Prus Bolesław - NOWELE tom I I I
Szczegóły |
Tytuł |
Prus Bolesław - NOWELE tom I I I |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Prus Bolesław - NOWELE tom I I I PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Prus Bolesław - NOWELE tom I I I PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Prus Bolesław - NOWELE tom I I I - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Bolesław Prus
NOWELE
Tom I I I
CO TO JEST BLAGA?
Było już około dziesiątej wieczorem. Poważny _| pan Ezechiel
kilkakrotnie spojrzał na zegarek, szpakowata pani Weronika kończyła
robotę włóczkowej chusteczki, a pulchna mężatka, pani Balbina, bez
ceremonii ziewała. Tak widoczne oznaki nudów zdolne były
zakłopotać najmniej uprzejmego gospodarza; -toteż nie dziw, że znani
z gościnności państwo Sylwestrowie wili się jak dwie muchy w
ukropie, zapewne rozmyślając nad sposobami ubawienia swoich
gości.
Nagle, w chwili gdy brwi zmartwionego pana Sylwestra dosięgły
najwyższego położenia na czole, a koralowe usteczka pani Balbiny
robiły się coraz podobni ej sze do bramy zajezdnego domu, jedno
pytanie rzucone jak bomba przez eleganckiego Fabiana spłoszyło
anioła ciszy:
— Bardzo byłbym wdzięczny — mówił pan Fabian —- temu, kto
by mi dokładnie objaśnił, co znaczy tak powszechnie dziś używany
wyraz blaga...
— Nic łatwiejszego! — mruknął poważny Ezechiel. .
— Najzupełniej zgadzam się z panem! — potwierdził gościnny
Sylwester.
— A... ach!... — ziewnęła ponętna'Balbina.
— Dobranoc państwu!... — szepnęła Mania, córeczka państwa
Sylwestrów, rozkoszny czternastoletni che- rubinek, który miał
wielką ochotę posłuchać objaśnienia wyrazu blaga, lecz na dany przez
troskliwą ma
Strona 2
mą znak musiał ępuścić rozbudzone towarzystwo i odejść do swego
pokoju.
— Owe wyprzedaże zupełne, pożyczki premiowe, koncerta
dobroczynne — .mówił pan Ezechiel — owe wyrzekania na ucisk
klas ubogich przez kapitalistów, wszystko to blaga!...
- Mój panie — odezwała się pani Weronika — po co mamy tak
daleko szukać, kiedy w najbliższych znajomych nam kółkach jest tyle
blagi, że ta wystarczy do doskonałego objaśnienia wyrazu...
— No, żegnam państwa! — przerwała pani Balbina nie mająca,
zwyczaju robić sobie z nikim ceremonii. — Uważam, że pani
Weronika znalazła już swój ulubiony temat, nie chcę więc jej •
przeszkadzać...
— Ależ, pani!... Ależ, droga pani!... — zawołali jednocześnie
jgościnni państwo Sylwestrowie zrywając się z krzeseł, zapewne dla
zatrzymania tak przyjemnej osoby.
— Słowo daję, że nie mogę dłużej czekać... Mąż będzie
niespokojny, a przy tym głowa trochę mnie boli! .^ tłomaczyła się
pani Balbina całując tymczasem damy i łaskawie podając rączki
mężczyznom.
— Może pani dobrodziejka pozwoli sobie służyć? — spytał
szanowny Ezechiel.
— O, dziękuję! bardzo dziękuję, mam tylko parę kroków do domu.
Adieu!...
I w kilkanaście sekund znikła.
Zawsze do męża i zawsze przy mężu... co za doskonała kobieta! —
zaczął gospodarz z dwuznacznym uśmiechem. BI m
- Ach, Boże! — zawołała z gniewem pani Weronika. — Oto jest
dopiero przykład blagi... Niby. to kocha męża, a ma kochanków
tuziny...
— Jest na pozór bardzo rozsądna i taktowna, a prze-
Strona 3
cież robi szalone wydatki i zaciąga długi — dodał Ezechiel.
— Pod pretekstem szczerości prawi ludziom impertynencje —
uzupełnił Sylwester.
— Tak, istotnie... — pochwycił miły Fabian. — Pani Balbina bardzo
szczęśliwie przyczyniła się do objaśnienia rzuconej kwestii!... Lecz, o
Boże! ^ zawołał na- J?le — jest już kwadrans po dziesiątej, a ja mam
odwieźć z teatru moją siostrę, pamią baronową X, pozwolicie więc
państwo, że pożegnam...
— Jaka szkoda! — westchnęła Weronika.
