Shelby Philip - Czas werbli
Szczegóły |
Tytuł |
Shelby Philip - Czas werbli |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Shelby Philip - Czas werbli PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Shelby Philip - Czas werbli PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Shelby Philip - Czas werbli - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Philip Shelby
"Czas werbli"
Tytuł oryginału
DAYSOFDRUMS
Ilustracja na okładce
LARRYROSTANT
Redakcja merytoryczna
GRAŻYNA KUNICKA
Redakcja techniczna
ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta
JOANNA DZIK
Copyright (c) 1996 by Philip Shelby
All rights reserved
ISBN 83-7169-119-X
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Warszawa 1996. Wydanie I
Druk; Wojskowa Drukarnia w Łodzi
Owego dnia nie słyszałem stłumionych jęków rozpaczy ani słów
pełnych bólu, lecz... werble.
Był to czas werbli.
- spostrzeżenie brytyjskiego dziennikarza
z pogrzebu Johna F. Kenned/ego
PROLOG
30 marca - 1 kwietnia
Wzdłuż długiej na ćwierć mili drogi, która przecinała posiadłość
Westbourne'a, rosły ponad stuletnie dęby. Pewnie im miejsce za-
wdzięczało swoją nazwę - Oak Farms. Rezydencja, wraz z przylegającym
do niej terenem, rozciągała się na ponad stu akrach ziemi w najpiękniej-
szym zakątku Wirginii.
Główny, trzypiętrowy budynek zbudowany był w stylu secesyjnym -
ściany z czerwonej cegły, ciemnozielona dachówka, czarne okiennice.
Wzniesiono go na pagórku, z którego rozciągał się widok na staw zasilany
wodami niewielkiego strumyka. Jakieś sto jardów dalej, na drugim
brzegu, stał zwykły domek kempingowy ze spadzistym dachem. Zatrzy-
mywali się w nim goście Westbourne'a.
Lamontowi Flemingowi - dowódcy oddziału agentów Tajnej Służby -
podobało się to, co widział. Przez minioną godzinę obserwował psy
skrupulatnie przeszukujące teren posesji. Zbliżał się już kwiecień, jednak
większość drzew wyciągała ku niebu nadal bezlistne gałęzie. Skąpe zarośla
porastające ziemię nie zapewniały prawie żadnej osłony. Rozmokły grunt
pokrywała gruba warstwa opadłych, wilgotnych liści. W zależności od
ciężaru przechodzącego człowieka, buty odcisnęłyby odpowiednio głębo-
kie ślady.
Oprócz psów miał się tu wkrótce zjawić helikopter patrolowy wyposa-
żony w detektory podczerwieni; nie zabraknie również specjalnego samo-
chodu pościgowego i małej niespodzianki w postaci niewielkiego, lecz
wyjątkowo silnego generatora mocy, ukrytego za jedną z kamiennych
kolumn bramy wjazdowej. Już niebawem mieli przez nią przejechać
senator Charles Westbourne, reprezentujący stan New Hampshire, i jego
goście, także członkowie Senatu, zwani potocznie Kardynałami. Gdy
tylko przybędą na teren posiadłości, brama wjazdowa znajdzie się pod
napięciem dwudziestu tysięcy woltów - podczas prób symulowanego
7
ataku użyty w tym celu zdalnie sterowany pojazd został całkowicie
zniszczony.
Fleming podniósł kołnierz nieprzemakalnego płaszcza, chroniąc się
przed przenikliwym wiatrem, unoszącym ciężką woń rozmokłej ziemi
i rozkładających się liści. Agent był niskim, przysadzistym mężczyzną
o muskularnym torsie, niezbyt prostych nogach i potężnych barach. Na
jego wiecznie opalonej twarzy wyraźnie wyryło się piętno dwudziestolet-
niej służby w Marines, a szeroko rozwarte oczy nadawały mu wygląd
ogromnej sowy.
Przez pięć lat, spośród sześciu spędzonych w Tajnej Służbie, Fleming
przebywał poza granicami kraju, specjalizując się w ochronie placówek
dyplomatycznych. Obecnie wystarczał mu jeden rzut oka, aby stwierdzić,
czy dany obiekt jest bezpieczny albo czy można go ewentualnie takim
uczynić. Z punktu widzenia potrzeb Służby jego wiedza była bezcenna.
Fleming nie żywił obaw co do głównego budynku który miał solidną
konstrukcję i został dokładnie przeszukany. Na tę noc cały personel
zatrudniany przez Westbourne'a zwolniono z pełnienia obowiązków.
Przekąski, którymi Kardynałowie mogli się posilić, przygotował kucharz
Tajnej Służby.
Spotkanie miało się odbyć w bibliotece na tyłach budynku. Był to
elegancko urządzony pokój, ale jego wysokie francuskie okna i drzwi
wychodzące na kamienny taras niepokoiły Fleminga, w związku z czym
kazał przysunąć ośmioboczny stół konferencyjny do pozbawionej okien
ściany. Teraz, aby skutecznie przeprowadzić jakikolwiek atak, należałoby
użyć co najmniej wyrzutni rakietowej.
Przed przyjazdem do Oak Farm Fleming dokładnie przeanalizował
wszystkie telefoniczne i listowne pogróżki, jakie napłynęły w ciągu ostat-
nich kilku miesięcy. Wrogowie Westbourne'a byli dość zróżnicowaną
grupą ludzi: zagorzali przeciwnicy aborcji, wojujący ekolodzy, fanatyczni
supremiści, nie mogący pogodzić się z poglądami senatora na temat
ograniczenia dostępu do broni palnej. Groźby, które nadeszły w ostatnich
dniach, zostały dokładnie sprawdzone przez terenowe oddziały Tajnej
Służby - ich autorów uznano za potencjalnie niebezpiecznych i poddano
stałemu nadzorowi. W tej chwili każdy z nich był pod ścisłą kontrolą.
Fleming przeniósł wzrok ponad stawem i przyjrzał się domkowi
gościnnemu. Jeszcze kilka godzin wcześniej wydawało się, że pozostanie
pusty. Następnie poinformowano Fleminga, iż ktoś się jednak do niego
wprowadzi. Pod wieczór ma się zjawić przyjaciółka senatora; zostanie
skontrolowana, a następnie odprowadzona pod eskortą do domku, który
do tej pory będzie już dokładnie przeszukany i zabezpieczony. Zamieszka
w nim sama, gdyż ulokowane tam wcześniej pododdziały agentów zajmą
pozycje na zewnątrz budynku. Szef doradził Flemingowi ściągnięcie
jeszcze jednego pojazdu, który zapewniłby jego ludziom ochronę przed
zimnem.
8
Fleming przemierzał taras, zbliżając się do stawu i zastanawiał się, czy
wystarczy tylko jeden samochód, gdy nagle odezwał się telefon komór-
kowy. Operator z Centrum Dowodzenia i Nadzoru w Waszyngtonie
dzwonił w odpowiedzi na wcześniejszy telefon Fleminga. Agent, o którego
Fleming się dopytywał, a który do chwili obecnej powinien się już zgłosić,
był nieosiągalny. Według zapisków operatora, osoba ta została skierowa-
na gdzie indziej, jednak nikt nie wykreślił jej z grafiku w Oak Farms. Nie
zorganizowano również żadnego zastępstwa.
