanów żyta, a w licach koloru mleka i krwi uśmiechały się usta jak dojrzałe maliny. Ubrana w powiewną szatę o lśniącej bieli łabędzich piór, w pantofelki utkane z srebrzystych promieni księżycowych, chodziła po lesie i zbierała zioła na rozmaite czarodziejskie leki. Toteż schodziły się na polanę chore i pokrzywdzone zwierzęta. Raz zjawił się zajączek Skoczek i prosił: — Pomóż mi, wróżko! Cierń głogu \«bił mi się w łapkę. Nie mogę skakać... Dobra wróżka wyciągnęła cierń z łapki zajączka, oczyściła ranę, wymyła i obwiązała świeżym liściem podbiału. Skoczek grzecznie podziękował i pokicał do swoich towarzyszy. Innym razem przyleciał puchacz Kiwit, usiadł na gałęzi dębu i zaczął jęczeć: — Zjadłem wczoraj w nocy cztery myszy i dużego szczura. Zepsułem sobie żołądek. Strasznie mnie boli! Ratuj! Czaramara zaparzyła mu mięty, a Kiwit, uspokojony, szurgnął wdzięcznie łapką po gałęzi i odleciał. ~ 107 ~ ^Kr Nawet żyjący samotnie, czarny jak węgiel drzewny, stary dzik Pągacz, kiedy spotkał Kaję w lesie, poskarżył się jej czasem: — Kleszcze mnie opadły i bardzo mi dokuczają. Nie mogę się tego paskudztwa pozbyć. — Damy kleszczom radę, mój Pągaczu — odpowiadała Kaja, prowadziła dzika do domku, nacierała maścią. A Pągacz chrząkając grubym głosem podziękowanie odchodził zadowolony. Dobra wieszczka pomagała nie tylko zwierzętom. Jej zioła przynosiły i chorym ludziom ukojenie w cierpieniach, a często zwracały im zdrowie. Dlatego też zwierzęta, i ludzie kochali Kaję, wdzięczni za jej dobroć i uczynność. Na owej zielonej polanie rosły piękne, wspaniałe kwiaty: storczyki o purpurowych Ustkach korony, obuwiki, których kiehchy wyglądały jak pantofelki wróżki, tulipany o fiołkowych płatkach i wiele, wiele innych. A były to kwiaty osobliwe... - 108 - m Nigdzie w świecie nie kwitły tak pysznie, nie wabiły takim bogactwem barw, nie pachniały tak upojnie. Nie opodal domku znajdowała się głęboka studnia, której woda mieniła się różnymi odcieniami zieleni. W promieniach słońca powierzchnia jej iskrzyła się tysiącami gwiazd. Gdy młodzieńczyk dzielny i pracowity pragnął pojąć za żonę dobrą dziewczynę, a trafił na ową łąkę, wtedy Kaja pozwalała mu zerwać jeden z kwiatów i wrzucić do studni. Natychmiast pojawiało się dziewczę tak miłe i piękne, jakiego młodzieńczyk nigdy przedtem nie widział. Wówczas młodzian zapominał o wszystkim, co go smuciło. Poślubiał pannę studzienną, wprowadzał do swego domu, a razem z nią miłość i dobrobyt do samej śmierci. Małżonki, pochodzące z onej studni leśnej, łatwo poznawałeś: miały oczy seledynowe jak owa woda studzienna, a w ich włosach iskrzyły się w poświacie słońca tysiące gwiazd. Żył niegdyś w Muchorowie człowiek jeden, bogaty i dumny, Jan Pyszalski. Słyszał on również gadkę o czaramarze i onej studni leśnej, znał nawet kilka takich żon studziennych. Nadęty pychą jak żaba, co to chciała naśladować wołu, postanowił poślubić najpiękniejszą dziewczynę leśną. Pewnego dnia zobaczył w ogrodzie sąsiada młody krzak róży, na którym rósł tylko jeden wspaniały, rozkwitający zaledwie pąk białego kwiatu. „To będzie dla mnie żona, jakiej nikt nie ma. Sam ją sobie wyhoduję!" — pomyślał Pyszalski. W nocy, kiedy wszyscy spali, zakradł się cichutko do ogrodu sąsiada i wykopał piękny krzak. » Zasadził go potem przy południowej ścianie swego domu, tam gdzie ludzkie oko krzewu nie dostrzegło i gdzie słonko świeciło najcieplej. Codziennie podlewał roślinę i pielęgnował ją troskliwie. Wreszcie róża rozkwitła, większa i piękniejsza niż wszystkie inne w ogrodzie. Wtedy dumny i zadowolony Pyszalski zerwał ostrożnie kwiat i udał się z nim do onej studni leśnej. Kiedy przechodził przez polanę i obok domku na kurzej stopce, zobaczył przepiękne kwiaty, niepodobne jeden do drugiego kształtem i barwami, uśmiechał się szyderczo: „Moja róża jest najładniejsza! Moja żona będzie najpiękniejsza! Nikt takiej mieć nie będzie!" ~ 109 ~ Nie pytając wróżki o zezwolenie podszedł do studni i rzucił swój kwiat do seledynowej wody. Pewny swego, stał wpatrzony w głąb studni, oczekując, aż pojawi się tak piękna dziewczyna, jaka się jeszcze nigdy nie ukazała. Nagle woda, iskrząca się w promieniach słonecznych jak gwiazdy w nocy bezchmurnej, zafalowała, powierzchnia się zmąciła. Ale zamiast panny studziennej wyskoczyła na trawę ropucha. Miała wielkie, wyłupiaste oczy, skórę pokrytą brodawkami, była śliska i lodowato zimna jak ciało topielicy. Pyszalski wstrząsnął się ze wstrętem i odskoczył w bok. Ropucha za nim. Pełen odrazy i lęku zaczął uciekać, ale obrzydliwa ropucha ścigała go bez przerwy, wołając ochrypłym głosem: — Nie uciekniesz mi! Jestem twoją żoną! Od tego czasu nikt już nie mógł odnaleźć w Lasach Jełguńskich. onej przepięknej polany z zaczarowanymi kwiatami i studni leśnej z wodą mieniącą się zielono. Znikła też Kaja. Ale może to od jej imienia wywodzi się do dziś tak chlubnie znane na ziemi naszej nazwisko Kajka? Franciszek Jankmcski Kłobuk w wiatraku * Kadykach nad rzeką Nidą stał stary wiatrak. Wewnątrz jego okrągłego, obitego smolną papą dachu leżał długi drewniany wał, do którego były przymocowane śmigi. Po przeciwnej stronie znajdowało się kółko sterowe. Wyglądał jak okrągła czapka z piórkiem. Tuż pod dachem mieściły się dwa okienka — wydawało się, że wiatrak nosi duże okulary. Jesienią chłopi przywozili do wiatraka worki pełne zboża, a młynarz August Smółka mełł żyto i pszenicę na mąkę, z której gospodynie piekły chleb i placki. Był to człowiek uczciwy; nie oszukiwał, więc sąsiedzi lubili go i szanowali. I byłby zadowolony z życia, gdyby... Otóż w wiatraku od dawien dawna mieszkał kłobuk. Młynarz dobrze wiedział, w jaki sposób to czarne Ucho tu się dostało. Kiedy właścicielem młyna był dziadek Smółki, pracował u niego młynarczyk Antek, podrostek bardzo leniwy. Rano długo się wylegiwał, nigdy nie zdążył umyć się ani uczesać porządnie, chodził brudny i rozczochrany. Pracował niedbale, a często od roboty uciekał do sadu lub w pole i tam spał. Wówczas dziadek daremnie* wołał i szukał Antka. Leniwy i brudny młynarczyk nie słuchał nauk ani upomnień. Tylko przy stole Antek był pierwszy. Jadł za trzech, łapczywie i zachłannie. Nieraz wkradał się do spiżarenki, gdzie wylizywał łakomie miód, twaróg i śmietanę. Początkowo dziadkowie myśleli, że to myszy zagnieździły się w spiżarce, i ustawili tam pułapki z kawałkiem wędzonego boczku na przynętę — lecz nie chwyciła się żadna. Dziadek więc zaczął podejrzewać, że onym złodziejem musi być Antek. Ale młynarczyk był sprytny i nie dawał przychwycić się na gorącym uczynku. Aż raz nie udało mu się. Babcia zrobiła świeży twaróg i zaniosła go do spiżarenki, dziadek ~ 111 ~ wszedł za nią i ukrył myszołapkę w twarogu. Chytry Antek nie domyślał się podstępu. Kiedy po obiedzie udali się wszyscy do pracy na pobliskie pole, młynarczykowi zachciało się nagle pić.|Wrócił do chaty, ale zamiast iść pod studnię wpadł szybko do spiżarenki i włożył rękę do miski z twarogiem. A tu nagle — trzask! Pułapka się zamknęła. Z bólu i przestrachu Antek zaczął krzyczeć na całe gardło i wyskoczył na podwórze. Dziadek na ten hałas przybiegł szybko do zagrody i łapiąc Antka za kołnierz krzyknął: — Mam cię nareszcie! Zdjął potem z ręki Antka pułapkę i surowo przykazał mu, by na przyszłość się zmienił. Ale młynarczyk, zamiast się poprawić, myślał o tym, jak by się na dziadku zemścić. Któregoś wieczoru spotkał w pobliżu wiatraka kło- 112 buka. Kłobuk był mały, nie większy od karzełka. Miał dużą głowę 0 żabich oczach i spłaszczonym nosie, szerokie usta i odstające uszy. Śmieszny był i brzydki. Antek słyszał od starych ludzi o tych złośliwych stworzeniach i zaraz przyszło mu na myśl, że mogłoby mu się to brzydactwo przydać. Zawarł więc z potworkiem taki układ: wpuści go do wiatraka, ale w zamian za to będzie kłobuk musiał dziadkowi wyrządzać szkody i płatać psoty. Kłobuk zgodził się i od tego czasu zamieszkał na suchym, ciepłym strychu, pod okrągłym dachem. Ponieważ był mały, dziadek nigdy go nie widział. W dzień złośliwy kłobuk ukryty w kącie spał, w nocy — straszył. Tak czynił za czasów dziadka i ojca Smółki, tak postępował również obecnie. Ten kłobuk właśnie był największym kłopotem młynarza. Nocami tak dokazywał, że nie było chwili spokoju. Wieszał się na śmigach wiatraka, kręcąc nimi szybko, jak najsilniejszy wicher, rozdzierał worki z mąką i zbożem, skradał się pod okna chaty i piszczał jak szczur lub właził na drzewo i jęczał tam niby puchacz. Kiedy młynarz 1 jego żona spali, psotnik wkradał się przez mysią dziurkę do sieni, przewracał stojące tam wiadra, pukał w ścianę i szurał zydlami w kuchni, skakał na piec i uderzał patelniami w rondle. Czasem właził do szafy, gdzie tłukł talerze i kubki, czasem przybierał postać kuny, wpełzał bezszelestnie do sypialni, siadał śpiącym na piersiach i machał I — Kiermasi bajek im ogonem pod nosem, tak że mieli przykre sny i budzili się wystraszeni. Kilka razy przegryzł nogi łóżka, a wówczas młynarz i młynarzowa spadali nagle na ziemię. Daremnie August usiłował unieszkodliwić złośliwego kłobuka, nic nie pomagało. I nikt z okolicy nie chciał kupić zagrody — wszyscy już wiedzieli, że tam straszy. Pewnego wieczoru listopadowego August Smółka siedział w izbie pod piecem i odpoczywał po całodziennej pracy. Zapalił fajkę: pyk—pyk—pyk... Myślał przy tym z niepokojem o nadchodzącej nocy, bo właśnie jesienią ów kłobuk dokazywał najbardziej. Ktoś zapukał do drzwi chaty i na progu stanął jakiś nieznajomy człowiek. — Dobry wieczór, gospodarzu! — powiedział. — Dobry wieczór. Czego sobie życzycie? — zapytał Smółka. — Chciałem was prosić o jadło i nocleg. Nie ma tu gospody, zapukałem więc do waszych drzwi, bo zauważyłem w tym domu światło. Jestem głodny i zmęczony, gdyż wędrowałem przez cały dzień. Młynarz zaprosił gościa do chaty, lecz cofnął się przerażony, gdy za nieznajomym wtoczył się do sieni ogromny czarny niedźwiedź. — Sami wejdźcie, tylko tego czarnego potwora zostawcie na dworze!—zawołał. Wędrownik uspokoił go: — Nie bójcie się, gospodarzu, to mój przyjaciel. Nie wyrządzi wam krzy- ~ 114 ~ wdy. Dlatego proszę o przyjęcie nas obu. Noc jest chłodna. Misiowi byłoby zimno na dworze. Zaprowadzę go do wiatraka. Będzie mu tam ciepło i wygodnie. Niedźwiedź, jak gdyby zrozumiał, że mowa o nim, wyciągnął prosząco łapę do Smółki i zamruczał cicho. August uśmiechnął się. — Dobrze — odparł udobruchany. —Tylko uważajcie... bo w wiatraku straszy. Żeby kłobuk misiowi nie zrobił krzywdy! Na to rzekł nieznajomy: — Mój przyjaciel czworonożny nie jest bojaźliwy ani tchórzliwy. Na pewno da sobie radę. Młynarz znów spojrzał na niedźwiedzia. Spodobał mu się ten kudłaty gość. Poszedł do izby i przyniósł miskę pełną mleka, a na talerzyku trochę miodu. Miś wylizał miód, potem wychłeptał mleko mrucząc z zadowolenia. Kiedy skończył, stanął na zadnich łapach i zaczął tańczyć, kołysząc się ucie-sznie na wszystkie strony, jak by w ten sposób chciał podziękować za smakołyki. Młynarz z przybyszem siedząc przy kolacji śmieli się i gwarzyli wesoło. Potem zaprowadzili niedźwiedzia do wiatraka, gdzie miś ułożył się wygodnie na słomie i za chwilę zaczął chrapać. Gość położył się do szłombanku pod piecem i szybko usnął. Młynarz natomiast przewracał się z boku na bok. Czekał na psoty kłobuka. 115 Lecz dziwnie cicho było w wiatraku... Tylko od czasu do czasu odzywały się jakieś groźne pomruki i wylękłe piski. August nie miał odwagi wstać i zobaczyć, co się tam dzieje. Kiedy następnego ranka wędrownik się obudził, nikogo nie było już w izbie, tylko z kuchni dochodził go głos młynarza. Ubrał się i powitał od progu. — Jak się wam spało? — spytała młynarzowa. — Bardzo dobrze. A wam? — Och, kiepsko. Całą noc czekaliśmy na psoty kłobuka, ale jakoś nie przyszedł. Aż nam nieswojo, nie wiemy, co z nim się stało?... — To dobrze. Mieliście chociaż raz spokojną noc — odparł wędrownik. August pokiwał głową i rzekł: — Taak, kłobuk nie przyszedł, ale spokoju też nie miałem. A w wiatraku coś się działo. Słyszałem mruczenia i piski, ale — tutaj młynarz na mgnienie oka się zawahał — ale nie miałem odwagi iść zobaczyć. Nieznajomy nagle zrozumiał, dlaczego Smółka siedzi bezczynnie w kuchni zamiast pracować w młynie. — Toście, gospodarzu, nie byli jeszcze w wiatraku? — Nie, czekam na was, żeby razem z wami sprawdzić, jak czuje się miś. Samemu iść byłoby mi nijak. — Dobrze — zgodził się gość — zaraz tam pójdziemy. Młynarz odetchnął z ulgą. Poszli do wiatraka. Niedźwiedź był cały i zdrowy. Gdy zobaczył swojego pana, zaczął pomrukiwać na powitanie. Wędrownik pogłaskał go po kosmatej głowie i odezwał się do Smółki: — Widzicie, gospodarzu? Misiowi nic się nie stało. A w nocy na pewno było tak: kłobuk chciał wydosta4 się z wiatraka, żeby wam psocić. Mój przyjaciel go zauważył i zaczął skrzata gonić. Tenże strachu piszczał, uciekał i ukrył się w swojej norze. Młynarz z zadowoleniem kiwał przytakująco głową: — Tak było na pewno! Dobry ten wasz miś, bo kłobukowi choćby raz nie pozwolił na psoty. Dostanie za to znowu miodu i mleka. Gość odpowiedział: — Dziękuję wam, gospodarzu, w imieniu misia. Pozwoliliście mojemu przyjacielowi nocować w ciepłym i suchym wiatraku, daliście nam dobrą kolację... Podziękował wam za to, jak umie. — Co prawda, to prawda — odparł August. ~ 116 ~ Po sutym śniadaniu wędrownik, żegnając się z gospodarzami, serdecznie im dziękował. — Nie ma za co, nie ma za co! — odparł młynarz. — To przecież zwykły ludzki obowiązek dać drugiemu człowiekowi nocleg. To ja wam powinienem podziękować, że wasz przyjaciel dał się trochę temu kłobukowi we znaki. Jak będziecie kiedyś znowu w tych stronach, to wstąpcie do nas. — Dobrze! A więc do miłego zobaczenia! Uścisnęli sobie mocno ręce, po czym wędrownik razem ze swoim czworonożnym przyjacielem udał się w dalszą drogę. Wieczorem młynarz oczekiwał z wielkim niepokojem złośliwego skrzata — może będzie się chciał mścić? Ale kłobuk nie przyszedł. W wiatraku panował spokój, porządek i ład. Worki z mąką i zbożem stały nie tknięte pod ścianami. Nikt nie obracał śmigieł wiatraka. Tak minęło kilka nocy. Aż tu pewnego wieczoru, kiedy Smółka po kolacji odpoczywał pod piecem, nagle uchyliły się bezszelestnie drzwi i w szparze ukazała się brzydka uszasta głowa, a piskliwy głos zapytał cicho: — Młynarzu, czy żyje jeszcze wasz duży czarny kot? August odgadł, że to kłobuk pyta o niedźwiedzia, odpowiedział więc chytrze: — Tak, tak, właśnie urodziło mu się siedem młodych. — Cie go! Siedem młodych! — zawołał przerażony kłobuk, zamknął szybko drzwi i uciekł. Od tej chwili zapanował w wiatraku spokój. * Franciszek Jankowski 1 Nieznana pieśń noce bezchmurne i ciche, kiedy słowiki kwilą w sadach i ogrodach, a poświata pełni posrebrza gładkie lustro wody, z głębin Jeziora Wie-lońskiego wypływają miłe, wabiące dźwięki fujarki. Gdy zaś niebo pokrywają czarne chmury huczące grzmotami, a wichura wyjąc i szalejąc wzburza wody jeziorne do samego dna, w dzikim szumie fal słychać dźwięki pastuszej fujarki i porykiwania krów. Skąd się wzięły w jeziorze owe dziwne melodie, dźwięki i głosy? Było to tak: W dawnych czasach na miejscu dzisiejszego jeziora znajdowało się wielkie pastwisko. Co rano pasterz Bogumił Worgul wyganiał tu bydło całej wioski. Ponieważ w pobliżu onego pastwiska nie było strumienia ni stawu, w południe krowy, jałówki, cielęta i byczki szły do wodopoju przy wiejskiej studni. Stało tam długie drewniane koryto. Pasterz spuszczał do studni kubeł, wyciągał wodę i wylewał do koryta. Ileż to wiader musiał wyciągnąć, by starczyło dla całej trzody! Zwierzęta piły wielkimi łykami i pomrukiwały zadowolone. Potem stado wracało na pastwisko. Kiedy bydło skubało soczystą trawę, pasterz strugał z drzewa lipowego rozmaite figurki: raz zrobił sarenkę w biegu, innym razem wyrzeźbił zająca o długich uszach. Kiedyś udał mu się nawet duży muchomor, pod którym siedział krasnoludek. Szczególnie zaś lubił Worgul robić fujarki. Wybierał do tego celu piękną, bezsękatą gałąź wierzbową. Pracował długo, powoli, starannie. Oj, namozolił się Bogumił, na-mozolił, zanim zmajstrował dudkę taką, jaką chciał mieć! A że sam był wielkim miłośnikiem gry na fujarce, z biegiem czasu stał się mistrzem znanym na całą okolicę. Często też przychodzili do niego z prośbą August lub Mirosław, Kasia albo Marychna. ~ 118 ~ — Wujku, zróbcie mi piszczałkę! Worgul uśmiechał się wówczas przyjaźnie, brał gałąź wierzbową i wkrótce fujarka była gotowa. Tłumaczył przy tym dzieciom, jak należy przycinać końce, jak wyrzynać otworki. Dzieciaki bardzo lubiły pasterza i odwiedzały go często całą gromadą. Leżąc u jego stóp w trawie pod dziką gruszą, o którą Bogumił opierał się plecami, wołały: — Wujku, zagrajcie nam cos! Pasterz wyciągał wówczas zza pazuchy fujarkę i grał. Najbardziej podobała się małym gościom pieśń o pszczółce. Worgul grał, a dzieci wtórowały mu śpiewem: Była to raz pszczółka mała, Co miodek z kwiatków zbierała. Zbierała, zbierała, ha, ha — zbierała. Od kwiateczka do kwiateczka Latała mała pszczółeczka. Latała, latała, ho, ho — łatała. Nigdy próżno nie wróciła, Dużo miodku nanosiła. Nosiła, nosiła, he, he — nosiła. Pracujcie więc i wy, dziatki, Póki pora, póki kwiatki. Pracujcie, pracujcie, hi, hi — pracujcie. A na starość mieć będziecie Zapasy zebrane w łecie. Zebrane, zebrane, hej, fyj — zebrane. Innym znów razem dzieciarnia prosiła o coś do tańca. I stary pasterz grał „żabkę", a dzieci tańczyły, naśladując ruchy i skoki żaby, i śpiewały: Żabu, żabu, żabu, żab, Żabu, żabu, żabu da. Żabu, żabu, żabułeńka, Żabu, żabu, żabułeńka. Żabu, żabu, żabu, żab, Żabu, żabu, żabu da. 119 Czasem Bogumił grywał na dudce „kowola" lub „barana", a czasem dzieciarnia prosiła o bajkę. Wtedy Bogumił wysnuwał ze swojej pamięci bajkę o królu ryb, co to chciał połknąć Mikołajki i za karę został przywiązany na łańcuchu do mostu, albo o mazurskim chłopie, co diabła przechytrzył, o pięknej wróżce-czaramarze, o karzełkowatych kłobukach, które płatały ludziom różne złośliwe figle... Opowiadając przyciszonym, trochę tajemniczym głosem, układał na dłoni wystrugane z drzewa figurki zwierząt i ludzi, a małym słuchaczom wydawało się, iż to właśnie są owe żywe zajączki, sarenki i krasnale, o których Bogumił bajał. Był piękny poranek lipcowy. Wysoko na błękitnym niebie unosiły się tu i ówdzie drobne, kłębiaste obłoczki, podobne do owieczek. Złotawe słońce posyłało na ziemię ciepłe promienie, co chciwie spijały kropelki rosy wiszące na źdźbłach trawy. Nad pastwiskiem unosiła się miła woń kwiecia łąkowego, odwiedzanego przez pracowite pszczoły i różnobarwne motyle. Czasem ponad kwiatami przeleciał czarno-żółty trzmiel, bucząc głośno basem. Worgul w towarzystwie kudłatego Burka siedział w cieniu gruszy. Pies wysunął język i szybko oddychał kłapiąc co jakiś czas zębami na natrętne muchy i komary. Pasterz wyciągnął fujarkę i zagrał pieśń o zielonej rucie i modrym kwiatku, potem o biednej sierotce żalącej się na chciwego pana, wreszcie o baranie, który uciekł z chle-wka, gdyż przestraszył się żaby. Nagle na gałęzi dzikiej gruszy usiadło nieznane jakieś ptaszę i za- częło wydzwaniać trele. A śpiew był taki guękny i miły, że Bogumił odłożył fujarkę i wsłuchiwał się w dźwięki ptasiej melodii, która wydawała mu się coraz piękniejsza, coraz bardziej przenikała aż do serca. Słuchał, słuchał, sam nie wiedział, jak długo, a ptaszek śpiewał i śpiewał... Bogumił podniósł fujarkę do ust i usiłował naśladować pieśń nieznanego ptaszka. Ale daremnie — nie udawało się. Spróbował jeszcze raz i jeszcze raz, przebierał palcami, dmuchał... uparł się. Zapomniał o porze obiadowej i wodopoju. Siedząc pod gruszą słuchał ptasich trelów i grał. Przyszły dzieci. Kiedy z daleka usłyszały muzykę, usiadły cicho wkoło. Bogumił nie zwrócił na nie uwagi. Ptak znów przyleciał, pasterz znów próbował wydobyć z fujarki słodką ~ 120 ~ nieznaną melodię. Mijała godzina za godziną. Dzieci, zmęczone i głodne, pobiegły do chat. Bydło ryczało z pragnienia. Nieznane ptaszę dawno już odleciało, a stary pasterz grał bez końca, głuchy na wszystko, co się wokoło niego działo, przejęty jednym tylko pragnieniem: żeby wygrać na fujarce ten ptasi śpiew. Zbliżał się wieczór. Dzieci, które wróciły z pastwiska, rozgłosiły już po chatach dziwną wieść, że wujek Bogumił siedzi pod dziką gruszą i gra na dudce bez przerwy. Kiedy zachodziło słońce, a bydło nie wracało do wioski, chłopi udali się na pastwisko, by zobaczyć, co się tam dzieje. Pierwszy 121 z nich, który podszedł bliżej stada, zauważył, iż jedna z krów, spragniona wody, uderza niespokojnie nogą o ziemię. I oto nagle — w oczach zdumionego wieśniaka — spod racic zwierzęcia wytrysnęło źródełko przeczyste. Widząc to inne krowy zaczęły naiładować towarzyszkę. Spod ich kopyt również wypływały z ziemi strumienie przezroczystej wody. Ludzie bezskutecznie próbowali wygnać bydło z wód tworzących coraz większe rozlewisko. Spragnione zwierzęta piły bez końca, nie ruszając się z miejsca. Bogumił wstał nie przestając grać. Oparł się o drzewo. Woda sięgała mu już do ramion, lecz on nadal usiłował wygrać na dudce ptasią pieśń. Woda podnosiła się coraz wyżej. Wieśniacy z przerażeniem cofali się przed wzrastającymi fałami. Nastała noc. Następnego dnia w miejscu pięknego pastwiska ujrzeli głębokie jezioro, a pasterz i bydło znikli bez śladu. Dziś, kiedy nad Jeziorem Wielońskim po bezchmurnym niebie toczy się księżyc w pełni, wydobywają się z głębin tęskne, czarujące tony pasterskiej piszczałki. A gdy w kłębowisku ołowianych chmur szaleje burza, wtedy w huku spiętrzonych fal odzywa się ryczenie bydła. Ludzie opowiadają, że to na dnie jeziora gra pilnujący swego stada pasterz wioskowy Bogumił Worgul. Franciszek Jankowski Bajka o królu ryb ardzo dawno temu tylko jeziora i lasy pokrywały falistą ziemię mazurską. Jeziora były pełne najrozmaitszych ryb: sielaw żyjących w głębiach wód, węgorzy podobnych do węży, sumów o wielkich wąsatych paszczach, szczupaków i okoni. Stalowoszare czaple, z wdziękiem noszące na głowach czarne pióropusze, budowały gniazda na wysokich drzewach. W trzcinach nadbrzeżnych ukrywały się gromadą dzikie kaczki, perkozy i bąki. Po falach jeziornych pływały chmary białych łabędzi.ff Wysoko w przestworzach, dotykając błękitnego pułapu nieba, wisiał nieruchomo orlik, gotowy spaść na upatrzoną ofiarę z szybkością błyskawicy. Z lasów wystrzeliwały ku obłokom wysokie, proste jak świece sosny i świerki, miododajne lipy i brzozy o białej korze. Ogromne dęby wyginały konary w dziwaczne kształty. Leśne polany wyglądały jak wspaniałe zielone kobierce, wyszyte różnobarwnymi kwiatami. W matecznikach znajdowały schronienie brunatny niedźwiedź, żółty ryś o zielonawych ślepiach, z ostrymi pędzelkami na uszach i rosochaty łoś. | Zimą wycie zgłodniałych wilków wznosiło się ku koronom drzew, na których rajcowały o szarej godzinie czarne gawrony, napełniając ciszę hałaśliwym, smętnym krakaniem. Wszystkie te istoty, a potem i człowiek, który ostatni zjawił się w krainie jezior i lasów, musiały ciężko walczyć o życie. Człowiek karczował puszczę ogniem i sochą, by ziemia dała mu chleb. Z bierwion budował chaty, aby nie paść ofiarą brunatnego niedźwiedzia i burego wilka. Łowił zwierzęta, które dawały mu mięso na pokarm i skórę na odzież. Wówczas właśnie żyła w Śniardwach ogromna ryba sielawa. Na wielkiej głowie nosiła złotą koronę, wysadzaną czerwonymi jak krew ~ 123 ~ drogimi kamieniami. Ludzie, żyjący w gromadach nad brzegami jezior i rzek, w puszczy lub na wykarczowanych polanach, znali rybę-ol-brzyma. Nazywali ją królem ryb. Król wylegiwał się na mieliźnie nadbrzeżnej, z głową wzniesioną ponad taflę wody, wygrzewał się w słońcu, prychał zadowolony i przyglądał się ludziom, którzy bali się do niego zbliżyć. Przez tysiące i tysiące lat człowiek rzadko odważał się wypłynąć na jezioro, po którego niebezpiecznych falach prześlizgiwał się w jednoosobowej wątłej dłubance, wyciosanej mozolnie kamienną siekierą i wypalonej z jednego pnia dębu. Potem ludzie nauczyli się w drewniane listwy wsadzać kawałki krzemienia i tym zębatym ostrzem rozdzielali pnie na mniejsze części. Takie same zębate narzędzia wyrabiali później z żelaza i cięli nimi drzewo na tarcice. Wkrótce też ukazała się na Tałtach pierwsza łódź rybacka, zbita z tarcic dębowych. Za sobą ciągnęła wiązaną z przędzy sieć, w którą ryby wpadały srebrzystymi chmarami. Z czasem takie łódki, żagle i niewody ukazały się na wszystkich jeziorach mazurskich i rybacy czerpali wielkie bogactwa z wód, w których od pradawnych czasów mnożyły się ryby. Widząc to, król ryb, zazdrosny o swoją władzę nad jeziorami, zapłonął nienawiścią i poprzysiągł człowiekowi zemstę. Od tego czasu, skoro tylko zauważył w dali łódź rybacką, podpływał pod nią, prężył wielki, silny grzbiet, unosił w górę łódkę i wywracał, a wyrzuceni do wody rybacy tonęli. Zatrwożeni ludzie nie odważali się wypływać na połowy — wśród braci rybackiej zaczął szerzyć się głód. Żył wówczas w Mikołajkach pewien rybak, Józef Kuryna. Teraz i on nie miał odwagi wypłynąć na jezioro i jego dzieci głodowały. Widząc ich zbiedniałe, smutne twarzyczki, ojciec długo rozmyślał nad tym, jak dziatwę uchronić od śmierci głodowej, aż wpadł na pomysł: ukuł z żelaza długie gwoździe, o ostrych jak cierń głogu szpicach, i wbił je w stępkę swojej łodzi. Nocą, kiedy poświata pełni zmieniła fale wody w strumienie srebra, wypłynął na Bełdany. Zaledwie zanurzył niewód, gdy nad falami Śniardw zalśniła trójkątna płetwa władcy jezior. Olbrzym szybko się zbliżał, dał nura pod łódź i... nadział się na długie żelazne gwoździe wystające z dna. Z ogromnego ~ 124 ~ bólu i wściekłego stracbu zaczął wstrząsać łodzią jak łupinką orzecha. Zmącił wodę jak najsilniejsza wichiira. Wreszcie uwolnił się i srodze poraniony odpłynął do samotnej zatoki Śniardw, której wody dzisiaj jeszcze są rdzawe od krwi olbrzyma. Leżąc w mule nadbrzeżnym uniósł ukoronowaną głowę i jęcząc wołał o pomoc. Usłyszała go dzi-wożona, mieszkanka leśnej polany, szybko przybiegła i postrzępiony rybi grzbiet natarła kojącą maścią z leśnych ziół. Minęły długie miesiące, zanim głębokie rany króla ryb się zagoiły. Osłabły jeszcze, ale żądny zemsty, pływał po falach Śniardw, Bełdan i Tałt, ale wszędzie nad sobą widział wystające z rybackich łodzi ostre żelazne kolce. Kuryna bowiem podzielił się swoim pomysłem po sąsiedzku z innymi rybakami. Wówczas olbrzym postanowił pod- ~ 125 ~ jąć walkę w inny niż dotąd sposób. Nie zwracał uwagi na łodzie i grożące mu żelazne ciernie, lecz polował na pływające za łódkami niewody. Wpadał do ich wnętrza, kurczył się, prężył i podrzucał gibkim, silnym ciałem, rozrywał sieci jak pajęczyny. Uwalniał wszystkie złowione ryby. Wkrótce na ziemi mazurskiej, jak długa i szeroka, nie było ani jednego całego niewodu. Rybacy próbowali wiązać sieci z silnych powrozów, usiłowali pojmać swego gnębiciela... daremnie. Ilekroć mniemali, że go złowili, i w porywczym pośpiechu przyciągnęli schwytanego olbrzyma co tchu do łodzi, okrutnik rzucał się ze straszną siłą i rozrywał oka sieci. Wśród braci rybackiej znów zapanował głód, bieda i nędza. Wielu rybaków opuściło wówczas strony ojczyste i szukało przytułku w bratniej krainie na Mazowszu, gdzie w jeziorach nie włóczyły się ukoronowane potwory. Anna, żona Józefa Kuryny, patrząc na swe wynędzniałe, głodne dzieci, przypomniała sobie, że w głębi leśnej nad Śniardwami znajduje się stary kamień ofiarny. Kiedyś składano na nim obiaty Puskajti-sowi, bogu puszcz i lasów. Mało kto to pamiętał, a i kamień był już zapomniany, do połowy zapadnięty w ziemię, porośnięty mchem. Ale może dobre bóstwo pomogłoby nieszczęśliwym ludziom? Anna udała się tam nocą. Zgodnie z dawnym pogańskim obrzędem zabiła zabrane ze sobą czarne jagnię. Gorąca czerwona krew trysnęła na głaz. Kobieta z zapartym tchem oczekiwała jakiegoś znaku. W ciemnym, ponurym lesie mroził ją przenikliwy strach. Płynęły chwile długie, pełne tajemnej grozy. Wreszcie ponad koronami drzew wze-szedł księżyc. W jego poświacie Anna dostrzegła u swych stóp jakiś lśniący przedmiot. Schyliła się. Był to mały żelazny pierścień, wytopiony z rudy darniowej. Podniosła go, zabrała ze sobą i pokazała w domu mężowi. Kuryna długo przyglądał się niewielkiemu krążkowi i nagle zrozumiał: Anna przyniosła z lasu cenną pomoc przeciw ukoronowanemu potworowi. Przez długie tygodnie rybak kuł sieć, jakiej jeszcze nie było: spawał ją z małych żelaznych pierścieni, podobnych do tego, jaki Anna przyniosła z puszczy. Niewód był tak ciężki, że Kuryna i dwaj jego starsi synowie z ledwością zawlekli go wreszcie do łódki. Uczynili to o cichej, ciemnej północy. Rybak przymocował sieć do dwóch długich pni. 126 I Spuszczona do wody, utrzymała się na jej powierzchni. Wypłynęli natychmiast na Śniardwy, a sieć płynęła za łodzią. Kiedy król ryb zauważył łódź Kuryny, rzucił się do niewodu usiłując go rozerwać. Podskakiwał, prężył się, wreszcie zaplątał się w żelaznych pierścieniach. Wił się, mozolił i szamotał daremnie — sieci nie rozerwał. Był schwytany. Mimo rozpaczliwej walki został przez rybaka przyciągnięty do łodzi. Głowa potwora o gniewnie wytrzeszczonych ślepiach sterczała ponad wodą. Dojrzał nad sobą błyszczące ostrze rybackiego noża. Wówczas olbrzym przemówił ludzkim głosem: — Jeśli mi darujesz żywot, będziesz miał przebogate połowy ryb do końca życia! — Wszelki duch!... — zawołał przerażony Kuryna. — To ty mó- wisz Król ryb nie odpowiedział na to pytanie, lecz powtórzył: — Jeśli mi darujesz żywot i wrócisz wolność, będziesz miał do końca życia przebogate połowy! — Nie wierzę ci! — zawołał rybak. — Jeśli cię wypuszczę, uciekniesz i nie będę miał nic; a gdy cię zabiję, będę miał twoje mięso. — Zastanów się — powiedziała powoli ryba. Józef, który już wzniósł nóż do ciosu, zawahał się. Pomyślał chwilę* Nie, nie zabiję króla ryb. Ale sam za słaby jest, by potwora zabrać do Mikołajek. To bardzo daleko. Zawiezie więc wielkoryba w jakieś bezpieczniejsze miejsce, potem opowie towarzyszom o całej historii i przyjdą wszyscy, by wspólnymi siłami zabrać olbrzyma do miasta. Niech cała wieś osądzi go i wyda wyrok. Jak postanowił, tak uczynił. Złowionego władcę jezior zaciągnął w żelaznej sieci do brzegu samotnej wysepki, tam przymocował niewód z jeńcem do urwistej .skały i odjeehaŁ A miejsce to nazwano później Czarcią Wyspą. Kuryna wrócił do domu z połowem, jakiego nie miał dotychczas żaden rybak w krainie jezior i lasów. Łódź jego była tak pełna wielkich, grubych ryb, że fale wdzierały się przez burtę do środka. Na drugi dzień Józef zaniósł swój połów na rynek. Szybko otoczyła go gromada mieszkańców, ofiarowując za każdą rybę srebrnego denara — taki głód panoszył się na ziemi mazurskiej. Lecz Kuryna sprzedawał ryby bardzo tanio, a biednym rozdawał je za darmo, mówiąc: 127 — Bierzcie i jedzcie! Niech wam i waszym dzieciom wyjdzie na zdrowie! Kiedy wkoło niego zebrała się brać rybacka, zaciekawiona, jakim sposobem Józef zdobył tę ogromną ilość ryb, rybak-kowal przemówił: — Bracia, posłuchajcie! I opowiedział, jak Anna przyniosła z lasu ów żelazny pierścień, jak dzięki temu zrodził się pomysł wykucia żelaznej sieci, jak ten niewód wykuwał dniami i nocami, jak wyjechał potem na jezioro i tym właśnie niewodem złowił króla wód, i jak bezkarnie już można łowić ryby. — Nie mogłem tego olbrzyma sam przywieźć do Mikołajek — kończył. — Potwór jest bardzo wielki, a sieć ciężka. Zostawiłem onego czarta-wielkoryba przy wyspie. Jutro rano, bracia, popłyniemy wszyscy do tej Czarciej Wyspy i wspólnymi siłami przyciągniemy go do Mikołajek. Wieść o tym, że Józef Kuryna złowił króla ryb, rozeszła się wśród ludu mikołajskiego lotem błyskawicy. A brać rybacka gotowała się przez cały dzień na jutrzejszą wyprawę. Naprawiano żagle i wiosła, ostrzono tasaki i noże rybackie, znoszono długie bosaki, przygotowywano grube zwoje mocnych lin, by żelazny niewód z jeńcem przywiązać do łódek. Wreszcie sprowadzono łodzie do mostu nad przesmykiem łączącym Tałty z Jeziorem Mikołaj skim — stamtąd o świcie rybacy mieli wyruszyć na Czarcią Wyspę. Wczesnym rankiem tłumy ludzi zsfomadziły się przy moście. Wszyscy oczekiwali przybycia Józefa Kuryny, a kiedy się zjawił, powitali go radośnie i wesoło: — Ty, Józefie, wykułeś oną sieć, tyś w niej złowił onego wieloryba, godzi się więc, abyś ty był dzisiaj naszym dowódcą. ¦— A więc w drogę!—krzyknął Józef wskakując do łodzi. Droga była niebliska, ale że żwawo chwycili za wiosła, wkrótce podpłynęli do skalistej wysepki. Kuryna przeciął powróz, którym sieć była przymocowana do głazów, kilku rybaków wbiło w oka niewodu zakrzywione haki, osadzone na długich drągach, a reszta zaczęła co sił wiosłować do tyłu. ~ 128 ~ — Rusza się! Żelazna sieć z uwięzionym wewnątrz królem ryb drgnęła. Grubymi linami mocno przywiązano sieć do łodzi i z wysiłkiem pociągnięto. Powoli zaczęła oddalać się od skały. Łodzie rozjechały się na kształt wachlarza. Liny wyprężyły się. Niewód popłynął posłusznie za łódkami. Od czasu do czasu ukazywał się na powierzchni jeziornej, a wtedy pokryty srebrnymi łuskami grzbiet króla ryb lśnił jak błyskawica. — Do Mikołajek! Do Mikołajek! Na sąd potwora! — wołali rybacy. Wiosłowali równomiernie. Z błękitnej kopuły bezchmurnego nieba przyświecało słonko. Lecz nagle wiatr ucichł. Martwa cisza zaległa dokoła. Powietrze stało się duszne. Żagle opadły bezsilnie wzdłuż masztów. Na czołach rybaków wystąpiły krople potu. Z wysiłkiem, powoli posuwali się naprzód. Wtem silny podmuch zmącił taflę jeziora. Od Mikołajek nadciągała wichura. Pędziła przed sobą kłębowisko ołowianych chmur, które pochłonęły słońce. Niespodziewanie uderzyła w żagle z taką wściekłością, że rozdarła je jak kartki papieru. Orała Śniardwy ogromną sochą, pozostawiając za sobą długie, głębokie bruzdy. Jezioro zakipiało jak wrzątek w ogromnym kotle. Wysokie fale tłukły o burty łodzi to zapadających się w bezdeń jeziorną, to tańczących na białych grzywach bałwanów jak łupinki orzechów. Zaskoczeni nawałnicą rybacy nie zdołali już utrzymać łodzi. Co chwila wyrywały się okrzyki trwogi. Rybacy z przerażeniem spoglądali na złamane, zwalone za burty maszty. — To czary! — wołał ktoś rozpaczliwie. — Tę burzę sprowadził na nas ten potwór w sieci! Wypuśćmy go, jeśli nam życie miłe! Zakrzyczeli go. | — Odwagi! — nawoływał Kuryna. — Nie możemy ustąpić złym siłom! — Odwagi! — zawtórowało kilkanaście głosów. — Razem pokonamy potwora. Nas jest, odważnych, wielu, on jeden. Nie da nam rady! Ponownie rzucili się do wioseł. Zaczęli wiosłować równo, spokojnie. Żyły nabrzmiały im na czołach, wysiłek zapierał dech w piersiach. Łodzie ruszyły we właściwym kierunku. I... rzecz osobliwa: w końcu wichura ustała tak nagle, jak się zerwała. Fale uspokoiły się. Chmurzyska odleciały jak stado gawronów. Zaświeciło ponownie słońce. 9 — Kiermasz bajek 129 Ludzie odetchnęli. — Hura! Wygraliśmy! — zakrzyknęli rybacy. — Patrzcie, ławica sielaw! — wykrzyknął Kuryna. Wkoło niewodu tliły się tysiące żywych iskier. Odezwały się liczne głosy: — A tam koło nich szczupaki... — Tu bliżej okonie... — Oho, nawet sumy, czarne, wąsate sumy... — A tu kłębowisko węgorzy... Kuryna zwrócił się do towarzyszy: — Ryby żegnają swojego króla. Dlatego zebrały się takimi wielkimi gromadami koło sieci. Rybacy wlekli niewód przez cały dzień. Dopiero nocą dobili do mostu w Mikołajkach. Na przystani czekały zaniepokojone już gromady kobiet i dzieci. Wracające łodzie powitano wesołymi okrzykami: — Są nasi! Witajcie! — Patrzcie, jaki wielki potwór! Dla wszystkich starczy mięsa! — Niech żyją rybacy, niech żyje Józef Kuryna! Kuryna podniósł rękę i zawołał; — Bracia, idziemy na rynek! Tam odbędzie się sąd nad królem ryb. Wkrótce zebrał się tłum. Józef Kuryna przemówił: — Bracia, tak dumam, że przewodniczącym naszego sądu powinien być Jan Kamiński, najstarszy i najbardziej doświadczony wśród nas. A sędziowie i oskarżyciele to my wszyscy, którzyśmy cierpieli z powodu tego łuskowatego zbrodniarza. — Zgoda! Niech tak będzie! — zawoiali zebrani. J — Chcecie, abym dzisiaj przewodniczył sądowi — wystąpił Jan Kamiński. — Przyjmuję tę godność. Rozpoczynamy! Niech mówią ci, którzy mają coś do powiedzenia o zbrodniach tego łotra w sieci. Zaraz ktoś zabrał głos: — Wiemy przecież, iż ten złoczyńca, zazdrosny o swoją władzę nad jeziorami, szkodził nam z wszystkich sił. Wywracał nasze łodzie. Ilu naszych dzielnych towarzyszy wówczas utonęło! Gdyby nie Józef Kuryna i jego żelazne kolce, wszyscy bylibyśmy zginęli z głodu. Za te zbrodnie on, król ryb, winien być ukarany surowo i sprawiedliwie. Będę głosował za tym, aby został skazany na śmierć. m\ 130 Zabrzmiały gniewne pomruki. Zaczął mówić jakiś młody rybak: — Bracia rybacy, przypomnijcie sobie, jak ten ukoronowany łotr rozdzierał sieci, które nas kosztowały tyle roboty i trudu. Wspomnijcie, ileż to razy ten okrutnik odbierał nam owoce naszej pracy, kiedy złowione ryby uciekały ze zniszczonych niewodów. O pustych żołądkach wyjeżdżaliśmy na jezioro, z próżnymi rękami i głodni musieliśmy wracać na dalszą biedę i nędzę. Ten zbrodniarz niszczył nie tylko naszą własność. Oskarżam go również o zabójstwo, gdyż był przyczyną śmierci głodowej wielu z naszych bliskich. Zasługuje na jedną tylko karę: na karę śmierci! — Dobrze mówi — odezwały się liczne głosy. — Śmierć potworowi! A jedna z kobiet zawołała: — Jaką rozpacz nosiłyśmy w sercach my, matki, kiedy nasze dzieci wołały jeść, a my nie miałyśmy im co dać! Ile łez serdecznych przelewałyśmy po nocach i dniach przez tego zbója w koronie, gdy dzieci umierały! Nie mam litości dla tego potwora. Niech go dosięgnie sprawiedliwa zemsta, na którą zasłużył! — Śmierć! Śmierć! — powtórzyli pomni krzywd mieszkańcy Mikołajek. Wtedy podniósł rękę Jan Kamiński i dał znak, aby wszyscy się uciszyli. Potem przemówił: — Słyszeliśmy tu wszyscy oskarżenia wniesione przeciw temu zbójowi pojmanemu w sieci Józefa. Wiemy wszyscy, że owe skargi są prawdziwe, a nie zełgane. Wszyscy przecie byliśmy tak samo krzywdzeni przez tego potwora. Wydaje mi się, iż dalsze oskarżenia są już zbyteczne. Dlatego sądzę, że możemy wydać sprawiedliwy wyrok: śmierć! | W krwawym blasku pochodni błysnęły tasaki i ostrza rybackich noży. Wtedy król ryb podniósł głowę uwikłaną w brzęczące żelazne oka sieci i przemówił ludzkim głosem: — Jestem praojcem i władcą wszystkich ryb, żyjących w waszych jeziorach... Przerwały mu gniewne okrzyki: — Wywracałeś nasze łodzie! — Rozdzierałeś nasze sieci! — Śmierć! Śmierć! Król ryb ciągnął dalej: 131 ............. "Sllllu — Możecie mnie zabić. Lecz jeśli to uczynicie, wówczas razem ze mną w waszych jeziorach zginą wszystkie żyjące w nich ryby. Zapadło milczenie. Wówczas Kamiński zapytał: — A gdybyśmy ci zostawili wolność? — Wtenczas — odpowiedział potwór, otwierając szeroko olbrzymią paszczę — wtenczas ponownie będę rozrywał sieci. Wreszcie połknę was i wasze Mikołajki, i nawet ślad po nich nie zostanie! — Ty diable! —krzyknęli rybacy i już któryś zamierzył się tasakiem na wielkoryba. — Nie zabijaj! — zawołał w tej samej chwili Józef Kuryna i chwycił towarzysza za rękę. — Chodzi o miasto, o nas wszystkich! — Zwrócił się do tłumu: — Słyszeliście, co powiedział ten zbój ? Co mamy uczynić ? Po długich naradach mieszkańcy Mikołajek uchwalili, że nie zabiją króla ryb, lecz nie dadzą mu również wolności, by potwór nie rozdzierał ponownie sieci i nie połknął wioski. Postąpili w myśl uchwały. Wyciągnęli olbrzyma z żelaznej sieci i przywiązali go łańcuchem do mostu nad przesmykiem łączącym Tałty z Jeziorem Mikołaj skim. Tam król ryb znajduje się do dnia dzisiejszego. A w samym środku rynku mikołajskiego, w tym miejscu, gdzie ongiś odbył się sąd nad rybą-olbrzymem, na pamiątkę baśni o królu ryb postawiono fontannę — z paszczy ukoronowanej ryby tryskają strumienie wody jeziornej. Franciszek Jankowski f łf Kamień z Ostródy zacznę tak swą opowieść, i skończę tak, jak mi kiedyś w młodości opowiadano. Pod Ostródą leży wieś od dawna zwana Worninami. Rycerz krzyżacki stał się jej panem, a hulaka to był wielki. Wszyscy go zwali Dietrichem. Opasły był, wysoki, zarost czarny, płaszcz z czarnym krzyżem, miecz przy boku. A co w sercu nosił ten pan możny?... Codziennie przyjeżdżał na koniu do Ostródy, do swej ulubionej gospody. Szynkarz kłaniał mu się nisko. Sam konia odprowadzał do stajni i miał zawsze pilne staranie, by obsłużyć gościa. Dietrich butnie wchodził do oberży. W obszernej izbie pod ścianami ławy stały i wąskie stoły. Zaraz pojawiały się dziewczęta niosąc misy z jadłem. Gospodarz podawał ciężki srebrny dzban i kubek takiż napełniony winem sprowadzanym znad Renu, a nalawszy do pełna, kłaniał się nisko. Kiedy raz po skończonym obiedzie siedział sobie Dietrich rozweselony na ławie, drzwi gospody otwarły się i kilku mężczyzn stanęło przed nim, pokłoniwszy się głębfflko. Byli to burmistrz i rajcowie. Pierwszy przemówił burmistrz, a słowa jego tłumaczył Dietrichowi sekretarz. — Możny panie i dobrodzieju! Miasto nasze rośnie i wkrótce być może dorówna Lubawie... — No, to pięknie — przerwał szyderczo rycerz — że miasto Ostróda rośnie, ha, ha, ha! Mój majątek też rośnie! Burmistrz, nieco speszony, ciągnął dalej: — Niewątpliwie, wielmożny panie! Jest rzeczą wszystkim znaną, ~ ióó ~ że dobra wasze są najbogatsze w okolicy. Toteż przybyliśmy tu z prośbą do waszego miłościwego serca... Rycerz skinął łaskawie dłonią. — Dobrodzieju! — mówił śmielej burmistrz. — Od czasu jak handel i rękodzielnictwo coraz bardziej się rozwijają ku ogólnemu naszemu pożytkowi, widzimy, że lud naszego miasteczka cierpi bardzo, a raczej dusi się w ciasnocie murów naszych. Trzeba nam przestrzeni, byśmy mogli dalej pracować. — Hm, lud cierpi w ciasnocie, powiadacie ? — zdziwił się krzyżacki rycerz. — Co tam lud! Lud jak trawa. Gdy ją bydło stratuje, jeszcze zieleńszą się staje i silniej odrasta. Po cóż mam liczyć się z tą czernią dziką, półpogańską, wiecznie biedną? Rajcowie spuścili głowy. Tylko burmistrz próbował jeszcze przekonać dumnego rycerza. — Litościwy panie! Postanowiliśmy na ogólnym zgromadzeniu prosić was, dziedzica, o odstąpienie części ziemi, leżącej za murami i Ślimakiem. Zapłacimy dobrze... Nie dokończył, bo rycerz porwał się z miejsca, aż wino wylało się z dzbana ciemnym strumieniem. — Precz mi stąd! — wrzasnął. — Natychmiast! Dziadowskie syny! Łby wam obcinać i rynek nimi wybrukować każę! Precz mi z oczu! Burmistrz i rajcowie w smutku opuścili gospodę. — Słuchajcie, panowie — zaproponował burmistrz — przyjdziemy do niego jeszcze raz, nim zdąży opróżnić dzban wina. Jakoś do gustu przypadła wszystkim ta propozycja i postanowili przy najbliższej okazji powtórzyć swą prośbę. A z gospody długo jeszcze słychać było śmiechy rubaszne: — Ha, ha, ha! Ziemi im się zachciewa! Dziadowskie syny! Ha, ha, ha! A wychyliwszy drugi dzban do dna, Dietrich dodał: — Duście się, tchórze, nieroby! Co to mnie obchodzi! Upłynęło kilka dni. I znów, kiedy raz przybył rycerz do gospody, ledwo zasiadł do stołu — zjawili się przed nim rajcy i powtórzyli swą propozycję. Dietrich zamyślił się. Myślał długo i milczał. — A nuż tym razem nie da nam wcale odpowiedzi?... —szepnął niespokojnie jeden z rajców. 