WŁADCY RZYMU_1 - Pierwszy w Rzymie

Szczegóły
Tytuł WŁADCY RZYMU_1 - Pierwszy w Rzymie
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

WŁADCY RZYMU_1 - Pierwszy w Rzymie PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie WŁADCY RZYMU_1 - Pierwszy w Rzymie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

WŁADCY RZYMU_1 - Pierwszy w Rzymie - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Cykl WŁADCY RZYMU tom I - Pierwszy w Rzymie Księgozbiór DiGG f 2008 Strona 2 Strona 3 GŁÓWNE POSTACIE ● Kwintus Serwiliusz CEPION, konsul w roku 106 p.n.e. - Kwintus Serwiliusz Cepion Młodszy, syn konsula - Serwilia Cepionia, córka konsula ● Gajusz Juliusz CEZAR, senator - Marcja z Marcjuszów Królów, żona senatora - Sekstus Juliusz Cezar, starszy syn senatora - Gajusz Juliusz Cezar Młodszy, młodszy syn senatora - Julia Starsza (Julia), starsza córka senatora - Julia Młodsza (Julilla), młodsza córka senatora ● Marek Aureliusz KOTTA, pretor (data nie znana) - Rutylia, żona pretora jej pierwszym mężem był Lucjusz Aureliusz Kotta, brat pretora, konsul w roku 118 p.n.e. (zmarł wkrótce potem) - Aurelia, pasierbica i bratanica pretora - Lucjusz Aureliusz Kotta, pasierb i bratanek pretora - Gajusz, Marek i Lucjusz Aureliusz Kotta, synowie pretora i Rutylii ● Lucjusz DEKUMIUSZ, nadzorca Kolegium Rozdroży ● Marek Liwiusz DRUZUS Cenzor, konsul w roku 112 p.n.e., cenzor w roku 109 p.n.e. (zmarł w czasie urzędowania) - Kornelia Scypionia, żona i matka dzieci konsula, w separacji z mężem - Marek Liwiusz Druzus, starszy syn konsula - Mamertus Emiliusz Lepidus Liwianus, młodszy adoptowany syn konsula - Liwia Druza, córka konsula ● Gajusz Serwiliusz GLAUCJA, trybun ludowy w roku 102 p.n.e., pretor w roku 100 p.n.e. ● JUGURTA, król Numidii, nieprawy syn Mastanabala - Bomilkar, komes, przyrodni brat Jugurty ● Gajusz MARIUSZ - Grania z Puteoli, pierwsza żona Mariusza - Marta Syryjka, jasnowidząca Strona 4 ● Lucjusz Cecyliusz METELLUS Dalmatyński, Pontifex Maximus, konsul w roku 119 p.n.e. - Kwintus Cecyliusz Metellus Numidyjski, młodszy brat Dalmatyńskiego, konsul w roku 109 p.n.e., cenzor w roku 102 p.n.e. - Kwintus Cecyliusz Metellus Pius, syn Numidyjskiego - Cecylia Metella, bratanica Numidyjskiego, córka Dalmatyńskiego ● Publiusz Rutyliusz RUFUS, konsul w roku 105 p.n.e. - Liwia z Druzusów, jego zmarła żona, siostra Marka Liwiusza Druzusa Cenzora - Rutylia z Rufusów, jego siostra, wdowa po Lucjuszu Aureliuszu Kotcie, żona Marka Aureliusza Kotty ● Lucjusz Apulejusz SATURNIN, trybun ludowy w roku 103 i w roku 100 p.n.e. ● Marek Emiliusz SKAURUS, princeps senatus, konsul w roku 115 p.n.e., cenzor w roku 109 p.n.e. - Marek Emiliusz Skaurus Młodszy, jego syn z pierwszej żony ● Kwintus SERTORIUSZ, trybun wojskowy - Ria z Mariuszów, jego matka, kuzynka Gajusza Mariusza ● Lucjusz Korneliusz SULLA, kwestor w roku 107 p.n.e., legat - Klitumna z Umbrii, jego macocha, ciotka Lucjusza Gawiusza Stychusa - Nikopolis, kochanka Sulli, wyzwolona niewolnica - Metrobiusz, młodociany aktor, gwiazdor komedii Strona 5 ROK PIERWSZY (110 p.n.e.) ZA KONSULATU MARKA MINUCJUSZA RUFUSA I SPURIUSZA POSTUMIUSZA ALBINA G ajusz Juliusz Cezar nie miał osobistych zobowiązań wobec żadnego z nowych konsulów, przyłączył się więc po prostu z synami do tego uroczystego pochodu, który zaczynał się w pobliżu jego domu, pochodu Marka Minucjusza Rufusa, starszego konsula. Obaj konsulowie mieszkali na Palatynie, ale młodszy, Spuriusz Postumiusz Albinus, miał dom w lepszej części wzgórza. Plotka głosiła, że długi Albina rosną z zawrotną szybkością, i nic dziwnego: taka była cena konsulatu. Rzecz nie w tym, że Gajusz Juliusz Cezar obawiał się ciężaru długów, które musiałby zaciągnąć, wspinając się po szczeblach kariery urzędniczej. Ani on, ani jego synowie nie musieli się o to martwić. Minęło czterysta lat, odkąd pierwszy z Juliuszów zasiadł w kurulnym krześle konsula, i właśnie przed czterystu laty Juliuszów było na to stać. Przodkowie rodu julijskiego byli tak wyniośli i dostojni, że sposobność napełnienia rodowych skrzyń wymykała się z rąk kolejnym pokoleniom i z końcem każdego stulecia ród Juliuszów okazywał się coraz biedniejszy. Konsulat? Niemożliwe! Pretura, następny po konsulacie szczebel w hierarchii władzy? Niemożliwe! Nie, skromny i bezpieczny kąt w tylnych ławach senatu, oto był dzisiejszy stan posiadania rodu Juliuszów i tej jego gałęzi, którą od bujnych czupryn Strona 6 zwano Cezarami. Tak więc toga, którą służący Gajusza Juliusza Cezara ułożył na jego lewym ramieniu i owinąwszy ją wokół ciała, przewiesił przez lewą rękę, była zwykłą togą człowieka, który nie zabiega o kurulne krzesło z kości słoniowej. Tylko buty z czerwonej skóry, żelazny pierścień senatora i sze- roki purpurowy szlak na prawym ramieniu tuniki odróżniały jego strój od stroju synów, Sekstusa i Gajusza, którzy nosili zwykłe czarne buty, sygnety ekwitów i tuniki z wąskim purpurowym szlakiem. Choć nie wstał jeszcze świt, była już pora na drobne obrzędy rozpoczy- nające dzień; krótką modlitwę i ofiarowanie słonego ciastka w kapliczce domowych bóstw w atrium. Potem, gdy czuwający przy drzwiach sługa krzyknął, że widzi pochodnie na zboczu, trzeba było oddać cześć Janusowi Patulciusowi, bogu strzegącemu otwieranych drzwi. Ojciec i synowie wyszli na wąską brukowaną uliczkę i tam się rozdzie- lili. Młodzi ludzie dołączyli do szeregów ekwitów poprzedzających nowego starszego konsula. Gajusz Juliusz Cezar zaczekał, aż Marek Minucjusz Rufus przejdzie ze swymi liktorami obok niego, a potem wsunął się w szeregi idących za tamtym senatorów. Tymczasem Marcja, odmówiwszy modlitwę do Janusa Clusiviusa, boga czuwającego nad zamykaniem drzwi, odprawiła ziewających służących do ich zajęć. Mężczyźni odeszli, mogła więc ze spokojem poświęcić się zaplanowanej małej ekspedycji. Lecz gdzież były dziewczęta? Odpowiedział jej na to pytanie śmiech dobiegający z małego ciasnego saloniku, który dziewczęta nazywały swoim. Siedziały tam jej córki, dwie Julie, i jadły na śniadanie chleb z miodem. Ależ były słodkie! Mówiło się, że każda kolejna Julia w rodzinie to prawdziwy skarb, bo udziałem ich wszystkich był rzadki i cenny dar uszczęśliwiania mężczyźn. Widać już było, że te dwie młode Julie podtrzymują rodzinną tradycję. Julia Starsza - czyli po prostu Julia - miała prawie