Posredniczka 05 - Nawiedzony - CABOT MEG
Szczegóły |
Tytuł |
Posredniczka 05 - Nawiedzony - CABOT MEG |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Posredniczka 05 - Nawiedzony - CABOT MEG PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Posredniczka 05 - Nawiedzony - CABOT MEG PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Posredniczka 05 - Nawiedzony - CABOT MEG - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MEG CABOT
Posredniczka 05 - Nawiedzony
Dla BenjaminaSerdecznie dziekuje Jennifer Brown,
Laurze Langlie, Abigail McAden
i Ingrid van der Leeden
Mgla. To wszystko, co widze. Tylko mgle, jaka co rano naplywa znad zatoki, saczac sie przez okna mojej sypialni i ogarniajac zimnymi mackami podloge...
Tyle ze tutaj nie ma okien, ani nawet podlogi. Jestem w korytarzu zrzedami drzwi po bokach. Nad glowa nie mam sufitu, tylko lsniace lodowato gwiazdy na atramentowoczamym niebie. Dlugi korytarz zamknietych drzwi wydaje sie ciagnac w nieskonczonosc we wszystkie strony.
A teraz biegne. Biegne korytarzem, mgla czepia sie moich nog, drzwi po bokach staja sie rozmazana plama. Wiem, ze otwieranie ktorychkolwiek z nich nie ma sensu. Nie znajde za nimi zadnej pomocy. Musze sie wydostac z tego miejsca, ale nie jestem w stanie tego zrobic, poniewaz korytarz wciaz sie wydluza w ciemnosci, spowity gesta, biala mgla...
Nagle juz nie jestem sama we mgle.Jest ze mna Jesse, trzyma mnie za reke. Nie wiem, czy sprawia to cieplo jego palcow, czy serdeczny usmiech, ale strach znika i jestem pewna, ze wszystko bedzie dobrze.
Przynajmniej do chwili, kiedy okazuje sie, ze Jesse jest tak samo zagubiony jak ja. Teraz nawet to, ze moja dlon spoczywa w jego dloni, nie tlumi narastajacej we mnie paniki.
Ale zaraz. Ktos idzie w nasza strona, wysoka postac, brodzaca we mgle. Gwaltowny rytm serca - jedyny dzwiek, jaki slysze w martwej ciszy tego miejsca, z wyjatkiem wlasnego oddechu - uspokaja sie nieco. Pomoc. Nareszcie pomoc.
Kiedy mgla sie rozstepuje i rozpoznaje twarz osoby przed nami, serce zaczyna mi bic jeszcze szybciej niz przedtem. Poniewaz wiem, ze on nam nie pomoze. Wiem, ze nie kiwnie dla nas palcem.
Smieje sie.
A potem znowu jestem sama, tylko tym razem znika podloga pode mna. Znikaja drzwi, a ja chwieje sie nad krawedzia przepasci tak glebokiej, ze nie widze jej dna. Mgla wiruje wokol mnie, wlewajac sie do przepasci, jakby usilujac pociagnac mnie za soba. Wymachuje rozpaczliwie rekami, zeby nie spasc, zeby sie czegos chwycic.
Ale nie ma sie czego chwycic. W nastepnej sekundzie popycha mnie jakas niewidzialna reka.
Spadam.
1
-No, no, no - odezwal sie wyraznie meski glos za moimi plecami. - Czyz to nie Susannah Simon? Dobrze, nie chce nikogo oszukiwac. Kiedy odzywa sie do mnie przystojny chlopak - a taki mily glos musial nalezec do chlopaka, na ktorego przyjemnie bylo patrzec; wskazywala na to pewnosc siebie zawarta w tym "no, no, no" oraz pieszczotliwy ton, jakim wymowil moje imie - robi to na mnie wrazenie. To silniejsze ode mnie. W koncu jestem szesnastoletnia dziewczyna. Moje zycie nie moze sie obracac wylacznie wokol najnowszych wzorow na strojach Lilly Pulitzer oraz wynalazkow Bobbi Brown w dziedzinie pomadek do ust.No wiec przyznaje, mimo ze mam chlopaka - chociaz moze to za wiele powiedziane - spogladajac na przystojniaka, ktory mnie zaczepil, lekko potrzasnelam wlosami. Dlaczego nie? W koncu biorac pod uwage wszystkie kosmetyki, ktore w nie wtarlam dzis rano dla uczczenia pierwszego dnia trzeciej klasy, mialam swietna fryzure. I niewazne, ze morska mgla byla przyczyna artystycznego nieladu na mojej glowie.
Potrzasnelam kasztanowymi lokami, po czym odwrocilam sie, by stwierdzic, ze przystojniaczek, ktory zawolal mnie po imieniu, nie byl akurat osoba, ktora mialabym ochote zobaczyc. W gruncie rzeczy balam sie go jak wlasnej smierci.
Chyba wyczytal strach w moich oczach, starannie umalowanych za pomoca nowiutkiego cienia do powiek o nazwie Mocha Mist, bo usmiech na jego przystojnej twarzy ulegl lekkiemu skrzywieniu.
-Suze - odezwal sie karcaco. Nawet mgla nie zdolala przycmic blasku jego niesfornie pokreconych ciemnych wlosow. Zeby w zestawieniu z opalenizna tenisisty lsnily biela. - Oto ja, przestraszone dziecko pierwszy dzien w nowej szkole, a ty mi nawet nie powiesz "czesc"? To tak sie traktuje starego kumpla?
Gapilam sie na niego, niezdolna wykrztusic slowa. Nie da sie nic powiedziec, kiedy usta wysychaja... jak budynek z wypalanej cegly, przed ktorym wlasnie stalismy.
Co on tutaj robil? Skad sie tu wzial?
Problem w tym, ze nie moglam pojsc za pierwszym odruchem i uciec z krzykiem. Widok nienagannie ubranej dziewczyny, takiej jak ja, uciekajacej z wrzaskiem przed siedemnastolatkiem wzbudzilby niewatpliwie zainteresowanie. Tak dlugo udawalo mi sie ukrywac swoj szczegolny talent przed rowiesnikami, ze nie zamierzalam zdradzic go teraz, nawet jesli bylam - a mozecie mi wierzyc, ze bylam - smiertelnie przerazona.
Nawet jesli nie moglam uciec z krzykiem, to z pewnoscia moglam przejsc obok niego bez slowa, dumna i blada, majac nadzieje, ze nie zorientuje sie, co sie za ta duma tak naprawde kryje.
Nie wiem, czy wyczul moj strach. Nie spodobalo mu sie jednak, ze odgrywam primadonne. Uniosl reke, kiedy usilowalam go minac, i w nastepnej chwili jego palce trzymaly moje ramie jak w imadle.
Moglam, rzecz jasna, odwinac sie i go palnac. Nie na darmo zyskalam w poprzedniej szkole, w Brooklynie, tytul Damskiego Lamignata.
Ten rok chcialam jednak zaczac jak nalezy - w Mocha Mist i w nowych szortach z Klubu Monaco (w polaczeniu z rozowym blizniakiem, ktory nabylam za grosze w Benettonie na Pacific Grove) - a nie od bojki. Co by pomysleli moi szkolni koledzy i kolezanki - a krecili sie wokol, rzucajac od czasu do czasu "czesc, Suze" oraz komplementy na temat mojego wyszukanego stroju - gdybym rzucila sie z piesciami na nowego ucznia?
Poza tym nie moglam pozbyc sie mysli, ze gdybym mu dolozyla, nie omieszkalby mi oddac.
W jakis sposob udalo mi sie odzyskac glos. Mialam tylko nadzieje, ze nie zauwazy jego drzenia.
-Pusc moja reke - powiedzialam.
-Suze - odparl. Usmiechal sie nadal, ale wyraz jego twarzy i ton glosu wskazywaly na to, ze domyslil sie, co jest grane. - O co chodzi? Nie wydajesz sie specjalnie uszczesliwiona moim widokiem.
-Nadal trzymasz moja reke - przypomnialam mu. Przez jedwabny rekaw czulam chlod jego palcow, wydawal sie nie tylko nienaturalnie silny, ale do tego zimnokrwisty.