— Nie godzi się, panie Fabianie, przerywać rozmowy, której pan
duszą jesteś — rzekła z najsłodszym uśmiechem gospodyni.
— No, trudno!... Jeżeli pan Fabian ma odprowadzić panią baronowę,
to nie powinniśmy go zatrzymywać — zakonkludował gospodarz.
Gdy po czułym pożegnaniu gość zniknął, pan Ezechiel rzekł z bardzo
uroczystą miną:
— Nie rozumiem, dalibóg! jakim czołem ten młodzieniec dopytuje
się o znaczenie wyrazu blaga, będąc sam tak doskonałym
blagierem!...
— Jaki pan Ezechiel złośliwy! — szepnęła pani domu.
— To nie złośliwość, moje dziecko — wtrącił gospodarz — ale
sprawiedliwość. Nikt istotnie nie dorównał panu Fabianowi w sztuce
udawania, a i teraz nawet nie jestem pewny, czy zamiast do siostry nie
poszedł... no, gdzie indziej.
— Na przykład za panią Balbiną! — odezwała się Weronika.
— Ależ, droga pani!... — protestuje gospodyni domu.
— Mniejsza już o panią Balbinę — mówi Ezechiel —- bo swoją
drogą i bez niej Fabianek jest blagierem.
Strona 4
Ja sam znam parą wypadków, w których, doprawdy, chłopiec ten
przeszedł samego siebie.,.
Ta... ta jego pycha arystokratyczna jest przede wszystkim blagą —
przerywa Weronika. — Wiadomo przecież, że ojciec jego był
lokajem...
- Lokajem?... A cóż znaczy siostra baronowa? , —; Znaczy to, że
Wyszła za fabrykowanego barona, który przed kilkunastu laty trzodą
handlował.
— Ależ majątek samego Fabiana?...
Gdzie, on tam ma majątek! — odzywa się pan Ezechiel. —
Pieczeniarzuje przy wielkich panach, pożycza niby to dla nich
pieniądze u lichwiarzy, a przy tej sposobności i o sobie nie zapomina.
Oto wszystko!
— Bójcie się, państwo, Boga, cży to być może?! — pyta bolejącym
głosem pani Sylwestrowa. — To zdawał się taki przyzwoity
chłopiec!...
— Droga Klociu! — upomina ją mąż ^ droga Kkciu, nie dziwże się
tak znowu gwałtownie, bo ci przecież nieraz już opowiadałem o
Fabianie...
rapy Ależ, kochany Ksawciu!.„
— Ależ, kochana Klociu!...
Zapalającą się kłótnię małżeńską przerwał nagły dźwięk dzwonka,
gdy zaś gospodarz otworzył drzwi wchodowe, zebrani ujrzeli w
przedpokoju służącego pana Ezechiela.
— Co się stało? — zawołał pan Sylwester ze źle udawanym
zdziwieniem.
— A bo, proszę pana, jakiś pan był u nas trzy rary i powiedział, że
się chce gwałtem z panem widzieć jeszcze dziś...
— Dziwna rzecz!... Z prawdziwą przykrością będę musiał państwa
pożegnać...
O, to nic!... byle tylko nie trafił się jaki wypadek... Dobranoc!... —
chórem odpowiadali obecni.
— No, to chyba i ja już pójdę spać — rzekła pani
Strona 5
Weronika składając robotą. — Mój Bożel jak świat przewrotny teraz!
Ten na przykład stary grzesznik Ezechiel wszystkich obmawia, a sam
podobno najgorszy... Ach!... _
— Cóż on znowu zrobił? — pyta gospodyni.
— Niby ty - nie wiesz, droga Klociu! — odpowiada mąż z
przekąsem.
— Sknera, lichwiarz, kochana pani! — objaśnia Weronika —
Niejednego już zgubił, a ten jegomość, co przysyłał po niego w nocy,
to niezawodnie albo tra- dowany dłużnik albo potrzebujący pieniędzy
głupiec... Dobranoc państwu.
— Wielki Boże! — dziwi się Sylwestrowa.
— Tak! tak! moja pani... Dobranoc.
Po wzajemnych uściskach stara dama zniknęła.
— Moja Klociu — zaczął pan domu — jesteś nieznośna z tym
ciągłym powątpiewaniem i dziwieniem się...
. A ty z twoim obgadywaniem na współkę z Weroniką. która jest tak
fałszywa cała jak jej zęby i włosy...
— Ależ, Klociu co gadasz?... Wprawdzie Weronika ma swoje
dziwactwa...
