MEG CABOT Posredniczka 05 - Nawiedzony Dla BenjaminaSerdecznie dziekuje Jennifer Brown, Laurze Langlie, Abigail McAden i Ingrid van der Leeden Mgla. To wszystko, co widze. Tylko mgle, jaka co rano naplywa znad zatoki, saczac sie przez okna mojej sypialni i ogarniajac zimnymi mackami podloge... Tyle ze tutaj nie ma okien, ani nawet podlogi. Jestem w korytarzu zrzedami drzwi po bokach. Nad glowa nie mam sufitu, tylko lsniace lodowato gwiazdy na atramentowoczamym niebie. Dlugi korytarz zamknietych drzwi wydaje sie ciagnac w nieskonczonosc we wszystkie strony. A teraz biegne. Biegne korytarzem, mgla czepia sie moich nog, drzwi po bokach staja sie rozmazana plama. Wiem, ze otwieranie ktorychkolwiek z nich nie ma sensu. Nie znajde za nimi zadnej pomocy. Musze sie wydostac z tego miejsca, ale nie jestem w stanie tego zrobic, poniewaz korytarz wciaz sie wydluza w ciemnosci, spowity gesta, biala mgla... Nagle juz nie jestem sama we mgle.Jest ze mna Jesse, trzyma mnie za reke. Nie wiem, czy sprawia to cieplo jego palcow, czy serdeczny usmiech, ale strach znika i jestem pewna, ze wszystko bedzie dobrze. Przynajmniej do chwili, kiedy okazuje sie, ze Jesse jest tak samo zagubiony jak ja. Teraz nawet to, ze moja dlon spoczywa w jego dloni, nie tlumi narastajacej we mnie paniki. Ale zaraz. Ktos idzie w nasza strona, wysoka postac, brodzaca we mgle. Gwaltowny rytm serca - jedyny dzwiek, jaki slysze w martwej ciszy tego miejsca, z wyjatkiem wlasnego oddechu - uspokaja sie nieco. Pomoc. Nareszcie pomoc. Kiedy mgla sie rozstepuje i rozpoznaje twarz osoby przed nami, serce zaczyna mi bic jeszcze szybciej niz przedtem. Poniewaz wiem, ze on nam nie pomoze. Wiem, ze nie kiwnie dla nas palcem. Smieje sie. A potem znowu jestem sama, tylko tym razem znika podloga pode mna. Znikaja drzwi, a ja chwieje sie nad krawedzia przepasci tak glebokiej, ze nie widze jej dna. Mgla wiruje wokol mnie, wlewajac sie do przepasci, jakby usilujac pociagnac mnie za soba. Wymachuje rozpaczliwie rekami, zeby nie spasc, zeby sie czegos chwycic. Ale nie ma sie czego chwycic. W nastepnej sekundzie popycha mnie jakas niewidzialna reka. Spadam. 1 -No, no, no - odezwal sie wyraznie meski glos za moimi plecami. - Czyz to nie Susannah Simon? Dobrze, nie chce nikogo oszukiwac. Kiedy odzywa sie do mnie przystojny chlopak - a taki mily glos musial nalezec do chlopaka, na ktorego przyjemnie bylo patrzec; wskazywala na to pewnosc siebie zawarta w tym "no, no, no" oraz pieszczotliwy ton, jakim wymowil moje imie - robi to na mnie wrazenie. To silniejsze ode mnie. W koncu jestem szesnastoletnia dziewczyna. Moje zycie nie moze sie obracac wylacznie wokol najnowszych wzorow na strojach Lilly Pulitzer oraz wynalazkow Bobbi Brown w dziedzinie pomadek do ust.No wiec przyznaje, mimo ze mam chlopaka - chociaz moze to za wiele powiedziane - spogladajac na przystojniaka, ktory mnie zaczepil, lekko potrzasnelam wlosami. Dlaczego nie? W koncu biorac pod uwage wszystkie kosmetyki, ktore w nie wtarlam dzis rano dla uczczenia pierwszego dnia trzeciej klasy, mialam swietna fryzure. I niewazne, ze morska mgla byla przyczyna artystycznego nieladu na mojej glowie. Potrzasnelam kasztanowymi lokami, po czym odwrocilam sie, by stwierdzic, ze przystojniaczek, ktory zawolal mnie po imieniu, nie byl akurat osoba, ktora mialabym ochote zobaczyc. W gruncie rzeczy balam sie go jak wlasnej smierci. Chyba wyczytal strach w moich oczach, starannie umalowanych za pomoca nowiutkiego cienia do powiek o nazwie Mocha Mist, bo usmiech na jego przystojnej twarzy ulegl lekkiemu skrzywieniu. -Suze - odezwal sie karcaco. Nawet mgla nie zdolala przycmic blasku jego niesfornie pokreconych ciemnych wlosow. Zeby w zestawieniu z opalenizna tenisisty lsnily biela. - Oto ja, przestraszone dziecko pierwszy dzien w nowej szkole, a ty mi nawet nie powiesz "czesc"? To tak sie traktuje starego kumpla? Gapilam sie na niego, niezdolna wykrztusic slowa. Nie da sie nic powiedziec, kiedy usta wysychaja... jak budynek z wypalanej cegly, przed ktorym wlasnie stalismy. Co on tutaj robil? Skad sie tu wzial? Problem w tym, ze nie moglam pojsc za pierwszym odruchem i uciec z krzykiem. Widok nienagannie ubranej dziewczyny, takiej jak ja, uciekajacej z wrzaskiem przed siedemnastolatkiem wzbudzilby niewatpliwie zainteresowanie. Tak dlugo udawalo mi sie ukrywac swoj szczegolny talent przed rowiesnikami, ze nie zamierzalam zdradzic go teraz, nawet jesli bylam - a mozecie mi wierzyc, ze bylam - smiertelnie przerazona. Nawet jesli nie moglam uciec z krzykiem, to z pewnoscia moglam przejsc obok niego bez slowa, dumna i blada, majac nadzieje, ze nie zorientuje sie, co sie za ta duma tak naprawde kryje. Nie wiem, czy wyczul moj strach. Nie spodobalo mu sie jednak, ze odgrywam primadonne. Uniosl reke, kiedy usilowalam go minac, i w nastepnej chwili jego palce trzymaly moje ramie jak w imadle. Moglam, rzecz jasna, odwinac sie i go palnac. Nie na darmo zyskalam w poprzedniej szkole, w Brooklynie, tytul Damskiego Lamignata. Ten rok chcialam jednak zaczac jak nalezy - w Mocha Mist i w nowych szortach z Klubu Monaco (w polaczeniu z rozowym blizniakiem, ktory nabylam za grosze w Benettonie na Pacific Grove) - a nie od bojki. Co by pomysleli moi szkolni koledzy i kolezanki - a krecili sie wokol, rzucajac od czasu do czasu "czesc, Suze" oraz komplementy na temat mojego wyszukanego stroju - gdybym rzucila sie z piesciami na nowego ucznia? Poza tym nie moglam pozbyc sie mysli, ze gdybym mu dolozyla, nie omieszkalby mi oddac. W jakis sposob udalo mi sie odzyskac glos. Mialam tylko nadzieje, ze nie zauwazy jego drzenia. -Pusc moja reke - powiedzialam. -Suze - odparl. Usmiechal sie nadal, ale wyraz jego twarzy i ton glosu wskazywaly na to, ze domyslil sie, co jest grane. - O co chodzi? Nie wydajesz sie specjalnie uszczesliwiona moim widokiem. -Nadal trzymasz moja reke - przypomnialam mu. Przez jedwabny rekaw czulam chlod jego palcow, wydawal sie nie tylko nienaturalnie silny, ale do tego zimnokrwisty. Odsunal reke. -Posluchaj - powiedzial. - Naprawde mi przykro. Z powodu tego, jak sie to wszystko potoczylo przy naszym poprzednim spotkaniu. Przy naszym poprzednim spotkaniu. W wyobrazni przenioslam sie natychmiast do dlugiego korytarza - tego, ktory tak czesto widywalam w snach. Z szeregiem drzwi po obu stronach - drzwi, ktore prowadzily donikad - wygladal jak czesc hotelu czy budynku biurowego... tyle ze ten korytarz nigdy nie nalezal do zadnego hotelu czy biurowca, ktore by ogladaly ludzkie oczy. W ogole nie istnial w naszym wymiarze. A Paul stal tam, zdajac sobie sprawe, ze oboje z Jesse'em nie mamy pojecia, jak sie stamtad wydostac, i smial sie. Smial sie, jakby fakt, ze jesli nie wroce wkrotce do swojego swiata, to umre, a Jesse zostanie na zawsze uwieziony w tym korytarzu, stanowil doskonaly dowcip. Smiech Paula nadal dzwieczal mi w uszach. Smial sie bez przerwy... az do chwili, kiedy Jesse zdzielil go piescia w twarz. Nie moglam uwierzyc, co sie dzieje. Mielismy oto absolutnie zwyczajny wrzesniowy poranek w Carmelu, w Kalifornii - co oznaczalo, naturalnie, gruby, zakrywajacy wszystko plaszcz mgly, ktory jednak mial wkrotce zniknac, ukazujac bezchmurne blekitne niebo i zlote slonce - a ja stalam na dziedzincu Akademii Misyjnej imienia Junipero Serry twarza w twarz z czlowiekiem, ktory od tygodni nawiedzal mnie w sennych koszmarach. To jednak nie byl senny koszmar. Nie snilam. Wiedzialam, ze nie snie, poniewaz nigdy nie przysniliby mi sie w podobnej sytuacji moi