Shelby Philip - Czas werbli

Szczegóły
Tytuł Shelby Philip - Czas werbli
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Shelby Philip - Czas werbli PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Shelby Philip - Czas werbli PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Shelby Philip - Czas werbli - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Philip Shelby "Czas werbli" Tytuł oryginału DAYSOFDRUMS Ilustracja na okładce LARRYROSTANT Redakcja merytoryczna GRAŻYNA KUNICKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta JOANNA DZIK Copyright (c) 1996 by Philip Shelby All rights reserved ISBN 83-7169-119-X Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1996. Wydanie I Druk; Wojskowa Drukarnia w Łodzi Owego dnia nie słyszałem stłumionych jęków rozpaczy ani słów pełnych bólu, lecz... werble. Był to czas werbli. - spostrzeżenie brytyjskiego dziennikarza z pogrzebu Johna F. Kenned/ego PROLOG 30 marca - 1 kwietnia Wzdłuż długiej na ćwierć mili drogi, która przecinała posiadłość Westbourne'a, rosły ponad stuletnie dęby. Pewnie im miejsce za- wdzięczało swoją nazwę - Oak Farms. Rezydencja, wraz z przylegającym do niej terenem, rozciągała się na ponad stu akrach ziemi w najpiękniej- szym zakątku Wirginii. Główny, trzypiętrowy budynek zbudowany był w stylu secesyjnym - ściany z czerwonej cegły, ciemnozielona dachówka, czarne okiennice. Wzniesiono go na pagórku, z którego rozciągał się widok na staw zasilany wodami niewielkiego strumyka. Jakieś sto jardów dalej, na drugim brzegu, stał zwykły domek kempingowy ze spadzistym dachem. Zatrzy- mywali się w nim goście Westbourne'a. Lamontowi Flemingowi - dowódcy oddziału agentów Tajnej Służby - podobało się to, co widział. Przez minioną godzinę obserwował psy skrupulatnie przeszukujące teren posesji. Zbliżał się już kwiecień, jednak większość drzew wyciągała ku niebu nadal bezlistne gałęzie. Skąpe zarośla porastające ziemię nie zapewniały prawie żadnej osłony. Rozmokły grunt pokrywała gruba warstwa opadłych, wilgotnych liści. W zależności od ciężaru przechodzącego człowieka, buty odcisnęłyby odpowiednio głębo- kie ślady. Oprócz psów miał się tu wkrótce zjawić helikopter patrolowy wyposa- żony w detektory podczerwieni; nie zabraknie również specjalnego samo- chodu pościgowego i małej niespodzianki w postaci niewielkiego, lecz wyjątkowo silnego generatora mocy, ukrytego za jedną z kamiennych kolumn bramy wjazdowej. Już niebawem mieli przez nią przejechać senator Charles Westbourne, reprezentujący stan New Hampshire, i jego goście, także członkowie Senatu, zwani potocznie Kardynałami. Gdy tylko przybędą na teren posiadłości, brama wjazdowa znajdzie się pod napięciem dwudziestu tysięcy woltów - podczas prób symulowanego 7 ataku użyty w tym celu zdalnie sterowany pojazd został całkowicie zniszczony. Fleming podniósł kołnierz nieprzemakalnego płaszcza, chroniąc się przed przenikliwym wiatrem, unoszącym ciężką woń rozmokłej ziemi i rozkładających się liści. Agent był niskim, przysadzistym mężczyzną o muskularnym torsie, niezbyt prostych nogach i potężnych barach. Na jego wiecznie opalonej twarzy wyraźnie wyryło się piętno dwudziestolet- niej służby w Marines, a szeroko rozwarte oczy nadawały mu wygląd ogromnej sowy. Przez pięć lat, spośród sześciu spędzonych w Tajnej Służbie, Fleming przebywał poza granicami kraju, specjalizując się w ochronie placówek dyplomatycznych. Obecnie wystarczał mu jeden rzut oka, aby stwierdzić, czy dany obiekt jest bezpieczny albo czy można go ewentualnie takim uczynić. Z punktu widzenia potrzeb Służby jego wiedza była bezcenna. Fleming nie żywił obaw co do głównego budynku który miał solidną konstrukcję i został dokładnie przeszukany. Na tę noc cały personel zatrudniany przez Westbourne'a zwolniono z pełnienia obowiązków. Przekąski, którymi Kardynałowie mogli się posilić, przygotował kucharz Tajnej Służby. Spotkanie miało się odbyć w bibliotece na tyłach budynku. Był to elegancko urządzony pokój, ale jego wysokie francuskie okna i drzwi wychodzące na kamienny taras niepokoiły Fleminga, w związku z czym kazał przysunąć ośmioboczny stół konferencyjny do pozbawionej okien ściany. Teraz, aby skutecznie przeprowadzić jakikolwiek atak, należałoby użyć co najmniej wyrzutni rakietowej. Przed przyjazdem do Oak Farm Fleming dokładnie przeanalizował wszystkie telefoniczne i listowne pogróżki, jakie napłynęły w ciągu ostat- nich kilku miesięcy. Wrogowie Westbourne'a byli dość zróżnicowaną grupą ludzi: zagorzali przeciwnicy aborcji, wojujący ekolodzy, fanatyczni supremiści, nie mogący pogodzić się z poglądami senatora na temat ograniczenia dostępu do broni palnej. Groźby, które nadeszły w ostatnich dniach, zostały dokładnie sprawdzone przez terenowe oddziały Tajnej Służby - ich autorów uznano za potencjalnie niebezpiecznych i poddano stałemu nadzorowi. W tej chwili każdy z nich był pod ścisłą kontrolą. Fleming przeniósł wzrok ponad stawem i przyjrzał się domkowi gościnnemu. Jeszcze kilka godzin wcześniej wydawało się, że pozostanie pusty. Następnie poinformowano Fleminga, iż ktoś się jednak do niego wprowadzi. Pod wieczór ma się zjawić przyjaciółka senatora; zostanie skontrolowana, a następnie odprowadzona pod eskortą do domku, który do tej pory będzie już dokładnie przeszukany i zabezpieczony. Zamieszka w nim sama, gdyż ulokowane tam wcześniej pododdziały agentów zajmą pozycje na zewnątrz budynku. Szef doradził Flemingowi ściągnięcie jeszcze jednego pojazdu, który zapewniłby jego ludziom ochronę przed zimnem. 