IIPII Dziwactwa?... Więc to dziwactwo obgadywać wszystkich za
oczy, a łasić się w oczy?... Nieznośna kobieta, i bastai — zawołała
żona i weszła do następnego pokoju.
Mąż pobiegł za nią.
Moja droga, nie pojmuję^- mówił z gniewem — skąd ci dziś
przyszły morały do głowy? Wiem przecież, jaka zwykle jesteś!
— A ja nie pojmuję ciebie! — zawołała żona.—• Bronisz dziś
Weroniki, a wiem przecie, co na nią zwykle gadasz...
— Bezrozumna kobieto! nie mogłem inaczej gadać, ponieważ
Weronika podsłuchiwała za oknem.
— No, to i ja nie mogłam chwalić plotek i plotkarki, ponieważ
Mania przez cały czas naszej rozmowy podsłuchiwała za drzwiami...
— Przecież Mania spać poszła?...
— Mania zawsze tak robi, ile razy chce słyszeć coś, czego by przy
niej nie mówiono.
— Doskonałe wychowanie!... — bąknął mąż.
— Dosyć!... — odparła żona.
Strona 6
I już... już miało wybuchnąć nieporozumienie familijne! Szczęściem,
małżonkowie spojrzeli na siebie i... ucichli oboje.
Strona 7
WIGILIA
iedym już przyniósł, mówiąc między nami,
jakąś straszliwie niewyraźną babinę, kupioną
za własne (krwawo zapracowane!) trzydzieści kopiejek, kiedym
własną ręką w piecu napalił i własnymi obcęganu nakład węgli do
własnego a pękatego samowara, wyznaję — że mi się jakoś głupio
zrobiło na sercu.
— Co. u diabła! ja, osoba taka porządna, tak sławna, ja, podpora i
współpracownik tylu pism periodycznych ja — mający tu krewnych,
tam przyjaciół, ówdzie powinowatych — będę sam jak palec,
wówczas gdy naj- ostatniejszy z roznosicieli „Kuriera"cieszy się w
kółku familijnym?...
O. źle!
Byłem wprawdzie wczoraj „na rybce", no — ale to na dziś nie
wystarcza. Nie jestem głodny, nie zimno mi, wolałbym jednak w tej
chwili patrzeć na jakąś zadowoloną twarz ludzką, która by z
wykwintnych apartamentów moich wygnała nudy i zły humor...
Czuję, że jestem rozwścieczony na cały świat. Gdybym mógł.
zmiażdżyłbym księżyc na tabakę, ziemię na jakie sto lat cofnął w
biegu, a słońce zamroził tak, że aż- by kwiknęło Ponieważ jednak
robić tego nie wypada, rzucę więc stołkiem o podłogę, aż mu się nogi
rozlecą, Walentemu, kiedy mi przyjdzie winszować, pokażę bar-
Strona 8
dzo cierpki grymas, gospodarzowi wytoczę proces za to, że mi nie dał
jeszcze piwnicy...
— Jak się masz, niedołęgo?...
— Tylko bardzo proszę.. -
Oglądam się... za mną jakaś jejmość... Czepek z żółtym fontaziem i
tiulikiem w zęby, watowane kaftanisko pachnie rybami jak u
śledziarki; w jednej kieszeni ma- kagiga, w drugiej pajac, pod pachą
zaś cynowy sprzęt z drewnianą rękojeścią... A jaka talia u tej damy.
fiu! We trzech byśmy nie objęli — bodajem brał po sześć groszy od
wiersza, jeżeli mówię nieprawdę!
— No! i cóż się tak gapisz? — wrzasnęła jejmość.
— Z kimże mam honor?... Czy nie pani Lucyna?...
Wymówiłem imię to na chybił-trafił. przypuszczając,
że ono najlepiej pasować będzie do postaci jednoczącej w sobie
wielką energią i niepospolitą gospodarność.
— Czyś zwariował?... Jaka Lucyna?... Nie Lucyna, tylko Wi... gi...
lia!... Rozumiesz?
— Wigilia?.,. Dalibóg, ładne imię. Niechże pani będzie łaskawa...
— Dlaczego mnie tytułujesz panią mazgaju, kiedy widzisz, że jestem
duchem?
— Duchem?... W każdym jednak razie Wigilia to... zawsze niby płeć
żeńska...
— Duchy nie mają płci. •
— Doprawdy?.. Czy...
- No, no. no... Dość już tego! Zabieraj się i wychodź, bo nie mam
czasu na romanse.