osiemnaście lat. Była wysoką i postawną szatynką, włosy związywała w kok, a jej wielkie, szare oczy przyglądały się światu poważnie, ale i pogodnie. To była Julia rozumna i promieniująca spokojem. Julia Młodsza - zwana Julillą - miała lat szesnaście i pół. Była ostatnim dzieckiem swych rodziców i nie witano jej na świecie zbyt gorąco, dopóki nie podrosła na tyle, by oczarować matkę, ojca i trójkę starszego rodzeństwa. Cała była miodowozłota: jej cera, oczy, włosy, wszystko to miało barwę różnych odcieni bursztynu. To, oczywiście, ona się teraz śmiała. Julilla śmiała się ze wszystkiego. Była osobą niespokojną, raptowną i nie zastanawiała się długo nad niczym. - Jesteście gotowe, dziewczęta? Przełknęły ostatnie kęsy ociekającego miodem chleba, opłukały palce w misie z wodą, otarły je o ściereczkę i wyszły za matką z pokoju. - Zimno dziś - oznajmiła matka, odbierając z rąk służącej ciepłe wełniane płaszcze, ciężkie i mało wytworne. Dziewczęta miały zawiedzio- ne miny, ale nie protestowały. Wiedziały, że to bezcelowe. Owinięte płasz- czami, przypominały gąsienice w kokonach. Tylko ich twarze wyglądały spod fałd płowego samodziału. Identycznie zawinięta Marcja uformowała Strona 7 mały konwój z córek oraz eskortujących je służących i wyprowadziła go na ulicę. Mieszkały w tym skromnym domu na dolnym Germalusie Palatynu, odkąd Ojciec Sekstus darował go swemu młodszemu synowi Gajuszowi wraz z pięciuset jugerami dobrej ziemi między Bowillami i Arycją. Było to uposażenie wystarczające, by zapewnić Gajuszowi utrzymanie rodziny i miejsce w senacie, nie pozwalało mu ono jednak na wspinanie się po szczeblach cursus honorum, drabiny godności, wiodącej aż do urzędu pretora i do konsulatu. Ojciec Sekstus miał dwóch synów i nie mógł się zdecydować na rozsta- nie z żadnym z nich. Była to raczej samolubna postawa, oznaczało to bowiem, że jego majątek - już pomniejszony, bo i on miał ojca o czułym sercu i młodszego brata, którego trzeba było uposażyć - musiał zostać podzielony między synów, Sekstusa i Gajusza. Oznaczało to również, że żaden z synów nie przejdzie cursus honorum i nie zostanie pretorem ani konsulem. Brat Sekstus nie był, na szczęście, tak sentymentalny jak Ojciec Sekstus. Miał z żoną Popilią trzech synów - brzemię nie do zniesienia dla senator- skiej rodziny - zdobył się jednak na rozstanie z najstarszym i pozwolił, by go adoptował bezdzietny Kwintus Lutacjusz Katullus. Tym sposobem za- pewnił fortunę swemu najstarszemu, i sobie także. Stary Katullus był bajecznie bogaty i z radością zapłacił wielką sumę za możliwość adoptowania urodziwego i rozumnego chłopca z patrycjuszowskiego rodu. Pieniądze, które przyniósł ów chłopiec swemu prawdziwemu ojcu, zostały rozsądnie zainwestowane w wiejskie i miejskie posiadłości, z nadzieją, że dochody z nich pozwolą młodszym synom Brata Sekstusa ubiegać się o najwyższe urzędy. Problemy wszystkich Juliuszów Cezarów - poza zdecydowanym Bratem Sekstusem - wynikały z ich skłonności do płodzenia więcej niż jednego syna i okazywania potem sentymentalizmu w kłopotliwym położeniu. Nie byli zdolni zapanować nad swymi uczuciami, oddawać w adopcję nadwyżki swego męskiego potomstwa i dopilnować, by odpowiednie mał- żeństwa przynosiły ich dzieciom pieniądze. Z tej przyczyny rozległe nie- gdyś posiadłości kurczyły się z biegiem stuleci. Dzielono je stopniowo na coraz mniejsze części, stanowiące uposażenie dwóch albo trzech synów, niektóre zaś sprzedawano na posagi córek. Mąż Marcji był takim właśnie Juliuszem Cezarem - sentymentalnym, zaślepionym ojcem, zbyt dumnym ze swych synów i zbyt uległym córkom, by okazać zdrowy rzymski rozsądek. Starszego już dawno trzeba było oddać w adopcję, dziewczętom już dawno należało znaleźć bogatych kandydatów na mężów, a młodszemu bogatą narzeczoną. Bez pieniędzy nie można było zrobić kariery w polityce. Patrycjuszowska krew już od dawna była tylko zbytecznym ciężarem. Dzień Nowego Roku nie rysował się szczególnie pomyślnie; był zimny, wietrzny i dżdżysty. Bruk był niebezpiecznie śliski, a w powietrzu wisiał coraz silniejszy odór spalenizny. Świt był spóźniony, bo nie było widać słońca. Było to jedyne rzymskie święto, które zwyczajni ludzie woleli Strona 8 spędzać w ciasnych wnętrzach swoich domów, wylegując się w łóżkach i oddając się starej jak świat zabawie zwanej „brzuch do brzucha”. Gdyby pogoda była lepsza, ulice zapełnialiby ludzie wszystkich zawo- dów, śpieszący do wybranych miejsc widokowych, by podziwiać paradę na Forum Romanum i na Kapitolu. Dziś jednak Marcja i jej córki nie miały żadnych kłopotów z przejściem, a służący nie musieli siłą torować drogi swoim paniom. Uliczka, przy której stał dom Gajusza Juliusza Cezara, wychodziła na Clivus Victoriae nieco powyżej Porta Romulana, starożytnej bramy w sta- rożytnych murach z potężnych ciosowych kamieni układanych przez same- go Romulusa. Tych nie przesłoniętych i nie obudowanych murów nie nadwątliły nawet trudy zwiedzających, którzy od sześciu stuleci ryli na nich swoje inicjały. Panie skręciły w prawo, idąc w górę Clivus Victoriae, i po pięciu minutach doszły do zakrętu, gdzie Germalus Palatynu wznosił się nad Forum Romanum. Pusta działka była najlepszym z widokowych miejsc. Przed dwunastu laty wznosił się tu jeden z najpiękniejszych domów w Rzymie. Dziś nie było tu prawie śladów dawnej zabudowy, poza kilkoma zagrzebanymi w trawie kamieniami. Widok stąd był wspaniały. Z miejsca, gdzie służący ustawili składane stołki dla Marcji i obu Julii, panie mogły oglądać całe Forum Romanum oraz Kapitol i kipiący życiem stok Subury na tle wzgórz na północnym widnokręgu. - Słyszałyście już? - zapytała Cecylia, żona bankiera Tytusa Pomponiusza, siedząca obok ze swą ciotką Pilią. Mieszkały o jeden dom dalej w tej samej uliczce co Cezarowie. Widać było, że Cecylia jest brzemienna. - O czym? - spytała Marcja, pochylając się ku niej. - Konsulowie i kapłani zaczęli obrządki zaraz po północy, żeby zdążyć... - Zawsze tak robią - przerwała jej Marcja - bo jeśli się pomylą, muszą zaczynać od początku. - Wiem, aż taka tępa nie jestem. - Cecylię podrażniło, że córka pretora zaczyna ją pouczać. - W tym rzecz, że się nie pomylili! Wróżby były niepomyślne. Cztery razy błyskało z prawej strony, a jakąś sowa darła się jak zarzynana tuż obok wróżbitów. I do tego ta pogoda - to nie będzie