przyjaciele Cee Cee i Adam, ktorzy wlasnie przeszli obok, podczas gdy ja znalazlam sie naprzeciw potwora z przeszlosci, pozdrawiajacego mnie zwyczajnym "Czesc, Suze", jakby to byl... jakby to byl po prostu pierwszy dzien szkoly po letnich wakacjach. -Chodzi ci o ten moment, kiedy probowales mnie zabic? - wychrypialam, kiedy Cee Cee i Adam nie mogli mnie uslyszec. Tym razem wiedzialam, ze zauwazyl drzenie mojego glosu. Wiedzialam, bo chyba sie zmieszal, ale to moze z powodu oskarzenia. W kazdym razie podniosl reke i przeczesal wlosy palcami silnej, opalonej dloni. -Nigdy nie probowalem cie zabic, Suze - powiedzial, jakby lekko urazony. Rozesmialam sie. Nie zdolalam sie powstrzymac. Serce podeszlo mi do gardla, ale i tak sie smialam. -Och - powiedzialam. - No rzeczywiscie. _ Mowie powaznie, Suze. To nie tak. Ja tylko... ja tylko nie bardzo potrafie przegrywac. Wytrzeszczylam na niego oczy. Bez wzgledu na to, co mowil, usilowal mnie zabic. Co gorsza, robil, co mogl, zeby usunac Jesse'a, i to stosujac chwyty ponizej pasa. A teraz twierdzil, ze po prostu nie wykazal sie sportowa postawa? -Nie rozumiem - powiedzialam, krecac glowa. - W czym przegrales? W niczym nie przegrales. -Nie, Suze? - Wbil we mnie wzrok. Ten jego glos ciagle slyszalam w snach, jego smiech, kiedy rozpaczliwie usilowalam wydostac sie z ciemnego, spowitego mgla korytarza, z ktorego spasc mozna bylo w nieprzenikniona, przepastna nicosc. Chwialam sie nad nia niebezpiecznie, zanim sie budzilam. W tym glosie cos sie krylo... Nie potrafilam jednak dojsc, co takiego. Wiedzialam tylko, ze ten chlopak mnie przerazal. -Suze - powiedzial z usmiechem. Z usmiechem na twarzy, a zapewne rowniez wtedy, gdy sie krzywil ze zlosci, wygladal jak jeden z prezentujacych bielizne modeli Calvina Kleina. Nie chodzilo tylko o twarz. Widzialam go, ostatecznie, w spodenkach kapielowych. - Posluchaj, nie zachowuj sie tak - powiedzial. - Zaczal sie nowy rok szkolny. Czy nie mozemy zaczac wszystkiego od nowa? -Nie - odparlam, zachwycona, ze tym razem glos mi nie zadrzal. - Nie mozemy. W ogole to radzilabym ci trzymac sie ode mnie z daleka. To go wyraznie rozbawilo. -Bo co? - zapytal z usmiechem, ukazujacym biale, rowne zeby. Usmiechem polityka. -Bo pozalujesz - stwierdzilam drzacym glosem. -Och - zawolal, otwierajac szeroko ciemne oczy w udanym przerazeniu. - Naslesz na mnie swojego chlopaka? Na jego miejscu nie dowcipkowalabym sobie na ten temat. Jesse mogl go zabic - i prawdopodobnie zrobilby to, gdyby odkryl, ze Paul wrocil. Tyle ze, scisle rzecz ujmujac, nie bylam dziewczyna Jesse'a, nie musial wiec bronic mnie przed podejrzanymi typami jak ten, ktory wlasnie stal przede mna. Z mojej twarzy musial wyczytac, ze miedzy mna a Jesse'em nie wszystko ukladalo sie najlepiej, bo zasmial sie i powiedzial: -A wiec to tak. Coz, nigdy nie sadzilem tak naprawde, ze Jesse jest w twoim typie. Potrzebujesz kogos troche mniej... Nie zdazyl dokonczyc zdania, poniewaz w tym momencie Cee Cee, idaca za Adamem w kierunku szafek - mimo ze przysieglysmy sobie telefonicznie poprzedniego wieczoru, ze nie zaczniemy nowego roku szkolnego od uganiania sie za chlopakami - podeszla do nas ze wzrokiem utkwionym w stojacego bardzo blisko mnie Paula. -Suze - odezwala sie uprzejmie. W przeciwienstwie do mnie Cee Cee spedzila lato, pracujac za darmo i nie miala zbyt wiele pieniedzy, zeby przed powrotem do szkoly odswiezyc garderobe i zadbac o makijaz. Cee Cee i tak nie wydalaby w zyciu pieniedzy na cos tak niepowaznego, jak kosmetyki. Dobrze sie skladalo, poniewaz jako albinoska musiala je specjalnie zamawiac, zamiast, jak wszyscy inni, podejsc do kontuaru w MAC - u, rzucajac forse na stol. -Kim jest twoj znajomy? - zapytala z ciekawoscia. Nie mialam zamiaru bawic sie w przedstawianie ich sobie. W gruncie rzeczy, zastanawialam sie powaznie nad tym, czy nie udac sie do sekretariatu i nie zapytac, jakim prawem przyjeli kogos takiego do szkoly, ktora do tej pory uwazalam za wzglednie znosna. On jednak zdazyl juz wyciagnac silna, chlodna dlon w strone Cee Cee, mowiac z usmiechem, ktory kiedys mnie rozbrajal, a teraz mrozil do kosci: -Czesc. Jestem Paul. Paul Slater. Milo mi cie poznac. Paul Slater. Takie imie nie powinno budzic grozy w sercu mlodej dziewczyny, co? To brzmialo calkiem niewinnie: "Czesc, jestem Paul Slater". Cee Cee w zaden sposob nie mogla domyslic sie prawdy: Paul Slater byl zly, manipulowal ludzmi i mial sopel lodu zamiast serca. Nie, Cee Cee nie miala o tym pojecia. Poniewaz oczywiscie niczego jej nie powiedzialam. Nikomu nie pisnelam ani slowa. Tym gorzej dla mnie. Jesli Cee Cee zaskoczyl chlod palcow Paula, nie dala tego po sobie poznac. -Cee Cee Webb - powiedziala, sciskajac jego reke w typowym dla siebie gescie bizneswoman. - Musisz byc nowy, bo nigdy cie tu nie widzialam. Paul zamrugal oczami, kierujac moja uwage na swoje naprawde dlugie, jak na chlopaka, rzesy. Wydawaly sie prawie rownie ciezkie jak powieki, jakby uniesienie ich wymagalo wysilku. U mojego przyrodniego brata Jake'a wygladaja podobnie, tylko ze on sprawia wrazenie zaspanego. Dlugie rzesy u Paula wywoluja skojarzenie z seksowna gwiazda rocka. Spojrzalam zaniepokojona na Cee Cee. Nalezala do najwrazliwszych dziewczyn, jakie znalam, a ktora z nas jest tak naprawde odporna na typ seksownej gwiazdy rockowej? -To moj pierwszy dzien tutaj - powiedzial Paul, posylajac Cee Cee kolejny usmiech. - Szczesliwie sie zlozylo, ze moglem poznac obecna tutaj panne Simon. -Co za zrzadzenie losu. - Cee Cee, ktora jako redaktorka szkolnej gazety lubila wyszukane zwroty, uniosla lekko jasne brwi. - Czy chodziliscie razem do poprzedniej szkoly? -Nie - wtracilam pospiesznie. - Nie. Sluchaj, musimy isc do klasy, albo bedziemy mialy klopoty... Paul jednak nie przejmowal sie ewentualnymi klopotami. Moze dlatego, ze zwykle to on je powodowal. -Suze i ja przezylismy cos razem zeszlego lata - poinformowal Cee Cee, ktorej fiolkowe oczy zaokraglily sie za szklami okularow. -Cos? - powtorzyla. -Nic miedzy nami nie zaszlo - zapewnilam natychmiast. - Wierz mi. Nic w ogole. Oczy Cee Cee zaokraglily sie jeszcze bardziej. Bylo jasne, ze mi nie wierzy. Ale dlaczego mialoby byc inaczej? To prawda, bylam jej najlepsza przyjaciolka. Ale czy choc raz bylam z nia calkowicie szczera? Nie. A ona doskonale zdawala sobie z tego sprawe. -Ach, a wiec zerwaliscie ze soba? - zapytala z naciskiem. -Nie, nie zerwalismy - odparl Paul z tym swoim tajemniczym, dwuznacznym usmieszkiem. Poniewaz nigdy nie chodzilismy ze soba, mialam ochote wrzasnac. Myslisz, ze moglabym z nim chodzic? Nie jest taki, jak ci sie wydaje, Cee Cee. Wyglada na czlowieka, ale za ta atrakcyjna fasada kryje sie... Coz, w gruncie rzeczy nie wiedzialam, kim jest Paul. Ale jakie to mialo dla mnie znaczenie? Paul i ja mielismy wiecej wspolnego, niz mialam ochote przyznac, nawet sama przed soba. Nawet gdybym zdobyla sie na odwage, zeby mu powiedziec cos w tym stylu, i tak nie mialabym okazji tego zrobic, poniewaz nagle rozleglo sie surowe: -Panno Simon! Panno Webb! Czy nie macie przypadkiem lekcji, na ktora powinnyscie sie udac? Siostra Ernestyna o ogromnym biuscie ozdobionym rownie wielkim krzyzem - ktorej trzymiesieczna nieobecnosc w moim zyciu nie uwolnila mnie od strachu przed nia - prula wprost na nas. Obszerne rekawy czarnego habitu powiewaly za nia jak skrzydla. -No dalej - burknela, cmokajac niecierpliwie i machajac rekami w strone szafek wbudowanych w gliniane sciany pieknie utrzymanego wewnetrznego dziedzinca misji. - Spoznicie