Przypuszczając, że ręce korpulentnej damy mogą w razie potrzeby
obracać się równie szybko jak język, wciągnąłem co rychlej futro na
grzbiet i czapkę na uszy, w parę zaś minut później byliśmy na ulicy.
Strona 9
— Dalej nie pójdę, pani dobrodziejko! — mówiłem do mojej
towarzyszki, trzymając sią oburącz bariery wydywanionych schodów.
— Dalej nie pójdę, bo jeżeli nas kto zobaczy, to... pani wiesz?
—■ Przywidzenie! — mruknęła dama kładąc tłustą rękę na
kryształowej klamce. — Mnie nie zrobią nic, no — a ty się
wytłomaczysz... Wreszcie, redaktorowie za tobą poręczą!
Popchnęła drzwi, mnie we drzwi, i otóż znaleźliśmy) się w
przedpokoju.
Chryste elejson! co za salony, jakie meble, jakie światła!... Pulchna
figurka mojej towarzyszki jak najdokładniej odbija się w podłodze —
dywan na stole, dywan pod stołem, aksamity na kanapie... Na
marmurowych słupach stoją urny i bocianowate dzbany etruskie, fo-
tele takie, że na najgorszym z nich z całą satysfakcją usiadłbym nawet
wówczas, gdyby mi głowę w tej pozycji zdjąć miano. A portiery...
phy... A złote kutasy, ciężkie jak grzech śmiertelny! Westchnąłem.
— Mój Boże! jakby też to mnie, chudeuszowi, wigilia smakowała
w takim salonie...
— Spojrzyj — szepnęła moja przewodniczka. Wsunąłem głowę pod
jej ramię i zasłonięty portierą
patrzyłem.
W salonie były dwie osoby: jakaś młoda i piękna blondynka
(cukiereczek! — powiadam) w powłóczystej sukni i jakiś o tyle
chudy, o ile znudzony frant, który siedząc na kanapie przekładał nogi,
a palcami czesał dość zresztą rzadkie faworyty.
— Karolu, więc wychodzisz? — pytała blondyneczka głosem,
który przeszył mi serce jak materac tapicerska igła.
— Zostanę, Anielo, byłeś mnie tylko... — odparłem,
— A cicho, teee!... — mruknęła Wigilia, przyciskając
Strona 10
mi bardzo poufale łokciem głową do swojej mocno pod- watowanej
talii.
— Muszę wyjść, duszko, jak cię kocham — teraz dopiero
odpowiedział frant, znowu przekładając nogę.
— Więc zostawisz mnie samą nawet w tym dniu, Karolu?...
Ostrz głosu blondynki przeszedł mi gdzieś pod łopatką i oparł się na
futrze.
— Przesądy! sentymentalizm!... — ziewnął frant.
— Nie dbasz o mnie...
— Zdaje ci się tylko, aniołku — odpowiedział elegant wstając. —
Gdybym o ciebie nie dbał, a i zwyczajów dawnych nie obserwował,
nie kupiłbym ci przecież na kolędę garnituru za trzysta piętnaście
rubli i pół, licząc w to dorożkę. No, bądź zdrowa!
To powiedziawszy pochylił się nad piękną damą w powłóczystej
sukni, ucałował kwiatek, - który miała we "włosach, i wyszedł.
W tej chwili w przeciwnych drzwiach salonu ukazał się wyfrakowany
lokaj:
— Waza na stole, proszę jaśnie pani!
— Możecie jeść — odpowiedziała zasłaniając twarz chustką.
— To jaśnie pani nie będzie jadła wigilii?
— Z kimże?...
— Ze... odezwałem się.
— Cicho! — mruknęła stara wyprowadzając mnie na schody.
O blondynko, blondynko! gdybyś też wiedziała, jakie serce biło dla
ciebie z drugiej strony eleganckiej portiery...
Strona 11
■Znowu zatrzymaliśmy się, tą razą przed żółtym, parterowym,
wykoszlawionym, starymi gontami pokrytym domkiem, na widok
którego, nie wiem z jakiej racji, przypomniałem sobie pieśń ludową:
Chałupeczka niska itd.
Wigilia oparła się o futrynę okna, ja stanąłem przy niej. Boże
kochany! wszak ci ludzie nawet podwójnych okien nie znają, a
wątpię, aby ogrzała ich ta muślinowa firanka i ogromny piec
zakopcony, w którym tli się szczypta węgielków.
Na środku pokoju stół nakryty białym, choć nieco przykrótkim
obrusem, obok — krzesła: jedno wyściełane, drugie drewniane i
stołek prosty. Tapczan w jednym kącie, dziecinne, niegdyś
politurowane łóżeczko z kratami w drugim, między nimi drzwi do
alkierza i oto wszystko.