dobry rok, ani dobra para konsulów. - Mogłabym ci to powiedzieć i bez tej sowy i błyskawic - rzekła Marcja, której ojciec nie dożył konsulatu, ale jako praetor urbanus wybudował wielki akwedukt, zaopatrujący Rzym w słodką wodę, dzięki czemu pamiętano o budowniczym jako o jednym z wybitnych ludzi u władzy. - Przede wszystkim, nie było w czym wybierać spośród kandydatów, a i tak elektorzy nie wybrali najlepiej. Marek Minucjusz Rufus jeszcze jakoś ujdzie, ale ten Spuriusz Postumiusz Albinus! Oni się do niczego nie nadają! - Kto się nie nadaje? - Cecylia nie była zbyt bystra. - Ród Postumiusza Albina. - Marcja rzuciła wzrokiem na córki, by się upewnić, że wszystko w porządku. Już zdążyły się spotkać z czwórką dziewcząt dwóch Klaudiuszów Pulcherów. Tak, nie sposób utrzymać w ryzach taką gromadę! Tamte zwykle nie były w porządku. A jednak Strona 9 dziewczęta, zebrane teraz na ruinach domu Flakkusa, chodziły w dzieciństwie razem do szkoły. Nie można przecież odcinać się od ich rodu, prawie równie dostojnego jak ród Juliuszów Cezarów, zwłaszcza że Klaudiuszowie Pulcherowie także nieustannie walczyli z tymi samymi wrogami starej szlachty: nadmiarem dzieci oraz ubywaniem ziemi i pieniędzy. Jej dwie Julie już przeniosły swoje stołki w pobliże tamtych dziewcząt, których najwyraźniej nikt nie pilnował. Gdzie były ich matki? Ach, rozmawiają z Sullą! To przesądza sprawę. - Dziewczęta! - krzyknęła ostro. Dwie okutane płaszczami główki zwróciły się w jej stronę. - Wracajcie! - i dodała: - Natychmiast! Wróciły. - Mamo, czy nie mogłybyśmy siedzieć z przyjaciółkami? - spytała z prośbą w oczach Julilla. - Nie - odrzekła Marcja tonem, który mówił: „I na tym koniec!” W dole, na Forum Romanum, formował się uroczysty pochód. Wyglą- dało to jakby jakiś długi krokodyl, wyruszywszy z domu Marka Minucjusza Rufusa, spotykał się z drugim równie długim krokodylem wywodzącym się z domu Spuriusza Postumiusza Albina. Najpierw szli ekwici. Nie było ich tylu, co w jakiś piękny słoneczny dzień Nowego Roku, ale i tak zebrało się ze siedmiuset - wcale przyzwoita liczba. Gdy tylko się rozjaśniło, mimo wzmagającego się deszczu, ruszyli po pochyłości Clivus Capitolinus do pierwszego zakrętu, gdzie czekali kapłani i ofiarnicy z dwoma białymi bykami bez skazy, trzymanymi na ozdobnej uwięzi, z pozłoconymi rogami i girlandami na szyjach. Z tyłu za ekwitami kroczyło dwudziestu czterech liktorów nowych konsulów. Za liktorami szli sami konsulowie, a za nimi senat: dawni wyżsi urzędnicy w togach z purpurowym szlakiem, a pozostali w zwykłych białych. Na końcu szli ci, którzy nie mieli prawa udziału w pochodzie: gromada klientów obu konsulów i widzowie. „Piękny widok!”, pomyślała Marcja. Około tysiąca mężczyzn szło po- woli po pochylni ku świątyni Jowisza Najlepszego i Największego, najwyższego boga Rzymu, imponującej budowli wznoszącej się w najwyższym punkcie południowego wierzchołka Kapitolu. Grecy budowali swe świątynie wprost na gruncie, Rzymianie natomiast wznosili swoje na wyniosłych platformach o wielu stopniach. Stopni wiodących do Jowisza Najlepszego i Największego było naprawdę wiele. „Piękny widok!”, pomyślała znów Marcja, gdy zwierzęta ofiarne i ich eskorta przyłączyły się do pochodu i wszyscy razem stłoczyli się w końcu na ograniczonej przestrzeni przed wielką świątynią na wierzchołku. Gdzieś tam był jej mąż i dwaj synowie, należący do tej elity władzy najpotężniejszego z miast świata.  NNN  Gdzieś tam między nimi był też Gajusz Mariusz. Jako były pretor nosił toga praetexta z purpurowym szlakiem i czerwone senatorskie buty ze sprzączkami w kształcie półksiężyca. Tego wszystkiego było mu jednaki mało. Był pretorem przed pięciu laty, a trzy lata temu powinien był zostać Strona 10 konsulem. Wiedział już jednak, że nigdy mu nie pozwolą ubiegać się o konsulat. Nigdy. Dlaczego? Bo nie był dla nich dość dobry. To był jedyny powód. Kto kiedy słyszał o rodzie Mariuszów? Nikt. Gajusz Mariusz był człowiekiem znikąd. Był wojskowym i kimś, o kim mówiono, że nie zna greki, a jego łacina staje się mocno prowincjonalna, kiedy wpada w zapał albo ponosi go gniew. Nie miało znaczenia, że mógł kupić połowę senatu, nie liczyło się, że na polu bitwy przewyższa jako wódz obie połowy senatu. Liczyło się tylko pochodzenie, a ono nie było dość dobre. Gajusz Mariusz pochodził z Arpinum - leżącym nie tak znów daleko od Rzymu, ale niebezpiecznie blisko granicy między Lacjum a Samnium, i przez to podejrzanym o nielojalność i sprzyjanie wrogom. Samnici stale należeli do najbardziej zaciętych nieprzyjaciół Rzymu pośród Italczyków. Obywatelstwo rzymskie późno stało się udziałem Arpinum, ledwie przed siedemdziesięciu ośmiu laty, a status okręgu wciąż jeszcze nie był odpowiedni. Ach, ale jak tam było pięknie! U stóp wysokich Apeninów, w żyznej dolinie rzek Liris i Melfy, winogrona udawały się wspaniale, dobre zarówno na stół, jak do wyrobu wina, a zboża zwracały stupięćdziesięciokrotny plon. Owce były tłuste, a ich wełna zadziwiająco miękka. Było spokojnie, zielono, sennie, nadspodziewanie chłodno w lecie i nadspodziewanie ciepło w zimie. Woda w obu rzekach była pełna ryb, gęste lasy na górach otaczających kotlinę dostarczały znakomitego drewna okrętowego i budowlanego. Rosły też tam sosny dające smołę i drewno na pochodnie oraz dęby jesienią zaścielające ziemię żołędziami, przysmakiem świń. Stąd brały się tłuste szynki, kiełbasy i boczek, które mogły być ozdobą każdego szlachetnego stołu w Rzymie - i często były. Rodzina Gajusza Mariusza żyła w Arpinum od stuleci, szczycąc się swoją łacińskością. Czyż Mariusz to imię wolskijskie albo samnickie? Czy pobrzmiewa z oskijska tylko dlatego, że bywali Samnici i Wolskowie o tym imieniu? Nie! Mariusz to imię łacińskie. On, Gajusz Mariusz, jest równie dobry jak każdy z tych szlachetnie urodzonych, wyniosłych i zadzierających nosa, którzy tak lubią go poniżać. Właściwie, i to było naprawdę bolesne, był lepszy od każdego z nich. On to po prostu czuł. Skąd tego rodzaju uczucie się brało? Traktował je jak nieproszonego gościa, który nie zbiera się do wyjścia, choć gospodarz zachowuje się niegościnnie. Pamięta, że upłynęło wiele czasu, odkąd poczuł je po raz pierwszy. Tak, minęło wiele czasu i wiele się wydarzyło, co wyraźnie mogłoby wskazywać, że to uczucie go zwodzi i popycha do desperacji. Tak się