Odsunal reke.
-Posluchaj - powiedzial. - Naprawde mi przykro. Z powodu tego, jak sie to wszystko potoczylo przy naszym poprzednim spotkaniu.
Przy naszym poprzednim spotkaniu. W wyobrazni przenioslam sie natychmiast do dlugiego korytarza - tego, ktory tak czesto widywalam w snach. Z szeregiem drzwi po obu stronach - drzwi, ktore prowadzily donikad - wygladal jak czesc hotelu czy budynku biurowego... tyle ze ten korytarz nigdy nie nalezal do zadnego hotelu czy biurowca, ktore by ogladaly ludzkie oczy. W ogole nie istnial w naszym wymiarze.
A Paul stal tam, zdajac sobie sprawe, ze oboje z Jesse'em nie mamy pojecia, jak sie stamtad wydostac, i smial sie. Smial sie, jakby fakt, ze jesli nie wroce wkrotce do swojego swiata, to umre, a Jesse zostanie na zawsze uwieziony w tym korytarzu, stanowil doskonaly dowcip. Smiech Paula nadal dzwieczal mi w uszach. Smial sie bez przerwy... az do chwili, kiedy Jesse zdzielil go piescia w twarz.
Nie moglam uwierzyc, co sie dzieje. Mielismy oto absolutnie zwyczajny wrzesniowy poranek w Carmelu, w Kalifornii - co oznaczalo, naturalnie, gruby, zakrywajacy wszystko plaszcz mgly, ktory jednak mial wkrotce zniknac, ukazujac bezchmurne blekitne niebo i zlote slonce - a ja stalam na dziedzincu Akademii Misyjnej imienia Junipero Serry twarza w twarz z czlowiekiem, ktory od tygodni nawiedzal mnie w sennych koszmarach.
To jednak nie byl senny koszmar. Nie snilam. Wiedzialam, ze nie snie, poniewaz nigdy nie przysniliby mi sie w podobnej sytuacji moi przyjaciele Cee Cee i Adam, ktorzy wlasnie przeszli obok, podczas gdy ja znalazlam sie naprzeciw potwora z przeszlosci, pozdrawiajacego mnie zwyczajnym "Czesc, Suze", jakby to byl... jakby to byl po prostu pierwszy dzien szkoly po letnich wakacjach.
-Chodzi ci o ten moment, kiedy probowales mnie zabic? - wychrypialam, kiedy Cee Cee i Adam nie mogli mnie uslyszec. Tym razem wiedzialam, ze zauwazyl drzenie mojego glosu. Wiedzialam, bo chyba sie zmieszal, ale to moze z powodu oskarzenia. W kazdym razie podniosl reke i przeczesal wlosy palcami silnej, opalonej dloni.
-Nigdy nie probowalem cie zabic, Suze - powiedzial, jakby lekko urazony.
Rozesmialam sie. Nie zdolalam sie powstrzymac. Serce podeszlo mi do gardla, ale i tak sie smialam.
-Och - powiedzialam. - No rzeczywiscie.
_ Mowie powaznie, Suze. To nie tak. Ja tylko... ja tylko nie bardzo potrafie przegrywac.
Wytrzeszczylam na niego oczy. Bez wzgledu na to, co mowil, usilowal mnie zabic. Co gorsza, robil, co mogl, zeby usunac Jesse'a, i to stosujac chwyty ponizej pasa. A teraz twierdzil, ze po prostu nie wykazal sie sportowa postawa?
-Nie rozumiem - powiedzialam, krecac glowa. - W czym przegrales? W niczym nie przegrales.
-Nie, Suze? - Wbil we mnie wzrok. Ten jego glos ciagle slyszalam w snach, jego smiech, kiedy rozpaczliwie usilowalam wydostac sie z ciemnego, spowitego mgla korytarza, z ktorego spasc mozna bylo w nieprzenikniona, przepastna nicosc. Chwialam sie nad nia niebezpiecznie, zanim sie budzilam. W tym glosie cos sie krylo...
Nie potrafilam jednak dojsc, co takiego. Wiedzialam tylko, ze ten chlopak mnie przerazal.
-Suze - powiedzial z usmiechem. Z usmiechem na twarzy, a zapewne rowniez wtedy, gdy sie krzywil ze zlosci, wygladal jak jeden z prezentujacych bielizne modeli Calvina Kleina. Nie chodzilo tylko o twarz. Widzialam go, ostatecznie, w spodenkach kapielowych. - Posluchaj, nie zachowuj sie tak - powiedzial. - Zaczal sie nowy rok szkolny. Czy nie mozemy zaczac wszystkiego od nowa?
-Nie - odparlam, zachwycona, ze tym razem glos mi nie zadrzal. - Nie mozemy. W ogole to radzilabym ci trzymac sie ode mnie z daleka.
To go wyraznie rozbawilo.
-Bo co? - zapytal z usmiechem, ukazujacym biale, rowne zeby. Usmiechem polityka.
-Bo pozalujesz - stwierdzilam drzacym glosem.
-Och - zawolal, otwierajac szeroko ciemne oczy w udanym przerazeniu. - Naslesz na mnie swojego chlopaka?
Na jego miejscu nie dowcipkowalabym sobie na ten temat. Jesse mogl go zabic - i prawdopodobnie zrobilby to, gdyby odkryl, ze Paul wrocil. Tyle ze, scisle rzecz ujmujac, nie bylam dziewczyna Jesse'a, nie musial wiec bronic mnie przed podejrzanymi typami jak ten, ktory wlasnie stal przede mna.
Z mojej twarzy musial wyczytac, ze miedzy mna a Jesse'em nie wszystko ukladalo sie najlepiej, bo zasmial sie i powiedzial:
-A wiec to tak. Coz, nigdy nie sadzilem tak naprawde, ze Jesse jest w twoim typie. Potrzebujesz kogos troche mniej...
Nie zdazyl dokonczyc zdania, poniewaz w tym momencie Cee Cee, idaca za Adamem w kierunku szafek - mimo ze przysieglysmy sobie telefonicznie poprzedniego wieczoru, ze nie zaczniemy nowego roku szkolnego od uganiania sie za chlopakami - podeszla do nas ze wzrokiem utkwionym w stojacego bardzo blisko mnie Paula.
-Suze - odezwala sie uprzejmie.
W przeciwienstwie do mnie Cee Cee spedzila lato, pracujac za darmo i nie miala zbyt wiele pieniedzy, zeby przed powrotem do szkoly odswiezyc garderobe i zadbac o makijaz. Cee Cee i tak nie wydalaby w zyciu pieniedzy na cos tak niepowaznego, jak kosmetyki. Dobrze sie skladalo, poniewaz jako albinoska musiala je specjalnie zamawiac, zamiast, jak wszyscy inni, podejsc do kontuaru w MAC - u, rzucajac forse na stol.
-Kim jest twoj znajomy? - zapytala z ciekawoscia.
Nie mialam zamiaru bawic sie w przedstawianie ich sobie. W gruncie rzeczy, zastanawialam sie powaznie nad tym, czy nie udac sie do sekretariatu i nie zapytac, jakim prawem przyjeli kogos takiego do szkoly, ktora do tej pory uwazalam za wzglednie znosna.
On jednak zdazyl juz wyciagnac silna, chlodna dlon w strone Cee Cee, mowiac z usmiechem, ktory kiedys mnie rozbrajal, a teraz mrozil do kosci:
-Czesc. Jestem Paul. Paul Slater. Milo mi cie poznac. Paul Slater. Takie imie nie powinno budzic grozy w sercu mlodej dziewczyny, co? To brzmialo calkiem niewinnie: "Czesc, jestem Paul Slater". Cee Cee w zaden sposob nie mogla domyslic sie prawdy: Paul Slater byl zly, manipulowal ludzmi i mial sopel lodu zamiast serca.
Nie, Cee Cee nie miala o tym pojecia. Poniewaz oczywiscie niczego jej nie powiedzialam. Nikomu nie pisnelam ani slowa.
Tym gorzej dla mnie.
Jesli Cee Cee zaskoczyl chlod palcow Paula, nie dala tego po sobie poznac.