Fleming zaklął pod nosem i zażądał od operatora natychmiastowego
przysłania kogoś w zamian. W taką noc nie zamierzał pracować bez
pełnego składu agentów. Wysoko postawieni ludzie z Tajnej Służby
nieprzerwanie sprawdzali majątki czołowych polityków w kraju. Podob-
nie jak jego szef, Fleming słyszał pogłoski o tym, iż spośród wszystkich
branych pod uwagę pretendentów Westbourne ma największe szansę, aby
otrzymać z ramienia swojej partii nominację na oficjalnego kandydata
w najbliższych wyborach prezydenckich. Jednak na pozornie krystalicznej
reputacji senatora z New Hapshire pojawiła się pewna rysa. Fleming nie
potrafił powiedzieć, czy była ona na tyle głęboka, aby stanowić źródło
potencjalnego skandalu. Cóż, może właśnie dlatego sam prezydent wyraził
osobiste zainteresowanie w kwestii zorganizowania odpowiedniej ochrony
podczas spotkania w Oak Farms.
Ze Swojego ukrycia w częściowo zanurzonej budce dla kaczek, zabójca
uważnie obserwował Fleminga. Agent patrzył we właściwym kierunku, ale
nie na właściwy obiekt. Domek gościnny nie był strefą bespośredniego
zagrożenia. Fleming nie zauważyłby niczego, nawet gdyby rozebrał go
deska po desce.
Zabójca nie przejmował się również zbytnio tym, że Fleming może
zwrócić baczniejszą uwagę na budkę dla kaczek. Nad stawem znajdowały
się trzy takie gniazda. Żadne z nich nie przetrwało ataku zimy - wszystkie
na wpółzagrzebane w mule i gnijącej trzcinie. Właśnie dlatego Fleming nie
przywiązywał do nich wagi.
Budka, w której schronił się zabójca, znajdowała się najdalej od
głównego budynku i była w najgorszym stanie. Dwa dni wcześniej - na
długo zanim przybyły ekipy rozpoznawcze Tajnej Służby - osuszył ją
najlepiej jak tylko się dało, a wykonaną z dykty, opartą na czterech
listwach podłogę pokrył nieprzemakalnym brezentem. Na zewnętrznych
ściankach rozrzucił gnijące liście i trzcinę. Powrócił na miejsce dzisiaj
rano, zanim pojawiły się pełniące dyżur pododdziały Służby. Budka była
na tyle duża, że bez większych trudności mógł się w niej zmieścić; znał
przy tym ćwiczenia izometryczne, które zapobiegały drętwieniu mięśni.
Włożył na siebie jednoczęściowy wojskowy kombinezon z demobilu,
przeznaczony do zadań w najcięższych warunkach pogodowych - wypeł-
9
niała go warstwa puchu osłoniętego nylonowym materiałem. Identyczną
odzież wykorzystywano podczas manewrów w alaskiej tundrze. Miał przy
sobie zapas wody, czekoladę i pół pinty brandy. Nie poruszało go to, że
w ciemnościach coś muskało mu policzki lub pełzało po jego twarzy.
Zarówno w stawie, jak i w jego okolicach nie żerowały jadowite zwierzę-
ta - w przeciwieństwie do innych miejsc, w których przyszło mu czatować
w ukryciu.
Zabójca za pomocą kawałka gałęzi uniósł jedną z desek, dzięki czemu
mógł dokładnie przyjrzeć się rezydencji. W półmroku dostrzegł rozmawia-
jącego przez telefon Fleminga. Nie mógł usłyszeć rozmowy, ale też i nie
musiał. Przebywał w swojej kryjówce już prawie od dziesięciu godzin.
Wkrótce całkiem się ściemni, a wtedy uśnie, marząc o innych miejscach,
gdzie odpoczywał w cieniu drzew lub wylegiwał się na słońcu, osłaniając
powieki rzecznym mułem. Następnie wybije dziesiąta i wtedy wstanie. Już
zawczasu dokonał pewnych przeróbek w tylnych drzwiach domku gościn-
nego. Doskonale wiedział, w jakiej odległości będzie czuwał najbliższy
patrol. Do tej pory agenci zdążą się już zmęczyć i przemarznąć. Ich dyżur
będzie zbliżał się ku końcowi i skoncentrują swoją uwagę głównie na
światłach i cieple dużego budynku. Byli przecież tylko małymi istotkami -
ludzkimi istotkami, nie mającymi większego znaczenia poza tym, że
spocznie na nich ciężar złamanych i startych w proch istnień.
Rozmyślania te przyprawiły zabójcę o przyjemny dreszczyk. Wszystko
to, co uczyni senatorowi, zanim odbierze mu życie, wyrywało jego duszę
z zamknięcia mroźnego grobowca i unosiło ją w wymiar kosmiczny,
w otchłanie wszechświata, gdzie gwiazdy świecą tak przenikliwie i jasno jak
odłamki kości. W tej duszy nie było miejsca na troskę czy żal, nie było
w niej nawet okruchów wspomnień o litości lub współczuciu.
Część
PIERWSZA
ROZDZIAŁ 1
Wyatt Smith, szef Tajnej Służby , był mężczyzną jakby żywcem wyję-
tym ze starej fotografii. Chudy jak chart, z sumiastym wąsem
i ołowianym wzrokiem pokerzysty. Preferował popielate garnitury i krój
płaszcza odrobinę odbiegający od tego, jaki dyktowała moda; zwykłe
guziki zastępował ciut większymi, wypełnianymi masą perłową. Zamiast
krawatów zawsze nosił staromodną muszkę.
Sffiith siedział w swoim gabinecie za biurkiem, które niegdyś służyło
jako stół w refektarzu misji w Santa Fe. Właśnie przez głośnik wewnętrz-
nej linii telefonicznej operator z Centrum Dowodzenia i Nadzoru próbo-
wał wytłumaczyć nieporozumienie, w wyniku którego w Oak Farm
zabrakło jednego agenta.
Smith mógł mu powiedzieć prawdę, lecz zamiast tego w dalszym
ciągu słuchał z lekko przymkniętymi oczami. Krew uderzała mu do
skroni, wywołując nagłe ataki bólu pod czaszką. Zmusił się aby oddychać
powoli i głęboko. W trakcie wykonywania zawodu dwukrotnie dosięgły
go kule przeznaczone dla osób, które ochraniał. Odłamki jednego z po-
cisków wciąż tkwiły pomiędzy szóstym a siódmym kręgiem - znajdowały
się zbyt blisko rdzenia kręgowego, aby można je było usunąć za pomocą
chirurgicznego skalpela. Wy att Smith nie wiedział, czym jest życie bez
bólu -niekiedy miał wrażenie, że jego plecy ogarniały płomienie. Zawsze
niezwykle krótko obcinał paznokcie, żeby przez sen nie rozdrapać sobie
ciała do krwi.
Operator wydusił z siebie wszystko, co miał do powiedzenia i podczas
krótkiej chwili ciszy Smith usłyszał grzmot przypominający odgłos pioru-
na rozbłyskującego daleko ponad linią horyzontu.
- Zajmę się tym - stwierdził autorytatywnie.