jednak nie stało. Trwało w jego umyśle tak samo żywe i nieposkromione jak na początku, chociaż minęło pół życia. „Dziwny jest ten świat!”, myślał Gajusz Mariusz w tej posępnej godzinie dżdżystego poranka, spoglądając z bliska w twarze otaczających go mężów w togach z purpurowym szlakiem. Nie, nie było wśród nich nowego Tyberiusza ani Gajusza Semproniusza Grakcha! Gdyby jeszcze usunąć Marka Emiliusza Skaurusa i Publiusza Rutyliusza Rufusa, zostaną sami mali ludzie, istne stado gęsi. A jednak wszyscy oni patrzyli z góry na Strona 11 niego, Gajusza Mariusza, jak na nadęte zero z tupetem i bez manier, tylko dlatego, te mieli błękitną krew w żyłach. Każdy z nich wiedział, że w sprzyjających okolicznościach uzyskałby on prawo do tytułu Pierwszego w Rzymie, jak niegdyś Scypio Afrykański, Emiliusz Paulus, Scypio Emilianus i najwyżej z dziesięciu innych przez wszystkie wieki istnienia Republiki. Pierwszy w Rzymie nie był kimś najlepszym z wszystkich, był tylko pierwszym między równymi, ale być Pierwszym w Rzymie było czymś daleko lepszym niż królowanie. Pierwszy w Rzymie zawdzięczał tę nazwę swej wyższości nad innymi, a przy tym stale miał świadomość, że świat jest pełen ludzi, którzy go chętnie zastąpią - i mogą go zastąpić, legalnie i bez rozlewu krwi, umacniając po prostu swą przewagę. Być Pierwszym oznaczało coś więcej niż konsulat, bo konsulowie przychodzili i odchodzili po dwóch rocznie, a przez wiele stuleci Republiki Rzymskiej tylko nielicznych nazywano Pierwszymi w Rzymie. Obecny Rzym nie miał Pierwszego. Nie było Pierwszego od śmierci Scypiona Emilianusa przed dziewiętnastu laty. Marek Emiliusz Skaurus był niewątpliwie najbliższy tego tytułu, ale nie miał dość auctoritas, tego osobliwego stopu władzy, sławy i autorytetu, by na to zasłużyć. Nikt też go tak nie nazywał, prócz niego samego. W tłumie senatorów nastąpiło nagłe poruszenie i podniósł się pomruk. Starszy konsul, Marek Minucjusz Rufus, miał właśnie ofiarować bogu swojego białego byka, ale ten był niespokojny. Prawdopodobnie nie zjadł swego ostatniego w życiu posiłku, paszy zaprawionej środkiem oszołamia- jącymi. Teraz już wszyscy powtarzali, że nie będzie to dobry rok: złe znaki podczas nocnego czuwania konsulów, niepogoda, a teraz jeszcze pierwsza z ofiar parska i wierzga, a tuzin akolitów czepia się uszu i rogów byka, zamiast zawczasu założyć mu pierścień w nozdrzach. Obnażony do pasa akolita z młotem do głuszenia bydła nie czekał, aż byk wzniesie głowę ku niebu, za czym szło opuszczenie jej w dół; zawsze można przecież powie- dzieć, że z dziesięć razy unosił głowę, walcząc o życie. Przystąpił i machnął żelazem w górę i w dół tak szybko, że znikło z oczu patrzącym. Rozległ się głuchy odgłos uderzenia, a po nim drugi, gdy kolana padającego byka uderzyły w bruk z siłą tysiąca sześciuset funtów jego wagi. Potem półnagi topornik opuścił swój podwójny topór na jego kark i krew chlusnęła na wszystkie strony. Część złowiono w ofiarne czary, ale większość popłynęła lepką parującą rzeką do nikąd, wsiąkając w rozmiękłą od deszczu ziemię. „Niejednego dowiadujemy się o człowieku z jego reakcji na rozlew krwi”, myślał Gajusz Mariusz, wykrzywiając usta w uśmieszku na widok kogoś odskakującego w pośpiechu, podczas gdy ktoś inny nie zważał na to, że ma buty pełne krwi, a jeszcze inny starał się ukryć, że zaraz zwymiotuje. Ach! Na tego warto spojrzeć! Młody, choć już dorosły chłop, stojący z boku wśród ekwitów, w todze, lecz bez ekwickiego szlaku na prawym ramieniu tuniki. Nie stał tam chyba długo, a teraz już odchodził w dół Clivus Capitolinus ku Forum. Gajusz Mariusz zdążył już jednak zauważyć Strona 12 jak niezwykłe szarobiałe oczy tamtego błyszczą, płoną, napawają się widokiem krwi. Był pewien, że nigdy go jeszcze nie widział, i zastanawiał się, co to za jeden. Z pewnością to nie byle kto. Była to uroda tyleż męska, co kobieca, a do tego te zdumiewające włosy niczym wschodzące słońce, ta cera biała jak mleko! Ależ to wcielony Apollo. Czy był to właśnie on? Nie, bóg nie mógłby mieć takich oczu jak ten śmiertelnik, który właśnie odszedł. To były oczy kogoś, kto poznał cierpienie, a przecież to by nie miało sensu: być bogiem i cierpieć. Choć drugi byk został lepiej oszołomiony, on także walczył, i to nawet zacieklej niż pierwszy. Tym razem człowiek z młotem nie zdołał powalić go pierwszym ciosem i nieszczęsne oszalałe stworzenie rzuciło się w ślepej furii do ataku. Ktoś przytomny chwycił go za kołyszącą się mosznę, byk zamarł na chwilę, i w tej właśnie chwili ofiarnik, topornik i człowiek z młotem uderzyli jednocześnie. Byk zwalił się, obryzgując krwią wszyst- kich wkoło, z obu konsulami włącznie. Spuriusz Postumiusz Albinus cały ociekał krwią, i tak samo jego młodszy brat Aulus, stojący z boku tuż za nim. Gajusz Mariusz patrzył na nich z ukosa, zastanawiając się, czy ów znak oznacza to, co miał na myśli. Dla Rzymu nie była to, w każdym razie, dobra wiadomość. Owo dziwne uczucie, ów nieproszony gość, wciąż nie chciało go opu- ścić. Ostatnio nawet przybrało na sile, jakby zbliżała się ważna chwila, chwila, w której on, Gajusz Mariusz, zostanie Pierwszym w Rzymie. Każda cząstka jego zdrowego rozsądku - a miał ich jeszcze niemało - skrzeczała, że owo uczucie to zdrajca, to podstęp prowadzący do hańby i śmierci. A jednak nie przestawał doświadczać tego nie dającego się wyplenić uczucia, że zostanie Pierwszym w Rzymie. „To śmieszne!”, mówił sobie ów mąż sławny z rozsądku. Miał czterdzieści siedem lat. Nigdy nie miał wielkich szans jako szósty i ostatni z sześciu wybranych przed pięcioma laty pretorów, a teraz był już za stary, by zabiegać o konsulat, bez nazwiska i bez zastępu klientów. Jego czas minął. Minął bezpowrotnie. Konsulowie zostali wreszcie wprowadzeni na urzędy. Ten nadęty osioł, Lucjusz Cecyliusz Metellus Dalmatyński, napawający się tytułem najwyż- szego kapłana, odklepał ostatnie modlitwy i starszy konsul, Minucjusz Rufus, kazał heroldowi zwołać senat do świątyni Jowisza Najlepszego i Największego. Mieli tam ustalić datę świąt latyńskich na Albańskich Wzgórzach, zdecydować, które prowincje mają mieć nowych namiestni- ków, a które nie, i przydzielić pretorom i konsulom ich prowincje drogą losowania. Potem jakiś zadufany trybun ludowy zacznie pleść o ludzie rzymskim, Skaurus zgniecie zarozumialca niczym żuka