8 Fleming przemierzał taras, zbliżając się do stawu i zastanawiał się, czy wystarczy tylko jeden samochód, gdy nagle odezwał się telefon komór- kowy. Operator z Centrum Dowodzenia i Nadzoru w Waszyngtonie dzwonił w odpowiedzi na wcześniejszy telefon Fleminga. Agent, o którego Fleming się dopytywał, a który do chwili obecnej powinien się już zgłosić, był nieosiągalny. Według zapisków operatora, osoba ta została skierowa- na gdzie indziej, jednak nikt nie wykreślił jej z grafiku w Oak Farms. Nie zorganizowano również żadnego zastępstwa. Fleming zaklął pod nosem i zażądał od operatora natychmiastowego przysłania kogoś w zamian. W taką noc nie zamierzał pracować bez pełnego składu agentów. Wysoko postawieni ludzie z Tajnej Służby nieprzerwanie sprawdzali majątki czołowych polityków w kraju. Podob- nie jak jego szef, Fleming słyszał pogłoski o tym, iż spośród wszystkich branych pod uwagę pretendentów Westbourne ma największe szansę, aby otrzymać z ramienia swojej partii nominację na oficjalnego kandydata w najbliższych wyborach prezydenckich. Jednak na pozornie krystalicznej reputacji senatora z New Hapshire pojawiła się pewna rysa. Fleming nie potrafił powiedzieć, czy była ona na tyle głęboka, aby stanowić źródło potencjalnego skandalu. Cóż, może właśnie dlatego sam prezydent wyraził osobiste zainteresowanie w kwestii zorganizowania odpowiedniej ochrony podczas spotkania w Oak Farms. Ze Swojego ukrycia w częściowo zanurzonej budce dla kaczek, zabójca uważnie obserwował Fleminga. Agent patrzył we właściwym kierunku, ale nie na właściwy obiekt. Domek gościnny nie był strefą bespośredniego zagrożenia. Fleming nie zauważyłby niczego, nawet gdyby rozebrał go deska po desce. Zabójca nie przejmował się również zbytnio tym, że Fleming może zwrócić baczniejszą uwagę na budkę dla kaczek. Nad stawem znajdowały się trzy takie gniazda. Żadne z nich nie przetrwało ataku zimy - wszystkie na wpółzagrzebane w mule i gnijącej trzcinie. Właśnie dlatego Fleming nie przywiązywał do nich wagi. Budka, w której schronił się zabójca, znajdowała się najdalej od głównego budynku i była w najgorszym stanie. Dwa dni wcześniej - na długo zanim przybyły ekipy rozpoznawcze Tajnej Służby - osuszył ją najlepiej jak tylko się dało, a wykonaną z dykty, opartą na czterech listwach podłogę pokrył nieprzemakalnym brezentem. Na zewnętrznych ściankach rozrzucił gnijące liście i trzcinę. Powrócił na miejsce dzisiaj rano, zanim pojawiły się pełniące dyżur pododdziały Służby. Budka była na tyle duża, że bez większych trudności mógł się w niej zmieścić; znał przy tym ćwiczenia izometryczne, które zapobiegały drętwieniu mięśni. Włożył na siebie jednoczęściowy wojskowy kombinezon z demobilu, przeznaczony do zadań w najcięższych warunkach pogodowych - wypeł- 9 niała go warstwa puchu osłoniętego nylonowym materiałem. Identyczną odzież wykorzystywano podczas manewrów w alaskiej tundrze. Miał przy sobie zapas wody, czekoladę i pół pinty brandy. Nie poruszało go to, że w ciemnościach coś muskało mu policzki lub pełzało po jego twarzy. Zarówno w stawie, jak i w jego okolicach nie żerowały jadowite zwierzę- ta - w przeciwieństwie do innych miejsc, w których przyszło mu czatować w ukryciu. Zabójca za pomocą kawałka gałęzi uniósł jedną z desek, dzięki czemu mógł dokładnie przyjrzeć się rezydencji. W półmroku dostrzegł rozmawia- jącego przez telefon Fleminga. Nie mógł usłyszeć rozmowy, ale też i nie musiał. Przebywał w swojej kryjówce już prawie od dziesięciu godzin. Wkrótce całkiem się ściemni, a wtedy uśnie, marząc o innych miejscach, gdzie odpoczywał w cieniu drzew lub wylegiwał się na słońcu, osłaniając powieki rzecznym mułem. Następnie wybije dziesiąta i wtedy wstanie. Już zawczasu dokonał pewnych przeróbek w tylnych drzwiach domku gościn- nego. Doskonale wiedział, w jakiej odległości będzie czuwał najbliższy patrol. Do tej pory agenci zdążą się już zmęczyć i przemarznąć. Ich dyżur będzie zbliżał się ku końcowi i skoncentrują swoją uwagę głównie na światłach i cieple dużego budynku. Byli przecież tylko małymi istotkami - ludzkimi istotkami, nie mającymi większego znaczenia poza tym, że spocznie na nich ciężar złamanych i startych w proch istnień. Rozmyślania te przyprawiły zabójcę o przyjemny dreszczyk. Wszystko to, co uczyni senatorowi, zanim odbierze mu życie, wyrywało jego duszę z zamknięcia mroźnego grobowca i unosiło ją w wymiar kosmiczny, w otchłanie wszechświata, gdzie gwiazdy świecą tak przenikliwie i jasno jak odłamki kości. W tej duszy nie było miejsca na troskę czy żal, nie było w niej nawet okruchów wspomnień o litości lub współczuciu. Część PIERWSZA ROZDZIAŁ 1 Wyatt Smith, szef Tajnej Służby , był mężczyzną jakby żywcem wyję- tym ze starej fotografii. Chudy jak chart, z sumiastym wąsem i ołowianym wzrokiem pokerzysty. Preferował popielate garnitury i krój płaszcza odrobinę odbiegający od tego, jaki dyktowała moda; zwykłe guziki zastępował ciut większymi, wypełnianymi masą perłową. Zamiast krawatów zawsze nosił staromodną muszkę. Sffiith siedział w swoim gabinecie za biurkiem, które niegdyś służyło jako stół w refektarzu misji w Santa Fe. Właśnie przez głośnik wewnętrz- nej linii telefonicznej operator z Centrum Dowodzenia i Nadzoru próbo- wał wytłumaczyć nieporozumienie, w wyniku którego w Oak Farm zabrakło jednego agenta. Smith mógł mu powiedzieć prawdę, lecz zamiast tego w dalszym ciągu słuchał z lekko przymkniętymi oczami. Krew uderzała mu do skroni, wywołując nagłe ataki bólu pod czaszką. Zmusił się aby oddychać powoli i głęboko. W trakcie wykonywania zawodu dwukrotnie dosięgły go kule przeznaczone dla osób, które ochraniał. Odłamki jednego z po- cisków wciąż tkwiły pomiędzy szóstym a siódmym kręgiem - znajdowały się zbyt blisko rdzenia kręgowego, aby można je było usunąć za pomocą chirurgicznego skalpela. Wy att Smith nie wiedział, czym jest życie bez bólu -niekiedy miał wrażenie, że jego plecy ogarniały płomienie. Zawsze niezwykle krótko obcinał paznokcie, żeby przez sen nie rozdrapać sobie ciała do krwi. Operator wydusił z siebie wszystko, co miał do powiedzenia i podczas krótkiej chwili ciszy Smith usłyszał grzmot przypominający odgłos pioru- na rozbłyskującego daleko ponad linią horyzontu. - Zajmę się tym - stwierdził autorytatywnie. Operator nie pytał, dlaczego szef chce osobiście ingerować w tę sprawę. Był szczęśliwy, że spadnie z niego ciężar odpowiedzialności. 