W mieszkaniu trzy osoby: starzec ślepy, jakaś wybla* dła kobieta i
dziecko w żałobie.
— OjczUlku, już gwiazdy zeszły, siadajmy! — zaczęła kobieta.
— A cóż nam imość dasz dzisiaj? — spytał stary.
— Jest, dziadziu, barszcz, jest, dziadziu, śledź i są, dziadziu, kluski
— odpowiedziało dziecko.
— Ho! ho!... bal!...
Tymczasem kobieta podała opłatki; łamali się i całowali.
— Ojczulku — rzekła znowu starsza — oto szalik na gwiazdkę,
będzie ojczulkowi cieplej.
— A ja dziadziowi dam ołówek tabaki...
— Dziecino ty moja. Haniu serdeczna! — zawołał starzec szukając
rekami głowy dziewczynki — ja tabaki me zażywałem, żeby tobie tę
ot lalunię kupić, a ty mnie znowu tabakę dajesz, pewno z bułeczek
twoich?...
Strona 12
I wydobył zza pazuchy kilkogroszową lalkę w sukni różowej.
— Jaka śliczna! — zawołało dziecko.
— A tobie, Kasiuniu, także szalik kupiłem... Ładny?
I podał kobiecie chustkę włóczkową.
—_ Czerwona, ojczulku...
— Bodaj tych Żydów! — mruknął stary — mówili, że czarna...
Zakołatano we drzwi.
— Prosimy! a kto tam?...
Na progu ukazał się tęgo zbudowany facet w kożuchu.
To ja, sąsiad... (bodaj mnie roztratowali!...). Niech będzie
pochwalony...
— Pan Wojciech! — zawołała kobieta. —| Na wiekt wieków...
Vf|l Podaj opłatki, Haniu — rzekł starzec wyciągając ręce.
— Bo ja tu, z przeproszeniem, przyszedłem państwa prosić do nas
na wilią. Stara, panie, Zosia i reszta (bodaj mi oś pękła na środku
drogi!), wszyscy hurmem proszą. Ot, co jest!
Przy tych słowach mówca plunął przez zęby.
— A. panie Wojciechu, jakżebyśmy też śmieli panu subiekcją
robić?...
— Nic z tego (bodajem onosaciał!). Nie odejdę bez państwa...
— Zawsze w domu... mówiła nieśmiało kobieta.
— A cóż to w domu? czy tu państwa kto na kantarze trzyma
(bodajem Żydom wodę woził!...), czy co?
Nie podobna było opierać się dłużej tak kordialnym prośbom; wziął
więc starzec córkę pod rękę, wnuczkę za rękę i wyszli.
Cała kawalkata zetknęła się z nami na podwórzu.
— Niech was Bóg błogosławi! — zawołała Wigilia.
Strona 13
— Panie Boże zapłać! — odparł pan Wojciech, pilnie się nam
przypatrując. — Biedactwo jakieś — dodał po chwili. — Chodźcież i
wy z nami (bodaj mnie rozjechało!), a pokrzepicie się trochę.
Poszła Wigilia z nieukrywaną radością, a ja za nią z rozpaczą w sercu;
zaprosiny te bowiem diabelnie zachwiały wiarę, jaką dotychczas
pokładałem w moim futrze i czapce.
Ledwośmy weszli, tłum nas otoczył.
— A co? —ś wołał triumfujący Wojciech — mówiłem (bodajem z
piekła nie wyjrzał!), że państwo nie pogardzą nami.
— Hania! Hania!... — piszczały większe i mniejsze dzieci.
— Haniu! ja dla ciebie schowałem złocone orzechy...
— A ja konia...
— Haniu!... a ja.,.
— Stańcie sobie, ludzie kochani, przy progu — zwróciła się do nas
pani Wojciechowa, dama z czerwonym nosem i zapadłymi
policzkami.
— A to jest, proszę państwa — mówił Wojciech do gości — to jest
pan Władysław...
— Władysław Dratewka! -pi? rekomendował się starannie uczesany
młodzieniec, w jasnym żakiecie i palonych butach. —- Absztyfikant
do mojej Zośki -=^dodał Wojciech. Okrąglutka osoba, nazwana
Zosią, zaczerwieniła się jak ćwikła.
— Niech państwo będą łaskawe siadać — prosiła gospodyni.
Gdy starsi zajęli miejsca, a chmara dzieci przyczepiła się też do stołu,
pan Wojciech zaczął:
— Pobłogosław. Panie Boże, nas i te dary...