-Cee Cee Webb - powiedziala, sciskajac jego reke w typowym dla siebie gescie bizneswoman. - Musisz byc nowy, bo nigdy cie tu nie widzialam.
Paul zamrugal oczami, kierujac moja uwage na swoje naprawde dlugie, jak na chlopaka, rzesy. Wydawaly sie prawie rownie ciezkie jak powieki, jakby uniesienie ich wymagalo wysilku. U mojego przyrodniego brata Jake'a wygladaja podobnie, tylko ze on sprawia wrazenie zaspanego. Dlugie rzesy u Paula wywoluja skojarzenie z seksowna gwiazda rocka. Spojrzalam zaniepokojona na Cee Cee. Nalezala do najwrazliwszych dziewczyn, jakie znalam, a ktora z nas jest tak naprawde odporna na typ seksownej gwiazdy rockowej?
-To moj pierwszy dzien tutaj - powiedzial Paul, posylajac Cee Cee kolejny usmiech. - Szczesliwie sie zlozylo, ze moglem poznac obecna tutaj panne Simon.
-Co za zrzadzenie losu. - Cee Cee, ktora jako redaktorka szkolnej gazety lubila wyszukane zwroty, uniosla lekko jasne brwi. - Czy chodziliscie razem do poprzedniej szkoly?
-Nie - wtracilam pospiesznie. - Nie. Sluchaj, musimy isc do klasy, albo bedziemy mialy klopoty...
Paul jednak nie przejmowal sie ewentualnymi klopotami. Moze dlatego, ze zwykle to on je powodowal.
-Suze i ja przezylismy cos razem zeszlego lata - poinformowal Cee Cee, ktorej fiolkowe oczy zaokraglily sie za szklami okularow.
-Cos? - powtorzyla.
-Nic miedzy nami nie zaszlo - zapewnilam natychmiast. - Wierz mi. Nic w ogole.
Oczy Cee Cee zaokraglily sie jeszcze bardziej. Bylo jasne, ze mi nie wierzy. Ale dlaczego mialoby byc inaczej? To prawda, bylam jej najlepsza przyjaciolka. Ale czy choc raz bylam z nia calkowicie szczera? Nie. A ona doskonale zdawala sobie z tego sprawe.
-Ach, a wiec zerwaliscie ze soba? - zapytala z naciskiem.
-Nie, nie zerwalismy - odparl Paul z tym swoim tajemniczym, dwuznacznym usmieszkiem.
Poniewaz nigdy nie chodzilismy ze soba, mialam ochote wrzasnac. Myslisz, ze moglabym z nim chodzic? Nie jest taki, jak ci sie wydaje, Cee Cee. Wyglada na czlowieka, ale za ta atrakcyjna fasada kryje sie...
Coz, w gruncie rzeczy nie wiedzialam, kim jest Paul.
Ale jakie to mialo dla mnie znaczenie? Paul i ja mielismy wiecej wspolnego, niz mialam ochote przyznac, nawet sama przed soba.
Nawet gdybym zdobyla sie na odwage, zeby mu powiedziec cos w tym stylu, i tak nie mialabym okazji tego zrobic, poniewaz nagle rozleglo sie surowe:
-Panno Simon! Panno Webb! Czy nie macie przypadkiem lekcji, na ktora powinnyscie sie udac?
Siostra Ernestyna o ogromnym biuscie ozdobionym rownie wielkim krzyzem - ktorej trzymiesieczna nieobecnosc w moim zyciu nie uwolnila mnie od strachu przed nia - prula wprost na nas. Obszerne rekawy czarnego habitu powiewaly za nia jak skrzydla.
-No dalej - burknela, cmokajac niecierpliwie i machajac rekami w strone szafek wbudowanych w gliniane sciany pieknie utrzymanego wewnetrznego dziedzinca misji. - Spoznicie sie na pierwsza lekcje.
Wiec ruszylysmy sie... niestety Paul podazyl tuz za nami.
-Znamy sie z Suze od dawna - wyjasnil Cee Cee w drodze do szafek. - Spotkalismy sie w hotelu i kompleksie golfowym Pebble Beach.
Gapilam sie na niego bezsilnie, wstukujac kod mojej szafki. Nie moglam uwierzyc, ze to wszystko dzieje sie naprawde. Powaznie. Co Paul tu robil? Jak on mogl zapisac sie do mojej szkoly, zamieniajac moj swiat - z ktorego, jak sadzilam, udalo mi sie go pozbyc na zawsze - w najprawdziwszy koszmar?
Nie chcialam tego wiedziec. Bez wzgledu na to, co nim kierowalo, nie chcialam wiedziec. Chcialam jedynie odejsc od niego, pojsc na lekcje, dokadkolwiek, gdziekolwiek w ogole...
...byle dalej od niego.
-Coz - odezwalam sie, zatrzaskujac drzwiczki szafki. Ledwie zdawalam sobie sprawe z tego, co robie. Zlapalam pierwsze ksiazki, ktore mi wpadly w rece. - Musze isc. Mam godzine wychowawcza.
Popatrzyl na ksiazki, ktore sciskalam w ramionach niemal jak tarcze, jakby mialy mnie chronic przed tym czyms, co dla mnie szykowal, co szykowal dla nas - a nie mialam watpliwosci, ze to cos nastapi.
-Nie znajdziesz ich tam - stwierdzil Paul, kiwajac zagadkowo glowa w kierunku ksiazek, ktore dzwigalam.
Nie zrozumialam, o co mu chodzi. Nie chcialam zrozumiec. Wiedzialam tylko, ze chce sie stad wydostac, i to szybko. Cee Cee wciaz stala obok, przenoszac zdumiony wzrok ze mnie na Paula. Zdawalam sobie sprawe, ze lada moment zacznie zadawac pytania, pytania, na ktore nie smialabym odpowiedziec...
A jednak, mimo ze nie chcialam, uslyszalam wlasne slowa, jakby mi je sila wyrwano z ust:
-Nie znajde czego?
-Odpowiedzi, ktorych szukasz. - Spojrzenie niebieskich oczu Paula zintensywnialo. - Dlaczego wlasnie ciebie wybrano, ze wszystkich ludzi. I kim jestes.
Tym razem nie musialam pytac, co ma na mysli. Wiedzialam. Wiedzialam rownie dobrze, jakby powiedzial to wprost. Mowil o darze, jaki posiadalismy oboje, nad ktorym on, wydawalo sie, mial znacznie wieksza kontrole ode mnie i o ktorym najwyrazniej o wiele wiecej wiedzial.
Podczas gdy Cee Cee przygladala sie nam, jakbysmy przeszli na obcy jezyk, Paul spokojnie ciagnal dalej:
-Kiedy bedziesz gotowa, zeby uslyszec prawde o tym, kim naprawde jestes, bedziesz wiedziala, gdzie mnie znalezc. Bede tutaj.
Po czym oddalil sie, jak sadze absolutnie nieswiadomy kobiecych westchnien, jakie jego widok wywolywal u moich szkolnych kolezanek, kiedy z wdziekiem pantery przemierzal dziedziniec.
Cee Cee spojrzala na mnie ciekawie zza szkiel okularow swymi fiolkowymi oczami, nadal okraglymi jak spodki.
-O czym ten chlopak mowil? - zapytala. - I kto to taki ten Jesse?
2
Oczywiscie nie moglam jej powiedziec. Nikomu nie moglam powiedziec o Jessie, no bo kto by mi uwierzyl? Znalam tylko jednego czlowieka - w kazdym razie jednego zywego czlowieka - ktory znal cala prawde o ludziach takich jak ja i Paul, i to tylko dlatego, ze byl jednym z nas. Siedzac nieco pozniej przy jego mahoniowym biurku, nie moglam powstrzymac jeku.-Jak moglo do tego dojsc?
Ojciec Dominik, dyrektor Akademii Misyjnej im. Junipero Serry, siedzial po drugiej stronie ogromnego biurka. Na twarzy mial wyraz cierpliwosci. Bylo mu z nim dobrze; mowiono o nim, ze z kazdym rokiem dobry ojciec staje sie przystojniejszy W wieku blisko szescdziesieciu pieciu lat byl siwowlosym adonisem okularnikiem.