13 Minęło pięć minut, a Smith nawet nie zauważył kiedy Podczas ostatnich badań, okłamał lekarzy współpracujących z Tajną Służbą, przecząco odpowiadając na pytanie, czy nie miewa chwilowych zaników świadomości. Usiadł wygodniej na krześle, rozprostował plecy. Jego umysł był jasny jak niebo po gwałtownej ulewie. Gdy połączył się z sekretarką, wiedział, że jego głos brzmi całkiem naturalnie. - Kathy, skontaktuj się z Frankiem Suressem. Powiedz mu, żeby pojechał po Tylo. Holland Tylo, wychodząc z przejścia dla pasażerów na lotnisku w Waszyngtonie, nie spodziewała się, że ktoś będzie jej oczekiwał. Ulga, którą poczuła, mieszała się jednak z zaskoczeniem. Siedzący obok niej podczas lotu z Atlanty prawnik do tej pory nie odstępował jej ani o krok. Holland usłyszała gwałtowny wdech - brzmiący właściwie jak pisk - gdy prawnik zderzył się z wysokim, nienagannie ubranym mężczyzną, którego uśmiech zdradzał jednak pewną konsternację. - Cześć, Holland. To twój znajomy? Prawnik wyminął Holland, mruknął pod nosem coś, czego nie usłysza- ła i szybko wmieszał się w tłum zapełniający hol lotniska. - Raczej nie - odpowiedziała, spoglądając ponad ramieniem Franka Suressa. Pragnęła rzucić mu się na szyję, ale nie była pewna, czy jest sam. Suress wziął ją pod rękę i poprowadził do wyjścia. Holland czuła na sobie pieszczotliwy wzrok jego cygańskich oczu - tak je nazywała ze względu na magiczny blask, jakiego nabierały w chwilach wspólnie przeżywanych miłosnych uniesień. Gdy ją pocałował, zapach wody kolońskiej - był to prezent, który podarowała mu na urodziny - rozbudził jej zmysły. - Minęły dopiero trzy dni, a tak się za mną stęskniłeś - wyszeptała, muskając ustami poziomkowe znamię na jego szyi. Gdy rozluźnił uścisk, nie pozwoliła mu się cofnąć. - Chodźmy jak najszybciej do domu! Suress odchylił głowę; czuła jego oddech na swoich włosach. - Marzę o tym, ale Smith chce się z tobą widzieć. Rozpalone nadzieje Holland ostygły w jednej chwili. - Pochrzaniło się w Atlancie? - Atlanta jest w porządku. Wykonałaś dobrą robotę. Smith przysłał mnie, żeby zyskać na czasie. -Suress rzucił okiem na jej niewielki bagaż. - To wszystko, co masz? Holland skinęła głową i Suress bez wysiłku zarzucił torbę podróżną na ramię. - Co się dzieje, Frank? Chodzi o Twardziela? Twardzielem nazywano w szeregach Tajnej Służby prezydenta, który był zagorzałym kibicem drużyny futbolowej z Arkansas, o tej samej nazwie. 14 - Nie. Ale sprawa jest prawie równie ważna. Szef ci wyjaśni, O ile się zgodzę, dostaniesz tę robotę. - Suress zamilkł, podążając do wyjścia z holu. Milczał również, kiedy skierowali się do dość pospolicie wyglądające- go, błękitnego samochodu, zaparkowanego w strefie ograniczonego po- stoju. Holland nie potraktowała jego ostatnich słów jako prywatnej wypowiedzi. Obowiązujące w Służbach przepisy wyraźnie mówiły, że - podobnie jak piloci - agenci powracający z danej placówki nie mogli być natychmiast kierowani na następną, o ile nie zachodziły wyjątkowe okoliczności. Holland myślała o tym, gdy Suress wrzucał do bagażnika jej torbę podróżną. Ciekawiło ją również, dlaczego to właśnie on został oddelegowany do zrobienia rozpoznania. Pełnił przecież funkcję zwierzch- nika pododdziałów czuwających nad bezpieczeństwem czołowych dyp- lomatów w stolicy i dostojników składających oficjalne wizyty. Tego typu misja była dla niego rodzajem wyrobnictwa. Gdy Suress usiadł za kierownicą i odwrócił się w stronę Holland, ujrzał jej zatroskaną minę. Przysunął się do niej. - Nie staraj się wyciągać żadnych wniosków z mojej obecności w tym miejscu. Smith zwrócił się do mnie, bo po prostu byłem pod ręką, to wszystko.- Cmoknął ją w policzek. - I wcale nie miałem zamiaru powie- dzieć "nie". Suress przedarł się przez drogę wyjazdową z lotniska i wjechał na trzypasmówkę prowadzącą do Memorial Bridge - Opowiedz mi o Atlancie - zasugerował. Główna kwatera Tajnej Służby mieściła się w zwykłym biurowcu przy 1800 G Street N.W. Frank Suress spędził niecałe trzy minuty w gabinecie szefa. Gdy wyszedł, uniósł w górę dwa kciuki, spoglądając porozumiewa- wczo na Holland, siedzącą w poczekalni przed gabinetem. Przechodząc koło niej, wyszeptał: "zadzwonię do ciebie". Holland wciąż się uśmiechała, kiedy usłyszała naglące: - Wejdź, Tylo. Smith był zwrócony do niej plecami, jednak widział odbicie sylwetki dziewczyny w wysokich oknach, wychodzących na G Street. Tylo została adeptką Akademii przed ośmioma miesiącami. Skończyła dwadzieścia osiem lat i była nieco starsza niż większość nowicjuszy w tym zawodzie, jednak studia prawnicze w Georgetown tłumaczyły późniejsze rozpoczęcie szkolenia. Smith zapamiętał ją z ceremonii wręczenia dyp- lomów Tajnej Służby. Mierzyła prawie sześć stóp, a jej ciało godne było dłuta Fidiasza. Jasne, prawie białe włosy miała wycieniowane, co dosko- nale harmonizowało z jej owalną twarzą o nieznacznie wystających kościach policzkowych. Z pewnością można by ją określić jako chodzącą piękność, gdyby nie to, że zielone ze złotymi plamkami oczy patrzyły 15 zawsze czujnie, pozbawione zmysłowości, niezwykłe skupione i ostrożne. Smith znał inne osoby o takich oczach; ludzi, którzy dostali od życia niezłego szturchańca, lecz zdołali się po nim podnieść - skrzywdzeni, ale jednocześnie silniejsi, postępowali odtąd z dużo większą ostrożno- ścią. Tylo należała właśnie do tego typu osób o samotniczym usposobieniu. Smith podejrzewał, że po tym, co jej się kiedyś przytrafiło, nigdy już nie pozbędzie się przenikającego jej ciało chłodu. Pracy w Tajnej Służbie nie traktowała jako