— No, mamuniu!... Stach wszystkie uszy z mego barszczu
zabiera...
Strona 14
— Cicho, Franek, bo cię palnę!... Pobłogosław, Panie Boże...
—| Wanda! nie pchaj się! — wrzasnęło drugie dziecko.
Z wielkim trudem udało się panu Wojciechowi dokończyć zaczętą
modlitwę po poprzednim wytarganiu kilku czupryn. Poczęto jeść,
dano i nam, dano też i psu kudłatemu, który ze zwieszonym ogonem a
podniesionym uchem pilnie przypatrywał się stołowi.
— Jaka to szkoda — mówił świetny konkurent Władysław — że mnie
majszter wcześnie nie puścił.
— A bo co? — spytała panna Zofia.
— A bobym pannie dopiero maku utarł... ech!...
— Pan by nawet nie spotrafił.
— Mogiem żara szpróbować odparł w każdej chudli gotowy do
uprzejmych usług kawaler.
Widzi mam unia, ten Stach...
— Cicho, wywłoki! — huknął gospodarz.
Pizy końcu kolacji, którą oporządzono w sposób godny uwagi, pan
Wojciech plunął na środek izby i zabrał głos:
— Na świecie coraz gorzej, żeby mnie piorun trząsł! Nalej, Zosiu,
panu...
Święta prawda — odpowiedział starzec. ^^jZa moich czasów, panie,
choinki były takie, żeby sam człowiek wlazł na nią, a dziś (bodaj się
most pode mną załamał!) jak biczyska.
—• W jednym wżględzie to jeszt gorzej, a w drugim to jeszt szto raży
lepiej — upewniał pan Władysław. : W żadnym lepiej...
— Czo tam pan Wojciech barłoży!...
— W żadnym, powiadam, a kto mi tu będzie gadał inaczej...
— A chy! a chy!... a chy!...— zakrztusiło się dziecko.
— Święta Panno — zawołała Wojciechowa — Franek się dławi...
Strona 15
Panna porodziła maleńkie Dzieciątko, "W żłobie położyła małe
pacholątko...
kobiety dodały:
Funda, funda, funda!... Tota risibunda, Hej, kolęda! kolęda!...
W egzekucji ostatniego trójwiersza przyjęły już udział wszystkie
basy męskie, przedęte soprany żeńskie i dyszkanty nijakie, tworząc
przeraźliwy koncert na temat dość niewyraźnego oberka. Wigilia
rozochociła się, a nie mogąc z powodu mojej nieumiejętności wy-
— Pal go w kark!... Ot, co jest!... Gałązka Wojciechowego rodu
została ocalona ku wielkiej uciesze pana „Władyszława", który
upewnił wszystkich, że „gdyby Franusiowi ość wlazła w grzdykę, to
byłoby a u s z!..."
— Powiadam panu, że złe czasy najlepiej miarkować po koniach 7—
zaczął gospodarz na nowo. — Ze dwadzieścia lat temu wypadała mi
na każde dziecko para koni, potem tylko jeden, a teraz, panie, para na
troje. Bodaj mi oś pękła, jeżeli szczekam!
— A co to panu Wojciechowi za krzywda?
— Zawdy para na troje — mówiłem!
Po tych słowach zamyślił się, plunął aż na piec i zawołał:
— Basta, moja panno!
Uważając ten wykrzyknik za hasło do odejścia, trąciłem Wigilią.
Ukłoniliśmy się zatem gospodarzom, wzięli jeszcze po .trojaku i po
kawałku strucli (którą w prywatnym lokalu moim widzieć można) i
wyszliśmy błogosławiąc domowi.
Gdy byliśmy już w końcu podwórza, doleciał nas basowy głos
pana Wojciecha, który zaintonował:
Strona 16
wijać ze mną, porwała jakiegoś kalekę na szczudłach z takim
entuzjazmem, że oboje o mały włos nie dostali
się pod przejeżdżające sanki.
Jeżeli, droga czytelniczko, chcesz poznać jednego z
najzapamiętalszych wielbicieli płci pięknej, jacy egzystowali na
świecie, to uważnie przypatruj się wszystkim safandułom chodzącym
w nie trzepanych futrach. Jeżeli zaś u którego z tych panów
dostrzeżesz kołnierz odła- żący od szuby, wówczas ciesz się i bądź
dumną, albowiem owym panem — ja jestem!
Pókiśmy, jak zwykli śmiertelnicy, chodzili z Wigilią po ziemi,
kołnierz mój był cały; naderwał się dopiero wówczas, gdy szanpwna
dama, pochwyciwszy mnie w sposób tak bezceremonialny jak pustą
konewkę, siadła na zabawkę, przypominającą narzędzia doktora me-
dycyny, i wzbiła się w powietrze.