134 Wreszcie rycerz rzekł donośnie: — Zgoda! Na mojej granicy pod miastem leży wielki kamień. Widzieliście go? — Tak, panie — odrzekli chórem. — A więc — ciągnął rycerz—jeżeli znajdzie się ktoś z Ostródy, kto ten kamień udźwignie i przeniesie w inne miejsce, podaruję wam tyle ziemi, ile potrafi taki siłacz dla was zdobyć. Jak daleko od miasta ~ 135 ~ kamień złoży, tam wyznaczy nową granicę. Daję wam na to czas — dodał po chwili ciszy — aż do świętego Michała. Zrozumieliście mnie ? Burmistrz odpowiedział powoli: — Zrozumieliśmy. I nie czekając skinął na sekretarza, by umowę co żywo spisywał, bo już karczmarz wnosił znowu pełen dzban wina. Rycerz podpisem swym zgodę przypieczętował, rajcy skłonili się i wyszli, a Dietrich pił i cieszył się, że zakpił sobie z ludu ostródzkiego. Kowal Grabosz stał pochylony nad kowadłem i mocno trzymał w dłoni rozpalone żelazo, kując zawzięcie. Na progu siedziała kowa-licha z dzieckiem na ręku. Dzieci kowalowie mieli trzynaścioro, roboty więc zawsze dośó było dla obojga, a czasu zawsze za mało. Dwaj starsi chłopcy kręcili się wprawdzie cały dzień po kuźni, ale daleko im jeszcze było do siły i wprawy ojca. Toteż poważali go i szanowali jak rzadko. Była właśnie pora obiadowa. Cień słupa, stojącego przed kuźnią, niby wielki palec, wysmukły, ostro zakończony, a równy, wskazywał na drzwi domu mieszkalnego, jak by przypominał ludziom tego obejścia o obiedzie, który im się słusznie za czas dotąd przepracowany należał. Grabosz przerwał robotę, gdy na niewielkim podwórzu zjawił się burmistrz z rajcami. — Boże pomagaj! — pozdrowili kowala zdejmując czapki. — Bóg zapłać! — odrzekł z uszanowaniem Grabosz. — Przyszliśmy tu do was w pewnej sprawie — zaczął uroczyście burmistrz. — Potrzeba nam waszej pomocy. I powiedzieli mu całą historię. — Słuchajcie, Grabosz — zakończył burmistrz. — Z was chłop mocny jak mało kto, znany na okolicę. A może byście spróbowali udźwignąć ten głaz?... Może dałoby się go przenieść choć kawałek drogi?... — Hm, bo ja wiem... — mruknął niepewnie kowal. — Trza spróbować. — Mamy z tym czas do świętego Michała — wyjaśnił burmistrz. — Ano popróbujcie! Odżywiajcie się dobrze! Jedzcie, co tylko chcecie, my za to zapłacimy. Nic was to kosztować nie będzie! 136 — Najlepsza dla mnie to grochówka z wołowiną, mościdzieju! Wiecie, panowie, jak mi moja kobieta grochówki nagotuje, to czuję się wtedy pełen sił, zdrów i wesół. W brzuchu pełno i w sercu raźno I Niczego mi wtedy nie brak! Miodem zapiję, wiecie, naszym, lipcowym. Oj, żeby ten groszek na kamieniu się rodził! Burmistrz ujął kowala pod rękę i poszli wszyscy do Ślimaka oglądać kamień. Ogromny głaz leżał na skraju drogi. Ruszyć go nie było można- — To powiadacie, panowie, że do świętego Michała?... —upewnił się kowal zakłopotany. — Tak, Graboszu! Czasu przecież dużo. Na pewno dacie radę. Zanim żniwa będą i święta Anna, a potem za miesiąc święty Bartłomiej i jeszcze jeden miesiąc... nabierzecie sił, co dzień podźwigacie trochę ciężarów, to i wprawy nabędziecie. — No, zgoda! — odpowiedział kowal. Wieść o tej decyzji rozeszła się szybko po całym miasteczku. Jedni ufali, że Grabosz podoła, inni kiwali tylko głowami: jak świat światem nikt kamienia tego nie podniósł. Kowal tymczasem zabrał z sobą syna i pewnego dnia o brzasku podkopali łopatami kamień dokoła, aż poruszyli wielki głaz. I tak ca dnia chodził Grabosz do Ślimaka próbując swych sił. Wkrótce zauważył, że idzie mu coraz łatwiej. Kilka tygodni trwały te zapasy i wreszcie którejś nocy zbudził syna i razem udali się na miejsce. Księżyc świecił niby najpiękniejsza latarnia na ostródzkim gwiaździstym niebie. Grabosz pochylił się i objął kamień. Z trudem podniósł go w górę. Udało się. Czuł się na siłach ponieść go. Uradowany wrócił o świcie do domu. Nadszedł w końcu wielki dzień dla Ostródy. Wszyscy podążyli przed bramę, by oglądać niezwykłe widowisko. Zebrał się wielki tłum. Kowal stał nad kamieniem, opodal kilku innych, silnych, rosłych mężczyzn i burmistrz z rajcami. Wszyscy oczekiwali przybycia Die-tricha, by był świadkiem wielkiego wydarzenia. Na drodze do Wornin dał się słyszeć tętent kopyt końskich, tumaa kurzu wzbijał się w górę. Rycerz przyjechał. ~ 137 ~ Burmistrz przemówił kilka słów do zgromadzonego ludu, a zwróciwszy się do kowala rzekł: — Zaczynaj, w imię Boże! Kilku mężczyzn, przeciągnąwszy pod kamieniem łańcuchy, złożyło olbrzymi głaz na barki kowala. Grabosz pod tym ciężarem schylił się nieco. Potem postawił pierwszy krok. Tłum zafalował, wzniósł się szmer zdumienia... Ktoś krzyknął, ktoś śmiać się zaczął. Jedynie rycerz na koniu siedział posępny i milczący. Kowal stąpał powoli, bardzo powoli, lecz pewnie i śmiało posuwał się naprzód. Zdawał sobie dobrze sprawę*że od niego zależy przyszłość Ostródy. Tłum postępował za nim w wyczekującym milczeniu. — Ależ to siłacz! — szeptano tu i ówdzie z podziwem. A kowal nie ustawał. Chociaż pot spływał mu obficie z czoła, żyły nabrzmiały na skroniach, a przez zaciśnięte usta dobywał się szybki, urywany oddech — dźwigał powoli swój ciężar coraz dalej i dalej od miasta. Tuż obok jechał rycerz na koniu. Nie dowierzał własnym oczom. Uroczyste milczenie tłumu zdało mu się nagle groźbą i oskarżeniem. Krew w nim zakipiała. Chwycił miecz i z całych sił uderzył w łańcuch podtrzymujący kamień na barkach kowala. ~ 138 ~ # ¦ Tłum cofnął się w przerażeniu. Cios był silny. Grabosz stracił równowagę i upadł. Ogromny głaz przygniótł go do ziemi. Ludzie rzucili się na pomoc. Daremnie. Nim przesunęli głaz, kowal skonał. Do dziś jeszcze leży w polu ten kamień, na którym odcisk łańcucha został, niemy świadek dokonanej tu przed wiekami zbrodni i ofiary dzielnego kowala. Zygmunt Kornowski ^l||B Podziemne skarby w górze Kuka w Pluskach — ł a obszernej równinie, wzdłuż brzegu Jeziora Plusznego rozłożyła się wioska Pluski. Pieśń głosiła, że: Ta wioska Pluski w pięknej przyrodzie wybudowana jest tuż przy wodzie. Jak panna w lustrze w porannej porze, tak się przegląda w pięknym, jeziorze... Mijały lata, wieś rozbudowywała się coraz szerzej we wszystkich kierunkach. Powstawały nowe osiedla: Kadykowo, Baraniewo, Pie-czyska, Małe Pluski... Podróżny, który przybywa od stacji Stawiguda do wsi, zauważy przed sobą prostą, równą i dość szeroką ulicę wiejską, a po prawej jej stronie szerokie jezioro, ciągnące się przez dwa kilometry. Toteż po prawej strome tej ulicy znajduje się tylko kilka pomniejszych zabudowań gospodarskich i ogródki warzywne, a większość budynków, stłoczonych jedne przy drugich, mieści się po stronie lewej. Gdy wreszcie podróżny przejdzie przez całą wieś, staje zakłopotany — droga w dalszy świat tu się kończy. W tym miejscu skończyła się także dalsza rozbudowa wsi, gdyż na pafeeszkodzie stoi dość wysoka góra, od wieków nazwana Kuka. Do dziś dnia krążą wieści, że w głębi góry ukryte są bezcenne skarby: diamenty, perły i złociste bursztyny— jak o tym mówi pieśń: Na końcu wioski jest góra Kuka, o niej to głosi legenda krucha, że w jej głębinie skarby być mają, z których pluszczanie nie korzystają... Podróżny, który w zakłopotaniu staje przed górą, spostrzega jeszcze jedną przeszkodę na swej drodze: jezioro. W tym miejscu ~ 140 ~ rozwidla się ono i jednym rozgałęzieniem skręca ostro w lewo, aż pod Orzechowo, a drugim, szerokim na jakieś sto metrów, ciągnie się dalej, do szosy mierkowskiej. — A dokąd to chcieliście ? — zapytał mnie stary Palmowski, kiedy pierwszy raz przybyłem do Plusk. — Do Zielonowa, a potem do Kucharzewa — odpowiedziałem. — Olaboga, trudna sprawa, bo to za jeziorem. Zielonowo to tam, na wzgórzu... stąd dobrze widać. Tak na wprost przez jezioro będzie chyba trzy kilometry, ale pieszo to coś ponad dwie godziny iść trzeba. Musicie teraz wrócić tą samą drogą, skądeście przyszli, i obejść jezioro naokoło. A na taką podróż trzeba by wam odpocząć. Chodźmy tu do sąsiada, pogadamy trochę. I weszliśmy do Kowalewskiego, gdzie już niejeden podróżny, gdy mu się tak niespodzianie droga skończyła, pytał o radę. Siedhśmy na długiej ławie przy stole, a Palmowski mówił: — Gdy będziecie chcieli z Zielonowa do Kucharzewa, to musicie to jezioro okrążyć, bo ciągnie się ono aż do szosy mierkowskiej, jeden kilometr za granicą warmińską. Toteż dlatego biskup warmiński kazał coś przed czterystu pięćdziesięciu laty wybudować most przez jezioro, które w tym miejscu ma tylko sto metrów szerokości, aby podczas wizytacji biskupstwa nie przejeżdżać przez teren krzyżacki. — Tego mostu już dawno ludzie nie pamiętają — odezwał się Kowalewski. — Ale zostały po nim grube dębowe słupy, które w grunt jeziora wbite sterczą jeszcze dziś na kilka centymetrów pod powierzchnią wody. W czasie wojny, kiedy Orłowski wiózł na łódce kartofle z Mierek do Plusk, wjechał na taki słup i nie mógł ruszyć ani naprzód, ani cofać, musiał więc wołać o pomoc. — Tak, tak, niejedna sprawa |e starodawnych czasów idzie powoli w zapomnienie albo traci na dokładności — pokiwał głową Palmowski. — Tak też i o tych skarbach, które się w tej naszej Kuce znajdują, mało kto dziś wie. Ale mój dziadek, kiedy ja był jeszcze taki wyrostek, opowiadał, jak było... — No, to opowiedzcie, opowiedzcie — poprosiłem zaciekawiony. — O, tam w tym kącie, gdzie się jezioro pod Orzechowo zwraca — zaczął Palmowski — stał kiedyś piękny zamek murowany, skąd rozciągał się rozległy widok na jezioro. W zamku tym mieszkała młoda księżniczka. Słynęła ona z piękności na całą okolicę. Toteż zjeżdżali do niej młodzi i bogaci rycerze, składając podarunki ze złota, ~ 141 ~ Jfc diamentów, bursztynów i pereł. A najczęściej odwiedzał zamek, prosząc o rękę księżniczki, bogaty rycerz Klementius, który miał swoją siedzibę około Byczego Dołu przy olsztyńsko-nidzickim gościńcu. Jednakże księżniczce nie podobał się żaden z rycerzy ubiegających się o jej względy. Dziwna rzecz: piękna i bogata księżniczka miłowała tylko biednego rybaka, który mieszkał ze swą matką niedaleko zamku. Rybak codziennie wyruszał łodzią na połów ryb — bo z tego się jedynie utrzy-mywaH. Zaledwie opuścił brzeg, już spoglądał w stronę pałacu, czy nie widać w oknie pięknej dziewczyny. Bo księżniczka spędzała tu długie godziny, spoglądając na wodę. Może czekała, ża ukaże się na jeziorze młody rybak... A on płynął czasem aż pod las, gdzie przeglądał zastawione siatki stawne i dzięciorki, złowione ryby sypał do kosza, a siatkę i żaki przewoził na inne miejsce. Potem brał się ochoczo do wiosłowania i nucił: Łódko moja, łódko, suwaj po głębinie! Moja ty kolebko, w tobie życie płynie. W tobie życie płynie tak miło i prędko, jak ta złota rybka, co goni za wędką... Mocny i dźwięczny głos rybaka niósł się po jeziorze, odbijał się o ciemną ścianę lasu i zatrzymywał u okna, gdzie piękna księżniczka rozmiłowanymi oczyma wodziła za ukochanym, odpowiadając mu głosem dźwięcznym jak srebro: I ta złota rybka znad jeziornej toni swym miłosnym wzrokiem za swym lubym goni. Po jeziornej toni za swym lubym goni, aż swego miłego do siebie przj^oni... I w takt pieśni powiewała ku niemu białą chusteczką. Na ten znak młody rybak podpływał łodzią pod samo okno. Czasem zbiegała do niego na brzeg i długo ze sobą rozmawiali. Stara matka wiedziała o tych spotkaniach i przestrzegała syna, że nic dobrego nie może z tego wyniknąć: piękna księżniczka zwodzi go tylko, lecz nigdy za męża nie weźmie. W końcu dowiedział się o tych schadzkach rycerz Klementius znad Byczego Dołu, który mimo długich starań i bogatych podarków nie mógł dotąd zdobyć uczucia księżniczki. Zrozumiał, że na przeszkodzie ~ 142 ~ M stoi mu młody i piękny rybak. Cttmrzony i zły, zaczął rozmyślać, w jaki sposób mógłby się tego rywala pozbyć. Przy drodze, która wiedzie z Plusk do leśniczówki Stawiguda, a dalej do Miodówka i Cwikielni, na brzegu gęstego lasu stała nad jeziorem mała chatka z ciosanych sosnowych belek, trzciną kryta. W tej chatce w owych dawnych latach mieszkała bardzo niebezpieczna czarownica, która miała nawet własnego sługę, co to mieszkał w wypalonej dziupli kilkuwiekowego dębu. Był to kłobuk, który pomagał jej w wykonywaniu wszelkich czarodziejskich pomysłów. Za to otrzymywał smakowite a wyśmienite potrawy, ciepłe i miękkie legowisko, a i zapłatę w złocie. Czarownica zaś umiała zamieniać ludzi ~ 143 ~ w zwierzęta, sprowadzać ich na błędne drogi, sporządzać cudowne lekarstwo na miłość i zakochanie, uśmiercać ludzi w różnoraki sposób i wiele innych jeszcze czarodziejskich praktyk znała. Do tej właśnie czarownicy udał się rycerz Klementius po radę, obiecując sutą nagrodę. Czarownica zgodziła się i obiecała mu pomóc. Któregoś dnia, gdy rybak jak zwykle wypłynął na połów, zerwała się nagle okropna burza, jakiej jeszcze nikt nie pamiętał. Fale wodne burzyły się, kłębiły, rzucały łódką jak piłką, a wkrótce ją przewróciły i rybak utonął. Po kilku dniach ludzie znaleźli pustą łódź. Rybaka nikt więcej nie zobaczył. Matka długo opłakiwała ukochanego syna i przeklinała księżniczkę. Oskarżała ją o śmierć chłopca i co dzień stawała na brzegu jeziora, a echo niosło jej klątwy po wodzie: — Żebyś zginęła! Żeby cię te fale pochłonęły, tak jak mojego syna! Żebyś się w ziemię zapadła wraz z twoim pałacem! Wreszcie pewnej nocy utrafiła we właściwą godzinę. Następnego ranka patrzą ludzie — zamku nie widać, a nad jeziorem wznosi się wysoka góra. Kiedy płuszczanie zaciekawieni przepłynęli jezioro i podeszli bliżej, usłyszeli jakiś daleki, jakby z głębi ziemi dochodzący głos: „Jestem niewinna śmierci rybaka, ale że jego matka w tę godzinę, w której się wszelkie życzenia, dobre czy złe, spełniają, taką na mnie klątwę rzuciła, zostałam wraz z moim zamkiem ziemią zasypana... I będę tak długo cierpieć, aż się komuś we wsi krowa ocieli i porodzi parkę białych byczków. Kiedy tymi byczkami oborzecie tę górę trzy razy wokoło, skończy się moje cierpienie i zamek ze skarbami wróci na powierzchnię ziemi". Przerazili się ludzie. Poszli do domów pełni niepokoju. Od tego czasu stoi na brzegu ta góra.kAle nikt tam nocą nie pójdzie, gdyż o północy ukazuje się na szczycie i schodzi do jeziora dziewczyna w bieli. Rano po rosie można rozpoznać ślady bosych stóp... Rycerz Klementius, kiedy dowiedział się od czarownicy o śmierci młodego rybaka, pewien był, że już nic nie stoi mu na przeszkodzie, by zyskać względy pięknej księżniczki. Wybrał się więc po jakimś czasie prosić o jej rękę. Ale gdy stanął nad jeziorem, nie ujrzał ani pięknej księżniczki w oknie, ani zamku — na brzegu Jeziora Plusznego wznosiła się góra. ~ 144 ~ ś Ogarnęła go rozpacz, gniew i chęć zemsty na czarownicy. Zaraz też nabił swoją strzelbę jak na dzika, a oprócz tego wsunął w lufę srebrną monetę — wiedział, że bez srebra nie mógłby zabić czarownicy, co ze złymi duchami ma styczność. Skierował się w stronę lasu, gdzie mieszkała, i ukryty za drzewem czekał, aż wyjdzie z chaty. Wtedy strzelił, a czarownica padła nieżywa. Ciało jej wkrótce rozszarpały wilki i rozniosły po całym lesie. A kłobuk przeniósł się na inne miejsce. Ale rycerz, choć dokonał zemsty, spokoju już nie zaznał. Rychło porzucił swój dotychczasowy tryb życia, w końcu dobrał sobie bandę zbójców. Napadali razem na przejeżdżających drogą kupców, rabowali, a cenniejsze skarby chowali do wykopanej w Byczym Dole kryjówki. Od tego czasu zaczęło coś straszyć przy drodze nad Jeziorem Plusznym. Postrachem okolicy stał się stary dąb z ogromną dziuplą, w której zmieścić by się mogło czterech ludzi. Byli tacy, co widzieli tam czaszkę czarownicy z iskrzącymi ogniem oczodołami; inni widzieli dwa złe duchy w postaci czarnych psów, które się przed dębem ku ziemi łasiły i w podskokach krążyły dokoła, a jeszcze inni, gdy tamtędy przejażdżali, jeżeli nawet sami stracha nie ujrzeli, to zobaczyły go konie, które się z bojaźni wspinały na tylne nogi i nie chciały z miejsca ruszyć, póki woźnica nie zszedł z wozu i nie zrobił przed nimi znaku krzyża. I nawet ci, co w strachy nie wierzyli, przyznawali, że nieswojo się czują przechodząc tamtędy nocą. — Kiedym szedł po ciemku ze Stazigudy przy tam głupsiam dambzie — wtrąca ojciec Kowalskiego — to chocam wprawdzie nikogoj nie zidział, ale dało mi taki łokropny strach, aż mi włosy na głowzie wstały. Wreszcie przed wojną światową, kiedy budowano szosę, zrąbano ten dąb, co ludziom tyle strachu napędzał. A potem i strachy ucichły. Ale góra Kuka — a w jej głębi wielkie skarby, zamek i księżniczka ¦— czeka dalej, aż czyjaś krowa w Pluskach porodzi parę białych byczków i ktoś oborze nimi górę trzy razy wokoło. Wtedy zamek wyłoni się na powierzchnię ziemi i nastanie w Pluskach takie bogactwo, że nawet świnie będą jadły ze złotych koryt. Michał Lengowski 10 — Kiermasz bajei fłiytry Mazur lj awnymi laty w pewnej wsi mazurskiej złe duchy straszyły w kuźni wiejskiej. Żaden z kowali nie zagrzewał tam długo. Stukanie, pukanie, wycie i ryczenie wypędzało stamtąd nawet najbardziej odważnych i śmiałych. Całymi latami naradzali się ludzie nad wykadzeniem tego zła ze wsi, lecz nie było nikogo, kto by znał na to sposoby. Aż pewnego dnia uwziął się sołtys. Był człowiekiem odważnym. Postanowił zbadać tę sprawę do gruntu i rozprawić się raz na zawsze ze straszydłem. — Pójdę i wykurzę wszystkie diabły i strachy, a chociażby ich tam mendel był! — gardłował na całą wieś. I poszedł. Zaopatrzył się w długą fajkę, „Kalendarz dla Mazurów" i ulokował się w tej osławionej kuźni. Powoli zapalił światło, napchał tytoniem fajkę, zaciągnął się i począł czytać, a kłęby dymu przysłoniły jego krępą postać. Czas mu jakoś szybko upływał. Spojrzał na zegarek: obie wskazówki akurat wchodziły na dwunastą godzinę. Nagle usłyszał w kominie jakiś szmer i łoskot. Wzdrygnął się nieco, ale zaraz wróciła mu odwaga. Kiedy jednak spojrzał przed siebie, zobaczył olbrzymią postać, która mierzyła go iskrzącymi ślepiami, po czym niskim głosem fuknęła na niego: — Czego tu szukasz, mizerny robaku ziemski ? — A ty kto jesteś, czarny nieboraku ? Czy nie wiesz o tym, że tu z głową wsi rozmawiasz?! — odpalił mu szorstko sołtys. — Ja jestem Lucyper, książę piekła. Przychodzę tutaj, aby się przypatrzeć temu marnemu wylęgowi ludzkiemu, czy też aby dostateczny respekt przede mną zna! — A dlaczegoś ty się akurat tutaj w tej chałupie zagnieździł —-zapytał go śmiały sołtys. 146 ~ — Mam prawo w niej przebywać według naszych przepisów. Ten, który chałupę pobudował, zmarł, gdyż złamał przysięgę. Rozumiesz zgnilcu jeden? — zareplikował Lucyper. A sołtys na to: — To samo prawo do tego domu roszczę sobie i ja, bo jako że jestem włodarzem tej wioski, podlega on i mojej opiece. Diabeł widząc, że to nie przelewki, chwycił się innej pieśni. Z udaną uprzejmością począł słodko i przyjemnie szeptać sołtysowi do ucha: — Jakiś ty mądry! I mocny, co? Ciekawy musi być z ciebie kumpel. Posłuchaj! Bardzo chętnie zawiązałbym z tobą przymierze, wiesz, takie nasze, popłatne przymierze. Zapiszesz mi twoją duszę i nic więcej. A ja ci za to służyć będę przez długi czas żywota twego. Co tylko zechcesz, dostaniesz. Zgoda? — Cha, cha cha! —zaśmiał się sołtys, a że sprytny był, wiedział, jak z takim gościem rozmawiać. — Ty chcesz mi służyć i o wszystko się starać? — zdziwił się. — Ja wątpię, czy ty w ogóle co potrafisz... — Ty śmiesz wątpić w moją władzę? — krzyknął diabeł obrażony. — Zażądaj, czego tylko chcesz, a zobaczysz, czy nie będziesz miał. Lecz może to być zrobione tylko między godziną dwunastą a pierwszą w nocy, w godzinie czarów. — Zgoda! Zrobione! Lecz nasamprzód muszę mieć dowody twojej siły, zanim pójdę z tobą na układy. Zrobisz mi trzy próbne zadania, które wykonasz sam, bez niczyjej pomocy. Książę piekła bardzo chętnie zgodził się na to. Sołtys postawił mu więc trzy zadania, a mianowicie: w pierwszą noc ostrzyże owce, w drugą noc odzwyczai jego stryjenkę od gadania, w trzecią noc oczyści wiejski staw przy kuźni. A któryż to diabeł nie zgodziłby się na takie śmieszne i proste rzeczy? On, który pola rozległe roznosi i wielkie lasy niszczy tak, że znaku z nich nie ma! Nie dał Lucyper długo na siebie czekać, zjawił się zaraz następnej nocy i zabrał się do roboty. Jak się jednak okazało, diabeł nie znał dobrze wszystkich spraw i tajemnic tej ziemi. Przebiegły sołtys nie wysłał go^do owczarni, lecz do świniami, do kojca tuczników, w którym pięć okazałych wieprzków w 147 smacznie obok siebie pochrapywało. Diabeł wskoczył do kojca i spłoszył je. Powstał dziki popłoch, zgiełk, kotłowanina — istny taniec w chlewni. A hałas jeszcze wzmagały młode prosiaczki, znajdujące się w sąsiednich kojcach. Lucyper szumiał i skakał to tu, to tam, ale ani garści wełny ustrzyc nie potrafił. — Co to za owce? — sapał po cichu. — Takie uparte i krnąbrne! Gdzie się podziała ich łagodność i spokój ? Użył ostatnich sił, aby je pokonać, udobruchać, no i przede wszystkim ostrzyc. Ale znowu zaczęły przeraźliwie parskać, sapać, kwiczeć. 0 mało mu uszy nie pękły i czaszka się nie rozstąpiła. Nic jakoś diabeł nie wskórał. Zmęczony, zadyszany, ubabrany w świńskim łajnie, ani jednej z tych dziwnych owiec nie mógł ostrzyc. Rozwścieczony 1 rozczarowany tym niepowodzeniem — a zegarek już pierwszą wskazywał — nie wiedział, czy pokazać się sołtysowi, czy uciec do pieklą. „Dużo krzyku i hałasu, a wełny nic" — przyznał się sam uczciwie do porażki. Miał jednak pewne nadzieje na dalsze próby. Nadeszła noc następna. W przytulnym mieszkaniu siedziała na krześle stryjenka sołtysa. Dziarska jeszcze była panna, choć miała już około pięćdziesiątki, a gadatliwa była — że jej! Żaden najwybitniejszy adwokat nie był w stanie jej uspokoić. Stryjenka uprzedzona, że odwiedzi ją jakiś przystojny i elegancki pan z dalekich stron, nie mogła doczekać się północy. — Ach, co to będzie za spotkanie — wzdychała i niecierpliwie wyczekiwała gościa. Wtem — puk, puk, puk!—do drzwL Stryjenka drgnęła nieco i podniosła się z krzesła na powitanie. Do mieszkania wszedł młodzieniec, przesadnie wystrychnięty i wyelegantowany. Surdut jego lśnił kolorem krwistej purpury, spodnie pobłyskiwały wspaniałym szafirem. Okrągłe oczy iskrzyły się żarzystymi węgielkami. Po uprzejmym przywitaniu przybysz złożył na stole worek z błyszczącymi dukatami i miłym głosem zwrócił się do stryjenki: — To wszystko daruję ci, skoro wyzbędziesz się swej gadatliwości przynajmniej na jedną godzinę. Zgodę swą wyraziła stryjenka lekkim ukłonem i milczącym przytaknięciem głowy. Siedli więc oboje na krzesłach milcząc. On patrzył 148 T i na nią, a ona przyglądała się jemu z wielkim zainteresowaniem, z przyśpieszonym oddechem. Czas upływał bardzo powoli. Ach, jakże korciło ją, by dowiedzieć się, jak ten przystojny gość się nazywa, skąd pochodzi, kim jest?... No, ale cóż, umowa jest umową, a worek dukacików też przyda się w żywocie ziemskim. Więc choć trudno jej to przychodziło, milczała. Lucyper triumfował. Do pełnej 149 godziny brakowało zaledwie kilku minut — i czuł to przez skórę. Chcąc się upewnić, odchylił poły surduta, by wyjąć zegarek. Stryjenka zwróciła wzrok na przepyszną podszewkę, mieniącą się różnokolorowym blaskiem barw, i nie wytrzymała. — Ile kosztuje łokieć tego przecudnego jedwabiu? — wypaplała swymi gadatliwymi ustami. — Ty przeklęty pysku babski! — fuknął na nią Lucyper. Zabrał worek z pieniędzmi, uderzył pięścią w stół i zniknął. Martwił się Lucyper, lecz dufał w trzecią noc. Był pewny, że wygra. Wyczyścić staw? To nie sztuka dla diabła. Punktualnie o północy zjawił się nad stawem trzymając wielką szuflę w obu rękach, i skoczył wprost na środek. Zabrał się z zapałem do pracy, a tu nagle... coś się z nim dzieje. Czuje, że dno się pod nim rozślizguje, już siedzi w błocie po pas, za chwilkę po piersi, a niezadługo — po szyję. Przez lat piętnaście bowiem stawu nie czyszczono; gruba warstwa mułu osiadła na dnie i bezlitośnie wciągała każdego, kto tam stanął. Nie wiedział o tych sprawach Lucyper. Zrozpaczony płazował, wiosłował i cudował rękami, ale na próżno. Nie wolno mu było swych duchów przywołać do pomocy, więc tonął i był już bliski zagłady. Zmęczony, zziajany, zmaltretowany, zbrudzony, począł krzyczeć wniebogłosy, aż echo po wsi grało: — Hilfe! — Herrgott! Pomocy! I to nie pomagało. Aż o pierwszej w nocy przyszedł nad staw sołtys. — Hej tam! Co z tobą? — Ratunku, sołtysie! Ratunku!—prosił błagalnie diabeł. — Ale nie ryczże tak głośno, bo sąsiedzi usłyszą — zwrócił mu uwagę sołtys. — Co mnie obchodzą twoi sąsiedzi! Co mnie obchodzą wszyscy ludzie! Pomóż mi, proszę, pomóż, bo tonę, mój przyjacielu! —błagał diabeł nieustannie. A sołtys mu na to: — Dobrze, lecz przysięgnij mi tu zaraz, że ty i twoi towarzysze więcej nas odwiedzać nie będziecie. — Przysięgam ci na bramę piekielną, że ani ja, ani żaden z nas więcej się tu nie pokaże ani porywać się na was nie będzie. Tylko ratuj mnie, ratuj! — prosił. ~ 150 ~ li^^^1 ¦ Po tym dopiero oświadczeniu podał mu sołtys długą żerdź. Lucyper złapał ją oburącz, a sołtys przyciągnął go do brzegu. Z trudem wygramolił się diabeł z błota. Wyglądał jak zmoczona kura. A sołtys pod boki się wziął i rzekł: — No i co? Przegrałeś, przyjacielu, i to raz na zawsze! — Przegrałem na zawsze... — odpowiedział upokorzony diabeł i przepadł z hukiem w przestworzach. Od tego czasu na Mazurach więcej nie straszy. Karol Malłeh Titelitury awnymi laty, gdzie dziś rozlewają się lśniące wody jeziora Kalwy, koło Pasymia, na czubatej górze stało stare zamczysko. Zbocze góry spadało urwiście ku tafli jeziora. Woda mieniła się w tym miejscu ciemną zielenią — głębia tu była. Wzdłuż wybrzeża ciągnął się pas trzcin, wśród których zuchwale żerowały dzikie kaczki. Gruby i wysoki mur, poprzetykany obronnymi wieżyczkami, opasywał dookoła stare zamczysko. W tym zamku mieszkał śliczny młodzian, książę. Oczy miał duże, jasne, twarz spaloną na brąz od częstych gonitw na wolnym powietrzu słonecznym. Długie i kędzierzawe włosy spływały mu lokami na ramiona. Głowę jego zdobił purpurowy kapelusik z opadającymi piórami. Szaty nosił ze wspaniałych jedwabi i atłasów, połyskujące od klejnotów, u boku przypięty mieczyk, sadzony drogimi perłami. Na nogach zdobne i czerwone buty, u obcasów błyszczące ostrogi. Pewnego dnia młody książę wyjechał sobie na pięknym rumaku do boru. Dzień był taki piękny i słoneczny, jak to często bywa przed jesienią na Mazurach. Śnieżnobiałe chmurki kłębiaste, podobne do pluszowych niedźwiadków, płynęły wolniutko po błękitnym niebie, a w nieco ciemniejszym od błękitu nieba jeziorze wędrowały ich odbicia lekko zniekształcone, tym bardziej przypominając misie niezgrabnie plu-szczące się w wodzie. Jezioro było tak spokojne, że smugi lasów, ścielące się układnie po wzgórzach, oraz unoszące się w powietrzu rybitwy odbijały się w toni jeziornej wyraźnie jak w lustrze. Słońce prażyło wysoko ponad lasem. Szare chusty mgieł utonęły już dawno w Kalwie. Zaczęło się robić upalnie. Upał ten stracił na sile nieco, kiedy młodzian wjechaj do lasu. W lesie witały go kształtne jak łanie świerki, witały go niebo- ~ 152 ~ siężne sosny i wielowiekowe dęby. Witało go miękkie podszycie leśne, między którymi przemykała się to para zwinnych sarenek, to para wysmukłych jak panna, rudoczerwonych łani z majestatycznym współtowarzyszem jeleniem-szesnastakiem na czele. Wesołe drozdy nagle zaczęły pogwizdywać, odezwały się zięby, gruchała przenikliwie para dzikich gołębi, a w koronie starego dębu rozśpiewała się wilga. Wszystko jak by na powitanie swego pana pośpieszyło. „Cudowna jest przyroda mazurska! — zadumał się rozrzewniony tym pięknem młodzian. — Czemuż i mnie nie dane jest weselić się razem? Wszystko żyje parami, a ja — samotnie. Rają mi i rają, i stryje, i wuje, i ciotki, i młódki, i nic z zamków mi wy-raić nie mogą. A jak by to było przyjemnie wędrować wspólnie z ulubienicą lasem! I żeby wschodziło akurat słońce, i żeby grzywacze gruchały, i żeby wilga zanosiła się śpiewem z ochoty, z radości, z kochania..." Tymczasem rumak kłusem przebiegł wąską ścieżynę leśną. Po chwili zaczęła przeświecać między drzewami jasnozielona łączka. Koń zwolnił. Polana zdawała się być pusta i cicha. Młodzian wpatrywał się uważnie ft 153 ~ w łan różowych, żółtych i białych kwiatów, na których wesoło brzęczały pracowite pszczółki. Nagle nie opodal leśnej polany, na brzegu jeziora zauważył małą chatkę i ku niej skierował swoje kroki. Skromna to chatka, pokryta sitowiem, pochylona stała od starości. Wokół rozciągał się starannie pielęgnowany ogródek, przystrojony olbrzymią ilością kwitnących malw i słoneczników, opasany płotem ze zbitych żerdzi. „Któż mieszka w tej uroczej kniei? — zastanawia się młodzian. — Tyle razy bywałem w tym lesie i nic nie zauważyłem". Podjechał bliżej. Stanął. Drzwi chatki były otwarte, a w małej, niskiej sionce siedziała śliczna dziewczyna i przędła na kołowrotku. Była to uboga i osamotniona sierota, która mieszkała u złej macochy. A przędąc przędziwo, rzewnie nuciła: Z kamienia na kamień skowroneczek skacze, tak i moje serce, tak i moje serce zawsze we mnie płacze. Ojczulek z mateczką pod ziemią się skryli, a mnie sieroteczkę, a mnie sieroteczkę w świecie zostawili. Cienkie glonki kraje jak klonowy listek, jeszcze nieraz pyta, jeszcze nieraz pyta, czym go zjadła wszystek. Oj, zjadłam go, zjadła w sieni za dźwierzami, co go raz ukąszę, co go raz ukąszę oblewam się łzami... Młodzian, wpatrzony w piękną dziewczynę, z głęboką uwagą wysłuchał piosenki. Stara macocha, zauważywszy okienkiem zacnego panicza, wybiegła do niego, nisko mu się ukłoniła i poczęła wychwalać Hedną sierotę, a w końcu rzekła: — Panie miłościwy! Ona ze słomy złoto przędzie! — Co takiego? Ze słomy złoto? Ta panienka? — zdumiał się młodzian. — Tak, panie! Jak mi mój dom miły! Złoto przędzie! — zapewniała starucha. Młodzian usłuchał macochy — poślubił uroczą młódkę, po czym zawiózł ją na zamek i poprowadził w komnaty. Dziewczyna jeszcze bardziej wypiękniała, kiedy została młodą księżną, bo też książę bardzo ją kochał. Żyli jak dwa miłujące się gołąbki. Razu pewnego przypomniało się młodemu małżonkowi, co mu ma- ~ 154 ~ \ cocha mówiła o złotej przędzy. Kazał zwołać wszystkie okoliczne prządki, żeby je młoda księżna złoto prząść nauczyła. Księżna, przerażona tymi słowy, schowała się ze strachu w pobliskiej mrocznej komorze, siedziała przy kominku i poczęła szlochać. — O jedyny! — szlochała. — O jedyny! Przecież ja tego nie umiem. To ta moja macocha tak nakłamała, aby się mnie z domu pozbyć! — żaliła się. Wtem zza komina ukazał się nagle mały potworek i pyta: — Czemuś tak smętna, śliczna pani? Zmartwiona, opowiedziała mu o wszystkim. Potworek — którego lud mazurski nazywa kobułtem, kołbukiem albo kołbogiem—odrzekłjej: — Nie martw się, śliczna pani! Ja ci pomogę. Dam ci cudowne rękawiczki. Kiedy je na palce wdziejesz i prząść zacniesz, to złote nici snuć będziesz. Jeno to mi przyrzekniesz: skoro jutro o tym czasie zawitam, a mego miana nie zgadniesz, zostaniesz moją żoną. Księżna, pogrążona w wielkim smutku, zgodziła się. Mały potworek podał jej złote rękawiczki, a zamieniwszy się w ptaszka wyfrunął przez otwarte okno do lasu i siedział na gałązce rozłożystego dębu. Księżna zaś z okolicznymi prządkami zasiadła do kołowrotka, wdziała złote rękawiczki, a spod jej palców snuły się nici szczerozłote. — Uch! — krzyknęła jedna z prządek. — Uuch! — krzyknęła druga. — Uuuch! — krzyknęły wszystkie w podziwie. Tylko księżna milczała przebierając zwinnie paluszkami między złotą nicią, zwijającą się na szpulkę. Książę tymczasem był w lesie na polowaniu. Sturbowany gonitwą za dzikim zwierzem siadł w cieniu rozłożystego dębu i odpoczywał. Nagle usłyszał śpiew ptaszka, dochodzący z korony dębu: Niech zadźwięczą ptasząt kapele, Boć jutro, jutro moje wesele. W tym oto starym zamczystym dworze, Tuż przy okienku, w mrocznej komorze Moja tam siedzi oblubienica, Swym kunsztem wszystkie prządki zachwyca. Ze słomy snuje nić szczerozłotą, Prządki wtórują i baśnie plotą. Lecz serce pani mej krwawi rana, Boć nie wie przecie, jakie me miano. ~ 155 ~ Titełitury! Titelitury! Słuchajcie lasy, słuchajcie góry! Wszak nie odgadnie tego ma pani I białą rączkę odda mi w dani. Niech więc zadźwięczą ptasząt kapele, Boć jutro, jutro moje wesele. Książę, wpatrzony w tego cudownego ptaszka, dziwił się tym śpiewem i całą piosenkę zapamiętał od początku do końca. Rozweselony, żwawo pojechał do domu, zabierając ze sobą ubitego zwierza. Na progu wita go młoda żona. — To dla ciebie, mój kochany! — rzekła i rzuciła mu do rąk duży kłębek złotych nici. Rozradowany tym wszystkim, przytulił ją i rozkazał urządzić wielką ucztę. A wieczorem podczas uczty opowiedział jej całą piosenkę usłyszaną w lesie, a śpiewaną przez jakiegoś dziwnego ptaszka. Żona od razu domyśliła się, że to nie kto inny śpiewał, tylko mały potworek, który jej tyle kłopotu narobił. A zatem nazywa się Titelitury. Ucieszona, zapamiętała to imię dobrze. Nazajutrz o umówionej porze zjawił się potworek, ukłonił się nisko i rzekł: — Bądź pozdrowiona, moja śliczna pani! Spełnij, moja pani, twoją wczorajszą obietnicę i powiedz, jakie jest me miano? — Nazywasz się Titelitury! — odpowiedziała mu krótko i zdecydowanie. I jak by piorun trząsł — kołbuk wyleciał z hukiem przez komin, zerwał cały dach zamkowy i uciekł. Przepadł w przestworzach i więcej się nie pokazywał. Księżna go również więcej nie widziała, lecz dzięki cudownym rękawiczkom przez całe życie przędła złoto. » Młody małżonek kochał ją coraz bardziej, a co wieczór śpiewał jej do snu kołysankę: Modre oczka, idźcie spać, modre oczka, idźcie spać, bo musicie rano wstać, bo musicie rano wstać. Rano, rano, raniuchno, rano, rano, raniuchno, zanim wznijdzie słonuchno. I chyba żyją oni jeszcze dziś, bo starzy Mazurzy szepczą między sobą, że z podziemnych komnat góry, na której stał dawniej zamek, można usłyszeć o północy, jak ktoś tę kołysankę nuci. Karol Małłek m Kołbóg mazurski i swym czasie w pewnej wsi mazurskiej, a zdaje się w Krakowie powiatu nidzickiego, żył krawiec Kopka. Żył z białka Karoliną i oboje byli już podeszłego wieku. Kopka był gorliwym i pracowitym krawcem, znanym na całą okolicę z dobrej roboty. Żona jego wiernie mu pomagała: nicowała, przyszywała guziki, prała. Oboje lubili ten zawód, pracowali w izdebce suchej i ciepłej, deszcz nie lał im się na głowy. Pewnego poranku po spożytym śniadaniu stanęli do roboty: on kroił ubranie, ona prasowała. Szło im jak z płatka. A na dworze była pluta: deszcz na przemian ze śniegiem chlupotał po szybach okiennych. — Brr... niedobrze dziś na dworze — odzywa się krawiec. — Bodajże, szpetnie wygląda, aż ciarki przechodzą przez skórę — odpowiada żona. Po przykrojeniu ubrania stary Kopka zdjął z nosa okulary, przetarł je chustką i spojrzał znowu przez okno. Patrzy... a tam na płocie coś stoi: jakiś ptak zmęczony, jakaś wrona z opuszczoną głową, z rozcapierzonymi skrzydłami, spod których spływa deszcz. Wygląda brzydko, istny obraz nędzy i rozpaczy. — Białko — zawołał Kopka — patrz no, co to tam na płocie stoi! Krawcowa podeszła do okna i pilnie się przyjrzała, po czym rzekła: — Mężu, to jakiś ptak nieborak, zabierzmy go stamtąd, bo zmarnieje na plucie. — Myślisz? A może masz rację; trzeba zlitować się nad tym bie-daczyskiem. Może szczęście nam w dom przyniesie. I oboje wyszli po ptaka. Ostrożnie podchodzili do niego. Ptak stał na płocie i drżał od zimna. Krawiec chwycił go oburącz, przytulił do siebie i zabrał do izby. ~ 157 ~ — Stój sobie tu i ogrzej się ździebko — rzekł i postawił go na rogu pieca kuchennego. I Ptak stał nieruchomo. — Biedaczysko! Jeszcze okruszynę, a byłby chyba zmarł — współczuła krawcowa. Zasiedli znowu do roboty, a ptak się suszył na piecu. Dziwili się tylko, że dał się im wziąć do rąk tak spokojnie, nie broniąc się. Po niejakim czasie zaszeleściło coś w izbie, szelest powtórzył się. Starcy spojrzeli na ptaka zdziwieni, że tak szybko wysechł i ozdrowiał. Wrona poczęła już podnosić głowę, a błyszczące skrzydła spływały jej równiutko z kadłubiska. ~ 158 ~ — Weno wej, białko! Nie widzisz ty, jak mu coś spod skrzydeł leci? — krzyknął nagle majster. — Hm... Czyżby to było zboże albo co? — zdziwiła się żona. — Dalibóg złoto, ziarniste złoto! —stwierdził w zdumieniu krawiec. — Krrraaa... — zakrakała wrona przeraźliwie, trzepocząc silnie skrzydłami, aż wiatr powiał po izbie, a spod jej skrzydeł sypały się ziarnka złota i spadały na kuchenną podłogę. — Karlino...! — krzyknął mąż wniebogłosy. — To nie ptak, Karlino! To nie wrona, Karlino! To jest jakiś cudak, Karlino! To jest zły duch, Karlino! Oj, oj, oj, oj... niedobrze, Karlino! — Mężu, opamiętaj się! — uspokajała go żona, lecz sama drżała jak liść. — Karlino!... Ratunku!... — wrzeszczał przestraszony majster i latał po kuchni. — Ależ, mężu, ustatkuj się! Poczekaj, zaraz zobaczę — napominała białka. Przystąpiła bliżej do ptaka przyglądając mu się wnikliwie, a po chwili podeszła do męża i cichutko mu szepnęła do ucha: — Mężu, wiesz ty co? To musi być kołbóg, bo tak mi się zdaje. — Co? co? kogut? — przerwał ze złością. — Ty tylko o kurach myślisz. Czyś ty ślepa? Czy ty nie widzisz, że to jest jakiś czarny czort! — Ależ, mężu, daj mi się wygadać. Przecież ja tak samo myślę, że to będzie ten zły duch, no ten... jakżeż go nazwać... ten... kołbóg... — Dalibóg Karlino! To on, dalibóg! — wrzeszczał bezustannie krawiec, aż uszy puchły od wrzasku. — Cośmy sobie narobili! Z litości tośmy się krzyża nabawili. Teraz to już chyba koniec z nami, Karlino... — i zakrył oczy rękami. — Och, ty strachulu jeden, och|ty! — karciła go żona. Kołbóg tymczasem niczym się nie przejmował, tylko wciąż sypał złote ziarnka i usypał już całą kupę. Krawcowa rada by ją posiąść, więc próbuje inaczej mówić do męża: — Słuchaj, mężu! A może zostawimy tego ptaka? Patrz, jaka olbrzymia kupa złota! Przydałaby nam się... — Co ty wygadujesz, Karlino, co ty bredzisz? Czy ty nie wiesz, że to diabeł, co dusze ludzkie do złego namawia, a potem je w smole gotuje? Ja na taką zgodę nie pójdę, Karlino. Kto w smole grzebie, ma nieczyste ręce. A ja chcę mieć czyste! Ach! Jak my go teraz stąd wvrzucimv?... — narzekał. •I •I 159 — Zaraz! Nie skrzeczże już dłużej, bo aż mi w uszach trzeszczy — skarciła go żona. — Ja go stąd sama wykurzę. Podeszła do drzwi, otworzyła je na oścież i palcem wskazała kołbo-gowi drogę do wyjścia. Ałe kołbóg nie ruszył się, tylko przeraźliwie krakał, a na ponętę trzepał mocno skrzydłami i bezustannie sypał złoto. Kopka zaś stał w kącie z zakrytymi oczyma i drżał ze strachu. Kiedy krawcowa zauważyła, że potwór diabelski nie zdradza chęci do opuszczenia domu, chwyciła się innego sposobu. Zamknęła drzwi, a otworzyła okno. I znowu wskazuje mu drogę wyjściową. I to nie pomogło. Czarny gość ulokował się na dobre w domu krawców. Podobało mu się widać w ciepłej izbie. Kopkowie poczęli tracić głowy. Ona już nawet zrezygnowała z wypędzenia tego czarnego diabła, ałe mąż ją ofuknął: — Precz z takim przeznaczeniem! Precz, Karlino! Precz! Dumali i dumali, i nic wydumać nie mogli. Oboje w kąt się skryli i płakali. Po dłuższym czasie lamentowania uspokoili się wreszcie. Kopka ocknął się i jakby coś wynalazł. Przybliżył się do żony i szepnął jej do ucha, żeby czarny diabeł nie usłyszał: — Białko, już wiem, już ja teraz wiem. Kominem pójdzie, kominem, bo to jest droga jego! Kopka przypomniał sobie, że te czarne czorty to przecież w czarnych kominach się gnieżdżą i kominem wchodzą i wychodzą. Kopkowej też się to samo przypomniało i stali się pewniejsi i odważniejsi. Krawiec podszedł więc drżąc do pieca, otworzył lufcik przy kominie, trzy razy splunął, żeby mu się nic złego nie stało, i błagalnie wskazał kołbogowi drogę. Potwór nie ruszył się, tylko skrzeczał: — Krraa... Wreszcie kobieta, rozwścieczona tynA wszystkim, złapała za miotłę i łup! — ptaszysko po głowie. Kołbóg frunął z wielkim trzaskiem przez komin w powietrze, aż muzyka piekielna zagrała. A z usypanej kupy złota powstała nagle kupa cuchnących śmieci. Kopkowa, zauważywszy to, zagadała do męża: — Widzisz, co się stało?... A stary jej szorstko: — Czort z nim! Od tego czasu Kopkowie więcej nie widzieli kołboga i dalej klepali krawiecką swą dolę. Karol Małłek II Prusinowska panna % ¦¦-. I roczy wieczór czerwcowy zapadł nad górą w Prusinowie koło Nawiad. Zerkał na nią księżyc promienistymi oczyma i na młodego pastuszka, strzegącego stada prusinowskich owiec. W blasku księżyca kąpała się z dala tajemniczymi odcieniami Puszcza Piska, podobna do widma, przejmująca lękiem serca ludzkie. Z pobliskiego boru dochodziły odgłosy chrumkania dzików i porykiwań jeleni. Z sąsiedniej łąki niosła się woń skoszonej trawy kwiecistej i tataraku. Od strony bagna i jezior płynęło monotonne rechotanie żab, a wśród łąkowych ziół cicho pobzykiwały koniki polne. Z wodnego żerowiska szybowała zgarbiona czapla na nocny spoczynek do swej leśnej ojczyzny nad jeziorem Uplik. Pod niebem cienko zakwilił jastrząb i krąg olbrzymi na nieruchomych skrzydłach zatoczył nad samotną, na szczycie prusino-wskiej góry rosnącą1, wiekową sosną, na której pstry dzięcioł kończył swe: stuk, stuk, stuk. Ostatnią pieśń wieczorną zaświstał cieniej od skrzypiec bekas, a bąk jeszcze głośniej zahuczał niż harmonia. Z okien chat mazurskiego sioła migotały jeszcze tu i ówdzie smugi lichego światła. Skrzypienie żurawi wiejskich studni oznajmiało ostatnie roboty ludzi. W zamyśleniu spoglądał pasterz ma. łąki zalane światłem księżyca. Tradycyjnym zwyczajem obszedł jeszcze raz całe swe gospodarstwo pasterskie, a potem zaczął grać na rogu wieczorne pasterskie melodie. Zawodził długo, na koniec głośno zaśpiewał: Jogniątka, siuchniąika i wy, mać, chodita spać, chodźta spać... Na zew tej pieśni posłuszne stado owcze poczęło powoli zbierać ę zewsząd do ogrodzenia na nocne leże. Pasterz, zmęczony codziennym chodzeniem za owcami, udał, się ti — bajek 161 i J również na spoczynek do skleconego z trzciny szałasu, spłowiałego do cna od słońca. Wewnątrz pachniało sianem rozesłanym grubą warstwą na ziemi. Oczy kleiły się do snu. Położył się pasterz i zasnął. Około północy zerwał się silny wiatr i z wielkim szumem przeciągał górą, kołysząc gałęzie starej rosochatej sosny. Porywisty wicher potężniał, aż swym wyciem obudził pasterza. W powietrzu rozległo się gardłowe i jakże natarczywe krakanie wron, niebywałe na mazurskiej ziemi. Pasterz podniósł się z posłania i wyszedł z szałasu. Zdziwiony spojrzał w górę: zobaczył niebo zaciągnięte ciemnymi zwałami chmur. Po chwili chmury rozproszyły się, znikły, ukazał się znowu duży okrągły księżyc, rzucając świetliste pasma na szczyt prusinowskiej góry. Z cichym trzepotem skrzydeł przewinęła się gdzieś sowa hucząc swoje sowie: uhu! uhu! Pasterz obejrzał się za ptakiem, wzrokiem powiódł za nim. Nagłe zauważył, że na tle starej sosny, w blasku księżyca wyraźnie rysuje się jakaś biała sylwetka ludzka. Dreszcz go przeszedł. Po chwili sylwetka zwężyła się, zmalała, aż zupełnie znikła. A sosna rozchybotała się na wietrze — jakby dzwonienie szło nad ziemią. Zadumał się pasterz. Tak dziwny wydał mu się ten szum, że postanowił udać się na górę. Gdy podchodził, zdawało mu się, że samotna sosna zaprasza go swymi gałęziami i jakby ramionami kiwa mu przyjaźnie. Ośmielony tym podszedł bliżej i przysiadł opodal pod krzakiem. Leciusieńki, ledwie wyczuwalny teraz wiaterek kołysał gałęziami sosny. Wsłuchany w ten szelest, pasterz zaczął rozumieć ich słowa tajemne. Dawne już, dawne to czasy, a były wokoło tu lasy. \ Panna przecudna tu zawżdy siadała i złotym grzebieniem swe włosy czesała. Suknia ze srebra, gorsecik i złoto zdobiły twarzyczkę i piękność bogatą. Nie śmiał nikt nigdy przybliżyć się do niej, choć miecza nie miała w malutkiej swej dłoni. Ta biel i piękność jej lica i ciała wszystkich ludzi onieśmielała. Uciekał stąd każdy: i młody, i stary, nic nie pomagały obiecane dary. Na korzeń ten stary tu zawżdy siadała 162 ~ •i m i ludzi o litość nad sobą błagała. Błagała dzień jeden, błagała dzień drugi i tak upłynął roczek dla niej długi. Czekała lat dziesięć, czekała lat setki, nie wyzwolą ją pewnie tak wnetki... Wtem błysnęło. W łunie światła ukazała się przepiękna panna siedząca na grubym korzeniu sosny. Odurzony jasnością pasterz zawołał głośno: — Czyli to anioł, czy mnie oczy mamią? Bo piękność to była nad pięknościami — tak pięknej panny nasz młodzian nie widział nigdy dotąd. A panna mu na to: Młody pasterzu! Jeśli mnie wybawisz z utrapienia mego, to, co zechcesz, ode mnie dostaniesz i moim małżonkiem się także staniesz. Trzy świnie tłuste ze złotym korytem, trzy kury białe, co złote jajka niosą przy tym, dostaniesz jeszcze i srebra, i złota, lecz nielekka będzie tutaj twa robota... — A co mam robić, przecudna? — przerwał niecierpliwie pasterz. — Słysz dalej, kochany! Całować musisz wszelkie zwierzęta: i gady, i ptaki, i rozmaite jeszcze straszne robaki... — Zrobię wszystko, jedyna! Uczynię, co zechcesz, prześliczna! — zaprzysiągł. — Jeśli takie jest twoje postanowienie, to przystąp do mnie bliżej i prowadź mnie za ręce. Pasterz szybko poskoczył do"niej, chwycił ją oburącz i ruszyli w dół po zboczu. Nagle zagrzmiała góra i rozstąpiła się. Pasterz zadrżał ze strachu, lecz kroku nie zwolnił. Patrzy... a tam jakiś straszny gad, podobny do skarłowaciałego krokodyla, wychodzi z czeluści podziemnej, idąc wprost na nich. Obrzydzenie ogarnęło młodzieńca, lecz ukłonił się przed nim i pocałował go. Potem wychodziły parszywe króliki, zające, 6zczury i dziki, dalej czołgały się obrzydliwe jaszczurki, węże i żmije. Pasterz, choć pełen obrzydzenia, całował je wszystkie. Wtem — trach — jęknęła góra. Z głębokiego jej wnętrza gramoliło n* ~ 163 się jakieś olbrzymie, straszne zwierzę, smok nie smok, z jakąś niebywale długą szyją, które otarło się o młodzieńca. Pasterz pocałował je. Bu... du... du... du... du... — zadudniła góra rozstępując się jeszcze szerzej. Pasterz zamarł w przerażeniu. — Bądź mężny, pasterzu, aż do końca! — błagała go panna. — Tylko twoja odwaga może nas ocalić — upominała go. Oprzytomniał, posłuchał jej i poszedł dalej. A tam z ciemności podgórskiej wyłazi ogromna, wstrętna ropucha, a na jej wrzodami pokrytej skórze tysiące robaków się ruszają. Takiego brzydactwa nasz pasterz nawet wyobrazić sobie nie mógł. Nie wytrzymał. — A jeszcze i ciebie tu diabli mają! — rzucił przez zaciśnięte zęby. Wtedy zabłysło, zagrzmiało..., — O jedyny! — zdążyła tylko krzyknąć boleśnie panna znikając w czeluściach. Pasterz patrzył dokoła jak nieprzytomny. Dopiero przepastne wołanie porwanej panny opamiętało go. Teraz na wieki już jestem Zgubiona! Zgubiło mnie twoje niebaczne przekleństwo! Na nic się zdało twoje zrazu męstwo! Zeszedł z góry wielce zasmucony pasterz do trzody swojej i nie spał tej nocy, nie spał drugiej nocy, aż na trzecią noc zasnął na wieki. Karol Małłek Czarne cielą uż nikt nie może powiedzieć, kiedy i gdzie to się działo. Ludzie, jak to ludzie — pozapominali. Mało też jest takich, którzy jeszcze coś z tej historii pamiętają. A było to tak: Z daleka od miast i wiosek, wśród mazurskich lasów, nad niewielkim jeziorem stała uboga chatka. Mieszkali w niej Jasiek z Katarzyną. Oboje byli młodzi i pracowici i dobrze im było ze sobą, chociaż nigdy im się nie przelewało i często bieda zaglądała do izby. Ziemia rodziła niewiele, więc Jasiek łowił i sprzedawał ryby. Wkrótce przyszło na świat dziecko, więc jeszcze trudniej było. Ale Katarzyna okazała się gospodarną żoną, a mężowi w pracy też umiała pomóc. Takiej drugiej nie znalazłby Jasiek chyba w całej wiosce. I tak po pewnym czasie dorobili się krowy. A kiedy krowa miała się właśnie ocielić, tak się stało, że Jasiek musiał iść z rybami na targ do odległego Szczytna. Na odchodnym rzucił jeszcze z drogi: — Katarzyna! Daj jeno baczenie na tego cielaka, żeby go krowa nie zadusiła! | Jak tylko Jasiek zniknął za zakrętem, Katarzyna przysiadła na progu obórki. Cielak urodził się ładny, zdrowy — czarny jak smoła. Kobieta wprawdzie dziwiła się trochę, że cielak jest cały czarny, bo dotąd widziała tylko łaciate, ale nie zastanawiała się nad tym długo. Wieść o czarnym cielaku lotem błyskawicy rozniosła się po wiosce. Nie trwało kilka pacierzy, a już co ciekawsze kumoszki zbiegły się do Jaśkowej zagrody i z niedowierzaniem zaglądały do obórki. A rozprawiały, a oglądały... — Rety, jaki czarny cielak! 