zawodu, lecz jako życiowe powołanie. Smith zastanawiał się, jak dalece Frank Suress zna kobietę, która dzieli z nim łoże. Pewnie znacznie mniej niż się Suressowi wydaje. Holland weszła do gabinetu Smitha, jej oczy zarejestrowały wszystkie szczegóły wystroju pokoju. Brązowe popiersie Remingtona oraz ceramika Indian Nawajo i Jaqui nadawały mu osobisty charakter. Smith odwrócił się od okna i wskazał na wyściełane krzesło. - Donieśli mi z Atlanty, że gdyby nie ty, nieźle dostaliby po tyłku. - Rola, w którą się wcieliłam, była dobrze opracowana. Wystarczyło ją tylko zagrać. Reszta poszła już gładko. Holland wiedziała, czego udało jej się dokonać. Nie musiała zbędnymi słowami dodawać swoim czynom wagi. Naczelnik biura w Atlancie obiecał wysłanie listu pochwalnego, z przeznaczeniem do wpięcia do jej akt osobowych. Holland podziękowała mu, lecz szczerze wątpiła, by przyniósł on jakiekolwiek wymierne skutki. Skromność Tylo potwierdzała odczucia, które miał na jej temat Smith po zapoznaniu się z aktami osobowymi. W Atlancie chodziło o roz- pracowanie źródła dostaw fałszywych pieniędzy. Operacja nabrała tempa, gdy jedna z agentek skutecznie zagrała rolę nabywcy towaru i dzięki temu udało jej się wejść w kontakt z jednym z fałszerzy. Człowiek ten został ujęty "jednak agentka ze względów bezpieczeństwa nie mogła już kon- tynuować zadania. Z Atlanty błyskawicznie przysłano pilną prośbę o ko- goś, kto urodził się i wychował na Zachodnim Wybrzeżu i mógłby przekonująco kontynuować niebezpieczną grę. W skład Oddziałów Tere- nowych Tajnej Służby wchodziło prawie tysiąc dziewięćset kobiet. Kom- puter natychmiast wyświetlił nazwisko Tylo. Smith osobiście nadzorował operację, obserwując wdrażanie Tylo do wykonania zadania. Nie przespał dwóch nocy, śledząc jej postępy, wspie- rając w razie potrzeby i wiecznie przypominając, że nie będą w stanie pospieszyć z natychmiastową pomocą, jeśli sytuacja zacznie wymykać się spod kontroli. Tak, rola została naprawdę dobrze pomyślana, ale Tylo jeszcze ją udoskonaliła - nową maskę nałożyła jak drugą skórę. Kostium leżał na niej idealnie: krótka spódniczka, żakiecik z ciężkimi złotymi guzikami, zdobiony czerwono-niebieski jedwabny szal i pantofelki - wszystko ku- pione z funduszy Tajnej Służby. Tryskała energią i pewnością siebie. 16 Smith zastanawiał się, czy Tylo w poszukiwaniu wiarygodności spenet- rowała własną osobowość, aby znaleźć punkt zaczepienia dla skonstruo- wania postaci. Miało to być jej jedyne zabezpieczenie, gdyż plan operacyj- ny nie przewidywał użycia broni. Podobnie jak i teraz... - Mamy pewną sprawę związaną z osobą senatora Westbourne'a - odezwał się Smith. Holland zaparło dech w piersiach na samo brzmienie tego nazwiska. Podczas dwudziestu lat spędzonych w Senacie Charles Westbourne pełnił funkcję przewodniczącego każdej ważniejszej komisji, był doradcą trzech prezydentów, czynnie współtworzył historię Stanów Zjednoczonych, po- magając w forsowaniu projektów wielu ustaw - od reformy opieki społe- cznej po ograniczenie dostępu do broni palnej. Posiadał także rzadko spotykane w środowisku polityków walory - mówił w sposób jasny, prosty i zrozumiały, bez cienia demagogii, udało mu się pozostać z dala od skandali, a na dodatek posiadał w sobie coś, co sprawiało, że ludzie mu ufali. Przypominał Holland innego człowieka, którego również szanowała i podziwiała, człowieka, którego w dalszym ciągu gorąco kochała, mimo iż nie żył już od piętnastu lat. - Czy pojawiły się wobec senatora jakieś pogróżki? - zapytała. Ze zdziwieniem zauważyła, że zaschło jej w gardle. - Nie. Ale bacznie obserwujemy najbardziej agresywnych przeciwni- ków aborcji i skrajnych supremistów... Wywarłaś na senatorze duże wrażenie, gdy ochraniałaś go w Bostonie - ciągnął Smith - przysłał mi nawet notatkę na twój temat. Holland zamrugała powiekami, zaskoczona, że Westbourne ją zapa- miętał i mile połechtana przez komplement. Osoby korzystające regular- nie z ochrony Tajnej Służby miały swoich ulubionych agentów, z którymi się najlepiej czuły. Czy to Westbourne o mnie poprosił? Smith odczytał jej myśli. - Tak, Tylo. Pomyślałem o tobie, gdyż padło twoje nazwisko. Holland zaczerpnęła głęboki oddech, nie chcąc okazywać swojego entuzjazmu. - Czy istnieją jakieś specyficzne okoliczności, o których powinnam wiedzieć? - W zasadzie, nie. Senator urządza dziś wieczorem spotkanie w swojej rezydencji w Wirginii. Przybędzie na nie większość Kardynałów. Holland zrozumiała informacje. Pewien waszyngtoński magazyn okre- ślił złośliwie Westbourne'a oraz kilku innych senatorów mianem Kar- dynałów, czyniąc przytyk do potężnej władzy, jaką rozporządzali. Media podchwyciły nazwę, która odtąd przylgnęła na dobre. - Ktoś namieszał w rozpisce dyżurnych agentów - ciągnął Smith - i na miejscu okazało się, że jednego brakuje. Spotkanie będzie trwało 17 mniej więcej od dziewiętnastej do dwudziestej czwartej. Kardynałowie wrócą następnie do miasta. Westbourne zrobi to samo lub pozostanie na noc w rezydencji. W domku letniskowym na terenie posiadłości mamy gościa. Jest nim młoda dama o nazwisku Charlotte Lane. Pracuje w biurze Westbourne'a. Została sprawdzona. Nazwisko kobiety nic Holland nie mówiło, ale zrozumiała wreszcie, dlaczego Smith chciał, aby tam pojechała. Mogły zaistnieć pewne okolicz- ności, w których ona lepiej da sobie radę niż agent-mężczyzna. Smith znany był z dbałości nawet o najdrobniejsze szczegóły. - Obejmiesz stanowisko wewnątrz domku - poinformował Smith. - Fleming wyjaśni ci resztę na miejscu. Suress twierdzi, że jesteś w od- powiedniej formie, aby się tego podjąć. Czy tak jest w istocie? - Tak, sir. - Wiesz, jak tam trafić? Holland skinęła głową. Smith wyszedł zza biurka i wyciągnął dłoń, której uścisk przypominał dotknięcie szorstkiej skóry starego siodła. - Powodzenia. Holland była już przy