Philip Shelby "Czas werbli" Tytuł oryginału DAYSOFDRUMS Ilustracja na okładce LARRYROSTANT Redakcja merytoryczna GRAŻYNA KUNICKA Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI Korekta JOANNA DZIK Copyright (c) 1996 by Philip Shelby All rights reserved ISBN 83-7169-119-X Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1996. Wydanie I Druk; Wojskowa Drukarnia w Łodzi Owego dnia nie słyszałem stłumionych jęków rozpaczy ani słów pełnych bólu, lecz... werble. Był to czas werbli. - spostrzeżenie brytyjskiego dziennikarza z pogrzebu Johna F. Kenned/ego PROLOG 30 marca - 1 kwietnia Wzdłuż długiej na ćwierć mili drogi, która przecinała posiadłość Westbourne'a, rosły ponad stuletnie dęby. Pewnie im miejsce za- wdzięczało swoją nazwę - Oak Farms. Rezydencja, wraz z przylegającym do niej terenem, rozciągała się na ponad stu akrach ziemi w najpiękniej- szym zakątku Wirginii. Główny, trzypiętrowy budynek zbudowany był w stylu secesyjnym - ściany z czerwonej cegły, ciemnozielona dachówka, czarne okiennice. Wzniesiono go na pagórku, z którego rozciągał się widok na staw zasilany wodami niewielkiego strumyka. Jakieś sto jardów dalej, na drugim brzegu, stał zwykły domek kempingowy ze spadzistym dachem. Zatrzy- mywali się w nim goście Westbourne'a. Lamontowi Flemingowi - dowódcy oddziału agentów Tajnej Służby - podobało się to, co widział. Przez minioną godzinę obserwował psy skrupulatnie przeszukujące teren posesji. Zbliżał się już kwiecień, jednak większość drzew wyciągała ku niebu nadal bezlistne gałęzie. Skąpe zarośla porastające ziemię nie zapewniały prawie żadnej osłony. Rozmokły grunt pokrywała gruba warstwa opadłych, wilgotnych liści. W zależności od ciężaru przechodzącego człowieka, buty odcisnęłyby odpowiednio głębo- kie ślady. Oprócz psów miał się tu wkrótce zjawić helikopter patrolowy wyposa- żony w detektory podczerwieni; nie zabraknie również specjalnego samo- chodu pościgowego i małej niespodzianki w postaci niewielkiego, lecz wyjątkowo silnego generatora mocy, ukrytego za jedną z kamiennych kolumn bramy wjazdowej. Już niebawem mieli przez nią przejechać senator Charles Westbourne, reprezentujący stan New Hampshire, i jego goście, także członkowie Senatu, zwani potocznie Kardynałami. Gdy tylko przybędą na teren posiadłości, brama wjazdowa znajdzie się pod napięciem dwudziestu tysięcy woltów - podczas prób symulowanego 7 ataku użyty w tym celu zdalnie sterowany pojazd został całkowicie zniszczony. Fleming podniósł kołnierz nieprzemakalnego płaszcza, chroniąc się przed przenikliwym wiatrem, unoszącym ciężką woń rozmokłej ziemi i rozkładających się liści. Agent był niskim, przysadzistym mężczyzną o muskularnym torsie, niezbyt prostych nogach i potężnych barach. Na jego wiecznie opalonej twarzy wyraźnie wyryło się piętno dwudziestolet- niej służby w Marines, a szeroko rozwarte oczy nadawały mu wygląd ogromnej sowy. Przez pięć lat, spośród sześciu spędzonych w Tajnej Służbie, Fleming przebywał poza granicami kraju, specjalizując się w ochronie placówek dyplomatycznych. Obecnie wystarczał mu jeden rzut oka, aby stwierdzić, czy dany obiekt jest bezpieczny albo czy można go ewentualnie takim uczynić. Z punktu widzenia potrzeb Służby jego wiedza była bezcenna. Fleming nie żywił obaw co do głównego budynku który miał solidną konstrukcję i został dokładnie przeszukany. Na tę noc cały personel zatrudniany przez Westbourne'a zwolniono z pełnienia obowiązków. Przekąski, którymi Kardynałowie mogli się posilić, przygotował kucharz Tajnej Służby. Spotkanie miało się odbyć w bibliotece na tyłach budynku. Był to elegancko urządzony pokój, ale jego wysokie francuskie okna i drzwi wychodzące na kamienny taras niepokoiły Fleminga, w związku z czym kazał przysunąć ośmioboczny stół konferencyjny do pozbawionej okien ściany. Teraz, aby skutecznie przeprowadzić jakikolwiek atak, należałoby użyć co najmniej wyrzutni rakietowej. Przed przyjazdem do Oak Farm Fleming dokładnie przeanalizował wszystkie telefoniczne i listowne pogróżki, jakie napłynęły w ciągu ostat- nich kilku miesięcy. Wrogowie Westbourne'a byli dość zróżnicowaną grupą ludzi: zagorzali przeciwnicy aborcji, wojujący ekolodzy, fanatyczni supremiści, nie mogący pogodzić się z poglądami senatora na temat ograniczenia dostępu do broni palnej. Groźby, które nadeszły w ostatnich dniach, zostały dokładnie sprawdzone przez terenowe oddziały Tajnej Służby - ich autorów uznano za potencjalnie niebezpiecznych i poddano stałemu nadzorowi. W tej chwili każdy z nich był pod ścisłą kontrolą. Fleming przeniósł wzrok ponad stawem i przyjrzał się domkowi gościnnemu. Jeszcze kilka godzin wcześniej wydawało się, że pozostanie pusty. Następnie poinformowano Fleminga, iż ktoś się jednak do niego wprowadzi. Pod wieczór ma się zjawić przyjaciółka senatora; zostanie skontrolowana, a następnie odprowadzona pod eskortą do domku, który do tej pory będzie już dokładnie przeszukany i zabezpieczony. Zamieszka w nim sama, gdyż ulokowane tam wcześniej pododdziały agentów zajmą pozycje na zewnątrz budynku. Szef doradził Flemingowi ściągnięcie jeszcze jednego pojazdu, który zapewniłby jego ludziom ochronę przed zimnem. 8 Fleming przemierzał taras, zbliżając się do stawu i zastanawiał się, czy wystarczy tylko jeden samochód, gdy nagle odezwał się telefon komór- kowy. Operator z Centrum Dowodzenia i Nadzoru w Waszyngtonie dzwonił w odpowiedzi na wcześniejszy telefon Fleminga. Agent, o którego Fleming się dopytywał, a który do chwili obecnej powinien się już zgłosić, był nieosiągalny. Według zapisków operatora, osoba ta została skierowa- na gdzie indziej, jednak nikt nie wykreślił jej z grafiku w Oak Farms. Nie zorganizowano również żadnego zastępstwa. Fleming zaklął pod nosem i zażądał od operatora natychmiastowego przysłania kogoś w zamian. W taką noc nie zamierzał pracować bez pełnego składu agentów. Wysoko postawieni ludzie z Tajnej Służby nieprzerwanie sprawdzali majątki czołowych polityków w kraju. Podob- nie jak jego szef, Fleming słyszał pogłoski o tym, iż spośród wszystkich branych pod uwagę pretendentów Westbourne ma największe szansę, aby otrzymać z ramienia swojej partii nominację na oficjalnego kandydata w najbliższych wyborach prezydenckich. Jednak na pozornie krystalicznej reputacji senatora z New Hapshire pojawiła się pewna rysa. Fleming nie potrafił powiedzieć, czy była ona na tyle głęboka, aby stanowić źródło potencjalnego skandalu. Cóż, może właśnie dlatego sam prezydent wyraził osobiste zainteresowanie w kwestii zorganizowania odpowiedniej ochrony podczas spotkania w Oak Farms. Ze Swojego ukrycia w częściowo zanurzonej budce dla kaczek, zabójca uważnie obserwował Fleminga. Agent patrzył we właściwym kierunku, ale nie na właściwy obiekt. Domek gościnny nie był strefą bespośredniego zagrożenia. Fleming nie zauważyłby niczego, nawet gdyby rozebrał go deska po desce. Zabójca nie przejmował się również zbytnio tym, że Fleming może zwrócić baczniejszą uwagę na budkę dla kaczek. Nad stawem znajdowały się trzy takie gniazda. Żadne z nich nie przetrwało ataku zimy - wszystkie na wpółzagrzebane w mule i gnijącej trzcinie. Właśnie dlatego Fleming nie przywiązywał do nich wagi. Budka, w której schronił się zabójca, znajdowała się najdalej od głównego budynku i była w najgorszym stanie. Dwa dni wcześniej - na długo zanim przybyły ekipy rozpoznawcze Tajnej Służby - osuszył ją najlepiej jak tylko się dało, a wykonaną z dykty, opartą na czterech listwach podłogę pokrył nieprzemakalnym brezentem. Na zewnętrznych ściankach rozrzucił gnijące liście i trzcinę. Powrócił na miejsce dzisiaj rano, zanim pojawiły się pełniące dyżur pododdziały Służby. Budka była na tyle duża, że bez większych trudności mógł się w niej zmieścić; znał przy tym ćwiczenia izometryczne, które zapobiegały drętwieniu mięśni. Włożył na siebie jednoczęściowy wojskowy kombinezon z demobilu, przeznaczony do zadań w najcięższych warunkach pogodowych - wypeł- 9 niała go warstwa puchu osłoniętego nylonowym materiałem. Identyczną odzież wykorzystywano podczas manewrów w alaskiej tundrze. Miał przy sobie zapas wody, czekoladę i pół pinty brandy. Nie poruszało go to, że w ciemnościach coś muskało mu policzki lub pełzało po jego twarzy. Zarówno w stawie, jak i w jego okolicach nie żerowały jadowite zwierzę- ta - w przeciwieństwie do innych miejsc, w których przyszło mu czatować w ukryciu. Zabójca za pomocą kawałka gałęzi uniósł jedną z desek, dzięki czemu mógł dokładnie przyjrzeć się rezydencji. W półmroku dostrzegł rozmawia- jącego przez telefon Fleminga. Nie mógł usłyszeć rozmowy, ale też i nie musiał. Przebywał w swojej kryjówce już prawie od dziesięciu godzin. Wkrótce całkiem się ściemni, a wtedy uśnie, marząc o innych miejscach, gdzie odpoczywał w cieniu drzew lub wylegiwał się na słońcu, osłaniając powieki rzecznym mułem. Następnie wybije dziesiąta i wtedy wstanie. Już zawczasu dokonał pewnych przeróbek w tylnych drzwiach domku gościn- nego. Doskonale wiedział, w jakiej odległości będzie czuwał najbliższy patrol. Do tej pory agenci zdążą się już zmęczyć i przemarznąć. Ich dyżur będzie zbliżał się ku końcowi i skoncentrują swoją uwagę głównie na światłach i cieple dużego budynku. Byli przecież tylko małymi istotkami - ludzkimi istotkami, nie mającymi większego znaczenia poza tym, że spocznie na nich ciężar złamanych i startych w proch istnień. Rozmyślania te przyprawiły zabójcę o przyjemny dreszczyk. Wszystko to, co uczyni senatorowi, zanim odbierze mu życie, wyrywało jego duszę z zamknięcia mroźnego grobowca i unosiło ją w wymiar kosmiczny, w otchłanie wszechświata, gdzie gwiazdy świecą tak przenikliwie i jasno jak odłamki kości. W tej duszy nie było miejsca na troskę czy żal, nie było w niej nawet okruchów wspomnień o litości lub współczuciu. Część PIERWSZA ROZDZIAŁ 1 Wyatt Smith, szef Tajnej Służby , był mężczyzną jakby żywcem wyję- tym ze starej fotografii. Chudy jak chart, z sumiastym wąsem i ołowianym wzrokiem pokerzysty. Preferował popielate garnitury i krój płaszcza odrobinę odbiegający od tego, jaki dyktowała moda; zwykłe guziki zastępował ciut większymi, wypełnianymi masą perłową. Zamiast krawatów zawsze nosił staromodną muszkę. Sffiith siedział w swoim gabinecie za biurkiem, które niegdyś służyło jako stół w refektarzu misji w Santa Fe. Właśnie przez głośnik wewnętrz- nej linii telefonicznej operator z Centrum Dowodzenia i Nadzoru próbo- wał wytłumaczyć nieporozumienie, w wyniku którego w Oak Farm zabrakło jednego agenta. Smith mógł mu powiedzieć prawdę, lecz zamiast tego w dalszym ciągu słuchał z lekko przymkniętymi oczami. Krew uderzała mu do skroni, wywołując nagłe ataki bólu pod czaszką. Zmusił się aby oddychać powoli i głęboko. W trakcie wykonywania zawodu dwukrotnie dosięgły go kule przeznaczone dla osób, które ochraniał. Odłamki jednego z po- cisków wciąż tkwiły pomiędzy szóstym a siódmym kręgiem - znajdowały się zbyt blisko rdzenia kręgowego, aby można je było usunąć za pomocą chirurgicznego skalpela. Wy att Smith nie wiedział, czym jest życie bez bólu -niekiedy miał wrażenie, że jego plecy ogarniały płomienie. Zawsze niezwykle krótko obcinał paznokcie, żeby przez sen nie rozdrapać sobie ciała do krwi. Operator wydusił z siebie wszystko, co miał do powiedzenia i podczas krótkiej chwili ciszy Smith usłyszał grzmot przypominający odgłos pioru- na rozbłyskującego daleko ponad linią horyzontu. - Zajmę się tym - stwierdził autorytatywnie. Operator nie pytał, dlaczego szef chce osobiście ingerować w tę sprawę. Był szczęśliwy, że spadnie z niego ciężar odpowiedzialności. 13 Minęło pięć minut, a Smith nawet nie zauważył kiedy Podczas ostatnich badań, okłamał lekarzy współpracujących z Tajną Służbą, przecząco odpowiadając na pytanie, czy nie miewa chwilowych zaników świadomości. Usiadł wygodniej na krześle, rozprostował plecy. Jego umysł był jasny jak niebo po gwałtownej ulewie. Gdy połączył się z sekretarką, wiedział, że jego głos brzmi całkiem naturalnie. - Kathy, skontaktuj się z Frankiem Suressem. Powiedz mu, żeby pojechał po Tylo. Holland Tylo, wychodząc z przejścia dla pasażerów na lotnisku w Waszyngtonie, nie spodziewała się, że ktoś będzie jej oczekiwał. Ulga, którą poczuła, mieszała się jednak z zaskoczeniem. Siedzący obok niej podczas lotu z Atlanty prawnik do tej pory nie odstępował jej ani o krok. Holland usłyszała gwałtowny wdech - brzmiący właściwie jak pisk - gdy prawnik zderzył się z wysokim, nienagannie ubranym mężczyzną, którego uśmiech zdradzał jednak pewną konsternację. - Cześć, Holland. To twój znajomy? Prawnik wyminął Holland, mruknął pod nosem coś, czego nie usłysza- ła i szybko wmieszał się w tłum zapełniający hol lotniska. - Raczej nie - odpowiedziała, spoglądając ponad ramieniem Franka Suressa. Pragnęła rzucić mu się na szyję, ale nie była pewna, czy jest sam. Suress wziął ją pod rękę i poprowadził do wyjścia. Holland czuła na sobie pieszczotliwy wzrok jego cygańskich oczu - tak je nazywała ze względu na magiczny blask, jakiego nabierały w chwilach wspólnie przeżywanych miłosnych uniesień. Gdy ją pocałował, zapach wody kolońskiej - był to prezent, który podarowała mu na urodziny - rozbudził jej zmysły. - Minęły dopiero trzy dni, a tak się za mną stęskniłeś - wyszeptała, muskając ustami poziomkowe znamię na jego szyi. Gdy rozluźnił uścisk, nie pozwoliła mu się cofnąć. - Chodźmy jak najszybciej do domu! Suress odchylił głowę; czuła jego oddech na swoich włosach. - Marzę o tym, ale Smith chce się z tobą widzieć. Rozpalone nadzieje Holland ostygły w jednej chwili. - Pochrzaniło się w Atlancie? - Atlanta jest w porządku. Wykonałaś dobrą robotę. Smith przysłał mnie, żeby zyskać na czasie. -Suress rzucił okiem na jej niewielki bagaż. - To wszystko, co masz? Holland skinęła głową i Suress bez wysiłku zarzucił torbę podróżną na ramię. - Co się dzieje, Frank? Chodzi o Twardziela? Twardzielem nazywano w szeregach Tajnej Służby prezydenta, który był zagorzałym kibicem drużyny futbolowej z Arkansas, o tej samej nazwie. 14 - Nie. Ale sprawa jest prawie równie ważna. Szef ci wyjaśni, O ile się zgodzę, dostaniesz tę robotę. - Suress zamilkł, podążając do wyjścia z holu. Milczał również, kiedy skierowali się do dość pospolicie wyglądające- go, błękitnego samochodu, zaparkowanego w strefie ograniczonego po- stoju. Holland nie potraktowała jego ostatnich słów jako prywatnej wypowiedzi. Obowiązujące w Służbach przepisy wyraźnie mówiły, że - podobnie jak piloci - agenci powracający z danej placówki nie mogli być natychmiast kierowani na następną, o ile nie zachodziły wyjątkowe okoliczności. Holland myślała o tym, gdy Suress wrzucał do bagażnika jej torbę podróżną. Ciekawiło ją również, dlaczego to właśnie on został oddelegowany do zrobienia rozpoznania. Pełnił przecież funkcję zwierzch- nika pododdziałów czuwających nad bezpieczeństwem czołowych dyp- lomatów w stolicy i dostojników składających oficjalne wizyty. Tego typu misja była dla niego rodzajem wyrobnictwa. Gdy Suress usiadł za kierownicą i odwrócił się w stronę Holland, ujrzał jej zatroskaną minę. Przysunął się do niej. - Nie staraj się wyciągać żadnych wniosków z mojej obecności w tym miejscu. Smith zwrócił się do mnie, bo po prostu byłem pod ręką, to wszystko.- Cmoknął ją w policzek. - I wcale nie miałem zamiaru powie- dzieć "nie". Suress przedarł się przez drogę wyjazdową z lotniska i wjechał na trzypasmówkę prowadzącą do Memorial Bridge - Opowiedz mi o Atlancie - zasugerował. Główna kwatera Tajnej Służby mieściła się w zwykłym biurowcu przy 1800 G Street N.W. Frank Suress spędził niecałe trzy minuty w gabinecie szefa. Gdy wyszedł, uniósł w górę dwa kciuki, spoglądając porozumiewa- wczo na Holland, siedzącą w poczekalni przed gabinetem. Przechodząc koło niej, wyszeptał: "zadzwonię do ciebie". Holland wciąż się uśmiechała, kiedy usłyszała naglące: - Wejdź, Tylo. Smith był zwrócony do niej plecami, jednak widział odbicie sylwetki dziewczyny w wysokich oknach, wychodzących na G Street. Tylo została adeptką Akademii przed ośmioma miesiącami. Skończyła dwadzieścia osiem lat i była nieco starsza niż większość nowicjuszy w tym zawodzie, jednak studia prawnicze w Georgetown tłumaczyły późniejsze rozpoczęcie szkolenia. Smith zapamiętał ją z ceremonii wręczenia dyp- lomów Tajnej Służby. Mierzyła prawie sześć stóp, a jej ciało godne było dłuta Fidiasza. Jasne, prawie białe włosy miała wycieniowane, co dosko- nale harmonizowało z jej owalną twarzą o nieznacznie wystających kościach policzkowych. Z pewnością można by ją określić jako chodzącą piękność, gdyby nie to, że zielone ze złotymi plamkami oczy patrzyły 15 zawsze czujnie, pozbawione zmysłowości, niezwykłe skupione i ostrożne. Smith znał inne osoby o takich oczach; ludzi, którzy dostali od życia niezłego szturchańca, lecz zdołali się po nim podnieść - skrzywdzeni, ale jednocześnie silniejsi, postępowali odtąd z dużo większą ostrożno- ścią. Tylo należała właśnie do tego typu osób o samotniczym usposobieniu. Smith podejrzewał, że po tym, co jej się kiedyś przytrafiło, nigdy już nie pozbędzie się przenikającego jej ciało chłodu. Pracy w Tajnej Służbie nie traktowała jako zawodu, lecz jako życiowe powołanie. Smith zastanawiał się, jak dalece Frank Suress zna kobietę, która dzieli z nim łoże. Pewnie znacznie mniej niż się Suressowi wydaje. Holland weszła do gabinetu Smitha, jej oczy zarejestrowały wszystkie szczegóły wystroju pokoju. Brązowe popiersie Remingtona oraz ceramika Indian Nawajo i Jaqui nadawały mu osobisty charakter. Smith odwrócił się od okna i wskazał na wyściełane krzesło. - Donieśli mi z Atlanty, że gdyby nie ty, nieźle dostaliby po tyłku. - Rola, w którą się wcieliłam, była dobrze opracowana. Wystarczyło ją tylko zagrać. Reszta poszła już gładko. Holland wiedziała, czego udało jej się dokonać. Nie musiała zbędnymi słowami dodawać swoim czynom wagi. Naczelnik biura w Atlancie obiecał wysłanie listu pochwalnego, z przeznaczeniem do wpięcia do jej akt osobowych. Holland podziękowała mu, lecz szczerze wątpiła, by przyniósł on jakiekolwiek wymierne skutki. Skromność Tylo potwierdzała odczucia, które miał na jej temat Smith po zapoznaniu się z aktami osobowymi. W Atlancie chodziło o roz- pracowanie źródła dostaw fałszywych pieniędzy. Operacja nabrała tempa, gdy jedna z agentek skutecznie zagrała rolę nabywcy towaru i dzięki temu udało jej się wejść w kontakt z jednym z fałszerzy. Człowiek ten został ujęty "jednak agentka ze względów bezpieczeństwa nie mogła już kon- tynuować zadania. Z Atlanty błyskawicznie przysłano pilną prośbę o ko- goś, kto urodził się i wychował na Zachodnim Wybrzeżu i mógłby przekonująco kontynuować niebezpieczną grę. W skład Oddziałów Tere- nowych Tajnej Służby wchodziło prawie tysiąc dziewięćset kobiet. Kom- puter natychmiast wyświetlił nazwisko Tylo. Smith osobiście nadzorował operację, obserwując wdrażanie Tylo do wykonania zadania. Nie przespał dwóch nocy, śledząc jej postępy, wspie- rając w razie potrzeby i wiecznie przypominając, że nie będą w stanie pospieszyć z natychmiastową pomocą, jeśli sytuacja zacznie wymykać się spod kontroli. Tak, rola została naprawdę dobrze pomyślana, ale Tylo jeszcze ją udoskonaliła - nową maskę nałożyła jak drugą skórę. Kostium leżał na niej idealnie: krótka spódniczka, żakiecik z ciężkimi złotymi guzikami, zdobiony czerwono-niebieski jedwabny szal i pantofelki - wszystko ku- pione z funduszy Tajnej Służby. Tryskała energią i pewnością siebie. 16 Smith zastanawiał się, czy Tylo w poszukiwaniu wiarygodności spenet- rowała własną osobowość, aby znaleźć punkt zaczepienia dla skonstruo- wania postaci. Miało to być jej jedyne zabezpieczenie, gdyż plan operacyj- ny nie przewidywał użycia broni. Podobnie jak i teraz... - Mamy pewną sprawę związaną z osobą senatora Westbourne'a - odezwał się Smith. Holland zaparło dech w piersiach na samo brzmienie tego nazwiska. Podczas dwudziestu lat spędzonych w Senacie Charles Westbourne pełnił funkcję przewodniczącego każdej ważniejszej komisji, był doradcą trzech prezydentów, czynnie współtworzył historię Stanów Zjednoczonych, po- magając w forsowaniu projektów wielu ustaw - od reformy opieki społe- cznej po ograniczenie dostępu do broni palnej. Posiadał także rzadko spotykane w środowisku polityków walory - mówił w sposób jasny, prosty i zrozumiały, bez cienia demagogii, udało mu się pozostać z dala od skandali, a na dodatek posiadał w sobie coś, co sprawiało, że ludzie mu ufali. Przypominał Holland innego człowieka, którego również szanowała i podziwiała, człowieka, którego w dalszym ciągu gorąco kochała, mimo iż nie żył już od piętnastu lat. - Czy pojawiły się wobec senatora jakieś pogróżki? - zapytała. Ze zdziwieniem zauważyła, że zaschło jej w gardle. - Nie. Ale bacznie obserwujemy najbardziej agresywnych przeciwni- ków aborcji i skrajnych supremistów... Wywarłaś na senatorze duże wrażenie, gdy ochraniałaś go w Bostonie - ciągnął Smith - przysłał mi nawet notatkę na twój temat. Holland zamrugała powiekami, zaskoczona, że Westbourne ją zapa- miętał i mile połechtana przez komplement. Osoby korzystające regular- nie z ochrony Tajnej Służby miały swoich ulubionych agentów, z którymi się najlepiej czuły. Czy to Westbourne o mnie poprosił? Smith odczytał jej myśli. - Tak, Tylo. Pomyślałem o tobie, gdyż padło twoje nazwisko. Holland zaczerpnęła głęboki oddech, nie chcąc okazywać swojego entuzjazmu. - Czy istnieją jakieś specyficzne okoliczności, o których powinnam wiedzieć? - W zasadzie, nie. Senator urządza dziś wieczorem spotkanie w swojej rezydencji w Wirginii. Przybędzie na nie większość Kardynałów. Holland zrozumiała informacje. Pewien waszyngtoński magazyn okre- ślił złośliwie Westbourne'a oraz kilku innych senatorów mianem Kar- dynałów, czyniąc przytyk do potężnej władzy, jaką rozporządzali. Media podchwyciły nazwę, która odtąd przylgnęła na dobre. - Ktoś namieszał w rozpisce dyżurnych agentów - ciągnął Smith - i na miejscu okazało się, że jednego brakuje. Spotkanie będzie trwało 17 mniej więcej od dziewiętnastej do dwudziestej czwartej. Kardynałowie wrócą następnie do miasta. Westbourne zrobi to samo lub pozostanie na noc w rezydencji. W domku letniskowym na terenie posiadłości mamy gościa. Jest nim młoda dama o nazwisku Charlotte Lane. Pracuje w biurze Westbourne'a. Została sprawdzona. Nazwisko kobiety nic Holland nie mówiło, ale zrozumiała wreszcie, dlaczego Smith chciał, aby tam pojechała. Mogły zaistnieć pewne okolicz- ności, w których ona lepiej da sobie radę niż agent-mężczyzna. Smith znany był z dbałości nawet o najdrobniejsze szczegóły. - Obejmiesz stanowisko wewnątrz domku - poinformował Smith. - Fleming wyjaśni ci resztę na miejscu. Suress twierdzi, że jesteś w od- powiedniej formie, aby się tego podjąć. Czy tak jest w istocie? - Tak, sir. - Wiesz, jak tam trafić? Holland skinęła głową. Smith wyszedł zza biurka i wyciągnął dłoń, której uścisk przypominał dotknięcie szorstkiej skóry starego siodła. - Powodzenia. Holland była już przy drzwiach, gdy dobiegły ją jego słowa; wy- czuwała, że są wypowiadane z nieznacznym uśmiechem. - Kostium, który nosisz, wygląda na tobie wyjątkowo dobrze. Możesz go sobie zatrzymać. Trzy godziny później Holland przedarła się przez korek na 66., sunąc w kierunku stanu Wirginia dwupasmówką, na której odcisnęło się wyraź- ne piętno surowej zimy. Musiała bacznie uważać na wyboje i koleiny utworzone przez zmrożony śnieg. Gdy dotarła już do swojego domu w Georgetown, wzięła długi, gorący prysznic, aby odświeżyć się po podróży. Zanim zdążyła wyjść z łazienki, zadzwonił Frank Suress. Nagrał na sekretarce swoje gratulacje. Tylo słuchała ich, przyrządzając sałatkę z tuńczyka. Ubierając się do pracy w ciemnozielony wełniany golf, czarne sztruksowe spodnie i spo- rtowe buty Nike Air Maxes, w których miała wrażenie, że unosi się metr nad ziemią, wciąż myślała o Franku. Tęskniła. Pod lewą ręką, na klatce piersiowej, miała przypiętego piętnastostrzałowego SIG-Sauera, którego skrywała podniszczona już skórzana kamizelka w kolorze syropu klonowego. Holland podążała do Miller's Pond, kierując się drogowskazami - była to mała społeczność, zajmująca się świadczeniem usług dla okolicz- nych rezydencji. Zwolniła przy skrzyżowaniu, którego żółtawe światła kołysały się na wietrze, migotając w oknach sklepów z antykami, staro- świeckiej apteki i magazynu z artykułami kolonialnymi. Gdy pozostawiła za sobą wioskę, reflektory jej hondy wyłowiły z ciemności pokryty patyną 18 płot o popękanych sztachetach. Ponad martwą ciszą sioła, wysoko na niebie wędrował księżyc, rozświetlając noc chłodnym blaskiem. Holland z dużą prędkością pokonała garb wzgórza. Zjeżdżając w dół, również trzymała nogę na gazie. Kiedy para mocnych świateł wbiła się w przednią szybę samochodu, Holland z całej siły wcisnęła hamulce i zjechała na bok, starając się przy tym nie zsunąć po stromym poboczu rowu melioracyjnego. Obie ręce oparła o górną część kierownicy i trzy- mając w palcach identyfikator, czekała. Agent uzbrojony w karabin maszynowy zastukał w boczną szybę. Miał czerwone od wiatru policzki i głos schrypnięty od tytoniu. Sprawdził jej dokumenty i otrzymał po- twierdzenie z rezydencji. Wjeżdżając przez bramę, Tylo zwróciła uwagę na cicho pobrzękujący przenośny generator i gruby drut wijący się między zdobionymi prętami. Na parkingu stały cztery lincolny, przy których umieszczono dwa samochody pościgowe. Trochę z boku dyżurował ambulans ze sprzętem medycznym. Holland zatrzymała swoją hondę przy ogrodzie w dalszym ciągu pokrytym matami z juty, chroniącymi cebulki i pąki roślin przed przemarznięciem. - Cieszę się, że udało ci się przyjechać -powiedział Fleming, schodząc po szerokich frontowych schodach rezydencji. Przedstawiając się, przywi- tał ją mocnym, serdecznym uściskiem dłoni. - Dojechałaś bez większych przeszkód? - Tak, bez problemu. - Czy ktoś ci wyjaśnił, o co mniej więcej chodzi? - Szef wspomniał, że ktoś nie dojechał. Fleming skinął głową. - O ile się nie mylę, miałaś już okazję pracować przy Westbournie. Holland nie była pewna, jak dalece Fleming został poinformowany na temat Bostonu. Wolała zachować ostrożność. Agentki, z którymi roz- mawiała, twierdziły, że Fleming jest dość surowy, lecz sprawiedliwy -jego małżeństwo należało do udanych, dzięki czemu praca z nim stawała się o wiele łatwiejsza. Nie chciała, aby Fleming pomyślał, że będzie próbowa- ła kokietować Westbourne'a. Holland przedstawiła mu skróconą wersję wydarzeń w Bostonie. Fleming słuchał uważnie, a następnie zapytał, na ile Westbourne był skory do współpracy. Holland odparła, że senator bez problemu dostosował się do obowiązujących procedur. Fleming skinął głową w kierunku głównego budynku. - Na razie napij się kawy, a później oprowadzę cię po rezydencji. Holland już coś wiedziała na temat podobnych posiadłości. W mar- murowym foyer, pod okazałym żyrandolem stał owalny machoniowy stół, a na nim waza pełna świeżych tulipanów z cieplarni. Nieco dalej pięły się w górę podwójne schody. Biegnący pod nimi korytarz prowadził do spiżarki, przez którą przechodziło się do kuchni wyposażonej w auten- 19 tyczne palenisko. Na dwóch przeciwległych stronach foyer znajdowały się duże pokoje, których rozsuwane drzwi były w tej chwili zamknięte. Istniała jednak pewna różnica, gdyż w tym domu nie wyczuwało się rodzinnej atmosfery. Z rzeźbionych ornamentów emanował muzealny chłód. Weszła do kuchni i przedstawiła się drużynie patrolowej złożonej z trzech mężczyzn, którzy siedzieli przy niewielkim śniadaniowym stoliku. Dzbanek z kawą stał na gzymsie paleniska. O krzesła wspierały się karabiny maszynowe, a z wielozakresowych nadajników radiowych dochodził ciągły szum. Jeden z agentów chciał ją oprowadzić, ale wyjaśniła, że właśnie czeka na nią Fleming. Wychodząc, czuła, że bacznie lustrują ją wzrokiem. Tylo nic sobie z tego nie robiła. Nigdy nie pracowała z tą ekipą, a agent z zewnątrz, zawsze traktowany był jak daleki krewny. - Wszystko w porządku? - zapytał Fleming, gdy Holland wyszła na zewnątrz, trzymając w obu dłoniach kubek z kawą. , - W jak najlepszym. - Twoje stanowisko znajduje się tuż za frontowymi drzwiami, które w tym czasie pozostaną zamknięte i zaryglowane. Przy drzwiach do biblioteki będziesz miała drużynę, dwóch ludzi na górze i snajpera na dachu. Holland rozpoznała w tym ustawieniu dyrektywy Ochrony Trzeciego Stopnia - szczelnej, lecz nie hermetycznej, co miałoby miejsce, gdyby chodziło o prezydenta. - Przejdźmy się - zasugerował Fleming. Weszli na dróżkę okrążającą staw. Holland podążyła oczami za odblaskami światła padającymi z okien domku gościnnego. Miała dosko- nały wzrok i nawet z odległości trzydziestu jardów bez problemu dostrzeg- ła kobietę, która zdejmowała właśnie z siebie bieliznę, a następnie od- chyliła się, rozpuszczając luźno włosy i odsłaniając piersi. Kobieta sięgnęła po coś, co leżało na łóżku - ręcznik? - i owinęła sobie tym głowę, tworząc coś na kształt turbanu. Będzie się kąpać... Holland ukradkiem zerknęła na Fleminga, który wydawał się obser- wować dym unoszący się z komina domku. Jego wystudiowana poza zdradzała jednak, że nie przegapił niczego. To właśnie wtedy Holland uświadomiła sobie, jak intensywną aktyw- nością była przepełniona noc. Nie chodziło bynajmniej o odgłosy natury, lecz o wszystko, co robili ludzie, gdy wyruszali na łowy. Ponad grzbietem wzgórza sunął helikopter, rozświetlając punktowcem linię drzew. Nieco bliżej czaiły się psy ze swoimi opiekunami. Oprócz odgłosu własnych kroków Holland słyszała cichutki szmer przenośnych nadajników. Przy- pominał cykanie świerszczy. Fleming przystanął, schylił się i wyprostował, trzymając w dłoni Płaski, gładki kamień wielkości srebrnej dolarówki. 20 - Tylo, czujesz, jak niesamowita może być noc na wsi? - Już od dawna nie udało mi się wyrwać z miasta. Od czasów Akademii. - Ja czuję. - Fleming wygiął ramię do tyłu, a następnie energicznie wyrzucił je w przód. Kamień uderzył o wodę i zaczął się odbijać, podążając torem wy- znaczonym przez odbicie księżycowego blasku. Podskoczył na wodzie zaledwie cztery razy, gdy radio Fleminga zatrzeszczało. Patrol po drugiej stronie stawu usłyszał jakieś odgłosy. Fleming wyjaśnił im, że wszystko w porządku i kazał pozostać na pozycjach. - W okolicach domku rozlokowana jest jedna drużyna - zwrócił się do Holland, a następnie spojrzał na księżyc, jakby odczytywał z niego czas. - Niebawem rozpocznie się spotkanie. Lepiej już wracajmy. Tylo nie mogła pozbyć się uczucia, że Fleming nie powiedział jej wszystkiego. Namalowany przez niego obraz był pozbawiony pewnego małego, aczkolwiek bardzo istotnego elementu. Wreszcie zdecydowała się zapytać. - Dlaczego zastosowano Ochronę Trzeciego Stopnia? Fleming nawet na moment nie zwolnił kroku, ani na nią nie spojrzał. - Wiesz, kto będzie tu dzisiejszej nocy? Baldwin, Robertson, Croft iZentner. Jakoś nie mogła się dopatrzyć związku. - Jak nazywa się komisja, w której zasiada trójka z nich, poza Croftem? - podpowiedział Fleming. Komisja Etyki Senackiej... - Wkraczają do akcji, gdy tylko ktoś jest podejrzany o jakieś mach- lojki. - Przerwał na moment. - I jesteśmy tu właśnie dlatego, że prezydent chce, abyśmy zapewnili tej doborowej paczce spokojne warunki pracy. ROZDZIAŁ 2 Zabójca słyszał ich; najpierw dobiegło go szuranie butów o żwir, który pokrywał dróżkę. Następnie głosy zbliżyły się, dzięki czemu zorien- tował się, że rozmowa toczy się pomiędzy mężczyzną a kobietą i nawet był w stanie wyłowić pewne słowa. Po chwili ciszy ktoś wrzucił do stawu jakiś przedmiot. Zabójca rozpoznał uderzenie kamieniem o taflę wody, a zaraz po tym trzask krótkofalówek z drugiej strony. Ktokolwiek rzucił ów kamień, nieświado- mie wyświadczył mu przysługę, zdradzając pozycję patrolu, który wcześ- niej nie oddalał się zbytnio od domku letniskowego. Obecnie znajdowali się już wystarczająco daleko. Zabójca odczekał trzydzieści sekund, po czym ostrożnie uniósł dach budki. Mężczyzna i kobieta dotarli do głównego budynku i wchodzili do środka. Tak więc konferencja właśnie się zaczynała, co dawało mu jakieś trzy i pół, być może cztery godziny - więcej niż potrzebował, aby działać bez pośpiechu i wystarczająco na delektowanie się tym, co uczyni, gdy dobierze się do dziewczyny w domku. Spokojnymi ruchami wydostał się z budki. Oczywiście jego schronienie zostanie znalezione; nie mógł też nic zrobić z materiałem wyściełającym, ale wykonano go ze specjalnej gumy, przypominającej gruboziarnisty papier ścierny, co uniemożliwi odkrycie jakichkolwiek odcisków palców. Nylonowy kombinezon, był wyjątkowo solidny i nie pozostaną po nim żadne strzępki czy włókna tworzywa. Gdy budka z powrotem osiądzie w trzcinach, lekko słonawa woda rozpuści jakiekolwiek wydzieliny skóry i włosów. Nie martwił się zbytnio psami. Nawet gdyby podeszły bliżej, nie mogłyby wychwycić jego zapachu. Brnąc przez sięgającą do bioder wodę, zabójca przedzierał się przez trzciny tak delikatnie, jakby szukał małego Mojżesza w wiklinowym koszyku. Przy brzegu zaczął poruszać się na czworakach, równomiernie 22 rozkładając swój ciężar, aby zapobiec wydawaniu syczących odgłosów przez zanurzane w mule buty, po czym podczołgał się na odległość dziewięćdziesięciu stóp od domku gościnnego. Miał przed sobą otwarty teren. W pobliżu domku rósł tylko wysoki klon. Przez chwilę wyławiał unoszone przez wiatr głosy, dochodzące z przeciwległej strony stawu. Biegł do utraty tchu, ciężar oblepionego mułem kombinezonu wywoływał palący ból w nogach. Przy drzewie przystanął na okamgnienie, teren był wciąż pusty, i kilka sekund później znalazł się za domkiem, klęcząc obok drewnianego kosza na śmieci. Tylne drzwi znajdowały się na wyciągnięcie ręki. Lśniła na nich wypucowana koładka z brązu, nad którą wisiała lampa w kutej oprawie. W kuchni było ciemno, natomiast z przedniej części domku - prawdopodobnie głównej sypialni - dochodziło delikatne pulsowanie muzyki. Zamek zainstalowano bardziej na pokaz niż dla zapewnienia bez- pieczeństwa - w tego rodzaju "zabezpieczenia" zaopatrują się bogaci ludzie, gdyż swoje pieniądze i zaufanie lokują w droższych i bardziej skomplikowanych formach ochrony dóbr doczesnych. Dostał się do środka w niespełna osiem sekund. Prawie bezgłośnie rozsunął plastikowy zamek wojskowego skafandra, a następnie wyszedł z kombinezonu i ukrył go w szczelinie pomiędzy zlewem a zmywarką do naczyń. Drewniana podłoga pachniała cytryną i przyjemnie ogrzewała jego stopy. Stał w ciemnościach, uważając, aby nie rzucać cienia na kwieciste zasłony w oknach. Strumień ciepłego powietrza z wentylatora w suficie owiał jego nagie ciało. Zaczerpnął głęboki oddech nie tylko po to, by poczuć zapach kobiety, lecz by ogrzać swoje płuca. Nie chciał jej dotykać zimnymi dłońmi. Uniósł ręce nad głową, sięgając prawie kratki wen- tylatora. Z uwagi na młody wiek dziewczyny spodziewał się ostrej rockowej muzyki. Zamiast tego z odtwarzacza kompaktowego sączyła się przyjem- na folkowa piosenka. Wyobraził sobie wokół niej nuty wirujące jak opadające z drzew liście. Najpierw ukazał się cień i natychmiast potem ona. Przechodziła przez korytarz do saloniku. Zwykła męska koszula nie skrywała jej jędrnego, zgrabnego ciała. Prawdopodobnie nie miała więcej niż dwadzieścia jeden lat - była zapewne jedną z owych szerokookich mleczarek z Wisconsin, które przyjeżdżają do Waszyngtonu z głowami w chmurach i w końcu lądują w łóżkach senatorów. Kiedy stanęła na palcach przy szafie z książ- kami, koszula uniosła się powyżej pośladków i ujrzał fragment jej rudych włosów łonowych. " Zabójca powoli wypuścił przez usta powietrze. Czekał, obserwując, jak dziewczyna bierze książkę, marszczy brwi, patrząc na okładkę i z po- wrotem idzie do sypialni. Wysunął głowę nieznacznie ku przodowi, 23 rozwierając nozdrza, jakby jej zapach ciągnął go za sobą. Zrobił jeden krok, jeszcze jeden... Stąpając, ogrzewał o policzek ostrze noża jak czuły i troskliwy kochanek. Ktoś przyniósł z pokoju stołowego krzesło z oparciami pod ramiona i ustawił je za frontowymi drzwiami, w miejscu, gdzie Holland miała swoje stanowisko. Doceniła ten gest koleżeńskiej życzliwości. O ile zadania nie wykonywano w miejscu publicznym, nie trzeba było pełnić służby na stojąco. Agenci dyżurujący przy zamkniętych drzwiach bibliotecznych również siedzieli - jeden z nich wertował strony magazynu motoryzacyj- nego, a drugi czuwał. Co godzinę będą się zmieniać. Holland nie wzięła z sobą nic do czytania. Była obdarzona wyjąt- kową umiejętnością; mogła częścią swej świadomości scalić się z otocze- niem i penetrować nią ukryte kąty i załamania ścian, wsłuchując się w każdy podejrzany szmer. Pozostała część jej jaźni odpoczywała. Była to ta sama umiejętność, którą posiadają najlepsi żołnierze, mogący na komendę zasnąć lub maszerować trzydzieści mil podczas najcięższej wichury. Holland znała kilka ćwiczeń, które zapobiegały drętwieniu mięśni. Wykonywała je co pół godziny, za każdym razem unikając pozycji, w której nie mogłaby natychmiast sięgnąć po broń. Podczas długiego wieczoru odtwarzała w myślach operację w Atlancie, zastanawiając się, co z owego zdarzenia powinna zapamiętać i jakie wnioski wyciągnąć na przyszłość. O dwudziestej drugiej trzydzieści Fleming zrobił obchód. Cicho po- wiedział coś do jednego z agentów przy drzwiach, który po chwili wstał, narzucił swoją kurtkę i zniknął w kuchni. Teraz Fleming znalazł się przy niej. - Pora zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Rozprostuj kości. - Czuję się świetnie - odparła Holland. - Jestem o tym głęboko przekonany, ale zrób mi przyjemność i odpręż się na moment. Gdyby Holland nie zobaczyła, że inni agenci wychodzą, próbowałaby dyskutować. Teraz wiedziała, iż Fleming robił to z troskliwości. Jedno- cześnie nie chciał, aby czujność agentów pozostających w obszarze opera- cyjnym została uśpiona, co mogło łatwo się zdarzyć, gdy otoczenie było zbyt ciepłe i komfortowe. - Pięć minut, Tylo. Dam im znać, że idziesz. Poczuła na twarzy przyjemny, chłodny powiew. Zatrzymała się przed schodami, ruszyła dalej, gdy usłyszała, że patrole potwierdzają odbiór wiadomości od Fleminga. Weszła na kolistą alejkę. Przez moment roz- ważała, czy nie przespacerować się wzdłuż stawu, jednak ostatecznie zdecydowała się okrążyć główny budynek. 