obcasem, a któryś z licznych Cecyliuszów Metellusów zacznie opowiadać o upadku moralności i etyki w młodym pokoleniu, póki liczne głosy nie każą mu zamilknąć i nie wychylać się. To przecież ten sam stary senat, ten sam stary lud, ten sam stary Rzym i ten sam stary Gajusz Mariusz, obecnie czterdziestosiedmio- letni. Niedługo będzie miał pięćdziesiąt siedem, potem sześćdziesiąt sie- dem, a jeszcze potem rzucą go na stos pogrzebowy i zamieni się w obłoczek dymu. Żegnaj Mariuszu, dorobkiewiczu rodem z chlewów Strona 13 Arpinum. Nie byłeś Rzymianinem. Herold wywrzeszczał swoje wezwanie. Gajusz Mariusz westchnął i za- czął zbierać się do odejścia. Podniósł wzrok, szukając kogoś, po kim mógłby się przejechać i poczuć się lepiej. Nikogo, oczywiście, nie znalazł. W tej właśnie chwili złowił spojrzenie Gajusza Juliusza Cezara, który uśmiechnął się, jakby doskonale wiedział, o czym myśli Gajusz Mariusz. Zwrócił tym jego uwagę i przyciągnął spojrzenie. Był dla Mariusza tylko kimś z tylnych ław, ale kimś, kto nigdy nie szedł na niczyim pasku. Był najstarszym z Juliuszów Cezarów w senacie po śmierci swego brata Sekstusa. Był wysoki i szeroki w ramionach, trzymał się prosto jak wojskowy, a bujna srebrzysta czupryna wieńczyła przystojną, porysowaną zmarszczkami twarz. Nie był młody, musiał mieć już ponad pięćdziesiąt pięć lat, wyglądało jednak na to, że stanie się kiedyś jednym z tych wiekowych i szanownych, którzy nawet po dziewięćdziesiątce kuśtykają na każde zgromadzenie senatu bądź ludu i przemawiają z godną podziwu jasnością umysłu. Takich nie dobije się nawet toporem ofiarnym. To oni właśnie - wszystko sprowadza się do tego - uczynili Rzym tym, czym jest, mimo nadmiaru Cecyliuszów Metellów: czymś lepszym niż cała reszta świata razem wzięta. - Który z Metellów będzie nas dziś zabawiał przemową? - spytał Cezar, gdy znaleźli się obok siebie i zaczęli wstępować po stopniach świątyni. - Będzie musiał jeszcze zasłużyć sobie na przydomek - odrzekł Gajusz Mariusz, a jego wielkie brwi skoczyły w górę i w dół niczym stonogi na szpilkach. - Kwintus Cecyliusz i tylko Metellus, młodszy brat naszego czcigodnego najwyższego kapłana. - Czemu właśnie on? - Chce się chyba starać o konsulat w przyszłym roku, zaczyna więc robić wokół siebie zamieszanie. - Gajusz Mariusz ustąpił starszemu pierw- szeństwa w wejściu do ziemskiej siedziby Wielkiego Boga, Jowisza Najlepszego i Największego. - Chyba masz rację - powiedział Cezar. Rozległa środkowa sala świątyni pogrążona była w półmroku, tak słabe było światło na dworze, ale ceglasta twarz Wielkiego Boga jarzyła się, jak gdyby była oświetlona od wewnątrz. Był bardzo stary, zrobiony z gliny, wykonał go zaś przed wiekami słynny etruski rzeźbiarz Wulka. Choć z biegiem lat przybywały bogu złote włosy i złote sandały, szata z kości słoniowej, złoty piorun, a nawet srebrna skóra na rękach i nogach oraz paznokcie z kości słoniowej, twarz pozostała w kolorze cynobru, gładko ogolona na etruską modłę przejętą potem przez Rzym. Bezmyślny uśmiech wykrzywiał zaciśnięte usta, sięgające niemal uszu, nadając mu wygląd głupkowatego ojca, który nie chce wiedzieć, że jego synek podpala właśnie pokój dziecięcy. Sala Wielkiego Boga łączyła się po obu stronach z innymi salami. Ta po lewej należała do jego córki, Minerwy, ta po prawej - do jego żony, Junony. Każda z nich miała w swojej celli wspaniały posąg ze złota i kości słoniowej i każda musiała znosić obecność jakiegoś nieproszonego gościa, bo kiedy wznoszono tę świątynię, dwaj czy trzej starzy bogowie nie chcieli Strona 14 się usunąć, a Rzymianie, jak to oni, pozostawili po prostu starych bogów obok nowych. - Chciałbym spytać, Gajuszu Mariuszu - odezwał się Cezar - czy nie przyszedłbyś do mnie jutro na obiad? To było dość niespodziewane! Gajusz Mariusz zamrugał, co dało mu ułamek chwili na zastanowienie się. Z pewnością to nie byle co. Z pewno- ścią nie można też posądzać Juliusza Cezara o snobizm. Jeśli ma się wśród przodków Eneasza, Anchizesa i boginię Wenus, można spotykać się z każdym, od tragarza portowego do jakiegoś Cecyliusza Metellusa, bez ryzyka uszczerbku na opinii. - Dziękuję, Gajuszu Juliuszu - rzekł Mariusz. - Z przyjemnością przyjdę.  NNN  Lucjusz Korneliusz Sulla obudził się przed świtem w dniu Nowego Roku prawie zupełnie trzeźwy. Okazało się, że leżał właśnie tam, gdzie powinien leżeć, mając po prawej stronie macochę, a po lewej kochankę, ale obie szlachetne panie - jeśli można było je tak nazwać - były całkowicie ubrane i odwrócone do niego plecami. To oznaczało, że nie musiał się popisywać męskością, a ów wniosek zaraz znalazł potwierdzenie, obudziła go bowiem imponująca i rozkosznie bolesna erekcja. Przez chwilę leżał nieruchomo, usiłując spojrzeć trzecim okiem z góry na swój brzuch i jego bezwstydne zachowanie, ale jak zwykle przegrał w nierównych zmaga- niach. Tylko jedno można było zrobić: zaspokoić niewdzięcznika. Z tą myślą sięgnął prawą ręką pod suknię macochy, gdy tymczasem lewa robiła to samo z kochanką. Obie kobiety udawały dotąd, że śpią. Teraz poderwały się i podjęły atak z użyciem pięści i języków, bez litości grzmocąc go kułakami. - Co zrobiłem? - skamlał, zwijając się w kłębek niczym jeż i osłaniając, a jego iście królewska erekcja zapadła się niczym pusty bukłak. Na to tylko czekały, żeby mu to powiedzieć - obie naraz. On jednak przypomniał sobie sam powód ich gniewu, i dobrze, bo obie wrzeszczały naraz, nie pozwalając nic zrozumieć. Metrobiusz, niech diabli wezmą te jego oczy! Ach, ale cóż to były za oczy! Przejrzyście czarne niczym polerowane dżety pod firankami czarnych rzęs tak długich, że można było owinąć je wokół palca. Do tego mlecznobiała cera, czarne loki opadające na wąskie ramiona i najsłodszy tyłeczek w świecie. Czternastoletni według wieku, a z tysiącletnim doświadczeniem w rozpuście, uczeń starego aktora Skylaksa. Szyderstwo i udręka, ulicznik i tygrysiątko. Na ogół Sulla wolał kobiety, ale Metrobiusz stanowił przypadek szcze- gólny. Chłopiec przyszedł na ucztę ze Skylaksem, jako Kupidyn, przy Wenus w wykonaniu Skylaksa. Miał na plecach zabawną parę pierzastych skrzydełek, a na biodrach przepaskę, najkrótszą z możliwych, z jedwabiu z Kos barwionego jakąś tanią imitacją szafranu, która w szczelnie zamknię- tym i mocno nagrzanym pomieszczeniu puściła farbę i poplamiła mu na