drzwiach, gdy dobiegły ją jego słowa; wy- czuwała, że są wypowiadane z nieznacznym uśmiechem. - Kostium, który nosisz, wygląda na tobie wyjątkowo dobrze. Możesz go sobie zatrzymać. Trzy godziny później Holland przedarła się przez korek na 66., sunąc w kierunku stanu Wirginia dwupasmówką, na której odcisnęło się wyraź- ne piętno surowej zimy. Musiała bacznie uważać na wyboje i koleiny utworzone przez zmrożony śnieg. Gdy dotarła już do swojego domu w Georgetown, wzięła długi, gorący prysznic, aby odświeżyć się po podróży. Zanim zdążyła wyjść z łazienki, zadzwonił Frank Suress. Nagrał na sekretarce swoje gratulacje. Tylo słuchała ich, przyrządzając sałatkę z tuńczyka. Ubierając się do pracy w ciemnozielony wełniany golf, czarne sztruksowe spodnie i spo- rtowe buty Nike Air Maxes, w których miała wrażenie, że unosi się metr nad ziemią, wciąż myślała o Franku. Tęskniła. Pod lewą ręką, na klatce piersiowej, miała przypiętego piętnastostrzałowego SIG-Sauera, którego skrywała podniszczona już skórzana kamizelka w kolorze syropu klonowego. Holland podążała do Miller's Pond, kierując się drogowskazami - była to mała społeczność, zajmująca się świadczeniem usług dla okolicz- nych rezydencji. Zwolniła przy skrzyżowaniu, którego żółtawe światła kołysały się na wietrze, migotając w oknach sklepów z antykami, staro- świeckiej apteki i magazynu z artykułami kolonialnymi. Gdy pozostawiła za sobą wioskę, reflektory jej hondy wyłowiły z ciemności pokryty patyną 18 płot o popękanych sztachetach. Ponad martwą ciszą sioła, wysoko na niebie wędrował księżyc, rozświetlając noc chłodnym blaskiem. Holland z dużą prędkością pokonała garb wzgórza. Zjeżdżając w dół, również trzymała nogę na gazie. Kiedy para mocnych świateł wbiła się w przednią szybę samochodu, Holland z całej siły wcisnęła hamulce i zjechała na bok, starając się przy tym nie zsunąć po stromym poboczu rowu melioracyjnego. Obie ręce oparła o górną część kierownicy i trzy- mając w palcach identyfikator, czekała. Agent uzbrojony w karabin maszynowy zastukał w boczną szybę. Miał czerwone od wiatru policzki i głos schrypnięty od tytoniu. Sprawdził jej dokumenty i otrzymał po- twierdzenie z rezydencji. Wjeżdżając przez bramę, Tylo zwróciła uwagę na cicho pobrzękujący przenośny generator i gruby drut wijący się między zdobionymi prętami. Na parkingu stały cztery lincolny, przy których umieszczono dwa samochody pościgowe. Trochę z boku dyżurował ambulans ze sprzętem medycznym. Holland zatrzymała swoją hondę przy ogrodzie w dalszym ciągu pokrytym matami z juty, chroniącymi cebulki i pąki roślin przed przemarznięciem. - Cieszę się, że udało ci się przyjechać -powiedział Fleming, schodząc po szerokich frontowych schodach rezydencji. Przedstawiając się, przywi- tał ją mocnym, serdecznym uściskiem dłoni. - Dojechałaś bez większych przeszkód? - Tak, bez problemu. - Czy ktoś ci wyjaśnił, o co mniej więcej chodzi? - Szef wspomniał, że ktoś nie dojechał. Fleming skinął głową. - O ile się nie mylę, miałaś już okazję pracować przy Westbournie. Holland nie była pewna, jak dalece Fleming został poinformowany na temat Bostonu. Wolała zachować ostrożność. Agentki, z którymi roz- mawiała, twierdziły, że Fleming jest dość surowy, lecz sprawiedliwy -jego małżeństwo należało do udanych, dzięki czemu praca z nim stawała się o wiele łatwiejsza. Nie chciała, aby Fleming pomyślał, że będzie próbowa- ła kokietować Westbourne'a. Holland przedstawiła mu skróconą wersję wydarzeń w Bostonie. Fleming słuchał uważnie, a następnie zapytał, na ile Westbourne był skory do współpracy. Holland odparła, że senator bez problemu dostosował się do obowiązujących procedur. Fleming skinął głową w kierunku głównego budynku. - Na razie napij się kawy, a później oprowadzę cię po rezydencji. Holland już coś wiedziała na temat podobnych posiadłości. W mar- murowym foyer, pod okazałym żyrandolem stał owalny machoniowy stół, a na nim waza pełna świeżych tulipanów z cieplarni. Nieco dalej pięły się w górę podwójne schody. Biegnący pod nimi korytarz prowadził do spiżarki, przez którą przechodziło się do kuchni wyposażonej w auten- 19 tyczne palenisko. Na dwóch przeciwległych stronach foyer znajdowały się duże pokoje, których rozsuwane drzwi były w tej chwili zamknięte. Istniała jednak pewna różnica, gdyż w tym domu nie wyczuwało się rodzinnej atmosfery. Z rzeźbionych ornamentów emanował muzealny chłód. Weszła do kuchni i przedstawiła się drużynie patrolowej złożonej z trzech mężczyzn, którzy siedzieli przy niewielkim śniadaniowym stoliku. Dzbanek z kawą stał na gzymsie paleniska. O krzesła wspierały się karabiny maszynowe, a z wielozakresowych nadajników radiowych dochodził ciągły szum. Jeden z agentów chciał ją oprowadzić, ale wyjaśniła, że właśnie czeka na nią Fleming. Wychodząc, czuła, że bacznie lustrują ją wzrokiem. Tylo nic sobie z tego nie robiła. Nigdy nie pracowała z tą ekipą, a agent z zewnątrz, zawsze traktowany był jak daleki krewny. - Wszystko w porządku? - zapytał Fleming, gdy Holland wyszła na zewnątrz, trzymając w obu dłoniach kubek z kawą. , - W jak najlepszym. - Twoje stanowisko znajduje się tuż za frontowymi drzwiami, które w tym czasie pozostaną zamknięte i zaryglowane. Przy drzwiach do biblioteki będziesz miała drużynę, dwóch ludzi na górze i snajpera na dachu. Holland rozpoznała w tym ustawieniu dyrektywy Ochrony Trzeciego Stopnia - szczelnej, lecz nie hermetycznej, co miałoby miejsce, gdyby chodziło o prezydenta. - Przejdźmy się - zasugerował Fleming. Weszli na dróżkę okrążającą staw. Holland podążyła oczami za odblaskami światła padającymi z okien domku gościnnego. Miała dosko- nały wzrok i nawet z odległości trzydziestu jardów bez problemu dostrzeg- ła kobietę, która zdejmowała właśnie z siebie bieliznę, a następnie od- chyliła się, rozpuszczając luźno włosy i odsłaniając