165 — Co też to może być, Jaśkowa, że ten wasz cielak jest jak ze smoły wyjęty? — medytowała jedna. — Kieby jaki kobold... Katarzyna też zlękła się nie na żarty. — W imię Ojca i Syna... — trwożnie odżegnywała się od złego ducha. — Co też wy, Marcinowa, wygadujecie?! Po chwili nabrała jednak odwagi i podeszła do zwierzęcia. Popatrzyła na nie i roześmiała się: — Jaki tam kobold! Toć to zwykły cielak. Ale kumoszki, jakby nie słysząc jej słów, dalej nad czymś medytowały. W końcu najstarsza z nich, bacznie przyjrzawszy się zwierzęciu, głosem wyroczni powiedziała: — Święta prawda, Jaśkowa. Mówię wam, święta prawda. To nie jest cielak! To jest kobold... Popatrzcie, jak mu się ślepie świecą! O, jak bryka! To jest kobold... Katarzyna początkowo nie chciała wierzyć temu gadaniu. Ale kiedy kobiety zaczęły ją przekonywać, miękła coraz bardziej. Wreszcie gdy zdecydowano, że cielaka trzeba zaraz zabić i wrzucić do jeziora, bo inaczej ona, Katarzyna, sprowadzi nieszczęście na swój dom i będzie miała na sumieniu wszystkie pożary, jakie spadną na wieś — ustąpiła. Przezorne sąsiadki zaraz zawołały kulawego Macieja, mieszkającego w lepiance pod lasem, a Katarzyna sama mu poleciła, aby cielaka zabił. Pod wieczór wrócił do domu Jasiek. Kiedy Katarzyna zobaczyła wchodzącego na podwórze męża, wybiegła mu naprzeciw i zawołała: ~ 166 ~ — Jaśku! Krowa się ocieliła!... Chwała Bogu, że już po wszystkim... — To dobrze — ucieszył się chłop. — Mamy przychówek. Teraz trzeba będzie pomyśleć o rozbudowie obórki, bo... Katarzyna z frasunkiem przerwała mężowi: — Oj, mój drogi, nie ciesz się. Krowa miała kobolda... — Co mówisz? Kogo? — No tego... diabła. Cały był czarny. Kazałam go zabić... Jasiek aż przystanął i gębę rozdziawił ze zdumienia. — Co ty pleciesz?... — burknął po chwili, przeszywając żonę podejrzliwym spojrzeniem. — Obym jutra nie doczekała... To był... kobold... Sąsiadki widziały... Maciej zabił... ja kazałam... Już go nie ma... — pochlipywała. — Ty niemądra kobieto! — syknął Jasiek. Katarzyna spuściła głowę i wlepiwszy wzrok w ziemię rozpłakała się na dobre. Jasiek po raz pierwszy rozgniewał się na żonę. — Jakaś ty głupia! — krzyknął. — Po czym poznałaś, że to był kobold? — To nie ja. To one... Baby... — rozpaczliwie usprawiedliwiała się Katarzyna. — Wierz mi, mój miły. Jasiek nic nie odpowiedział. Zdjął z pleców dużą kobiałę, w której nosił ryby do miasta, i postawił ją na ziemi. W kobiałce przyniósł trochę towaru. Z kieszeni wyjął pieniądze, które dostał za ryby, i oddał je żonie. Zdziwiona Katarzyna zapytała nieśmiało: — Co to ma znaczyć, Jaśku?..! — Odchodzę! — odparł chłop stanowczo. — Dokąd?... — zaniepokoiła się. — Idę w świat... Będę szukał głupszych od ciebie. Jeśli znajdę, daruję ci. A jak nie znajdę, więcej mnie nie zobaczysz. I bez pożegnania ruszył w drogę. — Jaśku!... — błagała kobieta ciągnąc męża za sukmanę. — Nie odchodź! Obij mnie, ale nie odchodź,..., Chłop był jednak uparty. Poszedł w świat. A szedł zły, jak nigdy. Postanowił sobie, że nie wróci prędzej, aż znajdzie trzech ludzi głupszych od Katarzyny. 167 Niedaleko uszedł od domu, kiedy już ściemniło się na dobre. A że pora była letnia, przenocował na łące w kopce siana. Zbudził się o wschodzie słońca. Przecierając zasiane oczy wstał, leniwie przeciągnął się i kilka razy ziewnął. Długie włosy przeczesał palcami, na głowę nacisnął baranią czapkę, chwycił swój sękacz i ruszył w drogę. A idąc wciąż myślał o żonie i o dziecku — tęsknił za nimi, ale postanowienie było postanowieniem. Jasiek słowa nie rzucał na wiatr. Szedł, szedł, mijał wioski, jedną po drugiej. Już mu się jeść zachciało koło południa... Wreszcie wstąpił do przydrożnej karczmy. Zastukał do drzwi, spoza których dochodziły jakieś głuche uderzenia. Nie czekając na zaproszenie, wszedł do izby. — Pochwalony... —rzucił od Nikt nie odpowiedział. Gdy postąpił kilka kroków w głąb mrocznej izby, jego oczom przedstawił się dziwny widok. Na zydlu okrakiem siedział chłop, na głowę miał narzucone coś jakby worek, a pokaźnej tuszy kobieta tłukła go po głowie kijanką. Chłop pojękiwał, ale cierpliwie znosił ten dziwny zabieg. 168 — Niech będzie pochwalony... — Jasiek powtórzył głośniej pozdrowienie. Kobieta przerwała na chwilę robotę i spojrzała na przybysza. — Na wieki, na wieki...— odpowiedziała, po czym na nowo zaczęła chłopa walić kijanką. — Co wy robicie, kobieto?... — spytał Jasiek zaciekawiony. — Ano nie widzisz, że chłopu koszulę uszyłam ? Teraz biorę miarę, żeby mógł już przez głowę oblec. Trzeba dobrze oklepać — odpowiedziała. — Głowa musi ciasno przechodzić, żeby do człowieka nie dobrała się jaka zaraza. — Dajże spokój! Przecież męża zabijesz! — Nie bój się, nic mu się nie stanie — odparła spokojnie. — To przecież nie pierwsza koszula. Od zarazy go ustrzegę... „Co za głupia baba!" — pomyślał Jasiek. Ściągnął worek — wyjrzała twarz czerwona i spocona. Karczmarz ledwie dyszał. Przybysz zmierzył obwód głowy rzemykiem, którym miał przepasaną sukmanę, ~ 169 ~ z kieszeni wydobył nóż i wyrżnął w płótnie otwór na głowę. „Już znalazłem jednego człowieka głupszego od mojej Katarzyny" — ucieszył się przy tym. Karczmarz z wdzięczności ugościł przybysza, jak umiał najlepiej. ^ Jasiek zjadł obiad, zjadł kolację, a i na noc go z karczmy nie puszczono. fiJP f Dopiero na drugi dzień poszedł dalej. Teraz było mu już jakoś lżej na sercu. Czuł mniej żalu do swojej żony, którą przecież gorąco miłował. Nawet zaczął żałować swego dziwacznego postępowania, ale wstyd mu było wycofać się teraz. Szedł więc gościńcem, nucąc z cicha dla dodania sobie otuchy: Postaziuła krosna prosto gościńca, I nie patrzuła krosnów, jeno młodzieńca... Ale piosenkę przerwały po chwili jakieś krzyki. Spojrzał Jasiek i własnym oczom nie wierzy; gbur stoi na dachu stodoły i na lince ciągnie po drabinie wołu. Żona gbura, dwóch parobków i spora gromadka dzieci popychają bydlę. Jasiek przystanął. — Gospodarzu, a co wy wyrabiacie?! — krzyknął. — A co cię to obchodzi, włóczykiju! Idź swoją drogą, bo każę cię psami wyszczuć. — Nie widzisz, że woła prowadzimy na dach ? — wtrąciła się kobieta. — Toć widzę, ale po co? — Wół ma zjeść trawę, co tam wyrosła. Czyś nie słyszał o tym, że gromy palą domostwa, gdzie zielsko na dachu rośnie? Uchronimy oborę przed pożarem, a przy tym i bydlę się naje, bo na łąkach paszy mało. Nie obrodziła... No, Maciek... Kuka... popychać! Razem... hou-ruk! hou-ruk!... Na te słowa Jasiek pobłażliwie się uśmiechnął: — Oj, ludzie, ludzie! Wół spadnie z dachu i łeb sobie rozwrali albo go udusicie na tym postronku. — To co mam robić? — zapytał gbur ze złością. — Jakeś taki mądry, to poradź! — Zejdź no! — zawołał Jasiek do gbura, który posłusznie zlazł na ziemię. — Daj kosę! Gbur przyniósł kosę. ~ 170 ~ Ił » Teraz Jasiek wlazł na dach, ściął trawę i dał ją zwierzęciu. A gbur patrzył na to wszystko ze zdziwioną miną. ; — No, to już znalazłem drugiego człowieka głupszego od mojej żony — szepnął Jasiek zadowolony. — Ale czy prędko znajdę trzeciego? — zaniepokoił się. Znów ruszył w dalszą drogę, a idąc tak sobie podśpiewywał: Kokoska jarzembato, a kuku, i krusyn przycubato, a kuku. Kokoska jarzembato , i krusyn przycubato, kukury, kukuryku... Gdy następnego ranka wyszedł z lasu, gdzie nocował, zauważył niewielką zagrodę. Na podwórku krzątała się jakaś kobiecina, która co chwila wchodziła do obórki i zaraz wychodziła. Niby coś wnosiła w wielkim sicie, ale co? Jasiek podszedł bliżej, pozdrowił ją i zapytał z ciekawością: — Kobieto, co ty nosisz w tym sitku? Starowina odpowiedziała: — Obórkę pobudowaliśmy, ale ciemno tam. Baliśmy się okno robić, bo słońce mogłoby kozie mleko wysuszyć. Ale koza i tak coraz mniej mleka daje... A z tej ciemności ledwie nie oślepnie. Więc światło łapię i noszę do obórki. Jasiek rozejrzał się i zauważył, że obórka faktycznie nie ma okien. Żal mu się biednego zwierzęcia zrobiło. — Daj no świder, siekierę i piłę! Zobaczysz, co zrobię, koza nie oślepnie... — powiedział. Kobieta ze strachu podała narzędzia, Jasiek wyrżnął w ścianie dwa otwory i zaraz w obórce zrobiło się| jasno, wesoło, a koza aż ślepia przymrużyła od blasku słońca. Jasiek zawołał uradowany: — No, już znalazłem trzeciego głupszego od mojej drogiej Katarzyny! Z radości uścisnął kobiecinę, potem pobiegł ile sił w nogach w kierunku swojej wioski. * Piątego dnia wesół i szczęśliwy wrócił do domu. ;¦'; Od tego czasu oboje z żoną żyli zgodnie i szczęśliwie jak dawniej. j- Witold Piechocki Chłop i pan awno, bo może ze dwa wieki temu albo i więcej, kiedy Olsztyn był jeszcze małą mieściną, w pewnej warmińskiej wiosce żył chłop, na którego wszyscy wołali Michał Garstka. Imieniem Michał został ochrzczony w wiejskiej kaplicy, a Garstką nazwali go sąsiedzi, bo był bardzo małego wzrostu. Chłop na nikogo się nie gniewał za to przezwisko. Poczciwy był to ezicrwiecfcek. M.a\y \>o mały, a\e moc -w nim siedziała me \>y\e ^aka. Siłę miał, nie przymierzając, jak bawół z puszczy, pod którą stała jego zagroda. Jedną ręką korzec zboża zarzucał na plecy niby włóczę-gowski tobołek. A i głupi też nie był — taki w sam raz. A co najważniejsze, był sprytny i bardzo wygadany. Swoim gadaniem potrafił wykołować nawet najmądrzejszych. Michał siedział wśród puszczy na łanie lekkiej ziemi, opadającym z niewielkiego wzgórza ku pobliskiemu jezioru; Dziecisków do wyżywienia było w chałupie chyba z mendel, toteż gospodarzyło mu się nietęgo. Wprawdzie miał jeszcze skrawek łąki i kawałek lasu, który dostal z łaski pana dziedzica, ale z tego meJbylo wiele pociechy. Łąkę najczęściej gołociły dworskie krowy, a lasek świecił pustką. Jedyną jego radością były dwa ładne i zdrowe konie. Wszyscy we wsi zazdrościli mu tych mocnych i pięknych siwków. Najbardziej jednak dziwiono się, czym Michał je karmi, boć przecież nieraz, a szczególnie na przednówku, bieda zaglądała pod jego strzechę. Niektórzy podejrzewali Michała o zmowę z kołbogiem, który by miał znosić do stajni obrok, albo szeptali, że chłop chyba własną krwią jakiemuś nieczystemu duchowi podpisał cyrograf. Znaleźli się nawet tacy, którzy określali, kiedy to się stało. Nic też dziwnego, że sąsiedzi zaczęli omijać Michała i jego zagrodę, -¦ 172 ~ a kobiety na jego widok po trzykroć spluwały za siebie, żegnając się przy tym nabożnie. Chłop na wieść o tych jego niby czarach pobłażliwie uśmiechał się pod wąsem i nadal starannie doglądał swoich siwków. Jak zabrakło obroku, a zboża było w komorze już tylko tyle, że starczało zaledwie do nowego, zakładał kosę na ramię, za pazuchę wsuwał lnianą płachtę i o wieczornej porze wędrował na leśne polany po paszę dla koni. A kosząc trawę wesoło sobie nucił: Saradeleśmy siekli i machali jak wściekli, i machali, fedrum-lipcum, tańcom-walcom, jak wściekli... Kiedy podawał koniom trawę, z lubością poklepywał ich zgrabne karki i szeptał: — Któż inny jak nie wy pracujecie na mnie? Za to przecież wam się coś należy. Ludzie plotą o nas różne brednie. A niech tam! Jedzcie, moje siwki, jedzcie... Niektórzy słyszeli te rozmowy chłopa z końmi, toteż gadania było we wsi niemało. Szczególnie baby plotkowały, sądząc, że skoro Michał rozmawia ze zwierzyną, to musi w tym być cos złego. Ostrzegano dzieci, aby unikały starego Michała i nie bawiły się z jego synami. Często się też zdarzało, że taki jeden z drugim łobuziak spoza rogu stodoły wysadzał głowę na Michałowe podwórze i wołał: — Diable synki! Diable synki! Dzieci Michała przez te ciągłe dokuczanie bardzo cierpiały, ale nikomu się nie skarżyły. Bo i po co? Z nastaniem wiosny, kiedy już pola obeschły i zaczynało się zielenić, Michał, podobnie jak to rokrocznie czynił, pewnego pięknego dnia postanowił zaorać resztę ziemi. Dobrze ją uprawiał, toteż lepiej mu rodziła niż u sąsiadów. I w tym wypadku posądzano go o zmowę z nieczystym duchem, chociaż wszyscy wiedzieli, że pracuje od świtu do nocy. Gdy tak spulchniał ziemię sochą, zaprzężoną w swoje dwa dorodne siwki, spostrzegł go raz pan z pobliskiego folwarku. Nieraz już proponował on Michałowi zamianę koni. Kiedyś nawet dawał za jego dwa — swoje cztery, lecz chłop nie zgodził się. Chętnie zabrałby pan te konie przemocą, ale nie miał jakoś odwagi. Wiedział, co mówią o Michale ludzie. Bał się kołboga. 173 „Muszę te konie odkupić, ale jak?" — medytował. Gdy więc ujrzał pan orzącego chłopa, kazał podjechać ku niemu. — Prrr!... — zawołał Kuba i ściągnął lejce. Bryczka zatrzymała się tuż obok Michała. Woźnica Kuba domyślił się od razu, że panu znów spodobały się chłopskie konie i będzie chciał je zabrać. Pan wysiadł z bryczki i podpierając się dębową laską podążył w stronę orzącego. Kuba pobiegł za nim, bo pan bardzo słabo mówił po polsku i chłopak występował zwykle w roli tłumacza. Gdy chłop zauważył idącego w jego stronę magnata, od razu zorientował się, o co chodzi. Nie dociągnął więc skiby do brzegu zagonu, lecz w połowie zawrócił. Na końcu zagonu Michał zatrzymał się bez potrzeby i zaczął coś poprawiać przy uprzęży. Pan ze złości zgrzytał zębami, ale nia było innej rady — musiał przejść przez całe pole. Po chwili znalazł się przy chłopie. — Guten Tag — powiedział jakby od niechcenia, nie czekając, aż mu się chłop ukłoni, i badawczo zaczął się przyglądać siwkom. Chłop rozumiał pozdrowienie, ale jak zwykle chciał sobie zakpić z magnata. — Tak, tak... orzę! Pan graf obszedł konie dookoła, po czym zaczął coś mówić po niemiecku. Chłop wzruszył ramionami na znak, że nic nie rozumie. — Garstka versteht nichts — pośpiesznie wyjaśnił Kuba swojemu chlebodawcy, porozumiewawczo mrugając do Michała. ~ 174 ~ I Pan znał nieco język polski; jak zaszła potrzeba a był w dobrym nastroju, to nawet lubił się nim posługiwać. Teraz widocznie chciał zjednać sobie Michała, bo nie korzystając z pomocy tłumacza, odezwał się: — Sie, Michał. Ten koni ja kupi... Chłop roześmiał się i szepnął jakby do siebie: — Głupi? Prawda, głupi. Kuba aż się odwrócił, żeby nie parsknąć śmiechem, ale zaraz wytłumaczył Michałowi, że pan graf ma na myśli kupno jego koni. Dziedzic poklepał Michała po ramieniu, co było dowodem największej pańskiej łaski, i potwierdził swój zamiar: — Ja, ja. Ich... kupi, kupi... Muszę kupić wasze konie. Dobrze zapłacę za nie — dodał łamaną polszczyzną. Michał usłyszawszy te słowa ściągnął brwi i odparł: — A ja ich nie sprzedam! Dziedzic w dalszym ciąga nalegał — chłop zaś nie wiedział, jak się pozbyć natręta, wreszcie tak się odezwał: — Wielmożny panie grafie. Nie będziemy się dłużej wadzili. Za- m i 175 łóżmy się, że kto będzie umiał lepiej zmyślać, temu przypadną konie. Jeśli pan graf przegra, ja dostanę sto talarów, a jeśli ja przegram, oddam moje siwki. Pan nie pojął z początku, o co chodzi. Kiedy Kuba objaśnił dokładniej projekt Michała, panu aż oczy się zaśmiały. Lubił tego rodzaju konszachty, gdyż był bardzo przebiegły. Już widział się w posiadaniu dwóch ślicznych siwków. Był przekonany, że potrafi lepiej zmyślać niż chłop, toteż umowa stanęła od razu. Każdy miał prawo zabrać głos trzykrotnie. Graf palnął prawie bez namysłu: — Ja na pewno potrafię o wiele lepiej. Zobaczysz, stary durniu! Chłop milczał. Po chwili graf wycedził z triumfalną miną: — Ja mam w oborze jedną krowę, którą każdego dnia rano i wieczorem sam doję i karmię tajemniczym zielem. Ta krowa daje na jeden raz aż sto litrów mleka. — U mnie zeszłego roku na polu — zaczął z kolei Michał — tam pod lasem, wszystko się pokręciło. Zboże miało w ziemi kłosy, duże jak buraki, a korzenie na wierzchu, zaś rzepa wielkości ludzkiej głowy wyrastała na powietrzu, a korzeniami trzymała się ziemi. Chłop skończył gadkę i zamilkł. Po chwili pan ironicznie się uśmiechnął i powiedział: — Udało ci się! Trudno, tym razem ja przegrałem. — Ano, jeśli taka wola pana grafa — oświadczył Michał z udaną pokorą. — Proszę, niech pan graf znów zaczyna. — I\a2,, ia driada piadziada, Tosla -w moim lesie -wielka sosna. Drzewo to było tak wysokie, że jego wierzchołek widziało się na pięćdziesiąt wiorst, i było tak grube, że stu chłopów nie mogło go objąć. Gdy sosnę ścięto i porznięto na deski, było ich tyle, że całą wioskę z nich zbudowano. A obrzynków starczyło dla dworu do palenia na cały rok. Twoja chata, Michale, też jest z desek, co to z tej sosny pochodzą... Michał za drugim razem powiedział tylko tyle: — Jeśli pan graf nie pogniewa się na mnie, to przyznam się, że na mojej ziemi w zeszłym roku polowałem na zające. Każdemu spotkanemu szarakowi na ogon posypałem trochę soli i już był u polowany. — Widzisz, psiawiaro, nie mówiłem, że wygram! — zawołał pan triumfalnie. ~ 176 — Zgoda — przyznał chłop. — Będę rad, jeśli pan po raz trzeci zechce zacząć gadanie. — Teraz ja opowiem ci coś o polowaniu. Pewnego razu miałem fuzję z krzywą lufą i z tą fuzją wybrałem się na jelenie. Stoję pod lasem i czekam na zwierzynę. Czekam, czekam, aż tu naraz pokazał się jeleń. Patrzę przez lunetę i własnym oczom nie wierzę. Widzę, że rogi ma rozłożyste niczym gałęzie dębu. Ale co ciekawsze, że na tej samej linii za wzgórzem stoi drugi jeleń, którego gołym okiem nie dostrzegłem, jeszcze piękniejszy. Wymierzyłem i strzelam... Wtedy za jednym strzałem zabiłem dwa jelenie: tego na łące i tego, co stał za wzgórzem. Kula dosięgła jednego i drugiego, bo strzelba, jak powiedziałem, miała krzywą lufę. Sprytny chłop uśmiechnął się z uznaniem i zaczął obmyślać, co ma powiedzieć. Na chwilę przysiadł na dyszlu sochy, niuchnął tabaki, kilka razy zdrowo kichnął, aż echo rozległo się w pobliskim lesie, po czym zaczął mówić: — Ano, wielmożny panie, teraz kolej na mnie. Było tak... Żył w okolicy pewien graf. A był to srogi graf. Pamiętam raz, gdy ze dworu zginął bochen chleba, kazał wychłostać służbę i przeszukać wszystkie chaty w okolicy. Ten pan graf miał bardzo dużo pszczół, że nikt by ich nie porachował. Barci doglądał mój ojciec. Graf był sknera i chociaż cały dzień tracił na liczeniu pszczół, zawsze się mylił i od nowa zaczynał. Nigdy jednak nie mógł się doliczyć. Pewnego dnia powiedział do ojca, że zginęła mu królowa roju gnieżdżącego się w największej barci, z której co roku mój ojciec wybierał najwięcej miodu. Królowa znikła, toteż rój przestał pracować i powoli rozpraszał się. Pan naj-pierw zwołał całą wieś i wszystkim przeszukał kieszenie, czy też który tej pszczoły nie schował. Przy tym niejeden chłop porządnie oberwał od grafa. A gdy jej nie znalazł, posledł za nią w świat. Szukał wszędzie, ale królowej roju nigdzie nie było. Podczas wędrówki pan graf przypomniał sobie, że na folwarku ma takiego chłopaka, co to już raz pomógł mu odnaleźć królową pszczół, która zginęła z innej barci. Tym chłopakiem byłem ja, wielmożny panie. Pan graf wrócił, zabrał mnie z chaty i razem z nim musiałem iść szukać zaginionej pszczoły. Najpierw poszliśmy do nieba. Było tam pięknie. Przy stołach siedzieli święci; a było ich tam dużo, bardzo dużo. Jedli i pili mleko z miodem. Mój pan poczuł się w niebie nieswojo, bo ani jednego grafa tam nie zobaczył... 12 — Kiermasz bajek 177 Michał głośno wytarł nos w lnianą chustkę i tak prawił dalej. — Potem poszliśmy szukać królowej roju^do piekła. Ja szedłem na przedzie, a pan graf za mną. Nieśmiało weszliśmy przez piekielne wrota, stanęliśmy za węgłem ściany i patrzymy. Przyglądamy się temu, co się w piekle dzieje. Później podprowadziłem pana grafa bliżej i znów przystanęliśmy; tym razenrza potężnym filarem, co to w skale był wykuty. Stamtąd wszystko było widać dokładnie. Mój pan ze zdumieniem ujrzał w piekle moc grafów. Wszyscy warzyli się w smole. Ja sam poznałem tam też kilku biednych chłopów, co przed śmiercią służyli u pana grafa. Ale oni tylko podkładali drzewo pod kotły. Naraz w jednym z kotłów mój pan zauważył swojego ojca. Na ten widok aż zbladł. Zapomniał o pszczole i szybko uciekł z piekła bojąc się, aby go ojciec nie poznał i nie wciągnął do smoły... Magnat, słuchając tej opowieści, przestraszył się nie na żarty. Widać to prawda, co ludzie o Garstce mówią. Był już pewien, że ma do czynienia, z samym diabłem, który chce zabrać go do piekła za to, że źle traktuje chłopów. Wyjął czym prędzej sto talarów, wcisnął je w garść chłopu i spiesznie odszedł. Nawet nie spojrzał na konie. Podążył do bryczki rad, że jeszcze nie smaży się w tej smole, o której mówił Michał. A chłop orał dalej, szczęśliwy, że tak łatwo pozbył się natręta i jeszcze zarobił przy tym sto talarów. Kuba zaś rozpowiedział całą historię po wsi. Od tego czasu pan starannie omijał Michała, posądzając go o konszachty z nieczystymi duchami. Nie mógł już spokojnie usnąć — co noc wydawało mu się, że Michał z gromadą diabłów lada moment wedrze się do dworu, aby go porwać do piekła i rzucić do gorącej smoły. | Chłop tymczasem spokojnie gospodarzył na swojej ziemi, a o konie dbał zawsze, bo rozumiał, że to one pracują na chleb dla całej rodziny. Witold Piechocki * * i i Wodnica z jeziora Omuleiv powiecie nidzidzkim, pomiędzy wioskami Jabłonką a Zimną Wodą, leży jezioro Omulew. Dawnymi czasy nie było ono wielkie — dochodziło tylko do miejscowości Wikno. Przed kilkuset laty w okolicy Nidzicy miesgkał bogaty i dumny hrabia. Posiadał piękny pałac, wielki majątek, dużo lasów i kilka jezior. W pałacu panował przepych i dostatek. Na rozległych polach szumiały łany zbóż, na kwiecistych łąkach pasły się stada bydła i koni. Po pewnym czasie w sąsiednim majątku zjawił się nowy właściciel. Człowiek ten całe dnie spędzał na ucztach i zabawach, stale poszukując wesołego towarzystwa. Wkrótce zapoznał się z hrabią. Sąsiedzi przypadli sobie do serca — coraz częściej spotykali się, aż zostali parą nieodstępnych przyjaciół. Namiętnością hrabiego stała się odtąd gra w karty, od których trudno go było oderwać. W domu bywał coraz rzadziej, zaniedbywał gospodarstwo. Kiedy żona prosiła i błagała go o porzucenie zgubnego nałogu, hrabia, skruszony, obiecywał poprawę, przyrzekał zmienić tryb życia, lecz już po kilku dniach ulegał pokusie. Szedł na coraz wyższe i bardziej ryzykowne stawki, nie sprzyjało mu jednak szczęście. A im więcej przegrywał, tym bardziej rosła w nim namiętność do gry. Coraz częściej brakło mu więc pieniędzy, wreszcie zaczął sprzedawać zboże i inwentarz. I tak przegrana szła za przegraną. Nie wystarczyło zbiorów, inwentarza — trzeba było już sprzedawać ziemię, kawał lasu, jeziora. Żona patrząc na to schła ze zgryzoty, aż zakończyła życie. Dzieci odeszły w daleki świat. Wtedy to hrabia opamiętał się. Uczuł wyrzuty sumienia. Postanowił porzucić zrujnowany majątek. Włożył do torby swój hrabiowski herb, w rękę ujął kij dziadowski i poszedł na tułaczkę. Tak wędrował łr ~ 179 ~ I i żyjąc z kawałka uproszonego chleba. Pewnego dnia chodząc od wioski do wioski, od chaty do chaty zaszedł nad jezioro Omulew. Zmęczony długą wędrówką położył się pod krzewerr^ i zasnął w szumie fal. W czasie snu ujrzał na powierzchni szumiącego jeziora cudną wodnicę siedzącą w złotej łódce, ciągniętej przez dwa złote szczupaki. Łuski ich błyszczały, w oczach skrzyły się perły. Wodnica płynęła w złotej łódce wolno i spokojnie, a kiedy potrząsała bujnymi włosami, krople opadającej wody błyskały jak złote iskierki. ZbUżyła się w tym złotym zaprzęgu do brzegu jeziora, a ujrzawszy śpiącego wędrowca zawołała gniewnie: Moje jest jezioro z wszystkimi skarbami. Przynoszę zagładę rybakom z sieciami! 180 Niech każdy się strzeże i trzyma się z dala, inaczej go porwie, pochłonie zła falal... Gdy hrabia-żebrak obudził się, przypomniał sobie od razu niezwykły sen. Przed oczyma miał jeszcze złote błyski niezwykłego pojazdu. Zaczęła go prześladować natrętna myśl: „To wszystko więcej warte niżeli to, co utraciłem". — Spróbuj pochwycić oba szczupaki, dwie bryły złota — mówiła pokusa. — Pochwycisz może i złotą łódź, odbudujesz zrujnowane gospodarstwo... — zachęcała nienasycona żądza. Hrabia uległ tym podszeptom. Zbudziło się w nim tak wielkie pragnienie zdobycia bogactw, że postanowił zamieszkać nad jeziorem i prędzej nie spocząć, aż uda mu się pochwycić złoty pojazd pięknej wodnicy. Pamiętał wprawdzie jej słowa słyszane we śnie, lecz nie zważał na nie. Tego samego jeszcze dnia na brzegu, gdzieś koło dzisiejszego Wikna, zaczął budować maleńką chatkę. Drzewa dostarczył mu pobliski las, dach pokrył mchem. Odtąd codziennie stawał z wędką nad wodą, marząc o pochwyceniu złotej zdobyczy. Zmęczony i wygłodzony wielogodzinnym wyczekiwaniem, zabierał złowione płocie i okonie, szedł do chaty, rzucał się na mchowe legowisko, zatopiony w myślach o złotym bogactwie jeziora. Marzenia te nie odstępowały go ani na chwilę. Towarzyszyły X 181 ~ mu wśród wędrówek leśnych, gdy szedł szukać jagód, grzybów, orzechów i jadalnych korzonków, nie opuszczały go nawet w czasie snu. Opętany uporczywą myślą o wodnym skarbie, cierpliwie wyczekiwał na brzegu jeziora. Tak minęły trzy lata. Hrabia-nędzarz złowił w tym czasie wiele ryb, niejednego uchwycił szczupaka, nigdy jednak nie ujrzał złotej łódki. Nieraz gdy w głębi wodnej szarpała się większa zdobycz, spragnionemu złotego skarbu nędzarzowi trzęsły się ręce, rozszerzały chciwie źrenice — wciąż na próżno. Ale był uparty. Pewnego razu, kiedy już kilka godzin stał wśród parnego popołudnia, poczuł silne szarpnięcie wędką. Ogarnęło go wielkie podniecenie. Począł szybko ciągnąć gwałtownie szamocący się sznur i po chwili ujrzał wyskakującego nad wodę ogromnego szczupaka, całego w złocie, ze złotą koroną na głowie i z brylantami w oczach. Nędzarzowi aż oddech zaparło. Upojony radością, ciągnął wymarzony skarb ze wszystkich sił. Lecz naraz, tuż blisko rzucającego się szczupaka, zafalowała woda. Ukazała się cudna wodnica. Sypiąc iskrami złota podniosła groźnie rękę i ostrym, gniewnym głosem zawołała: Kto dobro, pieniądz depce i ciska, niechaj nie żąda złota połysku. Bo tylko pieniądz z rzetelnej pracy kraje buduje, ludzi bogaci... Hrabia-rybak nie słuchał tych słów. W wielkim podnieceniu przyciągał do brzegu zdobycz. Wtedy wzburzyło się jezioro. Ogromna fala zalała brzeg, masy wzburzonej wody rozlały się po okolicy i dotarły do,dzisiejszej wioski Zimnej Wody, gdzie do|ąd się srebrzą i szumią. Teofil Ruczyński W Gustkowa bieda amnień na kamnieniu, a pod tym kamnieniem esce jeden kamnień — to znane na Mazurach powiedzenie żadnej z tamtejszych miejscowości bodaj tak nie odpowiada jak Wysokiej Wsi, położonej na najwyższym wzniesieniu tak zwanego Garbu Dylewskiego w powiecie ostródzkim. W glebie tamtejszej tkwią wielkie ilości głazów z epoki lodowcowej, o różnym kształcie i wielkości. Zwały kamieni leżą tu przy każdym polu i przy każdej zagrodzie. Dawniej kamienie polne Wysokiej Wsi były prawdziwym utrapieniem dla tamtejszych mieszkańców. Wybierano je do budowy chat, stodół, płotów i studzien, a mimo to na polach odsłaniała ich ziemia rokrocznie coraz więcej. Kamienie utrudniały uprawę pól. Ówczesne prymitywne narzędzia nie były bowiem w stanie wzruszyć należycie gleby, toteż plony zbierano bardzo mizerne. „Brat brata zaledwie rodzi" — mawiali ówcześni mieszkańcy Wysokiej Wsi, bo korzec wysiewu dawał zaledwie dwa korce nowego ziarna. Nędza panowała wśród biedoty, a więksi gospodarze, na Mazurach „gburami" zwani — takich było kilkunastu w Wysokiej Wsi — chociaż posiadali parę koni i rokrocznie zbożem rozmaitym napełniali obszerne stodoły, nie litowali się nad sąsiedzką niedolą. I to nie tylko obcy sobie, ale nawet bracia-bogacze nie dbali o biedniejszych członków rodziny. O takich oto dwóch braciach opowiadają starzy mieszkańcy Wysokiej Wsi: Kiedy to było, nikt już dzisiaj dokładnie nie wie. Żyło wtedy w Wysokiej Wsi dwóch braci. Starszemu było na imię Karol, na młodszego wołano Gustek. Starszy brat mieszkał w białym, wygodnym, murowanym domu, posiadał duże gospodarstwo, kilka koni i sporo bydła, miał dwóch parobków i służącą. ~ 183 ~ Gustek zaś mieszkał w chacie z surowych, nie łupanych kamieni, gliną tylko zamiast wapna wewnątrz i zewnątrz wylepionej. Roli, a właściwie usypiska kamiennego miał kilka morgów. Konisko na jedno oko ślepe, dychawiczne, zaledwie powłóczyło nogami, by uciągnąć sochę czy bronę. Miał Gustek żonę i pięcioro dzieci o płowych jak len mazurski główkach, obdartych i chudych, zawsze głodnych. Na domiar złego Gustkowi nie darzyło się w gospodarstwie: to krowa padała, to świnie wyrosnąć nie mogły, to znowu ptactwo jak by się zmówiło na skąpe składanie jajek, jakże niecierpliwie wyczekiwanych przez zgłodniałe dzieci. Ciężka dola Gustka znana była w całej Wysokiej Wsi. A jeśli komu coś się w gospodarstwie nie powiodło, mawiano wtedy: „Juści nie inaczej, tylko ułapiła mnie Gustkowa bieda". Niektórzy żałowali Gustka. Ten i ów mawiał: „Szkoda chłopa, haruje, a nic nie ma". Na ogół jednak pozostawali ludzie na sprawę obojętni. „Ha — mawiano — taki już jego los". Najciężej było biedakowi w czasie przednówka. Wtedy Gustek musiał się zwracać do bogatszych gospodarzy. Wspierano go zbożem nawet chętnie, żądając jednak oddania pożyczki z dużym procentem lub odrobku. Brat Gustka natomiast wiódł żywot dostatni. Posiadając dużo bydła i mocne konie, mógł odpowiednio uprawić glebę, toteż co żniwa napełniał obszerną stodołę, a nierzadko ustawiał jeszcze kilka stogów. Karol był gospodarzem chciwym i skąpym. Zawsze gderał, niezadowolony był, mrukliwy — serce miał złe i nielitościwe. Bratem swym nie interesował się wcale, udawał nawet, że go nie zna. Kiedy jechał w parę wypasionych hpni na jarmark do Dąbrowna, a napotykał Gustka idącego piechotą, zadzierał głowę jeszcze wyżej i przejeżdżał mimo. Gustek kilka razy prosił brata o pomoc, jednak zawsze bezskutecznie. To zboże nie było jeszcze wymłócone, to mąka akurat była jeszcze we młynie, a pieniądze gdzieś u kupca... Gustek zniechęcony ni^e zwracał się już do niego z żadną prośbą. Mijały lata — dobre dla Karola, nędzne dla Gustka. Pewnego razu, a było to o zmroku jesiennego dnia, wracał Gustek strudzony z targu. Głód ściskał mu żołądek. Przechodząc obok zabudowań brata, ujrzał dom rzęsiście oświetlony, a skoczne dźwięki ~ 184 ~ muzyki leciały daleko w omglone pola. Przypomniał sobie Gustek, że to urodziny Karola. Wspomniał dawne czasy, kiedy razem hasali po murawie i polu ojcowskim, później bogaty ożenek Karola, jego wciąż rosnącą fortunę i swój twardy biedacki los. Rozczulony wspomnieniami, postanowił w tak uroczystym dniu wstąpić do brata. Muzyka rżnęła siarczyście. Na kilku stołach stały misy z przeróż- nym mięsiwem, a raz po raz wnoszono dzbany piwa i inne trunki. Kiedy gospodarzowi dano znać, że przybył jego brat, nie wyszedł naprzeciw, nie poprosił Gustka do stołu — kazał służbie zatrzymać go w kuchni. Gustek rozżalony, już skierował się ku drzwiom, gdy na widok dymiących potraw rozłożonych na stole poczuł taki głód, że bez namysłu chwycił jakąś smakowitą kość i wybiegł z nią na podwórze. Usiadł za stodołą i z zadowoleniem zaczął kość obgryzać. Niestety, ani krzty mięsa czy tłuszczu — goła kość. Biedak zaczął więc kość ssać, aż powietrze gwizdało. Raptem stanęła przed nim jakaś postać. Cienka jak fujarkowy pręt, z głową nie większą od orzecha, bez brzucha, z nogami tak chudymi jak słomiane źdźbła. Człowiek, nie-człowiek... — Ktoś ty? — zapytał zaskoczony chłop. — Jestem twoja Bieda — zapiszczała cieniutko poczwara. — Oddaj mi odrobinę tej kości, bo z głodu upadam. — Widzisz przecie — odpowiedział Gustek — że tu nie ma co ogry- zać z wierzchu, chybabyś weszła do środka. — Wejdę! — zapiszczała Bieda. — Chuda jestem i cienka. I nie czekając na przyzwolenie, w jednej chwili wśliznęła się do kości. I wnet ze środka dało się słyszeć cmokanie. Gustek pomyślał wtedy: „Oj, dokuczała mi nieraz strasznie ta poczwara! Ciężka i przykra mi była przez wiele lat, ale teraz wiem, co zrobię". Wyjął nóż z kieszeni, urżnął gałąź z pobliskiej topoli i dopasował kołek, którym zatkał kość i przybił kamieniem. Bieda zaczęła srodze piszczeć i prosić o uwolnienie. Gustek jednak nie słuchał. — Siedźże sobie, pokrako! — powiedział do niej. —Męczyłaś mnie tak długo, niechże teraz odpocznę. To mówiąc podszedł do płotu i tam zagrzebał kość pod krzakiem bzu. I już wkrótce odczuł poprawę losu. Krowy zaczęły dawać coraz 1! b I więcej mleka, świnie rosły jak na drożdżach, a kury prześcigały się wprost w gdakaniu, znosząc codziennie gromadę jaj. Nawet dychawiczne i półślepe konisko odżyło, a czasem i pobrykało sobie niezgorzej. Roboty miał, o miał! Ale i dawniej nie lenił się przecież. A dopiero teraz zaczęło się szczęścić Gustkowi we wszystkim. Inwentarz już nie padał, zboże dawało lepszy plon. Miał pod dostatkiem chleba dla rodziny, nie brak mu było pieniędzy. Pełen zapału do pracy, w dwa lata po uwięzieniu Biedy zakupił sobie parę tęgich koni i pobudował nowy, wygodny dom. Starszy brat patrzył na to z zazdrością i niepokojem — zły to był człowiek i nikomu nigdy dobrze nie życzył. Wreszcie wybrał się do brata. Przymilnie a chytrze wypytywał się go, jak doszedł do zamożności. Gustek, szczery i dobroduszny, wszystko mu opowiedział, a bo- | gacz, słuchając pilnie, myślał sobie: „Już ja się postaram, że mnie nie dorównasz. Uwolnię twoją Biedę, by ci znów na kark wskoczyła". Pożegnał brata i wracając do domu zatrzymał się koło płotu pod krzakiem bzu. Wygrzebał kość i zapytał: — Jest tam Gustkowa Bieda? — Jestem, jestem, wypuść mnie, dobry człowiecze! Bogacz wydobył kołek i nim się spostrzegł, Bieda wisiała mu u szyi, ściskając go i piszcząc: — Mój ty kochany, mój jedyny, już ja ciebie nigdy nie opuszczę! Chciwiec przestraszył się niezmiernie. Wstrząsnął całym ciałem, 187 by zrzucić z siebie poczwarę. Pędem pobiegł w stronę domu, lecz już w podwórzu poczuł cos nieprzyjemnego i ciężkiego na grzbiecie. Ogarnęło go zmęczenie wielkie, jak gdyby cały dzień mozolnie pracował. Odpoczął chwilę i już wybierał się w pole do oraczy, gdy nadbiegł pastuch zdyszany i zestraszony, że jedna z najlepszych krów ugrzęzła w trzęsawisku. Bogacz pobiegł natychmiast i z pomocą kilku przywołanych ludzi ledwie wydobyli z bagna półżywe zwierzę. Po powrocie do domu dowiedział się, że jedna z trzech macior złamała nogę. Maciorę trzeba było zarżnąć. I odtąd codziennie już hulała Gustkowa Bieda w domu bogacza: chorowało bydło, padały konie, ginął drób, wichry rwały dach, wTozy łamały się po drodze. Niknął dobrobyt, jak by roznoszony chciwą, mściwą, a niewidzialną ręką. Nie uginały się już stoły od kołaczy i mięsiwa, nie rozbrzmiewały już skoczne dźwięki muzyki. Wicher jeno w czeluści komina wyświsty-wał jakieś dzikie, hulaszcze śpiewki. Przy ich akompaniamencie tańczyła zamaszyście w pustoszejącej kuchni i komorze rozzuchwalona Bieda. Odeszła służąca, odeszli parobcy głodni i nie opłacani. Przy parze chudych koni pozostał niemniej chudy Karol, ongiś dumny, chciwy i nielitościwy bogacz. Gustek tymczasem gospodarzył mądrze i uczciwie. Pamiętając swą dawną nędzę, a serce mając czułe i tkliwe na wszelką niedolę* hojnie wspierał wszystkich biedaków z Wysokiej Wsi. Szanowano i błogosławiono go. Umarł w sędziwym wieku, zostawiając zamożne gospodarstwo, a dzieciom przykazując, by kochały pracę, żyły uczciwie i wspomagały tych, których los prowadzi pr> drogach smutku, cierpień i niedostatku. Teofil Ruczyński Dobra pani z działdowskiego zamku północnej części Działdowa, miasta leżącego na ważnych szlakach komunikacyjnych, wiodących ku Warszawie, Bałtykowi i Warmii, w grodzie pamiętającym pierwszą połowę XIV wieku wznosi się na pagórku stary zamek krzyżacki. Wybudowany na granicy byłych ziem Prusów, masywny i silny ten gród miał spełniać rolę strażnicy i zabezpieczać wypady przeciwko sąsiedniemu Mazowszu. Wichury i nawałnice wielu stuleci poczyniły w nim duże zniszczenia. Dzisiaj zamek ten, obrabowany, podziurawiony od zewnątrz, stoi jak zgrzybiały starzec w łachmanach i czeka opiekuńczej ręki, by okryła jego szkielet poszczerbiony i zachowała go dla potomności. Jest on bowiem świadkiem wielu wydarzeń historycznych. Widział on i pamięta bohaterskie walki ujarzmionych przez Zakon Prusów, okrzyki bojowe zagonów litewskich, gnanych zemstą i żądzą odwetu, pamięta wiekopomne dni Grunwaldu, okres wojny trzynastoletniej, wojen szwedzkich i napoleońskich, wrzawę bojową czambułów tatarskich, głośne echa wydarzeń zrywu powstańczego 1830 i 1863 roku, więźniów ciężkiego obozu karnego z okresu okupacji hitlerowskiej... | W sędziwych murach działdowskiego zamku zamknęła się też ciekawa opowieść gminna, która interesuje i zatrzymuje każdego wędrowca. Zapytany o nią siwy staruszek z pobliskich niziutkich domków każe ci, miły czytelniku, wejść w obręb starego grodziszcza, a tam, siadłszy na zieloną murawą porosłym dziedzińcu zamkowym, zacznie snuć przed tobą następującą opowieść: Około roku 1360 panował na zamku działdowskim srogi pan. Wysokiego wzrostu, o szerokich ramionach, potężnym głosie i złych błyszczących oczach, budził wokoło siebie atmosferę nieufności, odrazy i lęku. Nikt z mieszkańców miasteczka nie śmiał się zbliżyć 189 ~ do groźnego i surowego pana. Niejeden z mieszczan wolał nawet znosić krzywdę niżeli pokazywać się przed jego srogim obliczem. Pan ów, potomek jakichś grafów niemieckich, średniowiecznym zwyczajem rycerzy Zachodu długo wędrował po świecie; bywał w różnych krajach i w wielu zamkach, często brał udział w turniejach i krwawych wyprawach. W Hiszpanii kochał się w córce jednego z tamtejszych książąt, aż wreszcie zdobył jej serce. Ciężka choroba i śmierć pięknej księżniczki rzuciła go znowu na drogę wędrowca, którą doszedł do Zakonu Krzyżackiego. Długo nie mógł ów rycerz przeboleć śmierci swej pięknej Hiszpanki, stronił od ludzi i wiódł życie samotnika. Nie miał przyjaciół i nie szukał ich. Sam straciwszy swe szczęście, nie życzył go nikomu. Stroniąc od ludzi szukał w myślach gwałtownych i dzikich zadowolenia. Jedyną osobą, dla której w twardym sercu Krzyżaka tliła się iskra dobroci i miłości, była jego najmłodsza siostra. W jej obecności uspokajał się, kiedy z Hiszpanii przybył do domu rodzicielskiego gdzieś w górach Harcu leżącego. Dziewczyna pięknej urody, a jeszcze piękniejszych zalet, uczuć i serca, której beztroska wesołość, szczerość, życzliwość i bezmierna dobroć roznosiła wszędzie słoneczną radość, przyciągała każdego, kto tylko w jej otoczeniu się znalazł. 