Wydawal sie tez bardzo skruszony.
-Susannah, tak mi przykro. Bylem tak zajety przygotowaniami do nowego roku szkolnego - nie wspomne juz o swiecie ojca Serry w najblizszy weekend - ze nie ogladalem papierow dotyczacych rekrutacji. - Pokrecil starannie przystrzyzona siwa glowa. - Bardzo, bardzo mi przykro.
Skrzywilam sie. Bylo mu przykro. Jemu bylo przykro? A co ze mna? To nie on musial chodzic na lekcje z Paulem Slaterem. Scisle mowiac, na dwie lekcje: wychowawcza i historii Stanow Zjednoczonych. Cale dwie godziny dziennie mialam siedziec w klasie i gapic sie na czlowieka, ktory probowal usunac mojego chlopaka, a mnie skazac na smierc. A do tego dochodza jeszcze apel poranny i przerwa na lunch. Czyli kolejna godzina, prosze bardzo!
-Chociaz, tak uczciwie, to nie wiem, co moglbym zrobic, zeby go nie przyjeto - powiedzial ojciec Dominik, przegladajac dokumenty Paula. - Wyniki testow, stopnie, opinie nauczycieli... sa znakomite. Z przykroscia stwierdzam, ze na papierze Paul Slater wydaje sie o wiele lepszym uczniem, niz ty bylas w momencie, kiedy staralas sie o przyjecie do szkoly.
-Niewiele mozna powiedziec - zauwazylam - o czyjejs moralnosci na podstawie paru testow. - Do tego tematu podchodze ostroznie w zwiazku z tym, ze moje wlasne wyniki byly na tyle mierne, ze Akademia Misyjna z pewnym trudem przyjela moje podanie osiem miesiecy temu, kiedy moja mama oznajmila, ze przeprowadzamy sie do Kalifornii, aby mogla poslubic Andy'ego Ackermana, mezczyzne swojego zycia, mojego obecnego ojczyma.
-Niewiele - przyznal ojciec Dominik, zdejmujac powolnym ruchem okulary i wycierajac je o czarna sutanne. Mial, jak stwierdzilam, fioletowe cienie pod oczami. - Niewiele mozna powiedziec - dodal z westchnieniem, umieszczajac z powrotem okulary w drucianej oprawie na nienagannie zarysowanym orlim nosie. - Susannah, czy jestes pewna, ze jego motywy nie sa szlachetne? Moze Paul pragnie, aby nim pokierowano? Mozliwe, ze przy wlasciwej opiece, zrozumie swoje bledy...
-Taak, ojcze Dominiku - odparlam sarkastycznym tonem. - A mnie w tym roku wybiora krolowa Balu Absolwentow.
Ojciec Dominik przybral mine pelna dezaprobaty. W przeciwienstwie do mnie zawsze mial jak najlepsza opinie o ludziach, przynajmniej do momentu, kiedy ich zachowanie nie dowiodlo blednosci zalozenia, ze sa dobrzy. Wydawaloby sie, ze w przypadku Paula Slatera zobaczyl dosc, zeby wyrobic sobie zdanie na jego temat, ale widocznie nie.
-Przyjmuje - powiedzial ojciec D - dopoki nie przekonamy sie naocznie, ze jest inaczej, ze Paul przybyl do Akademii Misyjnej, zeby sie uczyc. I to nie tylko normalnego programu jedenastej klasy, Susannah, ale rowniez tego, czego my oboje moglibysmy go nauczyc. Miejmy nadzieje, ze Paul zaluje swoich przeszlych postepkow i szczerze pragnie sie poprawic. Wierze, ze Paul zjawil sie u nas, zeby rozpoczac wszystko od nowa, podobnie jak ty w zeszlym roku jesli sobie przypominasz. A nasza powinnoscia, jako zdolnych do wybaczania istot ludzkich, jest mu w tym pomoc. Dopoki nie okaze sie, ze jest inaczej, powinnismy w przypadku Paula rozstrzygnac watpliwosci na jego korzysc.
To byl chyba najgorszy plan, o jakim slyszalam w zyciu. Nie moglam jednak zaprzeczyc, ze nie mialam zadnych dowodow na to, ze Paul chcial nam sprawic klopoty. W kazdym razie, jak dotad.
-A teraz... - powiedzial ojciec D, zamykajac teczke Paula i odchylajac sie do tylu na fotelu. - Nie widzialem cie przez pare tygodni. Jak sie masz, Susannah? I jak sie ma Jesse?
Poczulam, ze policzki mi plona. Zle ze mna, skoro sama wzmianka o Jessie powodowala, ze sie czerwienilam, ale tak to bylo.
-Hm - mruknelam, majac nadzieje, ze ojciec D nie zauwazy rumienca. - W porzadku.
-Dobrze - odparl ojciec Dominik, przesuwajac wyzej okulary na nosie i spogladajac w roztargnieniu na polke z ksiazkami. - Wspominal, ze chcialby pozyczyc jedna ksiazke. Och, tak, oto ona. - Umiescil ogromne, oprawne w skore tomiszcze, wazylo chyba z piec kilogramow, w moich rekach. - Teoria krytyczna od czasow Platona - powiedzial z usmiechem. - To mu sie spodoba.
Wcale w to nie watpilam. Jesse'owi podobalo sie pare najnudniejszych ksiazek na swiecie. Mozliwe, ze to dlatego mu nie odpowiadalam. To znaczy, nie w ten sposob, jakiego bym sobie zyczyla. Bo nie bylam dostatecznie nudna.
-Bardzo dobrze - powiedzial ojciec D, wyraznie myslac o czyms innym.
Wizyty arcybiskupa zawsze wprawialy go w stan najwyzszego niepokoju, a ta szczegolna wizyta, z okazji swieta ojca Serry, ktorego szereg instytucji usilowalo bezskutecznie wypromowac na swietego, obciazala jego system nerwowy wyjatkowo.
-Po prostu miejmy na oku naszego mlodego przyjaciela, pana Slatera - ciagnal ojciec D - i obserwujmy, jak sie rzeczy maja. On moze, Susannah, ustatkowac sie w zorganizowanym srodowisku o tak solidnym pedagogicznym zapleczu, jakie oferujemy tutaj, w Akademii.
Parsknelam. Nie moglam sie powstrzymac. Ojciec D naprawde nie mial pojecia, z czym mial sie zmierzyc.
-A jesli nie? - zapytalam.
-Coz - odparl ojciec Dominik. - Przejdziemy przez most, kiedy do niego dojdziemy. A teraz biegnij. Nie chcesz przeciez spedzic calej przerwy obiadowej w moim towarzystwie.
Niechetnie opuscilam gabinet dyrektora, taszczac zakurzone ksiazczydlo, ktore mi powierzyl. Poranna mgla rozproszyla sie, jak zwykle, i w gorze niebo lsnilo blekitem. Na dziedzincu kolibry uwijaly sie pracowicie nad krzewem hibiskusa. Halasliwie bulgotala woda w fontannie, otoczonej kilkoma turystami odzianymi w bermudy - w misji miescila sie szkola, ale stanowila takze zabytek historyczny, z bazylika i sklepem z pamiatkami, obowiazkowymi punktami w programie kazdej wycieczki autokarowej. Ciemnozielone korony palm chwialy sie leniwie w lekkim wietrzyku od morza. Byl to kolejny cudowny dzien w Carmelu Nadmorskim.
Wiec skad u mnie takie parszywe samopoczucie?
Usilowalam sobie wmowic, ze przesadzam. Ze ojciec Dominik ma racje - nie wiemy, czym kierowal sie Paul, przychodzac tutaj. Moze faktycznie rozpoczal nowy rozdzial.
Dlaczego wiec nie moglam sie pozbyc z moich mysli tego obrazu z sennego koszmaru? Dlugi ciemny korytarz, a w nim ja - biegne, rozgladajac sie za jakims wyjsciem i natykajac sie jedynie na mgle. Ten sen, po ktorym nieodmiennie budzilam sie zlana potem, powtarzal sie niemal kazdej nocy.