24 Wąską dróżkę, którą podążała, oświetlało z góry mocne światło latarni. Holland pewnym krokiem minęła boczną ścianę domu i skierowa- ła się w stronę altany wzniesionej na skraju trawnika za głównym budynkiem. Gdy weszła na platformę, deski zaskrzypiały, po czym dało się słyszeć dudniące warczenie i przyspieszone sapanie. Holland zamarła w bezruchu. W końcu głos w ciemnościach powiedział: - W porządku. Tożsamość potwierdzona. Nie chciała więcej przygód, wróciła w pobliże tylnej części domu, a następnie poszła wzdłuż wychodzącej na staw ściany budynku. Na wysokości piersi, po lewej stronie, rozciągał się kamienny taras. Stały na nim dwie marmurowe ławki. Światła z biblioteki migotały na mrozie przedziwnym blaskiem. Kiedy usłyszała głosy, miała wrażenie, że unoszą się w powietrzu wraz ze światłem lamp. - Charles, nie możesz tego zrobić. To potworne. Holland przystanęła. Znała ten piskliwy, przepojony złością głos. Wiedziała do kogo należał... Słowa te wypowiedziała Barbara Zentner ze stanu Kalifornia. - Sprawy wcale nie muszą się w ten sposób potoczyć - ciągnęła Zentner. - Zawsze jest jakieś wyjście. Ale nie możesz od nas oczekiwać karkołomnego... - Barbaro, wciąż omijasz sedno sprawy. Nie macie innego wyboru, jak tylko kontynuować. Czy okaże się to łatwe, czy trudne, zależy tylko od was. Chcecie rozmawiać o etyce? Już wam uzmysłowiłem, jakie są tego konsekwencje. Westbourne mówił łagodnym, a przy tym dość osobliwym tonem jak nauczyciel próbujący wyjaśnić treść lekcji niezbyt bystremu uczniowi. W pewnym momencie Holland przestała słyszeć jego głos, z czego wywnioskowała, że Westbourne musi przechadzać się po pomieszczeniu. "Jeżeli w trakcie działań operacyjnych usłyszysz coś, co nie odnosi się do bezpieczeństwa ochranianej osoby, natychmiast o tym zapomnij" - była to podstawowa reguła. Wpajano ją od pierwszego dnia szkolenia w Tajnej Służbie. Holland ruszyła dalej, próbując wymazać z pamięci usłyszane słowa i koncentrując się na rzeczach istotnych. Oszklone drzwi biblioteki były otwarte, tworząc ledwie widoczną szczelinę, ale nawet ona była zbyt duża. Została złamana jedna z zasad bezpieczeństwa i Fleming powinien o tym wiedzieć. Holland stała przy końcu tarasu, trzymając w dłoni radio, kiedy zaskoczył ją opryskliwy głos: - Kim jesteś, do cholery? Odwróciła się w chwili, gdy Barbara Zentner przechodziła przez próg. - Agentka Tylo. Przepraszam pani senator, ale te drzwi powinny być zamknięte... - Agentka Tylo... Czy zawsze podsłuchujesz cudze rozmowy? 25 Zentner była niską, szczupłą kobietą około pięćdziesiątki, wyróżniała się niepokojącym, pomarańczowym odcieniem kręconych włosów. Zrobi- ła dwa kroki do przodu i blask reflektorów ukazał mocny makijaż pani senator. Holland poczuła chęć odwrotu, jednak przemogła się i mocniej stanęła na nogach. - Proszę wejść do środka, pani senator - powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu. Zentner posłała jej jadowite spojrzenie. Holland przez ułamek sekundy pomyślała o tym, że media nazwały Zentner "Żyletą", ze względu na sposób, w jaki traktowała ludzi wokół siebie, począwszy od reporterów, a na świadkach biorących udział w przesłuchaniach komisji kończąc. Ze środka dobiegały teraz głosy innych osób; posypał się grad pytań. Holland widziała, że Zentner waha się co zrobić. W końcu cofnęła się, ani przez moment nie spuszczając z Holland oczu. Z trzaskiem zamknęła drzwi i gwałtownym ruchem zaciągnęła kotarę. Holland nie uświadamiała sobie, że przez cały czas wstrzymywała oddech, aż do chwili, gdy wypuściła powietrze w postaci dużego kłębu pary. W żaden sposób nie mogła pozbyć się uczucia zimna, które przebiegało jej po kręgosłupie. Kilka minut przed północą szesnastu agentów jednocześnie otrzymało wiadomość, że spotkanie dobiegło końca. Helikopter opuścił dotychcza- sowy obszar operacyjny i zajął pozycję na wysokości dziewięciuset stóp nad główną aleją, w połowie drogi pomiędzy głównym budynkiem a bra- mą wyjazdową. Przewodnicy z psami skierowali się w stronę swoich furgonetek, tymczasem kierowcy grzali silniki limuzyn i samochodów pościgowych. Z nadajników dobiegały ciągłe trzaski i szmery. - Cztery osoby wracają do miasta - oznajmił Fleming, wchodząc do foyer. - Westbourne zostaje. Z jego tonu Holland wywnioskowała, że nie jest specjalnie uszczęś- liwiony takim rozwojem wypadków, lecz również nie jest nim zbytnio zaskoczony. - Tylo, nie odstępuj Westbourne'a, gdy wyjdzie na zewnątrz - powie- dział Fleming. Holland zarzuciła na ramię torbę i przeniosła się do niszy pod schodami. Mogła stąd wiele zobaczyć, nie będąc jednocześnie widzianą. Nie miała zamiaru znowu znaleźć się pod obstrzałem gromowładnego spojrzenia Zentner. Senatorowie wychodzili w milczeniu, z narzuconymi płaszczami, bez najmniejszego uśmiechu, gratulacji czy nawet kurtuazyjnego, pożegnal- nego poklepania po ramieniu. Wokół nich unosiła się atmosfera niedopo- 26 wiedzenia, nie rozwiązanych spraw i goryczy. Holland odnosiła wrażenie, że pod tym wszystkim czai się ukryty lęk, a nawet poczucie przegranej. W myślach zaczęła odtwarzać podsłuchane strzępki rozmowy. Dlaczego Komisja Etyki miałaby występować przeciwko Westbour- ne'owi? Holland powoli wyszła z niszy i stanęła w opustoszałym foyer. Z zewnątrz dochodziło trzaskanie drzwi samochodów i odgłos opon przesuwających się po żwirze. W końcu wszystko ucichło. Gdy Fleming wrócił do środka, rozcierając zziębnięte dłonie, drzwi biblioteki wciąż były zamknięte. - Nic mi nie mów. Wciąż tam jest? Holland skinęła głową. - Nawet nie wysunął nosa. - Idź z nim pogadać - rzucił szorstko Fleming, maszerując przez hol w stronę kuchni. - Muszę wiedzieć, gdzie zamierza spędzić noc i czy mam przenosić patrol w okolice domku gościnnego, czy zostawić chłopaków na miejscu. Holland podeszła do drzwi biblioteki i dwukrotnie zastukała. Właśnie zaczynała delektować się pięknym zapachem wiśniowego drzewa, gdy wydało jej się, że usłyszała głos. Przekręciła jedną z gałek. Westbourne siedział za biurkiem w drugim końcu pomieszczenia, zwrócony twarzą w kierunku drzwi. Biblioteka była dobrze oświetlona i Holland bez trudu dostrzegła stary kałamarz wykonany z barwionego szkła, przycisk do papieru w kształcie konika morskiego, srebrny nóż do rozcinania kopert i dwie dyskietki magnetyczne, położone obok siebie na matowoczerwo- nym skórzanym bibularzu. Z lewej strony biurka stał nowoczesny kom- puter. W tej samej sekundzie Holland zorientowała się, że Westbourne nie powiedział jej, aby weszła. Miał pochyloną głowę i dotykał palcami dyskietek, kiedy nagle się wyprostował, rzucając wściekłe spojrzenie. - Przepraszam, senatorze. Pukałam... Wydawało mi się, że powiedział pan, abym weszła. Westbourne natychmiast opanował złość, jego twarz znów wyglądała tak jak podczas niezliczonych wywiadów telewizyjnych lub na okładkach kolorowych czasopism. Był przystojnym, bardzo wysportowanym i szale- nie fotogenicznym mężczyzną o łagodnych szarych oczach i kącikach ust uniesionych w tej chwili w owym słynnym uśmiechu. Jego oponenci przyznawali, że mógłby nim oczarować nawet diabła, czego nie mówiono nawet o Kennedym. Westbourne wyprostował się w fotelu i swoją dużą, pięknie wyrzeź- bioną dłonią pogładził gęste, siwe włosy, opadające na kaszmirową kamizelkę i kołnierzyk koszuli country. , - Agent Tylo - powiedział, ledwo dostrzegalnie poszerzając uśmiech - Boston. Trzy, trzy i pół miesiąca temu? 27 - Miło mi, że pan pamięta, senatorze. Holland czuła się nieomal przez niego przyciągana. Umiejętność wywarcia na obcej osobie wrażenia, że traktuje się ją z troską, jak kogoś dobrze znanego, stanowi rzadki i dla polityka wyjątkowo cenny dar. - W czym mogę pani pomóc? - zapytał Westbourne. - Musimy wiedzieć, czy pan senator spędzi noc tutaj, czy w domku gościnnym. - W domku gościnnym. - Powściągliwy ton nie dość skutecznie maskował pragnienia senatora. - Dobrze. Przekażę tę informację. - Może pani chwileczkę zaczekać? Westbourne wyjął z papeterii kopertę. Wydawało się, że przez ułamek sekundy zwleka z decyzją, po czym sięgnął po leżącą z lewej strony dyskietkę i wsunął ją do koperty, którą zakleił, a następnie schował drugą dyskietkę do kieszeni koszuli i wstał. - Czy wraca pani do miasta dziś w nocy... no powiedzmy dziś rano? - Tak, senatorze. - Czy mogłaby mi pani wyświadczyć drobną przysługę? - W unie- sionej dłoni trzymał kopertę. - Jedna z moich sekretarek ma to przepisać. Musi z tym zdążyć do dzisiejszego popołudnia. Byłaby pani w stanie to podrzucić? Oczywiście, o ile nie sprawi to pani kłopotu. - Najmniejszego, panie senatorze. Holland wzięła kopertę i upewniwszy się, że dyskietka o wymiarach dwa i trzy czwarte cala spoczywa w jej dolnej części, zgięła opakowanie wpół. Rozsunęła zamek swojej torebki, znalazła umieszczony w pod- szewce, prawie niewidoczny schowek na pieniądze i wsunęła do niej kopertę. - Ma pani dobry gust - skomentował Westbourne, bacznie się jej przyglądając. - Dziękuję. Holland pomyślała, iż nie musi mu koniecznie wyjaśniać, że owa torebka - oryginalny produkt firmy Herrnes - została kupiona jako część jej przebrania podczas operacji w Atlancie. Mimo że dość często musiała zmieniać buty i torebki, zazwyczaj zaopatrywała się w wyroby podobnej jakości tylko podczas sezonowych wyprzedaży. - Chciałby pan tu jeszcze zostać parę minut? - Nie. Zrobiłem co trzeba. Westbourne ściągnął ze staromodnego drewnianego wieszaka lotniczą kurtkę z baraniej skóry. W foyer oczekiwał Fleming. - Senator zatrzyma się w domku gościnnym - powiedziała mu Holland. Fleming skinął głową. - Znasz drogę. 28 ~- Czy pani Tylo koniecznie musi iść ze mną? Holland i Fleming odwróciwszy się, zobaczyli, że Westbourne stoi bez ruchu w tym samym miejscu, trzymając ręce w kieszeniach kurtki -jedną brew uniósł do góry, aby podkreślić znaczenie pytania. - To procedura operacyjna, panie senatorze - wyjaśnił Fleming - nic więcej. Wydawało się, że Westbourne rozważa słowa agenta. Po chwili wzru- szył ramionami i podszedł do drzwi, otwierając je wspaniałomyślnie przed Holland. : Musiała się spieszyć, aby dotrzymać kroku Westbourne'owi. Jej roz- pięta kurtka delikatnie uderzała o rękojeść pistoletu, więc odsunęła ją szybkim ruchem. Bacznie obserwowała cienie rzucane przez drzewa i zaro- śla. Przy końcu dróżki obok domku gościnnego dostrzegła dwie sylwe- tki - byli to agenci, których natychmiast odprawiła. - Ciekawi to panią? Holland myślała, że nie zauważy, iż przygląda mu się w ciemnościach. Kątem oka dostrzegła, jak wyjmuje ręce z kieszeni, obracając w palcach jakiś twardy i lśniący przedmiot. - Jest to dość specyficzna muszla - powiedziała. - Nazywa się kauri. Moja żona wyłowiła ją, nurkując u wybrzeży Fidżi. Holland niekiedy czytywała informacje o drugiej pani Westbourne w towarzyskich kolumnach gazet. Senator przed powtórnym wstąpieniem w związek małżeński był przez piętnaście lat wdowcem. Gdy w jego życiu pojawiła się Cynthia Palmer, zostały złamane miliony serc nie- wieścich. Wiele osób uważało związek pomiędzy człowiekiem mogącym pewnego dnia zostać prezydentem a spadkobierczynią niebagatelnej fo- rtuny za oczywisty. Całej sprawie dodawała pikanterii piętnastoletnia różnica wieku. Jednak ostatnio przestano widywać Cynthię u boku Westbourne'a. W Waszyngtonie pojawiły się plotki, że obecnie nie układało się między nimi najlepiej. Holland przypomniała sobie o czekającej w domku gościn- nym dziewczynie i o przedstawicielach prawa, którzy zasiedli, by sądzić jednego spośród siebie. Nigdy nie słyszała o Westbourne'ie złego słowa i w dalszym ciągu pragnęła mu wierzyć. Holland należała do osób przywiązujących wielką wagę do uczciwości. - Czy chciałaby mnie pani o coś zapytać? Miał dobry refleks i ponownie ją przyłapał. Holland przywołała w myślach skwaszone miny pozostałych senatorów, zadając sobie pytanie, co takiego ukrywał Westbourne za swoim swobodnym uśmiechem. - Nie, panie senatorze. 29 Dwaj agenci stojący na stanowisku przy końcu dróżki usunęli się, umożliwiając im swobodne przejście. Holland zdziwiła się, widząc, że Westbourne kieruje się do tylnych drzwi. Następnie zobaczyła w oknie sypialni sylwetkę - postać wyciągającą rękę jakby w geście powitania. - Dziękuję pani za wzięcie tej dyskietki - powiedział Westbourne. - Mam nadzieję, że znowu się spotkamy, gdy tylko nadarzy się okazja. Sięgał właśnie do gałki przy drzwiach, gdy Holland dotknęła jego ramienia. - Przepraszam senatorze. Muszę wejść pierwsza. - A to co znowu? Chwileczkę. Proszę nie mówić. Procedura ope- racyjna. Holland uśmiechnęła się nieznacznie. - Słusznie pan zauważył. Myślała, że na tym się skończy, dopóki nie usłyszała wypowiedzianych oficjalnym tonem słów: - Pani Tylo. Moja przyjaciółka przebywa tu od godziny siedemnastej. Wasi ludzie wprowadzili ją do środka i od tamtej pory czuwają w pobliżu. Czy rzeczywiście uważa pani, że grozi jej lub mnie jakiekolwiek niebez- pieczeństwo? - Senatorze, przepraszam, ale naprawdę muszę to zrobić. Proszę... - Holland prześlizgnęła się koło niego i weszła do kuchni. W środku rozbrzmiewały dźwięki spokojnej muzyki, w której Holland rozpoznała melodię fiołkowej piosenki. Powietrze było nieruchome, przepojone wonią drogich perfum, mieszającą się z zapachem palonego drzewa dębowego. Drzwi się zatrzasnęły i poczuła za sobą obecność Westbourne'a. - Pani Tylo, moja przyjaciółka jest młodą osobą i odrobinę pozbawio- ną zahamowań. Nie chciałbym wprawiać w zakłopotanie jej... czy też siebie... Ostatnie słowa "albo pani" pozostały nie wypowiedziane. Westbourne wyminął Holland, odwrócił się i ze spokojem spojrzał jej prosto w oczy wzrokiem człowieka o krystalicznie czystym sumieniu. Myśląc o tym później, Holland doszła do wniosku, że był to moment, który przesądził o jej kapitulacji. Gdyby nie ujrzała cienia postaci, nie usłuszała muzyki lub trzasku ognia w kominku... Gdyby Westbourne nie rozmawiał z nią z godnością, lecz stracił panowanie nad sobą... Gdyby choć najmniejsza rzecz mogła wzbudzić jej podejrzenia, dając wytłumacze- nie, którego poszukiwała... W późniejszym okresie Holland miała sobie za złe również marno- trawienie czasu na bezcelowe rozmyślania i grzebanie się w emocjach. Powinna się lepiej zastanowić, dlaczego -mimo że upłynęło kilka minut - młoda kobieta nie narzuciła szlafroka i nie zeszła do nich lub przynajmniej nie zawołała swojego mężczyzny... 30 Przysłuchiwał się dyskusji, którą prowadzili w kuchni Westbourne i kobieta. Rozpoznawał jej głos od momentu, gdy rozmawiała z drugim agentem, przechadzając się w pobliżu stawu. Była młoda - sądząc nie tylko z tonu, lecz również z treści wypowiedzi. Pomyślał, że jeśli bardzo szybko dorośnie, może tym sobie ocalić życie. Sypialnia w domku była duża, przypominała rozmiarem hotelowy apartament. Oprócz olbrzymiego łóżka i szafy, znalazło się dość miejsca na sofę i stolik przy kominku. Umieścił dziewczynę na sofie; układ pokoju sprawiał, że Westbourne i funkcjonariuszka Tajnej Służby mu- sieliby wejść do środka, aby ją zobaczyć. Miał przy sobie pistolet z tłumikiem. Mógł zastrzelić zarówno Westbourne'a, jak i kobietę, za- nim by zdążyli krzyknąć. Jednak wtedy pozostałoby mu zbyt mało czasu, aby zająć się Westbournem, gdyż wkrótce zauważono by brak agentki. W tej chwili kobieta weszła do saloniku; jej podbite gumą buty kląskały na sosnowych deskach podłogi. Westbourne umilkł. Prawdopo- dobnie obserwował ją z założonymi na piersiach rękami. Zabójcę zacieka- wiło, czy Westbourne przypomni sobie, że gdyby nie jego niecierpliwość i nabrzmiały kutas, to owa kobieta mogłaby ocalić mu życie. Słyszał pobrzękiwanie odsuwanej zasłonki prysznicu w drugiej łazien- ce, niski śmiech Westbourne'a, otwieranie i zamykanie drzwi bńeliźniarki. Zakończyła sprawdzanie drugiej łazienki. Zabójca przykucnął przy szafie, powoli rozprostowując ręce i delikatnie unosząc pistolet. Po tym, gdy skończył z kochanką Westbourne'a, dokładnie umył i osuszył dłonie, poza nimi jednak był cały poplamiony i wilgotny. Usłyszał jak Westbourne mówi: - I cóż, pani agentko... Jest pani usatysfakcjonowana? - Chwila zwłoki z jej strony. Wyobrażał sobie wyraz jej twarzy zamyślony, wyraża- jący rozdarcie pomiędzy obowiązkiem a dyskrecją. W tej chwili mogła się już zainteresować, dlaczego dziewczyna nie wyszła lub dlaczego jest tak cicho. Zobaczył, że na kremowobiały dywan pada pierwszy cień i uniósł lufę pistoletu o cal wyżej. Następnie Westbourne przerwał ciszę. - Myślę, że powinniśmy już sobie powiedzieć dobranoc. Ton jego głosu zawierał właściwe proporcje protekcjonalizmu i znuże- nia, jak u człowieka, który musiał zaspokajać potrzeby swojego pod- opiecznego i był już tym szczerze zmęczony. Jednak tym razem agentka Tylo nie poddała się tak łatwo. Zabójca doliczył do tysiąca i pięciu, zanim usłyszał oddalające się kroki. Zamek drzwi się zatrzasnął, po czym Westbourne wszedł do sypialni, śmiejąc się pod nosem. Zdążył już ściągnąć kamizelkę i właśnie rozpinał guziki swojej stylizowanej koszuli, gdy śmiech uwiązł mu w gardle. Zobaczył dziewczynę na sofie, i jednocześnie jego nogi zostały podcięte. Twardo upadł na podłogę. Zabójca założył mu kajdanki równie szybko jak okoń chwyta przynętę. Usta zakleił mu kawałkiem hydraulicznej 31 taśmy klejącej, którą następnie owinął mu wokół kostek. Westbourne ze swoimi wyłupiastymi, przewracającymi się oczami przypominał zabójcy zamkniętego w rzeźni wołu. Zabójca pomimo wysiłku oddychał równomiernie. Oparł Westbour- ne'a o podstawę sofy i wyprostował mu nogi. Przed kominkiem znaj- dowała się szklana osłona ozdobiona wzorem w stylu art deco. Senator nie miał innego wyjścia, jak tylko na nią patrzeć. Musiał widzieć odbicie dziewczyny i to, co pozostało z jej twarzy i piersi. Zabójcy przyszło na myśl, że może to ośmieli senatora. Ponownie wyciągnął nóż, przykładając go do oczu Westbourne'a. - A teraz, drogi Kardynale, wyznaj mi wszystkie grzechy, z jakich chciałbyś oczyścić duszę. Holland zastała Lamonta Fleminga w kuchni, gdzie pożywiał się kanapką i kawą. Gestem wskazał, by usiadła. - Wszystko w porządku? Holland pokiwała głową. Idąc z domku gościnnego, przez cały czas myślała, że powinna wrócić i zakończyć obchód. Jednak zaraz przypo- mniała sobie, jak głupio się czuła, otwierając drzwi bieliźniarki i od- słaniając zasłonkę prysznicu; na dodatek to wymowne milczenie tłumiące- go rozbawienie Westbourne'a... Powinna to wszystko zignorować, dokoń- czyć swoją pracę, nie poddając się jego szyderczemu nastawieniu. Na szczęście Fleming nie wypytywał o szczegóły. - Drużyna, która ma nas zmienić trochę się spóźni. Przybędą tu dopiero za jakieś pół godziny. Fleming spojrzał na nią, dostrzegł coś w wyrazie jej twarzy i po cichu wstał, aby podać jej kawę. Holland podziękowała mu i wsypała trochę cukru, aby nabrać energii. - Kto zostanie na miejscu? Fleming ponownie usiadł i odchylił się, balansując na tylnych nogach krzesła. - Jeden patrol przy bramie, drugi tutaj, w głównym budynku. Ekipa obserwująca z wozu domek gościnny jest już wolna. - Fleming prze- rwał. - Jeśli nie chcesz wracać, jest tu sporo miejsca. - Dziękuję, ale wolę się obudzić we własnym łóżku. - Rozumiem. Fleming wypytywał ją o Atlantę i oboje się zaśmiewali, gdy Holland opisywała minę fałszerza, kiedy nadciągnęła policja. Fleming ze swej strony opowiedział parę anegdot z czasów swojej służby w oddziałach Marines na terenie Niemiec. Rozmowa powoli, lecz skutecznie oddalała jej myśli od domku gościnnego. Gdy przyjechali zmiennicy chciała po- dziękować Flemingowi za spędzony wspólnie czas. Chyba się domyślił, bo wyciągnął swą rękę odrobinę za szybko i mocno ściskając jej dłoń, 32 powiedział, że dobrze się z nią pracowało. Chociaż mówił szczerze, wyczuła jego zmieszanie. Honda była zimna jak lodówka, jednak Holland rozgrzewała silnik nie dłużej niż minutę. Pomyślała, że zniesie przez kilka mil zimno, zanim z dmuchawy poleci ciepłe powietrze. Zwolniła hamulec ręczny i pognała główną aleją prosto w mrok. Holland wrzuciła dwójkę, aby zwolnić przed bramą, która została już dla niej otwarta. W światłach samochodu ujrzała splątane kable wysokie- go napięcia, pomyślała, że wyglądają ohydnie. Nagle z radia dobiegł suchy głos, przebijający się przez trzaski: - "Czerwona Akcja, Czerwona Akcja, Czerwona Akcja". Holland gwałtownym ruchem przełożyła dźwignię na wsteczny bieg; spod tylnych kół posypał się żwir. Prawie w miejscu obróciła hondę; lewym błotnikiem zawadziła o coś miękkiego, chyba żywopłot. Zdjęła prawą stopę z hamulca i wcisnęła pedał gazu. Czerwona Akcja... Holland słyszała te słowa wyłącznie podczas ćwi- czeń. Oznaczały one stan najwyższego pogotowia, ogłaszany, gdy ochrona okazała się nieskuteczna i osłaniana osoba została zaatakowana. Gdy z powrotem pędziła główną aleją, przypominała sobie sędziwych agentów chwalących się, że w ciągu całej służby nigdy nie usłyszeli tej komendy. Holland nie zatrzymała się, gdy dojechała do głównego budynku, lecz skręciła w dróżkę prowadzącą do domku. Dwukrotnie opony zabuk- sowały w miękkim gruncie przy brzegu stawu. Przemknęła obok biegnącego Fleminga, wypatrując w okolicach do- mku gościnnego szybko poruszającej się sylwetki człowieka. Nie było żadnych wybuchów ani strzelaniny... Holland zarzuciła samochodem, zatrzymując go przed dżipem Chero- kee, którym przyjechali zmiennicy. Drzwi pojazdu były otwarte i przebie- gając obok, zobaczyła, że uchwyty na karabiny maszynowe i pistolety są puste. Trzymając w dłoni broń, wślizgnęła się do domku i zaczęła głośno powtarzać swoje dane identyfikacyjne. W środku świeciły się światła, lecz panowała cisza. Holland znalazła się w saloniku, przesuwając się z plecami przyciśniętymi do ściany. Usłyszała ciche mruczenie dochodzące z sypialni. Gdy do niej weszła, wyłowiła tylko jedno słowo, powtarzane w kółko jak litania: - Boże, Boże, Boże... Jeden z agentów klęczał, nachylając się nad dużym pojemnikiem z brązu, przeznaczonym do składowania drewna opałowego. Drugi stał przed oszklonymi drzwiami balkonowymi, zwrócony plecami w głąb pokoju, mocno przyciskając rękę do nosa. Głośno oddychał, wciągając powietrze przez syntetyczny materiał swojej kurtki. Holland w końcu poczuła odór, który unosił się w nagrzanym powiet- rzu. Odwróciła głowę i wzięła ustami głęboki oddech. Dopóki udawało jej się utrzymać w płucach powietrze, mogła patrzyć. 33 Westbourne siedział na dywanie, oparty plecami o sofę, z rękami zakutymi w kajdanki. Jego twarz wyglądała jak krwawa maska, z poli- czków zwisała obdarta skóra. W miejscu prawej gałki ocznej czerniła się pusta jama, wybałuszone lewe oko, którego powieki zostały obcięte, patrzyło na wprost. Poniżej mostka, przez precyzyjnie wykonane nacięcie w kształcie odwróconej litery Y, wyślizgnęły się pokrwawione trzewia. Jeśli Westbourne żył, w momencie gdy mu to zrobiono, musiał umierać powoli, cierpiąc katusze. Na widok dziewczyny Holland zamarła. Jednak zdusiła w sobie budzące się konwulsje i przerażenie, uważnie się jej przyglądając. Dziew- czyna leżała na łóżku, twarzą w dół; pod korpus miała wetknięte po- krwawione poduszki. Jedna ręka spoczywała na szafce nocnej, przykrywa- jąc coś, co Holland początkowo mylnie wzięła za budzik, a okazało się w rzeczywistości konsoletą alarmową, wyposażoną w dwa przyciski, z których jeden był wciśnięty i częściowo zakryty przez dłoń dziewczyny. Do pokoju wpadł Fleming. Wyprowadził na korytarz agenta, który zasłabł. Drugiego z mężczyzn chwycił pod ramię, kopnięciem otworzył drzwi balkonowe i pociągnął go na zewnątrz. Holland nie uświadamiała sobie, jak była rozgrzana, dopóki nie poczuła na policzku podmuchu rześkiego, nocnego powietrza. Wyszła na balkon i zatrzymała się o kilka stóp od agenta, który właśnie zdawał relację Flemingowi z tego, co zobaczył wraz ze swoim partnerem, gdy przekroczyli próg sypialni we- zwani sygnałem alarmowym. W chwilę później Fleming skontaktował się przez telefon komórkowy z bazą Marines w Quantico, zarządzając natychmiastowe ściągnięcie Sił Szybkiego Reagowania, które w pobliżu odbywały ćwiczenia; Drugim telefonem obudził szefa Tajnej Służby. Dopiero wtedy zorientował się, że obok stoi Holland. - To miejsce miało być bezpieczne - powiedział gardłowym sze- ptem. - Co się, do cholery, stało? ROZDZIAŁ 3 Dochodziła właśnie czwarta nad ranem - ów czas, kiedy ciało i dusza są prawie całkowicie bezbronne. Śmierć wykonała już swoje dzieło i zdążyła odejść, jednak jej widmo owładnęło Holland jak gęsta, nie- przenikniona mgła. Helikoptery także jakiś czas temu odleciały, ale ich łoskot w dalszym ciągu dudnił jej pod skroniami; spenetrowały dokładnie teren rezydencji przy użyciu detektorów podczerwieni. Poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Budkę dla kaczek odkryły psy, jednak nie pozostał w niej żaden zapach, dzięki któremu mogłyby złapać trop. Na nic się zdały również odczynniki chemiczne, które natychmiast wsiąkały w gumowe pokrycie podłogi. Gdy agenci wchodzili i wychodzili z budynku, Holland mogła wyłowić strzępki rozmów. W miejscu zbrodni nie odkryto niczego, co mogłoby się okazać przydatne - nawet odcisków palców. Ale nawet to nie miało w tej chwili większego znaczenia. Wszyscy głowili się, jak zabójca zdołał się przedrzeć przez strefę zabezpieczeń. I to w dodatku dwukrotnie. Znalezienie odpowiedzi na te pytania stanowiło kluczowe zagadnienie dla wicedyrektora Arlissa Johnsona. Johnson przybył z dwiema ekipami, z których jedna natychmiast zastąpiła Flaminga i jego zespół operacyjny. Inna rozpoczęła pracę wraz z Siłami Szybkiego Reagowania FBI, które przyleciały śmigłowcami z Quantico. Holland pomyślała, że druga ekipa została sprowadzona bardziej na pokaz, aby zapobiec odsunięciu Tajnej Służby od rozpoczętego śledztwa. Zadaniem Johnsona było przesłuchanie całego personelu przydzielone- go do ochrony Oak Farms. Holland pamiętała tę procedurę z ćwiczeń. Johnson rozpocznie od osób bezpośrednio odpowiedzialnych za bezpie- czeństwo chronionej osoby. To znaczy od niej, ponieważ to właśnie ona eskortowała Westbourne'a do domku gościnnego, i od dwóch agentów, którzy przebywali na zewnątrz. 35 Johnson, rześki i energiczny, wszedł do reprezentacyjnej jadalni, do której Fleming wysłał Holland, aby napisała raport z akcji. Miał na sobie stary, niemodny marynarski blezer, szare spodnie i olśniewająco białą koszulę. Na jego włosach błyszczały kropelki wody - pozostałość po pospiesznie wziętym prysznicu. Johnson był mężczyzną w średnim wieku, wysokim i dobrze zbudo- wanym, o mięśniach wytrawnego pływaka i wysmaganej przez wiatr i słońce twarzy luizjańskiego poławiacza krewetek. Jego oczy przywodzi- ły na myśl Holland fotografie żołnierzy Konfederacji, których wzrok zdawał się w przedziwny sposób podążać za obserwującą ich osobą. Johnson musiał być obdarzony takim właśnie spojrzeniem, jako szef Departamentu Kontroli Służby, czyli strażnik prawa. Obserwował obser- watorów. Holland poczuła palący wstyd, gdy zobaczyła na twarzy Johnsona wyraz troski. Był w Akademii jednym z jej instruktorów, jednak znali się już dużo wcześniej. Johnson znajdował się blisko niej owego krwawego dnia w Paryżu, gdy cały jej świat legł w gruzach. Stał się dla niej podporą, pomógł zaleczyć rany, a następnie wskazał drogę, którą powinna podążyć, aby ponownie odnaleźć sens życia. To właśnie Johnson wprowadził ją do świątyni Służby, a następnie zaprzysiągł. Teraz, gdy złamała tę przysięgę, Holland z bólem uświadomiła sobie odwieczną prawdę: w taki czy inny sposób najczęściej zdradzamy tych, którzy są nam najbliżsi. - Usiądź, Holland. Johnson zajął krzesło u szczytu stołu, przy którym swobodnie mogło- by się posilać dwanaście osób. Starannie poukładał przed sobą dokumen- ty i splótł swoje długie, grube palce. Jego oczy łagodnie przesuwały się po twarzy Holland. Pomyślała, że to dlatego, iż nie widzieli się już od sześciu miesięcy. Miała wrażenie, że Johnson zmusił się, by do niej nie podejść. - Nie- powiedział, wiedząc jak będzie brzmiało jej pierwsze pyta- nie. - Nie zdołaliśmy namierzyć zabójcy. Nie znamy nazwiska ani rysopi- su. Biorąc pod uwagę upływ czasu, znajduje się gdzieś w promieniu stu mil. -Twarz Johnsona nabrała łagodniejszych rysów. - Holland, przykro mi z powodu tego, co cię spotkało... - Znała statystyki: tylko trzy procent spośród agentów Tajnej Służby mogło się czuć współodpowiedzialnymi za śmierć ochranianej osoby podczas wypełniania zadań operacyjnych. Pozo- stali nie doprowadzili nawet do zaistnienia sytuacji zwiększonego ryzy- ka. - ..Alę uwierz mi: wyjdziesz z tego. Przerwał na chwilę. - Czy rozmawiałaś już z kimkolwiek? Holland potrząsnęła głową. Johnsonowi chodziło o to, czy nie wymieniała informacji z Hotchkis- sem lub Sitiliano - agentami pełniącymi służbę przed domkiem gościn- nym. Fleming zadbał, aby wszyscy troje nie mieli ze sobą kontaktu. Była to zwykła procedura, zapobiegająca próbom wzajemnego osłaniania się przez zaangażowane osoby. 