0 niej też nieraz myślał brat w długie wieczory zimowe, kiedy będąc już panem na działdowskim zamku, pędził samotne dni. Toteż postanowił sprowadzić ją do siebie. Młoda dziewczyna wniosła od razu nowe życie do ponurego zamku. Zręczna i gospodarna, zakrzątnęła się około kuchni i komnat zamkowych. Przystępna i dobra dla wszystkich, stała się niezmiernie lubianą wśród służby i załogi. Jak po p«mirej, martwej zimie krzewi 1 rozrasta się nowe życie, tak rozbudziło się ono i rozkwitło na zamku działdowskim. Nawet zły i zawsze posępny jej brat rozpogodził się czasem, a wtedy głos jego brzmiał mniej ostro i surowo. Wieść o młodej, dobrej pani na zamku rozeszła się wnet wśród mieszczan i okolicznych chłopów. Bali się oni jeszcze oblicza surowego pana, jednak coraz częściej przedstawiali swe prośby za pośrednictwem młodej gospodyni. Młoda dziewczyna umiała tak jakoś sprawami pokierować, że prawie wszystkie załatwiane były pomyślnie. Ludność miasteczka i okolicy polubiła ją za to i nikt jej inaczej nie nazywał, jak „nasza dobra pani". • I 190 W jakiś czas po przybyciu dziewczyny na zamek działdowski zaszedł jednak wypadek, który miał zaciążyć na losach całego jej życia. Otóż w jednej z potyczek z tu i ówdzie buntującymi się jeszcze Prusami został ciężko zraniony i pochwycony w niewolę poszukiwany od dawna dowódca. Był to młodzieniec znakomitego rodu, mężny i waleczny, największy wróg Zakonu. Toteż srogi Krzyżak, mając w swych rękach tak groźnego przeciwnika, rozkazał wrzucić ciężko rannego jeńca do lochu, gdzie miał zginąć śmiercią głodową. Wiadomość ta dotarła do uszu dziewczyny. Zdjęta litością, tak długo prosiła brata o darowanie życia jeńcowi, że ten w końcu uległ jej prośbie, a nawet otrzymała prawo leczenia rannego. Jeniec zatem oddany został pod jej opiekę. Silna natura rycerza, a przede wszystkim troskliwość dziewczyny sprawiły, że ranny szybko powracał do zdrowia. Wkrótce okazało się, że ulubionym jego zajęciem jest gra na skrzypcach. Toteż coraz częściej siadał na posłaniu, grając długo i zapamiętale. Wsłuchiwała się w te dźwięki subtelne a tęskliwe dziewczyna, a mając serce niezmiernie czułe na wszystko, co dobre i piękne, zakochała się w tych pieśniach. Później zaczęła tęsknić za nimi, nie mogąc doczekać się wieczora, kiedy młody syn puszczy ujmie swój ulubiony instrument. Tak w dźwiękach mistrzowskiej gry, w melodii urzekającej snuły się coraz dłuższe i coraz to silniejsze nici przyjaźni tych dwojga obcych do niedawna ludzi. Każde słowo, każda pieśń młodzieńca, każdy dźwięk jego skrzypiec był dla serca dziewczyny jak słodki, krzepiący napój dla ciężko spragnionego. Pod wpływem tego orzeźwiającego nektaru, tej krzepiącej rosy życia, zaczęła w sercu dziewczyny kiełkować i wyrastać najpiękniejsza rośliifca świata, najcudniejszy kwiat — miłość. Nie inaczej działo się też w sercu młodego Prusa. Serdeczna opieka^ jakiej doznawał, dobroć i wdzięk opiekunki poruszyły również wszystkie struny jego uczuć. I tak jak od pierwszej chwili polubił niezmiernie swą troskliwą pielęgniarkę, tak wkrótce pokochał ją mocno i szczerze. Oboje młodzi odczuwali ten wspólny rytm ich młodych, gorących serc. Chwytali bieg swych jednym szlakiem płynących myśli, wsłuchiwali się w harmonijnie brzmiący hymn miłości. Toteż nieraz splotły się ich dłonie, nieraz wyszeptali słowa krzesane w najgłębszych tajnikach dwojga kochających się serc. - 191 ~ Dobrze było młodemu Prusowi. Widział i rozumiał, że stał się nie tylko jeńcem groźnego Krzyżaka, ale również niewolnikiem jego pięknej siostry. Lecz przyszedł dzień, w którym dzielny Prus, wyleczony i przywrócony zdrowiu, skierowany został przez surowego pana do ciężkich prac. Dziewczyna starała się wpłynąć na brata, aby złagodził twardy los jeńca, lecz ten, niesyt jeszcze zemsty nad pokonanym wrogiem, odmówił jej prośbom. Nie mogli odtąd oboje młodzi spotykać się. Dnie, kiedy pan udawał się na polowanie, były dla biednego więźnia najmilszymi chwilami w ciężkim jednostajnym życiu. Posyłał wtedy dziewczynie wdzięczne i najczulsze spojrzenia, a w tej mowie niemej, w błyskach gorejących oczu. rozumieli się dolarze. Każdego wieczoru po takim spotkaniu młody Prus grał długo i zapamiętale, jak by chcąc tym nagrodzić swej ukochanej chwile ^1 kwiecisty ogród mSioaci. obojga mlodyck m\a\ jednak. 'Wkrótce uderzyć grom. Zły pan miał niedaleko Działdowa przyjaciela, bogatego szlachcica, którego odwiedzał w czasie swych polowań. Podobni do siebie charakterem, obaj polubili się ctędko i coxaz częściej szlachcic zajeżdżał do zamku. Tam właśnie poznał siostrę działdowskiego komtura i wkrótce poprosił o jej rękę. Ale ta, związana węzłami miłości z młodym jeńcem, wzbraniała się wyjść za człowieka, którego nie lubiła. W końcu brat, który był opiekunem dziewczyny, nagabywany przez szlachcica, zgodził się wbrew jej woli na ślub. Rozpacz dziewczyny nie miała granic: nie spała wiele nocy, nie jadła przez wiele dni. | Ostatecznie porozumiała się z młodym jeńcem i postanowili uciec w głąb puszczy, aby tam wśród ludności pruskiej szukać schronienia. Dziewczyna przygotowywała i obmyśliła ucieczkę. Zapadł mglisty jesienny wieczór. Mżył drobny deszcz. W połysku zamkowych świateł lśnił szeroki, opustoszały dziedziniec. Cała załoga z wyjątkiem wartowników znajdowała się w zamku. Z nastaniem godziny dziesiątej wszystkie światła pogasły. Ludzie szli na spoczynek. Nie myśleli jednak tego wieczoru o śnie ani dziewczyna, ani jej ukochany. Choć od siebie oddaleni, byli jednak myślą przy sobie. Z niecierpliwością wyglądali umówionej godziny. ~ 192 ~ QtVi^ Wreszcie nadeszła upragniona chwila. Na dziedzińcu wprost bramy ukazał się przekupiony sługa z wierzchowcem. Wnet zjawiła się dziewczyna, a w chwilę potem młody jeniec. Nic nie rzekli do siebie, jedynie ich pałające oczy mówiły: „Tam za bramą wolność, życie i szczęście nasze". Obojgu serca biły niby młotem. Młodzian szybko wskoczył na konia i podał rękę dziewczynie. Zaledwie jednak znaleźli się na siodle, dwóch wyczekujących widać knechtów dopadło ich i skrępowało jeńca. — Do lochu z nim! — usłyszeli wściekły głos. Dziewczyna zsunęła się z konia bezprzytomna — służba wniosła ją do komnaty. Pan tymczasem szalał. Nieszczęśliwy był ten, kto mu się w bliskości pokazał: służba truchlała, knechty omijali go z daleka. Przez pięć dni nie pokazał się na oczy siostrze. Szóstego dnia wszedł do jej komnaty i twardym głosem oznajmił: \ — Za dwa dni wyjdziesz za mąż. Dziewczyna znów popadła w rozpacz. Rzucała się jak lwica w zamkniętej klatce. Tymczasem młodzian, porzucony w wilgotnym lochu, bił się ze splotem napływających wciąż myśli. Wiedział, że zdradził ich ktoś ze służby, ale jako wojownik zahartowany, zniósł on mężniej od dziewczyny okrutny cios. Serce ściskało mu się boleśnie na myśl o utraconym szczęściu. Oczekując rychłej śmierci z rąk znienawidzo- I nego wroga, przeżywał ogromny żal, że już nigdy nie spojrzy w oczy ukochanej. Nadszedł wkrótce dzień ślubu nieszczęsnej dziewczyny ze szlachcicem. W zamku urządzono ucztę weselną. Srogi pan kazał raz po raz napełniać puchary. Grono gości bawiło się wesoło. Tymczasem panna młoda siedząc obok męża zaledwie dotykała ustami stojącego przed nią kielicha. Niezmierna bladość okrywała jej lica. Myślała wciąż o ukochanym. Kiedy dymiły już na dobre winem rozgrzane czupryny, sprowadzono na salę więzionego jeńca. Prus wzrokiem pełnym głębokiego smutku spojrzał w oczy ukochanej, ale przed biesiadnikami stanął z hardo podniesioną głową. Wtedy pijany pan kazał podać młodzieńcowi jego ulubione skrzypce rozkazawszy, by grał wesołe pieśni. Na te słowa błysk gniewu ukazał się w szarych oczach jeńca, spojrzał jeszcze raz na bladą, smutną twarz młodej kobiety i z rozmachem rzucił podane skrzypce pod nogi Krzyżaka. Na desperacki a śmiały ten czyn skoczył dumny pan jak nożem żgnięty, pochwycił miecz i utopił go w piersi bezbronnego jeńca. Ten zachwiał się i w jednej chwili padł u nóg swej ukochanej. Jednocześnie rozległ się straszny krzyk i panna młoda, zsunąwszy się z krzesła,, omdlała. Uczta została przerwana. 195 Dziewczynę cucono przez cały wieczór. Dopiero po tygodniu wywieziono ją do posiadłości szlachcica. Nie mogąc zagasić dawnego kochania i rozbudzić w sobie miłości do człowieka, za którego wyszła wbrew swej woli, wkrótce zmarła. A zły pan nie zaznał odtąd nigdzie spokoju. Szczególnie trapiły go długie wieczory zimowe. Wyrzuty sumienia starał się zalewać winem, jednak ani wino, ani częste polowania nie mogły uspokoić wzburzonych i gryzących go wciąż myśli. — Tak opowiadał o zamku tutejszym mój dziadek i ojciec, tak i ja wam opowiadam, kochany człowieku — kończy siwiuteńki staruszek. Od owego wydarzenia minęło już kilka wieków. Skruszały mury obronne zamku działdowskiego, zapadły się niektóre sklepienia, zaginęła wieść o wielu tamtejszych złych panach. Jednak opowieść o pięknej i dobrej pannie, siostrze srogiego Krzyżaka, krąży dalej wśród działdowskiego ludu. Wieść gminna widzi ją jeszcze dziś młodą, piękną i zakochaną, siadającą w mglisty wieczór jesienny każdego roku na karego rumaka, tuż obok umiłowanego grajka-jeńca. Na dziedzińcu zamkowym rozlega się wtedy dźwięk kopyt, zagłuszony po chwili porywistym wichrem. Odzywa się on tego wieczoru żałosną skargą, która nad Działdowem i całą ziemią mazurską tak często brzmiała przez wieki, wzywając pomsty na niegodziwość krzyżacką, na podłość niejednego zdrajcy, na ucisk i samowolę obcych panów. Teofil Ruczyński Góra Konopki awno, bardzo dawno temu żył w Ogonkach karczmarz nazwiskiem Konopka. Nikt nie pamięta, jak to się stało, że ten uczciwy, pracowity chłop ożenił się z kobietą chciwą, próżną, istną latawicą, co to kłóciła się o byle co, żadnej roboty nie tknęła, tylko do karczmy na tańce pędziła albo po jarmarkach błyskotki skupowała. Stroiła się i bawiła, aż z Ko-nopkowego gospodarstwa pozostały ino gołe ściany w pustej chałupie. Ale jej wszystkiego było mało. „Własną duszę by diabłu sprzedała" — mówili o niej sąsiedzi. Aż znalazł się bies, co się o jej duszę pokusił. Baba, że to sprytna była i chciwa, tanio jej oddać nie chciała. Zażądała, by do końca życia spełniał bies każde jej życzenie i rozkaz jej każdy bez szemrania wykonywał. Wyniosła się też zaraz z nędznej lepianki i zamieszkała niby dziedziczka w murowanym dworze. Bogactw tam miała i strojów co niemiara, służby bez liku, a wszystkie jej zachcianki i kaprysy diabeł musiał skrupulatnie wypełniać. Ale wkrótce, z zemsty za swą duszę sprzedaną, tak okrutnie zaczęła dręczyć biesa i gnębić, że nieborak ledwie dychał. Jednego razu Konopka, któremu przydażyło się późno nocą do wsi wracać, zauważył na wzgórku jakąś postać. Zatrzymał się zaciekawiony i patrzy. — Toć mnie chyba oczy nie mylą — mruczy pod nosem — ten człowiek taczkę pcha pod górę i w dół, pod górę i w dół, a na taczce ktoś siedzi, co chwila batem pogania, pokrzykuje... — Hej, kumotrze! — zawołał zdziwiony. — Cóż ty się tak, u kaduka, mordujesz po nocy? Nieznajomy postawił taczki i w mig znalazł się obok Konopki. ~ 197 ~ — Ulituj się nade mną, dobry człowieku — mówi kłaniając się nisko. — Pomóż, bo już sił mi brak. Strasznie się męczę. Pomyśl tylko, tak noc w noc, może dziesięć, może dwadzieścia lat muszę tę utrapioną staruchę po górze wozić... „Oj, nieczysta sprawa! Lepiej się z nim nie zadawać" — pomyślał Konopka. Głośno zaś rzekł: — Ej, kumotrze, co tam ja, biedny chłop, mogę tobie pomóc? I naciskając czapkę na uszy, skręcił w kierunku wsi. — Zlituj się! — woła nieznajomy zastępując mu drogę. Kłania się chłopu do nóg, a skacze w podrygach| aż dudni po drodze jego końskie kopyto. Oho! — poznał chłop, z kim ma do czynienia. — Możesz mi pomóc — ciągnął diabeł. — Tyś mądry, dzielny... — A tyś aż taki głupi? — odezwał się Konopka drwiąco. — Sam sobie nie możesz dać rady? No, ale gadaj wreszcie, o co chodzi? — zaciekawił się. Diabeł aż koziołka fiknął z radości, złapał chłopa za rękaw, uciszył głos i do ucha mu szepce: — Widzisz tę babę? Żebyś ty wiedział, co to za udręka! Ale już taki z nią układ zawarłem, żs służyć mam jej wiernie, póki chodzi ~ 198 I po tej ziemi — diabeł aż się zadyszał z pośpiechu. — Dziś już za późno, zaraz kur zapieje, to muszę do piekła wracać. Ale jutro, posłuchaj: wykopiesz na skraju góry głęboki, głęboki dół i gdy dojadę tam z babą, wywrócę ją, a ty dół przysypiesz i... po wszystkim. — Hej, diable! Toś wymyślił! — krzyknął ze zgrozą chłop. — Ale nic z tego! — Ciiicho! — zasyczał diabeł. — Baba słucha! Baba nie tyle słuchała, ile zmarzła siedząc na taczkach, a i nudno było tak samej. Toteż jak wrzaśnie na diabła: — A bodajże cię Lucyper sieczką wypchał! A bodajże ci świński ogon przyrósł! A przyjdziesz tu zaraz! Głos miała donośny, przenikliwy. Konopka struchlał. Oczy i gębę tylko szeroko ze zdumienia rozwarł. Toć znał ten głos skrzeczący, poznałby go wśród tysięcy! Toć to jego stara! Ta sama, co go ograbiła do szczętu, wymęczyła, wymaltreto-wała i w końcu uciekła z pustej chaty. Przypomniała mu się jak żywa ta złośnica, ta latawica, ta czarownica — jak w głębi duszy o niej myślał. Przypomniało mu się, jak to bez litości przepędziła i zziębniętą sierotę, którą do domu przygarnął, i starca kulawego, co prosił o łyk wody... I tego parobka, którego omal na śmierć nie zatłukła, gdy jej się zbyt nisko nie pokłonił, i tych sąsiadów, którym chwili spokoju nie dawała, aż im życie brzydło. Po dziś dzień pamiętają jej awantury, a niektórzy i sińce, i zadrapania od jej pazurów wściekłych. Taka to piekielnica była. Ale niedoczekanie jej! Złość go ogarnęła. — A co za to dasz, gdy ci pomogę? — pyta czarta. — Za darmo pracować nie wypada. Głupi jesteś, ale pewnoś bogaty. — Mylisz się, bracie — cicho skamląc odpowiada diabeł. — Ja nie taki bogaty. Ale mimo to pomogę ci dorobić się wielkiego bogactwa. Jutro opowiem ci wszystko. Dziś baba nie daje spokoju, toć słyszysz, jak się drze, muszę iść. Czarownica istotnie na dobre się rozsierdziła, aż diabeł dopadł taczki i z dziką furią biegać zaczął po górze. Konopka tymczasem usiadł przy drodze, przyglądał się tej dziwacznej parze, a im więcej wspominał, tym większy go gniew na babę ogarniał. Wkrótce niebo na horyzoncie zaczęło jaśnieć. W pobliskiej wiosce zapiał kur. Jeden, potem drugi. ~ 199 ~ Chłopa ciarki obeszły. Znikł gdzieś ze wzgórza diabeł z taczkami i czarownicą... Przez cały następny dzień Konopka chodził wpółprzytomny. Ciągłe myślał o swojej nocnej przygodzie, zastanawiał się, czy to był sen, czy jawa. Wtem coś za nim zaszeleściło. — Poznajesz mnie? — rzecze pokornie diabeł. — To ja, umówiliśmy się przecież dzisiejszej nocy. Musimy się naradzić. Powiem ci, co trzeba zrobić... « — To już wiem, mówiłeś. Teraz mów, co za to dasz. — Posłuchaj — na to diabeł — pójdę do zamku w Węgorzewie i tak będę straszył, że szczury pouciekają. Ty zgłosisz się wtedy do rządcy, powiesz, że diabła wypędzisz, ale zażądasz za to sto talarów. Ja wtedy ucieknę z Węgorzewa i pójdę do Sztynortu. Ty i tam się zgłosisz, a za wypędzenie mnie już dwieście talarów zażądasz. Na tym koniec naszej współpracy i kwita. Więcej mi w drogę nie wchodź. Bo jak jeszcze raz mnie zaczepisz, dusza twoja do mnie należeć będzie na wieki. Pamiętaj! I grożąc chłopu palcem, znikł w pobliskich zaroślach. Konopce propozycja diabła niezmiernie przypadła do gustu. Wieczorem zabrał łopatę i poszedł na umówione miejsce. Wykopał głęboki, głęboki dół, potem schował się w najbliższy krzak. Była ciemna noc. Księżyc tylko od czasu do czasu wyglądał zza gęstych chmur, a silny wiatr hulał po mazurskiej ziemi, zrywając ostatnie pożółkłe liście z drzew i krzewów. Chłop, przykucnięty pod krzakiem, drżał z zimna, a może i ze strachu? Siedział i czekał na diabła — a tu nic, tylko pusta noc. Jedynym towarzyszem był mu zawodzący wiatr. Już zamierzał wracać do domu, gdy nagle z góry z iście diabelskim chichotem bies z czarownicą leci. Dobiegłszy do dołu z przeraźliwym śmiechem przewrócił taczkę, babę wrzucił w głąb i fikając koziołka zniknął w pobliskim lasku- Niedługo potem w zamku węgorzewskim zaczęły dziać się straszne rzeczy: drzwi same się otwierały i zamykały z trzaskiem, w kominie słychać było wycie i przeraźliwy chichot. Rycerze w misach zamiast jadła znajdowali krew, a krzesła, z siedzącymi nań gośćmi, wirowały po salach jak szalona. 200 ~ Konopka zgłosił się do zamku i oświadczył, że za cenę stu talarów gotów jest złe odpędzić. Rzeczywiście nie upłynęło dwa dni, a diabeł opuścił zamek; jeno nie drzwiami. Wydarł dziurę w murze i tą dziurą, rycząc, wyleciał na świat. Chłop otrzymał sto talarów, w dodatku na własność dzierżawioną karczmę z przyległą włóką ziemi. W kilka dni potem strach ogarnął ludzi w Sztynorcie. W zamku diabeł wyprawiał niesamowite harce. Gdy tylko zegar wybijał północ, po komnatach rozlegał się brzęk łańcuchów, szczęk broni, jęki ludzkie. Obiecano wysoką nagrodę temu, kto wypędzi diabła i zażegna strachy. Konopka i tu się zgłosił jako wybawca. I tu wrócił ład i spokój, a chłop otrzymał w nagrodę dwieście talarów w złocie. Powiększył swoje gospodarstwo, zakupił bydła, postawił nową szopę, a i żonę sobie wziął robotną i wesołą. Spokojnie i bez trudu myślał swój żywot zakończyć. Ale nie znał diabła. Ten nie mógł darować, że tak tanim kosztem zrezygnował z duszy ludzkiej. Bo i cóż z tego, że pozbył się czarownicy — przecież jego zadaniem było chwytanie dusz. A ten Mazur taki chciwy był na grosz — może by jeszcze raz skusić chłopa?... Po pewnym czasie na Mazury doszła wieść, że w zamku berlińskim straszy. Wyznaczono wielką nagrodę temu, kto potrafi wypędzić diabła. Dla Konopki zaczęło się istne utrapienie. Sąsiedzi, jak to sąsiedzi: jedni doradzali wyjazd do Berlina, drudzy odradzali. Gorzej było z białka. Kobieta zasmakowała dobrobytu, od rana do wieczora jęła chłopa prosić i molestować, by jechał do Berlina. Wierzyła w swej naiwności, że mąż jej tak mocny jest, że zawsze zło pokonać potrafi, a o diabelskich układach nic nie wiedziała. Wreszcie pan ze Sztynortu, chcąc się królowi przypodobać, pewnego dnia zajechał karetą przed karczmę, kazał Konopce w drogę się szykować do dalekiego Berlina. Ten rad nierad zapakował tobołek z jedzeniem, pożegnał żonę i ze smutkiem oświadczył, że jedzie na pewną zgubę, że już go więcej oglądać nie będą. Po kilku tygodniach zajechał do Berlina, wprost przed zamek królewski. Konopka ledwie żył ze strachu. Dobrze przecież pamiętał groźbę diabła i pewien był, że zginie w piekle. Złorzeczył panu, który ~ 201 ~ siedział w powozie rozparty i zadowolony z siebie, że na taki wpadł udany pomysł. W zamku przedstawił pan Konopkę jako wybawcę od wszelkich czartów i strachów, zostali więc przywitani radośnie i suto ugoszczeni. Służba przyciszonym głosem jęła opowiadać o strachach, o diabelskich wyczynach, że już nie do wytrzymania, ale widząc zafrasowanego chłopa, zaraz pod niebiosy jęła wychwalać hojność króla. A że możny i bogaty, to pewno talarów nie pożałuje, byle tylko pozbyć się utrapienia. Wysoka nagroda zaczęła chłopa nawet nęcić. A nuż się uda diabła i stąd wypędzić ? Nie zapomniał zabrać ze sobą dużej flaszki święconej wody — toć przed nią sam Lucyper ucieka. Od służby zamkowej wyprosił sobie kilka dni na przygotowania i kazał wieźć się do gospody. | Nazajutrz wybrał się na miasto. Gdy zafrasowany wałęsał się po ulicach, spotkał nieoczekiwanie kobietę tak podobną do tamtej czarownicy z Ogonków, że w pierwszej chwili przeraził się nie na żarty. Potem myśl chytra błyskawicznie przeleciała mu przez głowę. Podszedł do nieznajomej i zaczął z nią przyjacielską pogawędkę. Dowiedział si^ ^Tzy ^-ymi c,dzie mieszka i ^ak się nazywa. A. vf zamku oświadczył, że aby wypędzić diabła, potrzebna mu jest ta właśnie kobieta. Natychmiast wysłano karetę, a gdy przestraszona kobieta przyjechała, Konopka zaprosił ją do suto zastawionego stołu i przypijając dobrym ¦winem, do północy bawił ją opowiadaniem. ~ 202 ~ Gdy zegar zamkowy wybił godzinę dwunastą, na schodach dały się słyszeć głośne kroki i straszliwe wrzaski nadchodzącego czarta. Śmiech diabelski rozlegał się po długich, ciemnych korytarzach zamkowych, a końskie kopyto dudniło po kamiennej posadzce. Nagle drzwi się rozwarły i diabeł wpadł do sali, w której siedział Konopka. Mazur nie tracąc rezonu poderwał się i wskazując na kobietę zawołał: — Masz tu z powrotem tę twoją czarownicę, cha, cha, cha, cha! W Kusego jak by piorun uderzył. Spojrzał na Konopkę niedowierzając, zerknął na babę przestraszony, potem cofając się w głąb korytarza zaskomlał: — Konopka, zlituj się! Weź ją, proszę! Ja stąd pójdę i więcej straszyć nie będę, tylko bierz ją, bieeerz!!! — To czmychaj, a chyżo! — zawołał Konopka i wydobywszy z kieszeni flaszkę, lunął na diabła święconą wodą. Diabeł tylko kopytem o posadzkę zadzwonił i dopadłszy komina znikł w nim bez śladu, a silny swąd smoły, co rozszedł się po całym zamku, świadczył o wielkim pośpiechu, z jakim umykał. Konopka zamknął drzwi i ledwie żywą ze strachu kobietę podprowadził do krzesła. Wygrał po raz trzeci. Wkrótce rodzina królewska powróciła na zamek, Konopka do Ogonków. W nagrodę za wypędzenie diabła otrzymał mnóstwo podarków: od królewny wielką złotą broszkę z czerwonym rubinem, srebrną tabakierę i dużo, dużo pięknych rzeczy. Co od króla otrzymał, chytry chłop nikomu nie powiedział, a musiało być tego sporo, bo kupił sobie duży kawał ziemi razem z górą, która jemu tyle szczęścia przyniosła. Na górze pobudował piękny zamek i pisał się Konopko-wski. Dzieci ponoć wszystkie bogtato wyżenił, doczekał się wnuków i prawnuków. Mijały wieki. Ziemię mazurską nawiedziły wojny, mór i klęski. Po zamku Ko-nopki dziś nie ma śladu. Została tylko góra, a starzy ludzie w okolicach Węgorzewa w długie zimowe wieezory opowiadają baśń o Konopce — czyli o tym, jak sprytny Mazur przechytrzył diabła. Marta Sendrowska Zemsta mieszkanki znad Żywego TTfc f- *' f »i owoli piaszczystą drogą jechał pan na Sztenbachu w kierunku dworu, a za nim dwóch parobków. Z lewej i prawej strony przylegał do drogi las. Świeże powietrze poranka wypełniał świergot rozbudzonego na dobre ptactwa. Słowiki, których wielkie ilości kryją się w olchach nad jeziorem, kończyły całonocne trele, a w górze od czasu do czasu przeżeglował w czystym powietrzu bocian, dążąc na bujne łąki nadsoltmańskie, które poza nieprzeliczonymi ilościami żab kryją szybkonogie derkacze i niemiłosiernie cykające świerszcze. Pan jechał powoli, a myśli jego wypełniało ostatnie polowanie. Dziś wiózł z polowania dwie piękne wydry. Całą noc krążył nad Soltmańskim Jeziorem za tą chytrą bestią. Ani wątpił, że wypatrzył ją tam. Znał jej kryjówki nad brzegami jeziora. — A jak dobrze spisał się przy tym Borzym! To on swoją ością walnął ją w ślepia... A druga? Głupi Wierzbina! Lazł, lazł w topiel po zranione zwierzę. Gdyby nie Borzym, nie wylazłby chłop z grze-zawy. Zuch Borzym! I drugą mi w ręce podał. Dwie wydry... Dwie wydry!... — mamrotał sam do siebie. — Jutro na wiewiórki. Czarne wiewiórki! Podobno widziano kilka strzelających po gałęziach w ga-wlickim lesie. Sprytne to i niełatwe do upolowania. Trójka powracająca z łowów dojeżdżała do dworu. Ryczało bydło, krzyczało ptactwo, rwały się psy z łańcuchów. Wszystko zwiastowało poranek. Obejście dworskie bieliło się w dali jasnymi ścianami gospodarczych zabudowań, otoczonych zielenią wysokich drzew. Tylko od strony stodół i stajen pozostawała przestrzeń otwarta, pozbawiona drzew i krzewów, na której kopcowano siano lub składano sterty słomy. Stary Borzym, wierny sługa i dobry myśliwy, jechał tuż za panem* ~ 204 ~ W tyle wlókł się nieco speszony Wierzbina, zacne silne chłopisko, zdatne tak do pługa, jak i do zabaw. Borzym wiódł wzrokiem wzdłuż gęstwy drzew, wspartych korzeniami o podmokły brzeg jeziora. W pewnej chwili zatrzymał konia. Ujrzał coś, co zwróciło jego uwagę. Zeskoczył z siodła i skierował się w stronę potężnego pnia starej wierzby, wyróżniającej się okazałością wśród otaczających ją wysmukłych olch. Na głos Borzyma odwrócili się pan i Wierzbina. Frzystanęli. Konie pozostawione luzem ruszyły same bez jeźdźców ku dworowi. Właśnie otworzono szeroką bramę dla wychodzącego na pastwisko bydła i konie znalazły się na szerokim podwórzu. Trzy samotne wierzchowce zwróciły uwagę Karolka, który wypędzał ostatnie trzy krowy z zagrody i ostrym gwizdaniem podganiał je do reszty stada wychodzącego już za bramę. Tymczasem pan zbliżał się do starej wierzby. Sługa wskazał wzrokiem koronę drzewa. Między potężnymi gałęziami, na głowicy wierzby rozpościerało się coś, co miało wygląd gniazda, tylko o wiele potężniejszego od widywanych dotychczas. Misternie splecione, mieniło się barwnymi skrawkami szmatek i nici poprzetykanych między chrustem. Wierzbina obszedł pień dwa razy dookoła. Pan oczu nie spuszczał z konarów — zaciekawiło go to tajemnicze gniazdo. Tylko Borzym przyglądał się dziwnie nieufnie i nie kwapił się leźć na drzewo. Nie wiadomo skąd, znalazł się przy drzewie Karolek. Nie czekając na polecenie, jak wiewiórka podskoczył, uchwycił się wystającego sęka i dźwignął ku górze. | Pan i fornale podnieśli głowy. Ruda czupryna Karolka wpierała się już w chrust gniazda. Jeszcze jeden chwyt ręki — i Karolek ciekawie zajrzał do środka. — Panie! Toć to gniazdo diablicy! — krzyknął w wielkim przerażeniu i w mgnieniu oka ześliznął się po pniu na dół. Borzym przeżegnał się trwożnie za plecami pana i urywanym głosem szeptał: — Ostawmy, panie! Nie trzeba tego ruszać!... Toć jak zło trącić, nieszczęście ściągnąć na siebie można! Idźmy stąd! — Co tam zło! Co tam nieszczęście! Boisz się, stary, diabłów i tyle! I ~ 205 ~ Diabły na Sztenbachu? Niedoczekanie! Leź, Wierzbina! — krzyknął pan pełen złości. Wierzbinie nie trzeba było powtarzać. On tak jak pan w diabelską moc nie wierzył, a ranna wyprawa po wydrę mocno drażniła jego myśliwską ambicję. Powetuje sobie na tym gnieździe. Wspiął się bez trudu. Prawą ręką chwycił za krawędź gniazda, ale w tej samej chwili z głośnym syknięciem cofnął dłoń i gwałtownie począł pocierać o spodnie. — Ugryzło! Ugryzło! A ty małe, ty kąśliwe!... Ja ci sprawię nauczkę! Ja ci twoje zębiska przytępię! — syczał rozzłoszczony parobek i zaczął z całej siły rwać zapamiętale chrust gniazda. Leciały na ziemię gałązki poprzeplatane barwną nitką, leciały jak motylki skrawki szmatek i puch ptasi, którym wysłane było leże czworga diabląt. Rozległ się żałosny pisk. Chwilami przechodził w skomlenie, to znów wzmagał się jęk. Tyle w tych głosach rozdzierających ciszę było przerażenia, tyle straszliwej skargi, że Borzym mimo woli zbladł i cofnął się o dwa kroki. — Oj, niedobrze się robi... Źle się robi... — mamrotał. Pan z natężeniem i ciekawością śledził ruchy Wierzbiny. W pewnej chwili usłyszał mocniejszy trzask gałęzi i na ziemię spadło małe, czarne stworzenie. Skowycząc wiło się, pełzło niezdarnie, jak by szukając kryjówki, dużymi ślepiami rozglądało się niespokojnie wokół, ostre pazury chwytały się nieporadnie trawy. Czarne futerko nastroszone, na głowie wybijały się spod kosmyków niewielkie, lśniące rożki. Długi, cienki ogon wił się rozpaczliwie wśród zielonej trawy. Za pierwszym zleciało z piskiem drugie. Spadło na grzbiet i niezdarnie machało w powietrzu łapkami. Dwa pozostałe diablęta strącił Wierzbina wraz z resztkami chrustu i kolorowych szmatek. Rzucili się na nie wszyscy. Chwytali rękami wijące się potworki, które broniły się rozpaczliwie, ukazując ostre kły, pluły, wczepiały się pazurami w ludzkie ręce. Karolek, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, chwycił dwa, Wierzbina dwa pozostałe. Ruszono do dworu. Pan po drodze żartował z Borzyma, który wlókł się na końcu i nie brał udziału w ogólnej wesołości. — Ale polowanie! To mi dopiero polowanie! Takiego łupu żaden jeszcze myśliwy do domu nie przyniósł — powtarzał z ożywieniem. ~ 206 ~ Na dworskim dziedzińcu powitano ich okrzykami. Powstał nieopisany rwetes. Wszyscy niemal zbiegli się oglądać zdobycz. Patrzono, dotykano, radzono, śmiano się lub trwożliwie odsuwano od piszczących diabląt. — Co z nimi zrobić, panie? — wyrwał się z ciżby Wierzbina. — Co chcecie! — machnął pan ręką. — Najlepiej potopić! Dość już miał tego hałasu. Wszedł do dworu i położył się spać. Ludzie wsadzili diablęta do worka, zawiązali. Kilka par rąk chwyciło ten niewielki ciężar, wichrem przebiegu stary park dworski, z eałej siły rzucili wór w ciemną toń jeziora. Zakotłowało się jezioro. Zafalowało. Grzbiety bałwanów uderzyły o brzeg. Ani jedna łyżka wody nie ustała w spokoju. Fala za falą przebiegały przez toń, jak by silnym dreszczem wstrząsane. Z wędrówki po ziemi wracała diablica-matka, śpiesząc do gniazda i swoich małych. I naraz oczom jej przedstawił się straszny widok. Gniazdo zburzone, gałęzie rozrzucone het, daleko, a dzieci ani śladu. Trwoga o los dzieci ścisnęła diabelskie serce tak mocno, że bez pamięci rzuciła się na ziemię. I czarną twarzą przypadła do wilgotnej trawy, i okiem czarnym, widzącym rzeczy tajemne, nie dające się spostrzec człowiekowi, zobaczyła, co się stało. Zajęczała straszliwie i pomknęła do dworu. Obleciała wszystkie gospodarcze zabudowania, rozwarła wszystkie drzwi chlewów, stodół, magazynów. Zapędziła do kryjówek wylękłe psy, plunęła z całej siły w dwa potężne stogi siana, które w jednej chwili objął płomień, i pognała dalej, dalej, aż na przecrwległy brzeg jeziora, gdzie białą ścianą wpierał się w nadbrzeżne sitowia ładny i długi dom. Na podwórzu stał wysoki wiatrak, na którego skrzydłach w dni wietrzne wygrywał jednostajne melodie wiatr. Zrozumiała diablica, że jej moc nic tu nie zdoła. Jezioro dzieci nie odda. Zrozpaczona, jednym skokiem znalazła się na wiatraku. Rzuciła okiem na okolicę. W oddali buchały płomienie, A jezioro burzyło się. To szumiało, to cichło raptownie, aby znów wznieść się i chlusnąć białą pianą. Z łoskotem przewalały się fale. Wór z diablętami toczył się i toczył po głębinie, wzbijając na powierzchnię mrukliwe grzbiety. ~ 207 ~ V Ujęła diablica w swoje długie, czarne ręce skrzydło wiatraka. Raz i drugi machnęła nim w dół. Zagrało. Jeszcze raz chwyciła. Wiatrak mocnym, metalicznym głosem zaciągnął przejmującą melodię. Zawodził i jęczał przeciągle, żałośnie. I grał tak diabelską kołysankę długo, długo przez noc całą, a tym, co słyszeli, krzepła krew w żyłach. Gdzieś koło świtania zwlokła się zbolała i zmęczona diablica, aby znów tu na noc wrócić i zagrać kołysankę swoim dzieciom. Od tej pory co noc jezioro szumiało, wór z łoskotem toczył się po dnie, a powietrze przeszywało zawodzenie wiatraka. Daleko na sztenbachowskim majątku znikły resztki krwawej łuny, która do reszty strawiła wysokie, podniebne stogi siana. Ludzie, co ratowali w trwodze przed ogniem dobytek, umilkli. Na okolicę padło przerażenie. Wszyscy żyli oczekiwaniem dalszej zemsty złych mocy. Każde wydarzenie przypisywano dziełu diabłicy. ~ 208 ~ ¦ f Najpierw cicho, następnie całkiem otwarcie poczęto uskarżać się na pana ze Sztenbachu. — On to wszystko narobił! — mówili jurkowianie. — Po co było zaczynać z diabłami? — Przez niego padły nam trzy krowy — mówili inni. — To diablica nie może darować śmierci swych dzieci. — Grad złupił doszczętnie zboża! To zemsta diablicy — szemrali mieszkańcy Możdżan, patrząc uparcie w stronę odległego Sztenbachu.; A pan, słysząc o tym, chodził pochmurny i zły. Drażniły go te wieści. A i w jego majątku źle się działo. Co gorsza, nocne zawodzenia wiatraka, szum i jęk jeziora zganiały mu sen z powiek. Pełen niepokoju wsłuchiwał się w te nocne odgłosy i począł wyraźnie rozumieć ich sens. Wśród plusku fal wyróżniał kwilenie małych diabląt, wśród metalicznego chrzęstu skrzydeł z wysokości wiatraka przebijała jego mózg jak igłami okrutna melodia diablej kołysanki. Pan już nie wyjeżdżał na polowania. Nie miał na to ochoty. I tylko od czasu do czasu udawał się do Wydmin. A że Wydminy od Sztenbachu oddziela niemały kawałek drogi, bo coś ze dwadzieścia kilometrów Uczący, wracał więc pan zwykle późno w nocy. Po co jeździł do Wydmin i do kogo — nikt nie wiedział. Jedni mówili: do księdza, inni mówili: do karczmy, a jeszcze inni: że ucieka od tych myśli strasznych, które go nawiedzają. Któregoś dnia wybrał się pan jak zwykle w drogę. Zaprzężono parę okazałych koni do bryczki, na kozioł siadł Borzym i ruszono. Droga do Wydmin ciężka, bo piaszczysta, a cały niemal czas, aż pod Mazuchówkę, przez lasy trzeba jechać. Pan patrzył przed siebie nic niewidzącymi oczyma i znać było, że myślami odbiegł gdzieś bardzo daleko. W Wydminach Borzym z końmi zatrzymał się w zajeździe. Pan załatwiał jakieś swoje sprawy. A nazbierało ich się widać sporo, bo wieczór już zapadł, jak ruszono w powrotną drogę. Konie wlokły się noga za nogą, a przez osie kół przesypywał się sypki, lekki piasek. Tak jadąc powoli i w milczeniu minęli soltamańskie kolonie, gawlicki las i wjechali na szeroką piaszczystą drogę. Noc była jak atrament. 14 — Kiermasz bajek 209 Tu i ówdzie las rzedniał, aż zgęstniał dopiero przy starym cmentarzu, obok którego prowadziła droga. Cmentarz ten to miejsce pełne starych kamiennych pamiątek. Omszone, zielone lub rude pomniki wtulają się w gęstwę podszycia leśnego, ponad którym wystrzelają wysokie świerki, sosny, brzozy. Od strony drogi, jakby na straży cmentarza, stoi rząd równie starych jak cmentarz wierzb. Z przeciwległej strony —< las ciemny szumi głucho. Wtoczyła się bryka pod dach sklepiony z konarów drzew cmentarnych i boru. Nagle konie przystanęły. Borzym niecierpliwie ściągnął lejce. Nadaremnie. Chwycił więc chłop za bat. Zaciął ostro. Konie wspięły się na zadach, ale nie ruszyły. — Ja tu was ruszę, wy... wy... — podniósł się na koźle Borzym i uniósł bat do nowego cięcia. Rozległo się ostre i głośne chrapnięcie. Borzymowi bat zamarł w podniesionej dłoni. Ujrzał stojącego przed końmi człowieka, który silną ręką trzymał uzdy. Z oczu sypały mu się skry, a z ust unosił się świszczący opar. — Panie... — wymamrotał Borzym opadając na siedzenie kozła. — Panie... Złe przed nami — powtórzył cicho raz jeszcze. W jednej chwili zerwał się niesamowity szum, łoskot, jak by sunęła nawałnica. Gwizd, chichot, płacz i ryk rozsadzały powietrze. W twarze uderzył zimny wiew. Zrobiło się tak chłodno, że pan i Borzym, otuleni derkami, dygotali z zimna i przerażenia. Mroźny wicher smagał i siekł, i chłostał. Jego lodowate jęzory przemykały się między drzewami, nie ruszając potężnych ich koron, które stały wyprostowane, wyczekując jasności dnia.* Ze strasznej twarzy młodzieńca, uparcie trzymającego konie za uzdy, biła zawziętość i mściwość. Nie wiedzieli, jak długo to wszystko trwało. Wśród piekielnego szumu usłyszeli nagle dalekie pianie koguta. Za borem ukazał się wąski pasek przedświtania. Raz jeszcze zapiał gdzieś kogut. W powietrzu ucichło. Konie głośno chrapnęły. Młodzieniec puścił uzdy. Skręcił w bok, podskoczył lekko w górę i w jednej chwili zniknął w otworze wypró-chniałej wierzby. ~ 210 ~ ? I Zdrętwiały ze strachu i zimna Borzym nie śmiał nawet drgnąć. Konie ruszyły same. Do domu przyjechali o wczesnym brzasku dnia. W tydzień później rozeszła się po okolicy wieść o ciężkiej chorobie pana na Sztenbachu. Silna gorączka przykuła go do łóżka. Bredził urywanymi zdaniami o jeziorze, o wierzbie, o wiatraku. Odzyskiwał przytomność na chwilę tylko, gdy wieczorną kołysankę rozpoczynała diablica, a jezioro szumem jej odpowiadało. Wzrok kierował wtedy w stronę okna, skąd rozpościerał się rozległy widok na wąski pas parku i szeroką przestrzeń wód. Gdy przez okno poczynały wpadać coraz natarczywsze skowyty wiatraka i coraz jękliwszy szum jeziora, opadał pan na poduszki i zatykał uszy rękami. Któregoś dnia napłynęły ciemne chmury. Lunął deszcz. Ciemne niebo krajały raz po raz błyskawice. Grzmiało silnie, mocno, aż drżała ziemia. Jezioro szalało. Wzburzone wody występowały z brzegów, szumiały groźnie. „Jakby żywe..." — szeptali przerażeni ludzie. Diablęta przyzywały matkę. Zjawiła się i przysiadłszy na wiatraku, pod huk grzmotów zaciągnęła swą posępną, diabelską pieśń. W mroku pokoju chory, leżąc na łóżku, spoglądał na oślepiający blask szeroko otwartymi oczami, w których odbijały się zygzaki błyskawic. Niemymi ustami cisnął w stronę okna jakieś niedosłyszalne przekleństwo, głowa opadła mu na poduszki. „Pan nie żyje..." rozeszła się wieść po okolicy. Piękne błękitne jezioro, leżące na krańcach powiatu węgorzewskiego, gmina Kruklanka, nazywa się Żywe. Może od potopionych w nim, kotłujących się po dnie diabląt? Jadwiga Stefańska-Tressenberg #fft ¦jp I III I t KRÓTKI WSTĘP DO PRZYGÓD WINCENTEGO RAKA Słyszeliście pewnie o Smętku, bowiem krążą o starym rozmaite plotki po kraju... Że Smętek „niemiecki diabełu, że „krzyżacki sługa, straszliwie na biedny lud mazurski zajadły""... Krzyżaków już dawno na mazurskiej ziemi nie ma, a on wciąż hula, dręczy, straszy, przeszkadza... Aż wreszcie zrobiono z figlarza osławionego demona — każdy, kto na Mazury jedzie, drży, żeby się z nim nie spotkać. Tymczasem ja przekonałem się, że Smętek to wcale nie straszny, choć bardzo smutny pruski bożyc. Nie „niemiecki diabeł1'1' zatem. Wiecie przecież dobrze: Prusowie, nieszczęśni pragospodarze dziś mazurskiej ziemi, tyle tylko mieli z Niemcami wspólnego, że ich Krzyżacy próbowali wytępić. Nie udało się to mnichom-zbójom dzięki wielkiemu napływowi Mazurów na pruską ziemię. Wśród nich znalazły schronienie i osłonę przed okrutnym mieczem krzyżackim zdziesiątkowane plemiona Prusów. A Smętek? Smętek rozpaczający nad dolą swego ludu, długo uważał Mazurów za obcych, przyzwyczaić się do nich nie mógł i rad zalewał sadła za mazurską skórę. Aż kiedyś, dawno już, ze dwieście lat temu może, na pograniczu Warmii i Mazur, we wsi Rapaty, spotkała go dziwna przygoda. Opowiedział mija kiedyś, przydybawszy niespodzianie na pewnym mazurskich dróg rozstaju. Opowiedział i prosił, żeby to jego spotkanie z kowalem Rakiem i czterema Rączętami dzieciom polskim szczegółowo opisać, tak aby nie wierzyły już więcej w brzydkie ploty o Smętku. Przyrzekłem, że to zrobię, i słowa dotrzymuję. | Posłuchajcie... O Kowalu i diable awno temu, dawno, za pradziadów, nie było w Rapatach i okolicy kowala. Ludzie męczyli się strasznie, bo jeno pomyśleć": czy konia podkuć, czy siekierę wyszczerbioną na brus wziąć, czy nadłamaną kosę zni-tować — leć z każdym głupstwem opętaną milę do Zwierzewa, przez lasy, jezioro Szeląg promem przepływaj, myto płać. Aż wreszcie zdążyło się zimową porą, że starego Gierkę wilki opadły w Jabłonkowskich Borach, kiedy od kucia wracał. Kobyłę w oczach mu rozdarły, sam chłopina cudem umknął na rosochaty dąb i tam, półżywy z zimna i strachu, ratunku doczekał. Wtedy powiedziała gromada: — Dość! Budulec na kuźnię i chałupę damy, gruntu pod proso i rzepę wy dzień" my, musi majster się znaleźć, i dobry! Ano, rada w radę i pojechali rapacioki na doroczny — w pierwszą środę po Gromnicznej — jarmark do Dobrego Miasta. I trafih' dobrze: sławne majsterki od czerwonego żelaza, Prusy, aż zza Puszczy Piskiej, zza Śniardw, ze wsi Kowale — jeszcze się tam w bliskości Litwy gromadka tych niebożąt uchowała — kramy na dobromiejskim rynku rozstawili. Zgadali siaz ich starszym, Potrimunt Rak mu było, sławny kowal — i po siódmej kolejce miodu mówi ten Potrimunt: — Rodzonego syna wam dam! Ucieszyli się rapaccy gospodarze, ale spojrzeli po sobie. — Czy on aby po mazursku gada? — zapytał sołtys dla pewności. — Mój dziad już gadał po mazursku — obruszył się na to Potrimunt. Jeszcze siedem kolejek wypili, siekier, motyk, podków, sierpów, skobli od Potrimunta za bezcen nabrali i zaraz, bez mitręgi, ów młody Rak na sołtysowe sanie siadł. Kiedy już lejce zebrawszy — bo do ~ 214 ~ koni był ciekaw — na ojca się obejrzał, palnął go Potrimunt łapą waligóry w kark i pouczył: y- — Ty, Wicek, robotę oddawaj tęgą, starszyznę gromadzką szanuj, dziewkę robotną a poczciwą skoro upatruj, a kiej upatrzysz, doma daj znać: swaty słać będziem. Słabszego nigdy nie tykaj, mocniejszego się nie bój. Pomnij, żel Prus! Z Bogiem! Na wiatr ona odprawa nie poszła. Ledwie Wincenty z sań w Ra-patach zeskoczył, zaraz wieś obleciał. Nim ściemniało, już miał upatrzone miejsce pod kuźnię i zagrodę. Nazajutrz już głazy spod śniegu ze zmarzniętych pól rwał i przez jeziorko po lodzie na swój wzgórek pod rozłożystą lipę zwoził. Mimo mrozów trzaskających kuźnia w trzy niedziele stała gotowa, bo głazy Rak tak zmyślnie układał, że mur się wiązał na moc bez żadnej zaprawy. Jednospadowy dach uładził, trzciną pokrył, palenisko wyrychtował, chwycił za oszczep — i do lasu po jelenią skórę na miech! Zadźwięczał młot na kowadle w Rapatach, a już po roku w nowiuteńkiej modrzewiowej chacie „na Pagórach" sołtysowa Agnisia nad kolebką z pierworodnym chłopaczkiem-kowalczykiem kurlantki zawodziła. Udał się kowal Rapatom, udał się i okolicy, bo nie tylko robota zwalistemu młodziakowi skwierczała w pazurach, ale i do rady był dobry. Zwłaszcza w trudnych sprawach z wszelkim lichem leśnym, błotnym czy nawet cmentarnym. Częściej do niego biegli o poratowanie niż do stuletniej przeszło Agaty Makrociny. Czy zmorze konie dławiącej dać wstręt, czy kłobuka, złodziejskie nasienie, przepłoszyć — jedyny był. Brał się do sprawy ze Złem gwiżdżąc, na wesoło, uroków jeno odczyniać nie chciał. Mówił, że to babska rzecz. Udał się Prus rapfeckim Mazurom. Toż i tak w znaczenie porósł z latami, że skoro najstarszy z czterech kowalczyków, Daniel, w trzynastej wiośnie okrzepł na tęgiego w kuźni czeladnika, zaczęli ludzie przemyśliwać, czyby Raka podsoł-tysem przy teściu nie obwołać. Ale wtedy właśnie zdarzyła się pewna przygoda, dziwniejsza od wszystkich poprzednich. Przyczyniła ona Rakowi sławy, ale i kłopotu, i mitręgi potem co niemiara... Posłuchajcie! Było to w porę dojrzewania żyta. Stalił Wincenty kosy sąsiedzkie, hartował i ze szczerb zeszłorocznych wygładzał, co raz wyglądając ~ 215 ~ przed kuźnię, aby się poradować pięknej na schwał pogodzie. A kuźnia — jak już powiedziano — stała na skraju wsi, na wysokim wzgórzu pod lipą. Widać z jej progu było całą okolicę: na prawo — Mazury, na lewo — Warmię, od tyłu jeno Bór Jabłonkowski zasłaniał widok, pod samą ścianę podchodząc. Wyładziwszy z pół kopy kos przysiadł Wincenty na starym pniaku spod kowadła, do którego konie przy kuciu wiązano, pot z czoła otarł, synka najstarszego, co mu w miechy dmuchał, po kwas chlebowy do matki pchnął, wyciągnął z zanadrza kapciuch z rybiego pęcherza, nabił faję i raz jeszcze gospodarskim okiem z zadowoleniem rozejrzał się dookoła po niebie. — Dobra! — huknął radośnie, aż obszczypujące starą korę pniaka króliki najmłodszego kowalczyka, Leszka, pokicały spłoszone na boki. — Dobra! — powtórzył pyknąwszy po raz pierwszy z fai. — Pogoda pewna na dwie niedziele! Jutro przy sobocie mogą chłopy zaczynać śmiało. Żąć żytko, kosić, a na jęczmień poglądać bacznie, bo też lada-lada dojdzie. Ledwie oną pochwałę pogody Wincenty wygłosił, a tu od południa jak by coś z cicha zagrzmiało, jak by wiatr głucho zajęczał: — Eeee... Porwał się kowal z pniaka, dłonią oczy przysłonił, wpatrzył się w tamtą stronę. — Co u diaska?! Niebo na południu czyste jak jezioro Szeląg na głębinie o pogodnym ranku. Powietrze świeże, jaskółki fruwają wysokaśno, kogut żaden ani się odezwie na zmianę. Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują na długą pogodę. — Chybam się przesłyszał — mruknął|Rak. Ale gdzie ta! Oto nad daleką wsią Piece wyskoczyła chmura, mała jak pięść, ale złowrogo czarna. Postała chwilę nad Piecami. „Eee... uuu... yyy..." zawyło od niej już wyraźniej i potoczyła się piorunem po szafirowym niebie w stronę Jedamin. Nad Jedaminami sfolgowała na moment, znów zawyło dziwnie, i galopem pofrunęła ku Idzbarkowi. — A cóż to za brewerie niewidziane! — chwycił się za płową czuprynę kowal. — Dawaj! — złapał kubek od nadbiegającego z kwasem Danielka. Wypił duszkiem i co sił w nogach pobiegł na wyższą górę za jeziorem, żeby się w tym zakłóceniu pięknej pogody lepiej rozpatrzyć. ~ 216 ~ II Biegnąc przez wieś, odmachiwał się jeno rękami od nagabujących sąsiadów, i dobrze, bo skoro tylko, wyprostowawszy sobie ścieżkę przez opłotki, na onym najwyższym wzniesieniu stanął, ujrzał dziwną chmurę zatrzymującą się tuż za Jabłonkowskim Borem, nad rybacką wsią Tafelki. Zawyło od niej groźnie i już głośno: „Eee... uuu... yyy...", a w pół pacierza potem jak nie gruchnie piorun! Zaraz pióro dymu uniosło się ku niebu. Kowal skórzany fartuch podkasał, zsunął się migiem z górki i skrótami przez las ruszył do pożaru. Nie wiadomo kiedy przebiegł znajomymi duktami dobrą milę — chałupy smolarzy w Starych Jabłonkach jeno mu mignęły przez chaszcze — i już zapachniały z bliska wody Wielkiego Szeląga. — Tato! — rozległ się nagle głos z leszczyny oblegającej ścieżkę. — My tu jesteśmy! Uciekajmy, tato, do domu! I łapią Wincentego za portki synowie Staszek i Wojtaszek, zawołane rybaki. — A wy tu skąd, bąki? I czego tak dygoczecie? — zdziwił się kowal. — Tatulu! — zatrajkotał przez zadyszkę dziesięcioletni Wojtaszek. — Łowilim węgorze w Szelągu, aż tu nadeszła na tamten brzeg taka czarna chmura, stanęła nad wsią i jak z niej zawyje!... A w chwilę potem jak łupnie w którąś stodołę! Aż skry poleciały. — No to co? Burzy się boita! Gdzie Stasiowa węda? Gdzie sak z węgorzami? — Tatulu, bo to jeszcze nie wszystko... — jął tłumaczyć Wojtaszek. — Jak tylko w tamtą stodołę gruchnęło, zaraz wyjechało ze wsi coś strasznie brodate, oklep na czarnej kozie. Stoczyło się toto piorunem z wysokiego brzegu, hiilnęło we wodę, aż zakipiała, i dalej płynąć prosto na nas! -— A wy rzuciliście wszystko i w nogi... — Tośmy rzucili wszystko i krzakami do domu, żeby nas toto na duktach nie przyłapało... — 0, tchórze sakramenckie! — skarcił kowal synów marszcząc się surowo. — Tak to bierzecie do serca moje nauki? Ile razy mówiłem: niczego się nie bać, kromie złego czynu. — Przy was ja się nie boję, tato — odzyskał mowę młodszy, Staszek. — Patrz! — chwycił go za ramię Wojtaszek. — Już nadjeżdża! Rzeczywiście: zaszumiało, zatętniło i od strony jeziora ukazała się . ~ 217 ~ na dukcie czarna koza z białą strzałką na czole pod rogami. Na grzbiecie niosła chłopa wysokiego, lat już podeszłych. Siwa broda zakrywała mu cały przód brązowej sukmany. Spod uszatej lisiej czapy wiuwały bujne siwe kołtuny, szyję oplatał jemioło wy wieniec. Lewą garścią obłapił róg kusej wierzchówki, prawicą przyciskał policzek. — O, wej! Toż to Smętek we własnej osobie... — rozeznał gościa kowal. — Coście się tak spłoszyli? — ofuknął obłapujących go za kolana synków. — Trzymać mi się ostro! Sam, rozkraczony mocno na środku duktu, czekał. Tymczasem Smętek — bo to on był istotnie — przygalopował ^^r i osadził kozę na krok przed Rakiem i Rączętami. Wświdrował się w kowala załzawionym ślepiem, drugie miał opuchnięte i... — Gdzie tu wyrwizumb?! — wrzasnął, aż bębenki zatrzeszczały Wincentemu w uszach, a Staszko z Wojtaszkiem zaryli nosami w mech, nie wypuszczając jednak z garstek tatulowych nogawic. — Dawać go tu, wyrwizumba! — zawył po raz drugi piekielny dziadzina, wskazując na gębę opuchniętą z prawej strony straszliwie i wykrzywioną bólem. Kowal rozejrzał się po lesie targanym wichurą, zerknął na nisko nawisłą, brzemienną gradem planetę i zagadał spokojnie: — Wyrwizęba ? To tysiąc lat po naszej ziemi psocicie, a cyrulika poniosło was szukać na leśne wioski?... I żeby choć spokojnie, ale tłuczecie się z gradem i piorunami, z podpalaniem stodół i młóceniem zboża na pniu. A przyczyna? Kieł spróchniały zabolał... Ej, zmądrzeć by czas na stare lata! — Nie pyskuj! — ryknął wściekle Smętek. — Nie pyskuj, bo cię tu zaraz piorunem grzmotnę! — Nie grzmotniecie, za blisko przy was stoję, to i wam osmoliłoby kudły — odkrzyknął kowal i chwycił za brodę nacierającą nań kozę. — Nie puszczę was dalej! Do Ostródy, do miasta jedźcie cyrulika wołać. Jeno spokojnie! Zboża mi po polach nie tłuc, wiosek nie podpalać bo... — Bo co, dławimiechu? — Bo w Szelągu utopię! Nie łypcie tak ślepiami, nie straszcie! Jazda do Ostródy! — Do Ostródy nie pojadę, tam księdze. Już mnie raz w Piszu chwycili, dwieście lat temu będzie, chrzcić chcieli... Oj, wyrwizumba! — Hmm — ulitował się kowal -*- toć po prawdzie niejeden ja już chory ząb wytargałem z gęby sąsiadowi. Zęby rwać to rzecz kowalska, jak konie kuć, nie przymierzając. — Wyrwałbyś? — uradował się bólem trapiony bies. — A dasz ty radę? — Też głupoty mówicie! Jak kowalska ręka nie wydoli, to i dziesięciu cyrulików na nic. — To bierz się do roboty — rozdziawił gębę diabeł. — Żywo, bo! oooj... — Wiem, że was boli, ale czym niby mam go tutaj chwycić? Paluchami? Jedziem do kuźni! 219 ~ I — Daleko to? — Parę stajanek. W Rapatach. — To hajda! Wio, maluśka! — cmoknął Smętek na kozę, ale Rak jeszcze mocniej rogatą za brodę przytrzymał. — Poczekajcie no, dziadku! — rzekł. — Pierw niechaj przestanie wiać. Ta piękna chmurka gradowa niech ginie, przepada... słoneczka nam nie przesłania... Dość brewerii, chleb z pól nie sprzątnięty. Smętek zmarszczył się strasznie, ale znak jakiś paluchami uczynił i wnet pokraśniał świat cały pogodą cichą i promienistą. — Teraz jedziemy — przyzwolił kowal puszczając brodę Smętkowej wierzchówki. — Drogę chyba znacie, dobry gospodarzu mazurskiej ziemi. \>ó\en\ targany \j\es koi^ "w \Afcc, \ak szparki, że i obaj jego chłopcy, choć wszyscy trzej szybkobiegacze sławni, zaraz zadyszeli się mocno. Staszek to się jeszcze uchytrzył: chwycił kozę za o^oa i ^eno podskakiwał na -wykrotach, ale "Woytaszek mało nóg nie pogubił, bo a\a jego garstki już miejsca na \rasej koziej \a\ce nie starczyło. — Przystańcie no, Smętku! — zawołał wreszcie Wincenty. — Albo mi chłopaków za siebie na wierzchówkę weźmiecie, albo krokiem jechać. My ta, Raki, nóg na loterii nie wygrali! — Prrry! — przyhamował kozę piekielny dziadzina. — To właźcie, siurki, a żywo! Nie grzebać się! A ty niedołęgo — skosił oko na Raka — chwytaj się ogona! Uuuch, jeśliś w ręku taki słaby jak w giczelach,, to smutna moja dola. Oooj, boli! Ruszyli znów przez lasy, brzeźniakami, leszczyną, na przełaj. Nieco wolniej, bo koza choć piekielna, poczuła przecie sto mil harcu w nogach, kiedy jej ciężaru na grzbiecie przebyło. A tu i las zaczai się roić od najrozmaitszych stworów, biegnących na wyścigi hołd Smętkowi oddać. Zastępowały drogę krasnoludy brodate, wilkołak wychynął z gęstwiny, potulnie merdając ogonem, ze śródleśnego bajorka wyłoniły się aż dwa topichy — wabnie uśmiechnięte pachołiki w czerwonych kołpaczkach i kaftanach, z naręczami przepięknie rozkwitłych nenufarów. Koza zwolniła biegu, więc chwycił Rak synków na ręce, żeby ich lepiej od niedobrych mocy odgrodzić. — Widzicie — pokazał im topichy — od wczesnej wiosny do późnej jesieni biegacie chlapać się w byle jakiej wodzie. A toto ino czyha H ~ 220 po szuwarach. Leliją zawabi albo błyskotką z bursztynu, na głębinę wciągnie i już po tobie. Musisz wtedy być do skończenia świata jednym z nich, topichem nieszczęsnym. Chłopcy zastrzygli uszami, ale nie widać było, żeby ojcową przestrogę wzięli do serca. — Jak bym mu dał prztyczka w nos, maluchowi, toby się zaraz odczepił! Taki topielec! Mniejszy od mnie! — szepnął zuchowato Staszko do Wojtaszka. — Nooo! — przyświadczył młodszemu bratu Wojtaszek. — My pływamy jak ryby. Tymczasem na Smętkowej drodze zrobiło się tak tłoczno, że koza, potknąwszy się raz i drugi o brzuchatego krasnoluda, stanęła. Natychmiast skorzystali z tego wierni poddani piekielnego starosty. Żywo podprowadzili rosłego wilkołaka, pomogli wdrapać się na jego grzbiet najstarszemu krasnoludowi i ten, mówca zawołany, taką rozpoczął orację: — Z dawna nie widziany Panie nasz i Dobrodzieju! Wielka to dla leśnego ludu całej Warmii krzywda, iże nie raczyłeś przez lat z górą sto siedemdziesiąt i siedem wiernej czeladki swojej tu odwiedzić. Rozumiemy, żeś w jeziorze dziedzicznym, dalekim, co się zowie Śniardwy, zakochany. Hej! bo nie jezioro to, a morze, prawdziwe morze! Rozumiemy, że w Czarciej swojej Wyspie gustujesz, na której to onej wyspie kolebka twoja stoi: dąb tysiącpięćsetletni z macierzystą dziuplą. Rozumiemy, że jeśli oną rezydencję wspaniałą porzucasz, to jeno iżby po Puszczy Piskiej godnie wędrować. Nie byle jaka to puszcza, piękna puszcza, cienista puszcza, bartna puszcza, stuwonna puszcza, kochanych, starych Prusów pamiętająca pu... — A wyleźże z tej puszczy, gkdo złotousta, i zmykaj z drogi! — huknął na gadułę zniecierpliwiony bies, którego ból chorego zęba mocniej przyświdrował. — Na bok, mówię, pokurczu! Nie widzisz, żem słaby! Dalej! Siadać wszyscy tutaj, bo i na wieczór nie doje-dziem! — krzyknął na Raka. Kowal przerzucił nogę przez kozi zad, ale ku swemu podziwieniu poczuł się na nim wygodnie, jak na grzbiecie rosłej kobyły. Smętek spiął kozę ostrogami z tarniny, które miał przy chodakach, aż jednym susem przesadziła wilkołaka z oratorem i tłum zbaraniałych pod-ziomków. Pokrzepiona krótkim postojem, rwać jęła przez bór jak błyskawica, aż kowalowe chłopaki zapiszczały z uciechy, a Wincenty, ~ 221 ~ trzymając ich obiema rękoma, zębami uchwycił się Smętkowego kołnierza, żeby z kusej wierzchówki nie zlecieć. Jednak wierny a gadatliwy krasnolud nie dał za wygrane. Uczepiony kudłów koziego podbrzusza, wychylił głowę, przymilił się do Smętka i zagadał żywo: — To Wasza Książęca Mość chory? — Chory, psia ci mać! — odburknął bies. — Zumb Miłościwego boli? t — Boli. Bodaj cię pokręciło! i — Ani chybi od buczyny alboli od laskowych. ij — Od buczyny?! Buczyna i laskowe na wasze mysie ząbki za ji twarde. Phy! : — To od jakiej potrawy Jaśnie Wielm żnego zumb boli? | — Piorunowe strzałki gryzłem na miał, cuby do tabaki gwoli wzmo- I cnienia dosypać. i — Aaa... Piorunowe strzałki... Do tabaki... Oj, dziwy, dziwy! | — Na, zażyj se i ty! — sięgnął Smętek łaskawie w zanadrze. « Krasnal przyjął szczyptę, podziękował za honor, zażył, kichnął, jak by z owczarskiego bata strzelił,i... spadł w mech, pięć kozłów ma- * chnąwszy w powietrzu. A tu już i las się skończył, już, mignąwszy przez górkę, z której kowal Smętkowe szaleństwa obserwował, wpadli w rapackie opłotki. Rozbiegły się przed nimi gęsi, psy i dzieci, a i białek gromada. Rajcowały właśnie na środku wsi o dziwnej chmurze, co kołem okolicę obeszła, już prosto na Rapaty leciała i, ni stąd, ni zowąd, nad Jabłonkowskim Borem rozpierzchła się niby mgła poranna. Zagwałtowało zaraz po wszystkich obejściach, że Rak, niespokojna dusza, dziwną stworę z lasu pognał przez wieś do kuźni. Ledwie też zdążyli ze sfatygowanej kozy-piekielnicy Keskoczyć, ledwie Smętek, bólem i długą galopadą umęczony, przed Kuźnią na stary pniak po kowadle opadł, już połowa wsi gapiła się na niego, rozdziawiwszy gęby, a druga połowa nadbiegała w dyrdy. — Olaboga! Smyntek!! — poznała biesa na pierwszy rzut oka stuletnia Agata Mamrocina, której już i znachorką być odechciało się na stare lata. — Smyntek! Weno wej!... — westchnęły serdecznym zadziwieniem całe Rapaty. — A skundże sia tutki wziun? Smętek, choć mu w zębie łupało coraz straszniej, podziwem ludzi mile połechtany, nabzdyczył się iście jak wojewoda, w boki się podparł, ~ 222 ~ ale zoczywszy kleszcze w rękach Raka, który żywo przybierał się do operacji, jęknął: — Uuuch, jak boli! Rwijże prędzej człowiecze, a z korzeniem! — Rozdziawcie gębę! — zakomenderował kowal zachodząc diabłu z boku. — O ho, ho! A toż wy jeszcze wszystkie zęby macie w porządku Jak u młodego wilka! Który to bob:? Ten długaśny kieł? Prawdziwie, dziura w nim na pół łokcia głęboka! Sczerniał od gorączki, ale siedzi mocno, psiapara! Trzeba was sztywniej usadowić, na gładkim pniaku się nie utrzymacie. Idziem do kuźni! Ale — rozejrzał się za rodziną, przypomniawszy Smętkową wierzchówkę — matka! — mrugnął na swoją kobietę, która wybiegłszy z chaty przyjmowała od Staszka i Wojtaszka sprawozdanie z całej przygody. — Matka, zajmij się sąsiadami, a wy, chłopaki, w pokrzywy, w łopiany tę rogatą stworę nagońcie. Tam niech się pasie. Co ona napocznie, to już nie odrośnie. Boże broń, do sadu nie puszczać. — Teraz prosim pięknie — otworzył przed Smętkiem drzwi kuźni na ścieżaj. — Siadajcie se na pniaku. Kowadło okraczcie, ściśnijcie kolanami. O, tak! Jeszcze mocniej! Pazurami się ułapcie za ten żelazny dziób. Dobra! Rozdziawcie teraz gębę. Szerzej, szerzej! Coście tak zbledli? Wasz tata, Lucyper, zmyślniej w piekle z grzesznikami figluje. Smętkowi wielki nochal zsiniał z alteracji, ale siedział czart cicho, w pozycji przez Raka nakazanej, z gębą rozdziawioną szeroko, sapiąc jeno przez nos potężnie. Kowal raz jeszcze zębowi się przyjrzał, lewą nogę wparł w pień, na prawej przysiadł, kieł kleszczami ułapił, zaczem szarpnął z całej mocy i... wyszarpnął Smętka, kowadło i pień z klepiska. — Reeety!!! — ryknął diabeł, aż kuźnia, choć z głazów polnych murowana, zadygotała w posadach. — Rety! Już nie żyję! I rzeczywiście spory cebrzyk wody musiał wylać na niego skonfundowany kowal, zanim czort dech złapał, ślepiami zamrugał i pozbierał się jakoś z klepiska. Rozejrzał się błędnie po kuźni, chwycił obiema garściami za szatańskie oblicze i jak wrzaśnie: — Ty oprawco! Taka to twoja przechwalona kowalska ręka?! Ty próchno bezżyłe! Ja cię... Ja was... Całe Rapaty piorunami! Żar na wystygłym palenisku skrami zaczyna się jarzyć, a tu już — słyszy Rak — wichr po dachu i we drzwi łomocze, grzmoty dudnią z oddali... ~ 223 Podrapał się kowal w jasną czuprynę, a potem — hyc! żywo do Smętka, przytrzymał z całej mocy. — Dość! — krzyknął ostro. — Nie tłuczcie mi się tu, do stu tysięcy szalejących diabłów! Zaraz tego kła wydrę. — Nie wyrwiesz, churlęgo! Nie wyrwiesz... — Wydrę! Do śrubstaka kuśtyka]cie! Teraz schylcie łeb, pakujcie kieł w imadło. Dobra! Zakręcił Wincenty Smętkowy kieł na moc w śrubstak wmurowany w kamienną ścianę kuźni, chlusnął raz jeszcze wodą na szatana, chwycił sztabę żelazną i w palenisko wraził. Dmuchnął raz, drugi miechem, sztabę do czerwoności rozjarzył, wyrwał z ognia i rozpalony jej koniec Smętkowi do nosa sunie. Ryknął diabeł. Szarpnął się i z rozmachu padł na klepisko. Spojrzał kowal na śrubstak. Dzięki Bogu! Czarci kieł bielił się w nim ogromnym, rosochatym korzeniem. — Uuuch! — zajęczało z kąta. — Boli? — zdziwił się kowal. — Przeciem wam bolaka wytargał! Wej, on w śrubstaku. — Nos boli, ty kacie zatracony! Bez coś mi go oparzył, hę?! — Eee, jak tę trochę szczypania czujecie, to już dziękować Bogu! To znak, żeście się wielkiego bólu z gęby pozbyli — uśmiechnął się szeroko Rak. — Na nos przylepi się bobkowy listek, wnet wydobrzeje. O, wej! Mieliście na czubku aż cztery brodawki, żadna nie ostała. Dobra jest! Udała się operacja. Wywiódł Rak niebezpiecznego pacjenta przed kuźnię na słoneczko, na wiaterek, do onego wygodnego pniaka doprowadził, o lipę plecami oparł. — Przynieś no miodu, Agnisiu! — zakrzyknął do dziwującej się z całą gromadą żony. — Trza popić z czarcim wodzirejem! — Babko — kiwnął na Agatę Mamrocinę — wy, znająca, dawajcie żywo jakiejś maści albo czego. Oparzelinę waszemu wójtowi kurować. Stuletnia Agata podbiegła truchcikiem, aż się jej krągły czepiec zbakierował. Smętka za kolana obłapiła, nos obejrzała, za chwilę miał go już opatrzony dobrą maścią z wosku i lnianego oleju, nałożoną na młody liść babki, co to rany goi. A tu już czterech kowalczyków niesie stół, ręcznikami nakryty, na nim lipową stągiewkę pitnego miodu, ser tłusty i chleb razowy. — Sąsiady kochane — skłonił się Wincenty — kubków tyle nie mam. Jeśli wola z tym oto gościem wypić, niechże dzieci kopną się do chat po naczynia. Tak się i stało. I choć wciąż naburmuszony, przypił Smętek do gromady. Po pierwszym kusztyczku wstał i tak przemówił: — To już na mnie czas. Pal Ucho! Choć mnie tu despekt spotkał, ale zęba bolącego zbyłem. Nie honor mi samemu krzywdy mego nosa dochodzić. Już wam tegoroczne żniwa składnie pójdą, bez gradu, nawałnicy. A przy stągiewce, choć nieduża, cieszcie się swobodnie. Nie zabraknie w niej do wieczora miodu dla całej gromady. Ostawaj zdrów!—klepnął kowala po ramieniu. — Podprowadź no który moją kobyłę!—zerknął ku Rakowym chłopcom. Złapał się Rak za czub, piekielną kozę przypomniawszy. — O, gałgany! — szepnął do synów. — Wszyscy czterej gapicie się tutaj, a tam piekielnica sad do korzenia wytraciła... — Nie bójcie się nic, tato — wspiął się do ojcowego ucha Leszek. — O trzy łokcie ona stoi od płotu, pokrzywy jeno i inne zielsko wykosiła na czvsto. 15 — Kierat** bajek 225 — Ej, synu! Co tam dla niej taki płotek jak przy naszym sadzie. Na pewno we środku siedzi. — Ba! siedziałaby, tato. Aleśmy z Wojtaszkiem sztachetki wilczym sadłem pomazali. Co kozisko podeszło, to ją zaraz wiatr lepiej kija odtrącił. Odjechał Smętek na bory, przez starą Agatę na rozstajne drogi odprowadzony, zaś dzielny kowal, Wincenty Rak, cieszył się z sąsiadami do późna pod lipą, a miodu im wcale nie ubywało. Kiedy o wieczornym udoju rozeszli się goście, zbliżyła się do kowala Agata: — Coś u ciebzie u kuźni we śrubstaku psianknego zidziałam — zaszeptała przymilnie. — Nie ochwiarowałbyś mni to ? — Ten stary diabelski kieł ? — roześmiał się Rak. — A weź- \ I cie se! — To ci dziankuje psianknie! Psilnuj ty sia tera. Zincenty — zaszeptała ciszej—Zielmozny Smyntek ci nie daruje... — Zbyliście rozumu, babko! — oburzył się kowal. — Co on mi ma do darowania? Przysługę dziadowi wyświadczyłem. Uganiałem za nim po wertepach, całą kuźnię mi zcudował i jeszcze coś mu jestem winien? Chyba w piętkę gonicie, babko. — Aleś mu nos skancerowoł... — Nos? E, che, che, che... Dumacie? — pociągnął wąsa Wincenty. — Powiedział przecie dziad, że mu nie honor samemu krzywdy onego nosa dochodzić... łł 226 — Samemu iście nie honor — przymrużyła oko starucha. — Mózie ci! już on, Stary Pan, niejedno licho najdzie do posługi. Kiedym go żegnała, poziedzioł: „No śmniały ten wasz rapacki majsterklepa, śmniały. Ciekawość, czy na długo mu odwagi starczy?..." Z tym odjechał. Ej, mózie ci, bandziesz ty jeszcze mniał duże kłopoty... Kowal roześmiał się szeroko na te przestrogi emerytowanej czarownicy i beztrosko poszedł spad do chaty. — Spijcie i wy spokojnie! Dobry kot zawsze na cztery łapy spada, a odważny Mazur z każdej biedy wychodzi cało. II Jak diabeł kowalowi odpłacił Smętek na przydrożnym kamieniu, za nos się dzierży i psioczy: — Skaranie z takim narodem! Dawniej to osobę szanowali, bali się mojej osoby, truchleli. Ba, dawniej! I teraz, nie można powiedzieć: po obu brzegach Piskiej -Matecznej lud w osadach drży. Niech się choć z daleka ukażę, dam znać o sobie, niech jeno mignę... najbardziej krwiste Mazury zielenieją na pyskach ze strachu, uszy po sobie kładą. Nawet tu, na Warmii dalekiej, respektu dla osoby nie zahaczyli. Ot, Mamrocina Agata: grzeczna, pokorniutka. Jeno ten... Tfu! Dławimiech, majsterklepa, kmiecy popychel! Czerwone żelazo do nosa tka. Do mojego nosa! Ęj, moresu nauczyć trzeba! Siedzi Smętek na przydrożnym głazie. Wątroba w nim skacze jak sto diabłów przypieczonych. O co? 0 nos ździebko czerwonym żelazem muśnięty... Zapomniał bies, jak od rozumu odchodził, straszliwym bólem zęba nękany. Jak tłukł się po dziedzinie, próżno wyrwizęba szukając. Jak wreszcie ulitował się nad nim dobry kowal, Wincenty Rak, wy-godził mu w swojej kuźni rapackiej, chytrego zażywszy sposobu. Zapomniał czort! O nos mu chodzi! 0 kinol długaśny, który już nawet pod maścią z wosku i lnianego oleju, pod bobkowymi liśćmi dokumentnie się wygoił. I piękniejszy jest nawet. 15* ~ 227 Piekli się czort. Ani widzi nocki przepięknej, łagodnej, warmińskiej, co wkoło niego cicho gospodarzy, ani go obchodzą młode gwiazdki, na wysokim niebie do księżyca mrugające zalotnie. Ani go cieszy jeziorko, wśród łannych wzgórz w srebrną gładź zastygłe. Smętkowa koza zhasana lepiej się na tym poznała — szczypie sobie w chłodku przelot na brzegu kwitnący i miętę. Nie patrzy Smętek na warmińskie Silice, przysiadłe nad jeziorem rojem jasnych światełek — niby rój gwiazd z nieba spadłych. Że na Wielki Klebark się nie ogląda, co za plecami daleko został — nie dziwota: w Klebarku kościół strzelistą wieżą straszy. Dobrze, że chociaż nie dzwonią... Nie widzi Smętek nic, nawet stare wierzby przydrożne, dziuplaste, dzisiaj go nie radują. — Moresu nauczyć trza! — mruczy pod wygojonym nosem. — Nauczyć, jeno jak? Samemu nie honor: ząb bolący, dławimiech, churlęga, majsterklepa wytargał mi jednak z opuchniętej gęby. Tę zniewagę politycznie trza pomścić... Jeno kogo by tu pośrednictwem zaszczycić? — skubnął Smętek w wielkim kłopocie jemiołowy wieniec na szyi. — Kogo by tu?... Zasmarkane podziomki, krasnoludy z Jabłonkowskiego Boru? Hmmm... potrafią te, jak ich moje Mazury nazywają: „bziałe, zimne ludzie" nieźle sadła za skórę zalać. Napuścić by tego tałatajstwa majsterklepie ze cztery kopy do brzucha, zaraz by mu się pyski wyciągnęły i fantazja popsuła... Ale znów tak całkiem zdrowie mu odbierać?... Zimne, białe ludzie, kiedy się zadomowią, to i kijem nie wygoni gałgaństwa. Nim złośliwców wyszeptam z powrotem, kowal kopyta wyciągnie. Chłopaków osieroci. Trochę by to za ostro... A wilkołaka na jedną jedyną krowinę. mu naszczuć? Zadusi wilkołak karmicielkę, kowalowe Rączęta mlika nie uświadczą... Żal siurków! Bystre toto, sprytne, fest półdiablęta mogą z nich wyrosnąć. Kogo by tu, kogo, mocny Perkunie, wedle dławimiecha hardego zatrudnić ? Drapie się bies w siwe kudły na karku, w brodę od stu lat nie czesaną, wzdycha, medytuje. Nazbyt ojca czterech łobuziaków skrzywdzić by nie chciał. Ot, nauczkę, niedużą dać. A pomocników swoich zna, wie, jakie złośliwe, zajadłe, niepohamowane w psich figlach wszystko to diabelskie nasienie. Choćby i one topichy! — aż wzdrygnął się stary, ujrzawszy oczyma wyobraźni kowalowych chłopaczków w ich śliskich łapach. Ech, nie ma to, jak samemu się mścić! Wiado-móż, co można, a co już zadość. Tamto paskudztwo nijakiej miary 228 J w złoczyństwie nie zna. Wszystkie one zmory, topichy, podziomki, strzygi, wilkołaki... — Hy, prawda!—ucieszył się nagle stary. — Toć przecie o kłobukach zahaczyłem! Kłobuki-złodziejaszki w sam raz do pomiernego ukarania Raka. Poczciwe toto, nie dusi, nie gryzie, nie topi, zdrowia nie odbiera, dzieci nie zamienia. Okradną jeno majsterklepę, że się nie pozbiera. Oj, będziesz się ty jadowił! Oj, będziesz skakał! hi, hi, hi, hi... Ba! — zmitygował się zaraz — tyłem lat na tej dalekiej Warmii nie bywał, ani wiem, u kogo kłobuka szukać. A musi przecie kłobuk komuś zrabowane Rakowi mienie nosić. Taka jego, kłobuka, natura. Ot, już w takim Olsztynku ma ptaszynę jeden piekarz, ale z Olsztynka do Rapat cztery mile. Żeby się nie wiem jak kłobuczyna zwijał, przez najdłuższą noc nie obróci, a w dzień, wiadomo, latać nie może... Ot, bieda! Martwi się Smętek, rozgląda wokoło, aż tu patrzy — wystrzeliła z Klebarka w górę, prosto w niebo, gwiazda. Zatoczyła ostry łuk na niebie, zniżyła lot, mknie prosto na Silice. Patrzeć — ogon się za nią rozwija, by za kometą... Skoczył diabeł na równe nogi z kamienia, zatupał,~zatańczył z radości, jak by mu dziewięćset dziewięćdziesiąt lat ubyło. — Kłobuk! — zawołał. — Kłobuchna, kłobuczątko leci! Na, na... tu, tu, tu... I rzeczywiście, gwiazda lecąca rosła w oczach, aż okazała się wielkim jak cielę czerwonym kogutem, o rozpostartym ogonie, długim chyba na dwa pręty. Nadleciawszy nad Smętka, znęcony wabieniem, przekrzywił łeb, wybałuszył na wojewodę złych mocy krągłe kogucie oko i poznał widać, bo, beknąwszy radośnie baranim głosem, jął zataczać koło coraz węższe, aż sypiąc iskry pacnął na murawę tuż za przydrożnym rowem. Posypało'się z malejącego gwałtownie ogona mnóstwo wszelakiego wziątku: mieszki żyta, grochu i prosa, połcie wędzonki, motki wełny i lnu, a nawet cała baryłka pitnego miodu. Kłobuk zaiskrzył raz jeszcze gwałtownie i malejąc coraz bardziej, przybrał wreszcie postać — która mu widać z godnych najgodniejszą się zdała — drobnych rozmiarów, zgrabnego, ogoniastego małpiszona, o ryżej sierści i białych bokobrodach na pomarszczonym pyszczku. Mizdrząc się i krygując podyrdał do Smętka co żywo, złożył trzy głębokie ukłony i zapiszczał ludzkim głosem: -— O, jejku, jejku! to Wasza Królewska Mość tu?!... ¦li 229 — Jak widzisz, mały — odrzekł łaskawie Smętek, zasiadając godnie na kamieniu. — A tyś czyj ? Jak długo tutaj ? Kto cię w służbę nastręczył ? ^ — Oooo, to Jegomość nie pamiętają? — zmartwił się szczerze kłobuk. — Tociem Zolmanowy. Sam mnie Jegomość prapradziadowi tego chciwca do Silić podesłali. — Dyć prawda! — palnął się Smętek garścią w czoło. — Prawda! Spodobał mi się ten drapichrust Zolman, bo taki był chciwy, że jak na tacę w kościele grosz dał, to jeno po to, żeby z niej talara świsnąć... Che, che, che, che, che... Dawno on zmarł? — Uuu, dawno — skrzywił się kłobuk. — Przecie jego praprawnuk, mój dzisiejszy pan, siwe kudełki ma już koło łysiny. — Też taki chytry na doczesne dobro ? ~ 230 ~ — Uuu, jeszcze chytrzejszy! Z ołtarza by zdjął. Rodzoną jedynaczkę lat temu pięćdziesiąt głodem zamorzył, choć mu się strychy pod zbożem łamały, a od zepsutych kurzych jajec, com mu nataskał, śmierdziało na okolicę. — Aha!... Ale koło ciebie pieczę widać niezgorzej trzyma. Na pyskuś gładki, chociaż brzucha, jak to kłobuk, nie masz. Dba o ciebie, co? — Co nie ma dbać, Wielmożny Włodyko! — napuszył się kło-buczyna.—Albom to leniwy, niestarowny, ospaluch? Czwartemu pokoleniu Zolmanów nocka w nockę dobro ciągnę, aż mi śledziona gra. Nie ma bogatszego gbura na okolicę. Toteż i staranie koło mnie musi być. Należy mi się! — Wybzdyczył się jeszcze pyszniej i prawił dalej: — I jest staranie. Sam Zolman, jak zwyczajnie chciwiec, ubogo mieszka, na grochowinach sypia, a ja w puchach. Sporą beczkę od okowity mam puchem czarnych łabędzi po wręby wymoszczoną. A stoi ta beczułeczka-kołebeczka w najpiękniejszej komnatce Zolma-nowego dworu. Komnatka na pięterku, zaciszna: ściany, sufit i podłoga czarnym pluszem wybite, okna pozasłaniane, komnatka na cztery spusty zamknięta, nikt nie wlezie. Jeno Zolman w dzień, kiedy spoczywam, co i raz przychodzi, pełną miskę pszennych klusków dźwiga. Mniam, mniam... Kraszone kluseczki, obsypane makiem, pulchniutkie, bialutkie kluseczki... A sam Zolman dwa razy na dzień nie osolony zagraj z żytnich otrąb ćpa. — Nie chwał się, pokrako!—przerwał mu ubawiony Smętek.— Wiem, że kluski lubisz, bodaj bardziej niż niedźwiedź miód, przecie gadaj mi raczej o... — Ja się nie chwalę, Jaśnie Wielmożny — wpadł mu w słowo rozochocony potworek. — Ten mniodek, Wielmożny duma, dla Zolma-na? Ehe — wyszczerzył zęby w ibleśnym przyśmiechu, wskazując kciukiem baryłkę. — Zolman sobie mniodu żałuje. Dla mnie wszyściu-teński mniodek! Jeszcze mi go, durny gbur, Zolmanisko chudziełec, miseczka po miseczce, kusztyczek po kusztyczku donosić na górę będzie, po stromych schodkach. Hi, hi, hi... — Skąd ty to wszystko taszczysz ? — przerwał mu Smętek już ostro, oglądając ze znawstwem starego rozbójnika górę kłobukowego łupu. — Od klebarskiego organisty, Jasny Kunigasie Wojewodo! Bogaty ćwik! Z Warmioków skórę drze, księdza oszukuje, ale i tak — 231 ~ I z torbami go puszczę. Wszyściutko musi mi dla Zolmana oddać. { Ale my tu gadu, gadu — zakrzątnął się bystro koło baryłki — a Wiel- możności pewnikiem w gardle suchutko. Niech mi Jegomość tę łaskę wyświadczy. Mniód mój, Zolman nic nie powie. A pójdziesz ty, kusa < poćpiego, hau! hau! — zaszczekał po piesku na Smętkową kozę, która, nadbiegłszy w czas tej pogwarki, rozpruła cichcem jeden z mieszków i migiem przesypywała zeń groch we wnętrzne nienasyconego żywota. — 0, przepraszam! — zmitygował się w porę. — Pomnę, pomnę, tyś Włodyki wierzchówka. Wcinaj na zdrowie! Zara, zara — i podrapał się w małpi łebek — skoczę jeszcze duchem do organisty po srebrne pucharki. Nie uchodzi Jaśnie Wielmożnemu tak prosto spod czopa miodek doić. — Cooo! — obruszył się nie na żarty Smętek. — Pucharki? To ty może dumasz stuknąć się ze mną?... Ty zapasiony chłopski popychlu! Zapomniałeś, przed kim stoisz? Ja ci tu zaraz przypomnę. W boćka się zmień! — Oj, Jaśnie Wielmożny... : — W boćka się zmień, mówię! Taak... W żabę się zmień! No! No... żywo! Tak, dobrze... W osła się zmień! — Oj, Wielebny Monarcho! — splątał się kłobukowi z wielkiego umęczenia język. — Oj, już nie żyję... — Jeszcze, jeszcze. W pchłę się zmień! Che, che, che... Tak! — Oj, władco!... Oj, łaskawy!...—molestowała ludzkim głosem pchła, truchlejąc na myśl, że każą jej migiem zgrubieć w niedźwiedzia... Bo nie dziwota kłobukowi postać co i raz odmieniać, ale przecież nie tak, nie na galop! I żeby chociaż z kota w łasicę, z łasicy w tchórza, z tchórza, nie przymierzając, w kurę, ale spróbuj z osła w pchłę! Mordercza praca... . Zagdakał tedy kłobuk kwoczym głosem dziękczynnie, a bez najlżejszej nutki zdrożnej poufałości, kiedy mu Smętek zezwolił przybrać zwykłą postać czerwonego kura. Duchem rozcapierzył ogon na dwa pręty wzdłuż, na pół wszerz i nuże na oną platformę stertę wziątku ładować. 0 jeden miech było tego mniej, bo koza wszystek groch, co do jednego ziarnka, pożarła. Załadowawszy, potrząchnął ogonem próbując, czy ładunek dobrze leży. — Mam zaszczyt pożegnać Najwyższą Zwierzchność — wymamrotał do Smętka. — Pokornie melduję odlot. ~ 232 ~ . — Czekaj no, czekaj! — pohamował go diabelski starosta. — Zawieziesz mnie do Zolmana. I leciutko, jak by młodzikiem był, nie czortem przedwiecznym, skoczył na wierzch kłobukowego ładunku. — Do Zolmana, Wielmożny Monarcho? — stropił się dziwotwór. — Tak, do Zolmana! Hop! — krzyknął Smętek na kozę, która i bez tej zachęty skakała z woru na wór. — Teraz hajda! — szturchnął kłobuka kosturkiem w mięsisty grzebień. — A równo nieś, bo na rożen trafisz, choćżeś łykowaty. Za małą chwilę — Silice były przecie tuż za jeziorkiem — siedział Smętek w onej wybitej czarnym pluszem komnatce Zolmanowego dworu i ze złotego pucharu popijał miód zrabowany organiście. Chciwiec Zolman skakał koło niego na paluszkach, bardzo dumny z szatańskiej wizyty, a i nastraszony niemało. Wiedział wprawdzie, że Smętek nie Belzebub, po duszę nie przychodzi, ale zawsze... nieswojo. Żarty kłobuk w kąciku swoją miskę pszennych klusek pałaszował, bez obsługi dziś i gospodarzowego starania. Skoro jeno zjadł. ledwie o drugiej pomyślał, huknął na niego Zagrzebał się tedy aż na dno beczki w puchu czarnych tychmiast zachrapał posłusznie, chrapem spracowanego paroba. — Chodź jeno bhżej — skinął wówczas Smętek na prężącego się w przyzwoitej odległości gospodarza. — Kozie mojej obrok dałeś? — A jakże! — trzasnął Zolman obcasami w wojskowym ukłonie. — A jakże, Wasza Wielmożność! Pszenicy siewnej, celnej ziarnko w ziarnko, cały korczyk wysypałem stworzonku, po kolana w niej stoi a chrupie. Na przetarcie ząbków dorzuciłem drapakę z mietKcy. Już jej nie ma. Apetyt znakomity. Sprytne stworzonko. Zaraz widać, że dobrego chowu. i — No, no! Nie wkupuj mi się w łaski wychwalaniem kozy — uśmiechnął się pod wąsem Smętek. — Wiem, coś wart. I spocznij, do kaduka! Ja nie Stary Fryc, nie wymagam. Feldfeblem u Starego Fryca byłeś. Co? — Tak jest, Wasza Wielmożność. Za młodych lat. — Uhummm... I chłopaków dla niego z mazowieckich wsi wykradałeś, żeby miał kim Polskę zawojować. Co? — Tak jest! Robiło się, co było można. Wasza Wielmożność. — To do Klebarka teraz kłobuka posyłasz? Dobry kłobuk, dobry, co? _~ 233 ~ — Do Kłebarka, Wasza Wielmożność. — Od jutra będziesz posyłał do Rapat. — Do Rapat?... Tam sama chudzizna, dopraszam się łaski Waszej Wielmożności! — Nie szkodzi. Będziesz posyłał do Rapat, do kowala Raka. — Dopraszam się miłosierdzia Waszej Wysokości! Rak golec, dziadom za darmo... — Milcz! Od kogo kłobuka masz? — Po przodkach, dopraszam się... — Milcz! O rannym pianiu kogutów wyprowadził bogacz Zolman Smętka aż do granicznych kopców swoich włości, drogę do Kurek pokazał, dokąd Czarci Wojewoda umyślił jechać, aby wiec wszelakiego Ucha południowo-zachodniej prowincji na tamecznym uroczysku zwołać. Na pożegnanie eksfeldfebel fryderycjański przepisowo zameldował: — Daleko, bo daleko, melduję posłusznie, z Silić do Rapat dwie mile. ale i tak mój Graboś przez noc obróci. Za dwie niedziele raczy Wasza Miłość skontrolować. W piękną jak samo słońce sobotę zaczęły Rapaty żniwa. Kto żyw wyciągnął na pole, nawet starzy i cherlawi pokuśtykali powrósła kręcić do wiązania snopów. Dzieci zestawiały żwawo one snopy w mendle, aby dorośli przy tej lekkiej pracy czasu nie mitrężyli — kośba i podbieranie dla nich. Kowal Wincenty, choć własnego żyta miał zagonik wąski, przecie z całą rodziną pierwszy na łanie stanął, a uporawszy się do śniadania ze swoim, zaraz przeszedł na teiciowe i już na sąsiednie łany zerkał. Wiedzieli ludzie, że nie zawiesi kosy na krokwi w świronku, póki ostatni pokos najpóźniejszej pszenicy nie padnie na sąsiednim ściernisku. W chacie Raków został jeno najmłodszy z czterech synków, siedmioletni Leszek. Izbę zamiótł do czysta miotłą z zielonego żarnowca, gładką polepę żółtym piaskiem wysypał, malowane dwojaki, w których rodzicom i braciom śniadanie na pole raniutko nosił, w źródlanej wodzie pozmywał, krówkę, uwiązaną na koniczynie za sadem, już trzy razy przepalować zdążył, zawsze biorąc po drodze sporą wiązkę zielonki dla królików. Nie zapomniał o drobiu i gołębiach — teraz oto, groch na obiad przebierając, coraz gołąbkom garść grochowego pośladu na próg chaty wynosi. Wracając do izby drzwi za sobą nie zamyka, żeby całe obejście mieć na gospodarskim oku. Dobry z Lesia gospodarz. Pociecha dla rodziców. Oto już sześć półkwaterków celnego grochu wybrał, opłukał, do sagana wsypał, wodą ze stągwi zalał, na kuchni postawił i wszkarabka-wszy się na stołek sięga po krzesiwo chowane na okapie, aby ogie-niaszek rozpalić, aż tu słyszy od progu: — Ko, ko, ko, koooo... Ogląda się. Którejż to z sześciu matusinych kurek przywidziało się w izbie wizytę złożyć? Widzi — weszła kurka do izby, ale obca. Matusine kokoszki białe, jedna tylko dropiata, a ia — cała czarna. I w ogóle ona nietutejsza. W całych Rapatach czarnej kury nie ma. — A czyjaś ty? — zeskoczył Leszek ze stołka. — A sio, do swoich! Ale kurka nie ucieka — łaskawa taka. Zobaczyła groszek zawie- ruszony na polepie — dziobnęła. Pogłaskał ją Lesio po czarnych skrzydłach — przysiadła potulnie. — A to sobie bądź, póki ci się podoba — ucieszył się chłopczyk. Krząta się Leszek po izbie — kurka za nim, krokorząc. Poszedł Leszek do komory po sól — kurka-cyganka za nim. Wspiął się na strych po cebulę — kurka też. Krzesanie mu jakoś nie poszło, wyskoczył po żar do kuźni — kurka za nim, a jakże. — 0, jaka milusia! — cieszy się Lesio i jeno: cip, cip, cip do kurki, a kurka do niego: ko, ko, kooo... Przyjaźń taka, że ojej! Groch się zagotował, słońce stanęło prosto nad chałupką, rodzice z braćmi od żniwa na obiad idą. Wyskoczył Lesio, żeby im prędzej znajdkę pokazać, obejrzał się, czy za nim idzie. Ba, w izbie widać" została. Cofnął się do izby. Nie ma... — Cip, cip, cip, gdzieżeś się schowała? Wchodzą do izby Raki z Rączętami, patrzą: biega Lesio z kąta w kąt, za szafę, za skrzynie zagląda. — Cip, cip, cip... — I cóż ty tak zwołujesz? — uśmiechnęła się matka. — Wszystkie kury z kurczętami w warzywniku ci gospodarują, ogórki dziobią, aż strach! Przez płot widziałam. — Tak?!—zafrasował się mały gospodarz.—Zaraz wypędzę. Tu obca kurka się przyplątała, mamusiu. Czarniutka! Całe przy-południe ze mną była i... ojej! gdzież ona? Jak by się pod polepę zapadła! — Czarna kura? — Czarniutka... — Nie przywidziało ci się? — Ale gdzie ta! Przeszukali całą chatę i obejście — ani śladu czarnej kury. Rak nie szukał, wąsa jeno do dołu pociągał. Przytrzymał wreszcie synka za ramię w tym szukaniu. — To ona była czarna, Lesiu? — Czarniutka... — Grzebień duży, jak u koguta? — A... isto! — To dzięki Bogu, że się odczepił! Niepotrzebny on nam! Niech idzie na bory... — On, tato? To nie był kogut, to kokoszka. ~ 236 ~ — To nie był ani kogut, ani nie była kokoszka. To był kłobuk, synku. — Kłooobuk? — struchleli wszyscy. — 0 jejku! — A kłobuk. Szukał se widać obowiązku... Dobrze, że poszedł. My cudzego dobra niełase ani do paktów z szatańską mocą nieskore. Hej, służyłby on, służył za oną miskę klusek i starannie zapychałby strych wszelkim bogactwem! Ale nam ludzka krzywda niemiła, prawda, Agnisiu? Na bory, szatańskie nasienie! Groch dogotował się, przysmażyła więc kowalowa wędzonki do niego, wyłożyła tę smakowitą potrawę na malowaną w kwiatki i ptaszki glinianą donicę, z beczki zaczerpnęła sześć bubków buraczanego kwasu. Siedli, zjedli — czasu na pogwarki nie było, choćby i o takim gościu. Po godzinie — jako że upał nie dokuczał —wychodzili już z powrotem na łan, Wincenty nawet kosy nie klepał — ba, jego kosa! Raz na tydzień starczy ją poklepać. Z progu obejrzała się matka na Lesia. — Może by chatę na kółeczek zamknąć, a synka z nami wziąć ? — powiedziała z niepokojem do męża. — Jeszcze go to licho po raz drugi nawiedzi? — Eeee!—machnął ręką Wincenty. — Gdyby mu się miejsce udało, kijem trzeba by odganiać. Skoro odszedł sam, chyba nie wróci. I rzeczywiście. Po odejściu rodzinki penetrował Lesio po całym obejściu, czy się gdzie czarna kura nie przytaiła. Do świronka zajrzał i na strych obórki, nawet palenisko w kuźni rozgrzebywał, bo słyszał, że kłobuki ciepło lubią. Kamień w wodę! Znikł dziwny gość jak zmora o świtaniu. Rodzice wrócili wcześnie, prateie na podwieczorek — w sobotę do późna pracować się nie godzi — pogadano jeszcze trochę o kłobuku, dworując sobie z niego. — A w komorze on był? — zapytał syna Wincenty. — I w komorze, i na strychu, wszędzie. Chodził za mną, jak nie przymierzając Mruczuś — odpowiedział Lesio nie bez przechwałki w głosie. — To i dobrze. Przednówkowe pustki go odstraszyły. Lubi on dobrze zjeść. — Jak to! — zaprotestowali jednym głosem Staszek i Wojta-szek. — A naszych dwanaście wędzonych węgorzy, długich jak ~ 237 ~ owczarskie baty? A reszta wędzonki z wielkanocnego wieprza? A suszone syrki? A mąka, a groch? To są pustki w komorze, tato?! — Dla niego, tak. Obłatwili wspólnie wieczorny obrządek przy nielicznej chudobie i zaplanowawszy na jutrzejszą niedzielę ranny wyjazd do kościelnego Gietrzwałdu, wcześnie pomyśleli o spaniu. Młodsi chłopcy poszli do brogu na świeże siano, Danielowi pozwolił ojciec na pastwisko z ich siwą kobyłką i dziadkowymi bronakami — nocka była ciepła, rosista. — Obudź mnie, synku, rano, jak tylko wrócisz — pogłaskała matka Danielka po czuprynie, kiedy ją na dobranoc całował w rękę. — Wcześniutko z dziadkami do Gietrzwałdu pojedziem, a wasze świąteczne koszule nie wyprasowane. Śpij dobrze na łąkach, a za ognikami nie lataj! Powiadają starzy: „Nim skarb znajdziesz, w bagnie się utopisz". Zawierzywszy dozór nad konikami Burkowi, przespał chłopiec noc w kopie siana, statecznie, jak mu matuś przykazywała. Zwidy-wały mu się we śnie jakieś szumy i ogniste smugi na niebie — mało to się człowiekowi nie śni, kiedy mu już czternaście lat mija? O świtaniu odprowadził dziadkom do stajni konie wraz z ojcową kobyłką, rozumiejąc, że aby całą rodzinę do kościoła zawieźć, zechce dziaduś drabinastym wozem w trójkę koni jechać." Do Gietrzwałdu mila jeno, ale miejscamj piach po osie. Zarzuciwszy koniom zielonki za i zaraz matusię zbudził. — No, jak tam ci poszła pasionka? Spałeś dobrze? — zapytała. — Prawie jak w brogu na sianie — odpowiedział Daniel. — Ale też jeść mi się chce! Do śniadania chyba jeszcze daleko... — Czekaj — uśmiechnęła się matka — usmażę ci jajecznicy. — I poszła do komory po jaja. Ledwie próg przestąpiła... w krzyk! — O, jeżu!... A któż nas tak urządził?... Olaboga, laboga! Wincenty! Zerwał się kowal z łoża, z synem do komory wpadają... Ludzie, rety! Komora puściuteńka. Nie mówiąc już o workach z mąką, kaszą i grochem, o słoninie i jednej całej szynce, co jeszcze z Wielkanocy wisiała — ani jeden bochen chleba się nie ostał. Ani wianuszek cebuli czy suszonych grzybów. Ani główka czosnku. Nic! Cztery ściany puste, na nich police i okno wypalone wraz z futryną. — Wozem musieli podjechać — załamywała ręce kowalowa. — 238 ~ Olaboga! O, rety!... A dyć ta lećta na wieś do taty, do sołtysa! Niech gromada siaduje, goni! — Cichoj! — uspokajał żonę zamyślony Wincenty. — Tego złodzieja, widzi mi się, i w sto koni nie dogoni. Zwyczajni złodzieje okien nie wypalają. Nie ma ich zresztą w naszej okolicy. Inny tu był, dumam ja, moi kochani, złodziej. — Kłobuk! — domyślili się Agnieszka i Daniel. — Ani chybi tak! Owa wczorajsza czarna kurka, co za Lesiem po wszystkich kątach biegała! Przynieś no mi, Danielku, dłuto z kuźni. Ciekawe, jak głęboko ta futryna zwęglona. Albo czekaj, pójdę sam. Pobiegł Wincenty do kuźni, drzwi otwiera. Mocne nieba! Czy w oczach ómi?!... Przysłonił oczy ręką, żeby je do mroku kuźniczego wnętrza przyzwyczaić, otworzył po chwili szeroko. Tak! Ogołocony jego warsztat pracy do cna. Jak komora w chacie. Wszystkie narzędzia, od najcięższego młota do delikatnych maleńkich obcążków, zabrane. I zapas żelaza, i sąsiedzkie statki, które jeszcze naprawy lub, naprawione, odebrania czekały, i dobre parę cetnarów kowalskiego węgla... Wszystko! Nawet z onym imadłem, w którym Smętek ząb spróchniały zostawił, szarpała się zła siła. Jeno rady nie dała. Nawet przedwczoraj zamocowane po tamtym poruszeniu dobre, nowe kowadło wraz z pniem zbakierowane znów, przechylone na bok. Wodzi kowal osłupiałymi oczyma po smutnym pobojowisku, które jeszcze wczoraj było najlepiej na całą okolicę zaopatrzoną kuźnią, i gniew w nim straszny wzbiera. — To tak ? — zgrzyta zębami. — To tak mi, piekielny dziadu, odpłaciłeś?! Nie doczekawszy się taty w domu, przybiegli do kuźni chłopcy i matka za nimi. Patrzą, oczom nie wierzą... — Oj, zasmęcił nas Smętek, zasmęcił — lamentuje kowalicha.