Prawde mowiac, nie moglam sie zdecydowac, co mnie przerazalo bardziej: nocne koszmary czy tez to, co dzialo sie teraz, na jawie. Co Paul tutaj robil? I co jeszcze bardziej niepokojace, jak to sie stalo, ze Paul wydawal sie tak duzo wiedziec na temat daru, jaki oboje posiadalismy? Nie ma zadnej gazetki. Nie odbywaja sie konferencje ani seminaria. Kiedy wprowadza sie haslo "posrednik" do wyszukiwarki, otrzymuje sie tylko informacje o prawnikach i doradcach rodzinnych. Obecnie jestem praktycznie tak samo ciemna, jak wtedy, kiedy bylam mala i wiedzialam tylko, ze jakos... coz, roznie sie od dzieci z sasiedztwa.
Natomiast Paul zdaje sie, uwaza, ze potrafi odpowiedziec na rozne pytania.
Ale co on moze wiedziec? Nawet ojciec Dominik nie twierdzi, ze wie dokladnie, kim my, posrednicy - z braku lepszego okreslenia - jestesmy i skad sie wzielismy oraz jakie sa, dokladnie, granice naszego talentu... a jest starszy od nas obojga razem wzietych! Pewnie, mozemy widziec i mowic do - nawet calowac i grzmocic piescia - zmarlych... albo raczej duchow tych, ktorzy odchodzac, zostawili po sobie balagan, o czym dowiedzialam sie w wieku szesciu lat, kiedy moj tata, zmarly na atak serca, wrocil na mala popogrzebowa pogawedke.
Ale czy na tym koniec? Czy posrednicy potrafia tylko tyle? Zdaniem Paula nie.
Wbrew zapewnieniom ojca Dominika, ze Paul prawdopodobnie zywi jak najlepsze intencje, nie moglam sie pozbyc watpliwosci. Tacy ludzie jak Paul nie robili niczego bez istotnego powodu. No wiec co on robil w Carmelu? Czy mozliwe, zeby, skoro odkryl ojca Dominika i mnie, po prostu zapragnal ciagnac te znajomosc z tesknoty za istotami podobnymi do siebie?
Mozliwe. Oczywiscie, tak samo mozliwe jest to, ze Jesse naprawde mnie kocha, udajac, ze tak nie jest, poniewaz nasz zwiazek nie bylby taki czysty...
Taak. A mnie moze naprawde obwolaja krolowa Balu Absolwentow, o czym tak marzylam...
Staralam sie o tym nie myslec podczas lunchu - o Paulu, nie o Balu Absolwentow - kiedy, scisnieta pomiedzy Adamem i Cee Cee, otworzylam puszke z niskokaloryczna cola, krztuszac sie niemal przy pierwszym lyku, gdy z ust Cee Cee padlo:
-No, gadaj. Kim jest ten Jesse? Tym razem zechciej, prosze, odpowiedziec.
Cola prysnela na wszystkie strony, glownie z mojego nosa. Zmoczyla rowniez moj sweterek z Benettona. Cee Cee nie okazala sladu wspolczucia.
-Dietetyczna - stwierdzila - nie zostawi plam. No wiec, jak to jest, ze go dotad nie poznalismy?
-Wlasnie - odezwal sie Adam, opanowawszy wybuch smiechu na widok coli tryskajacej mi z nosa. - I jak to jest, ze ten caly Paul go zna, a my nie?
Wycierajac sie chusteczka, zerknelam w strone Paula. Siedzial na lawce niedaleko, w otoczeniu smietanki naszej klasy z Kelly Prescott na czele. Wszyscy ryczeli ze smiechu z historyjki, ktora im wlasnie opowiedzial.
-Jesse to taki chlopak - odparlam, czujac, ze nie zdolam sie wywinac od ich pytan. Nie tym razem.
-Taki chlopak - powtorzyla Cee Cee. - Taki chlopak, z ktorym ty chodzisz, jak twierdzi ten tam Paul.
-Coz - odparlam niechetnie. - Taak, chyba tak. Cos w tym rodzaju. To znaczy... to dosc skomplikowane.
Skomplikowane? Wobec moich ukladow z Jesse'em Teoria krytyczna od czasow Platona wydawala sie rownie ezoteryczna jak Rogas z Doliny Roztoki.
-Wiec - powiedziala Cee Cee, krzyzujac nogi i gryzac z upodobaniem mlode marcheweczki, ktore trzymala w torbie na kolanach. - Mow. Gdzie sie spotkaliscie?
Nie moglam uwierzyc, ze siedze tu i rozmawiam z przyjaciolmi o Jessie. Przyjaciolmi, ktorych tak bardzo staralam sie trzymac w nieswiadomosci co do jego istnienia.
-Mieszka, hm, w sasiedztwie - powiedzialam. Nie bylo sensu mowic im calej prawdy.
-Chodzi do RLS? - zapytal Adam, majac na mysli Liceum im. Roberta Louisa Stevensona. Siegnal po marchewke z torby Cee Cee.
-Hm, niezupelnie - odparlam.
-Nie mow, ze on chodzi do Liceum Carmelu. - Oczy Cee Cee rozszerzyly sie.
-Nie chodzi juz do szkoly sredniej - powiedzialam, poniewaz znajac nature Cee Cee, mozna sie bylo domyslac, ze nie spocznie, dopoki nie dowie sie wszystkiego. - Juz, hm, ja skonczyl.
-Oho - zawolala Cee Cee. - Powazny mezczyzna. Coz, nic dziwnego, ze trzymasz to w tajemnicy. No wiec, co on robi? Jest w college'u?
-Wlasciwie nie - powiedzialam. - Zrobil sobie przerwe. Zeby... zeby sie odnalezc.
-Hm. - Adam oparl sie wygodnie na lawce, zamykajac oczy i wystawiajac twarz na pieszczote silnego, znajdujacego sie w zenicie, slonca. - Pasozyt. Mozesz znalezc cos lepszego, Suze. Potrzebujesz faceta, ktory wyznaje solidna etyke pracy. Faceta takiego, jak... Hej, wiem. Jak ja!
Cee Cee, ktora miala na Adama oko, odkad ich poznalam, puscila jego uwage mimo uszu.
-Od jak dawna chodzicie ze soba? - zapytala.
-Nie wiem - odparlam, okropnie w tej chwili nieszczesliwa. - To jest dosc nowe. To znaczy, znam go od pewnego czasu, ale co do chodzenia ze soba... to jest nowe. I to nie jest tak naprawde... Coz, naprawde nie lubie o tym mowic.
-Mowic o czym? - Jakis cien zamajaczyl przy naszej lawce. Zerknelam z ukosa i zobaczylam najmlodszego z moich przyrodnich braci, Davida, ktorego rude wlosy plonely w sloncu jak aureola.
-O niczym - powiedzialam szybko.
Ze wszystkich czlonkow mojej rodziny - owszem, teraz juz uznawalam Ackermanow, ojczyma i jego synow, za czesc swojej najblizszej rodziny, do ktorej po smierci ojca zaliczalam tylko siebie i mame - trzynastoletni David wie na moj temat najwiecej. To znaczy, ze nie jestem jedynie troche zwichrowana nastolatka, otoz to.
Poza tym David wiedzial o Jessie. Wiedzial i nie wiedzial. Z jednej strony, jak reszta rodziny zwrocil uwage na hustawke moich nastrojow i tajemnicze unikanie wspolnego pokoju wieczorami, z drugiej jednak, nie mial nawet bladego pojecia, co sie za tym krylo.
Stal przed nasza lawka - smiale posuniecie, jako ze starsi uczniowie nie traktowali zyczliwie osmoklasistow pojawiajacych sie w tej czesci podworza, ktora uwazali za swoja - starajac sie wygladac, jakby znalazl sie na wlasciwym miejscu, co wziawszy pod uwage jego watle cialo, aparat na zebach i odstajace uszy, kompletnie mu sie nie udalo.
-Widzialas to? - zapytal, podsuwajac mi pod nos jakis papier. Wzielam ten papier do reki. Okazalo sie, ze to zaproszenie na party w lazni przy ulicy Sosnowe Wzgorze 99 na najblizszy piatek.