Ręką ani nogą ruszyć nie mogłem, gdyśmy przez dymnik wjechali
na strych zgrzybiałej czteropiętrowej kamienicy. Jakże tu zimno i
pusto! Para nadgniłych sznurów, na nich kilka szmat wątpliwego
koloru, w kącie paka zapełniona skorupami garnków i butelek, pod
kominem najeżony kot, który zdawał się chuchać w palce, a w jednej
ścianie małe, pozalepiane papierem drzwi, za którymi ktoś chodził,
siadał czy też kładł się i od czasu do czasu kaszlał.
Gdy przez nadpróchniałą poręcz spojrzałem na dół, dostrzegłem
słabe światełko w takiej głębi, że mi przyszła na myśl owa od spodu
do szczytu okseftami zapełniona bernardyńska piwnica, w którą
kamień rzucony na Boże Narodzenie leciał aż do Wielkiej Nocy.
Światełko chwiało się w sposób arcydwuznaczny, chybota- niu zaś
towarzyszyły takie szmery, jakby ktoś z wiel-
Strona 17
trudem wstępował o trzy schody w górę, a następnie z wielką
łatwością opadał o cztery na dół.
Cień niosący światło przeszedł w ten sposób drugie, trzecie i
czwarte piętro, zatrzymując się za każdym razem i głośno ziewając:
— A-u!...
Gdy wstąpił na drabinę, prowadzącą z czwartego piętra na nasz
stryszek, zachwiał się jeszcze bardziej i byłby niezawodnie przez
parter zajechał na Powązki, gdyby go za kark nie pochwyciła silna
ręka Wigilii.
Pod czarodziejskim wpływem tego dotknięcia ziewający człowiek
stanął równymi nogami na naszym poziomie, wyprostował się i
mruknął:
— Hej, kolęda! kolędal
Był to mężczyzna już szpakowaty, w długim starym kożuchu.
Zamiast czapki zdawał się mieć bardzo żwawo pokudłane włosy,
świężą kresę na prawej stronie pałkowa tego nosa i jeszcze świeższe
ślady czterech palców na lewym policzku. W prawej ręce niósł
brudną latarkę, w lewej dwojaczki i bułkę pod pachą.
Jestem pewny, że gdyby wyziewy spirytualne miały "własność
układania się w formę obłoków,- nasz nowy przyjaciel byłby w tej
chwili podobny do podstarzałego cherubina, któremu ktoś życzliwy
okrutnie wygarbował skórę.
Na krzyk: „Hej, kolęda! kolęda!", i odgłosy niepewnego stąpania
wyklejone papierem drzwi uchyliły się i ujrzałem w nich wychudłą
twarz młodzieńczą, wśród której iskrzyły się zapadłe i dziwnym
jakimś wyrazem ożywi (me oczy.
— Kto tam?...
— Jo!:.. Antoni, strós... przyjsetem...
Z tymi słowy mężczyzna w kożuchu uderzył głową o niską futrynę
i wszedł do izby.
Stare, krótkie, wąskie, na żółto pomalowane i okrut-
Strona 18
nie pomiętoszone łóżko z Pociej owa, dzban bez ucha, lampa z
przypalonym papierowym kloszem na okrągłym stoliku wielkości
dużego czworaka tudzież cały stos papierów i książek — oto
umeblowanie izby, którą w dzień miało oświecać maciupkie
kwadratowe okienko, a teraz ogrzewa żelazny piecyk.
— Ehe he!... — zaczął stróż. — To pan niby całą odwieczerz nie
wychodzi z doma?
— Nie — odpowiedział krótko młody gospodarz....
— Jo tu... zęby tak z pozwoleniem łaski pański... jo tu przyniósłem...
Je tu trocha grusek, a tu kapusta, a w kapuście płotka. Wsadziłem ją,
bestyje, do góry ogonem, zeby światu nie widziała. Tyz i placek je...
Gospodarz chwilę pomyślał i biorąc podawane efekta, wyszeptał:
— Dziękuję... Bóg wam zapłać... Może kiedyś...
— I, co tom!... Ale gdzie jo to tu łyżkę podzionem?... Ta ni ma i tu
ni ma?... Ho! ho! dyć siedzi, siedzi za cholewą, ondzie...
Mizerny młodzieniec wziął łyżkę, usiadł na krawędzi pościeli i począł
jeść żarłocznie.