sie na pierwsza lekcje. Wiec ruszylysmy sie... niestety Paul podazyl tuz za nami. -Znamy sie z Suze od dawna - wyjasnil Cee Cee w drodze do szafek. - Spotkalismy sie w hotelu i kompleksie golfowym Pebble Beach. Gapilam sie na niego bezsilnie, wstukujac kod mojej szafki. Nie moglam uwierzyc, ze to wszystko dzieje sie naprawde. Powaznie. Co Paul tu robil? Jak on mogl zapisac sie do mojej szkoly, zamieniajac moj swiat - z ktorego, jak sadzilam, udalo mi sie go pozbyc na zawsze - w najprawdziwszy koszmar? Nie chcialam tego wiedziec. Bez wzgledu na to, co nim kierowalo, nie chcialam wiedziec. Chcialam jedynie odejsc od niego, pojsc na lekcje, dokadkolwiek, gdziekolwiek w ogole... ...byle dalej od niego. -Coz - odezwalam sie, zatrzaskujac drzwiczki szafki. Ledwie zdawalam sobie sprawe z tego, co robie. Zlapalam pierwsze ksiazki, ktore mi wpadly w rece. - Musze isc. Mam godzine wychowawcza. Popatrzyl na ksiazki, ktore sciskalam w ramionach niemal jak tarcze, jakby mialy mnie chronic przed tym czyms, co dla mnie szykowal, co szykowal dla nas - a nie mialam watpliwosci, ze to cos nastapi. -Nie znajdziesz ich tam - stwierdzil Paul, kiwajac zagadkowo glowa w kierunku ksiazek, ktore dzwigalam. Nie zrozumialam, o co mu chodzi. Nie chcialam zrozumiec. Wiedzialam tylko, ze chce sie stad wydostac, i to szybko. Cee Cee wciaz stala obok, przenoszac zdumiony wzrok ze mnie na Paula. Zdawalam sobie sprawe, ze lada moment zacznie zadawac pytania, pytania, na ktore nie smialabym odpowiedziec... A jednak, mimo ze nie chcialam, uslyszalam wlasne slowa, jakby mi je sila wyrwano z ust: -Nie znajde czego? -Odpowiedzi, ktorych szukasz. - Spojrzenie niebieskich oczu Paula zintensywnialo. - Dlaczego wlasnie ciebie wybrano, ze wszystkich ludzi. I kim jestes. Tym razem nie musialam pytac, co ma na mysli. Wiedzialam. Wiedzialam rownie dobrze, jakby powiedzial to wprost. Mowil o darze, jaki posiadalismy oboje, nad ktorym on, wydawalo sie, mial znacznie wieksza kontrole ode mnie i o ktorym najwyrazniej o wiele wiecej wiedzial. Podczas gdy Cee Cee przygladala sie nam, jakbysmy przeszli na obcy jezyk, Paul spokojnie ciagnal dalej: -Kiedy bedziesz gotowa, zeby uslyszec prawde o tym, kim naprawde jestes, bedziesz wiedziala, gdzie mnie znalezc. Bede tutaj. Po czym oddalil sie, jak sadze absolutnie nieswiadomy kobiecych westchnien, jakie jego widok wywolywal u moich szkolnych kolezanek, kiedy z wdziekiem pantery przemierzal dziedziniec. Cee Cee spojrzala na mnie ciekawie zza szkiel okularow swymi fiolkowymi oczami, nadal okraglymi jak spodki. -O czym ten chlopak mowil? - zapytala. - I kto to taki ten Jesse? 2 Oczywiscie nie moglam jej powiedziec. Nikomu nie moglam powiedziec o Jessie, no bo kto by mi uwierzyl? Znalam tylko jednego czlowieka - w kazdym razie jednego zywego czlowieka - ktory znal cala prawde o ludziach takich jak ja i Paul, i to tylko dlatego, ze byl jednym z nas. Siedzac nieco pozniej przy jego mahoniowym biurku, nie moglam powstrzymac jeku.-Jak moglo do tego dojsc? Ojciec Dominik, dyrektor Akademii Misyjnej im. Junipero Serry, siedzial po drugiej stronie ogromnego biurka. Na twarzy mial wyraz cierpliwosci. Bylo mu z nim dobrze; mowiono o nim, ze z kazdym rokiem dobry ojciec staje sie przystojniejszy W wieku blisko szescdziesieciu pieciu lat byl siwowlosym adonisem okularnikiem. Wydawal sie tez bardzo skruszony. -Susannah, tak mi przykro. Bylem tak zajety przygotowaniami do nowego roku szkolnego - nie wspomne juz o swiecie ojca Serry w najblizszy weekend - ze nie ogladalem papierow dotyczacych rekrutacji. - Pokrecil starannie przystrzyzona siwa glowa. - Bardzo, bardzo mi przykro. Skrzywilam sie. Bylo mu przykro. Jemu bylo przykro? A co ze mna? To nie on musial chodzic na lekcje z Paulem Slaterem. Scisle mowiac, na dwie lekcje: wychowawcza i historii Stanow Zjednoczonych. Cale dwie godziny dziennie mialam siedziec w klasie i gapic sie na czlowieka, ktory probowal usunac mojego chlopaka, a mnie skazac na smierc. A do tego dochodza jeszcze apel poranny i przerwa na lunch. Czyli kolejna godzina, prosze bardzo! -Chociaz, tak uczciwie, to nie wiem, co moglbym zrobic, zeby go nie przyjeto - powiedzial ojciec Dominik, przegladajac dokumenty Paula. - Wyniki testow, stopnie, opinie nauczycieli... sa znakomite. Z przykroscia stwierdzam, ze na papierze Paul Slater wydaje sie o wiele lepszym uczniem, niz ty bylas w momencie, kiedy staralas sie o przyjecie do szkoly. -Niewiele mozna powiedziec - zauwazylam - o czyjejs moralnosci na podstawie paru testow. - Do tego tematu podchodze ostroznie w zwiazku z tym, ze moje wlasne wyniki byly na tyle mierne, ze Akademia Misyjna z pewnym trudem przyjela moje podanie osiem miesiecy temu, kiedy moja mama oznajmila, ze przeprowadzamy sie do Kalifornii, aby mogla poslubic Andy'ego Ackermana, mezczyzne swojego zycia, mojego obecnego ojczyma. -Niewiele - przyznal ojciec Dominik, zdejmujac powolnym ruchem okulary i wycierajac je o czarna sutanne. Mial, jak stwierdzilam, fioletowe cienie pod oczami. - Niewiele mozna powiedziec - dodal z westchnieniem, umieszczajac z powrotem okulary w drucianej oprawie na nienagannie zarysowanym orlim nosie. - Susannah, czy jestes pewna, ze jego motywy nie sa szlachetne? Moze Paul pragnie, aby nim pokierowano? Mozliwe, ze przy wlasciwej opiece, zrozumie swoje bledy... -Taak, ojcze Dominiku - odparlam sarkastycznym tonem. - A mnie w tym roku wybiora krolowa Balu Absolwentow. Ojciec Dominik przybral mine pelna dezaprobaty. W przeciwienstwie do mnie zawsze mial jak najlepsza opinie o ludziach, przynajmniej do momentu, kiedy ich zachowanie nie dowiodlo blednosci zalozenia, ze sa dobrzy. Wydawaloby sie, ze w przypadku Paula Slatera zobaczyl dosc, zeby wyrobic sobie zdanie na jego temat, ale widocznie nie. -Przyjmuje - powiedzial ojciec D - dopoki nie przekonamy sie naocznie, ze jest inaczej, ze Paul przybyl do Akademii Misyjnej, zeby sie uczyc. I to nie tylko normalnego programu jedenastej klasy, Susannah, ale rowniez tego, czego my oboje moglibysmy go nauczyc. Miejmy nadzieje, ze Paul zaluje swoich przeszlych postepkow i szczerze pragnie sie poprawic. Wierze, ze Paul zjawil sie u nas, zeby rozpoczac wszystko od nowa, podobnie jak ty w zeszlym roku jesli sobie przypominasz. A nasza powinnoscia, jako zdolnych do wybaczania istot ludzkich, jest mu w tym pomoc. Dopoki nie okaze sie, ze jest inaczej, powinnismy w przypadku Paula rozstrzygnac watpliwosci na jego korzysc. To byl chyba najgorszy plan, o jakim slyszalam w zyciu. Nie moglam jednak zaprzeczyc, ze nie mialam zadnych dowodow na to, ze Paul chcial nam sprawic klopoty. W kazdym razie, jak dotad. -A teraz... - powiedzial ojciec D, zamykajac teczke Paula i odchylajac sie do tylu na fotelu. - Nie widzialem cie przez pare tygodni. Jak sie masz, Susannah? I jak sie ma Jesse? Poczulam, ze policzki mi plona. Zle ze mna, skoro sama wzmianka o Jessie powodowala, ze sie czerwienilam, ale tak to bylo. -Hm - mruknelam, majac nadzieje, ze ojciec D nie zauwazy rumienca. - W porzadku. -Dobrze - odparl ojciec Dominik, przesuwajac wyzej okulary na nosie i spogladajac w roztargnieniu na polke z ksiazkami. - Wspominal, ze chcialby pozyczyc jedna ksiazke. Och, tak, oto ona. - Umiescil ogromne, oprawne w skore tomiszcze, wazylo chyba z piec kilogramow, w moich rekach. - Teoria krytyczna od czasow Platona - powiedzial z usmiechem. - To mu sie spodoba. Wcale w to nie watpilam. Jesse'owi podobalo sie pare najnudniejszych ksiazek na swiecie. Mozliwe, ze to dlatego