piersi. Kobieta sięgnęła po coś, co leżało na łóżku - ręcznik? - i owinęła sobie tym głowę, tworząc coś na kształt turbanu. Będzie się kąpać... Holland ukradkiem zerknęła na Fleminga, który wydawał się obser- wować dym unoszący się z komina domku. Jego wystudiowana poza zdradzała jednak, że nie przegapił niczego. To właśnie wtedy Holland uświadomiła sobie, jak intensywną aktyw- nością była przepełniona noc. Nie chodziło bynajmniej o odgłosy natury, lecz o wszystko, co robili ludzie, gdy wyruszali na łowy. Ponad grzbietem wzgórza sunął helikopter, rozświetlając punktowcem linię drzew. Nieco bliżej czaiły się psy ze swoimi opiekunami. Oprócz odgłosu własnych kroków Holland słyszała cichutki szmer przenośnych nadajników. Przy- pominał cykanie świerszczy. Fleming przystanął, schylił się i wyprostował, trzymając w dłoni Płaski, gładki kamień wielkości srebrnej dolarówki. 20 - Tylo, czujesz, jak niesamowita może być noc na wsi? - Już od dawna nie udało mi się wyrwać z miasta. Od czasów Akademii. - Ja czuję. - Fleming wygiął ramię do tyłu, a następnie energicznie wyrzucił je w przód. Kamień uderzył o wodę i zaczął się odbijać, podążając torem wy- znaczonym przez odbicie księżycowego blasku. Podskoczył na wodzie zaledwie cztery razy, gdy radio Fleminga zatrzeszczało. Patrol po drugiej stronie stawu usłyszał jakieś odgłosy. Fleming wyjaśnił im, że wszystko w porządku i kazał pozostać na pozycjach. - W okolicach domku rozlokowana jest jedna drużyna - zwrócił się do Holland, a następnie spojrzał na księżyc, jakby odczytywał z niego czas. - Niebawem rozpocznie się spotkanie. Lepiej już wracajmy. Tylo nie mogła pozbyć się uczucia, że Fleming nie powiedział jej wszystkiego. Namalowany przez niego obraz był pozbawiony pewnego małego, aczkolwiek bardzo istotnego elementu. Wreszcie zdecydowała się zapytać. - Dlaczego zastosowano Ochronę Trzeciego Stopnia? Fleming nawet na moment nie zwolnił kroku, ani na nią nie spojrzał. - Wiesz, kto będzie tu dzisiejszej nocy? Baldwin, Robertson, Croft iZentner. Jakoś nie mogła się dopatrzyć związku. - Jak nazywa się komisja, w której zasiada trójka z nich, poza Croftem? - podpowiedział Fleming. Komisja Etyki Senackiej... - Wkraczają do akcji, gdy tylko ktoś jest podejrzany o jakieś mach- lojki. - Przerwał na moment. - I jesteśmy tu właśnie dlatego, że prezydent chce, abyśmy zapewnili tej doborowej paczce spokojne warunki pracy. ROZDZIAŁ 2 Zabójca słyszał ich; najpierw dobiegło go szuranie butów o żwir, który pokrywał dróżkę. Następnie głosy zbliżyły się, dzięki czemu zorien- tował się, że rozmowa toczy się pomiędzy mężczyzną a kobietą i nawet był w stanie wyłowić pewne słowa. Po chwili ciszy ktoś wrzucił do stawu jakiś przedmiot. Zabójca rozpoznał uderzenie kamieniem o taflę wody, a zaraz po tym trzask krótkofalówek z drugiej strony. Ktokolwiek rzucił ów kamień, nieświado- mie wyświadczył mu przysługę, zdradzając pozycję patrolu, który wcześ- niej nie oddalał się zbytnio od domku letniskowego. Obecnie znajdowali się już wystarczająco daleko. Zabójca odczekał trzydzieści sekund, po czym ostrożnie uniósł dach budki. Mężczyzna i kobieta dotarli do głównego budynku i wchodzili do środka. Tak więc konferencja właśnie się zaczynała, co dawało mu jakieś trzy i pół, być może cztery godziny - więcej niż potrzebował, aby działać bez pośpiechu i wystarczająco na delektowanie się tym, co uczyni, gdy dobierze się do dziewczyny w domku. Spokojnymi ruchami wydostał się z budki. Oczywiście jego schronienie zostanie znalezione; nie mógł też nic zrobić z materiałem wyściełającym, ale wykonano go ze specjalnej gumy, przypominającej gruboziarnisty papier ścierny, co uniemożliwi odkrycie jakichkolwiek odcisków palców. Nylonowy kombinezon, był wyjątkowo solidny i nie pozostaną po nim żadne strzępki czy włókna tworzywa. Gdy budka z powrotem osiądzie w trzcinach, lekko słonawa woda rozpuści jakiekolwiek wydzieliny skóry i włosów. Nie martwił się zbytnio psami. Nawet gdyby podeszły bliżej, nie mogłyby wychwycić jego zapachu. Brnąc przez sięgającą do bioder wodę, zabójca przedzierał się przez trzciny tak delikatnie, jakby szukał małego Mojżesza w wiklinowym koszyku. Przy brzegu zaczął poruszać się na czworakach, równomiernie 22 rozkładając swój ciężar, aby zapobiec wydawaniu syczących odgłosów przez zanurzane w mule buty, po czym podczołgał się na odległość dziewięćdziesięciu stóp od domku gościnnego. Miał przed sobą otwarty teren. W pobliżu domku rósł tylko wysoki klon. Przez chwilę wyławiał unoszone przez wiatr głosy, dochodzące z przeciwległej strony stawu. Biegł do utraty tchu, ciężar oblepionego mułem kombinezonu wywoływał palący ból w nogach. Przy drzewie przystanął na okamgnienie, teren był wciąż pusty, i kilka sekund później znalazł się za domkiem, klęcząc obok drewnianego kosza na śmieci. Tylne drzwi znajdowały się na wyciągnięcie ręki. Lśniła na nich wypucowana koładka z brązu, nad którą wisiała lampa w kutej oprawie. W kuchni było ciemno, natomiast z przedniej części domku - prawdopodobnie głównej sypialni - dochodziło delikatne pulsowanie muzyki. Zamek zainstalowano bardziej na pokaz niż dla zapewnienia bez- pieczeństwa - w tego rodzaju "zabezpieczenia" zaopatrują się bogaci ludzie, gdyż swoje pieniądze i zaufanie lokują w droższych i bardziej skomplikowanych formach ochrony dóbr doczesnych. Dostał się do środka w niespełna osiem sekund. Prawie bezgłośnie rozsunął plastikowy zamek wojskowego skafandra, a następnie wyszedł z kombinezonu i ukrył go w szczelinie pomiędzy zlewem a zmywarką do naczyń. Drewniana podłoga pachniała cytryną i przyjemnie ogrzewała jego stopy. Stał w ciemnościach, uważając, aby nie rzucać cienia na kwieciste zasłony w oknach. Strumień ciepłego powietrza z wentylatora w suficie owiał jego nagie ciało. Zaczerpnął głęboki oddech nie tylko po to, by