Gosci zachecano do przyniesienia kostiumow kapielowych, jesli mieli ochote na "goraca i pienista" rozrywke. Gdyby zas zdecydowali sie wystapic bez kostiumow, to rowniez bedzie mile widziane, zwlaszcza w wypadku gosci plci zenskiej.
Na zaproszeniu zamieszczono glupi obrazek przedstawiajacy wstawiona dziewczyne z wielkimi piersiami, wychylajaca puszke piwa.
-Nie, nie mozesz pojsc - powiedzialam z pogarda w glosie, oddajac Davidowi zaproszenie. - Jestes za maly. Swoja droga, ktos powinien to pokazac szkolnemu psychologowi. Uczniowie osmej klasy nie powinni urzadzac takich imprez.
Cee Cee, ktora odebrala Davidowi kartke, mruknela w tym momencie:
-Hm, Suze.
-Powaznie - ciagnelam. - Zaskakujesz mnie, Davidzie. Myslalam, ze jestes madrzejszy. Z takich imprez nigdy nic dobrego nie wynika. Pewnie, pare osob bedzie sie swietnie bawic. Ale pewne, jak w banku, ze komus zrobi sie niedobrze albo ktos sie utopi, rozbije sobie glowe, albo jeszcze cos. Zawsze jest zabawnie, dopoki komus nie stanie sie krzywda.
-Suze. - Cee Cee trzymala zaproszenie tuz przed moim nosem. - Ulica Sosnowe Wzgorze 99. To twoj dom, prawda?
Wyrwalam jej kartke, sapiac ze zdumienia.
-Davidzie! Co ty sobie wyobrazasz?
-To nie ja - krzyknal David. Jego cienki glosik wzniosl sie jeszcze o dwie czy trzy oktawy. - Brad je rozdaje. Nawet pare dzieciakow z siodmej klasy je dostalo...
Spojrzalam zmruzonymi oczami w kierunku mojego przyrodniego brata Brada. Stal oparty niedbale o slup do koszykowki, usilujac wygladac intrygujaco, dosc trudne zadania dla faceta, ktorego kore mozgowa, wedlug moich spostrzezen, okrywala dodatkowo tasma izolacyjna.
-Przepraszam - powiedzialam, podnoszac sie z miejsca. - Musze isc popelnic morderstwo. - Nastepnie przemierzylam boisko do koszykowki z jaskrawopomaranczowa kartka w rece.
Brad widzial, ze sie zblizam. Zauwazylam wyraz dzikiej paniki, ktory pojawil sie przelotnie na jego twarzy, kiedy jego spojrzenie padlo na to, co mialam w dloni. Wyprostowal sie i probowal ratowac ucieczka, ale bylam szybsza od niego. Osaczylam go przy fontannie, podnoszac zaproszenie do gory, zeby je dobrze widzial.
-Czy ty naprawde sadzisz - zapytalam spokojnie - ze mama i Andy pozwola ci urzadzic to... to... cokolwiek to jest?
Na przerazonej twarzy Brada pojawil sie wyzywajacy grymas. Wysunal brode do przodu, mowiac:
-Taak, coz, czego sie nie dowiedza, to ich nie zaboli.
-Brad - powiedzialam. Czasami mi go zal. Naprawde. To taki przyglup. - Wydaje ci sie, ze niczego sie nie domysla, kiedy wygladajac przez okno sypialni, zobacza gromade nagich dziewczyn w nowej lazni?
-Nie - odparl Brad. - Nie bedzie ich w domu w piatek wieczorem. Tata ma goscinny wyklad w San Francisco, a twoja mama z nim jedzie, zapomnialas o tym?
Owszem, zapomnialam. W gruncie rzeczy, nie jestem pewna, czy ktos mi w ogole o tym powiedzial. Ostatnio spedzalam duzo czasu w swoim pokoju, to prawda, ale czy az tyle, zeby nie dotarlo do mnie cos tak istotnego, jak wyjazd rodzicow na cala noc? Nie sadze...
-Lepiej, zebys im nic nie mowila - powiedzial Brad z niespodziewana zjadliwoscia - albo pozalujesz.
Spojrzalam na niego, jakby mu odbilo.
-Ja pozaluje? - zasmialam sie. - Hm, wybacz Brad, ale jesli twoj ojciec dowie sie, ze planujesz taka impreze, to ty bedziesz uziemiony w domu do konca zycia, nie ja.
-No, no - powiedzial Brad. Wyzywajacy wyraz jego twarzy zmienil sie teraz na jeszcze mniej przyjemny wyraz smiertelnej zlosci. - Bo jesli chociaz pomyslisz, zeby mu cos pisnac na ten temat, powiem im o facecie, ktorego co noc przemycasz do swojego pokoju.
3
Odsiadka. To jest to, co sie dostaje, kiedy znokautujesz przyrodniego brata na terenie Akademii Misyjnej im. Junipero Serry i jakis nauczyciel przypadkiem to zauwazy.-Nie rozumiem, co cie naszlo, Suze - powiedziala pani Elkins, do ktorej obowiazkow nalezalo, poza nauczaniem biologii na poziomie dziewiatej i dziesiatej klasy, zostawanie po lekcjach z mlodocianymi przestepcami takimi jak ja. - W dodatku pierwszego dnia szkoly. Czy tak wlasnie chcesz rozpoczynac nowy rok?
Pani Elkins niczego jednak nie rozumiala. A ja niewiele moglam jej powiedziec. To znaczy, jak moglam jej wyjasnic, ze nagle to wszystko przekroczylo granice mojej wytrzymalosci? Odkrycie, ze moj przyrodni brat wiedzial o czyms, co od miesiecy usilowalam ukryc przed rodzina - w polaczeniu z faktem, ze potwor z moich snow wloczyl sie obecnie korytarzami mojej wlasnej szkoly w przebraniu przystojniaka w ciuchach firmy Abercrombie i Fitch - spowodowalo, ze rozmieklam wewnetrznie jak szminka Maybelline zostawiona na sloncu.
Nie moglam jej tego powiedziec. Przyjelam kare w milczeniu, obserwujac na zegarze uplywajace nieznosnie wolno minuty. Ani ja, ani zaden z pozostalych wiezniow nie mial odzyskac wolnosci przed godzina szesnasta.
-Mam nadzieje, Suze - oznajmila pani Elkins, kiedy ta godzina nareszcie nadeszla - ze dostalas nauczke. Nie sadzisz, ze urzadzanie bijatyk na szkolnym boisku to nie jest dobry przyklad dla mlodszych dzieci?
Co? Ja nie dawalam dobrego przykladu? A co z Bradem? To wlasnie Brad zamierzal urzadzic swoje prywatne Oktoberfest w salonie naszego domu. Ale to on trzymal mnie tym razem w szachu. I zdawal sobie z tego sprawe.
-Owszem - stwierdzil podczas przerwy na lunch, kiedy stalam, gapiac sie na niego oniemiala, niezdolna przyjac do wiadomosci tego, co przed chwila uslyszalam. - Myslisz, ze jestes taka sprytna, wpuszczajac faceta co noc do swojego pokoju, co? A swoja droga, jak on tam wlazi? Przez to okno nad gankiem? No, wydal sie twoj maly sekrecik, co? Wiec siedz cicho, jesli chodzi o moja impreze, a ja bede siedzial cicho, jesli chodzi o tego faceta Jesse'a.
Tak mnie porazil fakt, ze Brad mogl uslyszec - ze slyszal - Jesse'a, ze przez pare minut nie potrafilam wydobyc z siebie sensownej odpowiedzi. Brad w tym czasie wymienil pozdrowienia z roznymi czlonkami swojej paczki, ktorzy podchodzili, zeby "przybic piatke", mowiac cos w rodzaju:
-Kurcze! Laznia. To cos dla mnie. W koncu udalo mi sie wykrztusic:
-Och, tak? Dobra, a co z Jakiem? Jake nie pozwoli, zebys sie zapil w domu z gromada kumpli.
Brad tylko spojrzal na mnie z politowaniem.
-Zartujesz? - zapytal. - A jak myslisz, kto dostarcza piwo? Jake zwedzi dla mnie beczulke piwa z pracy.
Zmruzylam oczy.