mu nie odpowiadalam. To znaczy, nie w ten sposob, jakiego bym sobie zyczyla. Bo nie bylam dostatecznie nudna. -Bardzo dobrze - powiedzial ojciec D, wyraznie myslac o czyms innym. Wizyty arcybiskupa zawsze wprawialy go w stan najwyzszego niepokoju, a ta szczegolna wizyta, z okazji swieta ojca Serry, ktorego szereg instytucji usilowalo bezskutecznie wypromowac na swietego, obciazala jego system nerwowy wyjatkowo. -Po prostu miejmy na oku naszego mlodego przyjaciela, pana Slatera - ciagnal ojciec D - i obserwujmy, jak sie rzeczy maja. On moze, Susannah, ustatkowac sie w zorganizowanym srodowisku o tak solidnym pedagogicznym zapleczu, jakie oferujemy tutaj, w Akademii. Parsknelam. Nie moglam sie powstrzymac. Ojciec D naprawde nie mial pojecia, z czym mial sie zmierzyc. -A jesli nie? - zapytalam. -Coz - odparl ojciec Dominik. - Przejdziemy przez most, kiedy do niego dojdziemy. A teraz biegnij. Nie chcesz przeciez spedzic calej przerwy obiadowej w moim towarzystwie. Niechetnie opuscilam gabinet dyrektora, taszczac zakurzone ksiazczydlo, ktore mi powierzyl. Poranna mgla rozproszyla sie, jak zwykle, i w gorze niebo lsnilo blekitem. Na dziedzincu kolibry uwijaly sie pracowicie nad krzewem hibiskusa. Halasliwie bulgotala woda w fontannie, otoczonej kilkoma turystami odzianymi w bermudy - w misji miescila sie szkola, ale stanowila takze zabytek historyczny, z bazylika i sklepem z pamiatkami, obowiazkowymi punktami w programie kazdej wycieczki autokarowej. Ciemnozielone korony palm chwialy sie leniwie w lekkim wietrzyku od morza. Byl to kolejny cudowny dzien w Carmelu Nadmorskim. Wiec skad u mnie takie parszywe samopoczucie? Usilowalam sobie wmowic, ze przesadzam. Ze ojciec Dominik ma racje - nie wiemy, czym kierowal sie Paul, przychodzac tutaj. Moze faktycznie rozpoczal nowy rozdzial. Dlaczego wiec nie moglam sie pozbyc z moich mysli tego obrazu z sennego koszmaru? Dlugi ciemny korytarz, a w nim ja - biegne, rozgladajac sie za jakims wyjsciem i natykajac sie jedynie na mgle. Ten sen, po ktorym nieodmiennie budzilam sie zlana potem, powtarzal sie niemal kazdej nocy. Prawde mowiac, nie moglam sie zdecydowac, co mnie przerazalo bardziej: nocne koszmary czy tez to, co dzialo sie teraz, na jawie. Co Paul tutaj robil? I co jeszcze bardziej niepokojace, jak to sie stalo, ze Paul wydawal sie tak duzo wiedziec na temat daru, jaki oboje posiadalismy? Nie ma zadnej gazetki. Nie odbywaja sie konferencje ani seminaria. Kiedy wprowadza sie haslo "posrednik" do wyszukiwarki, otrzymuje sie tylko informacje o prawnikach i doradcach rodzinnych. Obecnie jestem praktycznie tak samo ciemna, jak wtedy, kiedy bylam mala i wiedzialam tylko, ze jakos... coz, roznie sie od dzieci z sasiedztwa. Natomiast Paul zdaje sie, uwaza, ze potrafi odpowiedziec na rozne pytania. Ale co on moze wiedziec? Nawet ojciec Dominik nie twierdzi, ze wie dokladnie, kim my, posrednicy - z braku lepszego okreslenia - jestesmy i skad sie wzielismy oraz jakie sa, dokladnie, granice naszego talentu... a jest starszy od nas obojga razem wzietych! Pewnie, mozemy widziec i mowic do - nawet calowac i grzmocic piescia - zmarlych... albo raczej duchow tych, ktorzy odchodzac, zostawili po sobie balagan, o czym dowiedzialam sie w wieku szesciu lat, kiedy moj tata, zmarly na atak serca, wrocil na mala popogrzebowa pogawedke. Ale czy na tym koniec? Czy posrednicy potrafia tylko tyle? Zdaniem Paula nie. Wbrew zapewnieniom ojca Dominika, ze Paul prawdopodobnie zywi jak najlepsze intencje, nie moglam sie pozbyc watpliwosci. Tacy ludzie jak Paul nie robili niczego bez istotnego powodu. No wiec co on robil w Carmelu? Czy mozliwe, zeby, skoro odkryl ojca Dominika i mnie, po prostu zapragnal ciagnac te znajomosc z tesknoty za istotami podobnymi do siebie? Mozliwe. Oczywiscie, tak samo mozliwe jest to, ze Jesse naprawde mnie kocha, udajac, ze tak nie jest, poniewaz nasz zwiazek nie bylby taki czysty... Taak. A mnie moze naprawde obwolaja krolowa Balu Absolwentow, o czym tak marzylam... Staralam sie o tym nie myslec podczas lunchu - o Paulu, nie o Balu Absolwentow - kiedy, scisnieta pomiedzy Adamem i Cee Cee, otworzylam puszke z niskokaloryczna cola, krztuszac sie niemal przy pierwszym lyku, gdy z ust Cee Cee padlo: -No, gadaj. Kim jest ten Jesse? Tym razem zechciej, prosze, odpowiedziec. Cola prysnela na wszystkie strony, glownie z mojego nosa. Zmoczyla rowniez moj sweterek z Benettona. Cee Cee nie okazala sladu wspolczucia. -Dietetyczna - stwierdzila - nie zostawi plam. No wiec, jak to jest, ze go dotad nie poznalismy? -Wlasnie - odezwal sie Adam, opanowawszy wybuch smiechu na widok coli tryskajacej mi z nosa. - I jak to jest, ze ten caly Paul go zna, a my nie? Wycierajac sie chusteczka, zerknelam w strone Paula. Siedzial na lawce niedaleko, w otoczeniu smietanki naszej klasy z Kelly Prescott na czele. Wszyscy ryczeli ze smiechu z historyjki, ktora im wlasnie opowiedzial. -Jesse to taki chlopak - odparlam, czujac, ze nie zdolam sie wywinac od ich pytan. Nie tym razem. -Taki chlopak - powtorzyla Cee Cee. - Taki chlopak, z ktorym ty chodzisz, jak twierdzi ten tam Paul. -Coz - odparlam niechetnie. - Taak, chyba tak. Cos w tym rodzaju. To znaczy... to dosc skomplikowane. Skomplikowane? Wobec moich ukladow z Jesse'em Teoria krytyczna od czasow Platona wydawala sie rownie ezoteryczna jak Rogas z Doliny Roztoki. -Wiec - powiedziala Cee Cee, krzyzujac nogi i gryzac z upodobaniem mlode marcheweczki, ktore trzymala w torbie na kolanach. - Mow. Gdzie sie spotkaliscie? Nie moglam uwierzyc, ze siedze tu i rozmawiam z przyjaciolmi o Jessie. Przyjaciolmi, ktorych tak bardzo staralam sie trzymac w nieswiadomosci co do jego istnienia. -Mieszka, hm, w sasiedztwie - powiedzialam. Nie bylo sensu mowic im calej prawdy. -Chodzi do RLS? - zapytal Adam, majac na mysli Liceum im. Roberta Louisa Stevensona. Siegnal po marchewke z torby Cee Cee. -Hm, niezupelnie - odparlam. -Nie mow, ze on chodzi do Liceum Carmelu. - Oczy Cee Cee rozszerzyly sie. -Nie chodzi juz do szkoly sredniej - powiedzialam, poniewaz znajac nature Cee Cee, mozna sie bylo domyslac, ze nie spocznie, dopoki nie dowie sie wszystkiego. - Juz, hm, ja skonczyl. -Oho - zawolala Cee Cee. - Powazny mezczyzna. Coz, nic dziwnego, ze trzymasz to w tajemnicy. No wiec, co on robi? Jest w college'u? -Wlasciwie nie - powiedzialam. - Zrobil sobie przerwe. Zeby... zeby sie odnalezc. -Hm. - Adam oparl sie wygodnie na lawce, zamykajac oczy i wystawiajac twarz na pieszczote silnego, znajdujacego sie w zenicie, slonca. - Pasozyt. Mozesz znalezc cos lepszego, Suze. Potrzebujesz faceta, ktory wyznaje solidna etyke pracy. Faceta takiego, jak... Hej, wiem. Jak ja! Cee Cee, ktora miala na Adama oko, odkad ich poznalam, puscila jego uwage mimo uszu. -Od jak dawna chodzicie ze soba? - zapytala. -Nie wiem - odparlam, okropnie w tej chwili nieszczesliwa. - To jest dosc nowe. To znaczy, znam go od pewnego czasu, ale co do chodzenia ze soba... to jest nowe. I to nie jest tak naprawde... Coz, naprawde nie lubie o tym mowic. -Mowic o czym? - Jakis cien zamajaczyl przy naszej lawce. Zerknelam z ukosa i zobaczylam najmlodszego z moich przyrodnich braci, Davida, ktorego rude wlosy plonely w sloncu jak aureola. -O niczym - powiedzialam szybko. Ze wszystkich czlonkow mojej rodziny - owszem, teraz juz uznawalam Ackermanow, ojczyma i jego synow, za czesc swojej najblizszej rodziny, do ktorej po smierci ojca zaliczalam tylko siebie i mame - trzynastoletni David wie na moj temat najwiecej. To znaczy, ze