— Oj, po cóż ci było, nieszczęsny, w potrzebie go ratować? — Cachoj! — obejrzał się na nią już spokojny kowal. — Krzywda sprawiedliwego i diabłu nie wyjdzie na zdrowie. I cóż się tak gapicie ? — huknął na svnów. — Dalej! Rozejrzyjcie się, może coś bodaj na zaczepienie rąk zostało. Poszukaj, Lesiu, po swojej kurce, a nuż coś zgubiła. Rozbiegli się chłopcy po kuźni i rzeczywiście: — O, tatusiu — schylił się Leszek po chwili — twój mały młotek, którym robotę wygładzałeś... O, i kawałek blachy, i cyna do lutowa- ~ 239 ~ i nia kotłów... O, i reszta siarki, coś nią drzewka w sadzie przed robactwem okadzał... — Ehe! — roześmiał się Wincenty szeroko. — Widzicie! Jest z czym zaczynać na nowo! Dźwigniem się jeszcze, dźwigniem z tego upadku, a może i ze zbytnikami poradzim się rozliczyć... Jeśli nie z samym wojewodą, bo on już pewnie daleko, to bodaj z pachołkiem. Znam ja trochę kłobukowe narowy. A kto wroga zna zwyczaje, ten wrogowi... po łbie daje! Zanucił. — Uszy do góry, chłopaki! Dość lamentowania, żono! Ostało tam co jeszcze w komorze na śniadanie — zjemy. Nie ostało — świeżym mlekiem się pokrzepim. Gdzieśmy mieli jechać — pojedziemy. A o tym, co się stało — dodał już bez uśmiechu — ani pary z ust! Rozumiecie? — Dobrze, tato. — Dobrze, mężu, kiej tak trzeba. Prosto z kościoła zajechali Rakowie, jak zwyczajnie, do dziadków i tam spałaszowali świąteczny obiad tak suty, że w domu na wieczerzę już nawet mleka mało co popili. Wcześnie ułożył kowal rodzinę spać, a sam wyszedł z chaty, pokręcił się po spustoszonej kuźni, siadł wreszcie na pniu pod lipą i w głębokie zapadł dumanie. Trwał w nim do późna i widać coś umyślił, bo kiedy kury jęły obwieszczać bliską północ, zerwał się raźno, do kuźni skoczył, ogień rozdmuchał, ów pozostawiony przez kłobuka kawałek blachy w ogień wraził i chwilę czekał. Kiedy się blacha do Małości rozgrzała, ujął ją i małym młotkiem na skrzywionym kowadle począł obrabiać. Nie minęło dwa pacierze — zmieniła się blacha w zgrabniutką lekką, poręczną łyżeczkę. Majster ocynował ją grubo, że wyglądała jak srebrna, ostudził w cebrzyku z wodą, obejrzał dokładnie pod ^światło zazierającego przez rozwarte drzwi księżyca i raz jeszcze, nie wypuszczając z palców, pogrążył w przygasającym żarze paleniska. Kiedy mu już palce dobrze zaczęło przypiekać, wyjął swoje dzieło, oparł je na kowadle i sięgnąwszy po siarkę, jął nią ostrożnie posypywać czerpaczek łyżki. Siarka łączyła się z cyną i w krotce łyżka wyglądała jak złota. Wytarł ją jeszcze kowal szorstką szmatą, aż nabrała połysku drogocennego klejnotu, potem rzucił niedbale na kowadło i szybko wybiegł z kuźni. W samą porę, bo właśnie nad Silicami wzbijała się w niebo purpurowa, iskrząca silnie kometa. Dopadł Wincenty co żywo lipy, wdrapał się zwinnie na najgęstszy konar, przywarował w listowiu i czeka. ~ 240 ~ 1 Nimjfzdążył odszeptać przekazane mu przez ojca pomocne na taką okazję zaklęcie, już kłobuk, zatoczywszy koło, osiadł tuż przed progiem otwartej na ścieżaj kuźni. Całe jej wnętrze widział kowal ze swego konaru jak na dłoni. Kłobuk zmniejszał gwałtownie wielkość, aż z ogromnego jak smok koguta st ał się średniej postury niedźwiedziem, o płonących niby żagwie ślepiach. Obejrzał się na Rakową chatę, zachichotał ludzkim śmiechem i kolebiącym truchtem wtargnął do kuźni. Najpierw rzucił się zajadle na obluzowany w murze minionej nocy śrubstak, wydarł go wraz z głazem, do którego był przykrępowany, i wyrzucił za próg. Za Irubstakiem poszedł miech, cebrzyk na wodę, ów młotek do delikatnej roboty, wreszcie sięgnął niesamowity niedźwiedź po kowadło. Sięgnął i ślepia zaiskrzyły mu się radosną niespodzianką. — 0 jeju, jeju! — zagadał po ludzku. —A cóż to za cudowności! Łyżka! Łyżeczka, łyżunia, cacuszko! świecidełko całe ze złota, O, tuś mi, tu! Prawie dla mnie cię ten jołop zrobił! Że też cię wczoraj nie spostrzegłem! Chwycił łyżkę w pazurzaste łapska i oglądając pod księżyc, cieszył się nad nią i cudował. — O, nie dla Zolmanaś ty! — pytlował w zachwyceniu. — Zolman drewnianą może zagraj żłopać. Dla mnieś ty, dla mnie! O, jakże apetyt mnie sparł na kluseczki tobą zajadane! Co ja mam! Co ja mam! Żywo ładować i do domu wio! Złożywszy ostrożnie łyżkę na murawie, piorunem postaszczał, co się dało, gratów z pobliża ogołoconej doszczętnie kuźni — a to stare taczki, a to pęczek przygotowanych do okucia luśni — i przybrawszy znów postać potwornego kura, nuże zgarniać skrzydłami resztę kowalowego mienia na rosnący w miarę ładowania ogon. Na koniec zwrócił okrągłe oko na łyżkę. — Pięknaś ty, piękna! — zachłysnął się znów lubością. — Czerpa-czek złoty, a rączka srebrniutka. W dzióbek cię trza, żeby zaś nie zgubić. — I chwyciwszy rączkę łyżki w dziób, wzbił się w powietrze, siniejąc obrzydliwie z ogromnego wysiłku. — No! — gderał potem, w małpiej już, wypoczynkowej postaci dźwigany przez Zolmana po stromych schodkach na górkę. — Napracowałem się przy tych Rakowych rupieciach jak nigdy. Zobaczymy teraz, jak mnie za to nakarmisz. 16 — Kiermasz bajek 241 ~ — Cii... cicho!...—uspokajał małpie obawy eksfełdfebel starego Fryca. — Jeno kłobuchnę do komnatki zaniesiemy, w beczułeczce, w czarnym puchu usadzimy. Zaraz sofort biegniemy po miseczkę! Ein, zwei, drei — i już miseczka, kopiasto nałożona, w Grabosiowych łapkach! Ufff, jaki ten próg wysoki. — A czym miseczka będzie nałożona ? — grymasił dalej małpi-szon, kokosząc się w puchu. — Aaa, kluseczkami. Z pszennej mąki. — Makiem będą posypane? — Jo, jo! I z mniodem. Obaczysz. — To obacz i ty — mignął kłobuk w oczy chciwcowi wyciągniętą zza pazuchy łyżką. — Ładna ? — O!... złota! Dawaj kłobuchna, dawaj! — wyciągnął łapę Zolman. — A figę nie łaska, panie Trzaska ? To dla mnie ta piękna łyżeczka! — Skaranie! —irytował się gbur. — Toć to więcej warte, jak cały kowalowy kram. — Może i więcej... — Graboś, ja do ciebie dokładam! Co ty mi znosisz w ostatnich czasach? Stare kowadła. — Taak ? — skrzywił się złośliwie kłobuk. — A wykonanie Smętko-wego rozkazu to pies? Myślisz, żem nie wysłuchał, coście gadali? Jeno udawałem taki mocny śpik. Che, che, che... Feldfebel się buntu, je? Oooj! Wtulił Zolman łysą czaszkę w ramiona, aż mu się bakenbardy nastroszyły, i jak niepyszny odmaszerował wieczerzę sprytnemu lichu szykować. Zaraz też zjawił się z ogromną miską parujących klusek, obficie posypanych makiem i podlanych miodem. Tyle tylko pozwolił sobie chciwiec ulżyć w niezadowoleniu, że nie asystował, jak było w zwyczaju, małpiszonowi przy uczcie. Postawiwszy misę na wysokim stołku koło beczki — Gut Appetit! — bąknął kwaśno, — Ja już muszę na dół, opatrzyć jeszcze wszystko, pozamykać... — Dąsaj się, dąsaj! —zachichotał za nim kłobuk słysząc, jak stary drzwi jego komnatki na trzy spusty od zewnątrz rygluje.—Mnie one dąsanie apetytu nie popsowa. Nuże, łyżeczko moja nowiuteńka! — I nabrawszy kopiasto klusek, wpakował je sobie do gęby. Przeżuł, połknął i dziwnie się jakoś zamyślił... Powąchał kluski — pięknie pachną. Nabrał drugą łyżkę, wsadził do gęby, zamlaskał... zmarszczył się... Zaczerpnął żywo miodu, ściekłego na brzeg miski, L 242 <- doprawił w gębie nie przełkniętą porcję, zamlaskał z uważnym namysłem i... jak się zerwie ze swoich puchów, jak wyskoczy na środek komnatki! — A, gad przeklęty! —zasyczał. — Czego on mi do jadła wsypał? Struć mnie chce, struć! Już dość się zbogacil moim potem, moją krwawicą! Już mu „Graboś, Grabosiuchna, kłobuczątko" niepotrzebny! Czekaj że ty! Niech no piórka rozpłomienię, zaraz twoje bogactwo dymem w chmury poleci! — Zmitygował się na moment, poskoczył z łyżką do miski, nabrał kruszynę, smakował długo... wypluł, zakląsł straszliwie i już przemienia się w roboczą postać czerwonego kura. — Nie — chrypiał ludzkim głosem w czasie tej przemiany. — Z dymem cię nie puszczę. Zrobię z ciebie takiego golca, że i w tureckiej ziemi ze świecą nie znajdzie! Piejąc bojowo, wyleciał przez maleńkie okno, a po chwili w najzasobniejszym z Zolmanowych lamusów ładował szeroko rozcapierzony ogon. Śpieszył się bardzo, bo noc już powoli konała. W poniedziałek rano wstał Wincenty Rak o świcie, aby do którego z sąsiadów udać się o pożyczenie kosy — wstydliwa to dla kowala sprawa, ale cóż poradzić po kłobukowej wizycie? Wychodzi przed chatę, patrzy... Olaboga! Pod oknem komory leży, na wysoką stertę zwalone, wszystko jego dobro i coś chyba więcej... Bieży pod kuźnię, a tam podobna niespodzianka. i I I miech, i śrubstak, i kowadło z pniem, wszystkie, i jeszcze więcej statków niż przed najściem kłobuka posiadał. — O... ho, ho, ho! —ucieszył się gromko majster. —A to ci heca! Udał się spaś ze skażoną siarczauym pyłem łyżką. Ależ głupie te kłobuki!— podrapał się w czuprynę. — Głupie, narwane, jak każde złośliwe licho. Cieszy się kowal Wincenty, cieszą się jego synkowie i żona, cieszą się sąsiedzi, którym nie poskąpiono opowieści o tak pięknie wygranej wojnie z nasłanym przez niewdzięcznego Smętka kłobukiem. 1 III I czort by darował, kieby go nie drażnić... v e dwie niedziele po zwycięstwie kowala Raka nad kłobukiem zbliżał się do Rapat cichym wieczorkiem Smętek, ciekaw sprawdzić, czy jego nasłaniec do czysta kowala z mienia ograbił, czy też — Peru-nie jasny broń! — większej jakiej krzywdy jedynemu karmicielowi siurków przy okazji nie wyrządził. :u Jechał Smętek przez las, na swój sposób rad, nadspodziewanie bowiem udał mu się wiec na Kurkowskim Uroczysku. Ani myślał, ani marzył, od dwustu lat w Piskiej Puszczy zagrzebany, że tu, na zachodnich rubieżach jego dziedziny, tyle jeszcze najrozmaitszego Ucha ocalało. Toż kiedy stanąwszy na pustkowiu nad Jeziorem Świętym, przywołał ku sobie zaklęciem ^wilkołaka i rozkazał gnać z jemiołową wicią po ostępach, rachował, że co najwyżej paręset krasnoludów, może topichów z tuzin, może jakaś tam trójka wilko-łaków uderzy mu czołem o północku. A tymczasem zbiegła się taka ciżba dziwotworów, że musiał Smętek kilku łebskich kranoludów kar-bownikami wyznaczyć, aby tę rzeszę policzyć i spisać na borsuczej skórze. Wiezie teraz ten cenny zapis, dumny i rad — wie, że kiedy w ciszy matecznej dziupli, na Czarciej Wyspie, zsumuje liczby, wypadną całkiem nadspodziewane ilości. — Hej! — zaciera łapy włodyka. — Samych kłobuków będzie ~ 244 ~ razem ze siedem tysięcy, a topichów! A wilkołaków! Podziomkowego tałałajstwa już wcale nie rachuję. Hej! pokazać by to Borucie, Rokicie, Liczyrzepie. Aleby im ślepia zbielały!... — Ej, ty, Kusa — targa dobrotliwie swoją wierzchówkę za rogi. — Do góry łeb! Godnie stąpaj! Nie byle włodykę na grzbiecie nosisz. — Baaa — zatrzęsła brodą piekielnica — Dyć to jest prawdaaa... A przecież kowal Rak nie bojaaał się wam nosa oparzyć... Chwycił się Smętek za najzupełniej już wygojony nos, zasmęcił się chwilę i już, już chciał kozę ostrogą z tarniny skarcić, ale dał pokój. — Głupia! — powiedział. — Wincenty uczynił to z dobroci serca, iżby łacniej bolącego zęba mnie zbawić. Ot, szkoda — zasmęcił się znów — żem zlecił Zolmanowi kłobuka na niego nasyłać... Nie daj, Perunie, spalił mu małpiszon obejście, siurki jego na żebry razem z tatą pójdą... Zdatne siurki! Udały mi się, żałowałbym... Smęci się Smętek, a tu już ostatnie leszczyny rozstąpiły się przed nim, i widzi oto jak na dłoni całe Rapaty. — A, weeej! — odetchnął z głębi serca. — Stoi Rakowa chału-peczka nie ruszona! I kuźnia, i obórka, i świronek. No, masz szczęście, iskrowaty małpiszonie. Zolmanowy parobku. Dałbym ja ci, dał!... A ruszże się, leniwy żarłoku! Galopem mi do kuźni! — odtrącił kozę od przydrożnych mikołajek. — Może trza będzie przygarść bursztynu dławimiechowi na podratowanie podrzucić ? — szepnął do siebie. — Baaa!—roześmiała się bystroucha koza. Migiem podlecieli na kuźniczy wzgórek, a że było już pod północ i wieś spała na oba uszy, skoczył Smętek, nie kryjąc się wcale, drzwi kuźni otwierać. Wpadł do środka, rozejrzał się i zdębiał cały od niezmiernego zdumienia. } Oparte styliskami o prościutko zaprawione w polepę kowadło stały aż dwa olbrzymie młoty, na imadle wisiały kleszcze, którymi Smętkowego zębca próbowano. Jak na śmiech — właśnie one! Miech bzdyczył się przy palenisku, świeżo wylatany nową żółciutką skórą, w kątach błyszczały stosy materiałowego żelastwa i paliwa. — Jestem kiep, jeśli tu nie więcej wszystkiego — podrapał się w kudły bies.—Ba! — klepnął z rozmachem po udzie. — Toć pewnie! Nie łaszczył się małpiszon na żelastwo. Strychy, świronek... Zaraz obaczym! — i duchem wypada z kuźni. — Gdzie leziesz, ty draństwo rogate! — huknął na kozę, która już wspinała się na furtkę kowalowego sadu. — Pódź tu! — i wchy-ciwszy nieusłuchaną za róg, pociągnął ku Rakowej chacie. Skoro rozeznał okienko komory — nowi futryna była w nie wprawiona •— nos rozpłaszczył na szybie, zaświecił do wnętrza ślepiami. — Hyyy? — zdziwił się i tak mocno naparł gruzłowatym czołem, że cienka szyba prysnęła, a Smętkowa głowa znalazła się nagle w komorze. W jakiej komorze?! W ogołoconej przez Zołmanowego Grabosia do ostatniej główki czosnku? Gdzie tam! W pułapie węgorze wędzone wiszą, jak owczarskie baty (chyba ze dwanaście), grzybów suszonych wianek na wianku, aż w nosie od lubego zapachu kręci... — O, bodaj cię! — przetarł diabeł oczy. Cofnął zdumione oblicze, rozejrzał się. Ano, może choć po strychu małpiszon buszował? ~ 246 ~ t i r Żywo wdrapał się na dach, strzechę pazurami rozsunął, zajrzał na strych. O, do stu ryczących piorunów! Ile tam motków przędzy lnianej i wełnianej! Ile skór! Zeskoczył bies ze strzechy, pot z czoła otarł, przysiadł na przyzbie Rakowej chaty, zamedytował. Martwić się tu czy nie martwić? Zniewaga nie została pomszczona — ot, zmartwienie. Ale... Rączęta, udane diablęta, biedy nie zaznają... Ale nos majsterklepa przysmażył. — Bodajem wszystkie zęby wyłamał — podrzucił Smętkiem gniew nagły — jeśli tego kłobuczyny ze skóry nie obłupię! Tak całą złość skierowawszy na kłobuka, jął się Smętek wybierać do odjazdu. Na kozę cmoknął, a ta, wierna, przerwała przeżuwanie żwaczki, o bok pański się otarła i poczuwszy pana na grzbiecie, ruszyła z kopyta. — Prrry! — mruknął Smętek na kozę rwącą żwawo w stronę lasu. — Nad jeziorko, nad jeziorko! Tam sobie do świtania powczasujem. Legli tedy oboje na murawie nad wodą, w gwiazdy patrzą, koza żwaczkę rozpoczęła na nowo, Smętek ziewa, pomrukuje. Aż tu nagle z trzcin przeciwnego brzegu — widzą — bacik wypływa, cztery na nim nieduże postacie. Jeden siedzi przy prawej burcie, kosz druciany pełen żaru na żelaznym pręcie nad wodą trzyma. Drugi, wyprostowany na dziobie łodzi, ość dzierży w pogotowiu w zgiętej nad głową prawicy. Trzeci, najroślejszy, na tyle łodzi delikatnie wiosłuje, a czwarty, całkiem jeszcze szkrab, siedzi cichutko jak trusia obok świecącego i w wodę oświetloną czujnie patrzy. Uniósł się Smętek na łokciu, oczy jastrzębie wytęża. — Chi, chi, chi... — zaśmiał się gruchająco, gołębio. — Toż to oni. Chłopaczki... kowalowe siurki. Rybę na ość fitają. 0, o! Cisnął ość. Ciągnie. Ale szczupaki! Której to taki celny, który? Wojtaszek! Ten, co pierwszy o mnie Wincentemu powiedział. O! Mały z ościenia rybę zwłóczy. To Leszek, Lesio, ten, co ci, rogata dusza, klepnął kozę po kłębie, wilczym sadłem skok do kowalowego sadu przykrócił. Chi, chi, chi... A wiosłuje Daniel. Pewnie! Do młota dobry, to i do wiosła. Znów Wojtaszek rzucił. Wej, leszcza ma! Ale leszcz! Płyną tutaj zuchy! Obaczę chłopaczków z bliska... trza im będzie bursztynu rzucić. Łapie Smętek sakwy na kłębie kozy przywieszone, rozsupłuje drżącymi paluchami troki, grzebie we środku, bursztyn garściami do kieszeni pcha. ~ 247 ~ ł — Siurki — mamrocze — siurki kocha... To ostatnie słowo tak cicho wyszeptał, że nawet koza nie dosłyszała, choć ostro zastrzygła uszami. A zdziwiłaby się bardzo, bo od onego przez Krzyżactwo umiłowanych Prusów wytępienia nikogo Smętek nie kochał. Tymczasem chłopcy przybili do brzegu na dobre dwa rzuty kamieniem. Łódź do młodej wierzbeczki przywiązali, Daniel sak z rybami zarzucił na plecy, ostatni raz omietli oczyma jeziorko i dalej w dyrdy ku domowi. Nagle Staszek zoczył Smętka. — O, patrzajcie! — zatrzymał ostrzegawczym szeptem gromadkę.— On czy nie on? — Aha! — odszepnęli trzej bracia. — Ten sam... Smyntek! — Smyntek, psia... Co na nas kłobuka nasłał, za to, że mu tata ząb wyrwał... — A bodajże go, bodajże! Znowu kąty przegląda. — Lesiu — cisnął się Wojtaszek do najmłodszego brata — masz ty święconą kredę, co ci matuś przeciw kłobukowi dała ? — Mam. — To rysuj koło! Zaraz my go tu przywitamy. Lesio żywo święconą kredę z kieszonki wydłubał, koło szerokie nakreślił wokół siebie i rozgorączkowanych braci. — Dobra! — zatarł ręce Wojtaszek. — Teraz my mu zaśpiewamy. Jeno potem trzymać się we środku. On niech się sobie piekli po tamtej stronie, ile chce! Raz... dwa... I poniosła się szeroko po rosie pieśń-pokrzyk, okrutnie dla dziedzica Czarciej Wyspy obelżywa, wywrzaskiwana dyszkantami, co sił w chłopięcych płucach. W Gietrzwałdzie było chyba słychać. Biesi Utrapsiony psiesl I My cię, Smyntku, zabzijem Lescynowym kijem. Tak cię spierzem po pośladku, Aż zabacys ojca, matki... — Smyntek! Na tu, na ...fiu, fiu... Pódź, pódź, kudłaty! Biesi Utrapsiony psiesl Nasłoł na nas puka, Złodzieja kłobuka. A nas tata te łeb Grabosia, Aż zabacys ojca, matki... ~ 248 ~ V*. — Chi, chi, chi, Smynteeek!... Od tego jazgotu w północkowej ciszy pobudziły się i rozszczekały wszystkie psy na pół mili wokoło. W najbliższych jeziora chatach zapełgały światła. Jeno słuchać —- zaskrzypią drzwi, powychodzą ludzie na progi. Perunie najjaśniejszy! Zmartwiał Smętek na sopel lodu od śmiertelnej obrazy, a zaraz potem buchnął na niego gniew piekącym płomieniem. Porwał leżący obok na murawie kadykowy kostur i jak rozjuszony odyniec runął na kowalczyków. Byłby im skóry wygarbował na kolor dojrzałej ~ 249 <- śliwki, a może i kosteczki naruszył, żeby nie one koło święconą kredą na murawie opisane. Odrzuciło go ono jak naciśnięta sprężyna. — Chi, chi, chi... — zatupotały łobuzy. — A wej!... — Milczeć! — ryknął na nich czart. — Was sięgać nie będę, choć nałazłbym sposób. Ale posłuchaj no, jeden z drugim... Zaszumiał wiatr. Głucho zagrzmiało w oddali. Łysnęły błyskawice. Chłopcy wytrzeźwieli z szaleństwa, jak by na nich stągwią wody chlusnęło. Patrzyli na Smętka w napiętym milczeniu. — A widzisz! — pogroził im palcem bies. — Siurku zasmarkany. Fąfhi! Kiedybym jeno chciał, w mig dziewięć piorunów rąbnęłoby w waszą chatę. Patrzył na nich groźnie, ale już po chwili złagodniało wejrzenie. — No, nie becz, rogate cielę! —burknął całkiem już spokojnie na chlipiącego Lesia. — Inaczej ja waszego tatę pouczę, jak dzieci chować w szacunku dla... starszych. Zabierać ryby i marsz do chaty, smarkacze! Chłopcy, ani myśląc już o kredowym kole, jak zmyci pomknęli truchcikiem, szczęśliwi, że im niebezpieczny figiel darowano. Smętek patrzył chwilę za nimi, pokiwał głową, westchnął, dosiadł kozy i odjechał w mgłami gęstniejący mrok. Ech, żal starego... Tak mu się oto odpłaciły pierwsze od lat pięciuset pokochane stworzenia. Tak, Perunie Ognisty! Miłość. Do kogo? Do mazurskich dzieci. Do czterech siurków gałgańskich, bezczelnych, zuchwałych... I co teraz będzie? Ech, żal starego... IV Gdzie kłobuk naknocił, niech baba poprawi oraz większą złością ku niemu pałając, szukał Smętek niewy-darzonego kłobuka po wertepach, ostępach, przez całe sześć dni i siedem nocy. Kozę tym chyżym a błędnym pościgiem tak sponiewierał, że już ledwie włóczyła kopytami, a beczała tak żałośnie, że 250 I pociotki — sarny i łanie — rzewnymi zalewały się łzami, patrząc przez zieloną siatkę chaszczy na straszliwe krewnej umęczenie. — Toooć!... — użalała się do poganiającego niemiłosiernie Smętka. — Pojechalibyśmy do Zolmana. Tam on pokraka musiał się skryć, bogdajby oślepł! Oooj, dam ja mu, daaam, za moje podbite kopytka! — I nuże rogi w pędzie o mijane drzewa ostrzyć. — To do Zolmana jedziem? — Gdzie, głupia! Prry!... a k'sobie! — pchnął Smętek biedaczkę w przeciwną stronę. — Już ty mi nie mędrkuj! Wiem, gdzie szukać! — Baaa! Wiecie, a siódmy dzieeeń tłuczem się cięgiem w kółko i ani widu, ani słychu... — Ale to wiem, że u Zolmana on mego gniewu nie czeka. Za sprytny, jucha, żeby się we własnym domu kryć — odpowiedział z ogromną pewnością bies. Okazało się jednak zaraz, że kłobuk Smętka przechytrzył i przez cały ten czas bezowocnych za nim poszukiwań bywał conocnym gościem w Zolmanowym obejściu. Pomykali właśnie kulawo środkiem leśnego duktu, kiedy wyskoczyły zza kamienia dwa zziajane krasnołudy (okrutną ich ćmę Smętek na przeszpiegi we wszystkie strony rozesłał) i nuże wrzeszczeć, krztusząc się i sapiąc: — Znaleźlim! Znaleźlim, Wielmożny Wojewodo! Pięć nocy dobro taskał w różne strony, ale tera już w jedne miejsce nosi. — Gdzie? — ryknął Smętek, kostur kadykowy podnosząc do góry. — Gdzie się obstanowił? — A tutaj niedaleko... ze cztyry mnile. — Oooj... — zatoczyła się na obolałych nogach koza. — Bodaj go, bodaj go! Jeszcze cztyry mnile^se? — Od kogo dobro nosi? — wypytywał się Smętek uczepionych koziego podbrzusza wywiadowców. — Wej! To Wojewoda nie wie? — zadziwili się. — Dyc od Zolmana. — Od Zolmana? — Wróble o tym ćwierkają. Rabuje Graboś chciwca. — Co wy gadacie ? — Rychtycznie! Zaczekaj, smarkaczu, ja będę Wielmożnemu opowiadał — kopnął łysy jak kolano krasnolud kamrata o nieco mniejszej łysinie. — Wypytalim, Wasza Miłość, najdokumentniej Zolmanowego 251 kota. Miaukał, że strasznie się Graboś na dziada obraził bez to, co go chytrys chcioł struć. Taki Zolman podlec! Tej okruszyny klusków dobremu kłobukowi pożałował. Ale się też Graboś mści! Strach, co wyprawia! Zrazu Zolman lamusy oganiał, bronił, ale jak raz, drugi sypnął mu kłobuk iskrami po grzbiecie... chi, chi, chi... to skapitulował! — Bo wiadomo — uzupełnił młodszy, zahukany krasnolud — bo wiadomo, że kłobukowe iskry zamieniają się na obsypanym we pchły, abo w coś gorsze. Chi, chi, chi. — Gdzie Graboś teraz? U kogo? — huknął na niego Smętek. — U kaezmarki w Dźwierzutach, Wasza Wielmożność. — U tej wdowy po rakarzu? Głodem go ta sekutnica umorzy. Też wybrał! — Na razie to dobrze karmi — mlasnął językiem podziomek. — Graboś jest, proszę Wielmożności, kłobuk donośny, odpowiedzialny* to nawet Ruda Gierta będzie mu, póki co, dogadzać. — Już ja mu, sowizdrzałowi, dogodzę! — zgrzytnął Smętek zę-bcami, aż skry posypały się w murawę, na szczęście wilgotną o rośnym poranku. — Zamieńcie go w główkę kapusty — jęknęła koza. — Uuu... chi, chi, chi — cieszyły się złośliwe krasnoludy. Tak to zemstę na zbuntowanego kłobuka obmyślając, przemierzali lasy, łęgi i pola, aż koło południa ujrzeli piękną wieś Dźwierzuty, rozłożoną w dolinie wśród pagórków. Ogromna karczma czerwieniła się na jej skraju rozłożystym dachem, budynki przy niej gospodarskie też porządne dachówką kryte, sad wokoło niemały, pasieka. Bogactwo. Przed karczmą na rozłożystym podjeździe stało kilka furmanek,, kręciła się spora gromada przejezdnych. % — Uuch, jak tam rojno! — zamarkocił się Smętek. — Pilno mi do małpiszońskiej skóry, ale tłoku nie lubię. Zaraz rwetes, gwałt,, uciekanie. Nocy czekać czy co? — Dziś targowy dzień — pokręcił głową pyskaty krasnolud. — Będą Mazury z pasymskiego jarmarku wracać przy psieniądzach, znajdzie się takich kopa, co nad psiwem i mniodkiem całą noc w karczmie przehulają... — Głupiś! Nocą Graboś wyleci, to go za wsią przydybię. — Ba, w powietrzu łapać szkaradę trudno. — Potrafię ja go zaklęciem do nogi ściągnąć. Ale mi do niego ~ 252 ~ pilno. Nie będę nocy czekał. Trza by się jeno jakoś inaczej przystroić", żeby mnie to ludzkie tałatajstwo nie poznało. Ledwie Czarci Starosta one słowa wypowiedział, ukazała się na zakręcie piaszczystej drogi furka ciągniona z trudem przez jednego konia. Jechał na niej samotny starszy już Mazur, słusznej postury, a widocznie w karczmie był i godnie tam sobie poczynał, bo śpiewał na całe gardło, choć bardzo fałszywie: Stoji łoset kiele drogi, te mazurskie ziele, Nie Tozmawzioj, Mazurecko, z Mazureckiem wziele... — O Wasza Wielmożność, z tego sukmanę zedrzeć! — jęły podskakiwać jeden przez drugiego rozgorączkowane podziomki. — Sza! — syknął Smętek i żywo ukrył się wraz z kozą w przydrożnych jałowcach. — Teraz! — zakomenderował, kiedy wóz zrównał się z nimi. Skoczyli na chłopa obces i obłupiK go z przyodziewku tak sprawnie, że ledwie zdążył krzyknąć, już w gaciach jeno i koszuli leżał na sianie, unoszony galopem przez spłoszoną szkapę. Wóz podskakiwał na wybojach, a zachwycone krasnoludy kulały się z wielkiego śmiechu i fikały kozły na murawie. Smętek rozdział się żywo z oblepionego żywicą kożucha, zdjął lisią uszatą czapę, jemiołowy wieniec i lipowe trepy. W granatowej z czerwonymi kutasami sukmanie, w rogatywce obszytej czarnym barankiem, w butach z cholewami, z fają zatkniętą wiśniowym cybuchem za nabijany ćwiekami pas — wyglądał jak prawy Mazur, trochę tylko ponad normę zarośnięty. Przyczesały mu zresztą podziomki zmierzwioną br/)dę, wąsy, a nawet brwi kosmate, a podprowadziwszy nieznacznie do przepływającej rzeczułki, ukazały mu godne, a tak zmienione czarcie odbicie. — Perunie Jasny! — zmartwił się niespodziewanie stary. — Jazem to? Fircyka ze siebie zrobiłem! Do człowieka podobną lalę... No, zapłacę ja ci za to wszystko, kłobuczyno podlecki! Z podziomkami schowanymi w głębokich kieszeniach sukmany, z kozą skubiącą chwasty w przyzwoitym od pana oddaleniu, kręcił się Smętek po karczemnym obejściu, medytując, jak by kłobuka ze strychu nieznacznie wywabić. Bo że na strychu Graboś śpi, wiedział, znając na wylot kłobucze zwyczaje. i ~ 253 ~ Ludzie ocierali się o niego ufnie, ani podejrzewając, że ten wysoki, pochylony nieco stary Mazur jest wszechwładnym Włodyką Czarciej Wyspy, Śniadrw, Puszczy Piskiej, a na dobrą sprawę, całych Mazur, Warmii i Powiśla, od ełckich pagórków po żuławskie rozlewiska. Jeno jakaś stara babina, znając widać swojaków na siedem mil wokoło, nie strzymała ciekawości i obszedłszy parę razy zagapionego na dymniki dachu czarta, zapytała: — A skund wyście? — A — wzdrygnął się Smętek — zza Mławy. — Ło Boże łaskawy! Az zza Mławy?! A jakież wy imnie mocie? — A... Smyntański. — Ło, cudzie Pański! Smyntański!!! Jakież psiynkne imnie moeie... I na tym skończyło się sprawdzanie tożsamości przebranego diabła. — Jaśnie Wielmożny duma, jak świszczypałę z barłogu wyfiu-kać? — zaszeptał po odejściu ciekawej staruchy krasnolud wysadzając głowę z kieszeni. — Mom myśl! — No, no — zainteresował się włodyka — coś umyślił? — A tak — zaczął stary krasnolud — my sobie tu postoim, a ten bachor z lewej kieszeni, te słyszysz tam?... obleci strychy, najdzie Grabosia i świśnie mu sprzed nosa jakiś jego przysmaczek. Graboś ma się rozumieć za maluchem, maluch ma się rozumieć do nas, a my ma się rozumieć Grabosia za kark i... baty! Chi, chi, chi... — Dobrześ umyślił — uśmiechnął się pod wąsem Smętek. — Chy-baj! — klepnął dłonią po lewej kieszeni. Młodszy krasnolud wyskoczył jak z procy, gorliwie i migiem wdrapał się po zrębie karczmy do półotwartego okienka strychu. Znikł w nim, a ukryci w krzewinie wrogowie Biednego kłobuczka czekali niecierpliwie. Koza groźnie nastawiła rogi. Po chwili dobiegł ich uszu z wysokości strychu straszliwy rumor. — Oho, już go wodzi — uradował się starszy krasnolud wyskakując z kieszeni. — Ale się kotłują! Rzeczywiście zabawa na wyżkach karczmy przeciągała się dość długo, aż wreszcie w okienku stanął zziajany podziomek dźwigając oburącz włoski orzech. Zmierzył okiem wysokość i odważnie skoczył w gęstwę bzowego listowia. Huśtając się na gałązce krzewu, szczerzył zębce szydliwie ku oknu. i — Czekaj, złodzieju! — pisknęło stamtąd i coś niebiesko-białego śmignęło przez powietrze, zakotłowało w gałązkach i spadło pod same nogi Smętka. — Mam cię! — syknął przez zaciśnięte zęby czart i ułapiwszy ofiarę za kark pobiegł z nią w głąb gęsto zarosłego sadu. — Nie rusz! — warknął na kozę, godzącą w nieszczęśnika rogami. — Twoja zabawa na końcu. — Oj, paaanie! — pisnął przez zduszone gardło Graboś. — Oooj, gospodarzu dobry! Puśćcie mme! — Gospodarzu?! — dyszał Smętek. — Gospodarzu?! Zaraz ty we mnie poznasz gospodarza, gnido nieusłuchana! Leniwcze! Przygłupku! Coś miał Rakowi zrobić, hę?! — i uniósł lewą ręką potworka aż do wysokości swego oblicza, w prawicy zaciskając kostur. Już zamachnął się nim straszliwie, już raz morderczy miał spaść na drobne Grabosine kosteczki, kiedy czart zawahał się, znieruchomiał wybuchnął nagle rozgłośnym śmiechem. — Che, che, che... che, che, che — dusił się i zachłystywał. — Coś ty « siebie wystroił, niedojdo cygańska? — Chi, chi, chi... — zajazgotały podziomki i koza, które to towarzystwo dopiero teraz spojrzało na skazańca przytomnie. Istotnie Graboś prezentował się w postaci zdolnej pobudzić do śmiechu gromadę potępionych umrzyków. Nie małpiszonem on już był ani innym zwierzakiem, jeno chuderlawym chłopkiem lat średnich, wystrojonym nad podziwienie. Lazurowy ze złotymi guziczkami fraczek zdobił drobną posturkę, spod fraczka wyglądała kanarkowego koloru w różowe kwiatki kamizelka, z kieszonki dyndała srebrna dewizka zegarka. Grabosiową szyję otulał biały, suto koronkami zdobny żabocik, lędźwie opięte były w łosiowe, kremowego koloru raj-tuzy, na nogach błyszczały lakierowane butki z cholewami. Rudą czuprynę przyczesał sobie elegant angielską modą, z przedziałkiem pośrodku, bakenbardy woniały pachnącą wódką. Jednym słowem — fircyk był z Grabosia, jeno na jarmarkach za biletami pokazuj... — Coś ty się tak wyślicznił? — parsknął spod wąsów Smętek, którego aż złość odbiegła. — Gadaj mi zaraz! — Oooj. Wielki Monarcho! Oooj, Pociecho Największa Gromowładnego Peruna! — bełkotał zziełeniały na gębie kłobuk. — Popuść jeno trochę! zwólcie ziemi nogami sięgnąć, bo się zatknę... Reeety! — wrzasnął widząc, jak zawzięta koza odsądza się do ciosu rogami. ~ 255 ~ — Trzymcie mnie już tak! Trzymcie wysoko!... — Będziesz ty gadał! — Już gadam... już gadam, Mocy Najłaskawsza!., hm., hm... Pani Gierta jest to białka okrutnej piękności... — No to co? — Wdowa ona jest okrutnej urody. Tłuściutka, czerwieniutka nosek jak koralik, oczki jak srebrne guziczki, włoski jak dukatowe złoto, a buzia, — buzia... — No to co, pokrako, to co? ~ 256 ~ — Oj, okrutnie jest piękna pani wdowa! A ja... a ja, przeciem kawalir... — Cni, chi, clii... — zatrzęsły się śmiechem podziomki i koza. -— Żenić się Graboś chce! — Ja ci się pożenię! — spoważniał wreszcie przypomnieniem winy kłobuka Smętek. — Ściągaj portki! — wrzasnął, stawiając nieszczęśnika na ziemi, a przytrzymując za kołnierz fraka. — Ściągaj te galante rajtuzki! — Oj, Władzo Najwyższa! — molestował kłobuk. — Ojej... ojej... darujcie! Nie krzywdźcie! Ja niewinny! Ojejuuu! Ojejuuuu! Połóżcie kij! Połóżcie kij!... — Czemuś rozkazu nie spełnił?! — Ojejuuu!... Bo, bo, bo... Bo Lesio, Władzo Dobrotliwa! Le-siooo... — Cooo?... — opadły Smętkowi ręce. — Bo Lesio, Monarcho Przenajdobrotliwszy, kowalów najmłodszy siureczek... Oooj, nie bijcie! Tak za mną chodził, kiedym na prze-śpiegach był. „Cip, cip, cip" jeno „cip, cip, cip"... To kiedym onego zdrajcę, oj, darujcie!... kiedym Zolmaniucha za moją krzywdę karał, nie miałem serca Rakowego mienia gdzie bądź porozrzucać. W miarę jak śmiertelnie przerażony kłobuk wykrzykiwał swoją żarliwą obronę, łagodniało coraz bardziej srogie Smętkowe oblicze, machnął wreszcie ręką i przerwał błagałnikowe wrzaski: — Sza! Przymknij się, tchórzliwa żabo! To spodobał ci się on siurek, co? — Oooj, nie bijcie, nie bijcie!... — piał swoje dbały o cienką skórę winowajca. — Nie będę cię bił! Ale kara za nieposłuch być musi. Świat by się bez kary przewalił. Miętkie serce ma|z, kłobukiem ci dłużej nie latać. W srokę się zmień! — Już się zmieniam, Władco Cudowny... Krry... krrry... — Dobra! Już ty na wieki sroką ostaniesz. Leć, dokąd wola! — Krrryyy... kry, kry, krrryyy — huśtała się na najwyższej gałęzi drzewa sroka we wdzięcznych ukłonach. — Krrryyy... — Baaa, taka to sprawiedliwość! — jęczała nadąsana koza. — Tyleście mu jeno zrobili za moje podbite kopytka... — To se teraz odpocznij — rzekł dobrotliwie Smętek. — Ot, masz zagon kapusty. Wcinaj, ile wlezie! Ja pójdę się przyjrzeć Grabosinej umiłowanej. Bo też i w gardle mi zaschło. 17 — Kiermuz tajak 257 — My z wami, Jaśnie Wielmożny Starosto! — zapiszczały społem krasnoludy, szkrabiąc się na wyścigi po połach sukmany do przestronnych, wygodnych kieszeni. Na odchodnym wyciągnęły zza pazuch po garści ostrych, bukowych orzeszków i dalej szyć w srokę-Grabosia. Odleciał na dalekie lasy. Chociaż było dopiero z południa, w karczemnej przestronnej izbicy aż huczało rozgwarem wczasującej ciżby. Wracający z jarmarku Mazurki i Mazury, z mieszkami wypchanymi monetą za sprzedane miastowym dobro, nie żałowali sobie piwa, miodu i gorzałki. Dokoła ogromnego stołu krążyły dwie służebne dziewuchy i sama szynkarka, dolewając z dzbanów. Smętek rozsiadł się w końcu stołu, z kieszeni sukmany wyjął trzos ciężki od talarów i czekał, pilnie przyglądając się karczmarce. Baba była ogromna, zwalista, bujna, przystrojona pięknie w haftowane giezło, wzorzystą kieckę, rańtuch i zapaskę. Na szyi grzechotały sznury korali i paciorków, a gęstwy rudych włosów, związanych w węzeł, nie przysłaniał czepek szyty złotymi blaszkami. Śmiała się do gości szeroko i zachęcała do picia. — Dobrze wam się tu dzieje u takiej gościnnej bziałki — zagadnął Smętek obserwujących go życzliwie sąsiadów. Pokiwali jakoś dziwnie głowami. — Wej! — pochylił się ku Smętkowi najbliżej siedzący starzyk. — Wzidać, żeście nietutejsy. Kiepsko nom się dzieje u poćpiegi, kiepsko u cioty pseklintej... — A i dlaczegoż to? — zainteresował się diabeł. — Dolewa wam, wzidzę. \ — Ale cego! Ale cego doliwo... — utyskiwało półszeptem już kilkoro Mazurów. — Breji, pomniensanej z psiołunem. — Wej! To po co psijecie? — I wy bandziecie psili, choć wom nie w smak pódzie — szeptały Mazury. — Tako juz ona jest, carownica! Kto raz do nij wejdzie, ten cięgiem musi. A obocycie, jek wom reśty z talara wydo... — No, to najwyżej za kudły chwycę — obruszył się Smętek. — Jek mówzicie? Eee, che, che, che... wzidać, żeście z daleka. Ona mściwa! Spróbujcie jeno słówko psisnąć, zara mliko wasej kro- 258 wzie odbieze abo jesce co gorse zrobzi... Weno wej! Idzie tutki... idzie tutki... Cichojcie! Rzeczywiście, karczmarka, zauważywszy nowego gościa, niosła się ku niemu godnie, z dzbanem pełnym jakiegoś napitku i ogromną szklanicą w rękach. — Bywajcie w zdrowiu! —- pozdrowiła Smętka, przewiercając go na wylot oczami. — Z dalekaście to? Nie znam was. — Ja, ja... — odpowiedział wjwmjająco czart. — Poznacie wy mnie jeszcze. — O, wej! To lubicie popić? — Jak co dobrego... — Dumacie, że u mnie niedobre? — Nalejcie, to wam powiem. — Ano, to popróbujcie — wyszczerzyła ostre jak u wilczycy zęby karczmarka i napełniła po brzegi Smętkową szklankę. — Pijcie! Smętek wychylił trunek duszkiem, skrzywił się straszliwie, splunął- — Jakże? — zmarszczyła brwi czarownica. — Nie smakuje wam mój czteroletni mniodek? I 17- ~ 259 li] — Piwo to napodlejsze, skąpo osłodzone mniodem — wygarnął jej prawdę w oczy czarci starosta. — Jak rzekliście?!... Płać zaraz, dziadu obmierzły, i won z karczmy! — "Wyrzucacie mnie? — Nie smakuje, to płacić i won! — Na! — cisnął jej Smętek na stół talara. — Dawaj reszty! — Reszty?! — Cha, cha, cha... Reszty! Uciekaj mi, dziadzino żebyś nie dostał... — Grozisz?! — zbiesił się nie na żarty czart przybierając wygląd tak straszny, że wszyscy wstrzymali oddech, a nawet zuchwała kar-czmarka poczuła lekki dreszczyk na grzbiecie. Zatrzymała jednak pewny siebie, szydliwy uśmiech na dorodnym licu i schowawszy talara do przewieszonej przez ramię kaletki, rzekła odchodząc w stronę szyn-kwasu: — Zresztą, pal was diabli. Siedź, dziadu, choćby do jutra rana, ale pić juź nie dostaniesz, choćbyś z pragnienia końskim głosem rżał. Rozsiadła się za szynkwasem jak królowa, co i raz strzelając wzgardliwym spojrzeniem w stronę Smętka, a widząc, że wszyscy się od niego odsuwają, rozjaśniła lice. — Marta! Katrina! Dolewajcie gościom! — zawołała na służące. — A temu chciwusowi ani kropelki! Smętek zmierzył ją spojrzeniem, od którego na pewno spłonęłaby na węgielek, gdyby nie była mocną czarownicą, i podparłszy głowę na ręku, zadumał się mściwie. Krasnoludów, podszeptujących mu sposoby zemsty z obu na raz kieszeni, uciszył groźnym warknięciem. „Baba, szynkara, poćpiega, ryży kołtun — dumał — za drzwi moją osobę wyrzuca! Każe mi końskim głosem do lichego piwska rżeć! Weno wej... ano, ano... jeszcze t\ mi zarżysz, ryża bestyjo! Żeś mściwa? Tyle mi twoja zemsta, co swąd purchawki spod buta. Ale czekaj no! Jakby cię tak z Rakiem spiknąć... A powaśnić... A rzucić jedno drugiemu do grdyki... Che, che, che. Dobra!" — Ej, wy tam! — szepnął do wiercących się niespokojnie w kieszeniach krasnoludów. — Jakżeście mnie z kożucha rozdziewali, było w nim trocha bursztynu. Przełożyliście go tutaj ? — Wszystek jantar ma Wasza Miłość przy sobie! — zapiszczały podziomki. — Siedzimy na nim. Całe góry! — To uważajcie! Jek będę ku drzwiom szedł, ciskajcie po trochu na podłogę. I i m 260 Słuchamy, Wasza Miłość! Wstał czart z ławy, wyprostował się godnie i łypnąwszy okiem szydliwie na kaczmarkę, ruszył ku drzwiom. — Do widzenia! — roześmiała się Ruda Gierta, — Połamcie nogi na rozstajach! Smętek kroczył powoli przez izbę, a podziomki, zgodnie z rozkazem — pęc, pęc, pęc — wielkimi jak kurze jaja kawałkami bursztynu na dyle. — Wej... wej... — przeleciało po izbie. — Jantar gubi! Patrzejcie... Ruda zerwała się zza szynkwasu, spojrzała chciwym okiem na rozsiewane bogactwo. — Hej! — zawołała. — Wróćcie się ino! Smętek nawet nie spojrzał w jej stronę. Kopnąwszy nogą drzwi, przekroczył próg, zostawiając pod nim sporą kupkę mazurskiego złota. — Hej! — porwała się za nim karczmarka. — Gospodarzu! Co was ugryzło?... Żem z wami pokiepkować chciała? — wołała doganiając obrażonego biesa. Kto żyw wyległ na podjazd dziwować się, co dalej będzie. Dopiero w jasnym słoneczku sierpniowego popołudnia oceniła karczmarka, co to za ważną osobę wypłoszyła spod swego dachu. Z przepełnionych widać kieszeni sypie się a sypie jantar. I taki bogacz odchodzi oto, może na zawsze... Dopadła tedy Smętka, za rękaw chwyciła. — Gospodarzu — zagadała przymilnie — rozjadowiliście się o byle co. Siła macie tej żywicy? Wróćcie się! Postawię wam takiego mnio-dku, że sam król polski wąsy by oblizał. No!... Smętek odwrócił się raptownie, aż odskoczyła, spłoszona. — Gospodarzu?! — roześmiał sięteroźnie. — Takaś to czarownica. Gospodarza we mnie widzisz ? Ej, wy! — klepnął się po kieszeniach. — Skokiem mi po brodatą! Krasnoludy wychynęły nagle, szczerząc zęby ku karczmarce, a ta, nieszczęsna, dopiero teraz przejrzała, przed jaką to wielmożnością stoi. Zadygotały więc pod nią kolana, wrzasnęła nieludzkim głosem, podała tył i nuże uciekać w popłochu wielkim do karczmy. Smętek oparł się na kadykowym kosturze, odczekał, aż Ruda Gierta dobiegła do gromady gapiącej się na przedprożach karczmy i nagle jak zawabi: — Cieś, ciel, cieś... Gniada! Cieś, cieś, cieś... r- 261 ~ Szynkarka stanęła jak wryta, zamachała w powietrzu rękami i... na oczach wszystkich zmieniać się jęła... zmieniać... aż po krótkiej jak mgnienie oka chwili ujrzeli ją w postaci rosłej gniadej kobyły. — Jeju! Loboga, Smyntek!! Uciekojwa! — wszczął się popłoch w mazurskim narodzie. — Żywo! Bo nas tu wszystkich poprzeminio! Kto na piechtę, a kto do furmanek — rozsypały się ludki na cztery świata strony, nie bardzo drogi patrząc. Nie minęło i pół pacierza, a jeno obłok kurzu pozostał na placu przed karczmą. Tymczasem Gniada mocowała się chwilę i targała w miejscu, ale na ponowne: „ciel, cieś, cieś" — puściła się cwałem ku swemu poskro-micielowi, zaryła kopytami tuż przed nim, rżąc boleśnie i dygocąc na całym ciele. Smętek chwycił twardą garścią za bogatą uzdę, w którą zamieniły się paciorki i korale Gierty, targnął raz, drugi, aż klacz zachrapała pokornie, poprawił wzorzystą derkę na jej grzbiecie (tyle jeno ostało z kiecek i rańtuchów) i, jak by młodzikiem był dwudziestoletnim, odbił się gracko od ziemi i jednym skokiem dosiadł przedziwnej wierzchówki. Wspięła się nieszczęsna dęba w pierwszym przerażeniu, ale zaraz opadła na przednie kopyta, struchlała i pokorna. Tymczasem krasnoludy przypędziły obżartą straszliwie Giertową kapustą kozę, a ujrzawszy, co się stało, jęły szaleć z nieprzytomnej uciechy i nuże kręcić z piasku bicz długaśny a wcięty, przypochlebiając Smętkowi: — Toto będzie Waszej Miłości akurat. — Eee... — ucieszyła się koza. — Ale fajno! Ale fajniuuuuuutko! Chociaż raz żeście mnieee zluzowali... — Ciśnijcie to krętadło, pokurcze jado-w^te! — krzyknął czart na podziomków. — Nie wasza siła bicze z piasku kręcić. Dziesięć mil do Rapat. Starczy to jejmości bez bicia. A w Rapatach Rak podkuje ją ładnie. Nie wypada boso uganiać takiej możnej wiedźmie. — Chi, chi, chi... — odchodziły od zmysłów z wielkiej uciechy krasnoludy. — W drogę — zawołał Smętek. Podziomki, gardząc kozą, wdrapały się po bujnym, konopnym ogonie na grzbiet Gniadej, pod połę czarciej sukmany szurnęły na kłąb, przycupnęły w konopiastej grzywie i tak poniosła ich zaczarowana klacz galopem w stronę dalekich Rapat. ~ 262 ~ \ Zatrzymali się tylko na mgnienie koło przydrożnych jałowców, skąd Smętek zabrał wieniec jemiołowy, pozostawiając kożuch, czapkę i trepy nadal w ukryciu. Przez poła i łęgi, przez dukty i poręby leśne gnś klaczy prosto do dobrego kowala Wincentes Jadł właśnie kowal Rak z rodziną żur poranny z młodymi ziemniakami, okraszonymi suto, kiedy usłyszał gromkie spod kuźni wołanie: — Kowoool! Zerwał się tedy wraz z najstarszym synem Danielem, i ocierając dłonią wąsy, pobiegł usłużyć tak pil Słonko właśnie wschodziło — jeździec czekający przed kuźnią wydal się" Sukmana na nim granatowa z czerwonymi kutasami, czapka wielka rogata, zasunięta mocno na czoło, oczy jeno spod niej złe wyglądają. Podszedłszy bliżej, ujrzał Rak z reszty oblicza tylko nos ogromny i wąsy sumiaste — nic więcej nie pozwalał dojrzeć wysoko postawiony kołnierz sukmany. „Ha! — pomyślał —jakiś Mazur z daleka. Ale też zegnał szkapę!" — zgorszył się widząc, jak biedne stworzenie, całe w pianach, zapadniętymi bokami robi. — Pochwalony! — pozdrowił jeźdźca, obchodząc konia dokoła. — Uciekaliście przed diabłem czy co? Klacz na nic zmarnowana. — Nie mądruj! — odpalił grubiańsko jeździec. — Rozdmuchaj ogień i bierz się do kucia! Na wszystkie cztery kopyta. — Hyyy... — załkała boleśnie klacz. — Kuć, to kuć — pogłaskał się po jpoliczku Rak. — Ale wam radzę zejść z kobyły i poprowadzić ją powolutku ze trzy pacierze wkoło kuźni, inaczej ochwat pewny. — Hę? — burknął srogi rajtar. — A co tobie do jej ochwatu? — No, dobrze, dobrze — pomiarkował się jednak i zeskoczywszy lekko na ziemię, rzucił Danielowi lejce. — Na, Danielku! Poprowadzaj ją, kiej tak ojciec radzi. — Weno wej! Znacie mojego syna? — zdziwił się Rak. — Hę?... Albo to o was na okolicę nie gadają... Co się tak na mnie gapisz ? — ofuknął przybysz kowala tkając głębiej za pazuchę wyzierające spod sukmany zielsko. Bierz się do roboty! Grzej żelazo! ~ 263 ~ Zatrzymali się tylko na mgnienie koło przydrożnych jałowców, skąd Smętek zabrał wieniec jemiołowy, pozostawiając kożuch, czapkę i trepy nadal w ukryciu. Przez pola i łęgi, przez dukty i poręby leśne gnał na spienionej klaczy prosto do dobrego kowala Wincentego Raka, Jadł właśnie kowal Rak z rodziną żur poranny z młodymi ziemniakami, okraszonymi suto, kiedy usłyszał gromkie spod kuźni wołanie: — Kowoool! Zerwał się tedy wraz z najstarszym synem Danielem, i ocierając dłonią wąsy, pobiegł usłużyć tak pilnie potrzebującemu. Słonko właśnie wschodziło — czerwone, na wiatr. W tym świetle jeździec czekający przed kuźnią wydał się Wincentemu olbrzymem. Sukmana na nim granatowa z czerwonymi kutasami, czapka wielka rogata, zasunięta mocno na czoło, oczy jeno spod niej złe wyglądają. Podszedłszy bliżej, ujrzał Rak z reszty oblicza tylko nos ogromny i wąsy sumiaste — nic więcej nie pozwalał dojrzeć wysoko postawiony kołnierz sukmany. „Ha! — pomyślał —jakiś Mazur z daleka. Ale też zegnał szkapę!" — zgorszył się widząc, jak biedne stworzenie, całe w pianach, zapadniętymi bokami robi. — Pochwalony! — pozdrowił jeźdźca, obchodząc konia dokoła. — Uciekaliście przed diabłem czy co? Klacz na nic zmarnowana. — Nie mądruj! — odpalił grubiańsko jeździec. — Rozdmuchaj ogień i bierz się do kucia! Na wszystkie cztery kopyta. — Hyyy... — załkała boleśnie klacz. — Kuć, to kuć — pogłaskał się po policzku Rak. — Ale wam radzę zejść z kobyły i poprowadzić ją powolutku ze trzy pacierze wkoło kuźni, inaczej ochwat pewny. — Hę? — burknął srogi rajtar. — A co tobie do jej ochwatu? — No, dobrze, dobrze — pomiarkował się jednak i zeskoczywszy lekko na ziemię, rzucił Danielowi lejce. — Na, Danielku! Poprowadzaj ją, kiej tak ojciec radzi. — Weno wej! Znacie mojego syna? — zdziwił się Rak. — Hę?... Albo to o was na okolicę nie gadają... Co się tak na mnie gapisz? — ofuknął przybysz kowala tkając głębiej za pazuchę wyzierające spod sukmany zielsko. Bierz się do roboty! Grzej żelazo! ~ 263 ~ — Dziwnieście niecierpliwi — mruknął majster, ale nie zwłócząc wraził w tlejący na palenisku ogień odpowiedni kawał cienkiej pod-kowianej sztaby i odebrawszy od Daniela kobyłkę, kazał mu wziąć się do miecha. Podczas kiedy synek rozżarzał żelazo, oprowadzał Wincenty zgonione zwierzę, aby z potu ochłonęło, a ono mu głowę oparło na ramieniu i rżało dziwnie żałośnie. Zatrzymał się wreszcie kowal z kobyłką przed drzwiami kuźni, uniósł jej nogę przednią, zadnią, miarę na oko wziął, aby podkowy z grubsza dopasować, za czym uwiązał Gniadą do słupka. Potem wszedł do kuźni, zdjął z haka kleszcze, wychwycił z ognia rozgrzaną do białości sztabę, ułożył na kowadle, przytrzymał lewicą, w prawą rękę ujął mały młotek, a widząc, że gość przygląda się temu oparty o futrynę, rzekł: — Chłopak mi przebrał rękę przy kuciu, weźcie no się do wielkiego młota, o połowę taniej za robotę policzę. — Ja mam tobie za czeladnika być? — żachnął się Mazur. — Za czeladnika was nie chcę, za staryście. Ale dla rozgrzewki raz, drugi młotem kropnąć chyba możecie? Okutaliście się w tę su-kmanę jak na mróz... Rad nierad, wziął się Mazur do młota, a kropił zdrowo, aż go musiał majster hamować. — Lekko! Lekkuchno!... To przecie nie oś do wozu. Przy tej robocie odwinęła się Mazurowi poła sukmany, dojrzał pod nią bystrooki Wincenty drobne Ustki jemioły... — Tuś mi... — mruknął — dobrze mi się przypomniało, żem cię już widział! I Ale kuł dalej spokojnie i po chwili cztery zgrabne podkowy chłodziły się w cebrzyku z wodą. Kowal włożył je do skrzynki z hufnalami, raszplą, skrobakiem do kopyt i małym młoteczkiem do podkuwania, wyniósł to wszystko przed kuźnię i wziął klaczkę za przednią prawą nogę. Zarżała przejmująco, ale stała spokojnie, jak by zmartwiała w struchleniu. — Ehe — pokręcił głową Rak przyjrzawszy się z bliska kopytu — po skałach żeście cwałowali czy co? Podbita, aż strach. — Ty się nie dziwuj, jeno podkuwaj żywo! — sarknął Mazur. — Jak podbita, to wdzięczna ci będzie. 