Operator nie pytał, dlaczego szef chce osobiście ingerować w tę
sprawę. Był szczęśliwy, że spadnie z niego ciężar odpowiedzialności.
13
Minęło pięć minut, a Smith nawet nie zauważył kiedy Podczas
ostatnich badań, okłamał lekarzy współpracujących z Tajną Służbą,
przecząco odpowiadając na pytanie, czy nie miewa chwilowych zaników
świadomości. Usiadł wygodniej na krześle, rozprostował plecy. Jego
umysł był jasny jak niebo po gwałtownej ulewie. Gdy połączył się
z sekretarką, wiedział, że jego głos brzmi całkiem naturalnie.
- Kathy, skontaktuj się z Frankiem Suressem. Powiedz mu, żeby
pojechał po Tylo.
Holland Tylo, wychodząc z przejścia dla pasażerów na lotnisku
w Waszyngtonie, nie spodziewała się, że ktoś będzie jej oczekiwał. Ulga,
którą poczuła, mieszała się jednak z zaskoczeniem. Siedzący obok niej
podczas lotu z Atlanty prawnik do tej pory nie odstępował jej ani o krok.
Holland usłyszała gwałtowny wdech - brzmiący właściwie jak pisk - gdy
prawnik zderzył się z wysokim, nienagannie ubranym mężczyzną, którego
uśmiech zdradzał jednak pewną konsternację.
- Cześć, Holland. To twój znajomy?
Prawnik wyminął Holland, mruknął pod nosem coś, czego nie usłysza-
ła i szybko wmieszał się w tłum zapełniający hol lotniska.
- Raczej nie - odpowiedziała, spoglądając ponad ramieniem Franka
Suressa.
Pragnęła rzucić mu się na szyję, ale nie była pewna, czy jest sam.
Suress wziął ją pod rękę i poprowadził do wyjścia. Holland czuła na sobie
pieszczotliwy wzrok jego cygańskich oczu - tak je nazywała ze względu na
magiczny blask, jakiego nabierały w chwilach wspólnie przeżywanych
miłosnych uniesień. Gdy ją pocałował, zapach wody kolońskiej - był to
prezent, który podarowała mu na urodziny - rozbudził jej zmysły.
- Minęły dopiero trzy dni, a tak się za mną stęskniłeś - wyszeptała,
muskając ustami poziomkowe znamię na jego szyi. Gdy rozluźnił uścisk,
nie pozwoliła mu się cofnąć. - Chodźmy jak najszybciej do domu!
Suress odchylił głowę; czuła jego oddech na swoich włosach.
- Marzę o tym, ale Smith chce się z tobą widzieć.
Rozpalone nadzieje Holland ostygły w jednej chwili.
- Pochrzaniło się w Atlancie?
- Atlanta jest w porządku. Wykonałaś dobrą robotę. Smith przysłał
mnie, żeby zyskać na czasie. -Suress rzucił okiem na jej niewielki bagaż. -
To wszystko, co masz?
Holland skinęła głową i Suress bez wysiłku zarzucił torbę podróżną na ramię.
- Co się dzieje, Frank? Chodzi o Twardziela?
Twardzielem nazywano w szeregach Tajnej Służby prezydenta, który
był zagorzałym kibicem drużyny futbolowej z Arkansas, o tej samej
nazwie.
14
- Nie. Ale sprawa jest prawie równie ważna. Szef ci wyjaśni, O ile się
zgodzę, dostaniesz tę robotę. - Suress zamilkł, podążając do wyjścia
z holu.
Milczał również, kiedy skierowali się do dość pospolicie wyglądające-
go, błękitnego samochodu, zaparkowanego w strefie ograniczonego po-
stoju. Holland nie potraktowała jego ostatnich słów jako prywatnej
wypowiedzi. Obowiązujące w Służbach przepisy wyraźnie mówiły, że -
podobnie jak piloci - agenci powracający z danej placówki nie mogli być
natychmiast kierowani na następną, o ile nie zachodziły wyjątkowe
okoliczności. Holland myślała o tym, gdy Suress wrzucał do bagażnika jej
torbę podróżną. Ciekawiło ją również, dlaczego to właśnie on został
oddelegowany do zrobienia rozpoznania. Pełnił przecież funkcję zwierzch-
nika pododdziałów czuwających nad bezpieczeństwem czołowych dyp-
lomatów w stolicy i dostojników składających oficjalne wizyty. Tego typu
misja była dla niego rodzajem wyrobnictwa.
Gdy Suress usiadł za kierownicą i odwrócił się w stronę Holland,
ujrzał jej zatroskaną minę. Przysunął się do niej.
- Nie staraj się wyciągać żadnych wniosków z mojej obecności w tym
miejscu. Smith zwrócił się do mnie, bo po prostu byłem pod ręką, to
wszystko.- Cmoknął ją w policzek. - I wcale nie miałem zamiaru powie-
dzieć "nie".
Suress przedarł się przez drogę wyjazdową z lotniska i wjechał na
trzypasmówkę prowadzącą do Memorial Bridge
- Opowiedz mi o Atlancie - zasugerował.
Główna kwatera Tajnej Służby mieściła się w zwykłym biurowcu przy
1800 G Street N.W. Frank Suress spędził niecałe trzy minuty w gabinecie
szefa. Gdy wyszedł, uniósł w górę dwa kciuki, spoglądając porozumiewa-
wczo na Holland, siedzącą w poczekalni przed gabinetem. Przechodząc
koło niej, wyszeptał: "zadzwonię do ciebie".
Holland wciąż się uśmiechała, kiedy usłyszała naglące:
- Wejdź, Tylo. Smith był zwrócony do niej plecami, jednak widział
odbicie sylwetki dziewczyny w wysokich oknach, wychodzących na
G Street.
Tylo została adeptką Akademii przed ośmioma miesiącami. Skończyła
dwadzieścia osiem lat i była nieco starsza niż większość nowicjuszy w tym
zawodzie, jednak studia prawnicze w Georgetown tłumaczyły późniejsze
rozpoczęcie szkolenia. Smith zapamiętał ją z ceremonii wręczenia dyp-
lomów Tajnej Służby. Mierzyła prawie sześć stóp, a jej ciało godne było
dłuta Fidiasza. Jasne, prawie białe włosy miała wycieniowane, co dosko-
nale harmonizowało z jej owalną twarzą o nieznacznie wystających
kościach policzkowych. Z pewnością można by ją określić jako chodzącą
piękność, gdyby nie to, że zielone ze złotymi plamkami oczy patrzyły
15
zawsze czujnie, pozbawione zmysłowości, niezwykłe skupione i ostrożne.
Smith znał inne osoby o takich oczach; ludzi, którzy dostali od życia
niezłego szturchańca, lecz zdołali się po nim podnieść - skrzywdzeni,
ale jednocześnie silniejsi, postępowali odtąd z dużo większą ostrożno-
ścią.
Tylo należała właśnie do tego typu osób o samotniczym usposobieniu.
Smith podejrzewał, że po tym, co jej się kiedyś przytrafiło, nigdy już nie
pozbędzie się przenikającego jej ciało chłodu. Pracy w Tajnej Służbie nie
traktowała jako zawodu, lecz jako życiowe powołanie.
Smith zastanawiał się, jak dalece Frank Suress zna kobietę, która
dzieli z nim łoże. Pewnie znacznie mniej niż się Suressowi wydaje.