nie jestem jedynie troche zwichrowana nastolatka, otoz to. Poza tym David wiedzial o Jessie. Wiedzial i nie wiedzial. Z jednej strony, jak reszta rodziny zwrocil uwage na hustawke moich nastrojow i tajemnicze unikanie wspolnego pokoju wieczorami, z drugiej jednak, nie mial nawet bladego pojecia, co sie za tym krylo. Stal przed nasza lawka - smiale posuniecie, jako ze starsi uczniowie nie traktowali zyczliwie osmoklasistow pojawiajacych sie w tej czesci podworza, ktora uwazali za swoja - starajac sie wygladac, jakby znalazl sie na wlasciwym miejscu, co wziawszy pod uwage jego watle cialo, aparat na zebach i odstajace uszy, kompletnie mu sie nie udalo. -Widzialas to? - zapytal, podsuwajac mi pod nos jakis papier. Wzielam ten papier do reki. Okazalo sie, ze to zaproszenie na party w lazni przy ulicy Sosnowe Wzgorze 99 na najblizszy piatek. Gosci zachecano do przyniesienia kostiumow kapielowych, jesli mieli ochote na "goraca i pienista" rozrywke. Gdyby zas zdecydowali sie wystapic bez kostiumow, to rowniez bedzie mile widziane, zwlaszcza w wypadku gosci plci zenskiej. Na zaproszeniu zamieszczono glupi obrazek przedstawiajacy wstawiona dziewczyne z wielkimi piersiami, wychylajaca puszke piwa. -Nie, nie mozesz pojsc - powiedzialam z pogarda w glosie, oddajac Davidowi zaproszenie. - Jestes za maly. Swoja droga, ktos powinien to pokazac szkolnemu psychologowi. Uczniowie osmej klasy nie powinni urzadzac takich imprez. Cee Cee, ktora odebrala Davidowi kartke, mruknela w tym momencie: -Hm, Suze. -Powaznie - ciagnelam. - Zaskakujesz mnie, Davidzie. Myslalam, ze jestes madrzejszy. Z takich imprez nigdy nic dobrego nie wynika. Pewnie, pare osob bedzie sie swietnie bawic. Ale pewne, jak w banku, ze komus zrobi sie niedobrze albo ktos sie utopi, rozbije sobie glowe, albo jeszcze cos. Zawsze jest zabawnie, dopoki komus nie stanie sie krzywda. -Suze. - Cee Cee trzymala zaproszenie tuz przed moim nosem. - Ulica Sosnowe Wzgorze 99. To twoj dom, prawda? Wyrwalam jej kartke, sapiac ze zdumienia. -Davidzie! Co ty sobie wyobrazasz? -To nie ja - krzyknal David. Jego cienki glosik wzniosl sie jeszcze o dwie czy trzy oktawy. - Brad je rozdaje. Nawet pare dzieciakow z siodmej klasy je dostalo... Spojrzalam zmruzonymi oczami w kierunku mojego przyrodniego brata Brada. Stal oparty niedbale o slup do koszykowki, usilujac wygladac intrygujaco, dosc trudne zadania dla faceta, ktorego kore mozgowa, wedlug moich spostrzezen, okrywala dodatkowo tasma izolacyjna. -Przepraszam - powiedzialam, podnoszac sie z miejsca. - Musze isc popelnic morderstwo. - Nastepnie przemierzylam boisko do koszykowki z jaskrawopomaranczowa kartka w rece. Brad widzial, ze sie zblizam. Zauwazylam wyraz dzikiej paniki, ktory pojawil sie przelotnie na jego twarzy, kiedy jego spojrzenie padlo na to, co mialam w dloni. Wyprostowal sie i probowal ratowac ucieczka, ale bylam szybsza od niego. Osaczylam go przy fontannie, podnoszac zaproszenie do gory, zeby je dobrze widzial. -Czy ty naprawde sadzisz - zapytalam spokojnie - ze mama i Andy pozwola ci urzadzic to... to... cokolwiek to jest? Na przerazonej twarzy Brada pojawil sie wyzywajacy grymas. Wysunal brode do przodu, mowiac: -Taak, coz, czego sie nie dowiedza, to ich nie zaboli. -Brad - powiedzialam. Czasami mi go zal. Naprawde. To taki przyglup. - Wydaje ci sie, ze niczego sie nie domysla, kiedy wygladajac przez okno sypialni, zobacza gromade nagich dziewczyn w nowej lazni? -Nie - odparl Brad. - Nie bedzie ich w domu w piatek wieczorem. Tata ma goscinny wyklad w San Francisco, a twoja mama z nim jedzie, zapomnialas o tym? Owszem, zapomnialam. W gruncie rzeczy, nie jestem pewna, czy ktos mi w ogole o tym powiedzial. Ostatnio spedzalam duzo czasu w swoim pokoju, to prawda, ale czy az tyle, zeby nie dotarlo do mnie cos tak istotnego, jak wyjazd rodzicow na cala noc? Nie sadze... -Lepiej, zebys im nic nie mowila - powiedzial Brad z niespodziewana zjadliwoscia - albo pozalujesz. Spojrzalam na niego, jakby mu odbilo. -Ja pozaluje? - zasmialam sie. - Hm, wybacz Brad, ale jesli twoj ojciec dowie sie, ze planujesz taka impreze, to ty bedziesz uziemiony w domu do konca zycia, nie ja. -No, no - powiedzial Brad. Wyzywajacy wyraz jego twarzy zmienil sie teraz na jeszcze mniej przyjemny wyraz smiertelnej zlosci. - Bo jesli chociaz pomyslisz, zeby mu cos pisnac na ten temat, powiem im o facecie, ktorego co noc przemycasz do swojego pokoju. 3 Odsiadka. To jest to, co sie dostaje, kiedy znokautujesz przyrodniego brata na terenie Akademii Misyjnej im. Junipero Serry i jakis nauczyciel przypadkiem to zauwazy.-Nie rozumiem, co cie naszlo, Suze - powiedziala pani Elkins, do ktorej obowiazkow nalezalo, poza nauczaniem biologii na poziomie dziewiatej i dziesiatej klasy, zostawanie po lekcjach z mlodocianymi przestepcami takimi jak ja. - W dodatku pierwszego dnia szkoly. Czy tak wlasnie chcesz rozpoczynac nowy rok? Pani Elkins niczego jednak nie rozumiala. A ja niewiele moglam jej powiedziec. To znaczy, jak moglam jej wyjasnic, ze nagle to wszystko przekroczylo granice mojej wytrzymalosci? Odkrycie, ze moj przyrodni brat wiedzial o czyms, co od miesiecy usilowalam ukryc przed rodzina - w polaczeniu z faktem, ze potwor z moich snow wloczyl sie obecnie korytarzami mojej wlasnej szkoly w przebraniu przystojniaka w ciuchach firmy Abercrombie i Fitch - spowodowalo, ze rozmieklam wewnetrznie jak szminka Maybelline zostawiona na sloncu. Nie moglam jej tego powiedziec. Przyjelam kare w milczeniu, obserwujac na zegarze uplywajace nieznosnie wolno minuty. Ani ja, ani zaden z pozostalych wiezniow nie mial odzyskac wolnosci przed godzina szesnasta. -Mam nadzieje, Suze - oznajmila pani Elkins, kiedy ta godzina nareszcie nadeszla - ze dostalas nauczke. Nie sadzisz, ze urzadzanie bijatyk na szkolnym boisku to nie jest dobry przyklad dla mlodszych dzieci? Co? Ja nie dawalam dobrego przykladu? A co z Bradem? To wlasnie Brad zamierzal urzadzic swoje prywatne Oktoberfest w salonie naszego domu. Ale to on trzymal mnie tym razem w szachu. I zdawal sobie z tego sprawe. -Owszem - stwierdzil podczas przerwy na lunch, kiedy stalam, gapiac sie na niego oniemiala, niezdolna przyjac do wiadomosci tego, co przed chwila uslyszalam. - Myslisz, ze jestes taka sprytna, wpuszczajac faceta co noc do swojego pokoju, co? A swoja droga, jak on tam wlazi? Przez to okno nad gankiem? No, wydal sie twoj maly sekrecik, co? Wiec siedz cicho, jesli chodzi o moja impreze, a ja bede siedzial cicho, jesli chodzi o tego faceta Jesse'a. Tak mnie porazil fakt, ze Brad mogl uslyszec - ze slyszal - Jesse'a, ze przez pare minut nie potrafilam wydobyc z siebie sensownej odpowiedzi. Brad w tym czasie wymienil pozdrowienia z roznymi czlonkami swojej paczki, ktorzy podchodzili, zeby "przybic piatke", mowiac cos w rodzaju: -Kurcze! Laznia. To cos dla mnie. W koncu udalo mi sie wykrztusic: -Och, tak? Dobra, a co z Jakiem? Jake nie pozwoli, zebys sie zapil w domu z gromada kumpli. Brad tylko spojrzal na mnie z politowaniem. -Zartujesz? - zapytal. - A jak myslisz, kto dostarcza piwo? Jake zwedzi dla mnie beczulke piwa z pracy. Zmruzylam oczy. -Jake? Jake wam zalatwi piwo? Akurat. On by nigdy... - W tym momencie splynelo na mnie olsnienie. - Ile mu placisz? -Stowke - odparl Brad. - Dokladnie polowe z tego, ile mu brakuje na to jego camaro. Wiedzialam, ze Jake bylby zdolny niemal do wszystkiego, byle polozyc lape na wlasnym camaro. Patrzylam na niego oszolomiona. -A co z Davidem? - odezwalam sie w koncu. - David wszystko