poczuć zapach kobiety, lecz by ogrzać swoje płuca. Nie chciał jej dotykać zimnymi dłońmi. Uniósł ręce nad głową, sięgając prawie kratki wen- tylatora. Z uwagi na młody wiek dziewczyny spodziewał się ostrej rockowej muzyki. Zamiast tego z odtwarzacza kompaktowego sączyła się przyjem- na folkowa piosenka. Wyobraził sobie wokół niej nuty wirujące jak opadające z drzew liście. Najpierw ukazał się cień i natychmiast potem ona. Przechodziła przez korytarz do saloniku. Zwykła męska koszula nie skrywała jej jędrnego, zgrabnego ciała. Prawdopodobnie nie miała więcej niż dwadzieścia jeden lat - była zapewne jedną z owych szerokookich mleczarek z Wisconsin, które przyjeżdżają do Waszyngtonu z głowami w chmurach i w końcu lądują w łóżkach senatorów. Kiedy stanęła na palcach przy szafie z książ- kami, koszula uniosła się powyżej pośladków i ujrzał fragment jej rudych włosów łonowych. " Zabójca powoli wypuścił przez usta powietrze. Czekał, obserwując, jak dziewczyna bierze książkę, marszczy brwi, patrząc na okładkę i z po- wrotem idzie do sypialni. Wysunął głowę nieznacznie ku przodowi, 23 rozwierając nozdrza, jakby jej zapach ciągnął go za sobą. Zrobił jeden krok, jeszcze jeden... Stąpając, ogrzewał o policzek ostrze noża jak czuły i troskliwy kochanek. Ktoś przyniósł z pokoju stołowego krzesło z oparciami pod ramiona i ustawił je za frontowymi drzwiami, w miejscu, gdzie Holland miała swoje stanowisko. Doceniła ten gest koleżeńskiej życzliwości. O ile zadania nie wykonywano w miejscu publicznym, nie trzeba było pełnić służby na stojąco. Agenci dyżurujący przy zamkniętych drzwiach bibliotecznych również siedzieli - jeden z nich wertował strony magazynu motoryzacyj- nego, a drugi czuwał. Co godzinę będą się zmieniać. Holland nie wzięła z sobą nic do czytania. Była obdarzona wyjąt- kową umiejętnością; mogła częścią swej świadomości scalić się z otocze- niem i penetrować nią ukryte kąty i załamania ścian, wsłuchując się w każdy podejrzany szmer. Pozostała część jej jaźni odpoczywała. Była to ta sama umiejętność, którą posiadają najlepsi żołnierze, mogący na komendę zasnąć lub maszerować trzydzieści mil podczas najcięższej wichury. Holland znała kilka ćwiczeń, które zapobiegały drętwieniu mięśni. Wykonywała je co pół godziny, za każdym razem unikając pozycji, w której nie mogłaby natychmiast sięgnąć po broń. Podczas długiego wieczoru odtwarzała w myślach operację w Atlancie, zastanawiając się, co z owego zdarzenia powinna zapamiętać i jakie wnioski wyciągnąć na przyszłość. O dwudziestej drugiej trzydzieści Fleming zrobił obchód. Cicho po- wiedział coś do jednego z agentów przy drzwiach, który po chwili wstał, narzucił swoją kurtkę i zniknął w kuchni. Teraz Fleming znalazł się przy niej. - Pora zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Rozprostuj kości. - Czuję się świetnie - odparła Holland. - Jestem o tym głęboko przekonany, ale zrób mi przyjemność i odpręż się na moment. Gdyby Holland nie zobaczyła, że inni agenci wychodzą, próbowałaby dyskutować. Teraz wiedziała, iż Fleming robił to z troskliwości. Jedno- cześnie nie chciał, aby czujność agentów pozostających w obszarze opera- cyjnym została uśpiona, co mogło łatwo się zdarzyć, gdy otoczenie było zbyt ciepłe i komfortowe. - Pięć minut, Tylo. Dam im znać, że idziesz. Poczuła na twarzy przyjemny, chłodny powiew. Zatrzymała się przed schodami, ruszyła dalej, gdy usłyszała, że patrole potwierdzają odbiór wiadomości od Fleminga. Weszła na kolistą alejkę. Przez moment roz- ważała, czy nie przespacerować się wzdłuż stawu, jednak ostatecznie zdecydowała się okrążyć główny budynek. 24 Wąską dróżkę, którą podążała, oświetlało z góry mocne światło latarni. Holland pewnym krokiem minęła boczną ścianę domu i skierowa- ła się w stronę altany wzniesionej na skraju trawnika za głównym budynkiem. Gdy weszła na platformę, deski zaskrzypiały, po czym dało się słyszeć dudniące warczenie i przyspieszone sapanie. Holland zamarła w bezruchu. W końcu głos w ciemnościach powiedział: - W porządku. Tożsamość potwierdzona. Nie chciała więcej przygód, wróciła w pobliże tylnej części domu, a następnie poszła wzdłuż wychodzącej na staw ściany budynku. Na wysokości piersi, po lewej stronie, rozciągał się kamienny taras. Stały na nim dwie marmurowe ławki. Światła z biblioteki migotały na mrozie przedziwnym blaskiem. Kiedy usłyszała głosy, miała wrażenie, że unoszą się w powietrzu wraz ze światłem lamp. - Charles, nie możesz tego zrobić. To potworne. Holland przystanęła. Znała ten piskliwy, przepojony złością głos. Wiedziała do kogo należał... Słowa te wypowiedziała Barbara Zentner ze stanu Kalifornia. - Sprawy wcale nie muszą się w ten sposób potoczyć - ciągnęła Zentner. - Zawsze jest jakieś wyjście. Ale nie możesz od nas oczekiwać karkołomnego... - Barbaro, wciąż omijasz sedno sprawy. Nie macie innego wyboru, jak tylko kontynuować. Czy okaże się to łatwe, czy trudne, zależy tylko od was. Chcecie rozmawiać o etyce? Już wam uzmysłowiłem, jakie są tego konsekwencje. Westbourne mówił łagodnym, a przy tym dość osobliwym tonem jak nauczyciel próbujący wyjaśnić treść lekcji niezbyt bystremu uczniowi. W pewnym momencie Holland przestała słyszeć jego głos, z czego wywnioskowała, że Westbourne musi przechadzać się po pomieszczeniu. "Jeżeli w trakcie działań operacyjnych usłyszysz coś, co nie odnosi się do bezpieczeństwa ochranianej osoby, natychmiast o tym zapomnij" - była to podstawowa reguła. Wpajano ją od pierwszego dnia szkolenia w Tajnej Służbie. Holland ruszyła dalej, próbując wymazać z pamięci usłyszane słowa i koncentrując się na rzeczach istotnych. Oszklone drzwi biblioteki były otwarte, tworząc ledwie widoczną szczelinę, ale nawet ona była zbyt duża. Została złamana jedna z zasad bezpieczeństwa i Fleming powinien o tym wiedzieć. Holland stała przy końcu tarasu, trzymając w dłoni radio, kiedy zaskoczył ją opryskliwy głos: - Kim jesteś, do cholery? Odwróciła się w chwili, gdy Barbara Zentner przechodziła przez próg. - Agentka Tylo. Przepraszam pani senator, ale te drzwi powinny być zamknięte... - Agentka Tylo... Czy zawsze podsłuchujesz cudze rozmowy? 