264 ~ — Pewnie! — oburzył się Rak. — Tak stworzenie sponiewierać... Twardą wy rękę macie, a serce to chyba kamienne. — Kuj ją, kuj lekką ręką — warczał Mazur. — Już ona ci się za usługę wywdzięczy. Rak zmierzył go ostrym spojrzeniem, ale nie gadając dłużej przyłożył podkowę do kopyta, a widząc, że leży jak ulał, kiwnął na Mazura. — Bierzcie za nogę — polecił. Przycisnąwszy podkowę do kopyta, już zamierzył się młotkiem, kiedy klacz szarpnęła się dziko, odtrąciła swego właściciela, aż potoczył się po murawie, i targając powody zarżała długo i przejmująco. Ku ogromnemu zdumieniu kowala z tego rżenia jęły się wydzierać, z ogromnym wysileniem, ludzkie pełne rozpaczy słowa. — Hii... — zanosiło się zwierzę rozgłośnym łkaniem. — Tyy... nieee kuj mniee... Wincenty odrzucił precz żelastwo, piorunem wziął się do odwiązy-wania niesamowitej klaczy od słupka, kiedy usłyszał zza pleców wołanie Danielka: — Tato, tato, patrzajcie, co jej się z grzywy wysypało! Spojrzał kowal na głowę szalejącego stworzenia, widzi, dwa roz- żarte, zapienione krasnoludy zsuwające się migiem po strzałce czoła do nozdrzy, a każdy lewą garścią za swoje nozdrze chwyta, a prawą pcha w chrapy własną skudloną brodę, jak by chciał wołającą ludzkim głosem ratunku zakneblować. Rzucił się Wincenty złośliwców od nieszczęsnej oderwać, a tu znów słyszy syna krzyk ostrzegawczy: — Tato, tato! Smyntkowa koza na was leci! Uskoczył kowal szczęśliwie, piekielna koza z wielkiego rozpędu wyrżnęła łbem w węgieł kuźni — zamroczyło ją mocno. Porwał się tedy Wincenty, ale tu przysiadł »agle, poczuwszy straszliwie ciężką pięść na ramieniu. Zadarł głowę do góry, patrzy: sroży się nad nim Smętek w całym majestacie. Wieniec jemiołowy na szyi, kostur kadykowy tak w mocnej pięści ściśnięty, aż żywica na murawę kapie. — Ty co?! — drze się na całą dziedzinę. — Ty co?! dławimiechu, majsterklepo, konowale! Znów mi zbytki wyczyniasz? I skrzywdziłby tym razem Czarci Starosta Wincentego Raka bardzo dotkliwie, gdyby nie nagła, a niespodziewana odsiecz. Zakotłowało się koło biesa w okamgnieniu! Coś go szarpie za poły, coś czepia się rąk, coś za nogi obłapia... >. 265 I B Obejrzał się Smętek sierdziście, kadyczakiem zamachnął i... złagodniał nagle na gębie, jak chmura gradowa, kiej na nią słoneczko ciepłym okiem wejrzy. — Siurki... — grucha. — Diablęta zuchwałe, utrapione, miłe... I zesłabł Smętek od nagłego odpływu złości, i puścił Raka, i osunął się na murawę, jak dziad między wnuczęta. Odczarowana Ruda Gierta siedząc na przyzbie Rakowej opatrywała sobie podbite pięty wszechgojącą maścią z wosku i lnianego oleju, Wincentowa warzyła rosół z tłustej kury — czym, jak nie rosołem gości potraktować! — a kowal w asyście synków taką ze Smętkiem toczył rozmowę, gęsto przypijając do gościa miodem: — Widzicie! Nie poczciwiej by to wam było w zgodzie z narodem żyć? Nie zawzinać się tak o byle co na każdego, jak nie przymierzając na mnie? — Ba! — kręcił głową Czarci Wojewoda. — Kiedy ludzie złe są. Puszczę tną, łąki orzą, wieś kiele wsi budują... — Ba! — przerwał mu Wincenty, stukając swoim kubeczkiem w jego pełniutki kubas. — Albo to może naród bez tego żyć? Musi las rąbać, żeby chaty budować; łęgi orać, żeby żyto, proso, len, rzepę siać. — A moje Prusy to mogły żyć bez rąbania i orania, hę? — zaperzył się nieustępliwy Smętek. — Po co orać, siać?! Mało to grzybów, jagód, orzechów w lesie? Tak to oni sobie gadali, kto kogo przemógł — nie wiem. Dość, że wieczorem odszedł Smętek z kowalowego obejścia, żegnany bez strachu. Prowadził kozę za róg, a na kozie j*chała oklep Ruda Gierta, niegdysiejsza wiedźma i sekutnica. Na rozcieżu zaskoczył im raz jeszcze drogę zdyszany Lesio. — Wybaczcie, dziadku! — szepnął podając Smętkowi wieniec z cudnie rumianych jarzębin — wasz taki jakiś smutny... Weźcie se, dziadku, ten. Smętek patrzył długo na chłopca, na czerwone jagody i zmęczył widać oczy tym patrzeniem, bo pociekły z nich nagle dwie strugi łez. Tadeusz Stępowski Ukarana chytrośó polowanie w lasach, które ciągnęły się aż het, pod Pasym na Mazurach. Pewnego razu wpadł do wilczej jamy. Jakże przeraził się, gdy zo-Laczył, że znajdował się tam już niedźwiedź w towarzystwie kota i wielkiej żmii. Każde zwierzę siedziało w innym kącie, wytrzeszczając ślepia na drugie. Toteż człowiek ze strachu ukrył się w czwartym kącie, wołając rozpaczliwie o pomoc. Wołał tak przez trzy dni — daremnie. Dopiero dnia czwartego robotnik leśny, \ przypadkowo obok jamy, usłyszał głos swego pana, przybliżył się i pytał: — Kto tam jest w dole? Nie mógł do jamy zajrzeć, gdyż była zakryta chrustem, a i przestraszył się niemało. Dziedzic poznał robotnika po głosie i odpowiedział: — To ja, twój pan. Wpadłem do wilczej jamy. Pomóż mi się wydobyć. Wynagrodzę cię sowicie. Michał odnalazł długi drąg, spuir' coś chwyciło, wyciągnął z ujrzał? Nie swego pana, lecz jednym skokiem czmychnął do Biedny człowiek zadrżał z przeraź wołał, a potem przemienił się w niedźwiedzia, znów usłyszał znajomy głos: — Nie zostawiaj mnie tu, Michale! Miej litość nade mną. Ja wiem, że się chcesz żenić. Wyprawię ci sute wesele, tylko mi dopomóż wydobyć się z jamy. Na przypomnienie wesela robotnik uśmiechnął się. Mimo że nie miał pewności, czy to jego pan, postanowił jeszcze raz spróbować. - 267 ~ Ukarana chytrość ewien zamożny pan z okolic Olsztyna odbywał ongiś sam jeden polowanie w lasach, które ciągnęły się aż het, pod Pasym na Mazurach. Pewnego razu wpadł do wilczej jamy. Jakże przeraził się, gdy zobaczył, że znajdował się tam już niedźwiedź w towarzystwie kota i wielkiej żmii. Każde zwierzę siedziało w innym kącie, wytrzeszczając ślepia na drugie. Toteż człowiek ze strachu ukrył się w czwartym kącie, wołając rozpaczliwie o pomoc. Wołał tak przez trzy dni — daremnie. Dopiero dnia czwartego robotnik leśny, Michał, przechodząc przypadkowo obok jamy, usłyszał głos swego pana, przybliżył się i zapytał: — Kto tam jest w dole? Nie mógł do jamy zajrzeć, gdyż była zakryta chrustem, a i przestraszył się niemało. Dziedzic poznał robotnika po głosie i odpowiedział: — To ja, twój pan. Wpadłem do wilczej jamy. Pomóż mi się wydobyć. Wynagrodzę cię sowicie. Michał odnalazł długi drąg, spuścił go do jamy, a gdy poczuł, że coś chwyciło, wyciągnął z wielkim ttrudem. Lecz — o dziwo! Kogóż ujrzał? Nie swego pana, lecz wielkiego kudłatego niedźwiedzia, który jednym skokiem czmychnął do lasu. Biedny człowiek zadrżał z przerażenia, myśląc, że to diabeł go wołał, a potem przemienił się w niedźwiedzia. Chciał już uciekać, gdy znów usłyszał znajomy głos: — Nie zostawiaj mnie tu, Michale! Miej litość nade mną. Ja wiem, że się chcesz żenić. Wyprawię ci sute wesele, tylko mi dopomóż wydobyć się z jamy. Na przypomnienie wesela robotnik uśmiechnął się. Mimo że nie miał pewności, czy to jego pan, postanowił jeszcze raz spróbować. - 267 - Wsunął więc ostrożnie drąg do jamy. Ledwie to uczynił, poczuł, że coś drapie się po drągu. Zaczął ciągnąć. Dziwnym mu się tylko wydawało, że pan jego jest taki lekki. Nagle wynurzył się kot, miauknął i skoczył w gąszcze. — Mój Boże — przestraszył się chłop — to był na pewno diabeł. W tym dole pewnie same diabły siedzą! Już zabierał się do ucieczki, gdy dziedzic zaczął znowu błagać i lamentować: — Nie opuszczaj mnie, Michałku złoty! Zbliża się noc. Umrę ze strachu, głodu i zimna. Daruję ci gospodarstwo i kupę pieniędzy, jeśli mnie wyratujesz. Michałowi żal się zrobiło i drąg ponownie zbliżył do otworu. — Jeśli tylko nie jesteś złym duchem, który mówi głosem mego pana... — powiedział z wahaniem. — Ależ nie! — odrzekł dziedzic. — Przysięgam, że jestem twoim panem. — Gdyby to tylko była prawda — westchnął chłop spuszczając po raz trzeci drąg. Ale gdy go wydobył, ześliznęła się z sykiem żmija znikając w zaroślach. „Słyszę głos ludzki, a zawsze wychodzi dzikie zwierzę" — zdumiał się Michał. Był teraz święcie przekonany, że to zły duch drwi z niego. Rzucił drąg o ziemię chcąc uciekać, lecz pan jęczał i błagał, a głos jego lamentujący dochodził z czeluści coraz żałośniejszy. — Zlituj się! Zlituj! Jeszcze raz spuść drąg! Teraz już nie ma tu nikogo, tylko ja. Dam ci cały mój majątek i wszystkie pieniądze, jeśli uratujesz mi życie. Chłop wahając się zapytał: | — Czy aby tylko na pewno? — Tak, tak, przysięgam na wszystkie świętości! — odpowiedział pan. „Jeśli to jednak mój pan i ja go wyratuję, będzie mi on przyjacielem po wszystkie czasy — pomyślał Michał. — A choćby mi nawet nie dał całego swego majątku, da mi pewno ładną sumkę pieniędzy... Ale jeśli to diabeł?" — wzdrygnął się i cofnął. Pan nie przestawał lamentować i wołać. Wreszcie Michał po raz czwarty wsunął drąg do jamy i po chwili wyciągnął tym razem rzeczywiście dziedzica. Namordował się przy tym setnie, bo pan był gruby i 268 i ciężki. Ledwie jednak dziedzic stanął krzyknął: — Ty głupcze! Coś się tak długo namyślał? Ledwom z głodu nie umarł przez ciebie! Michał wystraszył się nie na żarty. Pan był rzeczywiście zupełnie wyczerpany. Wydobył więc z kieszeni kawał chleba, swoją wieczerzę, i podał mu. Gdy pan zjadł i trochę sił nabrał, wspierając się ciężko o swego wybawcę powoli zaszedł do dworu. Stanąwszy na schodach domu, odezwał się: — No, teraz już ciebie nie potrzebuję. Możesz odejść. Następnego dnia wczesnym rankiem chłop udał się do dworu. „Przynajmniej na moje wesele coś dostanę" — myślał. Przybywszy na miejsce powiedział sługom, że chce mówić z dziedzicem. — Czego chcesz od niego? — pytali. Wtedy opowiedział im całą historię o wyratowaniu pana z wilex«j jamy. Słudzy śmiali się, a nawet i źli byli na chłopa, że pana ratował. Niejeden myślał potajemnie: „Gdybym ja go odnalazł, pozostawiłbym go w jamie. Niechby go wilki zjadły. Zasłużył sobie na to." Bo poa •*» był i niesprawiedliwy. Wreszcie ktoś ze służby poszedł do pana i rzekł: — Przybył ten człowiek, który jaśnie pana wczoraj wyciągnął z jamy. Pragnie z panem mówić. — Co? — krzyknął oburzony dziedzic. — Mnie wyciągnął z jamy? Co za oszust! I z wielkim krzykiem wypadł na podwórze, zwymyślał chłopa, nazwał go kłamcą, a potem wziął bat i wypędził z dworu, szczując psami. Tak za swoją dobroć znieważony człowiek powrócił smutny i przygnębiony do starej chatki w lesie. Gdy tam przybył, zdumiał się wielce, gdyż zastał drzwi otwarte. Niedźwiedź i kot, których wyratował, leżeli w izbie na podłodze, żmija spoczywała na piecu, a wszyscy troje czekali na niego. Zląkł się bardzo, gdy tę trójkę zobaczył, lecz niedźwiedź zbliżył się uprzejmie i poprowadził go do kuchni. Leżał tam wielki jeleń, którego niedźwiedź dla niego złapał. — Będę miał chociaż pieczeń na wesele — ucieszył się chłop. — Dziękuję! ~ 269 i ciężki. Ledwie jednak dziedzic stanął na twardym gruncie leśnym, krzyknął: — Ty głupcze! Coś się tak długo namyślał? Ledwom z głodu nie umarł przez ciebie! Michał wystraszył się nie na żarty. Pan był rzeczywiście zupełnie wyczerpany. Wydobył więc z kieszeni kawał chleba, swoją wieczerzę, i podał mu. Gdy pan zjadł i trochę sił nabrał, wspierając się ciężko o swego wybawcę powoli zaszedł do dworu. Stanąwszy na schodach domu, odezwał się: — No, teraz już ciebie nie potrzebuję. Możesz odejść. Następnego dnia wczesnym rankiem chłop udał się do dworu. „Przynajmniej na moje wesele coś dostanę" — myślał. Przybywszy na miejsce powiedział sługom, że chce mówić z dziedzicem. — Czego chcesz od niego? — pytali. Wtedy opowiedział im całą historię o wyratowaniu pana z wilczej jamy. Słudzy śmiah' się, a nawet i źli byh' na chłopa, że pana ratował. Niejeden myślał potajemnie: „Gdybym ja go odnalazł, pozostawiłbym go w jamie. Niechby go wilki zjadły. Zasłużył sobie na to." Bo pan zły był i niesprawiedliwy. Wreszcie ktoś ze służby poszedł do pana i rzekł: — Przybył ten człowiek, który jaśnie pana wczoraj wyciągnął z jamy. Pragnie z panem mówić. — Co? — krzyknął oburzony dziedzic. — Mnie wyciągnął z jamy? Co za oszust! I z wielkim krzykiem wypadł na podwórze, zwymyślał chłopa, nazwał go kłamcą, a potem wziął ba± i wypędził z dworu, szczując psami. Tak za swoją dobroć znieważony człowiek powrócił smutny i przygnębiony do starej chatki w lesie. Gdy tam przybył, zdumiał się wielce, gdyż zastał drzwi otwarte. Niedźwiedź i kot, których wyratował, leżeli w izbie na podłodze, żmija spoczywała na piecu, a wszyscy troje czekali na niego. Zląkł się bardzo, gdy tę trójkę zobaczył, lecz niedźwiedź zbliżył się uprzejmie i poprowadził go do kuchni. Leżał tam wielki jeleń, którego niedźwiedź dla niego złapał. — Będę miał chociaż pieczeń na wesele — ucieszył się chłop. — Dziękuję! 269 Teraz wystąpił kot i łasząc się zaprowadził go do komory, gdzie leżat bukiet pięknych kwiatów. — Będę miał czym dom weselny ustroić — rzekł radośnie chłop. — Dziękuję! W końcu przysunęła się żmija, trzymając w paszczy wielki klejnot, którego blask rozjaśnił całe wnętrze chaty. — Ten na pewno jest wart wiele pieniędzy — powiedział zachwycony chłop. Podziękowawszy grzecznie zwierzętom nakarmił je i puścił do lasu. Potem usiadł na ławie i wziął do ręki klejnot — nie wiedział, co z nim robić. Następnego dnia udał się ponownie do dworu. Zamierzał sprzedać klejnot żonie dziedzica, która bardzo złoto i biżuterię lubiła. Lecz gdy pokazał ten szlachetny kamień, dziedzic wrzasnął: — Ty łotrze, gdzie to ukradłeś? Toć to wielki majątek! — Nie skradłem go, panie. Przyniosła mi go żmija, która z wami była w jamie. — Ty kłamco! Zamordowałeś pewno jakiegoś podróżnego i od niego kamień pochodzi. | Przewrotny dziedzic zabrał klejnot. Biednego człowieka kazał osadzić w więzieniu. Wytoczono mu proces. W czasie rozprawy oskarżony opowiedział całą historię o jamie zgodnie z prawdą. Lecz dziedzic przysięgał, że chłop kłamie. Sędzia uwierzył dziedzicowi i rzekł: — Mój kochany! Jak można wierzyć w twoją dziwną historię? Czy masz świadków? Oj, źle będzie z tobą. 270 — Mam świadków! — zawołał zatroskany chłop. — Jest niedźwiedź, kot i żmija. Lecz znajdują się w lesie. Wezwijcie ich, to poświadczą! — Nikt nie uwierzy twoim wykrętom — odpowiedział sędzia. — Nic ci to nie pomoże! I chciał wydać wyrok skazujący, gdy nagle dało się słyszeć ponure mruczenie. Otworzyły się drzwi i do sali sądowej wczłapał się niedźwiedź, na jego grzbiecie siedział kot, a żmija, owinięta wokół cielska niedźwiedzia, rozglądała się mądrymi oczkami. Przerażenie wielkie ogarnęło wszystkich, a dziedzic aż zbladł i ukrył się za stołem. Zwierzęta skierowały się w jego stronę, a gdy podeszły blisko, dziedzic w przerażeniu zaczął krzyczeć: — Odstąpcie! Odstąpcie! Złożę prawdziwe zeznanie! Ten człowiek jest niewinny! On ma słuszność! Wszystko odbyło się tak, jak mówi. Wszystko mu oddam, zapłacę... Chłopa natychmiast zwolniono, a zajście to rozniosło się po całej okolicy. Ludzie tak wyśmiewali się i szydzili z pana, że uciekł wreszcie gdzieś za morza. Chłopa wszyscy chwalili, szanowali, niezadługo mianowano go leśniczym. Żył odtąd w dostatku, w przyjaźni z ludźmi i zwierzętami, a że działo mu się coraz lepiej, mógł wkrótce poślubić swą narzeczoną. Odbyło się wspaniałe wesele. Jedzenia i picia było w bród. Niedźwiedź, kot i żmija też przybyły. Otrzymały na ucztę weselną to, co najbardziej ~ 271 ~ L lubiły, a więc niedźwiedź — miodu, kot — tłustego boczku, a żmija — słodziutkiego mleczka tyle, ile mogła wypić. Nad ranem kucharz chciał zobaczyć, czy w wielkiej beczce jest jeszcze pod dostatkiem piwa. Przechylił się jednak za mocno i wpadł do środka. Wszystkich gości ogarnął strach. Kucharz utonął! Odkręcono natychmiast kurek — piwo płynęło jak nektar. Goście pili i pili, żeby beczkę jak najprędzej opróżnić i kucharza uratować. W końcu kucharz wyskoczył zdrów, otrzepał się, wlazł na beczkę i trzymając pełną szklankę piwa w ręku wołał: — Niech żyje młoda para! — Niech żyje! Muzyka zagrała siarczyście i tańce zaczęły się od nowa. Takie to było wesele, jakiego nikt przed tym nie tylko na Warmii, ale na całych Mazurach nie widział ani nie pamiętał. Alojzy Śliwa Jak Mazur uczył diabła gry na skrzypcach ewien młody Mazur, imieniem Gustaw, po odbyciu służby w wojsku pruskim wracał do domu. Droga była daleka, bo szedł aż znad Renu. Na domiar złego musiał wędrować pieszo, gdyż w owym czasie nie było jeszcze kolei żelaznych. Gustaw szedł tedy od wsi do wsi, od miasta do miasta, nocując po karczmach, u gościnnych ludzi, a czasem nawet w stogu zboża — słowem, gdzie się dało. Pewnego razu późnym wieczorem, strudzony wielce, przybył do jakiejś przydrożnej gospody prosząc o nocleg. Karczmarz odpowiedział, że mimo dobrej woli i chęci prośby spełnić nie może, gdyż wszystkie pokoje są przepełnione i nawet dla jednego podróżnego miejsca nie starczy. Mazur jednak upierał się: — Ja dziś dalej iść nie mogę. A może jednak znalazłoby się jakieś łóżko wolne? — Tak — odpowiedział gospodarz — jeśli masz odwagę przenocować tam niedaleko, w tym pięknym zamku. Przestrzegam cię jednak, że już niejeden śmiałek tam poszedł, lecz żaden nie wrócił. Zamek ten należał do bogatego pana, który złośliwie zapisał go diabłu, a ten teraz nocą, między godziną jedenastą i dwunastą tak dokazuje, że nikt zamieszkać tam nie może. Jeżeli masz odwagę tam iść i jeśli uda ci się wypędzić Złego, będziesz mógł pozostać na zawsze w zamku. — Spróbuję — śmiało odrzekł Gustaw. Najadł i napił się najprzód do syta, zabrał potem dwa dobrze naładowane pistolety, opasał się ogromnym szabliskiem i z dwiema woskowymi świecami pomaszerował na zamek. Przybywszy na miejsce wybrał sobie najpiękniejszy pokój, w którym stały bogate meble. Spojrzał na ścianę... i aż zadrżał z podziwu i za- 18 — Kiermasz bajek 273 n chwytu: skrzypce! Patrzy miłośnie na ten drogi jego sercu instrument, za którym tęsknił przez całe długie lata sfuzby w wojsku. Z radością przypomina te chwile, jak to w domu rodzinnym we wsi Dźwierzuty uczył się od ojca, grajka wiejskiego, gry na skrzypcach, jak potem ze starym Michałem Lipskim i Józefem Jakubasą chodzili od wsi do wsi i grywali na weselach, dożynkach i zabawach. Oj, były to czasy! Rozmarzony wspomnieniami, dotknął palcami skrzypiec. Musi zagrać. Odpasał szablisko, położył na stole obok świec, zdjął ze ściany instrument, zdmuchnął osiadły kurz i pociągnął smyczkiem po strunach. Smutne i wesołe piosenki mazurskie rozległy się po zamku — a co jedna to piękniejsza. Gustaw zapamiętał się w tej lubej muzyce tak, że zatracił poczucie rzeczywistości. Zapomniał o zamku i diable, co w nim straszy, i grał, grał... Przyszedł dopiero do przytomności, gdy z uderzeniem godziny jedenastej powstał taki hałas, ża mury zadrżały. Nasłuchiwał chwilę, przypomniał sobie, skąd się tu znalazł, a potem znów zaczął grać dalej. Hałas stawał się coraz bliższy i nagle — rozwarły się drzwi szeroko. Diabeł w całej swojej szatańskiej złości i brzydocie, z końskimi ko- V — Co tu robis: — Ja tu mieszkam, widzisz przecie — odparł Mazur. — To jest mój zamek — warknął diabeł — ja ci zaraz nakręcę karku! — No, no, powoli, rogaczu jeden — odrzekł Gustaw — tak szybko to nie pójdzie. A choć zamek jest twój, ja w nim będę nocował. I dziś, i jutro, i może pozostanę na zawsze. Śmiałość i odwaga Mazura tak diabła zaskoczyły, że — aby zyskać na czasie — mruknął: — No, no! Jeszcze takiego nie spotkałem, komu bym nie dał rady! Ale teraz pograj mi no trochę, irigdy takiej muzyki nie słyszałem. — Mogę to uczynić — zgodził się Mazur. — Mogę nawet i ciebie nauczyć. Uważaj tylko dokładnie, jak ja to robię. Po odegraniu jakiegoś skocznego mazura Gustaw wręczył diabłu skrzypce i rzekł: — Teraz powtórz to! Diabeł skwapliwie chwycił skrzypce, lecz z takim rozmachem pociągnął smyczkiem, że pękła struna. Wtedy Mazur zawołał: — Przestań! Jeżeli będziesz tak ostro naciskał, nie nauczysz się nigdy. 18* ~ 275 ~ A czarny na to: — Nie naciskam wcale ostro, lecz patrz tylko, ja nic nie czuję pod moimi palcami. Gustaw obejrzał dokładnie łapy diabła i oświadczył: — Jak możesz coś czuć, kiedy pazury masz takie długie i twarde. Ponieważ jednak widzę, że masz szczerą ochotę do nauki, dołożę starań, by cię do tego dobrze przygotować. Chodź ze mną, a przytnę trochę pazury, wtedy odzyskasz czucie i możesz być jeszcze doskonałym grajkiem. Diabeł ucieszył się niezmiernie, a Gustaw poprowadził go do innego pokoju, w którym uprzednio dostrzegł warsztat stolarski i różne narzędzia. Wziął małą piłę i zaczął nią lekko piłować pazury, a potem rzekł: — Tak nie idzie. Włóż palce do imadła. Diabeł ochotnie wsadził paluchy. Gustaw przyśrubował dłonie, zaczął dokręcać coraz mocniej, aż diabeł zawył z bólu: — Odkręć! Odkręć! Odmyśliłem się! Nie będę się uczył! Diabeł ryczał, ale Gustaw ani myślał go uwolnić. — Ty złoczyńco, nigdy stąd nie wyjdziesz! Zamek z całym dobytkiem posiadasz bezprawnie i jeśli mi go dobrowolnie nie oddasz, nie puszczę cię! Diabeł, skowycząc i wyjąc żałośnie, podarował Mazurowi zamek ze wszystkim, co w nim się znajdowało, przyrzekając pokazywać się na świecie jak najrzadziej, i to tylko wtedy, gdy go ktoś zawoła. Mazur spisał umowę — diabeł odcisnął na białym arkuszu czarne kopyto. — No, więc zgoda między nami ? — zapytał Mazur. — Zgoda, zgoda, tylko odkręć czym prędzej! Ulitował się Mazur nad upokorzonym diabłem i odśrubował mu łapy. Diabeł odsapnął z ulgą, skoczył do komina i — już go nie było. Odtąd nigdy się w zamku nie pokazał. Mazur zaś zamieszkał w zamku, wkrótce poślubił córkę karczmarza. Odbyło się huczne wesele. Żył potem Mazur ze swoją ukochaną żoną długo i szczęśliwie, a gdy zatęsknił do wioski rodzinnej, chwytał skrzypce i wygrywał na nich mazurskie melodie... Alojzy śliwa Jak Jaś poszedł szukać godziny szczęścia uszcza była jak zielone morze pod kopułą nieba. Końca jej nikt nie widział, głębi nie dotknęła ludzka stopa. Drzew było w tej puszczy tyle, co piasku nad morzem, a każde przemawiało innym językiem, inne miało obyczaje i przywary. Wódz drużyny leśnej, dąb, mówił grubym basem, lubił rozkazywać i rozpychał się na wszystkie strony. A zdrowie miał takie, że żył tysiąc lat i dłużej. Toteż dąbrowy tworzyły święte gaje dla bożków prusińskich. Buk patrzał z góry na mniejsze drzewa, rozpierała go bowiem pycha, chełpił się, że jest najwyższym, a korę ma gładką i lśniącą jak szary aksamit. Gospodarne matki-sosny, urodziwszy tysiące szyszek, zapraszały do siebie wiewiórki w gościnę, a nieraz i pszczoły znalazły w wy-próchniałej dziupli schronienie. Pobożne świerki stały zaś poważnie, nieskore do zwierzeń i rozmowy — błagalnym gestem wyciągały ramiona gałęzi ku niebu. Tylko w noce grudniowe, gdy śnieg je wyiskrzył brylantami, nachylały ku sobie czubki, snując legendy i marzenia 0 onej to chwili, gdy wybrane z wszystkich drzew zalśnią srebrem 1 blaskiem świeczek, a ludzie przywitają je uśmiechem szczęścia i radości. Obok świerków — nieśmiałe brzozy w białych sukienkach i zielonych welonach, splatające z wiotkich gałązek ślubne wianki, budziły zazdrość u hożych jarzębin w krasie czerwonych korali. Tu i ówdzie rozstępowała się puszcza i jeziora, jak oczy matki ziemi, patrzyły w świat, pożyczając od nieba błękitu i złota. Na brzegach przysiadły brzuchate wierzby-kumoszki plotkując z wiecznie skarżącymi się osikami. Gdzie indziej zieleniły się w puszczy olbrzymie trzęsawiska i moczary, pełne żurawin i pachnącego ziela, przeplatane przędziwem licznych strumyków, które biegnąc grały na kamykach, jak na srebr- ~ 278 ~ nych ksylofonach, do tańca trzmielom, pszczołom, ważkom, muszkom, pasikonikom i tęczowym motylom. Rano i wieczorem dzwoniły po lesie pachnące konwalie i liliowe dzwonki. Był to znak dla łosi, jeleni, saren, danieli i różnych innych zwierząt, że woda w strumieniach jest najczystsza i najchłodniejsza do picia. Codziennie wieczorem, gdy słońce chowało pozłocistą twarz za ścianę lasów, na czubkach milionów drzew jak na organach grał cudowny a nieznany mistrz hymn tak wspaniały, że gdyby go człowiek usłyszał i zrozumiał, pękłoby jemu serce z zachwytu. W środku tej czarownej puszczy stała drewniana karczma. Obok niej wiodła droga daleka i daleko. Do tej to karczmy zajeżdżali kilka razy do roku kupcy jadący ze słonecznych krain do króla Bałtyku, mieszkającego na skraju puszczy w pałacu z kryształu i błękitu. Król Bałtyku słynął z hojności i bogactwa, więc też obdarzał kupców złotem, które było lekkie i przezroczyste, a które ludzie nazywali jantarem albo też bursztynem. Pewnego roku, gdy noc była najkrótsza a dzień najdłuższy, kiedy to wśród puszczy kwitła tęczowym kwiatem skrzydlata paproć, za-turkotały na leśnej drodze liczne wozy i stanęły przed karczmą. Karczmarz wybiegł uradowany na spotkanie gości, a zobaczywszy bogatego kupca, który co kilka lat przejeżdżał wedle karczmy do Bałtyku i z powrotem, ukłonił mu się nisko i wprowadził do izby. Domownikom zaś kazał wyprzęgać konie i napoić je w pobliskiej rzece Aunie albo Łynie — jak inni mówili. Kupiec, czekając na zamówioną wieczerzę, zasiadł przy stole i ziewał. Rad by z kimś pogwarzył lub pośmiał się — a tu izba pusta, chociaż przyjemnie przewiewna żywicznyni|Zapachem rozgrzanych sosen i leśnego kwiecia. Nagle otworzyły się drzwi wejściowe i do izby wszedł jakiś nieznajomy wędrowiec trzymając w ręku sękaty kij. Biała broda spływała na luźny habit przewiązany sznurem, a nogi miał owinięte liśćmi łopianu — znać obolałe daleką drogą. Dziadek ukłonił się kupcowi i siadł w rogu izby. Na stole kupca zjawiła się tymczasem wędzona szynka z dzika, chleb, plastry miodu i garniec piwa jałowcowego. — No, dziadku! Co nowego w świecie? — zwrócił się kupiec do starego częstując go chlebem i piwem. ~ 279 ~ I — Ooo! — odpowiedział dziadek. — Nowego to zawsze dużo, a każde inne, jak nie ma dnia, który by był kubek w kubek podobny do poprzedniego. — Zadumał się pielgrzym na chwilę, a potem spojrzawszy uważnie na kupca dodał: — Daliście mi chleba i piwa, należy się wam wdzięczność z mojej strony. Otóż posłuchajcie, panie, powiem wam, co najnowszego u was w domu. — Skądże byś o tym wiedział, skoro nosa nie wytknąłeś z głębi puszczy? — zdziwił się kupiec. — Ino posłuchajcie. Dziś w nocy dokładnie o godzinie dwunastej urodzi się wam córka, a o tej samej godzinie urodzi się karczmarzowi syn. Po dwudziestu zaś latach z obojga będzie para małżeńska. — Co?! — krzyknął kupiec. — Syn karczmarza miałby być mężem mojej córki? To się nigdy nie stanie! Nigdy! Cha, cha, cha! — zaśmiał się na cały głos, ale spojrzawszy w oczy dziadka, jakieś dziwne i zagadkowe, umilkł. — Co się stać ma, to się stanie. Pamiętajcie o tym, co wam mówiłem, panie — rzekł spokojnym głosem starapc i wyszedł z karczmy. Kupiec długo tej nocy nie mógł zasnąć. W karczmie panował jakiś ruch, bieganina i ciche nawoływania. Kiedy rano podniósł się z miękkiego posłania z mchu i puchu bagiennego, dowiedział się? że o godzinie dwunastej urodził się karczmarzowi syn. Zjawił się też dziadek, który ochrzcił chłopca wodą Łyny, a że urodził się w noc świętojańską — nadał mu imię Jan. Po wypoczynku udał się kupiec w dalszą drogę do domu. Jechali i jechali kilka tygodni, aż wreszcie przybyli do miasta w krainie słonecznej, pachnącej kwieciem pomarańczowym i winnicami. Przed bramą miasta czekał na kupca stary sługa, który mu oznajmił, 280 iż w noc świętojańską o północy urodziła mu się córka. Uradowany pobiegł kupiec do żony, ucałował serdecznie i pohuśtał na ręku śliczną córeczkę, dla której kazał zrobić kołyskę ze szczerego bursztynu. Wyprawił potem kupiec chrzciny, na które sprosił pół miasta. Jedzono i pito cały tydzień, a może i dłużej. Córeczka otrzymała imię Joanna. Minęło sześć lat. Kupiec w tym czasie nie ruszył się z domu. Ale w końcu wyczerpały się już zapasy, trzeba było pomyśleć o dostarczeniu nowych towarów. Chcąc nie chcąc musiał kupiec znowu jechać do króla Bałtyku po kryształowe złoto. W powrotnej drodze, gdy wracał z pełnymi furami, zatrzymał się w puszczańskiej karczmie. Kiedy wyszedł na brzeg Łyny, zobaczył ślicznego chłopca, który z barwnych kamyków i muszli układał na piasku rozmaite figury drzew i ptaków. Przysiadł się kupiec do chłopca i wdał się z nim w rozmowę zdumiewając się jego mądrością i znajomością życia w puszczy. W końcu zapytał go, ile ma lat. A chłopiec na to: 1 — Kiedy będzie najkrótsza noc, skończę szósty rok życia. Jak grot błyskawicy uderzyła ta wiadomość w serce kupca. Przypomniał sobie przepowiednię nieznajomego pielgrzyma. Czyżby syn karczmarza mógł mu kiedyś odebrać córkę? Wreszcie postanowił, że musi pozbyć się chłopca. W przeddzień odjazdu kupiec zaczął rozmawiać z karczmarzem o owym zdarzeniu, że tej samej nocy jednemu urodził się syn, a drugiemu córka. — Jeżeli tak ma być, jak przepowiedział ów dziadek — rzekł kupiec z przymilnym uśmiechem — że syn wasz ma zostać mężem ~ 281 ~ J mojej córki, a moim zięciem, to pozwólcie mi go zabrać do siebie. Jest mądry, więc każę go wykształcić i będę dbał o niego jak o własnego syna. Karczmarz z początku ani słuchać o tym nie chciał, bo chociaż karczmarzowie mieli dwanaścioro dzieci i nieraz było trudno o wyżywienie tylu gąb, to Jasia najbardziej kochali. Ale kupiec umiał tak przekonywać rodziców, że w końcu, choć z bardzo ciężkim sercem, zgodzili się na oddanie chłopca. Kupiec zaś kazał zaprzęgać i posadziwszy na wozie Jasia, płaczącego rzewnymi łzami, udał się w drogę do domu. Jechali i jechali, aż pewnego dnia przyjechali do takiego gęstego lasu, że nawet nieba widać nie było. Mrok panował tu jakiś ponury, drzewa szumiały złowrogo, a gdzieś w głębi słychać było głosy sów i puchaczy. W tym to lesie kazał kupiec zatrzymaić wozy, a gdy służba rozłożyła ognisko, zabrał chłopca i starego, wiernego sługę w głąb lasu. Gdy już uszli dosyć daleko, kazał kupiec słudze zamordować chłopczyka. — Ależ, panie! Nie przelewajcie niewinnej krwi — zaczął prosić sługa. — Patrzcie, tu jest wypróchniały dąb. Wrzucimy chłopaka do tej dziupli wysoko na drzewie, niech tam zginie z głodu i zimna. Albo może zjedzą go dzikie zwierzęta — dodał. W sercu zaś miał nadzieję, że chłopcu jakoś ocali życie. Jak sługa poradził, tak zrobili. Wsadzili chłopca do dziupli i odeszli, chociaż Jasio wyciągał za nimi rączki i płakał. Płakał i płakał, a że jeść mu się chciało bardzo, zaczął wydłubywać ~ 282 ~ resztki miodu, które pozostały po dzikich pszczołach w dziupli. Wreszcie umęczony i spłakany zasnął. Niedaleko mieszkał bartnik, któremu urodziło się w nocy dziecko. Rano wybrał się, by poszukać dzikich pszczół i miodu. Opukując toporkiem drzewa zaszedł także do dębu, na którym siedział Jasio, a gdy weń uderzył, odezwał się z dziupli cichy płacz dziecka. Wdrapał się bartnik na drzewo i aż krzyknął ze zdumienia, gdy zobaczył spłakanego chłopca. Wziął go na ręce i przyniósł do chaty. — Mamy jeszcze jedno dziecko — rzekł do żony. — Gdzie się naje dziesięć, to i jedenaste nie odejdzie głodne od stołu. Im więcej dzieci, tym więcej chleba — dodał z uśmiechem i poszedł do komory, by przynieść Jasiowi plaster miodu. U bartnika powodziło się Jasiowi dobrze. Chłopak przywiązał się do przybranych rodziców, a oni nawzajem kochali go jak syna. Tak minęło znowu kilka lat. Pewnego letniego poranka wracał kupiec drogą leśną z wozami napełnionymi złotem morskim od króla Bałtyku. Po drodze złamało mu się koło u wozu. Słudzy, chodząc po lesie i szukając odpowiedniego drzewa, natrafili na chatę bartnika. Poprosili o drzewo, a Jaś pomógł naprawić wóz. Bartnik, że był bardzo gościnny, zaprosił wszystkich na wieczerzę. Wyniesiono stoły przed próg i ugoszczono, czym chata bogata. Były tam i grzyby, i jagody, i orzechy w miodzie, a nawet udziec sarni, comber zajęczy i łapy niedźwiedzie, które uchodziły za najlepszy przysmak. Podczas wieczerzy pochwalił kupiec Jasia, że tak zgrabnie wziął się do roboty. Ucieszony tym bartnik opowiedział, jak to przed kilkoma latami znalazł go w dziupli na dębie i przyjął za syna. Kupiec aż zbladł na tę wiadomość i zamilkł namyślając się, jak by dostać chłopca w swoje ręce. \ — Widzisz?! — mówił po cichu do sługi. — Nie chciałeś go wtedy zamordować. A tu masz, chłopak żyje i gotów się upomnieć o moją córkę! Zanim opuścili chatę bartnika, dał mu kupiec kilka sztuk złota i powiedział: — Macie gromadkę własnych dzieci. Dajcie mi Jasia. Mówicie, że jest mądry i sposobny, ja go każę wykształcić i przyjmę za syna. Będzie mu u mnie jak w niebie. Bartnikowi i jego żonie żal było oddać chłopca, ale kupiec tak ich namawiał i przekonywał, że wreszcie się zgodzili. ~ 283 Jaś nie chciał jechać, ale kupiec i jego w końcu słodkimi słowami namówił, obiecując złote góry. Jechali i jechali, a Jasio z nimi. Już nie wiedział, ile razy słońce wstało i zaszło od owego dnia. Wreszcie zajechali nad ogromną rzekę. Przy brzegu rozwieszali rybacy sieci. Pytał się ich Jasio, jak się ta rzeka nazywa, a oni — że to byli Mazurzy — odpowiedzieli: — Wisła z ziemi, to i Wisła się nazywa. Zdumiał się Jasio, że to taka prosta, ale jakże piękna nazwa. Teraz jechali wzdłuż rzeki, aż przyjechali do innej, płynącej w kierunku słonecznego południa. Dniem jechali, a nocą rozpalali na brzegu ognisko, piekli ryby, gwarzyli i popijali jałowcowe piwo. Tylko kupiec siedział milczący i coc knuł a przemyśliwał. Pewnego pięknego wieczoru zabrał sługę i Jasia niby na spacer wzdłuż rzeki. Gdy przyszli do miejsca, gdzie daleko i szeroko nie było żywej duszy, kupiec rzekł po cichu do starego sługi: — Trzeba go sprzątnąć ze świata. Masz tu sztylet, pchnij mocno, w jego serce, niech raz zginie mi z oczu! — Ależ, panie — odrzekł sługa — nie przelewajmy niewinnej krwil Patrzcie, tu na brzegu pływa deska, wyciągniemy ją i przywiążemy do niej chłopaka, a potem puścimy na rzekę. Tam na pewno zginie z głodu albo się utopi. Jaś, nie przeczuwając nic złego, zapatrzył się na zachodzące słońce które złociło wodę tworząc rozedrgany pomost sięgający od brzegu do brzegu. Kupiec i sługa napadli na niego znienacka i nim się opamiętał, przywiązali go mocno do deski i puścili na rzekę. Deska z Jasiem szybko pomknęła w dal. i Kupiec zadowolony, że wreszcie pozbył się chłopaka, pojechał do domu. Jaś płynął, płynął, a prąd niósł go pod młyn. Koło śluzy stali oboje młynarzowie i patrzyli smutnie na wodę. Smutek ich był głęboki i nie- ¦ utulony, bo stracili przed rokiem skutkiem zarazy wszystkie dzieci, a mieli ich siedmioro. Teraz stali, płakali i pocieszali się nawzajem. Wtem młynarka zauważyła na rzece jakiś podłużny ciemny przedmiot, który się szybko zbliżał. Zasłoniła ręką oczy, przyjrzała się uważniej i krzyknęła: — Mężu! Patrz! O tam! Widzisz ? Jakiś człowiek płynie po wodzie. ~ 284 ~ Pewnie zemdlał, bo się nie rusza! Szybko ratuj, bo gdy się dostanie pod koła młyńskie, będzie po nim! Młynarz skoczył do łodzi stojącej przy brzegu, chwycił za bosak i w chwili gdy już deska z chłopcem była o kilka cali od koła młyńskiego zdołał zahaczyć o deskę i przyciągnął ją do brzegu. Odwiązali młynarzowie chłopca i zanieśli do młyna. Jasio pozostał we młynie, jadł chleb za dwóch, pracował za trzech, a rósł i był mocny jak młody dębczak. Tak upłynęło znowu kilka lat. Chłopak wyrósł na dorodnego młodzieńca, miał niedługo skończyć dwudziesty rok życia. Już oglądali się młynarzowie za odpowiednią synową, gdy pewnego wieczoru zaturkotały wozy przed młynem i jacyś nieznani ludzie przyszli do izby szukać młynarza. A byli to ludzie bogatego kupca, który jechał na północ po towar. Zbrakło im owsa dla koni, więc zboczyli z drogi, by kupić we młynie. Młynarzowa zaś, że to była dobra kobieta, poprosiła kupca do izby i poczęstowała, czym miała. Jasio pomógł ojcu załadować worki na wozy, a gdy wszedł do sieni, matka szepnęła mu: — Umyj się, synku, i przyodziej godnie, bo mamy gości. Wkrótce odświętnie odziany i wymyty, Jasio przywitał się z kupcem i siadł do wieczerzy. — Dorodnego macie syna, młynarzu — rzekł kupiec przypatrując się uważnie chłopakowi. — Pracowity on i dobry, to ważniejsze — odrzekł młynarz z prostotą. Młynarka zaś, słysząc ostatnie słowa męża, jęła chwalić Jasia. — Wcale nie wyglądacie, młynarzowa, na to, żebyście mieli już tak dużego syna — przemówił kupiec, chcąc się młynarce komplementem odwdzięczyć za gościnę. | — Bo to też nie nasz syn rodzony, ale kochamy go jak syna! — wyrwało się młynarce, radej z pochwały. — Nie wasz syn? — zapytał kupiec i jął się jeszcze uważniej przypatrywać Jasiowi. Zauważył przy tym bliznę na prawej ręce chłopaka i przypomniał sobie, że gdy kilka lat temu przywiązywali do deski owego Jasia, syna karczmarza, i ucinali nożem gałąź wikliny, zranili mu prawą rękę tak, że krew pociekła z rany obficie. Od nici do kłębka dowiedział się jeszcze tego wieczoru, w jaki sposób Jaś znalazł się we młynie. ~ 285 ~ Gdy zostali sami ze sługą, kupiec rzekł: — Przypatrzyłeś się temu chłopakowi młynarza? Toż to jest ten sam, którego kazałem ci już dwa razy zgładzić ze świata. Nie chciałeś mnie posłuchać. Ale niedoczekanie jego — rzucił przez zęby i pogroził pięścią. — Córki mojej nie dostanie i basta! W nocy, gdy wszyscy spali, chodził kupiec po izbie, dumał i dumał, aż wreszcie roześmiał się zjadliwie i położył się spać. Na drugi dzień kupiec płacąc młynarzowi za owies zwrócił się do niego bardzo zafrasowany: — Poradźcie mi, młynarzu, co mam robić? Takie zmartwienie... Muszę przesłać żonie ważną wiadomość, a nie mam, przez kogo, A może by wasz syn pojechał? — dodał po chwili. — Dałbym mu konia, więc prędko by powrócił. A i zapłaciłbym mu suto. Młynarz, nie przeczuwając nic złego, przywołał Jasia, a kupiec tak grzecznie go prosił o przysługę, że chłopak ubrał się zaraz, wziął list i żywność na drogę, wsiadł na konia i pojechał. Po kilku dniach przyjechał Jasio nad wielkie jezioro. Dzień był bardzo upalny. Koń zobaczywszy wodę wyrwał Jasiowi cugle z rąk i jak szalony popędził w tamtą stronę. Pił chciwie i długo, a woda była przy brzegu źródlana, zimna. Gdy wyszedł z powrotem na brzeg, zatrząsł się, a potem zaczął się tarzać po ziemi. Jaś skoczył do konia, nacierał go pękami trawy, przemawiał do niego, ale koń rżał tylko boleśnie i drżał na całym ciele; wreszcie wyprężył się, stęknął i znieruchomiał. Chłopak płakał długo, a potem, że był bardzo zmęczony drogą i upałem, położył głowę na kępce trawy obok konia i zasnął. Nad jezioro przybyło właśnie kilku wędrujących studentów, żeby się wykąpać. Zobaczywszy na brzegu śpiącego chłopaka, któremu nawet we śnie łzy spływały po twarzy, oraz nieżywego konia, postanowili mu w jakiś sposób dopomóc. Jeden ze studentów zwrócił uwagę na list wystający z kieszeni śpiącego. Wyjęli kartkę. List był napisany po łacinie: Droga żono! Gdy zgłosi się do Ciebie oddawca listu, każ go natychmiast wrzucić do lochu i tak długo głodzić, aż umrze. Jest to bowiem syn owego karczmarza, który podług przepowiedni dziadka — o czym ci mówiłem — ma zostać mężem naszej córki. ~ 286 ~ t — Co za łotr! — krzyknął jeden ze studentów. — Zaczekajcie! — odezwał się drugi. — Wypłatamy mu figla. Ten list zniszczymy, a napiszemy drugi. Już ja to zrobię. Podarli list na kawałki i szybko napisali także po łacinie: Droga żono! Gdy zgłosi się do Ciebie oddawca listu, przygotuj natychmiast wesele, bo to jest syn owego karczmarza, który podług przepowiedni dziadka — o czym ci mówiłem — ma zostać mężem naszej córki. Jaś wyspawszy się wykopał dół, w którym pogrzebał konia, i udał się pieszo w dalszą drogę. Gdy przybył do domu bogatego kupca i oddał jego żonie list, ta — przyzwyczajona do posłuszeństwa wobec męża — natychmiast kazała przygotować huczne wesele. Zaproszono całe miasto. Na rynku piekły się na rożnach woły, jelenie i sarny, a wina wytoczono ze sto beczek. Goście jedli, pili i weselili się chyba dwa tygodnie. Najszczęśliwszy był Jaś, bo miał żonę piękną i dobrą, a kochali się jak dwa gołąbki. Kupiec tym razem powrócił do domu dopiero po dwóch latach. W puszczy napadli go zbójcy, ukradli mu wszystko, co posiadał, więc wędrował pieszo do domu razem ze starym sługą. Obdarci i wynędzniali przybyli wreszcie do miasta, gdzie ich nawet z początku nie poznano. Na wiadomość o przybyciu ojca wybiegła do niego córka z synkiem na ręku. — Jak to?! — krzyknął kupiec. — Wyszłaś za mąż bez mojej wiedzy i woli? Wesele wyprawiliście, gdy ja błąkałc nych drogach o głodzie i chłodzie ?k — Stało się to przecież na twoje wyraźne żądanie, ojcze — odparła drżącym głosem młoda kobieta. — Jestem ci wdzięczna, tatusiu, bo oboje z Jasiem jesteśmy bardzo szczęśliwi. Patrz, jakiego mamy ślicznego synka! Podała mu przy tych słowach dziecko, które wyciągało do dziadka pulchne rączki, ale kupiec nie chciał nawet na nie patrzeć. Zażądał, by mu pokazano list, a gdy go przeczytał, zrozumiał, jakiego to figla mu wyrządzono. Zamiast się jednak pogodzić z losem zaczął przemyśliwać, jak by Jasia wydalić z domu. „Wypędię tego obdartusa karczmarskiego, tego przybłędę gołego! 