Holland weszła do gabinetu Smitha, jej oczy zarejestrowały wszystkie
szczegóły wystroju pokoju. Brązowe popiersie Remingtona oraz ceramika
Indian Nawajo i Jaqui nadawały mu osobisty charakter. Smith odwrócił
się od okna i wskazał na wyściełane krzesło.
- Donieśli mi z Atlanty, że gdyby nie ty, nieźle dostaliby po tyłku.
- Rola, w którą się wcieliłam, była dobrze opracowana. Wystarczyło
ją tylko zagrać. Reszta poszła już gładko.
Holland wiedziała, czego udało jej się dokonać. Nie musiała zbędnymi
słowami dodawać swoim czynom wagi. Naczelnik biura w Atlancie
obiecał wysłanie listu pochwalnego, z przeznaczeniem do wpięcia do jej
akt osobowych. Holland podziękowała mu, lecz szczerze wątpiła, by
przyniósł on jakiekolwiek wymierne skutki.
Skromność Tylo potwierdzała odczucia, które miał na jej temat Smith
po zapoznaniu się z aktami osobowymi. W Atlancie chodziło o roz-
pracowanie źródła dostaw fałszywych pieniędzy. Operacja nabrała tempa,
gdy jedna z agentek skutecznie zagrała rolę nabywcy towaru i dzięki temu
udało jej się wejść w kontakt z jednym z fałszerzy. Człowiek ten został
ujęty "jednak agentka ze względów bezpieczeństwa nie mogła już kon-
tynuować zadania. Z Atlanty błyskawicznie przysłano pilną prośbę o ko-
goś, kto urodził się i wychował na Zachodnim Wybrzeżu i mógłby
przekonująco kontynuować niebezpieczną grę. W skład Oddziałów Tere-
nowych Tajnej Służby wchodziło prawie tysiąc dziewięćset kobiet. Kom-
puter natychmiast wyświetlił nazwisko Tylo.
Smith osobiście nadzorował operację, obserwując wdrażanie Tylo do
wykonania zadania. Nie przespał dwóch nocy, śledząc jej postępy, wspie-
rając w razie potrzeby i wiecznie przypominając, że nie będą w stanie
pospieszyć z natychmiastową pomocą, jeśli sytuacja zacznie wymykać się
spod kontroli.
Tak, rola została naprawdę dobrze pomyślana, ale Tylo jeszcze ją
udoskonaliła - nową maskę nałożyła jak drugą skórę. Kostium leżał na
niej idealnie: krótka spódniczka, żakiecik z ciężkimi złotymi guzikami,
zdobiony czerwono-niebieski jedwabny szal i pantofelki - wszystko ku-
pione z funduszy Tajnej Służby. Tryskała energią i pewnością siebie.
16
Smith zastanawiał się, czy Tylo w poszukiwaniu wiarygodności spenet-
rowała własną osobowość, aby znaleźć punkt zaczepienia dla skonstruo-
wania postaci. Miało to być jej jedyne zabezpieczenie, gdyż plan operacyj-
ny nie przewidywał użycia broni.
Podobnie jak i teraz...
- Mamy pewną sprawę związaną z osobą senatora Westbourne'a -
odezwał się Smith.
Holland zaparło dech w piersiach na samo brzmienie tego nazwiska.
Podczas dwudziestu lat spędzonych w Senacie Charles Westbourne pełnił
funkcję przewodniczącego każdej ważniejszej komisji, był doradcą trzech
prezydentów, czynnie współtworzył historię Stanów Zjednoczonych, po-
magając w forsowaniu projektów wielu ustaw - od reformy opieki społe-
cznej po ograniczenie dostępu do broni palnej. Posiadał także rzadko
spotykane w środowisku polityków walory - mówił w sposób jasny,
prosty i zrozumiały, bez cienia demagogii, udało mu się pozostać z dala od
skandali, a na dodatek posiadał w sobie coś, co sprawiało, że ludzie mu
ufali. Przypominał Holland innego człowieka, którego również szanowała
i podziwiała, człowieka, którego w dalszym ciągu gorąco kochała, mimo
iż nie żył już od piętnastu lat.
- Czy pojawiły się wobec senatora jakieś pogróżki? - zapytała.
Ze zdziwieniem zauważyła, że zaschło jej w gardle.
- Nie. Ale bacznie obserwujemy najbardziej agresywnych przeciwni-
ków aborcji i skrajnych supremistów... Wywarłaś na senatorze duże
wrażenie, gdy ochraniałaś go w Bostonie - ciągnął Smith - przysłał mi
nawet notatkę na twój temat.
Holland zamrugała powiekami, zaskoczona, że Westbourne ją zapa-
miętał i mile połechtana przez komplement. Osoby korzystające regular-
nie z ochrony Tajnej Służby miały swoich ulubionych agentów, z którymi
się najlepiej czuły.
Czy to Westbourne o mnie poprosił?
Smith odczytał jej myśli.
- Tak, Tylo. Pomyślałem o tobie, gdyż padło twoje nazwisko.
Holland zaczerpnęła głęboki oddech, nie chcąc okazywać swojego
entuzjazmu.
- Czy istnieją jakieś specyficzne okoliczności, o których powinnam
wiedzieć?
- W zasadzie, nie. Senator urządza dziś wieczorem spotkanie w swojej
rezydencji w Wirginii. Przybędzie na nie większość Kardynałów.
Holland zrozumiała informacje. Pewien waszyngtoński magazyn okre-
ślił złośliwie Westbourne'a oraz kilku innych senatorów mianem Kar-
dynałów, czyniąc przytyk do potężnej władzy, jaką rozporządzali. Media
podchwyciły nazwę, która odtąd przylgnęła na dobre.
- Ktoś namieszał w rozpisce dyżurnych agentów - ciągnął Smith -
i na miejscu okazało się, że jednego brakuje. Spotkanie będzie trwało
17
mniej więcej od dziewiętnastej do dwudziestej czwartej. Kardynałowie
wrócą następnie do miasta. Westbourne zrobi to samo lub pozostanie na
noc w rezydencji. W domku letniskowym na terenie posiadłości mamy
gościa. Jest nim młoda dama o nazwisku Charlotte Lane. Pracuje w biurze
Westbourne'a. Została sprawdzona.
Nazwisko kobiety nic Holland nie mówiło, ale zrozumiała wreszcie,
dlaczego Smith chciał, aby tam pojechała. Mogły zaistnieć pewne okolicz-
ności, w których ona lepiej da sobie radę niż agent-mężczyzna. Smith
znany był z dbałości nawet o najdrobniejsze szczegóły.
- Obejmiesz stanowisko wewnątrz domku - poinformował Smith. -
Fleming wyjaśni ci resztę na miejscu. Suress twierdzi, że jesteś w od-
powiedniej formie, aby się tego podjąć. Czy tak jest w istocie?
- Tak, sir.
- Wiesz, jak tam trafić?
Holland skinęła głową. Smith wyszedł zza biurka i wyciągnął
dłoń, której uścisk przypominał dotknięcie szorstkiej skóry starego
siodła.
- Powodzenia.
Holland była już przy drzwiach, gdy dobiegły ją jego słowa; wy-
czuwała, że są wypowiadane z nieznacznym uśmiechem.