żółto wnętrze ud, ściągając uwagę widzów na to, co i tak było ledwie zakryte. Od pierwszego wejrzenia zafascynował Sullę, a Sulla jego. W końcu, niewielu mężczyzn poza Sullą miało cerę białą jak śnieg, włosy niczym Strona 15 wschodzące słońce, a oczy tak jasne, że niemal białe, nie wspominając już o twarzy, która przed kilku laty spowodowała niemałe zamieszanie w Ate- nach. Jeden z Emiliuszów, który musi pozostać tu bezimienny, przeszmuglował wtedy Sullę, szesnastoletniego i bez grosza przy duszy, do Patraj. Cieszył się potem jego względami przez całą drogę z Patraj do Aten, wybierając najdłuższy możliwy szlak wokół brzegów Peloponezu. W Atenach Sulla został w trybie pilnym wyrzucony na bruk. Ów Emiliusz był zbyt ważną osobą, by mógł pozwolić sobie na jakąś skazę na męskim honorze, Rzymianie gardzili bowiem homoseksualizmem. Grecy natomiast uważali go za najwyższą formę miłości, popisując się przed oczami współrodaków tym, co cudzoziemcy ukrywali w strachu i trwodze. Jeśli jednak chodziło o Sullę, nie okazali się lepsi od Rzymian. Strach i trwoga dodawały pikanterii i skłaniały do hojności, Grecy zaś, o czym szybko się przekonał, niechętnie płacili za coś, co mogli mieć bez trudu za darmo, nawet kiedy chodziło o kogoś tak niezwykłego jak Sulla. Wymusił więc szantażem na Emiliuszu opłacenie mu powrotu luksusowym statkiem do Rzymu i opuścił na zawsze Ateny. Oczywiście, kiedy stał się mężczyzną, wszystko się zmieniło. Kiedy musiał golić się codziennie, a pierś porosła mu rudym włosem, zmalał urok, jaki wywierał na mężczyzn - a także ich hojność. Odkrył, że kobiety są głupsze, że mają nie zaspokojone pragnienia i że ułatwia to ich wykorzy- stywanie. Jako chłopiec znał niewiele kobiet. Kiedy zmarła jego matka, był za mały, żeby ją zachować w pamięci. Jego ojciec, zubożały pijak, mało dbał o swoje potomstwo. Sulla miał starszą o dwa lata siostrę, Kornelię Sullę, o równie przyciągającej wzrok urodzie. Udało jej się wyjść za mąż za bogatego wieśniaka z Picenum, Lucjusza Noniusza, i wyjechała z nim na północ, by cieszyć się wygodnym życiem w Picenum. Zmusiło to szesnastoletniego Sullę do zajęcia się ojcem, który pozostał bez opieki, i wpłynęło na charakter ich życia, głównie jeśli szło o jego czystość. Potem, kiedy Sulla skończył dwadzieścia cztery lata, jego ojciec ożenił się ponownie. Nie było to towarzyskim wydarzeniem roku, ale pozwoliło młodemu człowiekowi odetchnąć. Przez całe lata był zmuszony wynajdy- wać pieniądze, by spełnić niezaspokojone pragnienia ojca. Nowa żona ojca, Klitumna, pochodziła z umbryjskich chłopów. Była wdową po bardzo bogatym kupcu i zdołała odziedziczyć cały jego majątek, unieważniając testament i wydając jego jedyną córkę za mąż za jakiegoś handlarza oliwą w Kalabrii. Co widziała Klitumna w chylącym się ku upadkowi Sulli Starszym? Dla jego syna z początku było to nie do pojęcia. Potem zaprosiła go, by zamieszkał w jej przestronnym domu na Germalusie Palatynu, i szybko przeskoczyła z łoża swego nowego małżonka do łoża młodego Sulli. Wtedy właśnie przekonał się, że tli się w nim jakaś iskierka lojalności wobec dokuczliwego rodzica, odepchnął więc, w miarę taktownie, Klitumnę, i natychmiast się wyprowadził. Sulla niewiele dotąd zaoszczędził, stać go więc było tylko na wynajęcie za trzy tysiące sestercji rocznie dwóch pokojów w wielkiej insuli na Eskwilinie, w pobliżu Aggeru. Miał zatem pokój dla siebie i drugi dla Strona 16 służącego, który w nim spał i gotował. Pranie robiła mu dziewczyna mieszkająca dwa piętra wyżej w zrujnowanym mieszkaniu, która świadczyła lokatorom wszelkiego rodzaju usługi. Raz na tydzień niosła jego brudną odzież na koniec uliczki, gdzie przy rozdrożach plątanina uliczek rozszerzała się w nieregularny niewielki plac. Stała tam kapliczka, a przy niej sala zebrań bractwa rozdroży i fontanna nieustannie wypluwająca strużkę wody z ust szpetnego Sylena do sadzawki o kamiennym dnie. Tę fontannę - jedną z wielu - darował kiedyś miastu wielki Katon Cenzor, człowiek tak praktyczny, jakby był nisko urodzony. Dziewczyna walczyła tam łokciami o miejsce, waliła potem tunikami Sulli o kamienie, prosiła jakąś inną praczkę o pomoc w wyżęciu ich do sucha i oddawała tamtej tę samą przysługę. Przynosiła mu potem pranie równiutko poskładane. Płacił jej w najprostszy w świecie sposób, szybko i bez gry wstępnej, i nikt o niczym nie wiedział, zwłaszcza ta zgorzkniała starucha, z którą mieszkała. Wtedy właśnie poznał Nikopolis. Imię to znaczyło w jej ojczystej grece „Zwycięskie Miasto”. I rzeczywiście tym dla niego była, była bowiem wdową, była niezależna i zakochana w nim do szaleństwa. Problem był tylko z tym, że choć hojnie go wspierała, nie chciała go dopuścić do pieniędzy. Myślał z goryczą, że mogłaby być bliźniaczą siostrą jego maco- chy Klitumny. Kobiety są głupie, ale sprytne - albo też on był zbyt łatwy do przejrzenia. W dwa lata po tym, jak wyniósł się z pięknego domu Klitumny, zmarł mu ojciec, który zrujnował sobie piciem wątrobę. Jeżeli to on był ceną, którą Klitumna gotowa była zapłacić za schwytanie jego syna, w końcu jej się to udało, zwłaszcza gdy Sulla odkrył, że Klitumna nie ma nic przeciw dzieleniu się jego względami - i swym łożem - z Nikopolis, tą grecką dziwką. We troje żyli sobie w zgodzie w domu na Palatynie i tylko czasem mąciła spokój ich związku słabość Sulli do chłopców. Stale zapewniał swoje panie, że to nic poważnego, że nie przepada za niewiniątkami i nie zamierza uwodzić senatorskich synków, gdy brykają na Polu Marsowym, walcząc na drewniane miecze i wskakując na grzbiety wypchanych worków osiodłanych jak prawdziwe konie. Nie, Sulla lubił zawodowych pięknych chłopców, znających wszystkie sztuczki w mieście. Prawdę mówiąc, przypominali mu jego samego w ich wieku. Ponieważ jednak jego panie nie znosiły jego ulubieńców, on zaś, mimo swych erotycznych zachcianek, był bardzo męski, w imię domowej harmo- nii opierał się swym chęciom albo folgował sobie z dala od oczu Klitumny i Nikopolis. Aż do wigilii Nowego Roku, ostatnich godzin konsulatu Publiusza Korneliusza Scypiona Nazyki i Lucjusza Kalpurniusza Bestii, ostatnich godzin przed rozpoczęciem konsulatu Marka Minucjusza Rufusa i Spuriusza Postumia Albina. Gdyby nie brały w niej udziału Klitumna i Nikopolis, można by ją nazwać wigilią Metrobiusza. Tych troje uwielbiało