-Jake? Jake wam zalatwi piwo? Akurat. On by nigdy... - W tym momencie splynelo na mnie olsnienie. - Ile mu placisz?
-Stowke - odparl Brad. - Dokladnie polowe z tego, ile mu brakuje na to jego camaro.
Wiedzialam, ze Jake bylby zdolny niemal do wszystkiego, byle polozyc lape na wlasnym camaro. Patrzylam na niego oszolomiona.
-A co z Davidem? - odezwalam sie w koncu. - David wszystko powie.
-Nie, nie powie - oznajmil Brad, pewny siebie. - Bo jesli to zrobi, to kopne go w koscisty zadek tak mocno, ze doleci do Anchorage. A ty lepiej nie probuj go bronic, bo inaczej uracze twoja mame smakowita opowiescia o tym calym Jessie.
Wtedy oberwal. To bylo silniejsze ode mnie. Tak jakby moja piesc kierowala sie wlasnym rozumem. Wisiala sobie u mojego boku, a w nastepnej chwili wbijala sie w zoladek Brada.
Walka trwala sekunde. Nawet pol sekundy. Pan Gillarte, nowy wuefista, rozdzielil nas, zanim Brad zdazyl zlapac powietrze.
-Odejdz - rozkazal, odpychajac mnie i schylajac sie, zeby zajac sie rozpaczliwie dyszacym Bradem.
Wiec sobie poszlam. Prosto do ojca D, ktory stal na dziedzincu, nadzorujac zawieszanie swiatelek wokol pnia palmy.
-Coz ci moge powiedziec, Susannah? - powiedzial zdesperowany, kiedy skonczylam wyjasniac sytuacje. - Niektorzy ludzie maja ostrzejsza percepcje.
-Tak, ale Brad? - Mowilam szeptem ze wzgledu na grupke ogrodnikow zatrudnionych przy dekorowaniu szkoly na swieto ojca Serry w najblizsza sobote, dzien po bachanaliach urzadzanych w lazni przez Brada.
-Coz, Susannah - powiedzial ojciec D. - Nie moglas oczekiwac, ze na zawsze utrzymasz Jesse'a w tajemnicy. Twoja rodzina musiala to w koncu odkryc.
Moze. Czego nie bylam w stanie zrozumiec, to tego, jakim cudem akurat Brad odkryl jego istnienie, podczas gdy madrzejsi od niego czlonkowie rodziny, na przyklad Andy czy moja mama, nie mieli o niczym pojecia.
Z drugiej strony Maks, pies rodziny Ackermanow, wiedzial o Jessie od poczatku, i z tego powodu nie zblizal sie do mojego pokoju. A pod wzgledem intelektualnym Brad i Maks mieli ze soba wiele wspolnego... chociaz Maks, rzecz jasna, byl od Brada bystrzejszy.
-Mam gleboka nadzieje - powiedziala pani Elkins, kiedy wreszcie uwolnila mnie i moich wspoltowarzyszy niedoli - ze w tym roku, Suze, juz cie tutaj nie zobacze.
-Ja takze, pani E - odparlam, zgarniajac swoje rzeczy. Po czym wybieglam, jakby mnie ktos gonil.
W polnocnej Kalifornii bylo jasne, gorace popoludnie, co oznaczalo oslepiajace slonce, niebo tak niebieskie, ze patrzenie na nie sprawialo bol, a w oddali widok spienionych fal Pacyfiku obmywajacych plaze Carmelu. Przegapilam wszelkie mozliwe okazje podwiezienia do domu - przez Adama, ktory nadal z ochota zabieral kazdego i w kazdym momencie na przejazdzke swoim wystrzalowym zielonym volkswagenem, no i oczywiscie przez Brada, ktory po Jake'u, jezdzacym obecnie uzywana honda civic, ale jedynie do chwili, dopoki nie dostanie swojego wymarzonego samochodu, odziedziczyl land rovera - a od ulicy Sosnowe Wzgorze 99 dzielily mnie niemal cztery kilometry. Glownie pod gore.
Zdazylam dojsc do szkolnej bramy, kiedy pojawil sie rycerz w lsniacej zbroi. Przynajmniej, jak sadze, za takiego sie uwazal. Nie dosiadal jednak mlecznobialego rumaka. Jechal srebrnym kabrioletem bmw, z uchylonym, ze wzgledu na pogode, dachem. Bardzo wygodne.
-Daj spokoj - powiedzial, kiedy stanelam przed budynkiem misji, czekajac na zmiane swiatel, zeby moc przekroczyc ruchliwa jezdnie. - Wsiadaj. Podwioze cie do domu.
-Nie, dziekuje - powiedzialam niedbale. - Wole sie przejsc.
-Suze. - Paul robil wrazenie znudzonego. - Wsiadaj do samochodu.
-Nie - powiedzialam. Widzicie, wyciagnelam wnioski z nauczki, jaka dostalam w zwiazku z "wsiadaniem do samochodu z kims, kto raz probowal mnie zabic". To sie nie moglo powtorzyc. Zwlaszcza nie z Paulem, ktory nie tylko probowal mnie zabic, ale tez przerazil mnie tak skutecznie, ze wciaz na nowo przezywalam to wydarzenie w snach. - Mowilam ci juz. Przejde sie. Paul pokrecil glowa, smiejac sie cicho.
-Z ciebie to naprawde jest trudny przypadek - powiedzial.
-Dziekuje.
Swiatlo zmienilo sie i ruszylam przez skrzyzowanie. Znalam te droge bardzo dobrze. Nie potrzebowalam eskorty.
Ale mialam ja, tak czy inaczej. Paul jechal obok mnie, rozwijajac zawrotna predkosc okolo czterech kilometrow na godzine.
-Czy zamierzasz mi towarzyszyc az do domu? - zapytalam, kiedy zaczelismy zblizac sie do stromego wzniesienia, od ktorego Carmelowe Wzgorza wziely swoja nazwe. Dobrze sie skladalo, ze na tej szosie nie panowal o czwartej po poludniu duzy ruch, bo inaczej Paul, jadac w tym tempie, wprawilby paru moich sasiadow we wscieklosc, blokujac jedyna droge do cywilizacji.
-Tak - odparl Paul. - Chyba ze przestaniesz sie zachowywac jak rozpuszczony bachor i wsiadziesz do samochodu.
-Nie, dziekuje.
Szlam dalej. Bylo upalnie. Pod swetrem moje cialo wilgotnialo. Nie mialam jednak cienia zamiaru wsiasc do jego auta. Wloklam sie poboczem, starannie omijajac wszelkie rosliny, ktore przypominaly moich smiertelnych wrogow - przynajmniej do momentu pojawienia sie Paula - sumaki jadowite, oraz przeklinajac w duchu Teoria krytyczna od czasow Platona, ktora z kazdym krokiem jakby stawala sie ciezsza.
-Mylisz sie, nie ufajac mi - zauwazyl Paul, wslizgujac sie obok mnie na wzgorze swoim wezowato srebrzystym autem. - Wiesz, ty i ja jestesmy tacy sami.
-Mam szczera nadzieje, ze to nieprawda - powiedzialam. Wiele razy mialam okazje stwierdzic, ze na niektorych wrogow uprzejmosc dziala rownie skutecznie, odpychajaco, jak piesc. Nie zartuje. Sprobujcie sami.
-Przykro mi cie rozczarowac - odparl Paul - ale to prawda. A tak przy okazji, co ci mowil ojciec Dominik? Mowil ci, zebys nie spedzala czasu sama w moim towarzystwie? Zebys nie wierzyla w nic, cokolwiek ci powiem?
-Wcale nie - powiedzialam tym samym, obojetnym tonem. - Ojciec Dominik uwaza, ze nalezy rozstrzygnac watpliwosci na twoja korzysc.
Paul, z rekami na obitej skora kierownicy, wyraznie sie zdziwil.
-Naprawde? Tak powiedzial?