36 - W porządku. Daj mi chwilę czasu na zapoznanie się z tym. - Johnson wziął do ręki raport i zaczął czytać. Holland odwróciła wzrok. Jej serce przypominało niewielkie zwierząt- ko szamoczące się w klatce. - Powiadasz, że odprowadziłaś Westbourne'a do domku gościnnego - mruknął pod nosem Johnson. - Spieszył się do swojej przyjaciółki, nie chciał, abyś wchodziła do środka, co mimo wszystko zrobiłaś. - Zgadza się. - Weszliście przez tylne drzwi, prowadzące do kuchni. - Zerknął na raport. - W porządku. Najpierw sprawdziłaś salonik, następnie gościnną sypialnię, łazienkę, bieliźniarkę i szafy w przedpokoju. Jesteś teraz w dro- dze do głównej sypialni. Wchodzisz do środka, widzisz ogień w kominku, meble na wprost, brzeg łóżka. Dochodzą do ciebie dźwięki muzyki, ale nie słyszysz dziewczyny. -Tak. Johnson wychylił się do przodu. - Co w takim razie się nie zgadza? - Zatrzymałam się tylko przy drzwiach, a nie weszłam w głąb pokoju - Holland nie poznawała własnego głosu. -Nie sprawdziłam go należycie. Za sypialnią mogła się znajdować łazienka, jakieś pomieszczenie na garderobę, może nawet niewielki pokój albo coś takiego. Nie sprawdziłam tego... Johnson uniósł się na krześle w pozie przypominającej pływaka skaczącego do wody, a następnie opadł z powrotem. - Dlaczego? - Westbourne wywierał na mnie presję, tłumacząc, do jak żenującej sceny może dojść w sypialni. Powiedział, że od momentu przybycia dziewczyny nikt nie wchodził ani nie wychodził z domku. Zastanowiłam się nad tym. Domek gościnny musiał zostać przeszukany, zanim po- zwolono tam wejść dziewczynie. Westbourne powiedział również o pat- rolu na zewnątrz... - Żaden z tych faktów nie ma większego znaczenia - przerwał John- son, jego spokojny głos boleśnie podkreślał znaczenie wypowiedzianych słów. Zniknęło współczucie dla niedoświadczonej nowicjuszki, która zo- stała skąpana we krwi, a pojawiła się świadomość, że owa nowicjuszka spaprała powierzone jej odpowiedzialne zadanie. - Nawet gdyby domek przeszukiwano co godzinę, powinnaś go ponownie sprawdzić. - Wiem o tym - stwierdziła Holland. Pomimo upokorzenia, wytrzy- mała jego spojrzenie. Johnson zastukał w stół gumką umieszczoną na końcu ołówka. Gdy ołówek ponownie znalazł się między jego palcami, znienacka złamał się na dwie części. - Zobaczmy, czy uda nam się ustalić bieg wydarzeń - powiedział, nieświadomy, co przed chwilą zrobił. - Zacznijmy od momentu, gdy przybywa Lane. 37 Holland, zbierając myśli, zaczerpnęła głęboki oddech. - Dziewczyna przybywa w pół do szóstej. Wcześniej domek gościnny zostaje przeszukany i uznany za bezpieczny. Od momentu sprawdzenia do przybycia dziewczyny patrol przebywa wewnątrz domku. Kontrolują ją, a następnie pozwalają wejść do środka, nie przeszukując go ponownie. Dziewczyna pozostaje w środku i nie pojawiają się wzmianki, aby wy- chodziła na zewnątrz. Agenci nie dostrzegają niczego podejrzanego - to samo dotyczy zresztą helikoptera i psich patroli. W głównym budynku rozpoczyna się konferencja i teren w dalszym ciągu uważa się za bezpiecz- ny. Po spotkaniu eskortuję Westbourne'a w drodze do domku gościn- nego. Sprawdzam wszystko, z wyjątkiem głównej sypialni. - No, doprowadź opowiadanie do końca - ponaglił ją Johnson. Wzięła głęboki oddech. - Około godziny szóstej, szóstej trzydzieści, jest ciemno. Zabójca jest już w budce. Nie wiadomo, jak się tam dostał i jak długo czekał. Siedemnaście minut po północy dochodzę z Westbourne'em do domku. Dziesięć, dwanaście minut później wychodzę. Mamy zatem sześciogodzin- ną lukę. Po dokonaniu autopsji dowiemy się, kiedy dziewczyna zginęła, jednak nie zda się to na wiele. - Dlaczego? - Ponieważ nie wiemy, czy zabójca nie zamordował jej dopiero po pewnym czasie. Mógł to zrobić natychmiast albo nieco odczekać. - Dlaczego miałby czekać? - Nie wiem. - Sądzę, że mniej więcej tak to się układa - przyznał Johnson. - Wiem również, że były momenty, kiedy patrol nie znajdował się w bezpośredniej bliskości domku. Powinnaś także o tym wiedzieć. Holland intensywnie myślała, ale bez rezultatu. - Tuż przed rozpoczęciem spotkania wracałaś z Flemingiem z ob- chodu, który zaprowadził was w pobliże domku... - podpowiedział jej Johnson. - Puścił "kaczkę" po stawie. Po drugiej stronie odezwały się głosy. Johnson pokiwał głową. - Nie odeszli zbyt daleko, ale nasz chłoptaś właśnie wtedy mógł wykonać swój ruch. Zamek przy drzwiach kuchennych został naruszony. Nie na tyle, aby to zauważyć, ale wystarczająco, żeby wchodząc do środka, zabójca zyskał na czasie jakieś pięć, dziesięć sekund. Holland była wstrząśnięta. Przypominała sobie moment wsunięcia klucza, przekręcanie gałki. Czy czuła, że coś jest obluzowane? Czy usłyszała jakieś chrobotanie? Zostawmy zamek w spokoju - ciągnął Johnson - zabójca jest już w środku. - Ja również - powiedziała spokojnie Holland. - Westbourne siedzi mi wciąż na karku, ale w dalszym ciągu sprawdzam kolejne pomiesz- 38 czenia. Gdy dochodzę do sypialni, wszystko wydaje się być w porządku. Gra muzyka. W powietrzu unosi się woń perfum. Nie czuję zapachu krwi, z czego wynika, że jeszcze jej nie zmasakrował... Tylko kilka kroków i bym go spostrzegła... - A on ciebie, i już byłoby po tobie - dokończył Johnson. - I po Westbournie. Zabójca na pewno miał pistolet z tłumikiem. Nie ryzyko- wałby walki wręcz. Rozprawiłby się z tobą, zanim zdążyłabyś sięgnąć po broń, a następnie z Westbournem. Zabicie cię oznaczałoby, że na wykona- nie swojego zadania pozostałoby mu znacznie mniej czasu niż czterdzieści trzy minuty. Fleming spodziewał się twojego powrotu do głównego budynku po jakichś dziesięciu, piętnastu minutach. - Alarm- powoli powiedziała. Holland. - Gdy znalazłam Lane, jej palce dotykały przycisku. - Podniosła wzrok na Johnsona. - Lane nie mogła być żywa. Jej wygląd na pewno na to nie wskazywał. Johnson skrzywił się. - W jakiś zwichrowany sposób ten facet jest bardzo bystry. Czy przypominasz sobie poduszki pod ciałem Lane? Holland pokiwała głową. - Podejrzewam, że położył je tam celowo, unosząc ją do góry i kładąc jej dłoń na konsolecie alarmowej. Następnie zmasakrował dziewczynę. Poduszki zaczęły się zapadać w miarę, jak nasiąkały krwią, przez co Lane obsunęła się w dół. W końcu pod ciężarem jej ręki guzik alarmu został wciśnięty do końca. - Przerwał na chwilę. - To była właśnie pobudka, którą nam urządził. Holland zmusiła się do zrobienia głębokiego wdechu. To, co opisał Johnson, było nieludzkie. - Skąd mógł wiedzieć, jak szybko poduszki się zapadną? - Należy zakładać, że nie po raz pierwszy użył tej metody. Tak czy siak, parę minut w jedną, czy drugą stronę, nie robiło mu zbytniej różnicy. - Johnson zamilkł na moment. - Wraz z poranną kawą prezy- dent otrzyma wstępny raport Smitha. Nie wygląda to za ciekawie, Holland. I sytuacja raczej się nie poprawi w najbliższym czasie. - Znowu przerwał. - Teraz wracaj do domu, odpocznij trochę i o czwartej zamelduj się w biurze Smitha. - Jego oczy wyrażały coś w rodzaju żalu. Policja stanowa wycofała pojazdy należące do przedstawicieli mediów, blokujące drogę przed bramą wjazdową. Holland zwolniła, dając policjan- towi czas na odsunięcie barierki, po czym wjechała na drogę. Honda z piskiem opon przejechała obok gromady reporterów wyposażonych w przenośne kamery i oślepiające reflektory. Dojechała do granicy między stanami w porze porannego szczytu. Jej dom w Georgetown był niegdyś równie elegancki, jak otaczające go budynki. Obecnie ceglanej fasadzie przydałoby się solidne piaskowanie, 39 a okiennice i framugi prosiły się o pomalowanie czarną emalią. Był to jedyny spadek, jaki pozostał Holland po rodzinie; jej ostatni azyl. Zimne powietrze w środku przyprawiało o gęsią skórkę. Holland nie włączyła ogrzewania. Idąc do łazienki, pozostawiała za sobą na podłodze poszczególne części garderoby. Odkręciła prysznic do maksimum i za- mknęła oczy, gdy spływała po niej gorąca woda. Przez kilka cennych chwil delektowała się parą i słodkim zapachem mydła. Wtedy właśnie, gdy wyciągała rękę po ręcznik, zamarła na skutek obrazu, który pojawił się w jej myślach. Holland płakała, trzęsąc się na całym ciele; jej palce kurczowo zacis- nęły się na kurkach prysznicu, z którego w takt jej szlochu kapały krople wody. Zobaczyła piękny wiosenny dzień w Paryżu. Miała trzynaście lat i była pierwszy raz za granicą. Wysiadała właśnie z samochodu przed frontonem katedry Notre Dam. Mężczyzna przed nią zrobił kilka kro- ków, a następnie się odwrócił, z uśmiechem wyciągając do niej swoją rękę. Właśnie wtedy trafiła go pierwsza kula. Druga dosięgła go, gdy upadał, ochlapując strugą krwi Holland i jej sukienkę, którą dopiero co od niego dostała... Człowiek ten, senator Robert Beaumont, był ojcem Holland. Holland kucnęła w kącie kabiny. Krople wody uderzały o jej po- chyloną głowę. Namiastka spokoju, jaką z trudem udało jej się osiągnąć na przestrzeni wielu lat, była cennym, niezwykle kruchym skarbem, ukrytym w twardej muszli świadomości, że owego dnia w Paryżu nie mogła uczynić nic, co by mogło zapobiec tragedii. Teraz, w jednej chwili znalazła się z powrotem na owej zimnej i wyboistej drodze, wybrukowanej bólem i wątpliwościami. Zastanawiała się, czy znajdzie w sobie dość siły, aby powtórnie ją przemierzyć. ROZDZIAŁ 4 Nie wybiła jeszcze siódma rano, a Wyatt Smith tkwił w swoim gabinecie już od wielu godzin. Sześć godzin wcześniej obudził kierow- nika kancelarii prezydenta i poinformował go o wydarzeniach w Oak Farms. Kierownik kancelarii, nazywany Portierem ze względu na skrajną służalczość wobec swojego szefa, zdecydował nie budzić prezydenta. Powiedział Smithowi, że za półtorej godziny będzie w Białym Domu i chce mieć wtedy na swoim biurku tak dokładny i wyczerpujący raport, jak to tylko możliwe. Sprawdzi harmonogram zajęć prezydenta i gdy tylko znajdzie w nim jakąś lukę, jak najszybciej umówi Smitha na spotkanie. O trzeciej nad ranem Smith otrzymał pierwszy raport z Quantico o wstępnych wynikach śledztwa. W domku gościnnym znaleziono pół tuzina odcisków palców. Większość należała do Westbourne'a, Charlotty Lane, Holland Tylo, Lamonta Fleminga i dwóch agentów, którzy naj- pierw przeszukali domek, a następnie zajęli stanowisko na zewnątrz. Jednak jednego odcisku dłoni nie zdołano zidentyfikować. Smith odłożył ten raport na bok. O czwartej czterdzieści pięć z fotofaksu zaczęły wyłaniać się pierwsze szczegółowe zdjęcia ciał i zadanych ran. Patolog z instytutu przy Uniwer- sytecie Johna Hopkinsa załączył notatkę na temat specyfiki ran ciętych: były jednolicie postrzępione, co wskazywało na to, że użyto noża o pokar- bowanym lub wyszczerbionym ostrzu. Smith czekał również na te materiały. Teraz powiedział swojej sek- retarce, aby przez pięć minut nie łączyła żadnych rozmów. Przeniósł raporty z Quantico i Uniwersytetu Johna Hopkinsa na stolik roboczy i obydwa przeczytał. Stojąc bez ruchu, wpatrywał się w słowa. Mijała właśnie jedenasta trzydzieści czasu Greenwich, gdy Smith dodzwonił się do Londynu. Usłyszał wypowiadane przez Dicky'ego Venablesa charakterystycznie akcentowane słowa powitania i pomyślał, że 41 pochodzący z Yorkshire, rumianolicy naczelnik wydziału antyterrorys- tycznego Scotland Yardu przez cały czas wisiał na telefonie. - Niepotrzebnie się trudziłeś, Wyatt - zauważył Venables. - O spra- wie trąbią już tu w telewizji. - Złe wiadomości docierają najszybciej. Słuchaj, Dicky, chciałbym, żebyś wyświadczył mi przysługę, i to szybko. Mam tutaj zdjęcia obrażeń. Czy mógłbyś je porównać z tym, co masz w swoich aktach? - Myślisz, że to ktoś z naszego podwórka? - ostrożnie zapytał Ve- nables. - Zapamiętałem pewien szczegół z naszej listopadowej konferencji. Postanowiłem to zbadać, ale... - Prześlij je. Smith już stukał w klawiaturę komputera. Czterysta mil nad New- foundland satelita Hughes Spectra odebrał sygnał, przetransmitował go do Cheltenham, skąd został przesłany do Londynu. - Dzięki tym zdjęciom odwalimy chyba kawał dobrej roboty -mówił Venables. - Te rany wyglądają dość ciekawie. - Jak długo potrwa porównanie ich z innymi? - Piętnaście do dwudziestu minut zajmie wydrukowanie wszystkich zdjęć. Porównanie ran nieco dłużej. - Będę czekał. Przez cały czas urywały się telefony. Jednak Smith zarezerwował jedną z linii dla Venablesa. Właśnie rozmawiał z kierownikiem kancelarii, gdy zadzwoniła jego sekretarka. - Szybko się uwinąłeś, Dicky. - Przykro mi, że to właśnie ja muszę przekazać ci tę wiadomość. Wyatt, twoje przypuszczenia okazały się bardziej trafne, niż myślałeś. - Venables ciągnął dalej, mówiąc właśnie to, co Smith spodziewał się usłyszeć. - Udało nam się również znaleźć identyczne ostrze. Pasuje dokładnie do tego, co przedstawiają fotografie. Wyatt, słyszysz mnie? - Tak, Dicky, przepraszam. Możesz mi powiedzieć na ten temat coś więcej? Okazało się, że Venables zadbał o wszystko. - Najnowsze materiały właśnie są do ciebie transmitowane. - Obniżył głos o pół tonu. - Wyatt, to świeżutka dokumentacja. Nie dostarczyłem jej jeszcze nawet jajogłowym z bunkru w Hoover czy z Langley. Wer- towaliśmy je sami, próbując to wszystko połączyć w jakąś sensowną całość, - Nie zrobię z ciebie chłopca do bicia, Dicky. Daj mi znać, jeśli do czegoś dojdziecie. Venables zaśmiał się prawie bezgłośnie. - Nie możemy, niestety, zakładać, że wszyscy mają twoje maniery. Wyatt, trzeba uważać, żeby nie podcinać gałęzi, na której się siedzi. Trzymaj się. 42 Na dwie godziny przed umówionym spotkaniem Smitha z prezyden- tem sekretarka wprowadziła Johnsona do gabinetu szefa. Gdy Smith częstował go kawą, Johnson zwrócił uwagę na to, jak ostrożne były jego ruchy. Smith, aby uniknąć skręcania kręgosłupa, przenosił ciężar ciała, obracając się na stopach. Johnson pomyślał, że w niektóre dni Smith chyba czuje zgrzytanie metalu o chrząstki. W pewnym okresie przyjaźń pomiędzy tymi dwoma mężczyznami sięgnęła zenitu. Pracowali wspólnie od czasu ukończenia Akademii i zjedli zęby, służąc w Wydziale do spraw Fałszerstw. Obaj złożyli podanie do Ochrony VIP-ów i zostali przyjęci - tam właśnie Smith przyćmił innych. Nikt nie był w stanie lepiej przewidzieć metodologii potencjalnego zama- chowca i w rezultacie przygotować lepszego systemu zabezpieczeń. To, co opinia publiczna wiedziała na temat dwukrotnego postrzelenia Smitha, było tylko blichtrem. Sposób, w jaki Smith w trakcie swojej kariery zawodowej zidentyfikował i dyskretnie unieszkodliwił prawie trzydziestu potencjalnych zabójców, pozostawał spowity nieprzeniknionym mrokiem tajemnicy. Od tego momentu rozeszły się ich zawodowe drogi, jednak Johnson nigdy nie zazdrościł swojemu byłemu współpracownikowi pozycji gwiaz- dora. Nigdy też nie przyszło mu do głowy - w przeciwieństwie do innych, którzy rozsiewali podobne pogłoski - że Smith ma tendencje do narażania się na nadmierne ryzyko, czego konsekwencją są tkwiące w jego ciele dwie kule. Johnson dokładnie prześledził przebieg obu akcji, podczas których Smith odniósł obrażenia. Wiedział, że strzały padłyby bez względu na to, kto zajmowałby się bezpośrednią ochroną i doszedł do wniosku, że gdyby funkcję tę pełnił ktoś inny niż Smith, pociski mogłyby dosięgnąć celu. Jednak Johnson, pracujący wówczas dopiero od roku w Wydziale Bezpieczeństwa Wewnętrznego, otrzymał polecenie sporządzenia drugiego raportu, w którym miał określić, czy stan zdrowia Smitha pozwala mu na kontynuowanie dotychczasowej pracy. Przełożeni Johnsona nie chcieli podejmować decyzji wyłącznie na podstawie opinii lekarzy. Johnson powiedział to, czego wszyscy byli świadomi: obrażenia odniesione przez Smitha i będące ich konsekwencją dolegliwości uniemożliwiają mu kon- tynuowanie służby w Ochronie VIP-ów. Po dziś dzień pamięta lodowaty, beznamiętny wzrok Smitha, gdy pod koniec spotkania z komisją wyróżnił go pochwałą za dotychczasowe osiągnięcia. Smith nie odezwał się do niego ani słowem w ciągu całego spotkania i później, gdy Johnson chciał do niego podejść, zignorował go. To, co się wówczas stało, przypominało Johnsonowi grubą świeczkę upadającą do kałuży utworzonej z własnego wosku, zabierającą ze sobą resztki chłodnego, migotliwego płomienia. Zastanawiał się teraz, czy Smith zagłębi się we własnych wspomnieniach, gdy Johnson poinformuje go o Holland. Ciekawiło go, co tym razem zobaczy w jego oczach. - Wiesz, jaki dzień dzisiaj mamy? - zapytał Smith. 43 - Pierwszy kwietnia. - Wszędzie trąbią, że niezrównoważony facet dokonał swojego wy- czynu w prima aprilis, robiąc niezły kawał opłacanej przez państwo bandzie frajerów. Johnson pokiwał głową. Ten niesmaczny żart został wymyślony przez prowincjonalnego disc jockeya z Zachodniej Wirginii i natychmiast pod- chwyciły go inne media. - Jak wygląda sytuacja na miejscu? - zapytał Smith. - Wszyscy zrobili swoje i zabrali manatki. Obydwa budynki zapieczę- towano. Na stanowiskach pozostali żołnierze z oddziałów stanowych, aby wyłapywać ewentualnych ciekawskich. W Quantico analizują materiały zebrane podczas śledztwa. Na Uniwersytecie Hopkinsa dokonują autopsji. Dyrektor uniósł brwi. - Udało nam się nawiązać w Londynie kontakt z żoną Westbour- ne'a - wyjaśnił Johnson. - Była na Heathrow. Czekała na concorde'a. Powiedziała nam, żebyśmy robili, co do nas należy. -Johnson przerwał. - Wiem, zwykle najbliższa rodzina niechętnie godzi się na dokonywanie specjalistycznej sekcji zwłok. Ona nie namyślała się ani chwili. - A co z tą... Lane? - Odnaleźliśmy jej siostrę w Wisconsin. Sporo już wiedziała. Przed jej drzwiami koczowała ta dziennikarska chołota. Dwukrotnie opisałem jej wszystkie procedury. Również dała nam wolną rękę. Smith pokiwał głową. Johnson miał rzadki dar, który sprawiał, iż ludzie nie tylko dawali mu to, o co ich prosił, ale wręcz robili to z ochotą. Uwidoczniało się to zwłaszcza, gdy załatwiał coś przez telefon - jego łagodny, kojący głos czynił cuda. - Bliźniacy McNulty - powiedział Smith. W pierwszej chwili Johnson tylko usłyszał dźwięki, przez moment nie mogąc zrozumieć ich znaczenia. - Tommy i Sean? - Tommy. Odcisk dłoni wskazuje na niego. Skłaniałbym się ku przypuszczeniu, że był z nim Sean, ponieważ zazwyczaj działają razem. Johnson podniósł się z krzesła, podszedł do okna i przycisnął roz- palony policzek do zimnej szyby. - Chcesz mi powiedzieć coś więcej na ten temat? Smith wyjaśnił, że zdjęcia ran przypomniały mu pewien szczegół z Międzynarodowej Konferencji Służb Bezpieczeństwa w Londynie. Wspomniał o Venablesie i pokazał Johnsonowi stosy dokumentów, które zostały przefaksowane ze Scotland Yardu. - Kto jeszcze o tym wie? - zapytał Johnson. - Marshall z FBI, Peterson ze Stanówki i Reynolds z CIA. - Na jakim etapie są poszukiwania? - Jakąś godzinę temu do akcji wkroczyły oddziały wojskowe stac- jonujące na wschód od Missisipi. Celnicy i urzędnicy emigracyjni ob- 44 stawiają porty od Galveston do Maine, FBI zajęło się lotniskami. Do linii powietrznych, kolejowych i autobusowych przesłaliśmy zdjęcia. Ludzie zajmujący się u nich bezpieczeństwem zadbają, aby wszyscy pracownicy dokładnie się z nimi zapoznali. Specjalizujące się w mniejszościach etnicz- nych oddziały detektywów z Nowego Yorku, Bostonu i Filadelfii penet- rują lokalne społeczności irlandzkie. - Nigdy nie zostajemy uprzedzeni - stwierdził nagle Johnson. - Jak to, do cholery, możliwe. Smith przekazał mu to, czego dowiedział się od Venablesa. Przez prawie połowę, spośród dwudziestu czterech lat składających się na ich barwną historię, bliźniacy McNulty zaliczali się do najlepszych zabójców, jacy kiedykolwiek działali w szeregach IRA. Osiągnęli tak wysokie umiejęt- ności i przetrwali tak długo, gdyż naprawdę rozsmakowali się w swoim rzemiośle. Przez lata ścigali ich brytyjscy komandosi, gdyż bliźniacy szczególnie lubili się pastwić nad patrolującymi ulice żołnierzami. Stało się jasne, że gdy zostaną ujęci, nie dane im będzie doczekać luksusu standar- dowego procesu sądowego. Jednak ostatnio kierownictwo IRA miało już dość i -jak podejrzewał Smith.- zaczęło się poważnie obawiać swoich własnych potworów. Trzy miesiące temu Venables dowiedział się od jednego z informatorów, że bliźniacy zostali wykluczeni. Ale nie unieszkodliwieni. Zaoferowali swoje usługi ekstremistycznemu ugrupowaniu o nazwie Braterstwo, które po- stanowiło ich przyjąć. - Według ostatnich informacji Venablesa, bliźniacy zawiesili swoją działalność - ciągnął Smith. - Braterstwo od miesięcy nie wykazuje żadnej aktywności. Powszechnie się uważa, że brakuje im uzbrojenia i pieniędzy. - Ale nie noży - zauważył Johnson. - To charakterystyczne dla Tommy'ego. Zawsze lubił bezpośredni kontakt z ofiarą i za pomocą tego noża rozprawił się z wieloma brytyjs- kimi żołnierzami. Dlatego Venables rozpoznał to tak szybko. - Ale dlaczego Westbourne? - Wydaje mi się, że Braterstwo chciało po prostu nasrać do gniazda IRA. Wystarczy zabić Amerykanina, kogoś takiego jak Westbourne, i wszelkie dotacje dla Sprawy zostają odcięte. Może to pierwsza zagrywka Braterstwa, aby wyprzeć konserwatywną IRA. - Smith przerwał na chwilę. - Niebawem dowiemy się więcej. Venables ostro przetrząsa teren. - Agencja nie została o tym powiadomiona? - Że bliźniacy McNulty się uaktywnili? Może. Że namierzali West- bourne'a? Nawet nie chcę o tym myśleć. - Jak dużo wie prezydent? - Portier jest na bieżąco informowany. - To znaczy, że wszyscy już o tym wiedzą - stwierdził Johnson. Kierownik kancelarii miał niedobry zwyczaj raczenia swoich ulubionych senatorów najsmakowitszymi kąskami. 45 Smith pozwolił wybrzmieć ciszy. - Twardziel zechce się dowiedzieć, czy jeden albo obaj bliźniacy weszli na teren posesji, zanim ją przetrząsnęliśmy. Johnson przewidział to. Teraz jeszcze Smith podparł się prezydenckim imprimatur i Johnsonowi nie pozostawiono miejsca na jakiekolwiek subtelności. - Nie możemy być niczego pewni. Wiedzą to tylko Tommy albo Sean. W każdej z budek dla kaczek może się zmieścić tylko jedna osoba. Dwie inne pozostały nietknięte. Na terenie posesji mógł się znajdować tylko jeden McNulty. Jeśli drugi był w pobliżu, czekał najprawdopodobniej w jakimś pojeździe, którym następnie uciekli. Prowadzący śledztwo sądzą, że spędził w budce sporo czasu. Ziemia została wgnieciona; dużo połama- nej trzciny i liści. Ale dodają też, że niezależnie od tego, czy pozostawałby tam przez cztery godziny, czy czterdzieści, efekt byłby podobny. - John- son na chwilę zamilkł. - Czy należy zakładać, że bliźniacy lub jeden z nich są jeszcze na terenie kraju? - Minęło szesnaście godzin. Langley pracuje ze swoimi przyjaciółmi w odległych miejscach; obstawiają Heathrow, Gatwick i Dublin, Lotnisko de Gaulle'a w Paryżu, Madryt, Frankfurt i Rzym. Ani śladu. Skłaniam się ku przypuszczeniu, że nie udało im się wydostać. - Smith usiadł na krawędzi biurka, nieznacznie kołysząc jedną stopę. - Jednak zawsze, gdy przynosisz mi jakąś wiadomość, coś musi być nie w porządku, zgadza się? Johnson zaczerpnął głęboki oddech. Zdenerwował się nagle, że Smith tak łatwo go rozszyfrował. - Była pewna luka w ochronie. Wielkości główki od szpilki, ale zawsze... - Hotchkiss czy Sitiliano? - Są w porządku. Zapiski Fleminga wykazują, że sprawdzili domek gościnny, zanim przybyła Lane, wprowadzili ją do środka i nie opuszczali wyznaczonego rejonu. - Czy niczego nie usłyszeli ani nie zobaczyli? - Przesłuchałem ich. Nie próbowali kłamać albo wzajemnie się osła- niać. Postępowali zgodnie z zaleceniami - powiedział Johnson, odnosząc się do Podstawowych Przepisów Procedur Wykonawczych Tajnej Służby. - Ale nie Tylo - stwierdził Smith, odwracając wzrok. - Nie do końca. Smith bez słowa sięgnął po raport i otworzył go na kartce z zagiętym rogiem. - Z tego, co tutaj jest napisane, wynika, że Westbourne nalegał, aby nie wchodziła do domku przed nim. - Wierzę jej - powiedział Johnson. - Stwierdza to jako fakt i nie próbuje niczego ukrywać. - Tak więc ona także jest w porządku. Tyle że nikt na Kapitolu nie będzie chciał słuchać, jak to Westbourne mógł się przyczynić do swej 46 własnej śmierci. - Smith podniósł się z biurka, wsuwając ręce do kiesze- ni. - Czy to wszystko? Johnson pokiwał głową i przystąpił do zdobywania dla siebie tak dużego przyczółku, jak to tylko możliwe. Nieważne, jak to zabrzmi. - Wyatt, nie chcę, żeby została odsunięta. Zwłaszcza jeśli się okaże, że maczali w tym palce McNulty. Smith wbił w niego swoje spojrzenie. - Zaczynają już tu wydzwaniać z Kapitolu. Ludzie chcą wiedzieć, co się stało. A nawet więcej: nie chcą uwierzyć, że ktoś był na tyle genialny, aby się przedostać przez system ochronny bez popełnienia z naszej strony jakiegoś błędu. Znasz tę sforę, Arliss. Szukają jakiegoś kozła ofiarnego i najlepiej, żeby był jeszcze żywy. I właśnie ci go podałem na tacy. Jednak Johnson nie wyczuł w głosie Smitha złośliwości. Nie nastąpił dyrektorski wybuch złości na wieść, że agentka zawiodła. Johnson przy- pomniał sobie, iż odkąd Smith został przeniesiony z sektora operacyjnego, zawsze był w stosunku do niego niezwykle grzeczny i układny. Smith zapewne lepiej kontrolował swoje emocje niż jakikolwiek inny znajomy Johnsona. - Czy Tylo zjawi się tu dzisiaj? - spytał Smith. - O czwartej. - Niech przyjdzie godzinę wcześniej. Chcę z nią porozmawiać. Smith zamknął Johnsonowi usta ostrzegawczym spojrzeniem. - Muszę powiedzieć o Tylo prezydentowi. Arliss, wiesz, że jeśli o to chodzi, nie mam innego wyboru. Będzie chciał wiedzieć, co zamierzam z nią zrobić... Johnson nie zadał kolejnego pytania. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby zrozumiano okoliczności, w których pracowała - ponownie odezwał się Smith. - Może mieć to jakieś znaczenie. Nie wiem. - Kolejna chwila przerwy. - Kundle ujadają, Arliss, a w tej chwili Tylo jest jedyną kością, którą mogę im rzucić. ROZDZIAŁ 5 Holland przez kilka godzin odpoczywała. Obudziła się o trzynastej po niespokojnym, przesyconym koszmarami śnie. Wstała i ponownie skierowała się w stronę prysznicu. Gdy tylko wyszła z sypialni, poczuła aromat świeżo parzonej kawy. W saloniku ujrzała Suressa. Na niskim stoliku o szklanym blacie, na porcelanowej podstawce stał dzbanek z kawą. Suress bez słowa objął Holland ramionami, rozczesując palcami jej wilgotne włosy. - Zrobiła się mała afera - wyszeptał, muskając ustami jej czoło. - Gigantyczna afera. - Gdy Holland się odsunęła, górna część koszuli Suressa była mokra. - Jest mi ogromnie przykro -powiedział półgłosem Suress. - Bardziej niż mogę to wyrazić słowami. Nie powinienem rekomendować cię do tego zadania; nie bezpośrednio po Atlancie... Holland cofnęła się. - Atlanta nie ma tu nic do rzeczy. Czułam się świetnie. Przestań doszukiwać się w sobie winy. I tak nie znajdziesz dla mnie wytłumacze- nia. - Ruchem głowy wskazała kawę. - Pachnie wspaniale. Szkoda, żeby wystygła. Nalej mi trochę.- Usadowiła się obok niego na kanapie i pozwoliła się obsłużyć. W telewizorze migotały obrazy, jednak dźwięk był wyłączony. - Co pokazują w telewizji? Smith włączył dźwięk. - Coś, co powinnaś zobaczyć. Właśnie nadawano na żywo relację z biura CNN w Waszyngtonie. Reporter przywlókł do studia jakiegoś jajogłowego eksperta z Instytutu Brookingsa: młodego mężczyznę o ponurej twarzy, który miał strasznie dużo do powiedzenia. Holland zadrżała, gdy na ekranie pojawiło się zdjęcie bliźniaków McNulty. 48 Tommy i Sean uśmiechali się do obiektywów, jakby brali udział w jakiejś szampańskiej zabawie. Obaj mieli identyczne, sięgające koł- nierzyka, kręcone włosy, takie same szpiczaste nosy i wąskie wargi, które zdawały się zawijać za zęby. Można było zauważyć, że jedynie Tommy wiedział, co to jest szczoteczka do zębów. Jednak tym, co naprawdę zaszokowało Holland, były ich oczy - wytrzeszczone w wyrazie maniakalnej wesołości odzwierciedlały nie od- wagę, lecz kretynizm. Takie spojrzenie wystraszyłoby samego diabła. - Czy to oni? - wyszeptała. - To pewne? Suress pokiwał głową. - Znaleźliśmy odcisk dłoni Tommy'ego. Doprowadzona do pasji Holland wyłączyła ponownie fonię w telewi- zorze, gdy jajogłowy plótł na temat klasycznych przykładów socjopatycz- nych zachowań. Niczego nie trzeba było wyjaśniać. Wystarczająco prze- czytała na temat krwawych wyczynów braci McNulty. Byli posłańcami śmierci, pod podszewką ideologii zabijającymi dla czystej przyjemności i czerpiącymi z tego profity. Który z was tam był? Jak blisko mnie? Holland mocno potarła przedramię, aby pozbyć się gęsiej skórki. - Odcisk dłoni - wymamrotała. - Ich błąd, nasz zysk. Holland spojrzała na niego. - Ile możesz mi powiedzieć? Suress opisał jej, jak Smith dopatrzył się pewnej analogii i wspomniał o dostarczonych przez Brytyjczyków materiałach, które ostatecznie do- prowadziły do powiązania braci McNulty z masakrą. Jeśli chodzi o spra- wę pościgu, przekazał jej więcej informacji niż zezwolił Arliss Johnson, ponieważ przepisy nie dotyczyły już Holland... nawet, jeśli sobie tego jeszcze nie uświadamiała. Holland bacznie wszystkiego słuchała, analizując każdy strzęp infor- macji. W głębi duszy zaświtał jej promyk nadziei. W jakiś sposób musi przekonać dyrektora, aby pozwolił jej na udział w poszukiwaniach. Gdyby otrzymała szansę... Kątem oka dostrzegła, że Suress sięga po pilota. - Nie, Frank. Nie wyłączaj telewizora. - Przecież sama wiesz, że nie chcesz już tego oglądać. Wyjęła mu z dłoni pilota i zwiększyła głośność. Obecnie pokazywano relację z konferencji prasowej w specjalnie do tego przeznaczonym pomie- szczeniu Senatu. Stadko kongresmanów o błyskających gniewem czarnych oczach tłoczyło się za wysuszoną kobietą o pomarszczonej twarzy, po- krytej grubą warstwą makijażu. Barbara Zentner piskliwym głosem wy- głaszała mowę do zgromadzonych dziennikarzy. - Mam wszelkie podstawy, aby twierdzić - mówiła przedstawicielka kalifornijskich republikanów; przewodnicząca wpływowej Komisji do 49 Spraw Finansów - że była pewna luka w systemie ochrony, jakim Tajne Służby otoczyły senatora Westbourne'a. Według moich informacji, pewna początkująca agentka, można by nawet powiedzieć jeszcze praktykantka, nie dostosowała się do wszystkich wymagań procedury Służby.... Holland zadrżała. - Skąd ona to wie? Suress chwycił pilota i wyłączył telewizor. Holland wstała z kanapy i zaczęła chodzić po pokoju. - Frank, skąd Zentner się o tym dowiedziała? -powtórnie zapytała. - Zostały sporządzone tylko dwa raporty: mój i Johnsona. Obydwa trafiły do rąk dyrektora. Chyba nie sądzisz... Suress uniósł się z kanapy, lecz Holland szybko się odsunęła. - Nawet o tym nie myśl - ostrzegł ją Suress. - Smith to porządny facet. Zentner mogła zdobyć twoje nazwisko na wiele różnych sposobów. - Wymień chociaż jeden! Suress zagryzł wargę. Holland nie miała pojęcia, jak prędko sensacyjne wieści przebiegają przez Służbę. Gdy ginie ochraniana osoba, cała struk- tura systemu trzęsie się w posadach na skutek szoku. Szczegóły krążą szybciej niż plotki w małym miasteczku. On sam dowiedział się o tragedii w niespełna pół godziny po całym zajściu. A przecież spał w swoim łóżku. - Jakkolwiek się to stało, a gwarantuję, że nie za sprawą Smitha, wieść się rozeszła - tłumaczył Smith. - Nic na to nie poradzisz... - Smith chce mnie widzieć o trzeciej w swoim biurze - nagle stwier- dziła Holland. - Zamierza mnie wylać, prawda? Suress musiał odwrócić wzrok. Holland uświadomiła sobie, co jeszcze miało ją spotkać i wywarło to na nim przygnębiające wrażenie. - To prawda? - Zamierza wysłać cię na przymusowy urlop, aż do czasu formalnych przesłuchań. Holland poczuła, że robi jej się gorąco. - Czternasty rozdział Księgi, paragraf trzy-C - wyszeptała. - Prze- brną przez wszystkie standardowe procedury, a na koniec mnie wy- rzucą. - Nie wiesz, co się okaże w wyniku przesłuchań - pocieszał ją Su- ress. - Udział braci McNulty przedstawia sprawę w całkiem nowym świetle. Holland wyciągnęła rękę i przeciągnęła paznokcie po wierzchniej części dłoni Suressa. - Czyżby? Frank, rzeczywiście w to wierzysz? Holland nie ugięła się pod ciężarem protestów Suressa, gdy poprosiła go, by wyszedł. Musiała teraz zostać sama i przygotować się na spotkanie ze Smithem; skoncentrować się przed nim i jednocześnie opanowywać 50 przychodzące falami ataki paniki i poczucia beznadziei. Odtwarzała w myślach kolejne minuty spędzone w domku gościnnym i za każdym razem rozbijała się o twardy mur jednego faktu: nie sprawdzając należy- cie, czy sypialnia jest bezpieczna, zaniedbała obowiązki służbowe. W tym miejscu kończyła się jakakolwiek możliwość znalezienia wytłumaczenia czy wymówki. Jednak nie przekreślało to jej szans na udział w poszukiwaniu zabójcy. W tej chwili Smith potrzebował do pomocy każdego człowieka. Pragnęła jedynie jeszcze jednej szansy - aby spróbować, aby cokolwiek zrobić. Wierzyła, że w przypadku braci McNulty to się jej należy. Holland weszła do sypialni i ubrała się w to, co leżało w szafie na samym wierzchu. Zmusiła się, by nie opuścić domu wcześniej niż na trzydzieści minut przed spotkaniem. A i tak, ponieważ na ulicach prawie nie było ruchu, skończyło się na tym, że musiała czekać przed gabinetem Smitha. Spojrzenie sekretarki i kilka słów, które powiedziała, zdradzały jej współczucie. - Może pani już wejść. Wbrew oczekiwaniom Holland Smith nie siedział za swoim biurkiem. Rozparł się na staromodnej kanapie, obitej zieloną skórą przytwierdzoną ozdobnymi nitami; w palcach trzymał okulary. Holland zdziwiła się jego zdradzającym oznaki zmęczenia wyglądem. Przypominał pacjenta powoli umierającego na skutek stosowania zalecanej kuracji. - Dobrze się czujesz, zważywszy okoliczności? - zapytał Smith, wska- zując fotel. - Zważywszy okoliczności. - Czy miałaś okazję prześledzić rozwój wydarzeń? - Tyle tylko, co zobaczyłam w CNN. - To w zupełności wystarczy. Informują na bieżąco o wszystkim. Widziałaś urywki z wypowiedziami Zentner? - Tak. "W skład niedostatecznie przygotowanej ochrony weszła nie- doświadczona osoba." Czekałam tylko, kiedy padnie moje nazwisko. - Padło - powiedział Smith bez ogródek. - W takim razie wiesz już o braciach McNulty. Niewiele więcej mam do dodania. Nie zidentyfiko- wany odcisk dłoni w domku gościnnym naprowadził nas na trop. On i jeszcze charakterystyczne nacięcie na ostrzu. Wszystko wskazywało na to, że chciał jak najszybciej zakończyć to spotkanie, jednak Holland nie zamierzała ulec. - Przepraszam pana, ale w jaki sposób senator Zentner zdobyła te informacje? Smith potarł grzbiet nosa, po czym założył okulary. - Ktoś rozpowszechnił tę wiadomość. FBI tłoczyło się od rana w Ho- over Building. Sądzę, że Zentner wypytywała ich o ciebie. - Muszę wiedzieć jedno - powoli powiedziała Holland. - Czy to był mój błąd? Czy tylko ja ponoszę odpowiedzialność? 51 - Popełniłaś błąd, nie postępując zgodnie z zaleceniami Księgi i za to jesteś odpowiedzialna. Nikt nie jest w stanie tego zmienić. Może spo- jrzymy na to z innej perspektywy, gdy złapiemy tych McNulty - mówiąc to, Smith się wahał, ważył słowa. Holland pomyślała, że zaliczał się do ludzi, którzy nie potrafią wzbudzać płonnych nadziei. Mimo wszystko dodał jej odrobinę otuchy i była mu za to wdzięczna. - Co teraz się stanie? Jego wzrok wyrażał ubolewanie. - Za około dziesięć dni odbędzie się wewnętrzne przesłuchanie. Po- prowadzi je Bili Clement, wiceminister skarbu zajmujący się Tajną Służbą. W komisji zasiądę również ja i Arliss Johnson. Przeanalizujemy dokładnie wszystkie raporty i relacje z przebiegu akcji, aby dokładnie ustalić twoją rolę. Otrzymasz możliwość wypowiedzenia się na ten temat, a następnie zagłosujemy czy poprosić o twoją rezygnację, czy nie. - Rezultat tego głosowania raczej nie budzi żadnych wątpliwości? - cicho zapytała Holland. Smith nie odwrócił wzroku. - Przykro mi, ale nie. Od tej chwili jesteś na przymusowym urlopie. Możesz zatrzymać swoją odznakę dla celów identyfikacyjnych, ale raczej nie przychodź do biura. Nie miała już nic do stracenia. Pozostała jej tylko ta jedna szansa. - Wiem, że poszukujecie braci McNulty. Każdy chce się do nich dobrać, ale my musimy to zrobić pierwsi. Potrzebny jest każdy agent. Mogę pomóc, jeśli mi pan pozwoli. - Przez moment pomyślała, że przychyli się do jej prośby. Zamiast tego zobaczyła na jego twarzy wyraz zmęczenia problemem, który mu stworzyła. - Może i chciałbym to zrobić, Tylo - powiedział łagodnie Smith. - Może nawet myślałbym, że to właściwe posunięcie. Ale nie mogę pozwolić ci na wzięcie w tym udziału.