287 Nie o takim zięciu marzyłem. Nie o takim! Ale odpokutuje on mi za to, że wbrew mojej woli jest mężem mojej córki. Odpokutuje!" Po długim namyśle kazał Jasia zawołać do siebie, a gdy ten całował mu ręce dziękując za żonę i szczęście, odepchnął go kupiec od siebie ze złością i rzekł szorstko: — Stałeś się mężem córki wbrew mojej woli. Musisz jednakże na § moją życzliwość zasłużyć. Już dawno śledząc koleje życia ludzkiego zastanawiam się, kiedy jest godzina szczęśliwa, a kiedy nieszczęśliwa. Nie wiesz to? — Nie wiem, ojcze. — Nie wiesz ? To się masz dowiedzieć! Jeszcze dziś pójdziesz w świat odziany ubogo i bez pieniędzy. Nie wrócisz jednakże wcześniej do domu, póki na to pytanie nie przyniesiesz mi odpowiedzi. Nie pomógł płacz młodej żony Jasia, nie skutkowały prośby jej matki ani słowa starego sługi. Jaś jeszcze tego samego dnia musiał opuścić miasto i pójść w daleki świat. Wdział na siebie stare podarte ubranie, uciął sobie po drodze kij jałowcowy i poszedł. Szedł, szedł żywiąc się grzybami, jagodami i korzonkami, aż zawędrował do jakiegoś obcego państwa, którym rządził król Tysiąc-jezior. Na granicy schwytali go żołnierze i jako szpiega przywiedli do króla. Ten przyjrzawszy mu się uważnie rzekł: — Z oczu ci dobrze patrzy. Powiedz, po coś przyszedł do mojego królestwa? Jasio opowiedział mu koleje swego życia i to, że teść wygnał go z domu, by mu przyniósł odpowiedź na pytanie, kiedy jest godzina szczęśliwa, a kiedy nieszczęśliwa. — Może ty wiesz, królu, wszakże mądrzejszy jesteś ode mnie — powiedział Jaś w końcu. — Ja także nie wiem — odparł król — ale dalej na południe mieszka król Trzechrzek. Mówią o nim, że jest bardzo mądry. Idź do niego, może ci powie. A że już masz szukać odpowiedzi na jedno pytanie, ja ci zadam drugie. Otóż w moim sadzie rośnie jabłoń, która długie lata rodziła złote jabłka. Kto takie jabłko zjadł, choćby był nie wiem jak chory, wracało mu zdrowie i siłę. Od kilku lat jabłoń ta złotych jabłek nie rodzi. Dowiedz się, dlaczego, i wracaj. Jeżeli mi przyniesiesz odpowiedź na to pytanie, obdarzę cię hojnie, jeżeli zaś nie, każę cię powiesić. ~ 288 ~ Z ciężkim sercem udał się Jasio w dalszą drogę. Szedł, szedł, aż przyszedł do państwa króla Trzechrzek. Na granicy został schwytany i zaprowadzony przed króla. Król zapytał go surowo, czego szuka w jego państwie, a wtedy Jasio wszystko mu opowiedział. W końcu zapytał króla, czy może on mógłby mu dać odpowiedź na oba pytania. A król mu na to: — W sąsiednim państwie panuje król Siedemgór. Słynie on z mądrości i męstwa. Może ten będzie ci mógł dać odpowiedź. Skoro jednak szukasz już odpowiedzi na dwa pytania, to ja ci zadam trzecie. Uważaj, co ci powiem: miałem rodziców, których bardzo kochałem. Pewnego dnia rodzice w dziwny sposób zginęli. Pewnie ich zaklął jakiś zły czarownik. Szukałem rodziców wszędzie i nikt nie mógł mi powiedzieć, gdzie ich znaleźć. Zapytaj się króla Siedemgór. Może on będzie wiedział? Jeżeli się dowiesz, gdzie są moi rodzice, wracaj jak najprędzej. A obiecuję, że obdarzę cię za przysługę po królewsku. Jeżeli jednak nie znajdziesz odpowiedzi, zginiesz śmiercią haniebną. Z jeszcze cięższym sercem udał się Jasio w dalszą drogę. Wędrując od wsi do wsi, od miasta do miasta —- przyszedł pewnego dnia do granicy państwa króla Siedemgór. Żołnierze zatrzymali go na granicy i przyprowadzili przed oblicze króla. Ten wysłuchawszy Jasia rzekł: — Cóż ci to szkodzi, jeżeli do pytań, które już masz, ja dodam jeszcze jedno. Posłuchaj: byłem długie lata szczęśliwym ojcem. Posiadałem córkę dobrą jak anioł, śliczną jak wróżka. A głos miała tak piękny, że gdy śpiewała, wszystkie ptaki, a nawet słowiki milkły słuchając jej cudownego śpiewu. Raz jesienią pojechałem na polowanie, a kiedy wróciłem, córki w zamku nie zastałem. Znikła bez śladu i nikt nie wie, gdzie jest. Dowiedz się tego* młody człowieku, a jeżeli mi powiesz, dam ci wszystko, czego będziesz żądał. Tylko pamiętaj, bez wiadomości o córce nie wracaj, bo czeka cię śmierć. — Ale gdzie mam jej szukać, królu? — wyszeptał zrozpaczony Jaś. — Szukaj, gdzie chcesz, bylebyś znalazł. Aha! Przypomina mi się, że kiedyś słyszałem, iż nad tą olbrzymią rzeką, która przepływa przez sąsiednie królestwa, znajduje się przewoźniczka, podobno bardzo mądra kobieta. Może ona będzie coś wiedziała. I znów poszedł Jaś dalej smutny i pochylony, bo pytania, na które miał szukać odpowiedzi, ciążyły mu jak garb. Przyszedł wreszcie do ~ 289 owej szerokiej rzeki. Na brzegu siedziała w łodzi stara brzydka kobieta, odziana w podartą spódnicę, przepasaną fartuchem z samodziału w czerwone, czarne, modre i zielone prążki, i luźny czarny kabat, obszyty szlaczkiem drobnych perełek. Na białych jak śnieg włosach miała zawiązaną czarną chustkę. Skoro Jaś wsiadł do łodzi, kobieta odbiła od brzegu i zaczęła tak szybko wiosłować, że po jej poradlonej twarzy spłynęły ciężkie krople potu. Jasio, zdjęty litością, wziął jej wiosła z ręki i wiosłował sam. Łódka tańczyła na falach i szybko mknęła do brzegu. Tu zdziwił się Jasio, że przewoźniczka nie wychodzi z łodzi. Wtedy staruszka rzewnie płacząc opowiedziała mu, że jakaś dziwna siła nie pozwala jej wyjść na ląd. Jasio usiadł obok staruszki i opowiedział jej swoje dzieje oraz pytania, na jakie szuka odpowiedzi. Przewoźniczka zadumała się chwilę, pokiwała głową i rzekła: — Widzisz tam daleko na górze zamek? Podobno mieszka w nim jakiś wielki czarnoksiężnik, który przybiera różne postacie. Gdybyś tak dotarł do niego, może byś otrzymał odpowiedź na wszystkie te pytania. Dowiedz się wtedy i o mnie, kochany człowieku. Dam ci cudowną gałązkę, ta ci wszystkie drzwi otworzy. Głos staruszki załamał się po tych słowach i znowu boleśnie zapłakała. Jasio podziękował, pożegnał się z nią serdecznie, wziął gałązkę i poszedł. Zamek, który wydawał się tak niedaleki, raz się przybliżał, to znowu oddalał. Dopiero po kilku dniach stanął Jaś u stóp wysokiej góry, skąd prowadziła dalej marmurowa droga. Wyjął z zanadrza gałązkę i potrząsnął nią nad drogą. Natychmiast droga się podniosła i w mgnieniu oka stanął Jaś przed kryształową bramą zamku: Znów zrobił znak gałązką — brama się otworzyła i wszedł na dziedziniec, wokół którego biegł ganek oparty na filarach z marmuru, oplatanych kwiatami ze złota i liśćmi z szmaragdów i bursztynu. Z ganku prowadziły drzwi do wspaniałych sal, wykładanych złotem, ametystem, kryształami i perłami; każda inna, a jedna od drugiej piękniejsza, aż oczy bolały patrzeć. Nigdzie jednak Jasio nie spostrzegł żywej duszy. Ale gdy usiadł, by odpocząć, zjawił się stół pełen smacznego jadła i wina. Najadłszy się Jasio dalej chodził po zamku. Wszedł wreszcie na wieżę, skąd widać było prawie cały świat. W jednej 290 z sał, bodajże najpiękniej iskrzącej się od brylantów, szafirów i rubinów zastał prześliczną kobietę, która siedziała na złotym fotelu i płakała. Podniósłszy na skrzypienie drzwi głowę, ujrzała Jasia i z radosnym okrzykiem podbiegła do niego wyciągając ręce. W pół drogi zatrzymała się jednak i rzekła zrozpaczonym głosem: — Uciekaj, nieszczęśliwy człowieku! Uciekaj czym prędzej! Nie wiesz chyba o tym, że znajdujesz się w siedzibie olbrzymiego smoka, który jest moim mężem. Jeżeli cię tu zastanie, pożre cię. — Najpierw ci powiem, skąd przychodzę i czego chcę, piękna pani — odrzekł Jaś i jak mógł najszybciej, opowiedział jej, na jakie pytanie ma znaleźć odpowiedź. — Jeżeli ktoś może na te wszystkie pytania odpowiedzieć, to tylko smok, bo on wszystko wie — odparła. Nagle dał się słyszeć okropny wicher i straszny ryk. — To smok się zbliża! — krzyknęła załamując ręce kobieta. — Schowaj się szybko pod łóżko i siedź tam cichutko jak myszka, bo gdyby cię smok zwęszył, byłoby po tobie! Zaledwie Jaś się wgramolił pod łóżko i przykucnął w najdalszym kąciku, wpadł przez okno smok. A był on straszny. Miał siedem łbów ziejących ogniem i ślepia, którymi urzekał ludzi i zwierzęta, że się poruszać nie mogły, a potem je pożerał. — Tu czuć żywą duszę! — ryknął i począł ,węszyć dokoła. — Ależ, mężulku — odezwała się przymilnie kobieta. — Któż by się odważył wejść do zamku? Przecież to się jeszcze nigdy nie zdarzyło! — Tu czuć żywą duszę! — ryknął smok jeszcze groźniej i zaciął węszyć znowu. Już miał spojrzeć pod łóżko, gdzie siedział Jaś drżąc na całym ciele, gdy słudzy wnieśli smaczną wieczerzę. Smok był głodny i spragniony, więc zapomniał o wszystkim, rzucił się na jadło, wypił cały gąsior wina, a potem zwalił się na łóżko i zasnął. Kiedy już począł chrapać, obudziła go kobieta mówiąc: — Nie gniewaj się, mężulku, że cię zbudziłam. Zasnęłam także i miałam dziwny sen. Otóż śniło mi się, że pewien król posiadał jabłoń, która rodziła złote jabłka. Od kilku lat tych jabłek nie rodzi. Nie wiesz, to dlaczego? — Wiem! Wiem! Czemuż bym nie miał wiedzieć? Nie rodzi jabłoń złotych jabłek, bo pod jabłonią jest za dużo złota. Gdyby król kazał wybrać złoto, a w zamian za nie nałożyć do dołu mierzwy, to jabłoń znowu rodziłaby złote jabłka jak dawniej. ir ~ 291 nfl Po tych słowach smok ziewnął, aż szyby zadrżały, opadł na posłanie i momentalnie zasnął. Po chwili kobieta zbudziła go po raz drugi. Kiedy smok zerwał się zły, pogładziła białą rączką jego potworny łeb, więc się uspokoił. — Znowu miałam dziwny sen — zaczęła. — To gadaj szybko, co ci się śniło, bo mi się spać chce okropnie — zasyczał rozgniewany smok. — Śniłam, że pewien król miał rodziców, których bardzo kochał. Nagle rodzice w tajemniczy sposób zniknęli i nie wie, gdzie się znajdują. — Król nie wie, ale ja wiem — odpowiedział potwór z przechwałką w głosie. — Matką króla jest ta przewoźniczka nad rzeką. Przewozi ludzi, ale sama nie może wyjść z łodzi, bo ją tam trzyma moje zaklęcie. Ale gdyby ona pierwsza wyszła z łodzi na ląd, byłaby wybawiona. — A ojciec? — zapytała kobieta. — Widzisz ten czarny głaz w ogrodzie? Otóż ojciec króla jest zaklęty w ten głaz i nie może się ruszyć, chociaż wszystko słyszy i widzi, co się wokoło niego dzieje. — Na zawsze jest tak zaklęty? — Mógłby być tylko wtenczas wybawiony, gdyby ktoś o północy zdjął tę złotą trąbkę, którą widzisz przy oknie, i zatrąbił. Wtenczas ja musiałbym się zamienić w głaz, a król byłby wolny. Ale nie pytaj mnie już więcej! — zakazał smok i odwrócił się do ściany. A po chwili zasnął. Kobieta bała się go zbudzić jeszcze raz, ale widząc po gwiazdach, że zbliża się północ, pociągnęła smoka za ucho i drżącym głosem przemówiła: 292 — Nie złość się, mężu, że cię zbudziłam. Już tylko ten jeden sen mi wytłumacz, a potem dam ci spokój. Nie wiem, co mi dziś jest: że mam takie dziwne sny! Smok zawarczał groźnie, ale w końcu uspokoił się i kobieta rzekła, — Pewien król miał córkę, którą bardzo kochał. Ta córka w tajemniczy sposób mu zginęła. Szuka jej i szuka, ale znaleźć nie może... — I nie znajdzie! — ryknął smok. — I nie znajdzie, bo tą córką jesteś ty! Kobieta ledwie nie zemdlała z wrażenia, ale opanowała się i zapytała: — Powiedz mi jeszcze jedno: kiedy jest godzina szczęśliwa, a kiedy nieszczęśliwa. — 0 ty, głupia gąsko! — odpowiedział smok. — Ty głupia gąsko! Kiedy ci się powodzi dobrze, to jest godzina szczęśliwa, a kiedy źle, to jest godzina nieszczęśliwa. Wiesz teraz? Ale o nic więcej nie pytaj, bo gdy mnie zbudzisz jeszcze raz, gotów jestem rozszarpać cię ze złości! — Zaśnij, mężulku! Zaśnij i śpij spokojnie. Już cię o nic więcej pytać nie będę — szepnęła kobieta i sama ułożyła się do snu. W rzeczywistości zaś nasłuchiwała, co robi Jasio. | Już tylko brakowało kilku sekund do północy, gdy Jaś wyśliznął się spod łóżka, cichuteńko podszedł do okna, zdjął złotą trąbkę i za trąbił właśnie w tym momencie, gdy na niewidzialnym zegarze gwiazd zaczęto wydzwaniać północ. Na dźwięk trąbki smok zerwał się i krzyknąwszy przeokropnym głosem: „Twoje szczęście, a moje nieszczęście!" skoczył z taką siłą przez okno, że wyrwał kawał muru. - 293 ~ tt rt fflL-- W okamgnieniu zamienił się w głaz, a uwolniony król przybiegł do Jasia i dziękował mu serdecznie za wybawienie. W zamku zaroiło się nagle od ludzi. Byli oni tam zaklęci przez smoka w myszy, szczury, pająki i muchy, a nawet krzaki, drzewa i kwiaty w ogrodzie. Radośni i szczęśliwi dziękowali Jasiowi i królewnie za wybawienie. Nie czekając poranka zebrali złota i klejnotów, ile tylko mogli udźwignąć i wyszli z zaklętego zamku. Ścieżka nachyliła się sama tak, że wkrótce stanęli nad rzeką. Wspaniały zamek runął w przepaść i nikt go już więcej nie zobaczył. Jasio z królem i królewną przybyli wkrótce nad rzekę i poprosili staruszkę, by ich przewiozła na drugi brzeg. Tu kazał Jasio wyjść jej pierwszej z łodzi, a gdy nie chciała mniemając, że tajemnicza siła jej nie puści, Jasio krzyknął groźnie: — Wstawaj i wychodź, bo cię zabiję! Kobieta ze strachu skoczyła na ląd. Skoro tylko jej stopy dotknęły ziemi, ubogie suknie z niej opadły, postać się wyprostowała i cudnie wypiękniała, tak że się stała piękną królową, którą król przygarnął miłośnie do siebie. Nie zwlekając udali się wszyscy w drogę. Najpierw przybyli do króla Siedemgór. Król zobaczywszy córkę piękną i zdrową, zaofiarował Jasiowi królestwo i córkę za żonę. A gdy Jaś nie chciał o tym słyszeć mówiąc, że ma żonę, królestwa zaś nie pragnie, obdarzył go król hojnie, dał mu dużo wojska i na drogę karetę z kryształu, zaprzęgniętą w osiem rączych siwków. Jaś podziękował królom Siedemgór, wsiadł z królem i królową do karety i pojechali do następnego królestwa Trzechrzek. Gdy się młody król dowiedział, że wracają jego rodzice, wyjechał im naprzeciw i przywitawszy serdecznie, ukląkł przed ojcem, a potem złożył koronę na jego głowie. Jasia zaś uściskał serdecznie mówiąc, że będzie mu do końca życia bratem. Miał żądać, czego tylko chce — wszystko mu daruje za to, że wyzwolił jego rodziców. Ale Jaś nie chciał zapłaty, tylko pragnął j ak najprędzej wrócić do domu. Dał mu więc król dużo złota i drogich kamieni, pozłocistą karocę zaprzęgniętą w dwanaście bieluśkich kom oraz cały hufiec wojska do obrony. Jechał więc Jasio dalej wygodnie i w dostatku. W królestwie Tysiącjezior panował smutek i przygnębienie. Król bowiem był chory i mogły go tylko uzdrowić złote jabłka, a tu jabłek jak nie było, tak nie było. ~ 294 ~ fc t ' Jasio, zajechawszy wspaniałą karetą przed zamek, poszedł do króla i poradził mu, co ma zrobić z jabłonią, by znowu rodziła złote jabłka. Za radą Jasia wykopano złoto spod jabłoni i w dół nakładziono mierzwy. Natychmiast pojawiły się na drzewie złociste kwiaty, z których wyrosły złote jabłka większe i piękniejsze aniżeli przedtem. Król zjadłszy złote jabłko od razu odzyskał zdrowie i siły. A że nie był żonaty i nie miał syna, zaofiarował Jasiowi królestwo. Ten zaś podziękował mówiąc, że królestwo nie jest mu potrzebne do szczęścia, i nie tracąc czasu pojechał do domu. Po kilku dniach stanął w mieście, z którego swego czasu wygnał go kupiec. Ponieważ przyjechał z licznym wojskiem i w pozłocistej karecie, przywitano go przed Wysoką Bramą i zaprowadzono na ratusz. Wojsko natomiast kazał Jaś zakwaterować w domu kupca. — Jedzcie i pijcie! — mówił da żołnierzy. — A żądajcie coraz więcej. Jeżeli wam kupiec nie będzie chciał dać tego, czego zażądacie, przyprowadźcie go na ratusz. Jeszcze tego samego dnia ubrał się Jaś w najpiękniejsze szaty, nałożył perukę, przypiął sztuczną brodę i zajechał w pozłocistej karocy przed dom kupca. Na spotkanie dostojnego gościa wyszła żona Jasia trzymając za ręce synka i córeczkę, która urodziła się już po wyjeździe Jasia. Ukłoniwszy się młodej kobiecie zapytał Jaś zmienionym głosem: — Czyje to dzieci? — Mojego ukochanego męża i moje. 295 — A gdzie jest twój mąż? — Ojciec go wygnał z domu. Miał się dowiedzieć, kiedy jest godzina szczęśliwa, a kiedy nieszczęśliwa. Minęło już kilka lat od tego dnia, a dotychczas nie dał znaku życia. Może zginął mój kochany... — powiedziała smutnym głosem, a dwie łzy potoczyły się po bladych licach. — Podobasz mi się, kobieto — szepnął cicho Jaś. — Może i ja ci się podobam. Mogłabyś zostać moją żoną, bo twój mąż już pewno nie wróci. — Czy wróci, czy nie wróci — odpowiedziała z prostotą — kochałam mojego Jasia i kochać nie przestanę. Pozostanę mu wierna do śmierci! — Ja jestem bogaty, a twój Jaś był biedny. Będziesz miała u mnie życie jak w niebie, obsypię cię klejnotami, perłami i złotem. — Największym klejnotem w życiu jest miłość. Kto daje miłość, daje wszystko, co ma najlepsze. — Czy rzeczywiście pogardzisz moim dobrem i dochowasz Jasiowi wierności ? — Tak! — odpowiedziała z mocą kobieta i przygarnęła dzieci do siebie. Jaś jednym ruchem zrzucił brodę i perukę, a objął serdecznie żonę i ucałował. Chylił się potem do dzieci pieszcząc je i całując, a one obejmowały kolana ojcowskie. Zabrawszy rodzinę Jaś zawiózł ją karetą na dwór króla Tysiącje-zior, sam zaś wrócił do miasta. Żołnierze w domu kupca zjedli już wszystko, co znaleźli, wypili wszystko wino, a ciągle żądali więcej. Kupiec, nie mogąc sobie dać rady, poszedł do Jasia na skargę. — Dlaczego nie dajesz żołnierzom jeś4 i pić? — zgromił go Jaś. — Bo już wszystko zjedli i wypili, dostojny rycerzu! — A o skarbach zakopanych w piwnicach zapomniałeś ? Wydobądź je, kup żywności i wina dla żołnierzy! Wydobył więc kupiec skarby, zakupił wina i żywności, ale i to się skończyło. Wtedy zawołał go do siebie Jaś i powiedział: — Widzisz teraz, jak smakuje ubóstwo i poniewierka? Nie miałeś ty miłosierdzia nad nikim. Coś zrobił z tym biednym Jasiem, którego kazałeś słudze dwukrotnie zamordować, a potem wygnałeś go z domu na tułaczkę i głód? — Skąd o tym wiesz? — wyszeptał drżącymi wargami kupiec. 296 ~ — Bo tym Jasiem jestem ja! Przypatrz mi się dobrze! Widzisz tę bliznę na ręku? Dam ci dzisiaj odpowiedź na twoje pytanie! Wtenczas, kiedy powodziło ci się dobrze, była dla ciebie godzina szczęśliwa, a dziś, gdy ci się powodzi źle, wybiła dla ciebie godzina nieszczęśliwa! — Przebacz, Jasiu! Przebacz! — błagał upadłszy na kolana kupiec. Jaś mu przebaczył, ale jeszcze tego dnia wyjechał do rodziny, pozostawiając go w mieście samego. | Błądził kupiec, błądził jak widmo, wyrzuty sumienia go dręczyły, aż pewnego rana znaleziono go nieżywego. Jasiowi powodziło się za to bardzo dobrze. Wziął on do siebie mły-narzów, rodzinę bartnika oraz rodziców i rodzeństwo. Starą karczmę podarował smolarzom, którzy na tym miejscu założyli wieś Smołajny. Otoczony liczną rodziną, miłosierny dla biednych, gościnny dla podróżnych, dobry dla wszystkich, żył Jaś pośród swoich długie, długie lata. A jeżeli nie umarł, to jeszcze żyje. Maria Zientara-Malewska Jak powstała wyspa Lalka na Jeziorze Łańskim \. hata była drewniana i stała tak blisko jeziora, że spienione wi-clireni wody obryzgiwały spróchniały próg i pochyłe ściany. Od tego częstego mycia zapewne wyglądała, jak by była z ciemnoszarego miękkiego aksamitu. W pogodne dni rozsłonecznione wody rzucały garściami złote cekiny na małe okna chaty lub zapalały o zachodzie w szybach cudowne pochodnie. Zaraz za chatą wznosiło się strome wzgórze, porosłe gęsto paprocią, liliowymi dzwonkami i karłowatą sośniną, przetykaną jałowcem. YruAzie niechętnie przećho&zin \oio tego wzgórza mówiąc, że tam nocami straszy. Byli nawet tacy, co widzieli różne dziwaczne postacie: a to białego konia bez głowy, a to czarnego psa, któremu buchał ogień z paszczęki, lub też olbrzymiego ptaka, co latał bezszelestnie nad wzgórzem i wydawał krzyk podobny do głosu ludzkiego. Podobno kiedyś, bardzo dawno temu, mieszkał w tej chacie młody rybak z matką staruszką. 0 niej to różnie gadano w wiosce, dlatego bali się jej ludzie i nawet żegnali się trwożnie, gdy w ciemności mijali zagrodę. Za to rybaka poważano, Bo był pracowity i usłużny, chociaż trochę dziwak. Na ogół nazywano go dumaczem, bo z ludźmi gadać nie potrafił. Za to rozmawiał ze zwierzętami, ptakami, a nawet z rybami, choć wiadomo, że ryby głosu nie mają. Tylko zimą, gdy mróz malował na szybach różne kwiaty i liście, śnieżna nawałnica szalała na dworze, a lód pękał z hukiem na jeziorach, siedział rybak z matką przy świetle lampki naftowej, wiązał sieci i rozmawiał a rozmawiał, jakby chciał odrobić długie milczenie w lecie. A matka jeno kiwała głową i szeptała po cichu: — Oj, głupi ten mój Wojtuś! Ot, głupi!... 298 ~ Rada by widziała, gdyby jej syn do chaty sprowadził synową. Już dawno potrzeba było młodszych rąk do pracy. Palce staruszki drżały i nie mogły wyciągnąć równej nitki przy przędzeniu, a sieci często się rwały, więc nowa przędza była potrzebna. A i tkać trzeba było szmaciaki, obrusy na stół, narzuty na łóżko. Ale Wojtek ani myślał o małżeństwie. — Dziewczyny to ino stroje mają w głowie i uciechy, w chacie pożytku nie będzie — twierdził. — Nie wszystkie one takie! Nie wszystkie! — zaprzeczała matka. — Ot, Baśka od sąsiadów stateczna dziewczyna, gospodarna i niebiedna. Patrzy ona za tobą, Wojtuś! Patrzy! Ale ty nic nie widzisz, ino twoje ryby i wodę. Ciągle coś dumasz i dumasz. — Matułeczko moja — mówił kiedyś Wojtek. — Gdybyś ty wiedziała, jaka woda jest piękna, gdy o poranku pożycza od nieba tęczowych kolorów, a mgły gładzą powiewnymi welonami jej powierzchnię, że lśni jak to lustro, co go widziałem w domu kupca w mieście. Woda opowiada baśnie i dziwy o życiu w jej głębi, że ino słuchać a słuchać. Ach jakie to piękne, matko! — dodał z westchnieniem pełnym podziwu i lubości. — Co tam za życie w tej wodzie! Ryby to i wszystko — odpowiedziała matka. Ale syn nie zważając na te słowa snuł dalej głośno swe myśli: — Każda ryba jest inna, odmienne ma przywary i zwyczaje. Węgorz wśliźnie się tam, gdzie insza ryba nie dotrze, jest przebiegły i łasy na groch. Szczupak to największy zbój i żarłok. Czyha on na mniejsze rybki, które zjada łapczywie. Leniwy zaś i powolny jest lin, dlatego jest tłusty. Ościsty leszcz im większy, tym jest smaczniejszy, I 299 ale robi spustoszenie pośród małych ryb, dlatego się go boją i uciekają przed nim. Okoń ino nastroszy koralowe płetwy i pyszni się, że posiada prążki na sukni. Karaś lubi muł i błoto, chociaż posiada pozłociste łuski. Wstydliwe płotki zaś i uklejki chowają się w trzcinę i pod liście grzybni wodnej, gdzie zwinnie tańczą jak panienki... — Myślałbyś ty lepiej o ludziach aniżeli o rybach — mamrotała zgorszona matka. — O Baśce... — Dajcie spokój, matko. Czyż nam nie dobrze razem w chacie? — oburzył się Wojtek. Przeszła zima. Wiosną Wojtek całymi dniami, a nawet i nocami siedział na wodzie. Czasem ułowił mało ryb, a nieraz z nocnego połowu prawie żadnych nie przyniósł, za to twarz miał taką rozpromienioną, jak by go na wodzie spotkało najprawdziwsze szczęście. — Ciebie pewnie ktoś oczarował! — wybuchnęła kiedyś matka ze złością, widząc puste kosze i sieci. — Żebyś mi czasem nie przyprowadził jakiejś ladacznicy wodnej do chaty! — krzyczała zeźlona na dobre. — Ponoć są takie: pół-ryby, pół-człowieka — dodała prawie szeptem. — Nie mówcie o tych rzeczach, matko! Nie mówcie! — szeptał Wojtek trwożnie. Wieczorem tego dnia wybrał się jak zwykle na jezioro. Słońce już dawno zanurzyło twarz w przeciwległym brzegu i zgasło. Zorza wy-różowiła brzegi nie docierając do środka jeziora, gdzie ciemnogranatowe wody wyglądały jak olbrzymie oko, pełne tajemnic i czaru. Leciutko pobrzękiwały trzciny, wśród których słychać było gwar nurków, kurek i dzikich kaczek. Wojtka coś ciągnęło w kierunku niedużej wyspy, która porosła leszczyną, olchami i twardą trawą, zieleniła tóię prawie na środku jeziora. O tej wyspie gadano wszędzie, że jest zaczarowana i trzeba ją omijać zwłaszcza o północy, a już broń Boże nie płynąć koło niej w noc świętojańską, bo wtenczas urzekną człowieka czary, z których się już nie wyleczy. Starzy rybacy opowiadali, że na wyspie widzieli tańczące dziewczęta, a w jesienne noce pochodnie wędrujące, których żaden wicher ani ulewa nie były w stanie zagasić. Dobiwszy do brzegu Wojtek usiadł w łodzi i zamyślił się. Nagle ni stąd, ni zowąd zjawiła się obok niego przedziwnej urody dziewczyna. Suknię miała śnieżną, powiewną jak mgła, lica marmu-rowo-białe, a ramiona jakby utoczone z alabastru. Bose stopy zdawały ~ 300 ~ się tak delikatne, jakby nigdy nie dotykały ziemi. Najpiękniejsze zaś były jej oczy: modre jak toń jeziora o świcie, a głębokie i tajemnicze. Na mokrych długich włosach królował wianek z wodnych lilii. Rybak przeżegnał się raz i drugi, ale widziadło nie zginęło — przeciwnie, dziewczyna zaśmiała się dźwięcznie, ukazując zęby lśniące jak srebrne łuski uklejki. Przypatrzywszy się rybakowi rzekła: — Głos ludzki z twojej chaty wołał dzisiaj na mnie. Był to jednakże głos zły i nieprzyjazny. A przecież nie ma niewinniejszych istot nad te, które mieszkają w kryształowych pałacach wód. Gorzej byłoby, gdyby na mnie zawołał głos miłości, bo jemu się nic nie oprze w świecie. To jest najpotężniejsza siła, przed którą klękają nawet aniołowie. Rybak tylko kiwnął głową, niezdolny przemówić słowa. Zapatrzył się w błękitne źrenice dziewczyny i nie mógł od nich oczu oderwać. Ale jak nagle się zjawiła, tak i nagle znikła. Wojtek westchnął głęboko, przetarł ręką po czole i potem już nie wiedział, czy mu się śniło, czy też rzeczywiście widział piękną wodnicę. Nazajutrz nie mógł się doczekać wieczora. Chodził to tu, to tam, rozpoczynał jedną robotę, imał się drugiej, aż matka zgorszona i zła rzekła: — Wojtek, co ci to? Nic, tylko cię kto oczarował, że chodzisz jak Marek po piekle. Ale kto? Kto?...! Wojtek ino spojrzał na matkę, lecz nic nie odpowiedział. Ledwie zaszło słońce, znów wypłynął na wodę, prosto do wyspy. I tym razem nieznajoma zjawiła się nagle w łodzi. Poprosiła, by wypłynąć na jezioro. Białymi dłońmi gładziła wodę, przelewała z jednej ręki w drugą, jak płynne srebro, i nuciła jakąś nieznaną piosenkę bez słów. Melodia była tak słodka i czarodziejsko piękna, aż rybki powytykały główki i otwarły zdumione pyszczki słuchając cudownego śpiewu. Odtąd ten śpiew brzmiał rybakowi zawsze w uszach, nawet we śnie. Codziennie płynął do wyspy i codziennie spotykał cudowną dziewczynę. Nie rozmawiali ze sobą wiele, raczej patrzyK sobie w oczy coraz przyjaźniej, coraz serdeczniej. Aż pewnej nocy nieznajoma splatając wianek z kwiatów lilii wodnej rzekła cichutko: — Noce coraz krótsze i piękniejsze. Niezadługo na szklanym zegarze gwiazd wybije noc najkrótsza w roku, noc czarów i dziwów. Dla mnie ta noc jest najniebezpieczniejsza, bo gdyby ktoś kochający - 301 ~ przewiózł mnie na ląd, zanim północ nastanie, musiałabym tam zostać na zawsze. Z błękitnych oczu popłynęły po jej twarzy łzy i upadły na dno łodzi lśniąc jak perły. Gdy przypłynął rybak do brzegu i schylił się po ryby, zobaczył te perły. Pozbierał je i zaniósł matce. Aż w ręce plasnęła na ich widok, ale Wojtek mimo nalegań, próśb i gróźb milczał jak zaklęty i nie zdradził, skąd je ma. Gdy się wybierał Wojtek w noc świętojańską na jezioro, matka po kryjomu włożyła mu do łodzi cztery czterolistne koniczyny szepcąc jakieś zaklęcia, bo wiadomo: cztery razy cztery jest szesnaście, a to czarowna hczba. Na wyspie tejże nocy zobaczył rybak tańczące wodnice, ale najpiękniejsza była ta podobna do lilii wodnej, którą dawno nazwał swoją Lilią. Podszedł do niej i ująwszy za rękę sprowadził do łodzi. Skoro usiadła, jak szalony zaczął wiosłować do brzegu. Zjerzyły się naprzeciw fale jak rozszalałe rumaki. Już, już miała wybić północ, gdy w sekundę wcześniej chwycił rybak dziewczę wpół i wyniósł na brzeg. W okamgnieniu uciszyło się jezioro. Powierzchnia wód zalśniła jak wypolerowana tafla opałowa. Rybak przyprowadził Lilię do chaty. Matka spojrzała niechętnie na przyszłą synową; nie przywitała jej nawet, tylko coś gderała i mamrotała, zła i niezadowolona. Od tego dnia stał się Wojtek jak odmieniony. Gwizdał i śpiewał przy robocie, był rozmowny i wesoły. Na jeziorze nie bawił długo, łowił ryby o świcie i rychło wracał do żony, z którą mimo gderań matki wziął ślub w rybackiej kaplicy ze zwisającą od pułapu łodzią oświetloną świecami. Jednakże matka wciąż była niezadowolona i przygadywała Lilii. Młoda kobieta zaś nic nie mówiła, ino płakała. A łzy, które spływały na ziemię, od razu zmieniały się w perły o takim blasku, jakiego jeszcze nikt nie widział. Matka z tych pereł zrobiła sobie długi sznur i w niedzielę nakładała na szyję, budząc zazdrość u sąsiadek, które w życiu nie znały innych korab" prócz jarzębinowych. Pewnego dnia przybył do wioski kupiec po ryby i wszedł do chaty akurat w tej chwili, gdy staruszka nawlekała długi sznur pereł na lśniącą nitkę. Kupiec od razu poznał się na perłach. — Sprzedajcie mi, matko, te paciorki — mówił. — Nie są one co prawda wiele warte, ale podobają mi się. Zapłacę wam złotem. Potargowali się jeszcze chwilę, wreszcie kupiec wziął perły, a kobiecie dał za nie garść brzęczącego złota. Złoto do cna ją oczarowało. Zaczęła tak dokuczać synowej, że ta coraz częściej płakała, a staruszka ino zbierała perły i śmiała się bezzębnymi ustami. . Coraz częściej przyjeżdżał kupiec po perły, coraz więcej przybywało w malowanej rybackiej skrzyni złota, a staruszka stawała się coraz bardziej skąpa i wyniosła. Nie poratowała biednego, z góry spoglądała na sąsiadki, nie pogwarzyła z nikim, tylko przegarniała złoto i liczyła drżącymi od chciwości palcami. Wystawiła sobie potem nowy dom z głęboką piwnicą, gdzie'przechowywała złoto i strzegła go dniem i nocą. Wojtek z Lilią pozostali w starej drewnianej chacie. Młoda kobieta już nie płakała, ale śmiała się coraz częściej, tuląc do łona córeczkę czarnowłosą, modrooką Lalkę. 303 i Raz gdy noc była wietrzna i ciemna, lał deszcz jak zwykle w jesieni, do okna chaty rybaka ktoś zapukał, raz, drugi i trzeci. — To matka puka — rzekł rybak do żony. Wstał i wyszedł z izby. Zastał matkę ciężko chorą. — Dobrze, żeś przyszedł — przywitała go. — Cierpię okropnie! Wewnątrz pali mnie ogień! Och, jak pali! jak pali! —jęczała. — Tylko Lilia mogłaby mnie uratować. — W jaki sposób, matko? — Widzisz, synu, na wyspie rośnie cudowne ziele. Trzeba je zerwać nocą i bez słowa powrócić. Gdzie to ziele rośnie, wie twoja żona. Powiedz jej, niech mi tego ziela przywiezie. Idź prędzej! Idź już! Bo znów pali mnie ogień bólu! Rybak wrócił do chaty opowiedział żonie o chorobie matki i o tym, że prosi, by jej przyniosła ziele z wyspy. Lilia nic nie odpowiedziała, tylko dziwnie spojrzała na rybaka. Ten zbladł jak płótno, bo przypomniał sobie, jak kiedyś mu mówiła, że nie wolno jej wrócić na wyspę. Musiałaby tam już zostać na zawsze i odpokutować za to, że ją opuściła dla człowieka. Matka tymczasem wzywała synową, prosząc ją o ratunek w chorobie. — Tylko to ziele może mnie uzdrowić! Tylko to ziele rosnące na wyspie. Idź i przynieś mi tego ziela, a będę zdrowa. Dam ci za to wszystko złoto, które posiadam. — Idź, Lileczko, przynieś matce ziela... — poprosił nieśmiało Wojtek. Następnej nocy wypłynęli na jezioro. Lilia wyskoczyła zgrabnie z łodzi i pobiegła w głąb wyspy szukając ziela. Świeciły jej maleńkimi latarkami robaczki świętojańskie. Narwała cały pęk i przybiegła do łodzi dając rybakowi znak, by jak najprędzej płynął do brzegu. Chmury przewalały się po niebie jak olbrzymie smoki, ziejące ogniem błyskawic, które przebiegały po wzburzonych falach niby ogniste węże. Woda, rycząc przeraźliwie, jeżyła złowrogie grzywy, które rzucały się rozszalałe to tu, to tam, gnane wichurą. Na brzegach trzaskały drzewa, tu i ówdzie, rażone piorunem płonęły jak olbrzymie pochodnie. Rybak wiosłował, ile tylko miał sił. Pot spływał mu kroplami z czoła. Już, już byli blisko brzegu, gdy niewidzialne ręce rzuciły łódkę z powrotem na fale. Roztańczona, kręciła się jakiś czas w miejscu. Mocował się rybak z wichrem i falami, ale już było za późno. 304 Wojtek stal na brzegu, przyzywał Lilię, aby wróciła, prosił błagał najczulszymi słowy... Ale zobaczył tylko białą mewę, która od tego dnia krążyła wokoło wyspy wołając ciągle: „Pójdź! Pójdź! Pójdź!" Lalka, siedząc pewnego razu na brzegu jeziora, usłyszała głos mewy. Jak urzeczona rzuciła się do wody. Długie jej włosy uczepiły się grzybni, zielska i tataraku, ciało jej się wydłużyło i nagle powstała na tym miejscu wyspa. Ludzie nazwali wyspę tę Lalką. Po wielu, wielu latach przybyło w okolice Łańska dwóch rybaków. Byli to bracia Borkowscy. Oczarowani pięknem wyspy i okolicy postanowili pobudować sobie chaty. Wzięli z Łańska żony i pozostali na wyspie. Tak powstała wioska, która nazywa się także Lalka. A wokoło wyspy Lalka krążą dwie białe mewy co nockę, co nockę, i krzykliwym głosem wołają: „Pójdź! Pójdź! Pójdź! Stary rybak siedząc na ławie przed chatą opowiada drżącymi usty: — Gdyby granatowa jaskółka przyniosła w dzióbku czarowne ziele, które rosło ongiś na wyspie, i spuściła je mewom, zamieniłyby się one znowu w ludzi, w prześliczną Lilię i jej piękną córkę Lalkę! Maria Zientara-Malewska o- ¦ j ¦}' <>- ; ,*, 20 — Kiermasz bajek Baśnie i legendy ludu Warmii i Mazur spotykamy w dawnych czasopismach regionalnych i niemieckiej literaturze. Wcześniej bowiem od badaczy polskich zainteresowali się światem wierzeń ludu mazurskiego badacze niemieccy i zbieracze folkloru, z których szczególnie cenne prace przekazał nam w drugiej połowie ubiegłego stulecia dyrektor gimnazjum w Olsztynku, M. Toeppen. Wielu interesujących szczegółów dostarczył również w latach międzywojennych badacz regionu warmińskiego, młody Warmiak Steffen, w pracy „Język polski Warmii". Po wojnie poważniejsze zainteresowanie problemem opowieści ludowych wykazuje od r. 1950 olsztyńska placówka Państwowego Instytutu Sztuki, której zbieracze zanotowali i nagrali na taśmy magnetofonowe sporo bajek i legend. Teksty te notowali również językoznawcy i studenci Uniwersytetu Warszawskiego, którzy pod kierownictwem prof. Doroszewskiego prowadzili na terenie Warmii i Mazur szczegółowe badania. Informatorzy współcześni to ludzie przeważnie starsi. Najstarsi z nich chodzili jeszcze do szkoły polskiej — młodość ich bowiem wypadła na lata, w których ze szkół zaczęto dopiero rugować język polski i wprowadzać na jego miejsce niemiecki. Bardzo wielu z nich nie nauczyło się do końca swego życia posługiwać językiem niemieckim. Gawędziarze ci odróżniają dokładnie, co z ich opowiadań pochodzi z literatury niemieckiej, i to przeważnie szkolnej, a co od „ojczulka" czy „matułki". Te właśnie opowieści zapamiętane od matulki, która zwykle nie znała języka niemieckiego, są najcenniejsze i odznaczają się najbogatszym kolorytem regionalnym. i Jako przykład niech posłuży opowieść „O Złotych Górach". Opowieść tę zanotował Toeppen w Zgniłosze w pow. nidzickim i umieścił w książce Aberglauben aus Masuren, wydanej w Gdańsku w r. 1867. Oto ona: „Pewien wieśniak próbował uwolnić panienkę ze Złotych Gór przez to, że — jak mu to polecono — postanowił modlić się za nią codziennie przez całe sześć tygodni. Czynił to też przez pewien czas bardzo sumiennie. Pewnego razu jednak, kiedy właśnie znowu się modlił, zdarzyło się, że jedna sztuka jego bydła chciała mu uciec z podwórza. Na ten widok przerwał modlitwę i przez to udaremniona została próba uwolnienia panienki na zawsze". W listopadzie 1956 roku miałem sposobność nagrać podanie o „Złotych Górach w Musakach" na taśmę magnetofonową. Opowiedziała je Joanna Leykowa I 20* 306 ~ w Szczytnie. Różnica obydwu tekstów świadczy najwymowniej o wartości współczesnych zapisów i o bogactwie żywego jeszcze dziś folkloru warmińsko-mazur-skiego. Zapis z taśmy magnetofonowej, zrobiony uproszczoną pisownią, nie daje wszystkich niuansów fonetycznych gwary mazurskiej z pogranicza powiatów szczycieńskiego i nidzickiego. Zapis ten obrazuje równocześnie trudności odczytywania tekstów gwarowych i usprawiedliwia słuszną chyba decyzję autorów i wydawnictwa zrezygnowania z gwary w Kiermaszu hajek. Oto treść podania „O Złotych Górach w Musakach", które opowiadała Joanna Leykowa: „Byłam jesce maleńka dziewcynka — to babce, jak do Musaków jeździło przez nasó zieś dużo autów, motorów i kołów*. Wszyscy jechali na Złote Góry albo Goldberge — jak to sie móziło. Tam sie pokazała jakościć frejlina* na nich. I sed z zioski Jabłonka jeden cłoziek — Rama sie nazywoł — przez te góry i do niego przysła ta frejlina, i poziedziała tak: — Modlij ty sie i dużo ludzi z tobó, bo my só w tych górach. Zapadniente to jest niasto. Jak ty sie bedzies i twoi ludzie dobrze modlili, to my wyjdziem wsy-scy. Szmat, szmat złota tutaj z nami jest — bo całe, całe duże niasto zapadło. Bendzie kraj bardzo bogaty, jak te niasto wyjdzie do góry. Jak uon to usłysoł, wrócił do domu, do Jabłonki, zgromadził w swoim domu smat ludzi i sie zaceli modlić. Ale uon i sóm esce na tó gore chodził i ta frejlina mu sie zawse pokazywała i sie na ty górze modlił. I to tak wszystko było roz-poziedzone po całych okolicach, to smat, smat ludzi — jakem jus na pocątku poziedziała — przez nasó zioske, jak jo panientom, jeździło. I coście — ale tego to ja nie mogę poziedzieć, cy to prawda, cy nie — pozie-dzieli, co az w Ameryce sie dosłychałi o tym. I przyjechali dwóch z Ameryki i chcieli tó sprawę zbadać. Ale tego to jo nie ziem, bom była za mało jesce — tego nie mogę poziedzieć, cy to prawda. I uon chodził długi cas. A psientnastego maja dwudziestego roku — niało sie to stać w nocy — to poziedziała ta frejlina tak: — Bendzieta sie dobrze modlić, wyjdzie niasto spokojnie na zierzch. Ale ben-dzieta sie... coś tam bendzie brakowało, felowało* — to wyjdzie te niasto z dużym grzniotem i zasypsie naokoło nile wsystkie zioski, co w okolicy nile wkoło nich lezó — wsystko zasypsie. I boce, jakem sie bojeli tej nocy. Byłam mało, tom tak wyglondała pod te Musaki, cy jus ta góra sie rozwolo i nas nie zasypsie — bo jesce naju niało trafsić. Ale przęsła ta noc cichutko i nic sie nie stało. Uone Złote Góry sie nie otworzyły. Co to sie stało? Uone ludzie, co to tu sie stało? Rama z Jabłonki posed sie modlić jednygo dnia. Ukląk do modlitwy, patrzy... jego krowa leci! — Mój rety! Krowa mi ucieko!... Przerwo! modlitwę i za krowo... r Kołów — rowerów Frejlina — panienka Felowało — brakowało 307 Wtencas — a to był tylko znak, na pokaz mu było — w tym casie frejlina wysła i zakrzycała: — Nie wyzwoliłeś nas! Musimy długie, długie lata cekać, az zaś sie taki trasi, az ten cas przejdzie i zaś sie jeden taki trasi, co nas naprawdę wyzwoli. Tyś sie modlił źle — bo krowe-ś zobacył i krowa ci była nilsa niz modlitwa. I trzasło wsystko. Nazod frejlina posła i ziency nikt jus ji nie zidzioł. I sie skońcyło wsystko: i motory, i auta, i koła ustały. Juz ziency na Złote Góry nikt nie jechoł." Władysław Gębik ILUSTROWALI Zofia Hermanowicz Warma Krasnoludki w Siemianach Kłobuk w wiatraku Titelitury Czarne cielę Gustkowa bieda Dobra pani z działdowskiego zamku Jak Jaś poszedł szukać godziny szczęścia Czesław Machnicki O jeziorze Szeląg O zaczarowanym zamku w Rybnie Nieznana pieśń Bajka o królu ryb Chytry Mazur Kołbóg mazurski Zemsta mieszkanki znad Żywego Ukarana chytrość f Andrzej Samulowski Baśń o miłości, zgodzie i pokoju Grosz dany w potrzebie złotem wróci do ciebie Podziemne skarby w górze Kuka w Pluskach Wodnica z jeziora Omulew 0 kowalu i diable Jak diabeł kowalowi odpłacił 1 czort by darował, kieby go nie drażnić,.. Gdzie kłobuk naknocił, niech baba poprawi Hieronim Skurpski O biednym Raku Dziwy we młynie Feliks sum Skąpy trzy razy traci Zaczarowana żabka Jak chłop mazurski diabła oszukał Bajka o leśnej studni Kamień z Ostródy Prusinowska panna Chłop i pan Góra Konopki Jak Mazur uczył diabła gry na skrzypcach Jak powstała wyspa Lalka na Jeziorze Łańskim SPIS RZECZY i Władysław Gębik Do czytelników....................... 5 Emilia Biedrawina Sukertowa Baśń o miłości, zgodzie i pokoju ............... 7 O jeziorze Szeląg....................... 13 O zaczarowanym zamku w Rybnie .............. 19 O biednym Raku ...................... 25 Dziwy we młynie ...................... 30 Władysław Gębik Feliks sum ......................... 34 Skąpy trzy razy traci .................... 43 Warma........................... 53 Grosz dany w potrzebie złotem wróci do ciebie......... 65.- Zaczarowana żabka...................... 72 Otylia Grotowa Jak chłop mazurski diabła oszukał .%.............. 89 Franciszek Jankowski Krasnoludki w Siemianach.................. 103 Bajka o leśnej studni..................... 107 Kłobuk w wiatraku ..................... 111 Nieznana pieśń........................ 118 Bajka o królu ryb ..................... 123 Zygmunt Kornowski Kamień z Ostródy..................... 133 Michał Lengowski Podziemne skarby w górze Kuka w Pluskach.......... 140 Karol Małłek Chytry Mazur........................ 146 Titelitury.......................... 152 Kolbóg mazurski....................... 157 Prusinowska panna...................... 161 Witold Piechocki Czarne cielę ......................... 165 Chłop i pan ........................ 172 Teofil Ruczyński Wodnica z jeziora Omulew.................. 179 Gustkowa bieda....................... 182 Dobra pani z działdowskiego zamku.............. 189 Marła Sendrowska Góra Konopki....................... 197 Jadwigu Stefańska-Tressenberg Zemsta mieszkanki znad Żywego ............... 204 Tadeusz Stępowski Krótki wstęp do przygód Wincentego Raka .......... 213 <^[. O kowalu i diable.................... 214- 2ll. Jak diabeł kowalowi odpłaci!............... 227 3,111. I czort by darował, kieby go nie drażnić........... 244 , IV. Gdzie kłobuk naknocił, niech baba poprawi......... 250 Alojzy Śliwa Ukarana chytrość...................... 267 Jak Mazur uczył diabła gry na skrzypcach........... 273 ~ Maria Zientara-Malewska Jak Jaś poszedł szukać godziny szczęścia............ 278 Jak powstała wyspa Lalka na Jeziorze Łańskim ........ 298 Wladyslaio Gębik Posłowie........................... 306 i ¦ii i M 'ii