powie. -Nie, nie powie - oznajmil Brad, pewny siebie. - Bo jesli to zrobi, to kopne go w koscisty zadek tak mocno, ze doleci do Anchorage. A ty lepiej nie probuj go bronic, bo inaczej uracze twoja mame smakowita opowiescia o tym calym Jessie. Wtedy oberwal. To bylo silniejsze ode mnie. Tak jakby moja piesc kierowala sie wlasnym rozumem. Wisiala sobie u mojego boku, a w nastepnej chwili wbijala sie w zoladek Brada. Walka trwala sekunde. Nawet pol sekundy. Pan Gillarte, nowy wuefista, rozdzielil nas, zanim Brad zdazyl zlapac powietrze. -Odejdz - rozkazal, odpychajac mnie i schylajac sie, zeby zajac sie rozpaczliwie dyszacym Bradem. Wiec sobie poszlam. Prosto do ojca D, ktory stal na dziedzincu, nadzorujac zawieszanie swiatelek wokol pnia palmy. -Coz ci moge powiedziec, Susannah? - powiedzial zdesperowany, kiedy skonczylam wyjasniac sytuacje. - Niektorzy ludzie maja ostrzejsza percepcje. -Tak, ale Brad? - Mowilam szeptem ze wzgledu na grupke ogrodnikow zatrudnionych przy dekorowaniu szkoly na swieto ojca Serry w najblizsza sobote, dzien po bachanaliach urzadzanych w lazni przez Brada. -Coz, Susannah - powiedzial ojciec D. - Nie moglas oczekiwac, ze na zawsze utrzymasz Jesse'a w tajemnicy. Twoja rodzina musiala to w koncu odkryc. Moze. Czego nie bylam w stanie zrozumiec, to tego, jakim cudem akurat Brad odkryl jego istnienie, podczas gdy madrzejsi od niego czlonkowie rodziny, na przyklad Andy czy moja mama, nie mieli o niczym pojecia. Z drugiej strony Maks, pies rodziny Ackermanow, wiedzial o Jessie od poczatku, i z tego powodu nie zblizal sie do mojego pokoju. A pod wzgledem intelektualnym Brad i Maks mieli ze soba wiele wspolnego... chociaz Maks, rzecz jasna, byl od Brada bystrzejszy. -Mam gleboka nadzieje - powiedziala pani Elkins, kiedy wreszcie uwolnila mnie i moich wspoltowarzyszy niedoli - ze w tym roku, Suze, juz cie tutaj nie zobacze. -Ja takze, pani E - odparlam, zgarniajac swoje rzeczy. Po czym wybieglam, jakby mnie ktos gonil. W polnocnej Kalifornii bylo jasne, gorace popoludnie, co oznaczalo oslepiajace slonce, niebo tak niebieskie, ze patrzenie na nie sprawialo bol, a w oddali widok spienionych fal Pacyfiku obmywajacych plaze Carmelu. Przegapilam wszelkie mozliwe okazje podwiezienia do domu - przez Adama, ktory nadal z ochota zabieral kazdego i w kazdym momencie na przejazdzke swoim wystrzalowym zielonym volkswagenem, no i oczywiscie przez Brada, ktory po Jake'u, jezdzacym obecnie uzywana honda civic, ale jedynie do chwili, dopoki nie dostanie swojego wymarzonego samochodu, odziedziczyl land rovera - a od ulicy Sosnowe Wzgorze 99 dzielily mnie niemal cztery kilometry. Glownie pod gore. Zdazylam dojsc do szkolnej bramy, kiedy pojawil sie rycerz w lsniacej zbroi. Przynajmniej, jak sadze, za takiego sie uwazal. Nie dosiadal jednak mlecznobialego rumaka. Jechal srebrnym kabrioletem bmw, z uchylonym, ze wzgledu na pogode, dachem. Bardzo wygodne. -Daj spokoj - powiedzial, kiedy stanelam przed budynkiem misji, czekajac na zmiane swiatel, zeby moc przekroczyc ruchliwa jezdnie. - Wsiadaj. Podwioze cie do domu. -Nie, dziekuje - powiedzialam niedbale. - Wole sie przejsc. -Suze. - Paul robil wrazenie znudzonego. - Wsiadaj do samochodu. -Nie - powiedzialam. Widzicie, wyciagnelam wnioski z nauczki, jaka dostalam w zwiazku z "wsiadaniem do samochodu z kims, kto raz probowal mnie zabic". To sie nie moglo powtorzyc. Zwlaszcza nie z Paulem, ktory nie tylko probowal mnie zabic, ale tez przerazil mnie tak skutecznie, ze wciaz na nowo przezywalam to wydarzenie w snach. - Mowilam ci juz. Przejde sie. Paul pokrecil glowa, smiejac sie cicho. -Z ciebie to naprawde jest trudny przypadek - powiedzial. -Dziekuje. Swiatlo zmienilo sie i ruszylam przez skrzyzowanie. Znalam te droge bardzo dobrze. Nie potrzebowalam eskorty. Ale mialam ja, tak czy inaczej. Paul jechal obok mnie, rozwijajac zawrotna predkosc okolo czterech kilometrow na godzine. -Czy zamierzasz mi towarzyszyc az do domu? - zapytalam, kiedy zaczelismy zblizac sie do stromego wzniesienia, od ktorego Carmelowe Wzgorza wziely swoja nazwe. Dobrze sie skladalo, ze na tej szosie nie panowal o czwartej po poludniu duzy ruch, bo inaczej Paul, jadac w tym tempie, wprawilby paru moich sasiadow we wscieklosc, blokujac jedyna droge do cywilizacji. -Tak - odparl Paul. - Chyba ze przestaniesz sie zachowywac jak rozpuszczony bachor i wsiadziesz do samochodu. -Nie, dziekuje. Szlam dalej. Bylo upalnie. Pod swetrem moje cialo wilgotnialo. Nie mialam jednak cienia zamiaru wsiasc do jego auta. Wloklam sie poboczem, starannie omijajac wszelkie rosliny, ktore przypominaly moich smiertelnych wrogow - przynajmniej do momentu pojawienia sie Paula - sumaki jadowite, oraz przeklinajac w duchu Teoria krytyczna od czasow Platona, ktora z kazdym krokiem jakby stawala sie ciezsza. -Mylisz sie, nie ufajac mi - zauwazyl Paul, wslizgujac sie obok mnie na wzgorze swoim wezowato srebrzystym autem. - Wiesz, ty i ja jestesmy tacy sami. -Mam szczera nadzieje, ze to nieprawda - powiedzialam. Wiele razy mialam okazje stwierdzic, ze na niektorych wrogow uprzejmosc dziala rownie skutecznie, odpychajaco, jak piesc. Nie zartuje. Sprobujcie sami. -Przykro mi cie rozczarowac - odparl Paul - ale to prawda. A tak przy okazji, co ci mowil ojciec Dominik? Mowil ci, zebys nie spedzala czasu sama w moim towarzystwie? Zebys nie wierzyla w nic, cokolwiek ci powiem? -Wcale nie - powiedzialam tym samym, obojetnym tonem. - Ojciec Dominik uwaza, ze nalezy rozstrzygnac watpliwosci na twoja korzysc. Paul, z rekami na obitej skora kierownicy, wyraznie sie zdziwil. -Naprawde? Tak powiedzial? -Och, tak - zapewnilam, zauwazajac piekna kepke jaskrow przy drodze i omijajac ja szerokim lukiem na wypadek, gdyby kryly lodyzki sumaka jadowitego. - Ojciec Dominik uwaza, ze jestes tutaj, poniewaz chcesz nawiazac kontakt z jedynymi posrednikami, jakich znasz. Sadzi, ze nasza powinnoscia, jako przepelnionych milosierdziem istot ludzkich, jest pozwolic ci zmazac swoje winy i pomoc w podazaniu droga dobra. -Ale ty sie z nim nie zgadzasz? - Paul wpatrywal sie we mnie usilnie. No i co z tego? Wziawszy pod uwage, jak wolno jechal, nie musial caly czas obserwowac drogi, czy czegokolwiek. -Posluchaj - powiedzialam, zalujac, ze nie mialam spinki czy czegos w tym rodzaju, zeby spiac wlosy. Przyklejaly mi sie do karku. Szylkretowa spinka, z ktora wyruszalam rano, zniknela w tajemniczych okolicznosciach. - Ojciec Dominik to najmilszy czlowiek, jakiego w zyciu spotkalam. Zyje tylko po to, zeby pomagac innym. Autentycznie wierzy, ze ludzie sa z natury dobrzy i ze jesli tak sie ich bedzie traktowac, to odplaca tym samym. -Ale ty - powiedzial Paul - nie zgadzasz sie z tym, jak rozumiem? -Sadze, ze oboje wiemy, iz ojciec Dominik zyje w swiecie wyobrazni. - Wlokac sie pod gore, patrzylam wprost przed siebie, majac nadzieje, ze Paul nie domysli sie, ze moj przyspieszony rytm serca nie ma nic wspolnego z wysilkiem, natomiast bardzo wiele z jego obecnoscia. - Poniewaz jednak nie chce mu sprawic przykrosci, zachowam swoja opinie na twoj temat, ze jestes psychopata i wykorzystujesz innych, wylacznie dla siebie. -Psychopata? - Paul wydawal sie zachwycony takim opisem wlasnej osoby... kolejny dowod na to, ze byl dokladnie taki, jak myslalam. - To mi sie podoba. Nazywano mnie w przerozny sposob, ale nigdy psychopata. -To nie byl komplement - sprostowalam, poniewaz najwyrazniej tak to odebral. -Wiem - powiedzial. - Dlatego to jest takie zabawne. Ciekawa z ciebie dziewczyna, wiesz? -Wszystko