teatr, lecz nie wysmakowane greckie sztuki Ajschylosa, Sofoklesa i Eurypidesa, grywane zawsze w maskach, gdy jękli- wymi głosami deklamowano wzniosłą poezję. Nie, oni kochali komedię łacińską, Plauta, Newiusza i Terencjusza, a ponad wszystko tę prostą, graną Strona 17 bez masek farsę, mimy w czystej postaci, z nagimi dziewkami, hałaśliwym puszczaniem wiatrów, niezdarnymi błaznami, wymyślnymi dowcipami, nieprawdopodobnymi intrygami budowanymi bez namysłu z tradycyjnych elementów i nieprawdopodobnymi stokrotkami powtykanymi w kręcące się tyłki. Tam ruch jednego palca był wymowniejszy niż tysiąc słów, teściowie po omacku brali gołe cycki za dojrzałe melony, cudzołożnicy byli szaleni, a bogowie pijani - dla mima nie było nic świętego. Przyjaźnili się ze wszystkimi komediowymi aktorami i kierownikami zespołów w Rzymie i bez namysłu porzucali jakieś świetne przyjęcie, jeżeli nie było na nim gwiazd teatru. Tragedia mogła dla nich nie istnieć, jak i dla większości Rzymian, bo Rzymianie uwielbiali dobre żarty. Tak więc na przyjęcie w domu Klitumny w wigilię Nowego Roku zostali zaproszeni Skylaks, Astera, Milo, Pedokles, Dafne i Marsjasz. Była to, oczywiście, zabawa kostiumowa. Klitumna przepadała za przebieraniem się, Nikopolis także, a Sulla lubił przebieranie się w kobiece stroje, gdy widzowie mogli śmiać się z błazeństw prawdziwego mężczyzny przedrzeź- niającego kobiety. Sulla przebrał się zatem za Meduzę Gorgonę. Miał nawet perukę z pra- wdziwych żywych wężyków. Cała sala piszczała ze strachu za każdym razem, gdy pochylał głowę, szykując się do ataku. Ubrany był w powiewne jedwabie z Kos, które aż nazbyt wyraźnie ukazywały gościom największego z jego węży. Jego macocha przyszła przebrana za małpę, co oznaczało, że brykała i drapała ubrana we włochaty płaszczyk i z gołymi pośladkami pomalowanymi na niebiesko. Nieco mniej ryzykowała Nikopolis, piękniejsza od Klitumny i przebrana za Dianę z Gaju, odsłaniając długie smukłe nogi i jedną doskonale kształtną pierś, gdy pląsała wokoło, a cynowe strzały w jej kołczanie pobrzękiwały w rytm muzyki fletów, piszczałek, dzwonków, lir i bębenków. Przyjęcie zaczęło się rozkręcać. Sulla w swym wężowym stroju odniósł niezaprzeczalny sukces, a Małpa Klitumna była najzabawniejsza z wszyst- kich. Wino lało się strumieniami, śmiechy i wrzaski dolatywały z ogrodu w perystylu na tyłach domu i wprawiały wszystkich konserwatywnych sąsiadów we wściekłość na długo przedtem, zanim wigilia Nowego Roku stała się dniem Nowego Roku. Potem, jako ostatni gość, pojawił się w drzwiach Skylaks w sandałach na koturnach, złotoblond peruce i z potęż- nymi cyckami rozdymającymi wspaniałą suknię, a umalowany był jak jakaś stara kurwa. Biedna Wenus! W jej orszaku szedł, jako Kupidyn, Metrobiusz. Największemu wężowi Sulli dość było jednego spojrzenia, by się pode- rwać w ciągu sekundy, co nie sprawiło bynajmniej przyjemności Małpie ani Dianie z Gaju. Wenus też się nie ucieszyła, jeśli już o tym mowa. A potem nastąpiły sceny tak szaleńcze, jak w żadnej farsie czy mimie: podskoki niebieskiego tyłka, podskoki gołej piersi, podskoki blond peruki, podskoki największego z węży i podskoki upierzonego chłopca. Szczytowym i najlepszym z wszystkich był podskok, a raczej wyskok Sulli z Metrobiuszem, oddających się pederastii w jakimś kącie, który okazał się daleko mniej ustronny, niż to sobie wyobrażali. Strona 18 Sulla wiedział, oczywiście, że popełnia straszny błąd, ale ta wiedza nie pomogła mu ani trochę. Od chwili, gdy ujrzał farbę spływającą po nogach gładkich jak jedwab i długie rzęsy nad lśniącymi czarnymi jak noc oczami, był skończony, beznadziejnie podbity. A kiedy położył dłoń na krótkiej plisowanej spódniczce, podciągając ją na tyle, by ujrzeć rozkoszne, śniade i nieowłosione skarby pod nią ukryte, za nic w świecie nie mógłby zrobić niczego innego, niż zrobił. Pchnął chłopca w kąt za wielkim pufem i tam go posiadł. Farsa omal nie zmieniła się w tragedię, gdy Klitumna chwyciła cenny puchar z aleksandryjskiego szkła, strzaskała go i rzuciła się, całkiem serio, do twarzy Sulli. Potem Nikopolis rzuciła się na Klitumnę z jakimś dzbanem do wina, a Skylaks na Metrobiusza z koturnowym sandałem podbitym korkiem. Wszyscy inni patrzyli na to jak zaczarowani. Na szczęście Sulla nie był aż tak pijany, by zatracić swą nadzwyczajną sprawność fizyczną, i poradził sobie szybko i ostro z całą ich gromadą. Zadał Skylaksowi cios w malowane oko, podbijając je na cały miesiąc, wymierzył groty wiązki strzał w długie gołe nogi Diany i przerzuciwszy sobie Klitumnę przez kolano, zmienił kolor jej pośladków z niebieskiego na fioletowy. Potem podziękował chłopcu długim, ociągającym się pocałunkiem z udziałem języka i poszedł spać z uczuciem niesmaku górującym nad wszystkimi innymi uczuciami. Dopiero o świcie w dniu Nowego Roku Sulla zrozumiał, o co naprawdę chodziło. To nie była farsa, i nawet nie komedia. Była to tragedia z akcją tak dziwnie i okropnie splątaną, że nie dorównywało jej nic, co w najgorszych napadach rozpaczy wyobrażał sobie Sofokles o błazeństwach ludzi i bogów. Dziś, w dniu Nowego Roku, były urodziny Sulli. Okrągła rocznica! Skończył trzydzieści lat. Gdy odwrócił się, by spojrzeć na dwie bijące się i wrzeszczące kobiety w łożu, nie było w nim niczego z Meduzy z poprzedniego wieczoru. Patrzył na nie lodowatym wzrokiem, w którym było tyle gniewu, bólu i obrzydzenia, że natychmiast się uspokoiły i siedziały bez ruchu. On tymczasem włożył czystą tunikę i kazał służącemu ułożyć na sobie togę, której nie nosił od lat, chyba tylko do teatru. Dopiero kiedy wyszedł, kobiety odzyskały zdolność poruszania się i rozpłakały się na głos, nie z żalu nad sobą, ale nad nim, nad mężczyzną, którego jeszcze nawet nie zaczęły rozumieć. Prawda była taka, że życie Lucjusza Korneliusza Sulli, obecnie już trzydziestolatka, było jednym wielkim zakłamaniem. Żył tak od zawsze. Świat, w którym przeżył trzydzieści lat - zamieszkany przez pijaków i żebraków, aktorów i dziwki, szarlatanów i wyzwoleńców - wcale nie był jego światem. Rzym pełen był ludzi noszących rodowe nazwisko Korneliuszy. Zostali oni jednak nazwani Korneliuszami, ponieważ ich ojciec albo dziad, albo przodek sprzed wielu pokoleń, należał jako chłop lub niewolnik do jakiegoś patrycjusza o tym nazwisku. Kiedy ów patrycjusz Korneliusz wyzwalał