-Och, tak - zapewnilam, zauwazajac piekna kepke jaskrow przy drodze i omijajac ja szerokim lukiem na wypadek, gdyby kryly lodyzki sumaka jadowitego. - Ojciec Dominik uwaza, ze jestes tutaj, poniewaz chcesz nawiazac kontakt z jedynymi posrednikami, jakich znasz. Sadzi, ze nasza powinnoscia, jako przepelnionych milosierdziem istot ludzkich, jest pozwolic ci zmazac swoje winy i pomoc w podazaniu droga dobra.
-Ale ty sie z nim nie zgadzasz? - Paul wpatrywal sie we mnie usilnie. No i co z tego? Wziawszy pod uwage, jak wolno jechal, nie musial caly czas obserwowac drogi, czy czegokolwiek.
-Posluchaj - powiedzialam, zalujac, ze nie mialam spinki czy czegos w tym rodzaju, zeby spiac wlosy. Przyklejaly mi sie do karku. Szylkretowa spinka, z ktora wyruszalam rano, zniknela w tajemniczych okolicznosciach. - Ojciec Dominik to najmilszy czlowiek, jakiego w zyciu spotkalam. Zyje tylko po to, zeby pomagac innym. Autentycznie wierzy, ze ludzie sa z natury dobrzy i ze jesli tak sie ich bedzie traktowac, to odplaca tym samym.
-Ale ty - powiedzial Paul - nie zgadzasz sie z tym, jak rozumiem?
-Sadze, ze oboje wiemy, iz ojciec Dominik zyje w swiecie wyobrazni. - Wlokac sie pod gore, patrzylam wprost przed siebie, majac nadzieje, ze Paul nie domysli sie, ze moj przyspieszony rytm serca nie ma nic wspolnego z wysilkiem, natomiast bardzo wiele z jego obecnoscia. - Poniewaz jednak nie chce mu sprawic przykrosci, zachowam swoja opinie na twoj temat, ze jestes psychopata i wykorzystujesz innych, wylacznie dla siebie.
-Psychopata? - Paul wydawal sie zachwycony takim opisem wlasnej osoby... kolejny dowod na to, ze byl dokladnie taki, jak myslalam. - To mi sie podoba. Nazywano mnie w przerozny sposob, ale nigdy psychopata.
-To nie byl komplement - sprostowalam, poniewaz najwyrazniej tak to odebral.
-Wiem - powiedzial. - Dlatego to jest takie zabawne. Ciekawa z ciebie dziewczyna, wiesz?
-Wszystko jedno - burknelam zirytowana. Nie bylam nawet w stanie skutecznie faceta obrazic. - Powiedz mi tylko jedna rzecz.
-Co zechcesz.
-Tej nocy, kiedy na siebie wpadlismy - wskazalam na niebo - wiesz, tam na gorze?
Skinal glowa.
-Owszem. No i co?
-Jak sie tam dostales? Nikt cie nie egzorcyzmowal, prawda?
Paul usmiechnal sie szeroko. Ku swojemu przerazeniu zrozumialam, ze zadalam pytanie, ktore najbardziej chcial uslyszec.
-Nie, nikt mnie nie egzorcyzmowal - oznajmil. - Ty tez nie potrzebowalas, zeby cie ktos egzorcyzmowal.
Niemal oslupialam. Zatrzymalam sie raptownie.
-Czy chcesz mi wmowic, ze kiedy tylko mi sie spodoba, moge sobie pospacerowac tam, na gorze? - zapytalam, gleboko zdumiona.
-Jest mnostwo rzeczy - powiedzial Paul, nadal usmiechajac sie leniwie - ktore potrafilabys zrobic, a ktorych jeszcze nie odkrylas, Suze. Rzeczy, o ktorych ci sie nie snilo. Rzeczy, ktore moge ci pokazac.
Nie dalam sie oszukac aksamitnemu tonowi jego glosu. Paul posiadal czar i wdziek, ale bywal tez smiertelnie niebezpieczny.
-Tak - powiedzialam, modlac sie, zeby sie nie domyslil, jak szalenczo bije moje serce pod rozowym jedwabiem. - Wcale w to nie watpie.
-Mowie powaznie, Suze. Ojciec Dominik to wspanialy czlowiek. Nie przecze. Ale on jest tylko posrednikiem. Ty jestes czyms wiecej.
-Rozumiem. - Wyprostowalam sie i ruszylam w dalsza droge. W koncu dotarlismy na grzbiet wzgorza i znalazlam sie w cieniu ogromnych sosen rosnacych szpalerem po obu stronach. Ulga, ze wydostalam sie z zaru, byla ogromna. Zalowalam tylko, ze rownie latwo nie moge sie uwolnic od Paula. - Wiec cale zycie ludzie mowia mi, ze jestem tym a tym, a ni stad, ni zowad zjawiasz sie ty, twierdzisz, ze jestem kims zupelnie innym, i ja mam ci uwierzyc?
-Tak - odparl Paul.
-Bo jestes osoba, ktorej mozna zaufac z zamknietymi oczami - zakpilam. Moj glos brzmial duzo pewniej, niz sie naprawde czulam.
-Bo jestem wszystkim, co masz - sprostowal.
-Coz, to chyba nie jest tak strasznie duzo? - Spojrzalam na niego ze zloscia. - Pozwole sobie przypomniec, ze przy naszym ostatnim spotkaniu zostawiles mnie zagubiona w piekle!
-To nie bylo pieklo - oswiadczyl Paul, przewracajac oczami, co nalezalo do jego specjalnosci. - Poza tym w koncu bys stamtad wyszla.
-A co z Jesse'em? - zapytalam. Serce bilo mi mocniej niz przedtem, poniewaz to wlasnie bylo w tym wszystkim najwazniejsze, nie to, co zrobil czy tez probowal zrobic ze mna, ale to, co zrobil Jesse'owi... i co, jak sie obawialam, bedzie probowal powtorzyc.
-Powiedzialem, ze mi przykro z tego powodu. - W glosie Paula brzmiala irytacja. - Poza tym, wszystko dobrze sie skonczylo, prawda? Jest tak, jak ci mowilem, Suze. Posiadasz duzo wieksza moc, niz zdajesz sobie z tego sprawe. Potrzebujesz tylko kogos, kto ci pokaze twoj prawdziwy potencjal. Potrzebujesz nauczyciela - prawdziwego nauczyciela, a nie szescdziesiecioletniego ksiedza, ktory sadzi, ze ojciec Junipero jakis tam to poczatek i koniec swiata.
-Jasne. A ty zapewne uwazasz, ze jestes wlasnie tym facetem, ktory odegra role pana Miyagi dla mnie, czyli Karate Kida.
-Cos w tym rodzaju.
Mijalismy zakret przed ulica Sosnowe Wzgorze 99, gdzie moj dom gorowal nad Dolina Carmelu. Z mojego pokoju, na froncie domu, rozciagal sie widok na ocean. W nocy naplywala stamtad mgla. Mozna bylo niemal zobaczyc, jak kladzie swoje waciane macki na parapecie, kiedy zapomnialam zamknac okna. To byl ladny dom, jeden z najstarszych w Carmelu, dawny zajazd z lat piecdziesiatych XIX wieku. Nawet nie mowiono o nim, ze jest nawiedzony.
-No, to jak, Suze? - Paul przerzucil niedbale ramie przez oparcie pustego fotela obok siebie. - Kolacja dzis wieczorem? Zapraszam cie. Opowiem ci takie rzeczy o tobie samej, o tym, kim jestes, jakich nie wie nikt inny na tej planecie.
-Dzieki - powiedzialam, wchodzac z ulicy na uslane sosnowymi iglami podworko i czujac przy tym niewyslowiona ulge. Czemu tu sie dziwic? Przezylam spotkanie z Paulem Slaterem, nie przenoszac sie w inny wymiar egzystencji. To spory sukces. - Ale nie, dziekuje. Do zobaczenia jutro w szkole.
Potem, brodzac w gestym kobiercu igiel, dotarlam do podjazdu, podczas gdy Paul wolal za moimi plecami:
-Suze! Suze, poczekaj!
Nie poczekalam. Ruszylam podjazdem prosto do ganku, wspielam sie po schodkach, otworzylam drzwi i weszlam do srodka.
Nie obejrzalam sie za siebie. Nie obejrzalam sie ani razu.
-Jestem w domu - zawo