jedno - burknelam zirytowana. Nie bylam nawet w stanie skutecznie faceta obrazic. - Powiedz mi tylko jedna rzecz. -Co zechcesz. -Tej nocy, kiedy na siebie wpadlismy - wskazalam na niebo - wiesz, tam na gorze? Skinal glowa. -Owszem. No i co? -Jak sie tam dostales? Nikt cie nie egzorcyzmowal, prawda? Paul usmiechnal sie szeroko. Ku swojemu przerazeniu zrozumialam, ze zadalam pytanie, ktore najbardziej chcial uslyszec. -Nie, nikt mnie nie egzorcyzmowal - oznajmil. - Ty tez nie potrzebowalas, zeby cie ktos egzorcyzmowal. Niemal oslupialam. Zatrzymalam sie raptownie. -Czy chcesz mi wmowic, ze kiedy tylko mi sie spodoba, moge sobie pospacerowac tam, na gorze? - zapytalam, gleboko zdumiona. -Jest mnostwo rzeczy - powiedzial Paul, nadal usmiechajac sie leniwie - ktore potrafilabys zrobic, a ktorych jeszcze nie odkrylas, Suze. Rzeczy, o ktorych ci sie nie snilo. Rzeczy, ktore moge ci pokazac. Nie dalam sie oszukac aksamitnemu tonowi jego glosu. Paul posiadal czar i wdziek, ale bywal tez smiertelnie niebezpieczny. -Tak - powiedzialam, modlac sie, zeby sie nie domyslil, jak szalenczo bije moje serce pod rozowym jedwabiem. - Wcale w to nie watpie. -Mowie powaznie, Suze. Ojciec Dominik to wspanialy czlowiek. Nie przecze. Ale on jest tylko posrednikiem. Ty jestes czyms wiecej. -Rozumiem. - Wyprostowalam sie i ruszylam w dalsza droge. W koncu dotarlismy na grzbiet wzgorza i znalazlam sie w cieniu ogromnych sosen rosnacych szpalerem po obu stronach. Ulga, ze wydostalam sie z zaru, byla ogromna. Zalowalam tylko, ze rownie latwo nie moge sie uwolnic od Paula. - Wiec cale zycie ludzie mowia mi, ze jestem tym a tym, a ni stad, ni zowad zjawiasz sie ty, twierdzisz, ze jestem kims zupelnie innym, i ja mam ci uwierzyc? -Tak - odparl Paul. -Bo jestes osoba, ktorej mozna zaufac z zamknietymi oczami - zakpilam. Moj glos brzmial duzo pewniej, niz sie naprawde czulam. -Bo jestem wszystkim, co masz - sprostowal. -Coz, to chyba nie jest tak strasznie duzo? - Spojrzalam na niego ze zloscia. - Pozwole sobie przypomniec, ze przy naszym ostatnim spotkaniu zostawiles mnie zagubiona w piekle! -To nie bylo pieklo - oswiadczyl Paul, przewracajac oczami, co nalezalo do jego specjalnosci. - Poza tym w koncu bys stamtad wyszla. -A co z Jesse'em? - zapytalam. Serce bilo mi mocniej niz przedtem, poniewaz to wlasnie bylo w tym wszystkim najwazniejsze, nie to, co zrobil czy tez probowal zrobic ze mna, ale to, co zrobil Jesse'owi... i co, jak sie obawialam, bedzie probowal powtorzyc. -Powiedzialem, ze mi przykro z tego powodu. - W glosie Paula brzmiala irytacja. - Poza tym, wszystko dobrze sie skonczylo, prawda? Jest tak, jak ci mowilem, Suze. Posiadasz duzo wieksza moc, niz zdajesz sobie z tego sprawe. Potrzebujesz tylko kogos, kto ci pokaze twoj prawdziwy potencjal. Potrzebujesz nauczyciela - prawdziwego nauczyciela, a nie szescdziesiecioletniego ksiedza, ktory sadzi, ze ojciec Junipero jakis tam to poczatek i koniec swiata. -Jasne. A ty zapewne uwazasz, ze jestes wlasnie tym facetem, ktory odegra role pana Miyagi dla mnie, czyli Karate Kida. -Cos w tym rodzaju. Mijalismy zakret przed ulica Sosnowe Wzgorze 99, gdzie moj dom gorowal nad Dolina Carmelu. Z mojego pokoju, na froncie domu, rozciagal sie widok na ocean. W nocy naplywala stamtad mgla. Mozna bylo niemal zobaczyc, jak kladzie swoje waciane macki na parapecie, kiedy zapomnialam zamknac okna. To byl ladny dom, jeden z najstarszych w Carmelu, dawny zajazd z lat piecdziesiatych XIX wieku. Nawet nie mowiono o nim, ze jest nawiedzony. -No, to jak, Suze? - Paul przerzucil niedbale ramie przez oparcie pustego fotela obok siebie. - Kolacja dzis wieczorem? Zapraszam cie. Opowiem ci takie rzeczy o tobie samej, o tym, kim jestes, jakich nie wie nikt inny na tej planecie. -Dzieki - powiedzialam, wchodzac z ulicy na uslane sosnowymi iglami podworko i czujac przy tym niewyslowiona ulge. Czemu tu sie dziwic? Przezylam spotkanie z Paulem Slaterem, nie przenoszac sie w inny wymiar egzystencji. To spory sukces. - Ale nie, dziekuje. Do zobaczenia jutro w szkole. Potem, brodzac w gestym kobiercu igiel, dotarlam do podjazdu, podczas gdy Paul wolal za moimi plecami: -Suze! Suze, poczekaj! Nie poczekalam. Ruszylam podjazdem prosto do ganku, wspielam sie po schodkach, otworzylam drzwi i weszlam do srodka. Nie obejrzalam sie za siebie. Nie obejrzalam sie ani razu. -Jestem w domu - zawolalam na wypadek, gdyby na dole byl ktos szczegolnie tym faktem zainteresowany. Byl. Znalazlam sie w ogniu pytan ojczyma, ktory gotowal obiad i chcial wiedziec wszystko o tym, "co u mnie slychac". Po udzieleniu odpowiedzi i wyniesieniu z kuchni racji zywnosciowej w postaci jablka i niskokalorycznej sody wdrapalam sie na drugie pietro i otworzylam drzwi swojego pokoju. Na parapecie siedzial duch. Podniosl glowe, kiedy weszlam. -Czesc - powiedzial Jesse. 4 Nie powiedzialam Jesse'owi o Paulu. Pewnie powinnam. Bylo mnostwo rzeczy, ktore prawdopodobnie powinnam byla powiedziec Jesse'owi, tylko jakos sie jeszcze do tego nie zabralam.Wiedzialam, co by z tego wyniklo: Jesse zaczalby szukac zaczepki, a to by sie skonczylo tak, ze ktos zostalby ponownie wyegzorcyzmowany... a konkretnie Jesse. A ja naprawde nie sadzilam, ze moglabym to zniesc. Nie to. Nie po raz drugi. Wiec zatrzymalam dla siebie niespodziewane pojawienie sie Paula w Akademii Misyjnej. Miedzy mna a Jesse'em panowal dziwny uklad, to prawda. Ale to nie znaczylo, ze mialabym ochote go stracic. -No wiec, co tam w szkole? - zagadnal Jesse. -W porzadku. - Balam sie powiedziec cos wiecej. Po pierwsze, obawialam sie, ze zaczne paplac o Paulu. Po drugie, stwierdzilam, ze im mniej do siebie mowimy, tym lepiej. W przeciwnym wypadku dostaje nerwowego slowotoku. Podczas gdy, na ogol, moja paplanina powstrzymywala Jesse'a przed dematerializacja - co mu sie obecnie zdarzalo czesciej, gdy tylko zapadala miedzy nami niezreczna cisza - to jednak nie wywolywala podobnego gadulstwa u niego. Jesse stal sie niemal nieznosnie malomowny, odkad... Coz, odkad sie pocalowalismy. Nie wiem, co sie z chlopakami dzieje, ze jednego dnia caluja cie namietnie, a nastepnego zachowuja sie, jakbys nie istniala. A takim wlasnie traktowaniem czestowal mnie ostatnio Jesse. To znaczy, niecale trzy tygodnie wczesniej wzial mnie w ramiona i zlozyl na moich ustach pocalunek, ktory poczulam az u nasady kregoslupa. Rozplynelam sie w jego uscisku, myslac, ze wreszcie, nareszcie bede mogla wyjawic mu swoje prawdziwe uczucia, skrywana milosc, ktora czulam od momentu - no, prawie - kiedy po raz pierwszy weszlam do swojego nowego pokoju i stwierdzilam, ze jest juz zajety. Nie mialo znaczenia, ze osoba, ktora go zajmowala, wydala ostatnie tchnienie przeszlo poltora stulecia temu. Powinnam, jak sadze, miec dosc rozumu, zeby sie nie zakochac w duchu. Ale tak to juz jest z nami, posrednikami. Dla nas duchy sa rownie materialne jak zywi ludzie. Jesli nie liczyc kwestii niesmiertelnosci, nie bylo zadnego sensownego powodu, dla ktorego Jesse i ja, gdybysmy chcieli, nie mielibysmy przezyc szalonej milosci, o ktorej marzylam od czasu, gdy odmowil stanowczo zwracania sie do mnie inaczej niz pelnym imieniem, jakiego nie uzywal nikt z wyjatkiem ojca Dominika. Tyle ze zadna szalona milosc z tego nie wynikla. Po pierwszym pocalunku, przerwanym przez mojego najmlodszego przyrodniego brata, nie nastapily kolejne. Jesse, w istocie, wylewnie mnie przeprosil, a potem jakby celowo mnie unikal, chociaz dawalam mu usilnie do zrozumienia, ze bylo mi dobrze... wiecej