- Smith wstał, wpychając dłonie do kieszeni spodni,- Będzie to niezwykle trudne, ale chciałbym, żebyś spojrzała w przyszłość. Jesteś zdolna i zaradna. Jesteś młoda. Nie pozwól, aby cię pogrążył jeden błąd. - Przerwał na moment. - Kiedy już zdecydujesz, w którą pójść stronę, o ile będę w stanie ci pomóc... Holland ogarnął niezwykły spokój. Teraz już wiedziała, co ją czeka. Da sobie radę. W taki czy inny sposób. Prędzej czy później. Spotkanie dobiegło końca i czuła, że Smith próbuje jakoś wybrnąć z niezręcznej sytuacji. Wzięła do ręki swoją torebkę. - Czy mogę zadać panu pytanie? - Oczywiście. - Nie zapoznałam się, oczywiście, z tajnymi materiałami na temat braci McNulty, ale w telewizji nigdy nie wspomniano, żeby torturowali swoje ofiary. Owszem, czasami celowo strzelali w kolana. Ale nie robili 52 tego, co spotkało senatora i Charlotte Lane. Trudno pominąć tak istotny szczegół. - Z pewnością masz rację, Tylo - powiedział Smith, kierując się już w stronę drzwi - znajdę kogoś, kto się tym zajmie. Po raz pierwszy, odkąd rozmawiała ze Smithem, Holland poczuła się zaskoczona. Jego odpowiedź była wręcz niegrzeczna. Holland nigdy wcześniej nie podejrzewałaby go o podobne zachowanie. ROZDZIAŁ 6 Gdy Smith wszedł do windy, natychmiast stanęło obok niego dwóch agentów z Wydziału Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W połowie drogi do garażu cichutko zaszumiał mikrofon. Jeden z agentów docisnął palcem słuchawkę, przez moment nasłuchiwał, a następnie nachylił się do Smitha i wyszeptał mu do ucha treść wiadomości. Smith, co prawda, spodziewał się, że zostanie nawiązany z nim kontakt, jednak zdziwiło go, że nie zrobiono tego nieco dyskretniej. - Powiedz im, że wszystko w porządku. Garaż Tajnej Służby był dużym, jasno oświetlonym, lśniącym czystoś- cią pomieszczeniem, które z powodzeniem mogłoby uchodzić za salon sprzedaży luksusowych samochodów. W blasku jarzeniówek błyszczało pięć identycznych kopii prezydenckiej limuzyny - opancerzonych i wypo- sażonych w kuloodporne szyby. Przy jednej ze ścian stał rząd samo- chodów pościgowych, z pełnymi bakami i perfekcyjnie wyregulowanymi silnikami. Inne pojazdy, włączając w to przerobione na ambulanse dżipy Cherokee, tkwiły na podnośnikach, a mechanicy poddawali je przeglądo- wi. Nie było tu żadnych ozdóbek, kolorowych kalendarzy czy ryczących radioodbiorników- z ukrytych głośników sączyły się natomiast kojące dźwięki muzyki klasycznej Obcasy Smitha zastukały o metalowe schodki. Na dole, kilka stóp od dyrektorskiego lincolna, stał mężczyzna ubrany w kaszmirowy płaszcz, jedwabny szalik i rękawiczki z cielęcej skóry. Miał około czterdziestu lat i w rysach jego twarzy można było się dopatrzyć pewnej toporności. Czyżby uboczny efekt wykonanej niedawno operacji plastycznej? Małe, niebieskie oczy spoglądały spod brwi o takim samym kolorze, jak rzadkie, prawie białe, starannie przystrzyżone włosy. Skóra o różowawym od- cieniu zdradzała skutki niedawnego, nadmiernego opalania lub skłonności do nadużywania alkoholu. Smith wiedział, że ani jedno, ani drugie nie jest 54 prawdą. James Croft, senator z Illinois i przewodniczący Senackiej Komisji Dochodzeniowej, był po prostu albinosem. - Dzień dobry, dyrektorze. Chociaż podejrzewam, że trudno go tak nazwać. - Miewałem lepsze - szorstko odparł Smith. Jeden z agentów otworzył tylne drzwi i obaj mężczyźni wsiedli do środka. Dźwiękoszczelna przesłona z przyciemnianą szybą, aby kierowca nie móg} odczytywać słów na podstawie ruchów warg, była już wysunięta. Smith nacisnął przycisk interkomu i limuzyna ruszyła. - Czy to nie mogło trochę poczekać? - wycedził Smith. Croft zaśmiał się cicho. - Musiałem się z tobą zobaczyć, zanim spotkasz się z prezydentem. Twoja sekretarka dwukrotnie mnie rozłączyła. Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że próbujesz mnie unikać. - Nie mam nic do powiedzenia - odparł Smith. - Już wiesz, co się stało. - Ale nie wiem jak, w tym sęk. Musimy mieć świadomość, jakich reperkusji się spodziewać. Smith złapał za uchwyt przy drzwiach, gdy samochód ostro skręcił w Constitution Avenue. - Nie będzie żadnych reperkusji - odparł, obserwując przez lustrzaną szybę spoglądających na samochód przechodniów. - Załóżmy, że przekażesz mi kilka szczegółów i pozwolisz mi je osądzić. - Tylo przyznała się na piśmie, że nie sprawdziła sypialni w domku gościnnym. To w pełni wystarczy, aby wyciągnąć wobec niej konse- kwencje. - Tak więc wewnętrzne dochodzenie rozpocznie się i zakończy na niej - wymamrotał Croft. - Każde dochodzenie tak się zakończy - warknął Smith. - Nawet nie próbuj wywierać wpływu na bieg tej sprawy. Croft zaśmiał się ironicznie. - Wyatt, nie wmówisz mi, że nagle zaczynasz mieć wyrzuty sumienia. Znaleźli się przy bramie wjazdowej do Białego Domu i kierowca opuścił boczną szybę, pokazując kartę identyfikacyjną. Smith zamilkł. - To już załatwione -powiedział, gdy ruszyli ponownie. - Rozumiesz, co mówię. Nikt nie musi się już o nic martwić. Croft zastanawiał się przez moment, czy jest to właściwy czas i miejsce, aby wywracać do góry nogami delikatny świat Smitha informacją, iż w rzeczywistości jest jeszcze piekielnie dużo zmartwień. Doszedł do wniosku, że nie. Da dyrektorowi szansę, aby trochę się uspokoił i odbył spotkanie z prezydentem. Wiedział, że może liczyć na pełną współpracę Smitha, gdy później znowu go będzie potrzebował. 55 ROZDZIAŁ 7 Mężczyzna wchodzący późnym popołudniem do hotelu "Four Sea- sons" w Georgetown nie zwrócił na siebie zbytniej uwagi obsługi, która przeżywała w porze koktajlu największy nawał klientów. Stało się tak również dlatego, że mężczyzna nie był kimś znanym. Jego twarz nie widniała na okładkach magazynów ani nie pojawiła się w telewizji. Nie zaliczał się również do grona potężnych brokerów czy wpływowych lobbystów tłoczących się w hotelowych klubach. Tutejsza ochrona rozpo- znała w nim jednego z gości; młoda pokojówka uznała go za niezwykle miłego człowieka, gdy wręczała mu dostarczoną przez kuriera paczkę wielkości książki przeciętnego formatu. W komputerze widniał pod nazwiskiem pan Alexander Bonatti, kiero- wnik wydawnictwa mającego swoją główną siedzibę w San Francisco. Pokojówka - z pochodzenia Włoszka - pomyślała, że ma nieco ostre rysy i nieznacznie ciemniejszy odcień skóry, prawie lewantyjski. Doszła do wniosku, że jego przodkowie musieli mieszkać w okolicach Neapolu, a może nawet Sycylii. Jednak szczególną uwagę zwróciła na jego piękne dłonie o długich, smukłych palcach ze starannie wypielęgnowanymi paz- nokciami. Oto mężczyzna rozumiejący, jak ważne dla kobiety są dłonie; jak mogłaby zapragnąć, by dotykały jej takie wspaniałe, czyste ręce. Mężczyzna, który bynajmniej nie nazywał się Alexander Bonatti, przeszedł przez zatłoczony hol do windy. Wynajął niewielki apartament na dziesiątym piętrze z oknami wychodzącymi na hotelowy ogród i właś- nie otworzył oszklone drzwi, po czym wyszedł na maleńki balkonik. Wsłuchiwał się w tętno miasta. Wśród ludzi korzystających z jego szczególnych uzdolnień, niektórzy określali je mianem genialnych, nazywany był Pastorem. Pastor, urodzony przed trzydziestoma ośmioma laty na Rhode Is- lands, starannie rozwiązał paczuszkę. Ciemną cerę wziął w spadku po 56 matce, Hiszpance z baskijskiej prowincji. Zamiłowanie do krwi wyssał już z innej piersi. Pastor przytknął zawartość przesyłki- oprawioną w cielęcą skórę książkę - do nosa i zrobił głęboki wdech. Nie było go w tym kraju od dwudziestu lat, kiedy to ledwo udało mu się uciec przed tropiącą go sforą psów. Dziesięć lat... Dużo się zmieniło, jednak równie wiele rzeczy pozostało nie zmienionych. Pastor nie mógł się doczekać, kiedy zacznie badać te różnice. Człowiek, który przyjechał po niego do Tajlandii, zaopatrzył go w najlepsze dokumenty. Dodatkowym zabezpieczeniem stało się usunięcie zdjęcia i prawdziwego nazwiska Pas- tora z Listy Osób Poszukiwanych. Urzędnik imigracyjny w Los Angeles powitał go w ojczyźnie i zasalutował. Pastor był nieco spięty, chociaż wiedział, że urzędas wziął krótko przystrzyżonego, muskularnego i zwy- czajnie ubranego mężczyznę za podróżującego po cywilnemu oficera. Tak... Jak dobrze znowu wrócić i robić to, co się umie najlepiej. Przekonali się o tym ten nadęty dupek Westbourne i jego mała cizia. Praca działała na Pastora jak narkotyk, zwłaszcza gdy mógł wybrać sposób jej wykonania, i napawała go dumą. Teraz, gdy w połowie wykonał już swoje najważniejsze zadanie, skoncentrował się na tym, jak najlepiej załatwić pewną bardzo osobistą sprawę, na której rozwiązanie czekał przez dziesięć lat. Zastanawiał się, czy obiekt jego pożądania miał jakiekolwiek prze- czucie, że się na niego zamierza. Najmniejszego. Jednak nie dlatego, że człowiek ten był głupi lub nieostrożny. Po prostu nie mógł brać pod uwagę takiej możliwości, a obecnie- jak przypuszczał Pastor- był całkowicie pochłonięty sprawami zgoła innej natury. Gdy Pastor spojrzał na miasto, pomyślał, że jego puls wybija nieco mniej rześki i ekspansywny rytm niż zazwyczaj. Wybrał się na lunch do luksusowego klubu. Telewizory były włączone na pełen regulator i tłum młodych, bogatych i przedsiębiorczych ludzi wpatrywał się w ekrany, z których wylewały się słowa wypowiadane przez wszelakiej maści poli- tyków, od prezydenta począwszy. Zaciśnięte w gniewie szczęki i zbyt mocno owinięte wokół koktajlowego szkła palce nie uszły uwagi Pastora; ich złość była nieprzejednana, zapiekła i głęboka; taka, jaką rodzi frustra- cja ludzi, którzy chcą się mścić i karać. Pastor był świadkiem podobnej reakcji w Nowym Jorku, po wybuchu w World Trade Center. Telefon zabrzęczał i Pastor wszedł do środka, starannie zamykając za sobą drzwi balkonowe. Oczekiwał tej rozmowy. -Taaak. Głos z drugiej strony łączy został elektronicznie przetworzony i brzmiał, jakby rozmówca przebywał pod wodą. - Nie poszło dobrze. - Westbourne wolał umrzeć w mękach niż oddać drugą dyskietkę - odparł Pastor. - Nic nie można poradzić, gdy ma się do czynienia z takim 57 człowiekiem. Ale dostaliście jedną dyskietkę, którą mu zabrałem. Powie- dzcie mi, gdzie powinienem szukać, a dostarczę wam drugą. - Niestety - szorstko powiedział zleceniodawca - dyskietka, którą pan zdobył nie przedstawia dla nas żadnej wartości. Zawiera tylko szczegóły dotyczące prowadzenia biura, nic więcej. Nawet pomimo elektronicznych zakłóceń Pastor wyczuwał wściekłość zleceniodawcy. I jeszcze coś... Nutę strachu. - Czy dyskietka wciąż może być na terenie rezydencji? - zapytał. - Wątpię, chociaż kontynuujemy poszukiwania. Sądzimy, że Wę- stbourne przekazał ją komuś w celu przechowania do następnego dnia, kiedy to mógłby ją ponownie ukryć w sobie tylko wiadomym miejscu. - Jakaś osoba nie mająca zielonego pojęcia, co ma w rękach, pomyślał Pastor. Przejrzał w myślach sylwetki ludzi, których widział w Oak Farms. Dwóch agentów w pobliżu budynku, starszy mężczyzna - ich przełożo- ny - i młoda kobieta... Westbourne nazywał ją Tylo. - Muszę mieć zdjęcia i nazwiska. - Pastor wyjaśnił szczegółowo, o co mu chodzi. - Nie ma najmniejszego problemu - powiedział zleceniodawca. - Czy naprawdę myślisz... - Nie wiem. Wy też nie wiecie. Może dyskietka już trafiła do jakiegoś sejfu. Może Westbourne ukrył ją jeszcze gdzie indziej. Dostarczcie mi to, o co proszę. Muszę wszystko dokładnie przemyśleć. - Świetnie. Jak najszybciej przekażę ci materiały. Sądzę, że rozumiesz, jak bardzo chcielibyśmy już zakończyć tę sprawę. - Tak. Raczej rozumiem. Pastor odłożył słuchawkę, po czym wyciągnął z lodówki puszkę zagranicznego piwa. Jasny, bursztynowy płyn rozkosznie nawilżał usta i gardło. Sięgnął po papierosa i zaczął rozważać swoje położenie. Zawsze dbał przede wszystkim o własną skórę. Najważniejsze, że znaleziono odcisk dłoni i skojarzono go wraz z charakterystycznymi ciętymi ranami z braćmi McNulty. Pastor uznał tę część zadania za wykonaną w sposób niezwykle precyzyjny. O czym teraz myśleli bliźniacy? - zastanawiał się w myślach. Wyobraził sobie, jak ukryci w zapomnianej przez Boga szczurzej norze gdzieś w Merseyside, próbują wymyślić, w jaki sposób zakomunikować światu, że są niewinni. Wizyta na miejscowym posterunku policji z wiadomych przyczyn nie wchodziła w grę. Gdyby nawet znaleźli jakiegoś poplecznika w mediach, to i tak kto by im uwierzył? Nie, jeśli o to chodzi, wszystko było w najlepszym porządku. Co do samochodu, którego użył w celu dotarcia do Oak Farms i późniejszej ewakuacji, to porzucił go w baltimorskim getcie. Do tej pory z pewnością już został skradziony i rozebrany na części w jakimś garażu. 58 Pastor z Baltimore do Waszyngtonu dotarł autobusem. Przez całą podróż patrzył przez okno, na nowo odkrywając Amerykę. Na waszyng- tońskim dworcu autobusowym wszedł w obiecująco wyglądający zaułek i znalazł bezdomnego, który z pewnością właściwie wykorzysta ciepły arktyczny kombinezon, tak dobrze spełniający swoje zadanie w wilgotnej budce dla kaczek. Nóż z charakterystycznie karbowanym ostrzem wylądował w kon- tenerze na śmieci, stojącym za zapleczem dworcowego baru. Jedyną rzeczą, która szczególnie utkwiła Pastorowi w pamięci i nie dawała mu spokoju, jeśli chodzi o ostatnie wydarzenia, była niechęć Westbourna do udzielania informacji. Pastor był kimś w rodzaju eksperta od bólu. Nie przerażał go w najmniejszym stopniu. Nigdy nie docierał do niego krzyk torturowanych osób i tylko ledwie pamiętał zapach ich krwi. Wiedział jednak, że na skutek jego zabiegów Westbourne musi cierpieć potworne katusze. Dał mu wyraźnie do zrozumienia, iż wystarczy, aby powiedział, gdzie znaleźć drugą dyskietkę i koniec będzie szybki. Jednak Westbourne nie chciał mówić ani gdy Pastor na pokaz rozprawił się z dziewczyną, ani gdy odcinał żywe mięso od kości Westbourne'a. Teraz Pastor rozumiał już, dlaczego tak było: Westbourne blagował, biorąc ze sobą do domku gościnnego bezwartościową dyskietkę. Mógł sobie wyobrazić stopień wewnętrznej satysfakcji Westbourne'a widzącego, jak jego oprawca bierze dyskietkę, przekonany o jej wyjątkowym znacze- niu. Wystarczało to, aby senator przetrzymał okrutne tortury i za to po cichu Pastor szczerze go podziwiał. Nieczęsto zdarza, się, aby umarli mogli robić psikusy zza grobu. Ale tak naprawdę było to tylko chwilowe utrudnienie. Pastor dopił resztkę piwa. Materiały, o które prosił, dotrą do niego niebawem. Tym- czasem miał sporo spraw do załatwienia. Sięgnął po oprawioną w cielęcą skórę książkę, nabytą w ekskluzywnej księgarni i przesłaną mu do hotelu. Na okładce złote litery układały się w napis: Rejestr Notabli. Znalazł hasło, którego szukał, i pomyślał, że oto szykowało się fascynujące zadanie. Pół godziny później Pastor opuścił hotel i poszedł Trzydziestą Trzecią Ulicą w Georgetown, przeciął M Street, a następnie zszedł schodami prowadzącymi w stronę kanału. Kiedy się przy nim znalazł, skręcił w lewo, przedzierając się przez tłum studentów i turystów, którzy wylegli, aby skorzystać z chwilowej poprawy pogody. W miejscu, gdzie kanał stykał się z Georgetown Park. Pastor ujrzał coś, co było dla niego jak memento boleśnie przypominające mu pewien zamknięty etap życia. Przysadzistą kamienną budowlę prawie całkowicie zasłaniały {pnącza winorośli. Obok błyszczących czarnych drzwi widniała tablica Państwo- wego Rejestru Zabytków, określająca budynek jako wzniesioną w 1779 59 roku wozownię i piwiarnię. Pastor otworzył drzwi i wkroczył w ciemności wypełnione zapachem trocin, wiekowego drewna i whiskey. W "Coach and Arms" nie było patio ze schludnymi stolikami i para- solami, które kusiłyby turystów do odpoczynku w ich cieniu. Miejscowi, którzy przypadkiem weszli do lokalu, szybko orientowali się, że z chwilą ich wejścia cichną rozmowy. Barman był, co prawda, uprzejmy, lecz zachowywał się z pewną rezerwą - klienci siedzieli pozostawieni sami sobie. Nieliczni nie wtajemniczeni opuszczali lokal zaraz po skończeniu swoich drinków. Zastanawiali się później, co było przyczyną dziwnej atmosfery tego miejsca i, jeśli zapytali o to właściwą osobę, dowiadywali się, że bar "Coach and Arms" od lat stanowił ekskluzywne miejsce spotkań pracowników Tajnej Służby. Lokal opustoszał po zakończonej porze lunchu. Przy stolikach siedzia- ło tylko kilka osób, przy barze nie było nikogo. Pastor podszedł, odsunął na bok wysokie krzesło i zamówił podwójny, czysty rum haitański - Barbiere. Barman rzucił spojrzenie na wysokiego mężczyznę o ciemnej cerze, zwróconego twarzą w kierunku weneckiego okna; nie mógł mu się dobrze przyjrzeć z powodu słabego światła, załamującego się na grubym szkle. Był przekonany, że nigdy wcześniej nie widział tego mężczyzny, jednak wiele o nim mówiła jego budowa i sposób, w jaki się poruszał: raczej sunąc na palcach niż chodząc. Nie z tutejszej placówki. Sądząc po opaleniźnie, przeniesiony z Los Angeles albo nawet z Honolulu. Pastor ujął szeroką szklankę w dłonie, ogrzewając rum. Nie przej- mował się, że może natknąć się na kogoś, kto go rozpozna. Nawet gdyby tak się stało, jego twarz wyglądała obecnie zupełnie inaczej niż dziesięć lat wcześniej. Jednak wszystko to, co minęło, mogło tutaj w jednej chwili powrócić, jak ukryty skarb z lat dzieciństwa, niespodziewanie odnaleziony w starym pudełku po butach. Pastor należał bowiem niegdyś do społeczności, która się w tym miejscu gromadziła. Rysy i zadrapania na starym blacie baru przypominały zadawnione blizny na jego własnym ciele. Przyciszony ton męskich rozmów brzmiał równie znajomo, jak szum morza w muszli. Tamto życie dostarczało mu tyle satysfakcji, a przecież zostało mu w jednej chwili odebrane przez człowieka, którego twarz wyryła się na ścianach piekła, jakim było serce Pastora. Uniósł szklankę i zamoczył usta w rumie. Był już wystarczająco ciepły. Z kieszeni marynarki Pastor wyciągnął dwie zapałki, trzymając przy sobie ich główki - niebieską i czerwoną. Drugą ręką wylał barbiere na blat baru, wykonując jednocześnie gwałtowny ruch kciukiem. Gorący, Mały fosfor przylepił mu się do paznokcia, jednak czekał jeszcze sekundę, aż zajmie się również druga zapałka. Spoglądając na rozlany złotawy płyn, uśmiechnął się marzycielsko, a następnie go podpalił. 60 Krzyk barmana docierał do niego jakby z oddali Krzesła szurały o deski podłogi, z których już dawno zdarto resztki lakieru. Gdy poszły w ruch zdjęte marynarki, poczuł zapach oliwy z tkwiących w futerałach pistoletów. Zadowolony, opuszczał lokal spokojnym krokiem człowieka, który wie, że nikt mu się nie przeciwstawi. Nie miał wątpliwości co do tego, iż stali bywalcy "Coach and Arms" po ochłonięciu z szoku rozpoznają jego gest. Ciekawiło go tylko, kiedy ta wiadomość dotrze do Arlissa Johnsona. ROZDZIAŁ 8 3 kwietnia Dwa dni po morderstwach w Oak Fanns flagi powiewające w tysią- cach miast i miasteczek na terenie całego kraju były opuszczone do połowy masztów. Gubernator New Hampshire, stanu, który Charles Westbourne reprezentował przez dwadzieścia lat, ogłosił żałobę. Trzystu dostojników, włączając w to prezydenta, pracowników jego kancelarii i przedstawicieli świata biznesu zgromadziło się w kaplicy Uniwersytetu Georgetown na nabożeństwie żałobnym. Holland nie przybyłaby na ceremonię nawet w innych okolicznościach. Ubierając się, oglądała bezpośrednią transmisję w CNN. Typowa dla takich uroczystości pompa i zadęcie tylko by rozdrapywały zabliźnione, stare rany. Holland wyłączyła telewizor i wyszła z domu. Miała swój własny sposób, aby spłacić dług wobec człowieka, którego zaufanie zawiodła. Holland jeszcze nie widziała tak ścisłej ochrony, jaką zastosowano wokół i na terenie Georgetown; umundurowani policjanci stali na każdym rogu ulicy. W tłumie łatwo wyłowiła na pozór niczym nie wyróżniających się ludzi, których oczy ani na moment nie traciły wyrazu czujnego skupienia. Przedzierając się przez sznur wlokących się samochodów, Holland zastanawiała się, gdzie w tej chwili może być Frank Suress. Wyobraziła go sobie w kaplicy, jak zręcznie prześlizguje się pomiędzy ambasadorami i konsulami; jego oczy są w nieustannym ruchu, dłoń ani na chwilę nie oddala się od broni. Holland poczuła dobrze znany ucisk w żołądku, którego doświadczała za każdym razem, gdy Frank brał udział w akcji. Dyskutowali na ten temat i wiedziała, że odczuwał to samo, gdy wykonywała jakieś zadanie. Nieustannie wiszące nad nimi niebezpieczeństwo przesycało ich związek pewnego rodzaju pośpiechem, wywoływało gwałtowne uczucie tęsknoty, 62 gdy byli rozdzieleni i kazało intensywnie chłonąć każdą sekundę wspólnie spędzonego czasu. Holland przypomniała sobie, jak Frank powiedział jej, że wypierają natłok zmartwień gorącą namiętnością. Za każdym razem, gdy się kochali, szydzili ze śmierci. Później, kiedy należało wracać do pracy, byli wobec siebie czuli, życzliwi i wyrozumiali, zawsze znajdując chwilę czasu na pożegnalny uścisk. Tak na wszelki wypadek. Powinnam przy nim być. To świat, do którego należę. Tam jest moje miejsce... Usłyszała za sobą klakson. Holland zauważyła lukę w sznurze samo- chodów, wskoczyła w nią, aby zaraz utknąć ponownie na podjeździe do Key Bridge. Wolno posuwając się hondą do przodu, przetarła oczy wierzchem dłoni. Kiedy rozejrzała się dookoła, zobaczyła, że obserwuje ją kierowca samochodu z prawej strony. .Skinął głową i uśmiechnął się do niej pogodnie... Po drugiej stronie Potomacu było chłodniej; otwartą przestrzeń cmen- tarza Arlington owiewał rześki wiatr. Do przybycia konduktu pozostało jeszcze sporo czasu. Holland zaparkowała w pobliżu miejsca poświęcone- go pamięci poległych w Korei, a następnie poszła lekko wznoszącą się alejką w stronę ustawionych szerokim łukiem ławek. Był to jeden z wielu rozsianych po cmentarzu "cichych zakątków", gdzie można było oddać się zadumie i wspomnieniom. W gazetach podano, że na życzenie rodziny w pogrzebie wezmą udział wyłącznie najbliżsi krewni. Za karawanem pojawiły się tylko cztery limuzyny, otoczone przez policyjne motocykle i ochronę. Trumnę usta- wiono na katafalku, wokół którego zaczęli się zbierać uczestnicy konduk- tu. Gdy wszyscy się zgromadzili, duchowny zrobił krok naprzód i zaczął odczytywać Psalm Dwudziesty Trzeci. Stojąc jakieś pięćdziesiąt jardów dalej, na pagórku, Holland pochyliła głowę w modlitwie. Jej usta poruszały się prawie bezgłośnie i od czasu do czasu czuła smak tych łez, których nie zdążył osuszyć wiatr. Holland uniosła głowę, gdy duchowny rozpoczął swą mowę. Po raz pierwszy dobrze przyjrzała się zgromadzonym osobom. Naprzeciwko skrytej pod wieńcami trumny dostrzegła Cynthię Palmer - całą w czerni, z twarzą zakrytą welonem. Siedziała sama, ponieważ Westbourne'owie nie mieli dzieci. Holland zastanawiała się, czy Palmer teraz tego nie żałowała. Za wdową stała w półkolu rodzina zmarłego: trzech braci i dwie siostry, których twarze Holland rozpoznała ze zdjęć w kartotece West- bourne'a. Wszyscy wybili się w swoich zawodach; stali na czele pre- stiżowych firm prawniczych i potężnych korporacji. Młody, brodaty mężczyzna, z podniesionym kołnierzem płaszcza trzymał się z boku, za braćmi. Holland pomyślała, że to pewnie przybyły w zastępstwie czyjś osobisty asystent. 63 I był tam ktoś jeszcze - kobieta w wieku dwudziestu pięciu, trzydziestu lat, o szczupłej, wręcz wychudzonej twarzy. Jej zaczerwienione od wiatru policzki przecinały smugi wysuszonych łez. W dłoniach skręcała chustecz- kę do nosa. Nawet z tej odległości Holland mogła dostrzec, że kobieta drży. O jej nogi uderzały poły cienkiego czarnego płaszcza. Holland dość szybko przypomniała sobie, skąd ją pamięta: Boston. Po raz pierwszy ochraniała wtedy Westbourne'a. Kobieta, która weszła i wyszła z jego apartamentu. Szczupłą buzię o dość pospolitych rysach otaczały spłowiałe, brązowawe włosy; z jej postawy można było domyślić się, że jest skromną osobą, co zwróciło uwagę Holland. Judith Trask - osobista asystentka Westbourna, zajmująca się gromadzeniem materiałów i pisaniem przemówień. Już wówczas Holland określiła ją w myślach, bez cienia złośliwości, jako przedstawicielkę pozostającej w cieniu grupy ludzi, którzy gdzieś na zapleczu, samotnie i niejako w zapomnieniu, bez narze- kania wykonują najcięższą pracę, przygotowując pożywkę, dzięki której funkcjonują ludzie pozostający u władzy. To, że Judith Trask się tutaj zjawiła, nie zdziwiło Holland. Jednak coś było nie tak. Kobieta nie tylko była przepełniona żalem, lecz wyczuwało się, iż jest również czymś zdenerwowana. Zdradzał to sposób, w jaki rozglądała się dookoła i przestępowanie z nogi na nogę. - Przepraszam panią. Można prosić o jakiś dowód tożsamości? Holland była tak skoncentrowana na Judith Trask, że nie usłyszała, kiedy podszedł do niej od tyłu jakiś mężczyzna. Był młody, wyglądał na dwadzieścia kilka lat i miękko stąpał na palcach. Miał na sobie dżinsy, kraciastą kurtkę i basebollową czapeczkę. Cały ten sztafaż byłby skutecz- ny, gdyby nie wystający spod kurtki pistolet, schowana w dłoni miniatu- rowa kamera wideo i zwisający z szyi identyfikator FBI z rzucającymi się w oczy niebieskimi literami. - Tajna Służba - szorstko odpowiedziała Holland. - Identyfikator mam w torebce. Jego lewa ręka zbliżyła się do pistoletu. Holland zsunęła torebkę z ramienia, delikatnie ją otwierając. Powolnym, płynnym ruchem sięgnęła do środka i wyjęła zalaminowaną kartkę z odciskami palców. Agent FBI porównał ją z widniejącym na dokumencie zdjęciem, a następnie oddał go Holland. - Agent Tylo... Najmocniej panią przepraszam - powiedział mężczyz- na, wyciągając do niej dłoń. - Brad Norman, agent specjalny, oddział nadzoru. > - Myślałam, że wszystkie siły rzuciliście do Georgetown - stwierdziła Holland. Norman wyszczerzył zęby w uśmiechu, który spowodował, że wy- glądał jak szesnastolatek. Jego charakterystyczny akcent zdradzał, że pochodził z Ozark. - No, cóż... Musieli kogoś wyznaczyć do niewdzięcznej roboty. 64 - Sprawdzam, czy nie zjawił się ktoś, kogo się tutaj nie spodziewano - wymyśliła na poczekaniu Holland. - Czy znasz wszystkich tam, na dole? - Jasne. - A ten facet z brodą? Norman uniósł głowę jak pies myśliwski. Zmrużył oczy. - Rzeczywiście, nie wiem co to za gość - wymamrotał. - Sądzę, że w ostatniej chwili przyszedł w czyimś zastępstwie. - Sfilmowałeś go? Norman poklepał kamerę. - Oczywiście. - Mógłbyś mi przesłać kopię tej taśmy? - Nie ma sprawy. Jeśli chcesz, załatwię ci też zdjęcia. Holland uśmiechnęła się. Nie interesował jej mężczyzna z brodą, prosząc o taśmę, chciała po prostu odwrócić uwagę agenta. Tym, co naprawdę ją dręczyło, był widok Judith Trask. - Mógłbym ci to dostarczyć nawet dzisiaj - mówił Norman z nutą nadziei w głosie. W tym samym momencie Holland przypomniała sobie, że nie ma już własnego biurka. - Najlepiej przekaż tę taśmę mojemu szefowi - stwierdziła. - Właśnie mają mnie przenosić. - Na wyjętym z torebki kawałku papieru napisała nazwisko Franka Suressa oraz nazwę wydziału, w którym pracował. Norman nie poddawał się tak łatwo. Sięgnął do kieszeni po wizytówkę i wręczył ją Holland. - To w razie, gdybyś chciała coś zrobić z tą taśmą - powiedział, eksponując w uśmiechu swoje zęby. - Wiesz, jakieś powiększonko, po- prawa ostrości, cokolwiek. Holland doszła do wniosku, że jest słodki. Zaczęła właśnie wsuwać wizytówkę do torebki, rozmyślając, jakby się najzgrabniej wycofać, kiedy nagle poczuła dotkliwy ból w palcu. Gwałtownym ruchem wysunęła dłoń. Na opuszku wskazującego palca prawej ręki pojawiła się krew. - Nic ci nie jest? - zapytał Norman zatroskanym, wręcz teatralnym tonem. - Nic - niecierpliwie odpowiedziała Holland. - To pewnie jakaś szpil- ka.... Jednak to nie była szpilka. Ostrożnie wsunęła lewą rękę do torebki, przesuwając ją wzdłuż zamka aż do ukrytej w podszewce kieszeni, gdzie natknęła się na ostrą krawędź, wilgotną od krwi. Holland delikatnie pociągnęła za przedmiot. Koperta? Koperta. Ta, którą dał mi Westbourne - z dyskietką w środku... Norman pochylał się nad nią, zerkając w dół jak ciekawski bocian. - Słuchaj, muszę już lecieć. - Holland zrobiła krok do tyłu. - Nie zapomnisz przesłać mi taśmy? - Masz jak w banku. 65 Holland pomachała mu, nawet się nie odwracając. Idąc alejką, po cichu karciła się za swoje niedopatrzenie. Dopiero gdy dotarła do swojej hondy, zrozumiała oczywisty fakt: Westbourne mówił, że dyskietka zawie- ra materiały dotyczące prac Senatu, coś na temat projektu nowej ustawy. Trzy dni temu na pewno miała duże znaczenie. W tej chwili był to tylko mało ważny ślad po nie załatwionej sprawie. ROZDZIAŁ 9 Pastor tylko częściowo skupiał się na mowie duchownego. W swoim czasie uczęszczał na tak wiele pogrzebów, że znał już na pamięć wyświechtane formuły przemówień. Był to dosyć dokładny sposób kont- rolowania upływu czasu bez konieczności, nietaktownego w takiej sytua- cji, odchylania mankietu i zerkania na zegarek. Podobnie jak Holland, Pastor przybył na cmentarz o wiele wcześniej niż kondukt żałobny, jednak skorzystał z innego wejścia. Rozważał, czy nie byłoby bardziej stosowne, aby złożył wyrazy swego ubolewania w kaplicy w Georgetown, jednak nie kwapił się do podejmowania samo- bójczych wyzwań. To miejsce również sprzyjało temu, co mu jeszcze świtało w głowie. Pastor prawie natychmiast dostrzegł agenta w cywilnym przebraniu. Był przygotowany na to, że natknie się na obserwatora, który - w przeci- wieństwie do tego, co miało miejsce podczas nabożeństwa w kaplicy, gdzie użyto najnowocześniejszego ekwipunku- będzie wyposażony tylko w standardowy sprzęt. Tak więc Pastor nie przejmował się, iż kamera zarejestruje młodo wyglądającego mężczyznę z brodą. Dokonał w swoim wyglądzie tylko kilku nieznacznych zmian, jednak zastosowane jednocześ- nie, okazały się wyjątkowo skuteczne. Nie zaprzątał sobie również zbytnio głowy tym, że rodzina zapyta go, kim jest. Pod płaszczem miał przypiętą do kieszeni marynarki zalamino- waną kartę - identyczną z tymi, które rano otrzymali agenci FBI. Gdy duchowny doszedł do słów o owych nielicznych sprawiedliwych opuszczających padół tego świata, Pastor zwrócił uwagę na kobietę, do której podszedł agent w cywilu. Początkowo ignorowała go, jednak po chwili odgarnęła dłonią z policzka niesforny kosmyk włosów. Za swoimi okularami przeciwsłonecznymi Pastor szeroko otworzył oczy. Był zaintry- gowany. 67 A cóż cię tu sprowadza, skarbie? Twarz stojącej na wzniesieniu kobiety widział na jednej spośród fotografii, które trzy godziny wcześniej dostarczono mu do pokoju hotelowego. Holland Tylo, dwadzieścia osiem lat, panna, dopiero niecały rok w Tajnej Służbie i już zdyskredytowana, o włos od wyrzucenia z pracy. Co tutaj robiła? Pastor zganił się w myślach. Nawet z tej odległości jej czarne ubranie mówiło wszystko. Holland Tylo nie przyszła tu z obowiązku, lecz po to, by dać ujście autentycznemu żalowi lub, jeśli chodzi o ścisłość, tak jej się przynajmniej wydawało. Tak naprawdę pragnęła choćby częściowo odpokutować za swój grzech i znaleźć cień nadziei na od- puszczenie swoich win. Pastor obserwował, jak Tylo rozmawia z agentem FBI. Z jej postawy można było wyczytać, że młody filmowiec dość nieudolnie próbuje z nią flirtować. Pastor zaczął się zastanawiać, czy ta smukła dziewuszka może mieć jakikolwiek związek z zaginioną dyskietką. To prawda: z jej danych wynikało, że jest kompetentna w swoim fachu, zwłaszcza w pewnych dziedzinach, jednak jej brak doświadczenia stanowił o wiele bardziej istotną informację. Czy Westbourne brałby w ogóle pod uwagę wykorzys- tanie kogoś takiego do pomocy w ukryciu dyskietki? Pastor uznał taką możliwość za mało prawdopodobną, jednak nie odrzucił jej całkowicie. W końcu Westbourne zdążył już udowodnić, że jest przebiegłym sukinsynem. Powierzenie dyskietki nieświadomej niczego osobie byłoby w jego stylu. W przeciwieństwie do swego zleceniodawcy, Pastor wciąż uważał, iż senator ukrył dyskietkę gdzieś na terenie Oak Farms, jednak w trakcie trwania poszukiwań zdecydował się wybadać tych, którzy owego wieczora kontaktowali się z Westbourne'em - chodziło o trzech doświadczonych agentów... i nowicjuszkę. Pastor pomyślał, że jeśli dyskietka nie zostanie znaleziona na terenie Oak Farms, wówczas mógłby najpierw zająć się Holland Tylo. W końcu była ulubienicą senatora... Przemówienie duchownego robiło się powoli nużące. Pastor zwrócił z kolei uwagę na Cynthię Palmer. Zaczynała się wyraźnie niecierpliwić. Teraz wystarczy, aby się tylko odrobinę obróciła. Ach, wspaniale... Z odległości kilku jardów welon nie stanowił żadnej zasłony. Pastor przyglądał się jej wypielęgnowanej skórze, dużym ustom o wargach, których potencjalne możliwości podkreślała różowa szminka. Swoje blond włosy zaplotła we francuski warkocz, co uznał za wyjątkowo ponętne. Jej oczy bezwstydnie zlustrowały go spod czarnej koronki. Gdy się rozszerzyły, uwydatniając swój błękitny kolor, wiedział, że spodobało im się to, co zobaczyły. Pastor uśmiechnął się zachęcająco, unosząc nieznacznie w górę kącik warg. Jego starania zostały nagrodzone, gdyż Cynthia Palmer przesunęła się na krześle, ukazując mu swoje długie, sprężyste łydki. 