ich z zależności dla uczczenia jakiegoś małżeństwa albo urodzin, albo pogrzebu, albo za cenę wyzwolenia odpisaną z wypłaty należności, Strona 19 przyjmowali jego imię i tak stawali się Korneliuszami. Wszyscy noszący to nazwisko byli klientami któregoś z patrycjuszy Korneliuszy, odwdzięczając się za obywatelstwo nadawane wraz z nazwiskiem. Znajomi Lucjusza Korneliusza Sulli, z wyjątkiem Klitumny i Nikopolis, zakładali automatycznie, że był on takim właśnie Korneliuszem, synem albo wnukiem, albo potomkiem po wielu pokoleniach jakiegoś chłopa albo niewolnika Korneliuszy, a przy barbarzyńskim kolorze jego włosów znacz- nie bardziej prawdopodobne było, że chodziło o niewolnika. Ostatecznie, istnieli patrycjusze tacy jak Korneliusz Scypio i Korneliusz Lentulus, i Korneliusz Merula, ale czy kto kiedy słyszał o patrycjuszu Korneliuszu Sulli? Nikt nawet nie wiedział, co znaczy słowo „Sulla”1. Prawda była jednak taka, że Lucjusz Korneliusz Sulla, zapisany przez cenzorów, stosownie do jego stanu posiadania, do capitecensi - masy Rzymian nie posiadających niczego - był szlachetnie urodzonym patrycjuszem, synem szlachetnie urodzonego patrycjusza, wnukiem szlachetnie urodzonego patrycjusza, i tak dalej przez wszystkie pokolenia, od czasów sprzed założenia Rzymu. Urodzenie dawało mu prawo ubiegania się o pełnię chwały cursus honorum. Z urodzenia należał mu się konsulat. Jego tragedią było ubóstwo, to, że ojciec nie posiadał dochodów ani majątku niezbędnych do wpisania syna choćby do najniższej z pięciu klas majątkowych i zostawił mu w spadku tylko zwykłe obywatelstwo. Nie dla Lucjusza Korneliusza Sulli był purpurowy pas na prawym ramieniu tuniki: wąski ekwicki albo szeroki senatorski. Jego znajomi śmiali się z niego, słysząc, jak mówi, że jest z tribus Kornelia, jeśli bowiem miał przodków niewolników, tą tribus musiała być miejska Eskwilina albo miejska Suburana. Wiejska Kornelia była jedną z czterech najstarszych z trzydziestu pięciu rzymskich tribus i nie było w niej żadnych capitecensi. W swoje trzydzieste urodziny Sulla powinien wejść do senatu - albo jako wybrany kwestor zatwierdzony przez cenzorów, albo prawem urodzenia wyznaczony przez cenzorów bez wyborów. On tymczasem utrzymywany był dla zabawy przez dwie kobiety z gmi- nu i nie było nadziei, by kiedyś zdołał zgromadzić fortunę, która pozwoli mu dochodzić prawa urodzenia. Następny rok będzie rokiem cenzorów - ach, gdyby mógł się przedstawić trybunałowi cenzorów na Forum Roma- num i okazać dowody, że rozporządza majątkiem przynoszącym dochód miliona sestercji rocznie! Takie było minimum senatorskie. A choćby tylko majątkiem z dochodem czterystu tysięcy rocznie! Takie było minimum ekwickie. W rzeczywistości nie miał żadnego w ogóle majątku, a jego dochód nie przekraczał dziesięciu tysięcy sestercji rocznie, nawet teraz, gdy utrzymywały go kobiety. Za skrajnie ubogiego uważano w Rzymie kogoś, kogo nie stać było na posiadanie jednego choćby niewolnika. Oznaczało to, że w życiu Sulli były okresy, kiedy znajdował się w skrajnym ubóstwie. On, patrycjusz Korneliusz. W ciągu dwóch lat dzielnego oporu, kiedy mieszkał w insuli na Eskwilinie, musiał szukać pracy w portowych dokach Rzymu poniżej 1 Sulla - Łydeczka (przyp. tłum.). Strona 20 Drewnianego Mostu. Dźwigał tam dzbany wina i opróżniał urny pełne pszenicy, aby utrzymać jednego niewolnika i pokazać światu, że Sulla nie jest skrajnie ubogi. Z wiekiem wzrastała bowiem jego duma - lub raczej świadomość ostatecznego poniżenia. Nigdy nie uległ pokusie podjęcia stałej pracy, wyuczenia się zawodu w jakiejś odlewni albo warsztacie cieśli, zostania sekretarzem jakiegoś kupca albo pisarzem kopiującym rękopisy dla wydawców lub bibliotek. Kiedy ktoś pracuje w porcie, w ogrodzie albo na budowie, nikt mu nie zadaje pytań, ale w miejscu stałej pracy zaczynają wypytywać. Sulla nie mógł nawet wstąpić do wojska - i do tego trzeba było coś posiadać. Uprawniony z racji urodzenia do dowodzenia armią, nigdy nie miał w ręku miecza, nie dosiadał konia ani nie rzucał włócznią, nawet na placach ćwiczeń wokół Villa Publica na Polu Marsowym. On, patrycjusz Korneliusz. Może gdyby poszedł z prośbą o wsparcie do jakiegoś dalekiego krew- nego, jakaś duża pożyczka uzdrowiłaby jego sytuację finansową, ale sprzeciwiała się temu jego duma - która jakoś znosiła pozostawanie na utrzymaniu kobiety z gminu. Poza nim nie było już patrycjuszy Korneliuszy z linii sullańskiej, a dalekim krewnym obojętne były jego kłopoty. Lepiej być nikim, nie będąc niczyim dłużnikiem, niż być zależnym od kogoś niczym klient w zamian za dużą pożyczkę. On, patrycjusz Korneliusz. Wypadając z domu macochy, nie miał pojęcia, dokąd się właściwie wybiera. Chciał tylko odetchnąć wilgotnym powietrzem, przejść się i ochłonąć z gniewu. Klitumna wybrała sobie dziwne miejsce zamieszkania, jeśli wziąć pod uwagę jej przeszłość: w ulicy wziętych adwokatów, senatorów z tylnych ław i średnio zamożnych ekwitów, trochę za nisko, by mieć piękny widok, ale za to blisko politycznego i handlowego centrum miasta, czyli Forum Romanum z otaczającymi je bazylikami, rynkami i kolumnadami. Ceniła sobie bezpieczeństwo takiego położenia: z dala od lupanarów Subury z towarzyszącym im występkiem, ale jej hałaśliwe przyjęcia (i podejrzani przyjaciele) doprowadzały do licznych delegacji rozgniewanych sąsiadów, ceniących sobie spokój i ciszę. Jej sąsiadem z jednej strony był Tytus Pomponiusz, znakomicie prosperujący bankier i kierownik kompanii handlowej, a z drugiej Gajusz Juliusz Cezar, senator. Sąsiedzi nie wiedzieli zbyt wiele o sobie. Była to jedna z zalet (albo wad) domów atrialnych z ich bezokiennymi ścianami zewnętrznymi i centralnym dziedzińcem - ogrodem-perystylem - oddzielonym od sąsiadów izbami, które otaczały go ze wszystkich stron. Kiedy jednak przyjęcia Klitumny wylewały się z sali jadalnej do otwartego ogrodu-perystylu, hałas rozchodził się daleko poza granice jej posiadłości, czyniąc ją postrachem dzielnicy. Wstał świt. Sulla ujrzał przed sobą kobiety Gajusza Juliusza Cezara, kroczące żwawo w zimowych butach na grubych podeszwach, wynoszą- cych stopki właścicielek ponad kałuże. Domyślał się, że idą oglądać uro- czystość inauguracji. Zwolnił kroku, przyglądając się ich szczelnie osłonię- tym postaciom z nieświadomą aprobatą mężczyzny, którego potrzeby ero-