- Kostium, który nosisz, wygląda na tobie wyjątkowo dobrze. Możesz
go sobie zatrzymać.
Trzy godziny później Holland przedarła się przez korek na 66., sunąc
w kierunku stanu Wirginia dwupasmówką, na której odcisnęło się wyraź-
ne piętno surowej zimy. Musiała bacznie uważać na wyboje i koleiny
utworzone przez zmrożony śnieg.
Gdy dotarła już do swojego domu w Georgetown, wzięła długi,
gorący prysznic, aby odświeżyć się po podróży. Zanim zdążyła wyjść
z łazienki, zadzwonił Frank Suress. Nagrał na sekretarce swoje gratulacje.
Tylo słuchała ich, przyrządzając sałatkę z tuńczyka. Ubierając się do
pracy w ciemnozielony wełniany golf, czarne sztruksowe spodnie i spo-
rtowe buty Nike Air Maxes, w których miała wrażenie, że unosi się
metr nad ziemią, wciąż myślała o Franku. Tęskniła. Pod lewą ręką,
na klatce piersiowej, miała przypiętego piętnastostrzałowego SIG-Sauera,
którego skrywała podniszczona już skórzana kamizelka w kolorze syropu
klonowego.
Holland podążała do Miller's Pond, kierując się drogowskazami -
była to mała społeczność, zajmująca się świadczeniem usług dla okolicz-
nych rezydencji. Zwolniła przy skrzyżowaniu, którego żółtawe światła
kołysały się na wietrze, migotając w oknach sklepów z antykami, staro-
świeckiej apteki i magazynu z artykułami kolonialnymi. Gdy pozostawiła
za sobą wioskę, reflektory jej hondy wyłowiły z ciemności pokryty patyną
18
płot o popękanych sztachetach. Ponad martwą ciszą sioła, wysoko na
niebie wędrował księżyc, rozświetlając noc chłodnym blaskiem.
Holland z dużą prędkością pokonała garb wzgórza. Zjeżdżając w dół,
również trzymała nogę na gazie. Kiedy para mocnych świateł wbiła się
w przednią szybę samochodu, Holland z całej siły wcisnęła hamulce
i zjechała na bok, starając się przy tym nie zsunąć po stromym poboczu
rowu melioracyjnego. Obie ręce oparła o górną część kierownicy i trzy-
mając w palcach identyfikator, czekała. Agent uzbrojony w karabin
maszynowy zastukał w boczną szybę. Miał czerwone od wiatru policzki
i głos schrypnięty od tytoniu. Sprawdził jej dokumenty i otrzymał po-
twierdzenie z rezydencji. Wjeżdżając przez bramę, Tylo zwróciła uwagę na
cicho pobrzękujący przenośny generator i gruby drut wijący się między
zdobionymi prętami.
Na parkingu stały cztery lincolny, przy których umieszczono dwa
samochody pościgowe. Trochę z boku dyżurował ambulans ze sprzętem
medycznym. Holland zatrzymała swoją hondę przy ogrodzie w dalszym
ciągu pokrytym matami z juty, chroniącymi cebulki i pąki roślin przed
przemarznięciem.
- Cieszę się, że udało ci się przyjechać -powiedział Fleming, schodząc
po szerokich frontowych schodach rezydencji. Przedstawiając się, przywi-
tał ją mocnym, serdecznym uściskiem dłoni. - Dojechałaś bez większych
przeszkód?
- Tak, bez problemu.
- Czy ktoś ci wyjaśnił, o co mniej więcej chodzi?
- Szef wspomniał, że ktoś nie dojechał.
Fleming skinął głową.
- O ile się nie mylę, miałaś już okazję pracować przy Westbournie.
Holland nie była pewna, jak dalece Fleming został poinformowany na
temat Bostonu. Wolała zachować ostrożność. Agentki, z którymi roz-
mawiała, twierdziły, że Fleming jest dość surowy, lecz sprawiedliwy -jego
małżeństwo należało do udanych, dzięki czemu praca z nim stawała się
o wiele łatwiejsza. Nie chciała, aby Fleming pomyślał, że będzie próbowa-
ła kokietować Westbourne'a.
Holland przedstawiła mu skróconą wersję wydarzeń w Bostonie.
Fleming słuchał uważnie, a następnie zapytał, na ile Westbourne był skory
do współpracy. Holland odparła, że senator bez problemu dostosował się
do obowiązujących procedur.
Fleming skinął głową w kierunku głównego budynku.
- Na razie napij się kawy, a później oprowadzę cię po rezydencji.
Holland już coś wiedziała na temat podobnych posiadłości. W mar-
murowym foyer, pod okazałym żyrandolem stał owalny machoniowy stół,
a na nim waza pełna świeżych tulipanów z cieplarni. Nieco dalej pięły się
w górę podwójne schody. Biegnący pod nimi korytarz prowadził do
spiżarki, przez którą przechodziło się do kuchni wyposażonej w auten-
19
tyczne palenisko. Na dwóch przeciwległych stronach foyer znajdowały się
duże pokoje, których rozsuwane drzwi były w tej chwili zamknięte.
Istniała jednak pewna różnica, gdyż w tym domu nie wyczuwało się
rodzinnej atmosfery. Z rzeźbionych ornamentów emanował muzealny
chłód.
Weszła do kuchni i przedstawiła się drużynie patrolowej złożonej
z trzech mężczyzn, którzy siedzieli przy niewielkim śniadaniowym stoliku.
Dzbanek z kawą stał na gzymsie paleniska. O krzesła wspierały się karabiny
maszynowe, a z wielozakresowych nadajników radiowych dochodził ciągły
szum. Jeden z agentów chciał ją oprowadzić, ale wyjaśniła, że właśnie czeka
na nią Fleming. Wychodząc, czuła, że bacznie lustrują ją wzrokiem.
Tylo nic sobie z tego nie robiła. Nigdy nie pracowała z tą ekipą,
a agent z zewnątrz, zawsze traktowany był jak daleki krewny.
- Wszystko w porządku? - zapytał Fleming, gdy Holland wyszła na
zewnątrz, trzymając w obu dłoniach kubek z kawą. ,
- W jak najlepszym.
- Twoje stanowisko znajduje się tuż za frontowymi drzwiami, które
w tym czasie pozostaną zamknięte i zaryglowane. Przy drzwiach do
biblioteki będziesz miała drużynę, dwóch ludzi na górze i snajpera na
dachu.
Holland rozpoznała w tym ustawieniu dyrektywy Ochrony Trzeciego
Stopnia - szczelnej, lecz nie hermetycznej, co miałoby miejsce, gdyby
chodziło o prezydenta.
- Przejdźmy się - zasugerował Fleming.
Weszli na dróżkę okrążającą staw. Holland podążyła oczami za
odblaskami światła padającymi z okien domku gościnnego. Miała dosko-
nały wzrok i nawet z odległości trzydziestu jardów bez problemu dostrzeg-
ła kobietę, która zdejmowała właśnie z siebie bieliznę, a następnie od-
chyliła się, rozpuszczając luźno włosy i odsłaniając piersi. Kobieta sięgnęła
po coś, co leżało na łóżku - ręcznik? - i owinęła sobie tym głowę, tworząc
coś na kształt turbanu.