68 Pastor, zanim zrobił kilka kroków w tył, zaczekał do chwili, kiedy wdowa ponownie spojrzy na duchownego. Dopiero, kiedy znalazł się poza linią jej wzroku, zaczął zmierzać wprost do wynajętego przez siebie samochodu, zaparkowanego w sporej odległości od limuzyn. Cynthia Palmer będzie rozczarowana, gdy zobaczy, że poszedł. Co więcej, poczuje się zaciekawiona, wręcz zaintrygowana, a następnie przy- jemnie zaskoczona, gdy odwiedzi ją w apartamencie w Watergate. Pastor nie mógł się doczekać tego spotkania. Miał jej tak wiele pytań do zadania, poczynając od tego, czy w ostatnim czasie, ktoś nie dostarczył do ich apartamentu niewielkiej przesyłki dla senatora. A jeśli tak, to gdzie można ten przedmiot znaleźć. To wszystko będzie, oczywiście, tylko stymulującym interludium, gdyż Pastor nie miał wątpliwości, że Cynthia Palmer okaże się bardzo wesołą wdówką. ROZDZIAŁ 10 Arliss Johnson wynajmował dwupokojowy apartament na ostatnim piętrze "Windsor Arms". Hotel, zlokalizowany w pobliżu Uni- wersytetu Georgetown, był z rodzaju tych, które określano w prze- wodnikach mianem "oryginalny" albo "przytulny". Johnson był od dwudziestu dwóch lat stałym lokatorem i w lecie pielęgnował na dachu róże. Arliss wstał z łóżka o trzeciej po południu. Spędził pracowitą noc, rozmawiając z ludźmi z różnych stref czasowych, a nawet spoza między- narodowej linii zmiany daty. Spał zaledwie cztery godziny. Teraz prze- szedł przez salonik do łazienki, wziął prysznic i pospiesznie się ubrał. Kilka minut później był już na dole i przechodził przez hol. Portier skinął głową, uśmiechnął się. W hotelu wiedziano, kim jest Johnson. Powietrze było czyste, dzięki wiejącemu od Potomacu wiatrowi. John- son skręcił z O Street i skierował się w poprzek północno-zachodniej linii miasteczka studenckiego w stronę kaplicy uniwersyteckiej z górującą nad nią wieżą z zegarem. Alejki, którymi podążał, przebiegały pomiędzy gęstymi żywopłotami i przecinały ciemne skupiska drzew. Johnson szedł z uniesioną głową i z rozpiętą kurtką, nie przejmując się podmuchami wiatru. O żebra agenta ocierał się poręczny SIG-Sauer. Na wprost wieży znajdował się dobrze utrzymany ogród i fontanny zaprojektowane przez Henry'ego Moora. Plusk wody prawie uniemo- żliwiał usłyszenie kroków zbliżającej się osoby. Tym razem nie miało to jednak większego znaczenia. Mężczyzna, z którym miał się spotkać Johnson, już tam czekał, paląc mocnego francuskiego papierosa. - Cześć, Robert. Wychodzącego z cienia Irlandczyka można było określić jako dryb- lasa. Robert Cochran grał niegdyś w barwach Irlandii na Mistrzostwach Świata w Piłce Nożnej. Przez lata jego tors opancerzył się warstwą mięśni, 70 a nos złamany podczas półfinałowego meczu z Argentyną do tej pory nie doczekał się operacji. - I tobie chwała, Arliss. Z powodu uszkodzonej przegrody głos Cochrana miał charakterys- tyczną nosową barwę. - Dzięki, że tak szybko przybyłeś. Cochran zaśmiał się. - Leciałem concordem, tą brytyjską kupą złomu. Robert wykorzystał sławę, którą przyniosło mu uprawianie sportu do zrobienia błyskotliwej kariery w polityce. Będąc członkiem irlandzkiego parlamentu, jako zagorzały lojalista niestrudzenie pracował na rzecz unifikacji. Cztery lata temu nastoletni syn Cochrana został złapany w Belfaście przez brytyjskich komandosów, którzy wzięli go za terrorystę. W pubie odwiedzanym przez żołnierzy, wybuchła bomba i Angole byli żądni krwi. Johnson dostarczył Brytyjczykom dowodów, które oczyściły chłopca z zarzutów i wskazał prawdziwych zamachowców. Cochran nigdy tego nie zapomniał, zwłaszcza że chłopak po dziś dzień kulał w rezultacie czterodniowych przesłuchań w zamku Armagh. - Powiedziałeś, że chciałbyś wiedzieć, o co chodzi naszym łobuzom McNulty. Johnson milczał. W ciągu ostatnich trzydziestu godzin Smith przejrzał cały materiał dowodowy, dotyczący zabójstwa Westbourne'a - wydawał się niepodważalny, zwłaszcza dzięki dokumentom dostarczonym przez Brytyjczyków. Jednak Johnsonowi nie dawały spokoju motywy. Spędził wiele godzin, grzebiąc się w życiorysach agentów Tajnej Służby, mogących ulec pokusie łatwego wyciągnięcia pieniędzy od fałszerzy, których ścigali. Rozumiał ludzką chciwość i sposób, w jaki eroduje dusza, gdy zostanie wystawiona na próbę o jeden raz za wiele. Motyw zawsze był dla Johnsona latarnią wskazującą drogę do celu, tylko że tym razem nie widział jej światła. Westbourne nigdy nie zaliczał się do zwolenników IRA. Poparł nawet wprowadzenie ostrzejszego prawa, wymierzonego przeciwko szmuglowa- niu broni z USA do Irlandii Północnej. Ale i tak w przepisach było tyle samo luk co dawniej. Pieniądze oraz broń wciąż przepływały na drugą stronę Atlantyku. A więc dlaczego go zabijać? Po co się narażać na ryzyko ziden- tyfikowania i fatalne tego następstwa? Jednak Smith był przekonany i nie analizował innych opcji. Cochran musiał odczytać myśli Johnsona. - Nastały dla nas ciężkie czasy, Arliss. Twoi ludzie nazywają nas dzikusami, a cały klan Kennedych jest skompromitowany. - Przerwał na chwilę. - Martwisz się, o swoją małą dziewczynkę, prawda? Johnson spojrzał na Cochrana. Słowa wypowiedziane przez Irland- czyka zabrzmiały łagodnie i kojąco, ponieważ wiedział, że Arliss był 71 u boku senatora Beaumonta, gdy posypały się kule. Oficjalnie ochroną zajmowali się Francuzi. Johnson, który w tym czasie przebywał w am- basadzie, zdecydował się pójść, gdyż on i Robert Beaumont byli starymi przyjaciółmi - spotkali się po raz pierwszy jako przerażeni dziewiętnasto- latkowie na polach śmierci Qang Trei w Wietnamie. Owego ranka w Paryżu Johnson nie miał nawet swojej broni. - Co mi przywiozłeś, Bobby? Irlandczyk wyciągnął z kieszeni płaszcza kopertę, Podał Johnsonowi zdjęcia, jedno po drugim. Na obu bliźniacy McNulty z zawziętymi minami spoglądali wprost w obiektyw aparatu, trzymając w rękach egzemplarz "International Herald Tribune". Na gazecie wyraźnie wid- niała data: 30 marca. W tle rozpościerał się widok typowy dla każdego śródziemnomorskiego kurortu. - Moi przyjaciele przekonali chłopców do współpracy - mówił Coch- ran. - Nie twierdzę, żeby się specjalnie do tego kwapili. Oprócz wyzywającego spojrzenia, Johnson dostrzegł coś jeszcze w oczach braci McNulty. Lęk. Walka z Brytyjczykami była jedną sprawą, ale oskarżenie o zamordowanie amerykańskiego senatora stanowiło coś o wiele poważniejszego. Wiedzieli, że nigdy nie będą w stanie uciec wystarczająco daleko. Mieli to wypisane na twarzach. - Zdjęcia zostały wykonane przy użyciu specjalnego filmu, na którym widnieje data - dodał Cochran. - Twoi ludzie potwierdzą, że nie zostały spreparowane. Johnson pokiwał głową. Cochran nie próbowałby mu podsuwać sfałszowanych materiałów. - Chłopcy nie wzięli w tym udziału, Arliss. Nie twierdzę, że są święci, ale nie zabili twojego człowieka. - Odwrócił się tyłem do wiatru i zapalił kolejnego papierosa. - Sprawy nie układają się nam najlepiej/Sytuacja jest naprawdę ciężka. I tak będzie, dopóki nie zmusicie Brytyjczyków do wycofania ich żołdaków. Smith i Venables plotkowali ze sobą jak para przekupek, co mnie trochę dziwi, ponieważ Smith powinien być nieco lepiej poinformowany. - Co masz na myśli, Bobby?- zapytał cicho Johnson. Czuł, że rozmowa schodzi na zupełnie inny poziom. - Zastanawiam się, dlaczego Smith ucieka od istoty problemu? Dla- czego się tak uwziął na McNulty? - Chcesz powiedzieć, że posiada inne informacje? - Do tej pory już dawno powinien je mieć! - Cochran zaciągnął się głęboko, przyglądając się Johnsonowi przez smugę dymu. - Rany boskie, Arliss, ty naprawdę nie wiesz? Jesteśmy kumplami, ale przecież nie musiałem tłuc dupy w samolocie, żeby przekazać ci te zdjęcia. Przyjecha- łem, ponieważ chcę się od ciebie dowiedzieć, dlaczego bracia McNulty są wciąż na celowniku, chociaż twoi ludzie już dobrze wiedzą, iż nie było ich nawet w pobliżu pieprzonego Oak Farms. 72 - Na jakiej podstawie zakładasz, że coś wiemy? Cochran wyciągnął palec w kierunku Johnsona. - A dlaczego sądzisz, że jesteś pierwszym kolesiem, z którym na ten temat rozmawiam? Johnson poczuł, że palą go policzki. - Komu jeszcze to mówiłeś, Bobby? - Jamesowi Pieprzonemu Croftowi. Właśnie jemu. Po mojej stronie sadzawki zasiadam w Parlamentarnej Komisji do Spraw Bezpieczeństwa. Pełnię taką samą funkcję, jak on tutaj. Dochodziła siedemnasta i Johnson zakładał, że o tej porze będzie już w biurze. Zamiast tego siedział na kamiennym murku okalającym fontan- nę, zasłaniając kark kołnierzem kurtki. Wiatr nie osłabł, jednak Johnsona skutecznie rozgrzewała kawa, którą Frank Suress przyniósł z samochodu, chociaż lepsza byłaby brandy. Nieco się wahał, czy w charakterze zabezpieczającego tyły ochroniarza wziąć ze sobą Suressa. Suress nie miał zbytniego doświadczenia w tego rodzaju pracy; z drugiej strony młody agent ciężko przeżywał to, co spotkało Holland. Johnson wiedział o ich związku. Poinformowano go również o mało dyskretnych komentarzach Suressa, dotyczących sposobu, w jaki ją potraktowano.Gdyby dotarło to do Smitha, dyrektor nakopałby Suressowi do dupy. Johnson musiał więc trzymać go przy sobie i chronić go przed napadami źle pojmowanej rycerskości. - James Croft? - zdziwił się Suress. - Cochran już z nim rozmawiał? Johnson poszedł na spotkanie z ukrytym mikrofonem. Każde słowo, które zamienił z Cochranem, zostało podsłuchane i nagrane przez Suressa. - I dyrektor nigdy o tym nie wspomniał? Johnson wyczuł w jego niedowierzaniu złość. W innych okolicznoś- ciach zwróciłby Suressowi uwagę, ale sam również zastanawiał się, jak wiele Smith wiedział i kiedy dotarły do niego te informacje. - Nie uważasz, że to dziwne? - nalegał Suress. - Uważam, że nie należy pochopnie wyciągać wniosków - odpowie- dział Johnson, ważąc słowa. Suress zamilkł na moment. Znał wspólną przeszłość Holland i John- sona. Wydawało mu się, że do tej pory Johnson, jako główny śledczy w tej sprawie, powinien przekonać Smitha, aby nie odsuwał Holland od peł- nienia obowiązków służbowych. Do momentu ostatecznego wyjaśnienia okoliczności. W tej chwili Suress pomyślał, iż oto zaświtała nadzieja na całkowite oczyszczenie Holland z zarzutów. - Jesteś pewien, że fotografie, które przekazał Cochran, są autentycz- ne? - zapytał. - O, tak. Nie robiłby podobnych numerów. - Znaczyłoby to, że ktoś wrobił McNulty, a my daliśmy się nabrać. 73 I Wyatt popełnił błąd, pomyślał Johnson. Czy mogło tak się zdarzyć? Czy Croft, znając inne dowody, zatrzymał te wiadomości dla siebie? Suress wylał resztkę kawy na trawnik. - To zmienia postać rzeczy. Gdy dyrektor dowie się o... - Dyrektor usłyszy o tym, kiedy ja zadecyduję - Johnson prześwid- rował młodego agenta spojrzeniem - i nie wcześniej. Czy dobrze się rozumiemy? Udzielona nagana ubodła Suressa do żywego, jednak stłumił emocje. - Tak jest. - Wiem, o jaką grasz stawkę, Frank. Ale Holland jest w o wiele cięższej sytuacji niż ktokolwiek z nas. Zanim wykonam ruch, muszę mieć absolutną pewność. - Rozumiem - odparł Suress. I naprawdę rozumiał, jednak w nieco inny sposób niż oczekiwał Johnson. ROZDZIAŁ 11 Wracając do domu z Arlington, Holland wstąpiła do biura Charlesa Westbourne'a w Dirgsen Building. W korytarzach było cicho, mimo że wszędzie tłoczyli się lobbyści, wszelakiej maści urzędnicy i anonimowi interesanci - panował jeszcze nastrój pogrzebu. Wszyscy odnosili się do siebie grzecznie i uprzejmie, co stanowiło w tym miejscu rzecz zaiste wyjątkową. Młody goniec wskazał jej właściwą drogę i Holland wmieszała się w tłum, dając się unosić wolno przemieszczającej się masie ludzi. W końcu spostrzegła biuro Westbourne'a. Chociaż zaledwie przed chwilą złożono jego ciało do grobu, pomieszcze- nia przydzielone senatorowi zostały już prawie doszczętnie ogołocone. Na ścianach widniały gdzieniegdzie jasne plamy - ślady po wiszących obrazach. Meble wyniesiono na korytarz. Wokół piętrzyły się zapakowane kartony. Holland przebrnęła przez ten labirynt i wsunęła głowę do gabinetu Westbourne'a, z którego okien widać było Capitol. - Przepraszam. Holland wydawało się, że młody Azjata klęczący na dywanie obok stosów biurowej dokumentacji słyszał jej kroki. Jednak mężczyzna wzdry- gnął się i poderwał gwałtownie, omal nie gubiąc swoich okularów w dru- cianej oprawce. - Czego, do cholery, tu pani szuka? - warknął. - Chciałabym porozmawiać z sekretarką senatora. - Ojej! Przepraszam najmocniej. Nie chciałem się zachować niegrzecz- nie. Wie pani, to jeden z tych dni. - Poprawił okulary i skłonił głowę. - Mikę Woo. Przez trzy miesiące pełniłem przy senatorze funkcję asystenta. Holland przyjęła przeprosiny. - Holland Tylo, Tajna Służba. Nie wie pan przypadkiem, gdzie mogłabym znaleźć sekretarkę? Albo panią Judith Trask, asystentkę se- natora? 75 - Tak naprawdę, to są... to były trzy sekretarki - wyjaśnił Woo. - Cathy, która pracowała tu od zawsze, przechodzi terapię poszokową w Centrum Medycznym Saint Johns. Bridget, która pracowała głównie nocami, jest właśnie w drodze do Kalifornii. Miała zarezerwowany lot natychmiast po nabożeństwie żałobnym. Jeśli chodzi o Judy, to nie mam pojęcia, gdzie może teraz być. Holland zagryzła wargę. - Niech to szlag. - O co właściwie chodzi? - zapytał Woo. Już miała powiedzieć, jednak w ostatniej chwili ugryzła się w język. Kiedy Woo mówił, zauważyła kilka dziwnych rzeczy. Dywan sprawiał wrażenie, jakby został ściągnięty z podłogi, a następnie pospiesznie położony z powrotem. Na szufladach w biurku senatora, tych za- opatrzonych w zamki, widniały niewielkie drzazgi, jakby ktoś je wy- ważał. Gdzie ja się z tym pcham? - zganiła się Holland. - Halo? Pani Tylo. Holland potrząsnęła głową. - Przepraszam. - Nie mówmy już o tym - powiedział Woo. - Czuję się jak wampir, przeglądając te rzeczy. Ale tylko ja jeden pozostałem. - Co się z tym stanie? - Dyskietki i wszystkie papiery trafią do senackiego archiwum. Ad- ministracja przejmie meble. Rzeczami osobistymi zajmą się prawnicy, którzy, jak przypuszczam, przekażą je do rezydencji senatora. - A co z dokumentami, nad którymi pracował senator. Nowe ustawy, coś w tym stylu? Woo jednym palcem poprawił okulary. - To prawdopodobnie przypadnie w udziale tym, którzy go popierali. Czy szuka pani czegoś konkretnego? Nagle Holland poczuła, że musi jak najprędzej stąd wyjść. W pomiesz- czeniu było zbyt gorąco i duszno. Wszystko dookoła przypominało jej o poniesionej porażce. Mogłaby oddać dyskietkę Woo i mieć to z głowy. Jednak nie zrobiła tego. Nie mogła. Westbourne właśnie ją obarczył odpowiedzialnością. Nikogo innego. Musi sama wypełnić to ostatnie zobowiązanie. - Dziękuję za pomoc - powiedziała. - Zadzwonię do Cathy i od- wiedzę ją, kiedy się lepiej poczuje. Woo wzruszył ramionami. - Jak pani uważa. - Odprowadzał wzrokiem zmierzającą do wyjścia Holland. - Gdy zniknęła z pola jego widzenia, zasunął rygiel. Powinien sprawdzić, czy drzwi gabinetu są zamknięte. Postąpił nierozsądnie, lecz sprzyjało mu szczęście. 76 Woo odwrócił się, spoglądając na pokój. Jego oczy zwęziły się, a w miejsce młodzieńczej niewinności pojawił się na jego twarzy wyraz zimnego wyrachowania. Mogło się wydawać, że gabinet opanował chaos, lecz tak naprawdę odzwierciedlał on tylko staranne, systematyczne po- szukiwania. Woo przyklęknął, chwycił krawędź dywanu i odciągnął ją do góry. Kazano mu szukać wbudowanego sejfu albo skrytki, która mogła być nawet tak mała jak kartka z segregatora i nie głębsza niż na jeden lub dwa cale. Woo przeszukał już poczekalnię, sekretariat i połowę gabinetu Westbourne'a. Pracował szybko i dokładnie, nie przeoczyłby niczego. Specjalne treningi w CIA dobrze przygotowały go do podobnych zadań. Jednak nawet pomimo zdobytego doświadczenia, Woo nigdy by nie przypuszczał, że przedmiot, którego poszukiwał, znajdował się przez mo- ment w zasięgu jego ręki. Osoba płacąca byłemu pracownikowi Agencji za przetrząśnięcie biura Westbourne'a w poszukiwaniu dyskietki nigdy nie wymieniła nazwiska Holland Tylo. Holland wróciła do domu i przebrała się w dżinsy oraz znoszony sweter. Zaparzyła sobie herbatę, a następnie zadzwoniła do starej przyja- ciółki z Nowego Meksyku, której jednak nie było w domu. Herbata powoli stygła, a Holland bezcelowo snuła się po przedpokoju, uderzając rytmicznie kopertą o udo. Nigdy nie lubiła zostawiać nie dokończonych spraw. Przeniosła herbatę do saloniku i zadzwoniła do Centrum Medycznego Saint Johns. Pielęgniarka poinformowała ją, że pani Catherine McGraw zadowalająco nabiera sił po szoku, którego doznała na wieść o zamor- dowaniu Westbourne'a. Według opinii lekarzy, miała pozostać w szpitalu jeszcze co najmniej kilka dni. Holland odłożyła słuchawkę, napiła się herbaty i spojrzała na kopertę. Jedynym sposobem, aby rozstrzygnąć, kto powinien otrzymać dyskietkę, było zapoznanie się z jej zawartością, czyli z poufnymi notatkami West- bourne'a. Czując się niezręcznie na samą myśl o zrobieniu czegoś podobnego, Holland tłumaczyła sobie, że nie musi przecież przeglądać całej dyskietki. Jeśli Westbourne nagrał to w formie dyktanda, wówczas na samym początku wymieni nazwisko, podobnie zresztą będzie w przypadku tekstu pisanego. Dowie się wówczas, kto był współautorem projektu ustawy i w taki czy inny sposób dotrze do właściwej osoby. Holland przeszła do pokoju, włączyła swój komputer, wyposażony w modemy i głośniki, po czym przysunęła krzesło. Rozerwała kopertę i wsunęła dyskietkę do komputera. O ile informacja została przekazana ustnie, usłyszy ją z głośników. Jeśli Westbourne ją zapisał, zostanie wyświetlona na ekranie. Okazało się, że w grę wchodziła jedna i druga forma przekazu. 77 "Pierwsza dyskietka. Notatki, część pierwsza. 27 września 1984 roku, godzina 5.15 rano. Sprawa dotyczy Huberta Baldwina, senatora z Tene- see, przewodniczącego Komisji do Spraw Kontroli Energii Atomowej. Chodzi o porozumienie Baldwina z przedstawicielami wojska co do ukrycia, sfałszowania i zniszczenia pewnych dokumentów, zawierających dane na temat testowania nuklearnych, chemicznych i biologicznych środków na nie poinformowanych o tym oddziałach wojska, jak również cywilach - od 1956 roku, po dziś dzień." Głos należał do nieco młodszego Charlesa Westbourne'a, ale nie było wątpliwości, że są to osobiście przez niego wypowiadane słowa. Holland natychmiast również skojarzyła nazwisko Baldwina. Był jednym z Kar- dynałów. Przybył owej nocy do Oak Farms. Po chwili przerwy usłyszała cichy śmiech, po czym: "Baldwin powinien pozbyć się tych papierów, gdy miał ku temu sposobność. Teraz będzie bezskutecznie szukał materiałów dowodowych. Ciekaw jestem, kiedy skojarzy oba fakty i zastuka do moich drzwi." Słowa, jak i ich bezwzględny ton, zmroziły Holland. Cóż to na Boga, miało znaczyć? Ekran komputera rozświetlił się, jakby w odpowiedzi na postawione pytanie. Listy obejmowały dwudziestoletni okres, od połowy lat pięćdziesiątych do połowy siedemdziesiątych. Większość z nich napisał senator Baldwin, niektóre ręcznie. Autorami pozostałych byli wyżsi rangą oficerowie z Pen- tagonu. Treść korespondencji zaszokowała i oburzyła Holland. Baldwin, od- powiedzialny za laboratoria nuklearne w Oak Ridge - w swoim rodzin- nym stanie - zamienił je właściwie w gigantyczną bazę doświadczalną dla wojska. Pierwsze testy przeprowadzano jeszcze w ramach kończącego się programu atomowego z drugiej wojny światowej. Urządzenia, które powinny zostać zdemontowane lub przynajmniej częściowo wyłączone z użytku - zgodnie ze zobowiązaniem Pentagonu wobec Kongresu - były zamiast tego konserwowane i rozbudowywane. Stworzono nowe ośrodki medyczne dla żołnierzy wystawionych na długotrwałe - czasami śmiertel- ne - oddziaływanie promieniowania radioaktywnego. Uczyniono z tych ludzi szczury doświadczalne, poddając ich eksperymentalnym, w większo- ści bezsensownym zabiegom, powodującym potworny ból i cierpienia. Dokumenty wykazywały, że Baldwin zaledwie usankcjonował to, co wojskowi i tak już zaczęli robić. Jednak następnie pojawiły się listy i petycje pisane przez Baldwina, w których nalegał na przedstawicieli armii, aby zwiększali zakres i liczbę eksperymentów na terenie innych stanów. Pojawiały się sugestie na temat wykorzystania więźniów z za- kładów karnych o zwiększonym dozorze, odsiadujących długoletnie lub dożywotnie wyroki, bez możliwości skrócenia kary. Według Baldwina, ludzie ci spłaciliby dług wobec społeczeństwa, krusząc skały na terenach, gdzie w ostatnim okresie przeprowadzano próby nuklearne. Możliwe 78 byłoby wówczas zaobserwowanie, jak szybko zdegradowane wybuchami nuklearnymi środowisko wyniszcza organizm ludzki. Holland nie przypuszczała, że natknie się na coś jeszcze gorszego, dopóki nie przeszła do następnej części/Okazało się, że Baldwin próbował ukierunkować dążenia wojskowych na przeprowadzenie testów z użyciem broni chemicznej i biologicznej. Wojna Koreańska dobitnie wykazała, jak nieskuteczny okazywał się grad bomb i kul wobec nacierającej, potężnej masy ludzi. Pentagon potrzebował znacznie bardziej skutecznych i efektywnych środków obrony. Podobnie jak na Florydzie, w Arizonie mieszkało bardzo wiele osób w podeszłym wieku. Istniała jednak zasadnicza różnica: Arizona nie była tak gęsto zaludniona, jak jej siostrzany stan. Również miasta na jej terenie były dużo mniejsze i oddzielały je kilometry pustyni, dzięki czemu znajdowały się z dala od oczu ciekawskich. Na skutek odpowiednich działań Baldwina, a następnie senatora Gaylorda Robertsona, medyczny korpus Pentagonu zaczął penetrować stanowe domy opieki i kliniki psychiatryczne. Pacjenci niepełnosprawni umysłowo lub fizycznie, wkrót- ce zaczęli przyjmować medykamenty, których istnienia nigdy nie zgłoszo- no do Federalnego Urzędu Kontroli Leków. Podczas starannie nad- zorowanych eksperymentów niczego nieświadomym osobom wszczepiano różnorodne szczepy bakterii. Uważnie śledzono reakcje i odporność pacjentów, rezultaty poddawano wnikliwej analizie, zmieniano skład szczepów tak, aby działały szybciej - w niektórych przypadkach natych- miastowo. Do chwili zaprzestania testów eksperymenty pochłonęły piętnaście tysięcy ludzkich istnień. Na podstawie aktów zgonu, które przewinęły się przed jej oczami, Holland wyciągnęła przerażający wniosek, iż.żaden z pacjentów nie przetrwał dłużej niż kilka miesięcy. Senator Gaylord Robertson... Holland odchyliła głowę i na wpółprzymknęła oczy, przywołując w myślach obraz zasuszonej postaci, poruszającej się na wózku inwalidz- kim w asyście osobistego pielęgniarza. Miał syna, oziębłego, przystojnego mężczyznę, który wystartował w wyborach do Senatu, gdy Robertson umarł. Paul Robertson - jeszcze jeden z Kardynałów. Holland wstała i uświadomiła sobie, że dygoce. O co w tym wszystkim chodziło? Co Westbourne zamierzał? Czy chciał za pomocą tych materia- łów zdyskredytować Baldwina albo Robertsona - jeśli odziedziczył grze- chy swego ojca? Może obu? Przypomniały się jej strzępki podsłuchanej rozmowy: "Charles, nie możesz tego zrobić. To potworne!" i "Nie macie innego wyboru, jak tylko kontynuować..." Holland usilnie próbowała powiązać słowa w sensowną całość. Co było potworne? Czy Westbourne ujawnił senatorom zgromadzonym 79 w Oak Farms tajemnicę Baldwina? Być może to właśnie on groził Komisji Etyki, a nie na odwrót. I cóż takiego mieli oni "kontynuować"? Pytania wirowały w głowie Holland jak oszalałe. W całej wyra- zistości uświadomiła sobie przerażające znaczenie słów, które usłyszała. Poszczególne wyrazy kłębiły się wokół, otaczając ją ciasnym kręgiem, wnikając pod skórę, zaszczepiając poczucie winy i napawając lękiem. Holland gwałtownie zatrzasnęła przed nimi drzwi swojej świadomości. Przywołała inny obraz. Znajduje się w gabinecie Westbourne'a. Senator jest wyraźnie przestraszony, gdy Holland znienacka wchodzi do środka. Przed nim, na biurku, leżą dwie dyskietki. Sięga po tę, z prawej strony... Nagle zmienia zdanie! Jego palce na chwilę się zatrzymują, po czym bierze tę leżącą po lewej stronie. Myli się, dając mi w efekcie nie tę dyskietkę , co trzeba! Holland opadła na sofę, podciągając kolana pod brodę. Zawartość tej dyskietki nie miała nic wspólnego z żadną ustawą ani poprawkami legislacyjnymi. To wszystko musiało się znajdować na dyskietce, którą Westbourne wsunął do swojej kieszeni. - A niech to, dał mi złą dyskietkę! - powiedziała głośno. Gdy jej głos odbił się od ścian i sufitu, powracając do niej falami echa, usłyszała, że zabarwiony jest on śmiechem, zdradzającym pierwsze oznaki histerii. Holland sięgnęła po słuchawkę telefonu, jednak obraz zmasakro- wanego ciała Westbourne'a pojawił się szybciej. Postawione na końcu pytanie, wciąż pozostawało bez odpowiedzi: czy były to materiały, dla zdobycia których ktoś - powiedzmy oddział armii do zadań spe- cjalnych - potrafiłby zabić, aby ich treść nigdy nie ujrzała światła dziennego? Frank Suress ze złością spoglądał na telefon, pragnąc, aby zadzwonił. Już ponad godzinę czekał na odpowiedź. Zbyt wiele czasu na rozmyślania. Zbyt wiele pytań i problemów do rozwiązania, wymykających się jak naoliwione kulki z dłoni. Suress w dalszym ciągu analizował sensacyjne wiadomości, jakie przekazał Cochran. Być może Arliss Johnson miał jeszcze wątpliwości, jednak Suress był przekonany, że dowody dostarczone przez Cochrana jednoznacznie wykluczały udział braci McNulty w zamordowaniu West- bourne'a. W takim razie, kto to zrobił? I jeśli Croft wiedział o tych dowodach, dlaczego wciąż ich nie ujawniał? Suress potrzebował więcej informacji. Aby je zdobyć nieco się zagalo- pował. Johnson zabronił mu rozmawiać na ten temat z Wyattem Smi- them, Jednak nie wspomniał ani słowem, że nie może się zwrócić do kogoś innego. Zdawał sobie sprawę z kruchości swojego naciąganego wywodu 80 myślowego, jednak musiał się go trzymać, aby posunąć się choć trochę naprzód. Spodziewał się, iż Johnson mając w ręku fotografie przekazane przez Cochrana i nagraną rozmowę, będzie działał szybko. Ale nic z tego. Holland. wciąż pozostawała pod pręgieżem krzywdzących opinii, uznana za winną i w zasadzie z góry skazana. Gdyby Suress był w stanie rozerwać pancerz okoliczności, w których się znalazła, może udałoby mu się ją zrehabilitować. Gdyby tego dokonał, wszystko, co powiedziałby mu lub zrobił później Johnson, nie miałoby większego znaczenia. Nareszcie zadzwonił telefon i w słuchawce odezwał się głos tak przez Suressa upragniony. Suress przez chwilę słuchał, po czym podziękował mężczyźnie. Sięgną} po swoją kurtkę. Już dotykał dłonią klamki, kiedy telefon zadzwonił ponownie. - Frank, to ja. - Holland, posłuchaj, właśnie wychodzę... - Czy coś się wyjaśniło? Jakieś nowe wieści o braciach McNulty? Suress zawahał się. Bardzo chciał dać Holland choćby promyk nadziei, jednak niczego nie mógł na razie mówić. Ostrożnie dobierał słowa. - Nic nowego na temat bliźniaków. Jest coś innego, co muszę wyba- dać. Holland, naprawdę muszę już iść. - Zaczekaj Frank! -Jej głos zdradzał oznaki paniki, coś czego Suress nigdy wcześniej nie słyszał. - Co się stało, Holland? - zapytał gwałtownie. Rwący potok chaotycznych słów omal nie zwalił go z nóg. Westbour- ne wręczył jej dyskietkę zawierającą szczegóły dotyczące medycznych eksperymentów Pentagonu na cywilnej ludności? - Frank, to jeszcze nie wszystko. Tu Są nagrane kilometry dokumen- tacji. Musisz przyjść i koniecznie to zobaczyć. Będę... - Uspokój się Holland! Nastąpiła chwila ciszy, po której zabrzmiały słowa wypowiadane znacznie bardziej stonowanym głosem: - Przepraszam. Ale potrzebuję twojej pomocy. Frank, to wszystko mnie przeraża! - Czy jeszcze z kimś rozmawiałaś? -Nie! - To dobrze. Z nikim się nie kontaktuj. Na razie nikt nie wie, że Westbourne przekazał ci dyskietkę i niech tak pozostanie. Sprawa, którą muszę załatwić, zajmie mi jakąś godzinę, góra dwie. Przyjadę do ciebie, jak tylko skończę. Cisza po drugiej stronie linii zdradzała mu, że jego pomysł nie został przyjęty z entuzjazmem. - Holland. Godzina czy dwie nie zrobi żadnej różnicy. Muszę to koniecznie teraz załatwić. Nie mam innego wyboru. - Suress ugryzł się 81 w język, jednak słowa popłynęły pomimo to: - Prawdopodobnie trafiłem na ślad czegoś, co może ci pomóc, - Frank, powiedz mi! - Nie mam nic do powiedzenia. Na razie. Ale im prędzej stąd wyjdę, tym wcześniej będziemy mogli omówić to, co odkryłem i zastanowić się nad następnym ruchem. Wpadnę niebawem. Holland, kocham cię. - Tylko się pospiesz, Frank. Proszę cię - wyszeptała. ROZDZIAŁ 12 Dla nie wtajemniczonych, stara biblioteka senacka stanowiła plątani- nę długich, wąskich, wijących się korytarzy pełnych niespodziewa- nych zakrętów, załamań i odgałęzień, w których łatwo można stracić orientację. Jako łącznik pomiędzy Tajną Służbą a Senacką Komisją do Spraw Wywiadu, Frank Suress dość swobodnie poruszał się w tym labiryncie. Przy końcu holu, który zdawał się prowadzić donikąd, Suress dotarł do drzwi malowanych już chyba ze sto razy. Można by pomyśleć, że prowadzą do dyżurki portiera, gdyby nie przytwierdzone do nich warstwy stalowej blachy i nowoczesny zamek elektroniczny. Suress wsunął swoją kartę magnetyczną, wystukał na klawiaturze właściwy kod i po usłyszeniu cichego brzęczenia wszedł do środka. Po krętych schodach wspiął się na drugie piętro i wszedł do okrągłego pokoju o półkolistym sklepieniu, który śmiało mógłby uchodzić za bibliotekę jakiegoś dziwaka lub miniaturowe obserwatorium astrono- miczne. Pomieszczenie to, powstałe w wyniku twórczego natchnienia architek- ta i nazwane Wieżą, nie było jednak ani biblioteką, ani obserwatorium, lecz stanowiło miejsce, w którym większość szpiegów i zdrajców zdawała w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat swoje relacje wobec wybranych posłów, współpracujących z federalnymi służbami wywiadowczymi. Suress rozejrzał się wokoło po sfatygowanych, ale wygodnych fote- lach, zniszczonych stołach i zatrzymał wzrok na dużym biurku, na którego blacie stał tylko komputer i segregator z numerami telefonów. Zawsze czuł się w tym miejscu nieswojo. Bez względu na to jak starannie wietrzono pomieszczenie i oczyszczano powietrze, wydawało mu się, że wciąż unosi się w nim odór podejrzeń, strachu i zdrady. - Dzień dobry, Frank. 83 Słowa te zostały wypowiedziane przez Jamesa Crofta, jednego z naj- bardziej wpływowych członków Senackiej Komisji do Spraw Wywiadu. Podobnie jak Suress miał zwartą, muskularną budowę boksera wagi lekkiej. Suress pomyślał, że Croft musiał dość wcześnie poznać tajniki sprawnego posługiwania się pięściami. Jego twarz nie przedstawiała zbyt przyjemnego widoku i Suress mimo woli zaczął się zastanawiać, jakich okrucieństw doświadczył Croft w trakcie dorastania. - Dziękuję, że zgodził się pan ze mną tak szybko spotkać, senatorze - powiedział, ściągając płaszcz. Croft wykonał swoją wypielęgnowaną dłonią lekceważący gest. - Frank, jak długo pracujemy już ze sobą? Trzy lata? Dłużej? Sądzę, że tworzymy zgrany tandem. Suress również to doceniał. Croft zawsze odnosił się do Suressa z pełnym życzliwości szacunkiem. Nigdy go nie lekceważył, zadawał sensowne pytania i - co rzadko spotykane u polityków - stawał po stronie Służby, gdy uznawał to za celowe. - A więc, co zaprząta ci głowę? - zapytał Croft; łagodny ton jego głosu był w wyraźnej sprzeczności ze zdradzającym najwyższe zaintereso- wanie spojrzeniem. Suress wziął głęboki oddech. - Senatorze, czy zna pan Irlandczyka o nazwisku Cochran? - Robert Cochran? Oczywiście. Daje w kość Brytyjczykom, ale ja całkiem nieźle się z nim dogaduję. - Zniekształcone wargi Crofta ułożyły się w coś w rodzaju uśmiechu. - Teraz słucham cię z najwyższą uwagą, Frank. - Z tego, co wiem, sześć dni temu Cochran dzwonił do pana z Irlandii. Oczy Crofta zwęziły się. - Posiadasz bardzo precyzyjne informacje, Frank. Tak rzeczywiście było. - Czy Cochran powiadomił pana wówczas, że nie sądzi, aby bracia McNulty mogli zagrozić komukolwiek przebywającemu na terytorium Stanów Zjednoczonych, włączając w to Charlesa Westbourne'a? Croft nieznacznie wychylił się do przodu. - Frank, zaczynamy brodzić w mętnej wodzie. To sprawy ściśle tajne. Ale jedno mogę ci zdradzić: agenci wywiadu poinformowali komisję, że niektóre organizacje terrorystyczne są niezwykle zainteresowane miejs- cami obecnego pobytu i planami podróży kilku wysokich urzędników państwowych, włączając w to dwóch senatorów. - Czy jednym z nich był Westbourne? - Tak. Otrzymywane przez nas raporty wykazywały, iż pewne grupy nacisku w IRA nie były zbytnio zachwycone próbami, które podejmował Westbourne w celu modyfikacji naszego prawa bankowego, co w efekcie zablokowałoby przepływ amerykańskich kontrybucji dla Sprawy. Zanie- pokoiłem się na tyle poważnie, że postanowiłem skontaktować się z Coch- 84 ranem. Zapewniał, iż nie dotarły do nich żadne wiadomości o jakimkol- wiek zagrożeniu. - Czy pan mu uwierzył? - A dlaczego miałem mu nie wierzyć. Lepiej ze mną nie zadzierać i Cochran dobrze o tym wie. - Czy pan wciąż w to wierzy, senatorze, zważywszy fakt, że na miejscu zbrodni znaleziono odcisk palca Tommy'ego McNulty? Croft wyciągnął paczkę papierosów i poczęstował Suressa, który jednak odmówił. Bezgłośnie pracujące wentylatory natychmiast wessały dym przez otwory w suficie. - To wszystko? - zapytał Croft. - Nie sądzę, aby Cochran próbował mnie zwodzić lub okłamywać. Jednak pomimo to robi mi się niedobrze na samą myśl, że być może popełniłem błąd, zanadto mu ufając... - Nie popełnił pan błędu, senatorze. Croft spojrzał na niego z uwagą. - Dlaczego tak sądzisz, Frank? - Ponieważ widziałem dowody, które prawdopodobnie Cochran miał namyśli. - Chrzanisz! - wyszeptał Croft. Suress wiedział, że jest to jego ostatnia szansa na ocalenie resztek zaufania, którym obdarzył go Johnson. Mógł powiedzieć Croftowi wyłą- cznie o najbardziej istotnych szczegółach: fotografiach Cochrana i innych informacjach dotyczących bliźniaków. Jednak gdy już zaczął, w żaden sposób nie był w stanie się zatrzymać. Potrzebował pomocy Crofta, a każdy podany przez niego szczegół stanowił część waluty, którą miał zamiar mu zapłacić. Croft słuchał, nie przerywając. Właśnie palił drugiego papierosa, gdy opowieść Suressa dobiegła końca. - To nieprawdopodobne - wymamrotał. - Cochran przyjeżdża ze zdjęciami, wykazem dat... Twierdzisz, że Johnson mu uwierzył? - Cochran mówił bardzo przekonująco Croft wstał i zaczął chodzić, stawiając równej długości kroki, jakby odmierzał nimi odległość. - Frank. Czy ty wiesz, co mówisz?- spytał zwrócony plecami do Suressa. , Suress skinął głową, podnosząc wzrok. - Tak, senatorze. Ktoś miał dość odwagi, nie wspominając o potrzeb- nym czasie i środkach, żeby wrobić dwóch terrorystów w morderstwo Westbourne'a. Prawdziwych zabójców trzeba szukać gdzie indziej. - Prze- rwał na chwilę. - Dlatego do pana przyszedłem, senatorze. Według tego, co mówił Cochran, wiedział pan, że bracia McNulty nie stanowią żadnego zagrożenia. Aby nas o tym przekonać, osobiście przywiózł odpowiednie materiały. Ścigamy niewłaściwych ludzi, panie senatorze. - Frank, kto jeszcze wie o Cochrame? 85 - Tylko Arliss Johnson. Croft oparł się o blat biurka. - W porządku. Spróbuję tak dyskretnie jak tylko to możliwe, dowie- dzieć się, kto wprowadza nas w błąd. I dlaczego. - Senatorze, mogę w tym nieco pomóc. . - Śmiało, Frank. Suress zawahał się. Gdy dzwoniła Holland, spieszył się tak bardzo, że ledwie słuchał, co do niego mówiła, próbując ją jednocześnie uspokoić i dodać odwagi. - Informacje nie są zbyt szczegółowe- przyznał Suress, opisując następnie swoją krótką rozmowę z Holland. -Agent Tylo powiedziała mi, że dyskietka zawiera materiały na temat eksperymentów medycznych przeprowadzanych przez Pentagon w uzgodnieniu z senatorem Baldwi- nem - podsumował Suress. - Może Westbourne trafił na ślad jakiejś potężnej mistyfikacji i posiadał dowody mogące zniszczyć reputację i ka- riery wielu ludzi. Croft potrząsnął głową. - Czy zdajesz sobie sprawę, jak nieprawdopodobnie to brzmi? - Panie senatorze, Tylo nie jest osobą, która podnosiłaby fałszywy alarm - zdecydowanie zaprotestował Suress. - Nie mam żadnych pod- staw, by sądzić, że cokolwiek zmyśliła. Jeśli twierdzi, że dyskietka zawiera takie materiały, to jej po prostu wierzę. - Co chcesz przez to powiedzieć, Frank? - Tylko to, że informacje na dyskietce są tak szokujące, jak przed- stawiła to Tylo, a zatem, być może, znaleźliśmy motywy morderstwa Westbourne'a, a to prawdopodobnie znacznie ułatwi ustalenie tożsamości zabójców. Croft zastanowił się nad tym. - Tylo ma dyskietkę przy sobie? - Tak. W związku z toczącym się śledztwem jest na przymusowym urlopie. W tej chwili przebywa w domu i czeka na mój przyjazd. Croft przez chwilę milczał. - Spotkamy się w moim gabinecie - powiedział na koniec - a następ- nie wybierzemy się na małą przejażdżkę. - Senatorze? - Aby zobaczyć, co takiego ma dla nas agentka Tylo. Zważywszy, że napędziło jej to niezłego stracha, chyba zasługuje na naszą uwagę, prawda? Suress wyszedł z Wieży. Croft odczekał chwilę, po czym szybko wszedł do pomieszczenia, którego drzwi znajdowały się nieco dalej w tym samym korytarzu. W środku, przy ustawionym na podwyższeniu stole w kształcie pod- kowy, siedziała trójka pozostałych Kardynałów. Poniżej znajdowały się 86 jeszcze dwa stoły i kilka krzeseł. Za nimi stały trzy rzędy ławek. Układ ten przypominał salę rozpraw. I wcale nie był przypadkowy. To właśnie tu, ponad dwadzieścia lat temu pierwsi wysoko postawieni konspiratorzy, zamieszani w aferę Watergate próbowali ocalić swoją skórę, oferując w zamian zeznania. Dwoje z obecnych Kardynałów przewodniczyło owym tajnym przesłuchaniom. Croft starannie zamknął drzwi. Z kamiennego wyrazu twarzy ze- branych wywnioskował, że ukryte w Wieży czułe mikrofony wychwyciły każde słowo, jakie wymienił z Suressem. Dobrze. To zaoszczędzi nieco czasu. - - Ten smarkacz z Tajnej Służby narobił nam chyba niezłego bigosu, Jimmy - odezwał się Hubert Baldwin; charakterystyczny akcent nieomyl- nie zdradzał, że pochodzi z Tennessee. Baldwin był żywą legendą Senatu - wysoki, mocno zbudowany mężczyzna, którego rysy, wyglądały jak wykute w Mount Rushmore. Miał siedemdziesiąt dwa lata, chodząc wspierał się na lasce ze srebrną rączką, uwielbiał żuć tytoń, palić cygara i żył obecnie z trzecią już z kolei żoną, o czterdzieści lat od niego młodszą. Bezwzględny w walce politycznej i wydawałoby się niezniszczalny, wyeliminował setki oponentów, pogrążając wielu z nich na zawsze w otchłani za- pomnienia. - Wszystko na to wskazuje - odpowiedział Croft tonem pełnym szacunku, jakby w ogóle nie słyszał, że Suress w dość podejrzanym kontekście wymienił nazwisko Baldwina. - Ta cała sprawa chyba zaczyna wymykać się spod kontroli - sko- mentował Paul Robertson. - Jestem ciekaw, dlaczego pojawiło się twoje nazwisko, Hubercie. Czy byłbyś łaskaw wyjaśnić nam naturę owych "eksperymentów medycznych"? Robertson, najmłodszy z tej trójki, zbliżał się do pięćdziesiątki i można by go określić mianem przystojnego, jeśli się miało na myśli aparycję typową dla gwiazd kiczowatych seriali telewizyjnych. Stanowisko senato- ra Florydy odziedziczył po swoim ojcu. Obcowanie z ludźmi stojącymi u władzy dopełniło jego politycznej edukacji i zapewniło mu czołową pozycję w kręgach waszyngtońskich. Nikt nie był lepszy w wyciąganiu od ludzi pieniędzy na działalność różnorakich fundacji i w uzyskiwaniu głosów emerytów. Jednak Robertson odznaczał się nie tylko ujmującą powierzchownością. Ci, którzy mu się sprzeciwili lub stanęli na drodze, szybko odkrywali jak zawzięty, a nawet tragiczny w skutkach mógł być jego gniew. - Stare dzieje - odburknął Baldwin. - Sprawa już dawno jest nieak- tualna. - Paul, nie naskakujmy na siebie nawzajem - zasugerowała Barbara Zentner, wkraczając do akcji, gdy zobaczyła malujące się na twarzy Robertsona niedowierzanie. 