— Taki tu ziąb, a pan chodzi bez nicego.
— Gorąco mi—- odparł gospodarz i zakaszlał.
— To tak panu bez te piersi i bez te gorancke... Jo bym jedno tyło
lekarstwo broł: słoninę i wódkę. Sprawiedliwie!
Młodzieniec jadł.
— Ale wódkę cystą jak oko! Bo to, panie, Zydy mi dzisia dały
jazambówki, co, panie, musioł w ni być wi- tryjól... Sprawiedliwie!
Chory jadl odkładając wówczas tylko łyżkę, gdy kaszlał.
— Pędom panu, ino com wypił drobinkę, jak mnie, panie, nie
weźmie, jak mnie, panie, nie rzuci... Tylom
Strona 19
co zased do sieni, jak mnie drugi raz nie weźmie, jak drugi raz nie
ciśnie, a tu ci, panie, jak moja baba nie wypadnie, jak ci mnie nie
weźmie motać... Eh, panie! od samego ożenku nie dogodziła ci mi tak
jak dzisial Sprawiedliwie...
Młodzieniec zjadł, postawił dwójniaki na podłodze, oparł głową o
ścianę i obnażoną, zapadłą pierś okrył kołdrą, która kiedyś musiała
mieć zapewne kolor.
— Pan tak zawdy na wilii som? — zapytał Antoni.
— Już trzeci rok.
— A niby dawni to niby pan miał zawdy kogości?..,
Młodzieniec ożywił się.
— Ba!...
Chwila milczenia.
— Pamiętam, kiedym miał osiem lat, poszliśmy z matką do wuja.
Nie było daleko, ale że wysoki śnieg upadł, wzięła mnie służąca na
rękę...
Zakaszlał.
— Co tam było gości, dzieci!... darowali mi pałasz... sprowadzili
furę siana pod stół... na choince zapalili mnóstwo świec... trzy dni
robiła je matka z ciotką, a jak się kryły, żeby nam nie pokazać... Cha!
cha! cha!...
Milczenie.
— Ona dostała lalkę porcelanową i muślin na suknię. Pamiętam
doskonale: szafirowe oczy, czarne jak smoła włosy, a reszta z irchy.
Gdyśmy ją rozpruli, wysypały się otręby...
Znowu kaszel gwałtowniejszy niż pierwej. Na twarz opowiadającego
wystąpiły ceglaste plamy, z oczu tryskały błyskawice.
— Moja ty ptaszyno najdroższa!... pewnie samotna jesteś jak i ja
dziś... Myślisz, że cię nie widzę?... Spój* rzyjże... no, spojrzyj!...
Prawda, ty nie możesz słyszeć mnie z takiej odległości...
Gdy to mówił, kołdra opadła mu z piersi; drżał, wy*
Strona 20
ciągał ręce przed siebie, a oczy patrzyły tak bystro, jakby aż na drugą
stronę grobu miały sięgnąć. Tymczasem wiatr szumiał w dymniku, a
po ścianach izby spływała wilgoć.
— Muszę pójść do doktora, on mnie wyleczy. Potem do
Szczawnicy... Trzeba się odżywić, a potem... już nie będziemy
samotni...
Pac! pac! pac! — odpowiadały spadające krople.
— Zbytków u nas nie będzie; może być jeszcze dużo kłopotów... ale
już wspólnie... Razem! razem!...
Pac! pac! pac!...
O, jaki to straszny dom, co wzdycha, i ściany, które płaczą!
Chory znowu zakaszlał i ocknął się. i — Antoni!... Antoni!...
— Z ara... Z ara... — odpowiedział stróż. — Aaa... to to pon?...
— Czuć jakąś spaleniznę...
| — Aa... o... bodajćie!... oparem się trocha o piec i na
nic mi kożuch przypaliło... sprawiedliwie!...
Tym razem znaleźliśmy się w domu niesłychanie ożywionym. Ze
wszystkich stron dolatywały nas odgłosy stąpania po schodach i
korytarzach, za oknem słychać było dzwonki przejeżdżających sanek,
pod podłogą brzęczał fortepian zagłuszany od czasu do czasu
szmerem nóg i wybuchami śmiechu.
Staliśmy w pokoju ciemnym, przy drzwiach zamkniętych, za którymi
ktoś chory jęczał, a naprzeciw drzwi otwartych, prowadzących do
pokoju słabo oświetlonego. Tam, gdym się wpatrzył lepiej,
dostrzegłem mnóstwo sprzętów, fotografij i dwie młode kobiety .
Jedna z nich, ubrana w zieloną suknię, okryła się