Będzie się kąpać...
Holland ukradkiem zerknęła na Fleminga, który wydawał się obser-
wować dym unoszący się z komina domku. Jego wystudiowana poza
zdradzała jednak, że nie przegapił niczego.
To właśnie wtedy Holland uświadomiła sobie, jak intensywną aktyw-
nością była przepełniona noc. Nie chodziło bynajmniej o odgłosy natury,
lecz o wszystko, co robili ludzie, gdy wyruszali na łowy. Ponad grzbietem
wzgórza sunął helikopter, rozświetlając punktowcem linię drzew. Nieco
bliżej czaiły się psy ze swoimi opiekunami. Oprócz odgłosu własnych
kroków Holland słyszała cichutki szmer przenośnych nadajników. Przy-
pominał cykanie świerszczy.
Fleming przystanął, schylił się i wyprostował, trzymając w dłoni
Płaski, gładki kamień wielkości srebrnej dolarówki.
20
- Tylo, czujesz, jak niesamowita może być noc na wsi?
- Już od dawna nie udało mi się wyrwać z miasta. Od czasów
Akademii.
- Ja czuję. - Fleming wygiął ramię do tyłu, a następnie energicznie
wyrzucił je w przód.
Kamień uderzył o wodę i zaczął się odbijać, podążając torem wy-
znaczonym przez odbicie księżycowego blasku. Podskoczył na wodzie
zaledwie cztery razy, gdy radio Fleminga zatrzeszczało. Patrol po drugiej
stronie stawu usłyszał jakieś odgłosy. Fleming wyjaśnił im, że wszystko
w porządku i kazał pozostać na pozycjach.
- W okolicach domku rozlokowana jest jedna drużyna - zwrócił się
do Holland, a następnie spojrzał na księżyc, jakby odczytywał z niego
czas. - Niebawem rozpocznie się spotkanie. Lepiej już wracajmy.
Tylo nie mogła pozbyć się uczucia, że Fleming nie powiedział jej
wszystkiego. Namalowany przez niego obraz był pozbawiony pewnego
małego, aczkolwiek bardzo istotnego elementu.
Wreszcie zdecydowała się zapytać.
- Dlaczego zastosowano Ochronę Trzeciego Stopnia?
Fleming nawet na moment nie zwolnił kroku, ani na nią nie spojrzał.
- Wiesz, kto będzie tu dzisiejszej nocy? Baldwin, Robertson, Croft
iZentner.
Jakoś nie mogła się dopatrzyć związku.
- Jak nazywa się komisja, w której zasiada trójka z nich, poza
Croftem? - podpowiedział Fleming.
Komisja Etyki Senackiej...
- Wkraczają do akcji, gdy tylko ktoś jest podejrzany o jakieś mach-
lojki. - Przerwał na moment. - I jesteśmy tu właśnie dlatego, że prezydent
chce, abyśmy zapewnili tej doborowej paczce spokojne warunki pracy.
ROZDZIAŁ 2
Zabójca słyszał ich; najpierw dobiegło go szuranie butów o żwir, który
pokrywał dróżkę. Następnie głosy zbliżyły się, dzięki czemu zorien-
tował się, że rozmowa toczy się pomiędzy mężczyzną a kobietą i nawet był
w stanie wyłowić pewne słowa.
Po chwili ciszy ktoś wrzucił do stawu jakiś przedmiot. Zabójca
rozpoznał uderzenie kamieniem o taflę wody, a zaraz po tym trzask
krótkofalówek z drugiej strony. Ktokolwiek rzucił ów kamień, nieświado-
mie wyświadczył mu przysługę, zdradzając pozycję patrolu, który wcześ-
niej nie oddalał się zbytnio od domku letniskowego. Obecnie znajdowali
się już wystarczająco daleko.
Zabójca odczekał trzydzieści sekund, po czym ostrożnie uniósł dach
budki. Mężczyzna i kobieta dotarli do głównego budynku i wchodzili do
środka. Tak więc konferencja właśnie się zaczynała, co dawało mu jakieś
trzy i pół, być może cztery godziny - więcej niż potrzebował, aby działać
bez pośpiechu i wystarczająco na delektowanie się tym, co uczyni, gdy
dobierze się do dziewczyny w domku.
Spokojnymi ruchami wydostał się z budki. Oczywiście jego schronienie
zostanie znalezione; nie mógł też nic zrobić z materiałem wyściełającym,
ale wykonano go ze specjalnej gumy, przypominającej gruboziarnisty
papier ścierny, co uniemożliwi odkrycie jakichkolwiek odcisków palców.
Nylonowy kombinezon, był wyjątkowo solidny i nie pozostaną po nim
żadne strzępki czy włókna tworzywa. Gdy budka z powrotem osiądzie
w trzcinach, lekko słonawa woda rozpuści jakiekolwiek wydzieliny skóry
i włosów. Nie martwił się zbytnio psami. Nawet gdyby podeszły bliżej, nie
mogłyby wychwycić jego zapachu.
Brnąc przez sięgającą do bioder wodę, zabójca przedzierał się przez
trzciny tak delikatnie, jakby szukał małego Mojżesza w wiklinowym
koszyku. Przy brzegu zaczął poruszać się na czworakach, równomiernie
22
rozkładając swój ciężar, aby zapobiec wydawaniu syczących odgłosów
przez zanurzane w mule buty, po czym podczołgał się na odległość
dziewięćdziesięciu stóp od domku gościnnego.
Miał przed sobą otwarty teren. W pobliżu domku rósł tylko wysoki
klon. Przez chwilę wyławiał unoszone przez wiatr głosy, dochodzące
z przeciwległej strony stawu. Biegł do utraty tchu, ciężar oblepionego
mułem kombinezonu wywoływał palący ból w nogach. Przy drzewie
przystanął na okamgnienie, teren był wciąż pusty, i kilka sekund później
znalazł się za domkiem, klęcząc obok drewnianego kosza na śmieci.
Tylne drzwi znajdowały się na wyciągnięcie ręki. Lśniła na nich
wypucowana koładka z brązu, nad którą wisiała lampa w kutej
oprawie. W kuchni było ciemno, natomiast z przedniej części domku -
prawdopodobnie głównej sypialni - dochodziło delikatne pulsowanie
muzyki.
Zamek zainstalowano bardziej na pokaz niż dla zapewnienia bez-
pieczeństwa - w tego rodzaju "zabezpieczenia" zaopatrują się bogaci
ludzie, gdyż swoje pieniądze i zaufanie lokują w droższych i bardziej
skomplikowanych formach ochrony dóbr doczesnych. Dostał się do
środka w niespełna osiem sekund.
Prawie bezgłośnie rozsunął plastikowy zamek wojskowego skafandra,
a następnie wyszedł z kombinezonu i ukrył go w szczelinie pomiędzy
zlewem a zmywarką do naczyń. Drewniana podłoga pachniała cytryną
i przyjemnie ogrzewała jego stopy.
Stał w ciemnościach, uważając, aby nie rzucać cienia na kwieciste
zasłony w oknach. Strumień ciepłego powietrza z wentylatora w suficie
owiał jego nagie ciało. Zaczerpnął głęboki oddech nie tylko po to, by
poczuć zapach kobiety, lecz by ogrzać swoje płuca. Nie chciał jej dotykać
zimnymi dłońmi. Uniósł ręce nad głową, sięgając prawie kratki wen-
tylatora.