87 Miała na sobie kostium z zielonego jedwabiu, przez co jej kędzierzawe włosy wydawały się bardziej pomarańczowe niż zazwyczaj. Croft zastana- wiał się, jakim cudem ktoś tak genialny, może wykazywać tak całkowity brak zmysłu estetycznego. Co więcej, Zentner zawsze była chwalona za swój wygląd i gustowny ubiór. Pani senator z Kalifornii, której spryt polityczny znajdował szerokie uznanie, nie uchodziła za osobę życzliwie odnoszącą się do konstruktywnej krytyki. - Zgadzam się, że stanęliśmy w obliczu nieprzewidzianych okoliczno- ści - ciągnęła - ale możemy zapanować nad tą sytuacją. - Wbiła swe świdrujące oczy w Crofta. - Chyba się nie mylę, James? Croft obdarzony był bystrym umysłem, który funkcjonował równie sprawnie jak komputer. Nawet gdy jeszcze słuchał Suressa, rozważał różne warianty, układając schemat działania i biorąc pod uwagę wady i zalety każdej możliwej akcji. - Masz absolutną rację, Barbaro. - W takim razie wyjaśnij. - Z tego, co powiedział Suress, wypływa dla nas wniosek, że do tej sytuacji nieświadomie doprowadził sam Westbourne - powiedział Croft. - Na szczęście wiemy, kto posiada dyskietkę i gdzie można ją znaleźć. - Jedną z dyskietek - wtrącił Robertson. - Nie zapominaj o drugiej. Raczej nie znajdziemy jej w biurze Westbourne'a. - Zgadza się, ale ta sprawa będzie musiała poczekać - zdobył się na cierpliwość Croft. - Naszym głównym zmartwieniem jest na razie ta agentka Tajnej Służby, Tylo. - To nieopierzone dziewczątko i tyle - hukną) Baldwin. - Prawda. Dzięki temu odzyskanie dyskietki nie powinno przedsta- wiać większej trudności. Artretyczne palce Baldwina zacisnęły się na srebrnej rączce jego laski. - Suress wspominał coś, że Tylo jest na przymusowym urlopie. Czy to się zgadza? - Tak. Można powiedzieć: zgadza się wybornie. Oto mamy młodą kobietę; właśnie popełniła haniebny błąd. W jego wyniku zginął człowiek, którego miała za zadanie ochraniać. Odczuwa dręczące poczucie winy. Zamiast ją wesprzeć, Tajna Służba odcina się od niej. Nie ma żadnych szans na zrobienie kariery. Z tym, co zapisano w jej aktach, będzie miała szczęście, jeśli pozwolą jej choćby patrolować chodniki. - Do tego wystarczy jeszcze dodać głęboką depresję, poczucie bez- nadziei. To podręcznikowe przyczyny samobójstwa. - Co z rodziną? - beznamiętnie zapytał Robertson. - Mam na myśli kogoś, kto mógłby się zainteresować, co się z nią dzieje. - Nie przewiduję zbytnich komplikacji z tej strony - odparł Croft. - Żyje z kimś? Croft uśmiechnął się. 88 - Jeden z przykładów ironii losu. Ona i Suress stanowią parę. - Zamilkł, zastanawiając się, jak szybko skojarzą poszczególne fakty i wy- ciągną odpowiednie wnioski. - Suressa też trzeba będzie się pozbyć - stwierdziła w końcu Zen- tner. - Teraz, gdy już wie, co jest na dyskietce, nie zostawi tego w spoko- ju, zwłaszcza że w sprawę zamieszana jest dziewczyna. - Ale Suress to nie jakiś nowicjusz - przypomniał Baldwin. - Trzeba się nim zająć niezwykle precyzyjnie. Żadnych powrotów, czy poprawek. - To dotyczy ich obojga - z naciskiem powiedziała Zentner. - Jeśli o mnie chodzi, są siebie warci. Croft pozostawił to stwierdzenie bez komentarza. Doszedł już do właściwej konkluzji. - Coś już na pewno obmyśliłeś, prawda Jimmy? - łagodnie spytał Baldwin. - Zaryzykowałbym stwierdzenie, że dokładnie to samo chodzi nam po głowie, Hubercie. - Nie zapędzaj się za daleko, Jimmy. Nie przy mnie. Croft drgnął, odpowiedź Baldwina odebrał jak smagnięcie batem. - Hubercie, chodziło mi wyłącznie o to, że mamy ograniczone moż- liwości. I musimy działać szybko. Baldwin wyraźnie szykował się do ataku, co nie umknęło uwadze Paula Robertsona. Ostatnio Baldwin zbyt często wykazywał cechy typowe dla swojego wieku: ulegał zmiennym nastrojom, wpadał łatwo w rozdraż- nienie i robił się niezwykle zawzięty. Nie mieli teraz czasu, aby się z nim cackać. - Hubercie, James ma rację - powiedział i zwrócił się do Crofta: - Kontynuuj. - Wygląda na to, że Holland zapoznała się tylko z fragmentem materiału zapisanego na dyskietce. Jednak to było godzinę temu. Musimy zakładać, że do tej pory zdążyła dobrnąć już do końca. Ponieważ nie znamy zawartości ani kolejności zapisu, należy przyjąć, że oprócz Huber- ta, wymieniono również innych. Croft pozwolił wybrzmieć tej kwestii, z satysfakcją obserwując, jak wymazuje ona z twarzy Baldwina wyraz zadowolenia z siebie. Nie mniej martwili się Robertson i Zentner, ale udawało im się ukryć lęk. Croft zorientował się, że po raz pierwszy musieli znaleźć się w sytuacji, gdy ktoś trzymał topór nad ich głowami. - Gdzie teraz jest Suress? - zapytał Robertson. - Czeka na mnie w gabinecie - odparł Croft. - Powiedziałem mu, że pojedziemy spotkać się z Tylo i zapoznamy się z jej odkryciem. Zanim to się stanie, mogę skontaktować się... - Nie musimy w tej chwili znać szczegółów - łagodnie przerwał Robertson. Spojrzał na pozostałych, którzy nieznacznie skinęli głowa- mi. - Nie musimy chyba ci tłumaczyć, jak delikatna jest obecna sytuacja - 89 ciągnął - i jesteśmy głęboko przekonani, że uporasz się z nią, nie wy- rządzając nikomu krzywdy. Jednak, upewnij się, że twój strzelec nie spierdoli roboty. Croft omal nie wybuchnął śmiechem, słuchając słownej szarży Robert- sona. Zamiast tego przybrał jak najbardziej rzeczowy ton. - Możecie na mnie liczyć. - Nie cierpię tego gnoma! - Baldwin rzucił mordercze spojrzenie w kierunku drzwi, którymi właśnie wyszedł Croft. Jestem pewien, że to wzajemne uczucie, pomyślał Robertson. - Upora się z tą robotą, Hubercie - powiedział. - On chce to dla nas zrobić. Tylko to powinno się dla ciebie liczyć. Dla nas wszystkich. - Bez Crofta nie zaszlibyśmy tak daleko - dodała Zentner, a na- stępnie doprowadziła myśl do końca: - A Westbourne, powodowany swoimi ambicjami ciągnącymi go w stronę Białego Domu, wciąż trzy- małby pistolet przy naszych głowach. - Przerwała na chwilę. - Hubercie, Westbourne robił z nami, co chciał. W żaden sposób nie moglibyśmy się wyrwać spod presji jego szantażu. A gdybyśmy poparli jego nominację, jak tego oczekiwał, wówczas w krótkim czasie wykończyłby nas po- litycznie. Baldwin pochylił się do przodu i strzyknął śliną w kolorze tytoniu do mosiężnej spluwaczki, co stanowiło potwierdzenie, że Zentner ma rację. W trakcie długich i barwnych karier Kardynałowie dorobili się okrąg- łych sumek - rzędu milionów dolarów - na swoich senackich posadach. Westbourne zagrażał korzystnym układom, jakie mieli ze swoimi głów- nymi poplecznikami. Proponowane przez niego podatki od obrotu tyto- niem wywołałyby spustoszenie w rodzinnym stanie Baldwina i na całym Południu. Zentner, i cała gospodarka Kalifornii, zostałyby jeszcze bar- dziej pogrążone na skutek planowanej przez Westbourne'a likwidacji baz wojskowych. Robertson straciłby główny trzon swojego poparcia, który tworzyli potężni producenci cukru, gdyby Westbourne zliberalizował przepisy dotyczące importu. Kardynałami powodował najniższy instynkt. Instynkt przetrwania. A bogowie polityków uśmiechali się do nich przyjaźnie, zsyłając im Jamesa Crofta, aby stał się w ich ręku posłusznym narzędziem. Baldwin wiedział, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, jednak nie mógł opanować swojego wzburzenia. - Wydaje mi się, że Croft zanadto się rozpanoszył - jękliwym głosem ponownie drążył temat. - Zaczyna się zachowywać, jakby był co najmniej jednym z nas... - Więc pozwólmy mu żyć iluzjami - opryskliwie powiedział Robert- son. - Jakie to ma znaczenie? Chyba zapomniałeś, Hubercie, że dokąd 90 Tylo i Suress nie zostaną unieszkodliwieni, nasz wspólny los jest w rękach Crofta. Dopóki to się nie zmieni, będziemy go traktować jak starego kumpla. Baldwin wbił w młodszego mężczyznę nienawistne spojrzenie. Między nich wkroczyła Barbara Zentner. Baldwin poczuł odrazę na widok jej czerwonych, kleistych warg. - Pamiętasz, co powiedziałeś na temat konieczności precyzyjnego działania bez konieczności poprawek?- zapytała, próbując przybrać uwodzicielski ton, co się jej zupełnie nie udało. - Cóż, jeśli szczegółami zajmie się Croft, tego, co się stanie, w żaden sposób nie będzie można powiązać z nami. Croft jest naszą żywą, oddychającą gwarancją nietykal- ności. I tyle jest dla nas wart. ROZDZIAŁ 13 Frank Suress spędził dwadzieścia minut w poczekalni Crofta, zanim sekretarka poprosiła go do środka. Senator siedział za biurkiem, ramieniem przytrzymywał przy uchu słuchawkę telefonu. - Wszedł ktoś, z kim muszę zamienić kilka słów - powiedział po- spiesznie- proszę się nie rozłączać. Wymawiając ostatnie słowo, Croft przeniósł wzrok na Suressa. - Mam pilną sprawę. Potrzebuję jeszcze co najmniej piętnastu minut. Może pojedź już do Tylo i tam się później spotkamy. - Dobrze - odpowiedział Suress. W drodze do Dirksen Building Suress zajrzał do swojego gabinetu i skontaktował się z Holland, wyjaśniając pokrótce, że nie przyjedzie sam. Jej odpowiedź brzmiała dość bezbarwnie i sucho, a ulga w głosie była raczej udawana. Suressowi odpowiadało to, że nie musi czekać na Crofta. - Za piętnaście minut - obiecał Croft, naciskając migające światełko na konsolecie telefonu. Croft podążał wzrokiem za wychodzącym Suressem i odezwał się ponownie, gdy drzwi się zamknęły. - Właśnie tam jedzie - oznajmił cicho. - Zajmij się nim jak należy. W swoim apartamencie na dziesiątym piętrze hotelu "Four Seasons" Pastor odłożył słuchawkę na widełki telefonu. Miał na sobie jasnobrązowe wełniane spodnie, golf w kolorze czekolady i ręcznie robione włoskie buty. Obok niego leżała ciepła wełniana kurtka Burberry. Nie będzie się w niej zbytnio rzucał w oczy. Pastor otworzył przewodnik po Waszyngtonie i uważnie studiował sieć ulic przecinających Georgetown. Do wskazanej dzielnicy prowadziły dwie 92 większe arterie, wychodzące z centrum miasta. Wiedząc, skąd Suress będzie wyjeżdżał, Pastor wyeliminował jedną z nich. Ułatwiał mu zadanie także fakt, że większością ulic w Georgetown można się było poruszać wyłącznie w jednym kierunku. Liczba tras dojazdu do domu Tylo była ograniczona. Na dole portier wezwał dla niego taksówkę. Kilka minut później Pastor jechał wzdłuż N Street, która niegdyś stanowiła centrum spotkań artystycznej bohemy Georgetown, aż do momentu, gdy rosnące ceny nieruchomości wymiotły z niej bary kawowe i butiki ze strojami typowymi dla przedstawicieli subkultury. Przy ulicy mieściły się obecnie ekskluzywne restauracje, oferujące europejskie potrawy, salony mody i schludne sklepy. Pastor wysiadł z taksówki przed okazałym budynkiem z cegły, w któ- rym mieściła się włoska trattoria i ogarnął wzrokiem chodniki po obu stronach ulicy. Był zadowolony - kręciło się wystarczająco dużo ludzi, aby się wśród nich schować, a jednocześnie nie aż tyle, aby nie móc się swobodnie poruszać. Samochody sunęły jednostajnym, miarowym tem- pem, a na końcu szeregu budynków znajdowało się przejście dla pieszych, które mogło okazać się dość przydatne. Pastor wmieszał się pomiędzy przechodniów i doszedł do najbliższego rogu ulicy. Kupił w budce ciepłe ciastko w polewie czekoladowej i czekał. Praca Suressa polegała między innymi na znajomości najkrótszej drogi między dwoma dowolnymi punktami miasta. Jadąc do domu Holland, zawsze korzystał z Charles Street. Gdy teraz przedzierał się przez ulicę, cały czas coś go dręczyło. Zaczęło się to zaraz po wyjściu z biura Crofta. W żaden sposób nie mógł dojść, co to takiego, aż do chwili, gdy nieświadomie omiótł spojrzeniem numery domów. Jak Croft trafi do Holland, skoro nigdy nie zapytał mnie o jej adres? Suress właśnie zaczynał wystukiwać cyfry na klawiaturze przenośnego telefonu, kiedy usłyszał krzyk. Nieco przed nim, na pasach, stał mężczyz- na ubrany w wełnianą kurtkę; dawał mu znaki, wyciągając rękę z czymś, co przypominało niewielki portfel. Suress zjechał na krawężnik. Mężczyz- na znajdował się o jakieś dwadzieścia stóp od niego, a to co trzymał okazało się identyfikatorem. Z tej odległości Suress mógł odczytać wyraź- ne, niebieskie litery: FBI. Suress zareagował dokładnie tak, jak nauczono go na treningach. Nie miał powodu, aby kwestionować autentyczność identyfikatora i w związ- ku z tym nie ufać osobie, która go posiadała. W pierwszej chwili pomyślał, że agent potrzebuje pomocy. Miał nieruchomą twarz, jednak jego oczy błyskawicznie, tam i z powrotem omiatały chodnik, jakby czegoś lub kogoś szukały. 93 Suress uchylił drzwi samochodu. Agent znajdował się teraz niecałe pięć stóp od niego, jego oczy wciąż czegoś wypatrywały wzdłuż chodnika. Niektórzy przechodnie spoglądali na niego z ciekawością, po czym ponownie przyspieszali kroku. - Co się dzieje? - zapytał Suress, wysiadając z samochodu i sięgając prawą ręką po broń. - Dzięki Bogu, że cię zobaczyłem. Jest tutaj uzbrojony facet... - Pastor, nie kończąc zdania, gwałtownie się odwrócił. Stłumiony strzał został zagłuszony przez szum ulicy. Fachowo zmoder- nizowany pocisk kalibru 0.22 zmasakrował brzuch Suressa; przeszył wątrobę i żołądek, i wyleciał z lewej strony klatki piersiowej, tak jak to wcześniej zaplanował Pastor. Suress nawet nie zdążył wyciągnąć pistoletu. Miał wrażenie, jakby ktoś przeciągał mu przez wnętrzności drut kolczasty. - Jezu, Frank. Dopiero czwarta, a ty już jesteś zalany. Daj spokój, nie możesz prowadzić w takim stanie. Suress poczuł, jak unosi go para silnych rąk, wpychając następnie do samochodu, na miejsce pasażera. Pastor usiadł za kierownicą, zamknął drzwi. Przez przednią szybę Suress zobaczył przechodzących ludzi, kom- pletnie nieświadomych tego, co się stało. Trzymając jedną rękę na kierownicy, Pastor włączył się z powrotem w ruch uliczny. Szybko wziął zakręt na skrzyżowaniu. Suressa rzuciło na drzwi pasażera; pokonując ból, próbował chwycić klamkę na drzwiach. - Przepraszam, Frank, ale tak nie można. Pastor nieznacznie uniósł pistolet i strzelił ponownie, trafiając Suressa tuż pod ramieniem. Frank poczuł, że staje się coraz lżejszy. Muszę się czegoś złapać, bo inaczej odpłynę, pomyślał i jego świadomość zasnuł mroczny całun, przez który przedarło się jeszcze jedno pytanie. Skąd on zna moje imię? Holland zasunęła firanki w wysokich, wąskich oknach wychodzących na trawnik przed budynkiem. Mijało już prawie czterdzieści minut, odkąd zadzwonił Suress, mówiąc, że przyjedzie z Croftem. Do tej pory nie było nikogo. Frank zaskoczył Holland wiadomością, że miał zjawić się również Croft. Na koniec dodał jeszcze, aby się nie martwiła. Croft był "w najwyższym stopniu zainteresowany" jej losem. Frank miał wcześniej do czynienia z Croftem. Można mu było zaufać. Później, gdy zaczęła się nad tym zastanawiać, Holland przypomniała sobie, że Croft był jednym z ludzi, którzy owej nocy w Oak Farms wyszli z gabinetu Westbourne'a. Nie wiedziała zbyt wiele o tym człowieku, z wyjątkiem tego, że w zasadniczy sposób przyczynił się do zwycięstwa prezydenta podczas wyborów. Croft był nie lada graczem. Jednak Frank 94 ręczył za niego, a poza tym nazwisko Crofta ani razu nie pojawiało się w zapiskach Westbourne'a. Trzymając w dłoniach telefon bezprzewodowy, Holland przechadzała się po pokoju przed sięgającymi sufitu półkami na książki. Kątem oka dostrzegła tom z tragediami greckimi i nagle zrozumiała, na czym polega gorzka ironia całej tej sytuacji. Od czasów, gdy losy zwykłych śmiertel- ników i bogów były ze sobą nierozerwalnie związane, dzieliły ją całe tysiąclecia, jednak popełniała stary błąd. Uległa najbardziej pierwotnej pokusie - ciekawości. Posiadła wiedzę, której nie potrafiła wykorzystać, lecz jednocześnie nie mogła być wobec niej bierna. Nie przeczytała kamiennej tablicy, ani nie otworzyła zgubionego pakunku - została zainfekowana przez tajemnice zapisane na maleńkiej dyskietce. Holland wiedziała, że komentarz, który usłyszała, i dokumenty, które zobaczyła, są prawdziwe. Kierowana przemożną potrzebą poznania, przestudiowała do końca zawartość dyskietki. Od tej pory już nic nie będzie takie jak przedtem. Ponieważ czuła się oszukana i zdradzona przez tych, którzy przysięgali, że będą strażnikami publicznego zaufania. Ponie- waż była przerażona. Na samym końcu dyskietki Westbourne wspomniał, że gdzieś istnieje jeszcze jeden dziennik... A oni przyjdą po ten, który posiadała, bez względu na to kim są... Holland rozumiała już, dlaczego Westbourne musiał umrzeć. Jednak teraz zdała sobie sprawę, że miał całe legiony wrogów. Jak rozpozna tego, który splamił się krwią? Holland podskoczyła, gdy w jej dłoni zadzwonił telefon. - Agentka Tylo? Tu senator Croft. - Czy wszystko w porządku, senatorze? - nerwowo zapytała Holland. - Oczywiście, pani Tylo. Właśnie chciałem panią zawiadomić, że Frank i ja mamy lekkie opóźnienie. Holland przymknęła oczy, próbując uspokoić łomot serca. - Pani Tylo? Halo? - Przepraszam, senatorze. - Dzwonię z samochodu. Zjawimy się za jakieś pięć minut - słowa Crofta brzmiały stanowczo i krzepiąco. Usłyszała w słuchawce trzask i połączenie zostało przerwane. Dobrze. Już są niedaleko. Jeszcze tylko kilka minut. Dwie minuty drogi dzieliły Pastora od domu Holland, gdy w samo- chodzie zadzwonił telefon/Włączył go i przyjął wiadomość od Crofta. Trwało to tylko kilka sekund. Pastor skręcił w boczną uliczkę i zaczął krążyć wokół domów. Tylo była na miejscu, jednak nie chciał obudzić jej podejrzeń, zjawiając się zbyt wcześnie. 95 Holland usłyszała chrzęst opon, gdy samochód wjeżdżał na podjazd przed jej domem. Za oknem przez ułamek sekundy błysnęła błękitna karoseria. Frank. Dzięki Bogu. Rozległo się pukanie do drzwi. We frontowych drzwiach umieszczony był niewielki witraż układający się w kształt słonecznika. Za żółtymi, brązowymi i czarnymi szkłami Holland widziała tylko rozmazany zarys postaci. Odsunęła rygiel, przekrę- ciła klucz w dolnym zamku i właśnie uchylała drzwi, gdy te dosłownie na nią runęły. Twarda drewniana krawędź rozcięła jej skórę na czole i policzku. Holland miała wrażenie, jakby ktoś gwałtownie szarpnął ją do tyłu; przeszył ją dotkliwy ból, zakołysała się i poczuła, że uginają się pod nią nogi. Pastor był już w środku, mierząc pistoletem w Holland, która nieru- chomo leżała u jego stóp. Przycisnął lufę do jej skroni i sprawdził puls. Żyje; nieprzytomna. Odwrócił głowę, żeby skontrolować pokój. W po- rządku. Chwycił dziewczynę pod ramiona i ciągnąc po lakierowanych deskach podłogi, zawlókł ją na tył domu. Następnie przyklęknął na jedno kolano, uniósł bezwładną rękę Hol- land i starannie zacisnął jej palce wokół kolby i spustu swojego pistoletu. Lateksowe rękawice, które miał na dłoniach, umożliwiały operowanie bronią bez niebezpieczeństwa zatarcia odcisków Holland. Teraz rozejrzał się po pokoju i uśmiechnął, widząc leżącą na czerwonej podkładce dyskietkę. Frank Suress od pasa w dół był zdrętwiały, ale mógł poruszać stopami. Palący ból przeszywał mu klatkę piersiową. Czuł, że z kącika ust kapie mu coś ciepłego i wilgotnego. Jednak miał całkowicie jasny umysł. Pamiętał, jak napastnik go postrzelił i jak niedbale wpakował w niego drugą kulę. Przez przednią szybę rozpoznał dom Holland i zorientował się, że zabójcy nie było już w samochodzie. Z gardła wydarł mu się niski jęk, stłumiony przez bąbel krwi, który rozlał się na jego wargach, gdy Suress powoli zaczął się poruszać. - Nie patrz na mnie. Holland siedziała na podłodze z rękami wsuniętymi pod pośladki, opierając się o swoje biurko. Czuła pulsujący ból w skroniach i musiała zamrugać oczami, aby pozbyć się wirujących czarnych plam. Jednak nie mogła oderwać wzroku od stojącego o kilka stóp dalej mężczyzny, który w opuszczonej ręce trzymał wymierzony w jej szyję pistolet. 96 - Kim jesteś? - zapytała ochrypłym głosem. - Nie zaprzątaj sobie mną głowy -jego głos brzmiał łagodnie, wręcz uwodzicielsko. - Czego chcesz? - zdecydowanym tonem zapytała Holland, starając się dodać swoim słowom jak najwięcej energii. Dostosowała się do wskazówek ze szkolenia i przestała się zastana- wiać, gdzie byli Frank i Croft lub co się mogło z nimi stać. Zamiast tego skoncentrowała się na pistolecie. Pastor trzymał dyskietkę. - Mam to, czego chciałem. - Wsunął ją do kieszeni - I obawiam się, że w tej chwili mogę już zrobić tylko jedno. Chyba nie chcesz spoglądać na śmierć, dziecinko. Lepiej się odwróć, myśl o kochanku albo przywołaj jakieś miłe wspomnienia. Obiecuję ci, że nie będzie bolało. Holland omal nie uległa hipnotycznemu tonowi. Gwałtownie potrząs- nęła głową i ból przywołał ją do rzeczywistości. - Wcale tak nie musi być... - zaczęła. Pastor położył palec na swoich ustach. Zrobił krok w jej kierunku; lufa pistoletu nieznacznie się uniosła. - W porządku, skurwysynu! Holland cisnęła przekleństwem jak kamieniem. Pastor na ułamek sekundy zdrętwiał i wtedy Holland wykonała swój ruch. Wierzgnęła nogami, uderzając go tuż powyżej kostek. Desperacja dodała jej na tyle siły, że napastnik stracił równowagę i runął na twarde deski podłogi. Pastor, upadając, wrzasnął i wyciągnął ręce w kierunku Holland. Trzymał ją już za kostkę i podnosił się na kolana, celując pistoletem w jej szyję. Odgłos strzału, który rozległ się w pokoju, nie pochodził z 22. Pastora. Holland podniosła wzrok i zobaczyła Franka Suressa w ubraniu zbroczo- nym krwią, trzymającego się framugi drzwi; w ręku miał służbowy karabinek automatyczny. Holland jeszcze raz wierzgnęła nogą, poczuła, że jest wolna i rzuciła się w jego kierunku. Pastor nawet nie pochylił głowy. "Strzał, który słyszałeś, nie jest tym, który cię zabił" - dobrze znał tę regułę. Widząc, że Suress zbiera siły, aby unieść rękę, Pastor dwukrotnie nacisnął spust. Na czole agenta pojawiły się dwa czerwone punkty. Pastor był już na nogach. Dziewczyna uciekała gdzieś na tył domu. Czuł przemożną pokusę, aby za nią pobiec i ukarać ją, jednak potrafił się powstrzymać. Upewniając się, że wciąż ma dyskietkę, ostrożnie wycofał się do holu i wyślizgnął przez frontowe drzwi. Właśnie wycofywał samochód na ulicę, gdy usłyszał dźwięk syren. 97 Holland przywarła do lodówki, trzymając w dłoni gotową do strzału broń. Słyszała, jak frontowe drzwi otwierają się i zamykają, a następnie dobiegł ją odgłos uruchamianego samochodu. Ostrożnie wychylając się ponad parapet kuchennego okna, zobaczyła za kierownicą zabójcę. Hol- land rzuciła się w kierunku drzwi, gwałtownie je otworzyła i przyklękła w pozycji strzeleckiej. Sześćdziesiąt metrów dalej tylne okno eksplodowa- ło, zamieniając się w deszcz szkła, jednak samochód dalej jechał, robiąc gwałtowne zwroty, aż do chwili, gdy znalazł się poza zasięgiem jej strzałów.. Holland wbiegła z powrotem do środka i uklękła obok Suressa. Zamarła, widząc dwa otwory po kulach w jego czole i utkwione w nią, nieruchome oczy. Z jej ust wyrwał się bezwiedny krzyk, któremu za- wtórował jęk syren. Holland podniosła się i, wciąż trzymając w dłoni pistolet, wychyliła się w kierunku otwartych drzwi. Przed domem z piskiem opon zatrzymał się nie oznaczony samochód, a za nim dwa następne. Holland rozpoznała wozy Tajnej Służby. Omal nie rozpłakała się z radości, gdy z samochodów wysypali się uzbrojeni ludzie. Ale czemu mierzyli w jej kierunku? - Tam jest! Ma pistolet! Dwa pierwsze strzały rozszczepiły drewno tuż obok jej twarzy. Hol- land zatrzasnęła drzwi i przebiegła przez salonik. Rozbite przez grad pocisków szkło posypało się za nią na dywan. - Co robicie! - krzyczała Holland. - Przestańcie! Przebiegła przez kuchnię, chwytając po drodze kurtkę i torebkę; mocowała się z zamkiem tylnych drzwi. Rozdzwonił się telefon, dźwięk wibrował, dopóki nie włączyła się automatyczna sekretarka. Na zewnątrz ziąb przeniknął Holland do kości. Zataczając się, przebiegła przez ka- mienne patio. Głosy były coraz bliżej, dochodziły z boku budynku. Zamek furtki pokrywała gruba warstwa rdzy. Holland odsunęła się i przestrzeliła go. Po raz ostatni spojrzała za siebie, po czym kopnięciem otworzyła furtkę, która zakołysała się, przekrzywiona na skrzypiących zawiasach. CZĘŚĆ DRUGA ROZDZIAŁ 14 Przed pensjonatem "Hickory Dickory Dock", mieszczącym się w od- restaurowanym wiktoriańskim budynku na wprost parku przy Volta Place stała samotna taksówka. Holland biegła do utraty tchu długjm krokiem maratończyka. Teraz zmusiła się, aby zwolnić do truchtu. Kobieta uprawiająca jogging, bieg- nąca z wysoko uniesioną głową i patrząca daleko przed siebie stanowiła dość pospolity widok w tej okolicy. Jednak chodniki zatłoczyły się licznymi o tej godzinie przechodniami i nie chciała zwracać na siebie uwagi. Gdy truchtała w miejscu na rogu ulicy, czekając na zmianę świateł, zatrzymała oczy na sfatygowanej żółtej taksówce po drugiej stronie ulicy. Kierowcą był wysoki, czarny mężczyzna -jego skóra lśniła jak naoliwio- ny orzech. Nigeryjczyk albo Senegalczyk. Stał przy otwartym bagażniku, czekając aż pasażerka odliczy napiwek. Światła się zmieniły i Holland pospiesznie ruszyła, aby ubiec mężczyz- nę o wyglądzie intelektualisty, który również przyglądał się taksówce. Obiegła przód samochodu i wślizgnęła się na tylne siedzenie. W taksówce unosiła się woń gałki muszkatołowej i jakiegoś kadzidła, którego nie potrafiła zidentyfikować. - Zjeżdżam do garażu! Zjeżdżam do garażu! - Kierowca, wciąż stojąc na zewnątrz, machał na nią ręką, drugą zatrzaskując bagażnik. Holland poczuła, jak samochód się zakołysał. Taksówkarz usiadł za kierownicą, wskazując upartej pasażerce palcem drzwi. - Woodley Park. Wie pan, gdzie to jest? - Zjeżdżam do garażu! Holland wychyliła się do przodu i wetknęła mu do ręki banknot. - Woodley Park. 101 Wzdrygnął się, słysząc brzmienie jej głosu. Spojrzał na pięćdziesięcio- dolarówkę i, w języku, którego Holland nie rozumiała, zaczął coś mówić do figurek i talizmanów przymocowanych do deski rozdzielczej. Wiedziała, że w końcu odnajdą kierowcę. Będą go wypytywać, dopóki nie opisze zwariowanej kobiety, która wsiadła do taksówki przy "Hickory Dickory Dock", i nie powie, gdzie ją wysadził. Kim oni są? Kiedy uciekała bardziej za pomocą uszu niż oczu, próbowała ustalić, w jakiej odległości znajduje się pogoń. W dalszym ciągu nasłuchiwała, starając się wyselekcjonować poszczególne dźwięki składające się na hałas ulicy: odróżniała klaksony wozów strażackich od sygnałów karetek pogo- towia, szczególnie bacznie zwracając wagę, czy nie dotrze do niej wycie syren policyjnych. Jak dotąd cisza. Każde kliknietie taksometru przepusz- czało jedno ziarenko ulgi w klepsydrze nadziei. Kim oni są? l Samochody, które zajechały przed jej dom, należały do Tajnej Służby. Ludzie, którzy do niej strzelali, musieli być agentami. Może Frank zdołał wezwać ich na pomoc? Czy w jakiś sposób udało mu się zawiadomić kwaterę główną, że został postrzelony i obecnie jego napastnik zagraża drugiemu agentowi? Holland zadrżała, przypominając sobie widok trzymanego przez nią w ramionach Suressa: utkwione w nią szklane oczy; dwie, przypominające krwawe strupy rany postrzałowe na czole. Podczas ucieczki udało jej się o tym nie myśleć; teraz wyraźnie mogła poczuć na palcach dotyk jego miękkich włosów... "Tam jest! Ma pistolet!" - to były słowa, które wykrzyczeli agenci, zanim oddali strzały. Holland zamarła. Nie znaleźli się tam dlatego, że Suress wzywał pomocy, nie dlatego, że dowiedzieli się o grożącym jej niebezpieczeństwie. Nie przybyli ścigać zabójcę. Chodziło im o nią, tylko o nią... Palce Holland aż zbielały, gdy zacisnęła je na uchwycie drzwi, kiedy taksówka podskoczyła na wystającym garbie przed Rock Creek Drive. Minęli Dumbarton Oaks, kierując się na wschód; przed sobą mieli Rock Creek Park. Holland już nie zwracała uwagi na jadące w pobliżu nich samochody. Jeśli wiedzieli, że jest w taksówce, dogonią ją i zmuszą do zjechania na pobocze. Ścigają mnie moi ludzie. Chcą mnie zabić... Pytania: jak? dlaczego? zagrażały resztkom zdrowego rozsądku, jaki jej jeszcze pozostał. Jeszcze nie wiesz wszystkiego. Ale może wkrótce... Holland odpędziła kłębiącą się chmurę myśli i skoncentrowała się na wizerunku zabójcy. To jego powinna wyraźnie zapamiętać - mogło się to bardzo w przyszłości przydać. 102 Trzydzieści pięć do czterdziestu lat. Szczupły, ale niezwykle silny, ciemne oczy na tle lśniącej skóry, jak model pozujący do zdjęć na karaibskim jachcie lub na tle klifów Morza Egejskiego, Głos - z wyraź- nym amerykańskim akcentem - który obiecał jej śmierć, należał do profesjonalisty pewnie trzymającego broń, trafiającego bez specjalnego trudu dwoma pociskami w czoło człowieka. Doskonale wyszkolony, w najwyższym stopniu pewny siebie. Ale czy dotyczyło to tylko jego umiejętności? Było coś w jego sposobie bycia... Gdy mówił, sprawiał wrażenie, jakby na wszystko miał dostatecznie dużo czasu. Nie mógł popełnić błędu i dlatego powjnna odwrócić wzrok od pistoletu, pomyśleć o kochanku albo przywołać jakieś miłe wspomnienia... Wydawało się, że ma w sobie rodzaj charyzmy, jakąś siłę, która zawsze go chroniła przed każdym, kto Stanął mu na drodze. Chroniła go... Kim jesteś? Skąd przybyłeś? Nie, nie w tym kierunku. Wiem, że przybyłeś po dyskietkę. Uśmiechnąłeś się do mnie, powiedziałeś, że już masz to, czego szukałeś, po czym wsunąłeś dyskietkę do kieszeni. A więc to ty byłeś tamtej nocy w Oak Farms. Kilka kroków dalej i widziałabym cię... przez ten ułamek sekundy, zanimbyś mnie zastrzelił. To ty zamordowałeś Westbourne'a. Ale najpierw go torturowałeś. Dlaczego? Znów wraca temat dyskietki, prawda? Westbourne nie miał jej przy sobie. Nie. Nawet nie o to chodzi. Nie miał przy sobie właściwej dyskietki, tej, o którą ci chodziło. Tej, po którą cię wysłano. Znałeś wszystkie szczegóły zabezpieczeń, zgadza się? To i wszystko, co jeszcze chciałeś wiedzieć. Na przykład budka dla kaczek. Było w niej zimno i niewygodnie, ale nie przeszkadzało ci to. Mogłeś się w niej czuć bezpiecznie. Nawet psy cię tam nie znalazły. A wiedziałeś, że będą psy. Obluzowałeś zamek w tylnych drzwiach, gdyż zaplanowałeś, że właś- nie tamtędy wejdziesz do środka. Usłyszałeś, jak Fleming puścił kamień po wodzie i odpowiedź patrolu. Wiedziałeś wtedy, że możesz bezpiecznie przedostać się do domku. Obecność przyjaciółki Westbourne'a również cię nie zaskoczyła. Za- planowałeś dla niej specjalną rolę: miała posłużyć do zademonstrowania twoich możliwości, tak aby Westbourne dał ci to, czego chciałeś, zanim rozerwałbyś go. na strzępy jak szmacianą lalkę... Byli na Connecticut Avenue, prawie przy Woodley Road. Po drugiej stronie ulicy znajdowało się wejście do zoo, ale Holland nie zwróciła na nie uwagi. - Proszę się tutaj zatrzymać. Otworzyła drzwi, zanim taksówka się zatrzymała i przebiegła przez ulicę na żółtym świetle. Popołudniowe niebo zasnuwało się złowieszczymi chmurami pędzonymi przez zimny wiatr. Holland przedzierała się pomię- 103 dzy bezdomnymi i żebrakami tłoczącymi się przy paleniskach przed stacją metra. Monety, które trzymała w dłoni, aby zapłacić za przejazd, nagle wydały jej się gorące. Gdy minęła bramki i znalazła się na ruchomych schodach, przeszła jej przez głowę ostatnia, przerażająca myśl: Kto cię nasłał, abyś męczył i zabijał? Kto cię ochrania? Holland podbiegła do odjeżdżającego pociągu i przecisnęła się przez właśnie zamykane drzwi. Wagoniki wlokły się wyjątkowo powoli - pociąg sześciokrotnie się zatrzymywał, zanim dojechał do stacji węzłowej Far- ragut North. Po raz pierwszy, od kiedy uciekła z domu, poczuła, że jest bezpieczna. Dopóki przebywała w tłumie, była anonimowa. Mogli oczywiście dojść do wniosku, że skieruje się do labiryntu metra, lecz obstawienie wszystkich stacji, nie wspominając o poszczególnych pociągach, było w tak krótkim czasie prawie niemożliwe. Na Farragut North Holland wmieszała się w grupę ludzi idących do linii południowej. Chwilę później bezpiecznie siedziała w drugim pociągu. Jazda do stacji Waterfront trwała tylko piętnaście minut. Szybkim krokiem, z pochyloną głową, przeszła przez Maine Street, kierując się w stronę parku dochodzącego do Kanału Waszyngtońskiego. Po lewej stronie znajdowała się przystań Waszyngtońskich Linii Promo- wych, z której odbijały statki odbywające rejsy po rzece. W pewnej odległości widać było światła Fort Lesley McNair i, jeszcze dalej, Buzzard Point, gdzie kwaterowały oddziały FBI, specjalizujące się w uwalnianiu zakładników. Holland skręciła w lewo i przyspieszyła kroku. Nadrzeczna promena- da była prawie pusta; nadwodny wiatr przenikał jej bawełnianą kurtkę. Czuła się przemarznięta i bezbronna. Zimno podsyca strach; zmęczenie budzi niepotrzebne obawy, pocieszała samą siebie, ale coraz trudniej przychodziło jej panowanie nad emocjami. Nad lekko wzburzoną wodą rozpościerały się światła mostu Francisa Case'a. Holland wyłowiła tańczące w ciemności czerwone, zielone i niebie- skie punkciki. Usłyszała klarowny dźwięk dzwonu pokładowego, zgrzyt drewna i skrzypienie naciągniętych lin. Przystań przy Potomac Yacht Club miała prawie trzysta boksów, w których cumowały łodzie motorowe i żaglowe. Zabudowania klubowe mieściły się na terenie palladiańskiej rezydencji, rozpościerającej się na niewielkim wzniesieniu oświetlonym żółtymi reflektorami. Holland usły- szała dźwięki orkiestry, cichy, gardłowy kobiecy śmiech. Roztaczający się przed nią widok aż za bardzo kusił obietnicą bezpiecznego ciepełka. Obeszła olbrzymi trawnik i skierowała się w stronę wartowni znaj- dującej się przy wykonanym z kutego żelaza ogrodzeniu, oddzielającym teren klubu od promenady. 