25 Zentner była niską, szczupłą kobietą około pięćdziesiątki, wyróżniała się niepokojącym, pomarańczowym odcieniem kręconych włosów. Zrobi- ła dwa kroki do przodu i blask reflektorów ukazał mocny makijaż pani senator. Holland poczuła chęć odwrotu, jednak przemogła się i mocniej stanęła na nogach. - Proszę wejść do środka, pani senator - powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu. Zentner posłała jej jadowite spojrzenie. Holland przez ułamek sekundy pomyślała o tym, że media nazwały Zentner "Żyletą", ze względu na sposób, w jaki traktowała ludzi wokół siebie, począwszy od reporterów, a na świadkach biorących udział w przesłuchaniach komisji kończąc. Ze środka dobiegały teraz głosy innych osób; posypał się grad pytań. Holland widziała, że Zentner waha się co zrobić. W końcu cofnęła się, ani przez moment nie spuszczając z Holland oczu. Z trzaskiem zamknęła drzwi i gwałtownym ruchem zaciągnęła kotarę. Holland nie uświadamiała sobie, że przez cały czas wstrzymywała oddech, aż do chwili, gdy wypuściła powietrze w postaci dużego kłębu pary. W żaden sposób nie mogła pozbyć się uczucia zimna, które przebiegało jej po kręgosłupie. Kilka minut przed północą szesnastu agentów jednocześnie otrzymało wiadomość, że spotkanie dobiegło końca. Helikopter opuścił dotychcza- sowy obszar operacyjny i zajął pozycję na wysokości dziewięciuset stóp nad główną aleją, w połowie drogi pomiędzy głównym budynkiem a bra- mą wyjazdową. Przewodnicy z psami skierowali się w stronę swoich furgonetek, tymczasem kierowcy grzali silniki limuzyn i samochodów pościgowych. Z nadajników dobiegały ciągłe trzaski i szmery. - Cztery osoby wracają do miasta - oznajmił Fleming, wchodząc do foyer. - Westbourne zostaje. Z jego tonu Holland wywnioskowała, że nie jest specjalnie uszczęś- liwiony takim rozwojem wypadków, lecz również nie jest nim zbytnio zaskoczony. - Tylo, nie odstępuj Westbourne'a, gdy wyjdzie na zewnątrz - powie- dział Fleming. Holland zarzuciła na ramię torbę i przeniosła się do niszy pod schodami. Mogła stąd wiele zobaczyć, nie będąc jednocześnie widzianą. Nie miała zamiaru znowu znaleźć się pod obstrzałem gromowładnego spojrzenia Zentner. Senatorowie wychodzili w milczeniu, z narzuconymi płaszczami, bez najmniejszego uśmiechu, gratulacji czy nawet kurtuazyjnego, pożegnal- nego poklepania po ramieniu. Wokół nich unosiła się atmosfera niedopo- 26 wiedzenia, nie rozwiązanych spraw i goryczy. Holland odnosiła wrażenie, że pod tym wszystkim czai się ukryty lęk, a nawet poczucie przegranej. W myślach zaczęła odtwarzać podsłuchane strzępki rozmowy. Dlaczego Komisja Etyki miałaby występować przeciwko Westbour- ne'owi? Holland powoli wyszła z niszy i stanęła w opustoszałym foyer. Z zewnątrz dochodziło trzaskanie drzwi samochodów i odgłos opon przesuwających się po żwirze. W końcu wszystko ucichło. Gdy Fleming wrócił do środka, rozcierając zziębnięte dłonie, drzwi biblioteki wciąż były zamknięte. - Nic mi nie mów. Wciąż tam jest? Holland skinęła głową. - Nawet nie wysunął nosa. - Idź z nim pogadać - rzucił szorstko Fleming, maszerując przez hol w stronę kuchni. - Muszę wiedzieć, gdzie zamierza spędzić noc i czy mam przenosić patrol w okolice domku gościnnego, czy zostawić chłopaków na miejscu. Holland podeszła do drzwi biblioteki i dwukrotnie zastukała. Właśnie zaczynała delektować się pięknym zapachem wiśniowego drzewa, gdy wydało jej się, że usłyszała głos. Przekręciła jedną z gałek. Westbourne siedział za biurkiem w drugim końcu pomieszczenia, zwrócony twarzą w kierunku drzwi. Biblioteka była dobrze oświetlona i Holland bez trudu dostrzegła stary kałamarz wykonany z barwionego szkła, przycisk do papieru w kształcie konika morskiego, srebrny nóż do rozcinania kopert i dwie dyskietki magnetyczne, położone obok siebie na matowoczerwo- nym skórzanym bibularzu. Z lewej strony biurka stał nowoczesny kom- puter. W tej samej sekundzie Holland zorientowała się, że Westbourne nie powiedział jej, aby weszła. Miał pochyloną głowę i dotykał palcami dyskietek, kiedy nagle się wyprostował, rzucając wściekłe spojrzenie. - Przepraszam, senatorze. Pukałam... Wydawało mi się, że powiedział pan, abym weszła. Westbourne natychmiast opanował złość, jego twarz znów wyglądała tak jak podczas niezliczonych wywiadów telewizyjnych lub na okładkach kolorowych czasopism. Był przystojnym, bardzo wysportowanym i szale- nie fotogenicznym mężczyzną o łagodnych szarych oczach i kącikach ust uniesionych w tej chwili w owym słynnym uśmiechu. Jego oponenci przyznawali, że mógłby nim oczarować nawet diabła, czego nie mówiono nawet o Kennedym. Westbourne wyprostował się w fotelu i swoją dużą, pięknie wyrzeź- bioną dłonią pogładził gęste, siwe włosy, opadające na kaszmirową kamizelkę i kołnierzyk koszuli country. , - Agent Tylo - powiedział, ledwo dostrzegalnie poszerzając uśmiech - Boston. Trzy, trzy i pół miesiąca temu? 27 - Miło mi, że pan pamięta, senatorze. Holland czuła się nieomal przez niego przyciągana. Umiejętność wywarcia na obcej osobie wrażenia, że traktuje się ją z troską, jak kogoś dobrze znanego, stanowi rzadki i dla polityka wyjątkowo cenny dar. - W czym mogę pani pomóc? - zapytał Westbourne. - Musimy wiedzieć, czy pan senator spędzi noc tutaj, czy w domku gościnnym. - W domku gościnnym. - Powściągliwy ton nie dość skutecznie maskował pragnienia senatora. - Dobrze. Przekażę tę informację. - Może pani chwileczkę zaczekać? Westbourne wyjął z papeterii kopertę. Wydawało się, że przez ułamek sekundy zwleka z decyzją, po czym sięgnął