Z uwagi na młody wiek dziewczyny spodziewał się ostrej rockowej
muzyki. Zamiast tego z odtwarzacza kompaktowego sączyła się przyjem-
na folkowa piosenka. Wyobraził sobie wokół niej nuty wirujące jak
opadające z drzew liście.
Najpierw ukazał się cień i natychmiast potem ona. Przechodziła przez
korytarz do saloniku. Zwykła męska koszula nie skrywała jej jędrnego,
zgrabnego ciała. Prawdopodobnie nie miała więcej niż dwadzieścia jeden
lat - była zapewne jedną z owych szerokookich mleczarek z Wisconsin,
które przyjeżdżają do Waszyngtonu z głowami w chmurach i w końcu
lądują w łóżkach senatorów. Kiedy stanęła na palcach przy szafie z książ-
kami, koszula uniosła się powyżej pośladków i ujrzał fragment jej rudych
włosów łonowych. "
Zabójca powoli wypuścił przez usta powietrze. Czekał, obserwując, jak
dziewczyna bierze książkę, marszczy brwi, patrząc na okładkę i z po-
wrotem idzie do sypialni. Wysunął głowę nieznacznie ku przodowi,
23
rozwierając nozdrza, jakby jej zapach ciągnął go za sobą. Zrobił jeden
krok, jeszcze jeden... Stąpając, ogrzewał o policzek ostrze noża jak czuły
i troskliwy kochanek.
Ktoś przyniósł z pokoju stołowego krzesło z oparciami pod ramiona
i ustawił je za frontowymi drzwiami, w miejscu, gdzie Holland miała swoje
stanowisko. Doceniła ten gest koleżeńskiej życzliwości. O ile zadania nie
wykonywano w miejscu publicznym, nie trzeba było pełnić służby na
stojąco. Agenci dyżurujący przy zamkniętych drzwiach bibliotecznych
również siedzieli - jeden z nich wertował strony magazynu motoryzacyj-
nego, a drugi czuwał. Co godzinę będą się zmieniać.
Holland nie wzięła z sobą nic do czytania. Była obdarzona wyjąt-
kową umiejętnością; mogła częścią swej świadomości scalić się z otocze-
niem i penetrować nią ukryte kąty i załamania ścian, wsłuchując się
w każdy podejrzany szmer. Pozostała część jej jaźni odpoczywała. Była
to ta sama umiejętność, którą posiadają najlepsi żołnierze, mogący na
komendę zasnąć lub maszerować trzydzieści mil podczas najcięższej
wichury.
Holland znała kilka ćwiczeń, które zapobiegały drętwieniu mięśni.
Wykonywała je co pół godziny, za każdym razem unikając pozycji,
w której nie mogłaby natychmiast sięgnąć po broń. Podczas długiego
wieczoru odtwarzała w myślach operację w Atlancie, zastanawiając się, co
z owego zdarzenia powinna zapamiętać i jakie wnioski wyciągnąć na
przyszłość.
O dwudziestej drugiej trzydzieści Fleming zrobił obchód. Cicho po-
wiedział coś do jednego z agentów przy drzwiach, który po chwili
wstał, narzucił swoją kurtkę i zniknął w kuchni. Teraz Fleming znalazł
się przy niej.
- Pora zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Rozprostuj kości.
- Czuję się świetnie - odparła Holland.
- Jestem o tym głęboko przekonany, ale zrób mi przyjemność i odpręż
się na moment.
Gdyby Holland nie zobaczyła, że inni agenci wychodzą, próbowałaby
dyskutować. Teraz wiedziała, iż Fleming robił to z troskliwości. Jedno-
cześnie nie chciał, aby czujność agentów pozostających w obszarze opera-
cyjnym została uśpiona, co mogło łatwo się zdarzyć, gdy otoczenie było
zbyt ciepłe i komfortowe.
- Pięć minut, Tylo. Dam im znać, że idziesz.
Poczuła na twarzy przyjemny, chłodny powiew. Zatrzymała się przed
schodami, ruszyła dalej, gdy usłyszała, że patrole potwierdzają odbiór
wiadomości od Fleminga. Weszła na kolistą alejkę. Przez moment roz-
ważała, czy nie przespacerować się wzdłuż stawu, jednak ostatecznie
zdecydowała się okrążyć główny budynek.
24
Wąską dróżkę, którą podążała, oświetlało z góry mocne światło
latarni. Holland pewnym krokiem minęła boczną ścianę domu i skierowa-
ła się w stronę altany wzniesionej na skraju trawnika za głównym
budynkiem. Gdy weszła na platformę, deski zaskrzypiały, po czym dało
się słyszeć dudniące warczenie i przyspieszone sapanie. Holland zamarła
w bezruchu. W końcu głos w ciemnościach powiedział:
- W porządku. Tożsamość potwierdzona.
Nie chciała więcej przygód, wróciła w pobliże tylnej części domu,
a następnie poszła wzdłuż wychodzącej na staw ściany budynku. Na
wysokości piersi, po lewej stronie, rozciągał się kamienny taras. Stały na
nim dwie marmurowe ławki. Światła z biblioteki migotały na mrozie
przedziwnym blaskiem. Kiedy usłyszała głosy, miała wrażenie, że unoszą
się w powietrzu wraz ze światłem lamp.
- Charles, nie możesz tego zrobić. To potworne.
Holland przystanęła. Znała ten piskliwy, przepojony złością głos.
Wiedziała do kogo należał... Słowa te wypowiedziała Barbara Zentner ze
stanu Kalifornia.
- Sprawy wcale nie muszą się w ten sposób potoczyć - ciągnęła
Zentner. - Zawsze jest jakieś wyjście. Ale nie możesz od nas oczekiwać
karkołomnego...
- Barbaro, wciąż omijasz sedno sprawy. Nie macie innego wyboru,
jak tylko kontynuować. Czy okaże się to łatwe, czy trudne, zależy tylko
od was. Chcecie rozmawiać o etyce? Już wam uzmysłowiłem, jakie są tego
konsekwencje.
Westbourne mówił łagodnym, a przy tym dość osobliwym tonem jak
nauczyciel próbujący wyjaśnić treść lekcji niezbyt bystremu uczniowi.
W pewnym momencie Holland przestała słyszeć jego głos, z czego
wywnioskowała, że Westbourne musi przechadzać się po pomieszczeniu.
"Jeżeli w trakcie działań operacyjnych usłyszysz coś, co nie odnosi się
do bezpieczeństwa ochranianej osoby, natychmiast o tym zapomnij" -
była to podstawowa reguła. Wpajano ją od pierwszego dnia szkolenia
w Tajnej Służbie.
Holland ruszyła dalej, próbując wymazać z pamięci usłyszane słowa
i koncentrując się na rzeczach istotnych. Oszklone drzwi biblioteki były
otwarte, tworząc ledwie widoczną szczelinę, ale nawet ona była zbyt duża.
Została złamana jedna z zasad bezpieczeństwa i Fleming powinien o tym
wiedzieć. Holland stała przy końcu tarasu, trzymając w dłoni radio, kiedy
zaskoczył ją opryskliwy głos:
- Kim jesteś, do cholery?