104 Holland wyczuła moment, w którym wartownicy usłyszeli jej kroki. Dobiegł ją dźwięk kamery, która odwróciła się, śledząc ją w ciemnościach. Holland odwróciła twarz w stronę wody, mając nadzieję, że kamera uchwyci co najwyżej jej profil. Kątem oka dostrzegła obserwującego ją strażnika. Nie był zwykłym ochroniarzem do wynajęcia; należał do Capitol Hill Patrol - specjalnej prywatnej gwardii, która zajmowała się pilnowaniem głównych, pozarządowych budynków. Liczyła na to, że wyszkolony wartownik przyjmuje z góry w miarę rozsądne założenie. Holland, podchodząc do bramki, trzymała już w ręce plastikową kartę. Przesunęła ją przez czytnik w zamku i natychmiast zaświeciła się zielona lampka. Wstrzymując oddech, nacisnęła pięć cyfr na konsolecie. Dla zapewnienia większego bezpieczeństwa każdego miesiąca zmieniano kod. Holland nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio otrzymała właściwy numer. Zapaliła się druga zielona lampka i rozległo się ciche brzęczenie - zamek został odblokowany. Holland przeszła na drugą stronę, zamknęła bramkę i zaczęła iść przed siebie. Obejrzała się do tyłu i zobaczyła, że wartownik sięga do regulatora głośności przy telewizorze. Komputer automatycznie zarejestruje czas wejścia i nazwisko odwiedzającej osoby. Jednak to nie będzie jej nazwisko. Holland nie miała wątpliwości, że wartownik przywykł do widoku samotnie przychodzących młodych ko- biet. Mężczyzna już mógł czekać lub ewentualnie przybędzie później. O ile kobieta posiadała kartę i znała kod, szczegóły randek nie obchodziły pracowników ochrony. Numery boksów były podświetlone pomarańczowymi lampkami i Holland, kierując się nimi, doszła do mierzącego czterdzieści osiem stóp dwumasztowca o nazwie "Łabędzi Szlak", ręcznie wykonanego przed dwunastu laty w Finlandii. Spędzała na nim wakacje, żeglując wzdłuż wybrzeża od Chesapeake aż do Main. Nawet popłynęła w rejs na meksykańskie Karaiby. Holland stanęła na półpokładzie i lekko wskoczyła do kokpitu w czę- ści rufowej. Kucając przy drzwiach obok dużego chromowanego steru, wsunęła klucz do zamka. Znalazła się pod pokładem, włączyła generator, światła i ogrzewanie. Następnie wślizgnęła się do głównej kajuty, ściągnęła spodnie i padła na koję. Leżała skulona jak embrion; była kompletnie wycieńczona, lecz nie miała odwagi zamknąć oczu. Nie bała się ciemności, ale wyłaniających się z niej obrazów. Wtedy, na przymocowanym do koi nocnym stoliku zobaczyła, fotografię: ona i Frank, opaleni, ze spłowiałymi od słońca i morskiej wody włosami, siedzą przytuleni na rufie. Później, gdy łódź wróciła do Waszyngtonu, jej właściciel dał Holland kartę wstępu i kod. Holland i Frank, zmuszeni do utrzymywania swojego związku w dys- krecji, używali żaglówki jako schronienia przed plotkami i natrętnymi oczami ciekawskich. Nikt nie wiedział, gdzie znikali podczas dni wolnych 105 od pracy; nigdy też nie widywano ich razem w miejscach publicznych. "Łabędzi Szlak" stanowił ich najsłodszą tajemnicę. Holland wpatrywała się w fotografię, aż do chwili, gdy przypomniała sobie, kiedy po raz ostatni widziała Franka i odtąd już nie była w stanie na nią spojrzeć. Nie mogła go teraz opłakiwać, gdyż ostrze poczucia winy przeszyłyby ją, gdyby tylko na to sobie pozwoliła. Holland sprawdziła czas, a następnie poszła na dziób i szorowała się, dopóki nie zabrakło ciepłej wody. W szufladach pod koją znalazła zostawioną przez siebie garderobę: bieliznę, dżinsy i sweter. Następnie wyciągnęła z szafki przenośny telewizor i włączyła go akurat w chwili, gdy pojawiał się skrót najważniejszych informacji dzien- nika o osiemnastej. Atrakcyjna czarna prezenterka od razu przeszła do głównej wiadomości dotyczącej wybuchu gazu, który zrównał z ziemią kompleks apartamentów w New Jersey. Croft żyje... Zranienie lub śmierć amerykańskiego senatora zepchnęłaby wszystkie inne informacje na dalszy plan. Holland próbowała nie myśleć, co mogło mu się przydarzyć, dlaczego nie przyjechał do jej domu z Frankiem. Jednak pytania uparcie powracały. Sięgnęła pamięcią do owej ostatniej rozmowy telefonicznej, kiedy Croft mówił, że jest w samochodzie z Frankiem o pięć minut drogi od jej domu. Czy Croft otrzymał jakieś pilne wezwanie, i wysiadł z samochodu dosłownie chwilę przed atakiem na Franka? Było to jedyne sensowne wytłumaczenie. Musiał powiedzieć Frankowi, aby jechał dalej... nie spo- dziewając się, że spóźnienie uratuje mu życie. Gdzieś tam jest człowiek, który wie, że istnieję. Croft zgodził się przyjechać, gdyż Frank powiedział mu o dyskietce. Przynajmniej tyle, ile o niej wiedział... Nadzieja ta podniosła Holland na duchu. Nie na długo. Zakończył się blok reklamowy i na ekranie pojawiła się następna relacja. Widać było jej własny dom, oświetlony przez policyjne koguty i reflektory jak scena w teatrze; dookoła zadeptywali trawnik ludzie o zafrasowanym wyrazie twarzy, ubrani w peleryny i służbowe kurtki. Młoda kobieta, trzymając w dłoni mikrofon, relacjonowała wydarzenia zakończonej niepowodze- niem akcji wymierzonej przeciw fałszerzom pieniędzy, podczas której został zabity jeden z agentów Tajnej Służby. Wspomniała też o ostatniej operacji zorganizowanej przez Służbę w Atlancie - dopatrywano się tu pewnego związku z obecną tragedią. Reporterka zmieniła temat. Inna agentka, Holland Tylo, zaginęła. Ponieważ nie znano na razie bliższych szczegółów reporterka wysnuła niczym nie uzasadniony wniosek, że prawdopodobnie agentka Tylo została zastrzelona. Holland nie mogła uwierzyć własnym uszom. Przełączyła telewizor jeszcze na dwa inne kanały, w których podawano identyczną wersję wydarzeń. Gdy szybko przeskakiwała przez trzeci kanał nagle zobaczyła 106 coś, co spowodowało, że natychmiast włączyła go z powrotem. Na paśmie WJLA widniał jej dom, ale z innej perspektywy. Obraz skakał, jakby kamerzysta biegł. Następnie ukazało się bliskie ujecie z profilu Arlissa Johnsona, który stał przed jej drzwiami i rozmawiał z dwoma policjantami. Holland w chwili, gdy poczuła ból w piersiach, zorientowała się, że wstrzymuje oddech. Ujęcie, na którym widać było Arlissa Johnsona trwało nie więcej niż piętnaście sekund, ale wydawało się dłuższe. Przera- żająco długie. W jaki sposób Johnson znalazł się tam tak szybko? Kiedy ginął agent, jako pierwszy przybywał na miejsce Oddział Szybkiego Reagowania, a nie Departament Kontroli Służb. Chyba że pracownicy Departamentu Kontroli znajdowali się już na miejscu... Uporczywie nurtowała ją pewna myśl; Holland nie mogła wierzyć, że Frank próbował skontaktować się z Departamentem przez radio. Mając jeszcze tylko kilka sekund życia, aby wezwać pomoc, nacisnąłby przycisk alarmu. Czas również się nie zgadzał. Analizując wszystko z dystansu, Holland oszacowała, ile minut minęło między strzelaniną a przybyciem Johnsona. Nie tyle, aby to było możliwe... Zatem ludzie, którzy do niej strzelali byli pracownikami Departamen- tu Kontroli. Bez względu na to, jak potraktowano wezwanie Franka, to właśnie oni zareagowali pierwsi. Holland usilnie próbowała pozbyć się natrętnych myśli. Wiedziała, że trudno jej logicznie myśleć, ale musiała bardzo krytycznie oceniać wycią- gane przez siebię wnioski. W obrazie, który jawił jej się przed oczyma, było wiele luk i nieścisłości. Nie mogła ignorować zdrowego rozsądku; za wszelką cenę powinna ujarzmić swoje rozszalałe emocje. Nie potrafiła jednak powiązać faktów w sensowną całość - a szczegól- nie tych, które dotyczyły Arlissa Johnsona. Holland wiedziała o John- sonie zbyt wiele; znała przesłonięte mrokiem tajemnicy miejsca, w których przebywał. Powtarzała sobie, że nawet, gdyby dopuścił do siebie myśl o najgorszej z możliwych wersji wypadków, to i tak nigdy nie wysłałby za nią w pościg anonimowych funkcjonariuszy. Ale właśnie tak się stało. I kogo, jak nie Johnsona, widziała przed drzwiami swojego domu? Holland chciała wierzyć, że to wszystko stano- wiło wynik jakiegoś biurokratycznego nieporozumienia. Agenci zobaczyli ją i pod wpływem okoliczności puściły im nerwy, co doprowadziło do strzelaniny. Z wyjątkiem tego, że Arliss nie ma ludzi popełniających podobne błędy; ludzi, którzy zjawiają się w ciągu kilku minut od przybycia zabójcy i na kilkanaście sekund po jego ucieczce. Wyjątkowo dogodna sytuacja... Nie ruszają w pościg. Próbują zakończyć to, co zaczął... 107 Holland spojrzała na leżący obok satelitarnego systemu nawigacyj- nego telefon komórkowy. Według obowiązującej procedury Tajnej Służ- by, powinna teraz zadzwonić pod numer alarmowy, podać swoje dane, poinformować o stanie, w jakim się znajduje i miejscu pobytu oraz dać znać, czy nie potrzebuje pomocy. To wszystko zapisano w Księdze i tego właśnie Johnson - który wpajał jej, że postępowanie według zasad proce- dury może w sytuacjach ostatecznych ocalić życie - po niej się spodziewał. Gdzieś w oddali, w rozdzieranych dźwiękami syren mrokach nocy czekał na jej telefon. Była tego pewna. - Nie mogę tego zrobić, Arliss. Przepraszam - wyszeptała. - Nie mogę pozwolić, abyś mnie znalazł. Holland przez moment zastanawiała się, czy nie zadzwonić do senato- ra Crofta, ale szybko tę myśl porzuciła. Croft może zaczekać do jutra. Tej nocy potrzebowała kogoś, kto nie będzie zadawał pytań, lecz posłuży jej radą lub zmobilizuje do działania - po prostu kochającej osoby, gotowej wyciągnąć do niej dłoń i ogarnąć współczującym ramieniem. Holland wystukała numer w Nowym Meksyku. Kobieta, która pod- niosła słuchawkę poinformowała ją, że pani doktor Daniels nie ma obecnie w klinice i wróci dopiero za cztery godziny. - Czy mogłaby ją pani poprosić, żeby zadzwoniła na "Łabędzi Szlak". - Na łabędzi szlak? - Doktor Daniels będzie wiedziała, o co chodzi - spokojnie odpowie- działa Holland i przezornie przerwała połączenie. ROZDZIAŁ 15 Nie chciałem rozmawiać wśród tego zgiełku - wyjaśnił Wyatt Smith. Siedział w swoim fotelu z wysokim oparciem, obitym chyba stuletnią zieloną skórą, wyświeconą od długiego używania. Arliss Johnson do- strzegł, że Smith ledwo zauważalnie się wierci, próbując znaleźć najwłaś- ciwszą pozycję, która choćby odrobinę złagodziła ból. Tej nocy nic nie skutkowało. Johnson nadal milczał. Umiał docenić ciszę, obrócić ją na swoją korzyść. Wiedział, że cierpliwość może przynieść zaskakująco obfite owoce. - Przed chwilą dotarł spóźniony raport - ponownie przemówił Smith. - Na pistolecie, którym zabito Suressa znaleziono odciski palców Tylo. Rozmawiałem z Powellem z Istytutu Kryminalistyki. Jego ludzie sprawdzali to trzy razy. - Twierdzisz, że Tylo Holland go zabiła? - spytał beznamiętnym głosem Johnson. - Mówię o dowodach. Czy Tylo kontaktowała się z tobą? - Była ósma wieczorem, od strzelaniny minęły trzy godziny. - Nie. - Masz jakieś przypuszczenia co do miejsca jej pobytu? Johnson kręcił głową. - Nie wydajesz się zaskoczony wynikami z laboratorium, Arliss. - Jest to po prostu jeszcze jeden szczegół, który wydaje się nie mieć żadnego sensu - odparł Johnson. - Oczywiście, że jestem zaskoczony. Nie podejrzewam Powella o pomyłkę. Biorąc pod uwagę okoliczności, nie podawałby wyników ekspertyzy, gdyby nie był ich całkowicie pewien. Ale obaj dobrze wiemy, że jest wiele sposobów, aby umieścić odciski palców na broni mordercy. - Sądzisz, że w tej sprawie mamy właśnie do czynienia z czymś takim? Dopuszczasz udział osób trzecich? 109 - Nie wiem, co się stało w domu Tylo. Na razie. Smith pamiętał, że nie należy naciskać Johnsona. Powróci do tego tematu później. - A co z Suressem? Johnson wciąż nie mógł uwierzyć, że nie żyje człowiek, który osłaniał go podczas spotkania z Cochranem. Krew, ciało - wszystko było praw- dziwe. Ale stało się to tak szybko. Niezwykle sprawny agent nie mogący się pogodzić z tym, co spotkało ukochaną kobietę, leży poszatkowany pod pomarańczowym kocem służb medycznych. - Przejrzałem akta Suressa. Nie ma w nich nic takiego, co by wskazywało, że mógłby się stać przedmiotem celowej napaści. - Zajmował się dyplomatami. Może wszedł w drogę naszym rewolu- cyjnie usposobionym, śniadolicym braciszkom, nieświadomie wplątując się w coś, o czym niekoniecznie chcieli nas informować? Johnson zaczekał aż dyrektor zakończy swój rasistowski bełkot. Smith zawsze żywił niechęć do Arabów. Stało się to jeszcze bardziej wyraźne po detonacji bomby w World Trade Center. - Przeszukaliśmy jego gabinet i dom. Nie znaleźliśmy niczego - po- wiedział Johnson. -Przed północą dostarczymy do First Franklin zawar- tość jego służbowej szafki, ale nie spodziewaj się zbyt wiele. - Czyli znowu wracamy do osoby Tylo, zgadza się? O ile wiem, ona i Suress tworzyli parę. Może przechowuje część jego rzeczy. Albo na przykład powiedział jej o jakichś sprawach. Johnson nawet nie pytał, skąd Smith wiedział o związku Holland i Suressa. Dyrektor przedstawił swoją hipotezę: być może Holland wie- działa o jakichś "sprawach". - Jeszcze jedno się tutaj nie zgadza -dodał Smith. Gdy zwrócił twarz w kierunku Johnsona, w jego okularach pojawiły się jasne promienie odbite od oświetlonej Statuy Wolności. - Dlaczego twoi ludzie do niej strzelali? No i nawet Oddział Szybkiego Reagowania nie mógł tak błyskawicznie znaleźć się na miejscu. Świadkowie słyszą strzał w domu Holland i zanim zjawia się najbliższy policyjny patrol, twój oddział już tam jest. - Smith przerwał. - Arliss, czy podejrzewałeś, że coś się wyda- rzy? Miałeś ją pod nadzorem? Johnson wyciągnął z aktówki dwustronicowy raport, gdy Smith zapoznawał się z jego treścią, Arliss uzupełniał tekst własnym komen- tarzem. - O piątej siedemnaście po południu, zadzwoniono na linię alarmową. Mamy nagranie. Rozmówca był mężczyzną, raczej biały; z ustaleniem wieku wyniknął problem, gdyż najprawdopodobniej się krztusił. Próbo- waliśmy porównać nagranie z próbką głosu Suressa, ale występuje zbyt wiele anomalii. Operator linii nie zdołał ustalić numeru. Rozmówca powiedział jedynie, że został postrzelony agent i podał adres Tylo, po czym w tle dały się słyszeć trzaski, następnie znowu się odezwał: "Padły 110 strzały, jest tu kobieta". Cała rozmowa nie trwała dłużej niż sześć sekund. Obowiązujące przepisy mówią, że w podobnej sytuacji rusza do akcji Oddział Szybkiego Reagowania pod dowództwem oficera dyżurnego. Tak się właśnie stało. - I kiedy tam dotarł, w drzwiach domu stała Holland, wymachując bronią- powiedział Smith przeglądając drugą stronę raportu.- Twoi ludzie zaczęli do niej strzelać, gdyż uznali ją za źródło zagrożenia. - Wstał z krzesła i sztywno wyprostowany podszedł do szafki z bronią, która służyła również jako barek. Sięgnął po butelkę szkockiej whisky; Johnson pokręcił głową. Smith przyjrzał się butelce, jakby czytał etykietkę, po czym wstawił ją z powrotem. - Jak sądzisz, kto dzwonił na linię alarmową? - Na pewno Suress. Wewnątrz samochodu wszystko było we krwi, włączając w to mikrofon radia. - Ale nie znamy przebiegu wypadków - zauważył Smith. - Nie wie- my, czy Suress został najpierw postrzelony wewnątrz samochodu i ponow- nie, kiedy wszedł do domu, czy też sprawy potoczyły się inaczej. Przede wszystkim nie jesteśmy na razie w stanie stwierdzić, dlaczego zwróciła przeciwko niemu broń. Mamy zbyt wiele cholernych niewiadomych. - Smith ponownie usiadł w fotelu. - Na razie zamierzamy zachować tę sprawę wyłącznie w naszej gestii. - W naszej gestii? Ciekawe jak? - zaoponował Johnson. - W mediach od dawna o tym trąbią... - I choć raz działa to na naszą korzyść - przerwał mu Smith. - Bardzo szybko powiązali Tylo z akcją w Atlancie, więc wykorzystamy ten wątek. Da nam to żelazny argument, aby odsunąć Urząd Śledczy Okręgu Kolumbia i zająć się tą sprawą wyłącznie w obrębie naszego podwórka. - Wyattf mówiąc szczerze, nie sądzę, aby to było najwłaściwsze posunięcie. - Jest to jedyny sposób na utrzymanie Tylo przy życiu, zanim zdołasz ją odnaleźć. Jeśli zrobiłbym z tego zakrojony na szeroką skalę pościg za morderczynią, wciągając w to FBI, oddziały z Wirginii i Marylandu, Holland nie miałaby najmniejszych szans. Tym chłopcom trzeba by było powiedzieć, że Tylo prawdopodobnie zabiła oficera federalnego. Jak sądzisz, co by się z nią stało, gdyby została namierzona i próbowała uciekać? Smith poruszył nogą i Johnson usłyszał kliknięcie przełącznika lampy. Światło pociemniało. - Jesteś jej jedyną szansą, Arliss. Znasz ją, wiesz, w jaki sposób myśli, jak może zareagować. Mam tylko nadzieję, że nie nauczyłeś jej wszystkich sztuczek. - Smith zawiesił głos. - Jest jedną z nas, Arliss. Proszę cię, znajdź ją. Dyrektor mylił się. Johnson nie był już taki pewien, że dobrze zna Holland, ale postanowił nie wyprowadzać Smitha z błędu. 111 Przechodząc przez opustoszałą poczekalnię, poklepał się po kieszeni marynarki. Odetchnął, gdy palcami wyczuł mikrokasetę, którą wyciągnął z automatycznej sekretarki w domu Holland. Było to nowoczesne urzą- dzenie, wyposażone w dwa liczniki -jeden informował o ostatniej przyję- tej wiadomości, drugi wskazywał liczbę wszystkich przyjętych zgłoszeń, gdyby abonent chciał je prześledzić. Na pierwszym liczniku widniało zero, co oznaczało, że ostatnio nie było żadnych telefonów. Zgadzało się to z ustawieniem taśmy, która była przewinięta do początku. Jednak drugi licznik wskazywał, że zostawiono jedną wiadomość. Rytmiczny odgłos kroków stawianych na schodach, akcentował pyta- nia zaprzątające myśli Johnsona: kto słuchał tej jednej wiadomości? Holland, zabójca czy oboje? I czy będzie ona dla niego wystarczająco czytelna, aby mógł zagłębić się w ciemność nocy i przyprowadzić Holland do domu? ROZDZIAŁ 16 Ostrzegałem cię przed tym, a ty zrobiłeś mnie na szaro. Twój facet do specjalnychporuczeń zwiał, spierdoliwszy wcześniej robotę.-Sena- tor Paul Robertson wyciągnął nogi na skórzanej sofie w gabinecie Crofta. Miał na sobie popelinowy garnitur i miętosił w rękach rondo plantators- kiego kapelusza. Nieco wcześniej przyjmował delegację emerytów, któ- rych nazwał "stadem starych pryków". Na takie okazje zawsze wkładał swój odświętny strój plantatora. Croft dolał następną porcję wybornej whiskey do szklanki Robert- sona. Jego własny drink pozostał nietknięty. - Akcja poszła zgodnie z planem - odparł Croft. - Mój człowiek wykonał wszystko precyzyjnie, co do sekundy. Powiedziano mi również, że oficjalna wersja podawana w mediach zostanie podtrzymana. Jeśli chodzi o Departament Kontroli, to winą za zajście obarczają Holland. Ich centrala posiada nagranie rozmowy, którą odbyła dziś popołudniu z Su- ressem; gdy do niej wychodził, zameldował to dyżurnemu oficerowi i zostawił adres. Istniały między nimi jakieś powiązania. Nie ma co do tego wątpliwości. A najlepsze jest to, że nikt nie widział, aby wchodził tam lub wychodził ktoś trzeci. Żadne okoliczności towarzyszące strzelaninie nie wskazują na udział mojego człowieka. Croft wymówił słowa "mojego człowieka", jakby miał na myśli lokaja. - Jednak cała sprawa sprowadza się do tego, że Holland w dalszym ciągu ma dyskietkę - powiedział Robertson. - nie została znaleziona w jej domu, Croft usiadł w fotelu naprzeciw sofy, wychylając się do przodu, z łokciami opartymi na kolanach. - Słuchaj, Paul. nie jesteśmy na etapie, w którym Suress miał ją odwiedzić. Sprawy posunęły się nieco naprzód. Tylo została sama, uciekając z duszą na ramieniu. To tylko kwestia czasu, kiedy weźmiemy ją na muszkę. 113 Robertson wyprostował się, wykonując jeden płynny ruch. - James, pozostali również nie są zadowoleni z takiego rozwoju wypadków. Wciąż nie wiadomo, gdzie jest dyskietka i co Tylo mogła z nią zrobić. - Baldwin nie owijał niczego w bawełnę. - Stary pryk zalazł ci za skórę, co? Słuchaj, Baldwin ma już stryczek na szyi. - Oczy Robertsona stały się lodowate. - To tylko do twojej wiadomości, rozumiemy się? Informacja pochodzi od pewnego lekarza, który wiele mi zawdzięcza. Baldwinowi pozostało jakieś sześć, siedem miesięcy życia. Rak. Jak już będzie po nim, zwolni się sporo niezłych posad. Ściągnij tu Tylo, a Barbara i ja już się postaramy, żebyś zebrał swój plon podczas tych żniw. Robertson wstał, zakołysał szklaneczką i wypił drinka do dna. - Drzwi klubu stoją otworem, James. Musisz tylko zapłacić za wstęp. - Uśmiechnął się na widok malującego się na twarzy Crofta zaciętego skupienia; w blasku jego rozmarzonych oczu dostrzegł chciwość. - Nie sądzę, aby Tylo przetrwała samotnie dłużej niż czterdzieści osiem godzin - cicho powiedział Croft. - To dobrze. Informuj mnie na bieżąco, słyszysz? Croft odprowadzał Robertsona do drzwi, gdy zadzwonił telefon. Była to prywatna linia, która omijała pośrednictwo sekretarek. Croft odebrał telefon, słuchał, a następnie powiedział niskim, pełnym przejęcia głosem: - Proszę chwileczkę zaczekać. Nie jestem sam w gabinecie. Zaraz pożegnam tę osobę. - Przyłożył palec do ust i bez słowa wskazał Robert- sonowi, aby wszedł do środka. Następnie odezwał się ponownie: - W po- rządku pani Tylo. Jestem już sam. Robertson powoli zagłębił się w fotelu, wbijając wzrok w Crofta. - Przede wszystkim, czy dobrze się pani czuje, pani Tylo? Nic pani nie jest? Nie? To całe szczęście. Nawet sobie pani nie wyobraża, jak się o panią martwiłem... Tak, oczywiście słyszałem, co stało się z Frankiem. Dzwoniłem do pani z samochodu, przypomina pani sobie? Następnie przesłano mi na pager wiadomość dotyczącą sprawy, która nie cierpiała zwłoki. Frank wysadził mnie koło tej kafejki niedaleko pani domu... Tak, właśnie tak się nazywała. Wykonałem z niej parę telefonów i wtedy... Kiedy dotarłem do pani domu, było już po wszystkim. Croft wsadził w usta papierosa i zapalił go. - Jednak teraz martwię się przede wszystkim o panią. Gdzie pani... W porządku, rozumiem. Proszę pytać, o co pani chce. - Croft słuchał, a następnie powiedział: - Frank podzielił się ze mną wiadomością, że posiada pani informacje mające związek z zabójstwem Westbourne'a. Stwierdził, że to coś wręcz nieprawdopodobnego, w co trudno uwierzyć, ale on sam nie wątpił w wiarygodność tego, co usłyszał. Ja również nie miałem powodów, aby nie ufać jego opinii. Chce mi pani coś na ten temat powiedzieć? Nie? - Proszę mnie uważnie posłuchać. Nie wiem, co tak 114 naprawdę się stało w pani domu. Jednak Frank nie żyje, a pani jest zbiegiem. Chciałbym pani pomóc, najlepiej jak tylko mogę, ale musi mi pani dać coś, na czym mógłbym się oprzeć... Nie, nie rozmawiałem z dyrektorem Smithem. Proszę mi podać powód, a zwrócę się do niego... - Chciałbym panią o coś prosić: Czy może pani zostać, w tym samym miejscu, w którym pani obecnie przebywa, przynajmniej do jutra? W po- rządku... Naprawdę rozumiem, że pani się boi. Tak jak powiedziałem, chcę pani pomóc, ale proszę mi najpierw pozwolić... Nie, proszę mnie posłuchać. Nie zamierzam nikomu mówić, że pani do mnie dzwoniła. Dokąd pani czuje, że to bezpieczne, proszę nie ruszać się z miejsca. Niech pani postara się odpocząć. I proszę do mnie zadzwonić jutro rano, powiedzmy o ósmej. Wtedy będzie mi pani mogła powiedzieć, gdzie pani jest i osobiście po panią przyjadę. Sam. - W tej chwili tylko tyle mogę dla pani zrobić. Proszę mi wierzyć, jeśli potrzebuje pani ochrony, otrzyma ją pani. Bez mieszania w to funkcjonariuszy Tajnej Służby. FBI. I będę tam z panią przez cały czas... - Dobrze. Nie, proszę zaczekać. Niech pani sobie zapisze mój domowy numer telefonu, gdyby go pani potrzebowała dziś w nocy. - Croft podyktował numer. - Niech pani posłucha... zresztą, czy mogę się do pani zwracać po imieniu? Holland, czy tak? Holland zadzwoń dziś w nocy. Jutro już będzie po wszystkim, przyrzekam... Tobie także. Dobranoc. - Croft opadł z powrotem na swój fotel. Jego papieros spadł z popielniczki, wypalając dziurę w skórzanym bibularzu; wyrzucił nad- palony filtr do kosza. - Dobrze, że mogłeś tego osobiście wysłuchać. - Nie powiedziała ci, gdzie jest - szorstko odparł Robertson. - Powi- nieneś na nią naciskać... - I na dobre stracić jej zaufanie. - Croft pokiwał głową. - Tylo powoli uświadamia sobie, że nie jest tak silna, jak myślała. Przeżyła, i na skutek tego,co się stało, nie chce już ufać nikomu. Z tą małą różnicą, że musi to zrobić. Tylko dlatego zadzwoniła. Jest samotna, przerażona i szuka pomocnej dłoni. Gdybym próbował z niej nieco więcej wyciągnąć, przekreśliłaby mnie na zawsze. - Croft uśmiechnął się. - Zadzwoni jutro, Paul. Trochę się zastanowi, ale to nie potrwa długo. Myśl o poczuciu bezpieczeństwa, świadomość, że się ma po swojej stronie amerykańskiego senatora - trudno sobie wymarzyć lepszą sytuację. W końcu powie mi, gdzie ją znaleźć. - Nie zapytałeś o dyskietkę. - Nie musiałem. Jest wystarczająco bystra, aby zrozumieć, że to jedyna rzecz, którą może zaoferować w zamian. Z kim miałaby się nią podzielić, jak nie z osobą, która wykorzysta to, aby jej pomóc? Robertson zatopił się w myślach. - Brzmi to nieźle - powiedział w końcu. - Prawda? - wymamrotał Croft. - Zajączek wzywa na pomoc wilka. 115 Gdy Robertson wyszedł, Croft wylał swojego nietkniętego bourbona i otworzył butelkę wyśmienitego starego bordeaux. Zastanawiał się, czy nie należało powiedzieć Robertsonowi o Michaelu Woo. Jednak pod wypielęgnowaną powierzchownością Robertsona krył się ponury, zawzię- ty neandertalczyk, któremu obca jest ironia i jakakolwiek subtelność. Z drugiej strony, Croft miał gorzką świadomość, jak blisko niego znalazł się sekret Westbourne'a. Wręcz nawinął mu się pod rękę. Pomimo to nie był w stanie go schwycić. Popełnił poważny błąd, nie mówiąc Woo o Tylo. Gdy Woo poinformował go o spotkaniu, Croft winił wyłącznie siebie. Ale być może fakt, że Tylo w owym dniu przeżyła, pomimo zetknięcia się z jego człowiekiem, wyszedł tylko na dobre. Gdyby Woo ją zastrzelił, Suress z pewnością zechciałby dokładnie zbadać okoliczności. Croft przechylił butelkę i napełnił kieliszek. Łagodne światło ze stojącej na biurku lampki podkreślało rubinowokrwistą barwę wina. Croft zanurzył w nim usta, skosztował i uśmiechnął się z zadowoleniem. Enologia* była tylko jednym z wielu prywatnych i kosztownych feblików Crofta. Podobnie jak pozostałe, opłacanym z kieszeni lobbistów i osób szukających u niego protekcji. W przeciwieństwie do pieniędzy, dobra materialne nie pozostawiały śladów -można je było skonsumować, a następnie zużyte opakowanie wyrzucić. To samo dotyczyło kobiet. Croft znał zasady tej gry i był w niej dobry. Jednak w przeciwieństwie do wielu swoich partyjnych kolegów nigdy nie chełpił się zdobytymi trofeami. Delektując się w samotności, zajmował się nimi tak starannie jak garncarz obrabianą gliną. Później pozostawało mu miłe, słodkie wspo- mnienie. A jeśli inni uważali go za napuszonego sztywniaka, Croft zbytnio się tym nie przejmował. Już dawno pogodził się z faktem, że nigdy nie pokocha go piękna kobieta ani nie zdobędzie przyjaźni tych, którzy oceniają wartość człowieka na podstawie jego wyglądu i pochodzenia. Croft nosił w sobie świadomość bolesnej prawdy, że brzydcy i zdefor- mowani ludzie wywoływali jedynie uczucie litości, a w świecie polityki spotykali się z pogardą. Dotarło to do niego z całą wyrazistością podczas ustalania przez jego partię prezydenckiej nominacji, Na kilka miesięcy przed zjazdem Croft znalazł się w centrum uwagi najbardziej wpływowych działaczy; jego głos liczył się na równi z opiniami ludzi, którzy od dawna mieli zapewnione stanowiska w gabinecie. Liczne, prowadzone szeptem rozmowy na temat nominowanego kandydata prze- taczały się jak wiry piaskowe podczas wilgotnych teksaskich nocy. Croft został bardzo szczegółowo przepytany na tę okazję. Chociaż nie wspo- mniał o tym ani słowem, miał pełną świadomość, że FBI prowadzi na temat kandydata szeroko zakrojoną akcję rozpoznawczą. Ilekroć Croft na niego spoglądał, wyraźnie czuł bicie własnego serca - do tego stopnia * Enologia (z gr. oinos - wino) - wiedza na temat win (przyp. red.) 116 wierzył, że jest związany emocjonalnie z człowiekiem, któremu na skutek jego wyjątkowej charyzmy i złudnych obietnic udzielił swego poparcia. Przedstawiciele z Illinois z pewnością będą głosowali za proponowa- nym kandydatem. Croft nie miał co do tego wątpliwości. W swojej naiwności wierzył, że wybranie go na wiceprezydenta jest czystą formal- nością. Wtedy, na dzień przed spodziewaną decyzją, ów kandydat upokorzył Crofta w najgorszy z możliwych sposobów. Croft wszedł do apartamentu kandydata bez zapowiedzi i przypad- kiem usłyszał rozmowę, którą ten prowadził ze swoją żoną o końskiej twarzy. - Brad, powiedz mi, tak szczerze, chyba nie myślisz poważnie o wciąg- nięciu Crofta na listę. Przecież ten facet jest nie do zniesienia. - Rzeczywiście, trudno na niego patrzeć. - W dodatku jest taki oślizgły. Boże, skóra mi cierpnie, kiedy podaję mu rękę. W dodatku jest takim lizodupkiem. - Dzięki niemu mamy poparcie Illinois. - Zdobyłbyś je bez jego pomocy. - Możliwe. Ale masz rację co do Crofta. W telewizji wygląda jak Quasimodo. Biedny obesrany dupek. No, przynajmniej ma swój stołek w Senacie... - Rzuć mu jakieś ochłapy, jak już obejmiesz urząd, kochanie. Ale nie zabierajmy ze sobą takiego... tobołka. Tobołek został porzucony na stacji. Nazajutrz rano kandydat zaprosił Crofta do siebie na śniadanie i oskarowo zagrał swoją rolę, tłumacząc, z jakim trudem podjął decyzję i jak niezmiernie mu przykro, że Croft stracił posadę człowieka numer dwa w państwie. Croft dumny był ze sposobu, w jaki to wszystko zniósł, reagując współczuciem na udawane skrupuły kandydata, zapewniając go, iż zawsze był gotów wspierać jego działania, bez względu na pełnioną przez siebie funkcję. Jednak podczas zjazdu i zwycięskiej listopadowej kampanii, burze oklasków i owacje nie docierały do Crofta. Słowa, które usłyszał, ubodły go do żywego i tkwiły w nim jak okruchy szkła. Ukłuły go teraz ponownie, przypominając o obłudzie słów Robertsona. Nie miał w tej chwili większych szans na znalezienie się w zaklętym kręgu Kardynałów niż przed trzema miesiącami. Zaczęło się właśnie wtedy, podczas przyjęcia zorganizowanego przed zbliżającymi się świętami Bożego Narodzenia, kiedy to przylepił się do niego pijany osiemdziesięcioletni senator. Gdy Croft wspomniał, że praw- dopodobnie będzie współpracował z Westbourne'em, senator poradził mu, żeby czym prędzej zwiewał w przeciwnym kierunku. Westbourne był jak trucizna. Dokopał się do najskrytszych, często przerażających tajem- nic swoich kolegów i innych wysokich urzędników. I bez wahania użyje tych informacji, aby ich szantażować lub zniszczyć. 117 - Wiem, co mówię - bełkotał pijany senator - przez wiele lat musia- łem łykać gówno, w którym mnie unurzał. W ciągu kilku następnych tygodni Croft dokładnie wybadał środowis- ko Westbourne'a. Przejechał cały kraj wzdłuż i wszerz, rozmawiając z ludźmi, którzy żyli pogrążeni w cichej rozpaczy, wypchnięci poza nawias życia publicznego lub pozbawieni swoich fortun, gdyż nie spełnili żądań Westbourne'a. Właśnie podczas owych podróży Croft usłyszał o tajemniczych dzien- nikach Westbourne'a; zbiorach grzechów i przewinień jego współpracow- ników. Wtedy przyszedł mu do głowy pierwszy zarys planu, który zaczął się w pełni krystalizować, gdy upewnił się, że pośród ludzi uzależnionych od Westbourne'a są Kardynałowie. Robertson, Baldwin i Zentner zareagowali dość powściągliwie, gdy Croft po raz pierwszy wspomniał o dziennikach. Na skutek dalszych szczegółów, które im przedstawił przyznali, że słyszeli o nich, ale lek- ceważyli ich znaczenie. Croft odparł, iż kamień spadł mu z serca. Oczywiś- cie Kardynałowie nie byli zainteresowani jego sugestią, w jaki sposób można by odzyskać dzienniki. Zentner wraz z całą resztą, zgodnie z zamiarem Crofta, postanowili zastosować gambit. Nie tylko byli tym zainteresowani, ale wręcz palili się, aby sprawę raz na zawsze załatwić - oczywiście o ile nie istniało ryzyko wyjścia na jaw całego przedsięwzięcia. Tak więc poważnym, wyważonym tonem Croft okłamywał ich, mieszając zapewnienia z obiet- nicami i w ten sposób pozyskał współkonspiratorów, którzy w zamian za dostarczenie notatek byli gotowi zaoferować mu wstęp do swojego klubu. Croft ponownie nalał sobie wina i włączył komputer. Na ekranie pojawiły się fotokopie czeków, które Zentner zdeponowała cztery lata wcześniej na zagranicznym koncie, kiedy walczyła o swoje polityczne życie z zaskakująco mocnym od samego początku kontrkandydatem. Z głoś- ników zabrzmiał głos Westbourne'a, który w zwięzłych słowach wyjaśniał, w jaki sposób owe pieniądze znalazły się w przeddzień wyborów na prywatnym koncie oponenta. W rezultacie wybuchł skandal, a kontrkan- dydat popełnił przerażające samobójstwo, co stanowiło fascynujące zwieńczenie całej opowieści. Nic dziwnego, że ta starucha Zentner ślini się przez sztuczną szczękę, czekając, aż jej dostarczę dyskietkę. Croft zachichotał na myśl, jak łatwo Robertson uwierzył w jego kłamstwo. On i cała reszta nie zasługiwali na tę odrobinę radości, jaką sprawiłaby im wiadomość, że człowiek, którego Croft wysłał w odwiedzi- ny do Westbourne'a- a później do Suressa i Tylo- już dostarczył pierwszą połowę dzienników Westbourne'a. 118 Wkrótce Pastor znajdzie drugą dyskietkę. Croft nie miał co do tego wątpliwości, I oczywiście nie zamierzał dzielić się także jej zawa- rtością. Chciał jedynie uczynić z broni Westbourne'a swoje własne oręże. Nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczał, że będzie ono tak potężne. Oprócz starych, dobrych znajomych Croft natrafił na jeszcze jedno nazwisko. Należało do godnego pogardy, bezwzględnego człowieka, który niegdyś określił Crofta mianem "biednego obesranego dupka". Croft, sącząc wino, zamknął oczy. Ujrzał siebie w Gabinecie Owal- nym. Komputer cicho brzęczał, dyskietka wirowała w kółko, wysysając soki życia z człowieka, który siedział za jednym z owych najważniejszych biurek, dzierżąc w rękach ster państwa. O dwie strefy czasowe na zachód, w Nowym Meksyku, słońce za- czynało oblewać purpurą góry Sangre de Cristo. Meg Daniels, epidemio- log i samodzielny pracownik naukowy Krajowych Instytutów Zdrowia, zatrzymała swojego land rovera przed kliniką na przedmieściach Santa Fe. Zdjęła kombinezon terenowy i wrzuciła go do środka. Chłód klimaty- zowanego powietrza w recepcji przyprawił ją o gęsią skórkę. - Wyglądasz jak siedem nieszczęść. - Benjamin Zuckerman, nadzoru- jący klinikę z ramienia Uniwersytetu Nowego Meksyku, głośno wyraził swoją dezaprobatę. Meg już po pierwszym spotkaniu zdiagnozowała go jako upierdliwca i Zuckerman jej nie zawiódł. Skupiał się wyłącznie na papierkowej robocie i robiło mu się niedobrze na widok krwi. Gdy tylko jej poszukiwał, przekazywała mu wiadomość, że jest w laboratorium patologii - miejsca tego Zuckerman skrupulatnie unikał. - Za to ty zawsze jesteś wymuskany, Benny - odparła, przechodząc obok. - To raport z terenu. Wciąż nie wiemy, co się właściwie dzieje. - Powiedz to tym z Waszyngtonu. Dopominają się o twój D-47. D-47 to cotygodniowe podsumowanie prac badawczych, które powin- na dostarczać do Instytutów Zdrowia. Miała miesięczne opóźnienie. Ale nie było niczego nowego, co mogłaby im posłać. Indianie szli spać wieczorem, a rano budzili się z gorączką i nudnościami. Troje z nich umarło; dwanaście osób znajdowało się w stanie krytycznym, trzydzieści sześć ledwie trzymało się na nogach. Daniels, która próbowała ustalić, co jest źródłem wybuchu tajemniczej epidemii, nie mogła dojść do żadnej konkluzji,-z wyjątkiem jednej: jej przyczyną z pewnością nie było spóź- nione D-47. - Benny, muszę przeprowadzić kilka testów toksykologicznych. Mog- libyśmy porozmawiać w pracowni. - Niestety, muszę już lecieć. 