Odwróciła się w chwili, gdy Barbara Zentner przechodziła przez próg.
- Agentka Tylo. Przepraszam pani senator, ale te drzwi powinny być
zamknięte...
- Agentka Tylo... Czy zawsze podsłuchujesz cudze rozmowy?
25
Zentner była niską, szczupłą kobietą około pięćdziesiątki, wyróżniała
się niepokojącym, pomarańczowym odcieniem kręconych włosów. Zrobi-
ła dwa kroki do przodu i blask reflektorów ukazał mocny makijaż pani
senator.
Holland poczuła chęć odwrotu, jednak przemogła się i mocniej stanęła
na nogach.
- Proszę wejść do środka, pani senator - powiedziała tonem nie
znoszącym sprzeciwu.
Zentner posłała jej jadowite spojrzenie. Holland przez ułamek sekundy
pomyślała o tym, że media nazwały Zentner "Żyletą", ze względu na
sposób, w jaki traktowała ludzi wokół siebie, począwszy od reporterów,
a na świadkach biorących udział w przesłuchaniach komisji kończąc.
Ze środka dobiegały teraz głosy innych osób; posypał się grad pytań.
Holland widziała, że Zentner waha się co zrobić. W końcu cofnęła się, ani
przez moment nie spuszczając z Holland oczu. Z trzaskiem zamknęła drzwi
i gwałtownym ruchem zaciągnęła kotarę.
Holland nie uświadamiała sobie, że przez cały czas wstrzymywała
oddech, aż do chwili, gdy wypuściła powietrze w postaci dużego kłębu
pary. W żaden sposób nie mogła pozbyć się uczucia zimna, które
przebiegało jej po kręgosłupie.
Kilka minut przed północą szesnastu agentów jednocześnie otrzymało
wiadomość, że spotkanie dobiegło końca. Helikopter opuścił dotychcza-
sowy obszar operacyjny i zajął pozycję na wysokości dziewięciuset stóp
nad główną aleją, w połowie drogi pomiędzy głównym budynkiem a bra-
mą wyjazdową. Przewodnicy z psami skierowali się w stronę swoich
furgonetek, tymczasem kierowcy grzali silniki limuzyn i samochodów
pościgowych. Z nadajników dobiegały ciągłe trzaski i szmery.
- Cztery osoby wracają do miasta - oznajmił Fleming, wchodząc do
foyer. - Westbourne zostaje.
Z jego tonu Holland wywnioskowała, że nie jest specjalnie uszczęś-
liwiony takim rozwojem wypadków, lecz również nie jest nim zbytnio
zaskoczony.
- Tylo, nie odstępuj Westbourne'a, gdy wyjdzie na zewnątrz - powie-
dział Fleming.
Holland zarzuciła na ramię torbę i przeniosła się do niszy pod
schodami. Mogła stąd wiele zobaczyć, nie będąc jednocześnie widzianą.
Nie miała zamiaru znowu znaleźć się pod obstrzałem gromowładnego
spojrzenia Zentner.
Senatorowie wychodzili w milczeniu, z narzuconymi płaszczami, bez
najmniejszego uśmiechu, gratulacji czy nawet kurtuazyjnego, pożegnal-
nego poklepania po ramieniu. Wokół nich unosiła się atmosfera niedopo-
26
wiedzenia, nie rozwiązanych spraw i goryczy. Holland odnosiła wrażenie,
że pod tym wszystkim czai się ukryty lęk, a nawet poczucie przegranej.
W myślach zaczęła odtwarzać podsłuchane strzępki rozmowy.
Dlaczego Komisja Etyki miałaby występować przeciwko Westbour-
ne'owi?
Holland powoli wyszła z niszy i stanęła w opustoszałym foyer.
Z zewnątrz dochodziło trzaskanie drzwi samochodów i odgłos opon
przesuwających się po żwirze. W końcu wszystko ucichło. Gdy Fleming
wrócił do środka, rozcierając zziębnięte dłonie, drzwi biblioteki wciąż były
zamknięte.
- Nic mi nie mów. Wciąż tam jest?
Holland skinęła głową.
- Nawet nie wysunął nosa.
- Idź z nim pogadać - rzucił szorstko Fleming, maszerując przez hol
w stronę kuchni. - Muszę wiedzieć, gdzie zamierza spędzić noc i czy mam
przenosić patrol w okolice domku gościnnego, czy zostawić chłopaków na
miejscu.
Holland podeszła do drzwi biblioteki i dwukrotnie zastukała. Właśnie
zaczynała delektować się pięknym zapachem wiśniowego drzewa, gdy
wydało jej się, że usłyszała głos. Przekręciła jedną z gałek. Westbourne
siedział za biurkiem w drugim końcu pomieszczenia, zwrócony twarzą
w kierunku drzwi. Biblioteka była dobrze oświetlona i Holland bez trudu
dostrzegła stary kałamarz wykonany z barwionego szkła, przycisk do
papieru w kształcie konika morskiego, srebrny nóż do rozcinania kopert
i dwie dyskietki magnetyczne, położone obok siebie na matowoczerwo-
nym skórzanym bibularzu. Z lewej strony biurka stał nowoczesny kom-
puter.
W tej samej sekundzie Holland zorientowała się, że Westbourne nie
powiedział jej, aby weszła. Miał pochyloną głowę i dotykał palcami
dyskietek, kiedy nagle się wyprostował, rzucając wściekłe spojrzenie.
- Przepraszam, senatorze. Pukałam... Wydawało mi się, że powiedział
pan, abym weszła.
Westbourne natychmiast opanował złość, jego twarz znów wyglądała
tak jak podczas niezliczonych wywiadów telewizyjnych lub na okładkach
kolorowych czasopism. Był przystojnym, bardzo wysportowanym i szale-
nie fotogenicznym mężczyzną o łagodnych szarych oczach i kącikach ust
uniesionych w tej chwili w owym słynnym uśmiechu. Jego oponenci
przyznawali, że mógłby nim oczarować nawet diabła, czego nie mówiono
nawet o Kennedym.
Westbourne wyprostował się w fotelu i swoją dużą, pięknie wyrzeź-
bioną dłonią pogładził gęste, siwe włosy, opadające na kaszmirową
kamizelkę i kołnierzyk koszuli country. ,
- Agent Tylo - powiedział, ledwo dostrzegalnie poszerzając
uśmiech - Boston. Trzy, trzy i pół miesiąca temu?
27
- Miło mi, że pan pamięta, senatorze.
Holland czuła się nieomal przez niego przyciągana. Umiejętność
wywarcia na obcej osobie wrażenia, że traktuje się ją z troską, jak kogoś
dobrze znanego, stanowi rzadki i dla polityka wyjątkowo cenny dar.
- W czym mogę pani pomóc? - zapytał Westbourne.
- Musimy wiedzieć, czy pan senator spędzi noc tutaj, czy w domku
gościnnym.
- W domku gościnnym. - Powściągliwy ton nie dość skutecznie
maskował pragnienia senatora.
- Dobrze. Przekażę tę informację.
- Może pani chwileczkę zaczekać?
Westbourne wyjął z papeterii kopertę. Wydawało się, że przez ułamek
sekundy zwleka z decyzją, po czym sięgnął