119 Meg machnęła ręką i ruszyła w głąb kliniki. W myślach określała ją jako efekt pracy kogoś w rodzaju Franka Lloyda Wrighta, który, stworzywszy budowlę z wypalanych glinianych cegieł, wypełnił ją cudownymi medycznymi zabawkami i udogodnieniami spotykanymi w najlepszych szpitalach. Był to jeden z paru wartych zachodu projektów, finansowanych ze społecznej kasy. Weszła do swojego gabinetu, obchodząc na palcach stosy papierów rozłożonych na podłodze wykładanej meksykańskimi kafelkami, i zrzuciła z siebie ubranie, kierując się w stronę przyległej łazienki. Zeskrobywanie pustynnego piasku i brudu zajęło jej dwadzieścia minut. Na gołe ciało włożyła bawełnianą koszulkę i wsunęła się w dżinsy z obciętymi nogawkami, zadowolona z pozbycia się pięciu funtów wagi - to samo musiało się jeszcze stać z kolejnymi dziesięcioma. Wyszczot- kowała swoje krótkie rude włosy, nakremowała twarz i boso podeszła do komputera, na którym migał sygnał E-mail. Wyciągnęła z lodówki puszkę schłodzonego napoju i z uwagą wpatrzyła się w ekran. Pruitt, jej szef z okręgu Kolumbia, spekulował na temat możliwości przenoszenia się wirusa dziesiątkującego Nawajów drogą powietrzną. Czy Meg malaria jakieś anomalie w próbkach wody? Niezłym po- mysłem byłoby również zbadanie tkanki płucnej denatów. Już dawno na to wpadła. Ani słowa o zaległym D-47. To dobrze świadczy o Pru- itcie. Harry Riggs z Centrum Medycznego U CL A. Pierwszy zestaw testów przeprowadzonych na przesianej przez nią tkance płucnej nie wykazał niczego szczególnego, ale w dalszym ciągu będzie przeprowadzał stosowne analizy. Czy chciałaby umówić się z nim na obiad w przyszłym tygodniu, z okazji wyjazdu żony? Raczej nie. Od sekretarki Andreasa Neumanna z Uniwersytetu Johna Hopkinsa - sugestia, aby Meg przestudiowała epidemię tak zwanej sennej choroby, która dotknęła w 1992 roku peruwiańskich Indian Melati. Wówczas okazało się, że rozprzestrzenianie się wirusa było związane z występującą co roku na wiosnę plagą myszy polnych. Czy Nawajowie nie przeżyli w ostatnim okresie inwazji gryzoni? Meg jęknęła. Przeoczyła możliwość analogii przebiegu epidemii do tego, co spotkało Indian Melati. Całe szczęście, że jak zwykle nie zawiódł Neumann -jej siedemdziesięciosześcioletni mentor. Przekopywała skarbnicę swojej pamięci, próbując sobie przypomnieć wszystko, co czytała na temat epidemii w Peru, gdy na ekranie pojawiła się czwarta i ostatnia wiadomość od operatorki centrali w klinice: "Proszę zadzwonić na łabędzi szlak. Rozmówczyni stwierdziła, że będzie pani wiedziała, o co chodzi". Wiedziała. 120 Holland nie wierzyła, że dodzwoni się do Crofta za pierwszym razem i była zadowolona, gdy jej się to udało. Ton, którym prowadził rozmowę, działał kojąco na jej rozedrgane nerwy; mówił głosem pełnym przejęcia, ale bez cienia paniki - był dokładnie poinformowany o tym, co się stało i najwyraźniej potrafił znaleźć się w zaistniałej sytuacji. Holland wy- czuwała, że ten mocny głos należy do kogoś, kto chce wyciągnąć do niej dłoń i teraz sama się zastanawiała, dlaczego sprzeciwiła się, kiedy chciał do niej przyjechać. Przywołała w myśli jego obraz: Croft siedzący za zakrzywioną ławą, jako jeden z ośmiu senatorów, którzy przybyli na spotkanie. Koordynacja Pracy Służb. Arliss zabrał ze sobą Holland, żeby mogła się przekonać na własne oczy, jak trudno jest na Kapitolu cokolwiek wyszarpać z budżeto- wych pieniędzy. Kiedy po raz pierwszy zobaczyła Crofta, poczuła odrazę na widok jego obrzękłej, błyszczącej twarzy i do tej pory wstydziła się tego, zwłaszcza odkąd okazało się, że Croft jest sprzymierzeńcem Tajnej Służby. Holland wślizgnęła się do kambuza i zaczęła podgrzewać zupę w pusz- ce. Nie była głodna, ale wiedziała, że musi jeść. Mieszając zupę, za- stanawiała się, czy powinna zaproponować Croftowi, aby po nią przyje- chał. Croft miał podstawy, by jej pomóc i w razie potrzeby ochraniać. Przede wszystkim słyszał zeznanie Franka, dzięki czemu mógł ocenić prawdziwość jej słów. Wstrzymywało ją jedynie to, że tak naprawdę nic o tym człowieku nie wiedziała. Owszem, znała osobę, ale nie człowieka. Holland była przeko- nana, że zdołała poznać Charlesa Westbourne'a - że człowiek, o którym czytała i ten, którego chroniła był jedną i tą samą osobą. Jednak tę opinię zmieniły zapiski Westbourne'a. Nazwisko Crofta nie zostało wymienione na dyskietce ani razu. Nie miała podstaw, aby sądzić, że jest w jakikolwiek sposób powiązany z... Zabrzęczał telefon. - Witaj stary druhu! Połączenie było kiepskie, ale głos mógł należeć tylko do jednej osoby. - Meg! Stary druhu... Meg stosowała formułki powitania w brytyjskim stylu od czasów nauki w La Jolla, gdzie uczęszczały do tej samej szkoły średniej. Meg, starsza o dwa lata i wówczas nieco krępa, zawzięcie walczyła o piłkę podczas meczów hokeja na trawie, ripostując gwizdy kolegów swoim ciętym, dowcipnym językiem i żaląc się Holland na ich bezwzględność. Podczas studiów brzydkie kaczątko zamieniło się w łabędzia i niektórzy spośród tych chłopców zaczęli się za nią uganiać. Jednak wtedy było już za późno, gdyż Meg postanowiła wypłynąć na szerokie wody. - Chyba nic ci się nie stało u tego Westbourne'a, dziubasku? - Nie. 121 - Dzwoniłam do ciebie wcześniej, zostawiłam wiadomość... Uciekałam... Mocowałam się z zamkiem tylnych drzwi, a telefon dzwonił. Holland ogarnęło obezwładniające poczucie ulgi. - Jak dobrze, że zadzwoniłaś, Meg - powiedziała łagodnie. - Więc nic ci nie jest? - Można by tak powiedzieć. - Co, do cholery, masz na myśli. Jest z tobą Frank? Jeszcze nic nie wie. - Meg, posłuchaj mnie uważnie. Holland opowiedziała jej o wszystkim, poczynając od chwili, gdy odkryła, że wciąż ma przy sobie dyskietkę Westbourne'a - nie wspo- mniała jedynie o treści zawartych na niej materiałów. Nie było powodu, aby wtajemniczać w to Meg. Gdy Holland skończyła, po drugiej stronie linii zapadła cisza. - Hej! - Tak, jestem. Holland wyobraziła sobie, jak Meg ssie palec; był to jej nawyk, który wyniosła jeszcze z dzieciństwa i w żaden sposób nie mogła się go pozbyć. Nie pomogło nawet nacieranie paznokci musztardą pieprzową. - Przepraszam, Holland. Jezus Maria, nawet sobie nie wyobrażasz, jak mi żal Franka i ciebie... Jak te dupki mogły do ciebie strzelać? - Nie mam pojęcia. Chyba im całkiem odbiło. Może do jutra czegoś się dowiem. - Nie za bardzo mi się również podoba to, że się zwierzasz temu Croftowi. - Jest przecież senatorem... - Westbourne też był. - Meg, on jest w stanie mi pomóc. - Być może. Ale nie przemyślałaś tego dokładnie. Jaką masz alter- natywę? I nie wmawiaj mi, że nie masz żadnej, bo nigdy nie pakowałaś się w sytuacje bez wyjścia. Holland zawahała się. - Myślałam, żeby przeczekać dzień lub dwa. - To już brzmi lepiej. - Nie mam pieniędzy. Nie mogę iść do banku. Do tej pory z pewnoś- cią unieważnili moje karty kredytowe. > - To akurat da się załatwić. - Wydaje mi się, że facet, który zabił Franka, załatwił również Westbourne'a - spokojnie powiedziała Holland. - Dlaczego tak sądzisz? - Był taki opanowany. Typowy zawodowiec. Niczym się nie prze- jmował, bo wszystko w najdrobniejszym szczególe zaplanował. - Prze- 122 rwała na chwilę. - Dwóch ludzi zamordowanych przez wyszkolonych zamachowców w ciągu kilku dni. Czy to w ogóle prawdopodobne? - Tak jak to, że wygram milion na loterii. Holland, nie ruszaj się stamtąd, dopóki nie przyjadę. - Meg... - Nawet nie zaczynaj. Delta ma nocne połączenie lotnicze z Albuquer- que do Atlanty. Stamtąd dojadę do Kolumbii przed ósmą, najdalej koło dziewiątej. Po drodze wstąpię do banku i załatwione. - Nie chcę, żebyś w to była zamieszana - protestowała Holland, ale myśl, że jej najlepsza przyjaciółka wkrótce się przy niej znajdzie, działała kojąco i przepełniała ją spokojem. - Co powiesz Zuckermanowi? - Że muszę przewertować dokumentację w Instytutach Zdrowia. Nie jest to zresztą kłamstwo. Neumann przesłał mi coś, co muszę dokładnie wybadać w Waszyngtonie. - Czy sytuacja u ciebie dalej tak fatalnie wygląda? - Ludzie wciąż umierają, stary druhu, i nie mogę dojść dlaczego. - Ale ja wiem - powiedziała Holland przygnębionym głosem. - Słu- chaj, jest kilka spraw, którym powinnaś się bliżej przyjrzeć. O dwudziestej trzeciej Croft przechadzał się po swoim mieszkaniu w bloku, którego okna wychodziły na zoo w Parku Woodley. Tej nocy nie uspokajał go jednak widok oświetlonych iglic National Cathedral. Już zbyt długo czekał na telefon. - Pastor z drugiej strony. Croft zapomniał o irytacji. - Udało nam się namierzyć potencjalny kontakt z Tylo. Jej najlepszą przyjaciółką jest Meg Daniels, lekarka zajmująca się w Santa Fe epidemią, która dotknęła tamtejszych Indian. Jest niegłupia, pracuje dla Krajowych Instytutów Zdrowia. - Dlaczego powiedziałeś "najlepsza przyjaciółka?" - Na formularzu Tajnej Służby wymienia ją jako osobę, którą należy powiadomić w razie wypadku. Jest również jedyną spadkobierczynią, wpisaną na jej polisie ubezpieczeniowej. - Rozmawiałeś z nią? - Próbowałem. Nikt w klinice nie wiedział, gdzie się podziewa, odkąd wróciła z terenu. W domu również nie odbiera telefonu. - Jest w drodze, jedzie do Holland - stwierdził Pastor. - Sprawdź połączenia lotnicze, także loty czarterowe. Idzie na żywioł. - To nie ma większego znaczenia - odparł Croft. - I tak nie zdąży na czas. Przez moment zapanowała cisza, po czym Pastor spytał: - Masz jeszcze coś w zanadrzu? Croft zwlekał z odpowiedzią, delektując się pełną napięcia chwilą. 123 - Spodoba ci się to. Mam wydruk wszystkich numerów kontaktowych Suressa. Nic specjalnego, z wyjątkiem numeru telefonu, który, sądząc z początkowych cyfr, jest na wyposażeniu jakiejś jednostki pływającej. Suress nigdy nie zajmował się ochranianiem kogokolwiek na wodzie. Boi się jej - zrezygnował nawet z obstawiania wizyty księżniczki Diany, gdy wybrała się na rejs po Potomaku. - A więc Suress i Tylo mieli swoje gniazdko? - Wydaje mi się, że pieprzyli się, zachowując dużą dyskrecję - spokoj- nie powiedział Croft. - Pomysł, że robili to w miejscu, w którym nikomu nie przyszłoby do głowy ich szukać. Pewnie zechcesz zbadać ten numer dokładniej. Daj mi znać, gdzie prowadzi. - Zapowiadali obfite opady - stwierdził Pastor. - Nie najlepszy czas na żeglugę. ROZDZIAŁ 17 Tuż przed świtem, 4 kwietnia, demony, które dręczyły Holland podczas snu, zniknęły. Leżała nieruchomo, jednak poskręcane, wilgotne od potu prześcieradła dawały świadectwo upiornej nocy. Uciekała przed wysokim, śniadym nieznajomym mężczyzną, którego głos odbierał jej wolę działania i zamieniał krew w wodę. Był tam również Suress; pocierając palcami dwa czerwone punkty na swoim czole, patrzył na nią smutnymi oczami, wyzierającymi z twarzy zastygłej w wyrazie zdumienia. Majaki zniknęły, zabierając ze sobą strach. Powoli uspokajało się jej rozkołatane serce. Pistolet w dalszym ciągu leżał w zasięgu jej ręki. Instynkt samozachowawczy nie pozwolił Holland zapomnieć nawet w czasie snu, że jest ścigana. Gdyby jeszcze posiadła zdolność widzenia na odległość, być może przekonałaby się, iż właśnie w tej chwili Pastor siedział w przepełnionym elektroniką pokoju kontrolnym centrali telefoni- cznej w Bell Atlantic. Dostarczony przez Crofta zalaminowany identyfi- kator FBI dyndał zawieszony na kieszeni jego wielbłądziej kurtki. Nad klawiaturą komputera pochylał się pracownik centrali, analizując numer telefonu, który otrzymał od Pastora. Pastor uśmiechnął się, widząc na wydruku nazwę "Łabędzi Szlak", za którą widniało nazwisko właściciela i nadany przez Służbę Ochrony Wybrzeża numer identyfikacyjny. Był oczytany i potrafił docenić wyrafinowany smak, który skłonił kogoś do nadania jednostce pływającej podobnej nazwy. Arliss Johnson wiedział, która jest godzina, gdyż właśnie wiatr zmienił kierunek, przynosząc ze sobą do jego gabinetu zapach wilgotnych krze- wów różanych. Pączki jeszcze się nie rozwinęły- podobnie jak myśli, które zaprzątały mu głowę przez całą noc. 125 Siedział za swoim biurkiem, ubrany w gruby, kraciasty szlafrok. Orzechowy blat biurka uginał się pod ciężarem spiętych gumkami gru- bych plików dokumentacji, listów upchanych w kartonowych pudełkach i stosu albumów fotograficznych. Niektóre z materiałów pochodziły z jego gabinetów, jednak większość pobrał o pierwszej, tej nocy, z magazynu w Maryland. Listy, fotografie, kartoteki - oto, co posiadał Johnson zamiast rodzi- ny - mówiły do niego jak żywi, oddychający powietrzem ludzie i jak ludzie, potrafiły niekiedy uparcie odmawiać pomocy, bez względu na starania, które podejmował. Zaczynało się robić jasno i Johnson przyciemnił elektryczne oświet- lenie, po czym nacisnął w magnetofonie przycisk PLAY. "Ahoj, to ja. Zadzwoń do starego druha". Kto był owym "starym druhem", który nagrał się na automatyczną sekretarkę Holland? Nieznajomy głos należał do kobiety, młodej kobiety. Zdania krótkie, wręcz telegramowe. Słychać było zakłócenia na linii, więc Johnson doszedł do wniosku, że dzwoniła z daleka. "Stary druh" to oczywiście bliska przyjaciółka. Johnson jeszcze raz przesłuchał nagranie. Kiedyś Holland przedstawi- ła mu wszystkich swoich przyjaciół. Nie było ich wielu. Zrobił miejsce na biurku i postawił ostatni karton, jaki przyniósł z magazynu. Celowo zwlekał z przeszukaniem go, gdyż wciąż miał wątpliwości, czy ma to w ogóle jakikolwiek sens. Kartonowe pudełko zawierało ludzkie cierpienie; schowano w nim wszystkie oficjalne materia- ły dotyczące śledztwa prowadzonego przez amerykańskie i francuskie tajne służby w sprawie zamordowania senatora Beaumonta - ojca Hol- land. Większość z nich nigdy nie została przedstawiona opinii publicznej. Teraz, gdy przekładał oprawione dokumenty, pytania, które dręczyły go przez wszystkie te lata, na nowo odżyły w jego myślach. Przypomniał sobie piekące łzy, jakimi opłakiwał starego przyjaciela. Uświadomił sobie również daremność złożonych przez siebie obietnic, że znajdzie zamacho- wca i wydrze mu z gardła słowa prawdy. Johnson po śmierci Beaumonta musiał zaakceptować okrutną prawdę. Osoby będące blisko ofiary zamachu uczą się życia na nowo. Mogą poznać niektóre sprawy albo może im się wydawać, że je znają, ale gdy tylko chcą otworzyć usta, z cienia wyłania się jakaś postać, która nakazuje im milczenie. Krewni i przyjaciele ofiary są do tego zmuszani. Nikt nie rozumie, dlaczego się na to godzą, grzecznie, aczkolwiek z zaciśniętymi ustami. Jednak wątpliwości pozostawały albo tak przynajmniej myślał John- son. Bo któż nie zadawał sobie pytania, dlaczego Jackie Kennedy nigdy nie oprotestowała śledztwa w sprawie zabójstwa prezydenta? Dlaczego tak prędko ukryła się w swojej twardej, lśniącej muszli? 126 Ponieważ była członkinią najekskluzywniejszego z klubów: skupiał tych, którzy przetrwali i znają część prawdy albo nawet całą prawdę, ale nigdy nie będą mogli tego powiedzieć. Johnson przeglądał materiały, dopóki nie znalazł szarej koperty ze zdjęciami. Wyciągnął ją i wsunął nóż pod zaklejone zagięcie. Niczym kolorowe motyle wyleciały cztery fotografie. Trzy przedsta- wiały Johnsona i Roberta Beaumonta w Rzymie, a na czwartej, zrobionej nieco później, widniała Holland z jakąś koleżanką; obejmowały się ramionami, stojąc na murze zabytkowego karaibskiego fortu. Johnson żarliwie wypowiedział w myślach życzenie i odwrócił zdjęcie na drugą stronę. "Meg i ja/St. Thomas, 30/9/94" Powoli wypuścił powietrze. Znał nazwisko Meg. Holland wymieniła je, gdy wypytywał ją o tamte wakacje. Dwie minuty później Johnson rozmawiał już z wyrwanym ze snu starszym śledczym Tommym Bryantem. Gdy Bryant potwierdził przyjęcie rozkazów Johnson usiadł przy swoim komputerze i dotarł do bazy danych osobowych Krajowych Instytutów Zdrowia. Na ekranie pojawiły się akta numer 601 dotyczące Meg Daniels i kilka sekund później Johnson wystukiwał numer telefonu do kliniki w Santa Fe. Serce mu zamarło, gdy zaspany stróż poinformował go, że doktor Daniels wyjechała z Santa Fe nieco wcześniej tej nocy. Gdzie się udała? Do Holland. Drugą rozmowę ze starszym śledczym Bryantem odbył Johnson już w swoim samochodzie, gdy jechali po dwóch spośród sześciu członków grupy operacyjnej Oddziałów Szybkiego Reagowania. Johnson powie- dział mu, aby udał się ze swoimi ludźmi na lotnisko. Należało odebrać przesyłkę. Wkrótce dostarczy więcej szczegółów. Pod oszklonym dachem bloku, w którym mieszkał Croft, mieściła się wyposażona w najnowocześniejszy sprzęt sala gimnastyczna. Ćwiczył na Stairmasterze już przez trzydzieści siedem minut, gdy zadzwonił telefon. Podnosząc słuchawkę, sięgnął po wiszący na wilgotnej barierce ręcznik. - Namierzyłem ją. Jest na łodzi w jachtklubie. Croft wyczuł w głosie Pastora pewną łapczywość typową dla łakom- czuchów mających smakołyki w zasięgu ręki. - Widzisz ją? - Zobaczę, jak wyjdzie. -Głośno odetchnął. -To znaczy, o ile chcesz, żeby wyszła. Podwyższone tętno Crofta wracało do normy. Jego myśli wirowały jak pyłki w promieniach słońca. - Zaczekajmy, aż do mnie zadzwoni. - Gdy Pastor nic nie odpowie- dział, dodał: - Jeśli wyjdzie, pójdź za nią. Nie sądzę, żeby się zbytnio 127 oddaliła. Najwyżej do najbliższego telefonu, to wszystko. Skontaktuję się z tobą, gdy tylko odłoży słuchawkę. - Jak sobie życzysz - odparł Pastor i rozłączył się. Z zawieszonym na szyi ręcznikiem Croft sięgnął po dzbanek z zimnym sokiem pomarańczowym. Wiedział, że powściągając zapędy Pastora, wprawił go w zły humor, ale nic nie mógł na to poradzić. Było to zaiste niezwykle kuszące, aby dobrać się do Tylo w chwili, gdy jest wyczerpana; pozwolić, aby Pastor wykonał to, co umiał najlepiej, i pogrążył swoją ofiarę w otchłani niebytu. Zadzwoni, bo nie ma nikogo oprócz mnie. I zrobi to na tyle szybko, że jeszcze zdążę doprowadzić sprawę do końca. Takie oto myśli przyjemnie pobudzały Crofta, gdy kierował się z po- wrotem w stronę urządzeń treningowych. Człowiek Johnsona spostrzegł Meg natychmiast, gdy tylko wyszła z przejścia dla pasażerów Delty w National Airport. Kobieta o pełnych kształtach, w zamszowych butach i zarzuconym na ramiona drogim poncho, z charakterystyczną biżuterią Nawajów na rękach. Jej rude włosy błyszczały, a gdy przeszła koło Bryanta, ten poczuł wyraźnie woń szam- ponu. Zuchwałe oczy omiatały wzrokiem przestrzeń dookoła, ale naj- wyraźniej nie rozglądała się za jakąś konkretną osobą. Trudno by ją było przegapić nawet bez fotografii, którą Johnson ściągnął faksem z Narodo- wych Instytutów Zdrowia. Bryant nie sądził, aby zabrała ze sobą jakiś większy bagaż i miał rację. Przed wyjściem z lotniska stało pięciu jego agentów: jeden ukryty w auto- busie, na wypadek, gdyby Holland chciała udać się do wypożyczalni samochodów, dwóch za kierownicami taksówek, jeden jako koordynator i ostatni w wozie pościgowym. Gdy skierowała się do taksówki, poczuł do niej przypływ sympatii. W porządku, wymamrotał. Dokąd, panienko? Odpowiedź na to pytanie dobiegła go przez radio, które było nastawio- ne na tę samą częstotliwość co znajdujący się w taksówce nadajnik. Usłyszał wypowiadane dźwięcznym głosem słowa: "Narodowe Instytuty Zdrowia". Bryant zdębiał. Kobieta leci na złamanie karku na drugi koniec kraju, po to, żeby dotrzeć do biura? Jeden z ludzi Bryanta połączył się z nim przez radio i także wyraził swoje zdumienie. - Może tam właśnie chce się z nią spotkać Tylo. Albo nawet już jest w budynku Instytutów. Wkrótce się zresztą tego dowiemy - stwierdził Bryant, gdyż gabinet doktor Daniels został już zaopatrzony w odpowiedni podsłuch, a wszystkie rozmowy telefoniczne miały być nagrywane. Jednak jeszcze jedno zirytowało Bryanta, coś, z czym nie mógł sobie poradzić jak z wciśniętą pomiędzy zęby łuską prażonej kukurydzy. Gdy 128 jego kierowca ruszył, podążając o trzy samochody za taksówką, Bryant przywołał w myślach zapamiętany z lotniska wizerunek Meg Daniels. Jest bardzo spokojna. Nie zachowuje się jak osoba, która spieszy na pomoc przyjaciółce. A niech to! Czy ona w ogóle wie, co się dzieje? Bryant pozostawił to pytanie bez odpowiedzi. Tak czy inaczej, dzięki tej kobiecie trafi do Tylo. Jeśli Tylo nie była z nią szczera i wymyśliła jakąś historyjkę, która sprowadziła Daniels na miejsce, ale nie na tyle straszną, żeby wpadła w panikę, wówczas już wkrótce pani doktor przekona się, jak naprawdę mają się sprawy. Siedząc na tylnym siedzeniu taksówki, Meg udawała, że czyta artykuł w "The New England Journal of Medicine". Holland uprzedziła ją, iż może być śledzona i ta myśl doprowadzała ją do wściekłości. Ciągle sobie przypominała o konieczności dokładnego przestrzegania podanych przez Tylo instrukcji i doszła do wniosku, że chyba wszystko było w porządku - z wyjątkiem ciśnienia jej krwi. Główna siedziba Narodowych Instytutów Zdrowia mieściła się we wzniesionym w latach sześćdziesiątych budynku w kształcie prostokąta z oknami przypominającymi otwory strzelnicze w warownym zamku. Nie był on dużą ani specjalnie skomplikowaną konstrukcją, ale mimo to miał swoje sekrety. Meg wysiadła z taksówki i wmieszała się między wchodzący fron- towymi drzwiami personel. Pokazała ochronie swój identyfikator i wcis- nęła się do jednej z wind. Jej gabinet mieścił się na piątym piętrze; był jednym z dwudziestu pokoi o ścianach ze szkła, przesłoniętego ohydnymi żaluzjami. Dochodziła dopiero ósma trzydzieści, więc Meg nie dziwiła cisza i pustka. Rozejrzała się, stwierdziła, że raczej nikt niczego nie ruszał i zaczęła wygłaszać swoją kwestię. - A niech was! Nie mogliście nastawić kawy? Holland uprzedziła ją, że w gabinecie może być zainstalowany pod- słuch i w jakiś sposób powinna zyskać na czasie. Natychmiast znalazła się z powrotem na korytarzu. Ślizgając się na zakrętach, dobiegła do schodów. W holu przecisnęła się między urzęd- nikami skupionymi wokół kiosków z kawą i przekąskami, po czym skierowała się na tyły budynku. Znalazła się tam akurat w chwili, gdy umundurowany strażnik otwierał dolny zamek drzwi filii Pierwszego Banku Depozytowego przy Narodowych Instytutach Zdrowia. Meg pospiesznie wypisała czek i uśmiechając się, wręczyła go kobiecie ukrytej za dwoma calami pleksiglasu. - Proszę wypłacić w dwudziestkach i pięćdziesiątkach - powiedziała słodkim głosem. Pomyślała, że pięć tysięcy dolarów powinno wystarczyć Holland na początek. 129 - A teraz powiedzcie mi dziewczęta i chłopięta: gdzie ona jest? "Kierowca autobusu" kręcił się w holu, kontrolując ludzi wchodzą- cych i wychodzących z ośmiu wind, usytuowanych naprzeciwko siebie w dwóch rzędach - po cztery pary drzwi każdy - dzięki czemu nie było to zadanie wymagające specjalnego wysiłku. Bryant starał się wyłowić wszystkie słowa dobiegające poprzez panują- cy zgiełk. - Nie ma jej w holu. Nie zjechała na dół. - W porządku. Maryanne, twoja kolej. Maryanne Jenkins znajdowała się na piątym piętrze w sektorze, w którym pracowała Daniels. Na razie zjawiło się dopiero kilka osób. Wokół była pustka i cisza, i dużo szkła. Maryanne, która znała Holland jeszcze z Akademii i szczerze jej niecierpiała, pomyślała, że sytuacja nie wygląda zbyt ciekawie. Komputer Daniels w dalszym ciągu przykrywał plastikowy pokrowiec przeciwpyłowy. Co gorsza, nie czuła zapachu kawy i teraz, gdy skręciła za róg korytarza zobaczyła, że w niszy służącej za barek nie ma nikogo, a na zlewozmywaku stoją dwa umyte, puste dzbanki na kawę. Maryanne zaczerpnęła głęboki wdech, starając się zapanować nad swoim głosem. - Nie ma jej tutaj. Może poszła do toalety, ale nie czekajcie, aż sprawdzę. Obstawcie wszystkie wyjścia. Natychmiast! Meg pewnym krokiem wyszła z banku na chodnik. Drzwi prowadzące na ulicę znajdowały się po przeciwnej stronie budynku. Była pewna, że nikt nie wszedł za nią do banku. Usłyszała syk zwalnianych pneumatycz- nych hamulców i popędziła w stronę autobusu, który właśnie odjeżdżał z przystanku. Kierowca gwałtownie zatrzymał pojazd, otworzył drzwi i Daniels wskoczyła do środka. - Dzięki! - powiedziała, próbując złapać oddech i wręczyła mu pięcio- dolarowy banknot. Kierowca spojrzał na nią karcąco. - Witam panienkę. - Wskazał palcem napis: "bilet sprzedaje się tylko za odliczoną gotówkę". Holland wyszła z "Łabędziego Szlaku" dopiero, gdy zakończyli pracę strażnicy z nocnej zmiany. Wsłuchała się w ciszę i w odgłosy, które ją zakłócały: chlupot wody o kadłub, skrzypienie cum, łopotanie żaglowego płótna na wietrze - podniosło ją to nieco na duchu; głównie dlatego, że żaden z dźwięków nie był wydawany przez człowieka. Holland rozejrzała się po przystani - ani żywej duszy. Machając do strażnika, który właśnie rozpoczynał swoją zmianę, Holland wyszła przez elektronicznie zamykaną bramkę, przeciągając się 130 i ziewając, jak ktoś, kto z oporami przystępuje do serii porannych ćwiczeń. Wiatr był mocniejszy niż myślała, od wody zaciągało chłodem. Na niebie kotłowały się szare chmury. W powietrzu rozbrzmiewał odgłos uderzającej o asfalt gumy. Okolice nabrzeża cieszyły się dużą popularnością wśród biegaczy i Holland poczuła ulgę na widok takiej liczby zapaleńców - przynajmniej nie będzie się wyróżniać. Drepcząc w miejscu dla rozgrzewki, uważnie rozejrzała się dookoła i nie dostrzegła niczego podejrzanego. "Łabędzi Szlak" wciąż pozostawał tajemnicą. Snack bar był oddalony o jakieś pół mili i Holland pobiegła w jego kierunku. Przypięty z boku SIG-Sauer nieco utrudniał utrzy- manie optymalnego tempa, ale zbytnio się tym nie przejmowała. Podążając za kobietą w różowym dresie, która biegła z ciężarkami w dłoniach, utrzymywała stały dystans. Z uniesioną do góry głową i skierowanymi przed siebie oczami Holland przyglądała się biegnącym w jej kierunku osobom, jednocześnie koncentrując się na dźwiękach dochodzących z tyłu, na wypadek, gdyby zbyt blisko siebie usłyszała czyjś trucht. Po przebiegnięciu czterystu jardów krew w jej żyłach zaczęła żywiej krążyć i Holland poczuła się odrobinę pewniej. Przetrwała noc. Napastnik nie zdołał jej odnaleźć. Już wkrótce - o ile szczęście jej nie opuści - będzie miała pieniądze i możliwość wyboru, która jest konsekwencją ich posiada- nia. Holland wiedziała, że zgodnie z tym co, obiecała, już dawno powinna zadzwonić do Crofta, ale nie chciała z nim rozmawiać, dopóki nie była przekonana co do słuszności tej decyzji. Potrzebowała czasu i porady swojej przyjaciółki. Wiatr zmienił kierunek i Holland poczuła smakowity zapach cynamo- nu. Sprzedawca ze snack baru znał swoją klientelę. Gdy zbliżyła się na odległość piętnastu jardów dostrzegła lśniący ekspres do kawy i dietetycz- ne bułeczki na tacach. Holland rozstała się z panią w różowym dresiku i skręciła w kierunku betonowego nabrzeża, stopniowo zwalniając tempo biegu i uważnie się rozglądając. Przy blacie baru stało sześcioro ubranych w drogie, kolorowe dresy biegaczy, sypiących czekoladę i cynamon do swojej kawy ze spienionym mleczkiem. Holland przyjrzała się ich oczom, zwróciła uwagę na ich ręce. Zlustrowała ubiór. Z tej odległości trudno było ocenić, czy coś pod nim ukrywają. Większość z nich chowała pod swoimi luźnymi dresami kilka zbędnych kilogramów. Jakaś para usiadła na krzesłach przy plastikowym stole. Pojawiło się trzech nowych biegaczy z wilgotnymi czarnymi plamami na plecach i pod pachami. Łysiejący facet w typie lobbisty, z przypiętym beeperem, wyszedł z męskiego szaletu, rozejrzał się pospiesznie i doszedł do wniosku, że może podrapać się w krocze. Spóźnia się. 131 Holland poczuła, że zwiększona dawka adrenaliny przyprawia jej organizm o dreszcze. Stojąc tak blisko pozostałych biegaczy była prak- tycznie bezbronna. Rzuciła przelotne spojrzenie w lewo, maszty z tej odległości wyglądały jak wykałaczki. Przypomniała sobie, jak bezpiecznie czuła się na pokładzie "Łabędziego Szlaku". Obiec bar dookoła, a potem prosto do swojego ukrycia. I tylko nie myśleć! Samolot może mieć opóźnienie ze względu na złą pogodę, a o tej porze w mieście są zawsze korki... Holland najpierw zauważyła włosy; czerwoną, jaskrawą aureolę wło- sów, która zawsze wyróżniała Meg. Szybko kroczyła przecinającą park krętą alejką. Wydawała się tak spokojna, niosąc na ramieniu dużą brązową torbę, że sprawiała wrażenie beztroskiej studentki, która właśnie zdała ostatnie egzaminy. Holland obserwowała, jak podchodzi do baru, zamawia kawę i zabiera ją do najbardziej oddalonego od kontuaru stolika. Oprócz niej nikt inny nie pojawił się w alejce. Za drzewami i wśród zarośli nie zauważyła żadnego ruchu. Od kanału dobiegały odgłosy licznie przepływających o tej porze barek. Niebo było puste, ale z oddali słyszała dźwięk podchodzące- go do lądowania samolotu. Biegacze zaczynali się zbierać, większość z nich wygramoliła się na wzniesienie, za którym pobiegli w głąb parku, znikając z pola widzenia. Właściciel baru podniósł wzrok, widząc, zbliżającą się Holland; gdy z uśmiechem pokręciła głową, powrócił do liczenia pieniędzy. - Myślałaś, że mi się nie uda, prawda? - Meg wstała i mocno uściskała Holland; na chwilę wypuściła ją z objęć, aby jej się lepiej przyjrzeć, po czym znowu przytuliła do siebie. - Sama nie wiem - łagodnie powiedziała Holland, osuwając się na krzesło. - W tym czasie mogli już nas ze sobą powiązać. - Mocno uścisnęła rękę przyjaciółki. - Dziękuję. - Zacznijmy od sprawy zasadniczej. - Meg sięgnęła dłonią do torby, i po chwili położyła na stole kopertę. Holland natychmiast wsunęła ją do kieszeni. - Pięć tysięcy. Więcej niż potrzebujesz. - Zamilkła na moment. - Oni już nas ze sobą powiązali, Holland. Kimkolwiek są. - Sprawdziła, czy nikt nie przysłuchuje się ich rozmowie. - Nie mam nic konkretnego, aby to potwierdzić, rozumiesz? Nie zauważyłam, żeby ktoś podążał za mną z lotniska, ale mimo wszystko wyczuwałam ich obecność, chociaż nie mogłam ich zobaczyć. Mój gabinet wyglądał raczej w porządku, ale nie mogę wykluczyć, że szperali w moich rzeczach. Zrobiłam to, co mi powiedziałaś, poszłam do banku i zwiałam, gdzie pieprz rośnie, jak tylko wypłacili mi pieniądze. Jadąc tutaj, uważnie wszystko obserwowałam. Nie sądzę, żeby ktoś mnie śledził. - Zapewne już by nas nakryli - potwierdziła Holland. - Dobrze się spisałaś. Meg wypiła kawę do końca. 132 - Przejdźmy się. Musisz mi sporo wyjaśnić. Trzymały się alejki biegnącej najbliżej parku, zwracając uwagę na wiatr i przyciszając głosy, gdy tylko zmieniał kierunek. Holland mówiła prawie bez przerwy, nieświadoma strachu i żalu, które przepełniały jej słowa. Meg Daniels była niezwykle bystra. Miała na końcu języka tysiące pytań, jednak wiedziała, że żadne z nich nie jest w tej chwili ważne. Jej ciekawość, chęć usłyszenia wyjaśnień będą musiały zaczekać. - Nie musisz się natychmiast zwracać do Crofta - powiedziała. - Na "Łabędzim Szlaku" jest bezpiecznie. Jeśli do tej pory cię nie znaleźli... - Wiem. Ale z drugiej strony, Croft pomyśli, że robię go w konia. Frank powiedział mu o mnie same najlepsze rzeczy, ale szybko to mogę schrzanić. - Co zyska Croft, jeśli ci pomoże? Holland zastanawiała się nad tym i miała wrażenie, że znalazła odpowiedź. - Sądzę, że jest uczciwym facetem. W przeciwnym razie Frank by mu nie zaufał. Ale jest także politykiem. Jeśli potwierdzę to, co powiedział mu Frank, wówczas poszukiwanie dyskietki stanie się akcją na wielką skalę. Croft pewnie podejrzewa, że to coś o wiele poważniejszego niż afera Watergate. , - A ty zagrasz rolę Tajemniczego Informatora Crofta. Widząc sceptyczne spojrzenie przyjaciółki, Holland wyjaśniła: - To Waszyngton i takie są reguły gry. To nie przynosi Croftowi ujmy. - Może tak, może nie; nie jestem do niego przekonana. - Czy mam inny wybór? Oczywiście mogłabym się ukrywać, ale jak długo? I w ten sposób nie dowiem się, kto zabił Franka. Muszę to wiedzieć, Meg! - Nie. Ty po prostu chcesz tego kogoś załatwić osobiście. - To także. Przeszły kawałek w milczeniu, po czym odezwała się Meg: - Może byłabym w stanie pomóc... - Już to zrobiłaś. - Holland czekała na te słowa. - Teraz chcę, abyś się wycofała. Wracaj do Santa Fe. Muszę być pewna, że nic mi nie grozi. Meg uniosła brodę. Holland rozpoznała ten gest - wyrażał upór i determinację. W końcu Meg i tak odejdzie, dlatego że ją o to poprosiła. - Czyli pozostajesz przy wersji z udziałem Crofta - beznamiętnie stwierdziła Meg. - Tak. Postąpię zgodnie z nakazami rozsądku i intuicji. - W takim razie pobędę tu jeszcze kilka dni, żeby zobaczyć, jak się rozwinie sytuacja. I tak mam trochę pracy w Instytucie, którą wreszcie trzeba wykonać. Meg zobaczyła malujący się na twarzy Holland niepokój. 133 - Nie bój się, w najmniejszym stopniu nie będę ci zawracać głowy - obiecała. - Ale gdybyś mnie potrzebowała... - Dobrze, że będziesz w pobliżu. - Holland nie potrzebowała innych zapewnień; wystarczało jej słowo dane przez przyjaciółkę. - Co teraz? - Wrócę i zadzwonię do Crofta. Meg wyciągnęła dwudziestopięciocentówkę. - Wyświadcz mi małą przysługę. Zadzwoń z tej budki telefonicznej. Holland nagle zorientowała się, że na nabrzeżu zrobiło się niezwykle cicho. - Co się stało, Meg? - Niech to szlag, sama nie wiem. To miejsce przyprawia mnie o dresz- cze. Dzwoń i ściągnij go tutaj, zanim zdążę zmienić zdanie i zawlec cię do SantaFe. ROZDZIAŁ 18 - Holland. Zaczynałem się już niepokoić. Jak się czujesz? - Nie najgorzej, senatorze. Przeszła od razu do sedna sprawy. Wsłuchiwała się w głos Crofta, starając się wychwycić jakiekolwiek oznaki zdenerwowania lub złości. Jednak mówił tonem opanowanym i spokojnym, a przy tym nie wypyty- wał jej, dlaczego tak późno oddzwoniła. - Czy przemyślałaś to, o czym rozmawialiśmy? - Tak, Doszłam do wniosku, że jednak powinnam się z panem spotkać. - Miło mi to słyszeć, Holland. Teraz w jego głosie pojawiło się wahanie. Przerwa w wypowiedzi trwała tylko przez ułamek sekundy, ale Holland zwróciła na nią uwagę. - O co chodzi, panie senatorze? - Pistolet,