niz dobrze... z tym, co zaszlo. Teraz zaczelam sie zastanawiac, czy nie bylam wobec niego zbyt swobodna. Jesse pewnie myslal, ze jestem latwa, czy cos w tym stylu. Zapewne za jego zycia damy policzkowaly panow, ktorzy pozwolili sobie na cos takiego jak on. Nawet takich jak Jesse, o blyszczacych czarnych oczach, gestej ciemnej czuprynie, miesniach brzucha twardych jak deska i zniewalajaco seksownym usmiechu. Nadal jest mi trudno uwierzyc, ze ktos mogl takiego czlowieka nienawidzic tak, zeby go zabic, ale wlasnie w ten sposob Jesse zostal duchem nawiedzajacym moj pokoj, pokoj, w ktorym uduszono go przed stu piecdziesiecioma laty. Zwazywszy na okolicznosci, naprawde nie widzialam sensu w opowiadaniu Jesse'owi ze szczegolami, jak minal mi dzien. Wreczylam mu po prostu Teorie krytyczna od czasow Platona ze slowami: -Pozdrowienia od ojca Dominika. Jesse wydawal sie zadowolony z ksiazki. Takie juz moje szczescie, ze zakochalam sie w chlopaku, ktorego teoria krytyczna podnieca bardziej niz namietne pocalunki z moim udzialem. Jesse przegladal ksiazke, a ja wysypywalam zawartosc plecaka na lozko. Szkola dopiero sie zaczela, a juz bylam przywalona praca domowa. Czulam, ze jedenasta klasa to sama radosc i przygoda. W koncu, co moze byc bardziej podniecajacego niz Paul Slater i trygonometria? Powinnam byla wtedy wspomniec Jesse'owi o Paulu. Powinnam byla powiedziec cos w rodzaju: "Hej, wiesz co? Pamietasz tego Paula, ktoremu probowales zlamac nos? Taak, teraz chodzi do mojej szkoly". Moze gdybym podeszla do tego bardziej swobodnie, nie wyszlaby z tego taka wielka sprawa. To jest, owszem, Jesse nienawidzil faceta, i mial za co. Moglam jednak pominac kwestie, ze Paul, byc moze, byl pomiotem szatana. Facet obnosil sie z zegarkiem marki Fossil. Do jakiego stopnia ktos taki moze byc niebezpieczny? Akurat wtedy, kiedy zbieralam sie na odwage, zeby wystapic z czyms w rodzaju: "Och, zaraz, ten Paul Slater, pamietasz go? Zjawil sie rano u mnie na lekcji", Brad wrzasnal z dolu, ze kolacja gotowa. Poniewaz moj ojczym przywiazuje duza wage do rodzinnych posilkow i lamania sie chlebem przy stole, musialam zostawic Jesse'a - nie to, zeby sie wydawal specjalnie zmartwiony - zejsc na dol i nawiazac konwersacje z czlonkami rodziny... ogromne poswiecenie z mojej strony, wziawszy pod uwage, co moglam robic zamiast tego: trwac na stanowisku na wypadek, gdyby mezczyzna moich snow zapragnal mnie znowu pocalowac. Dzisiejszego wieczoru jednak, podobnie jak w wiekszosc innych, nie zanosilo sie na wybuchy namietnosci, totez niechetnie wloklam sie po schodach. Andy przygotowal steki fajitas, jedno ze swoich najlepszych dan. Musialam policzyc mamie na korzysc, ze znalazla faceta, ktory nie tylko potrafil zrobic wszystko w domu, ale byl do tego wysmienitym kucharzem. Przed jej kolejnym malzenstwem zywilysmy sie obie glownie daniami na wynos, sytuacja zmienila sie zatem pod tym wzgledem na korzysc. Ale drobny fakt, ze pan Zrob - to - sam zjawil sie w towarzystwie trzech dorastajacych synow? Ta strona medalu wciaz napawala mnie watpliwosciami. Brad czknal, kiedy weszlam do jadalni. Tylko on jeden opanowal sztuke czkania slowami. Slowo, ktore z siebie wyrzucil na moj widok, brzmialo: -Nieudacznica. -Kto to mowi - odparlam dowcipnie. -Brad - odezwal sie Andy surowym tonem. - Przynies smietane. Przewracajac oczami, Brad zeslizgnal sie z krzesla i poczlapal do kuchni. -Jak sie masz, Suzie - powiedziala mama, podchodzac do mnie i czulym gestem targajac mi wlosy. - Jak tam pierwszy dzien w szkole? Jedynie moja mama, sposrod wszystkich istot ludzkich na planecie Ziemia, ma prawo zwracac sie do mnie "Suzie". Szczesliwie zdolalam to gruntownie wytlumaczyc moim przyrodnim braciom, tak ze nawet nie chichocza, kiedy to robi. Nie uwazalam, zeby nalezalo odpowiedziec na to pytanie zgodnie z prawda. Ostatecznie mama nie jest swiadoma faktu, ze jej jedyne dziecko stanowi lacznik pomiedzy swiatem zywych i umarlych. Nie miala tez okazji poznac Paula, nie doszlo do jej wiadomosci, ze usilowal mnie zabic, jak rowniez nie zdawala sobie sprawy z istnienia Jesse'a. Mama sadzi, ze wolno dojrzewam, ze podpieram sciany, ale wkrotce wyjde na swoje i nie bede mogla sie opedzic od chlopakow. Co jest zaskakujaco naiwne jak na kobiete, dziennikarke telewizyjna, nawet jesli pracuje tylko w lokalnej stacji. Czasami mamie zazdroszcze. Przyjemnie musi sie zyc w jej swiecie. -Wszystko w porzadku - brzmiala moja odpowiedz na jej pytanie. -Jutro nie bedzie wszystko w porzadku dla S - stwierdzil Brad, wracajac ze smietana. Mama zasiadla w koncu stolu, rozkladajac serwetke. Uzywamy tylko takich z materialu. Kolejny Andyism. W ten sposob przyczyniamy sie do ochrony srodowiska, a posilki prezentuja sie znacznie lepiej. -Naprawde? - zapytala mama, unoszac rownie ciemne, jak moje, brwi. - A dlaczegoz to? -Jutro zglaszamy nominacje do samorzadu uczniowskiego powiedzial Brad, sadowiac sie z powrotem na krzesle. - Suze przepadnie jako wiceprzewodniczaca. Wstrzasnelam wlasna serwetka i ulozylam ja delikatnie na kolanach, obok poteznego pyska Maksa, ktory spedzal kazdy posilek, trzymajac morde na moim udzie i czekajac, az jakis kasek spadnie z mojego widelca, do czego przyzwyczailam sie juz tak bardzo, ze wlasciwie nie zwracalam na to uwagi - po czym, w odpowiedzi na pytajacy wzrok matki, odparlam: -Nie mam pojecia, o czym on mowi. Brad zrobil niewinna minke. -Kelly nie rozmawiala z toba po szkole? Nie miala szans, jako ze dostalam odsiadke, o czym Brad doskonale wiedzial. Najwyrazniej zamierzal znecac sie nade mna z tego powodu przez jakis czas. -Nie. Dlaczego? -Coz, Kel prosila juz kogos innego, zeby w tym roku startowal razem z nia. Chodzi o tego nowego, Paula jak - mu - tam. - Brad wzruszyl ramionami, z pomiedzy ktorych wyrastala jego gruba, zapasnicza szyja, niczym pien drzewa sposrod glazow. - Totez podejrzewam, ze panowanie Suze jako wice jest finite. Mama spojrzala na mnie z troska. -Nie wiedzialas o tym, Suzie? Teraz z kolei ja wzruszylam ramionami. -Nie - powiedzialam. - Ale to fajnie. Nigdy nie uwazalam, ze sie do tego naprawde nadaje. To nie wywarlo pozadanego skutku. Mama zacisnela usta, a nastepnie powiedziala: -Coz, nie podoba mi sie to. Przychodzi jakis nowy chlopak i zajmuje miejsce Suzie. To nie w porzadku. -Moze nie w porzadku - zauwazyl David - ale taka jest naturalna kolej rzeczy. Darwin udowodnil, ze najwieksze sukcesy odnosza te okazy gatunku, ktore sa najsilniejsze i najlepiej przystosowane. A Paul Slater to wspanialy okaz fizyczny. Kazda osoba plci zenskiej, jak zauwazylem, po wejsciu z nim w kontakt zaczyna wyraznie przejawiac zachowania typowe dla okresu wabienia. Ta ostatnia uwaga rozbawila moja mame. -Moj Boze - powiedziala. - A co z toba, Suzie? Czy Paul Slater wywoluje u ciebie zachowanie typowe dla okresu wabienia? -Nie bardzo - stwierdzilam. Brad czknal ponownie. Tym razem wydal z siebie: -Klamczucha. Poslalam mu wsciekle spojrzenie. -Brad - powiedzialam. - Nie lubie Paula Slatera. -Nie odnioslem takiego wrazenia - odparl Brad - kiedy dzis rano zobaczylem was oboje na dziedzincu. -Mylisz sie - warknelam. - I to bardzo sie mylisz. -Och, Suze, daj spokoj - powiedzial Brad. - Zdecydowanie go wabilas. Chyba ze nalozylas sobie tyle pianki na wlosy, ze nie moglas oderwac palcow. -Dosc - wtracila mama, kiedy zaczerpnelam oddechu, zeby zaprzeczyc. - Dosc, oboje. -Nie lubie Paula Slatera - powtorzylam na wypadek, gdyby Brad nie uslyszal za pierwszym razem. - W porzadku? W gruncie rzeczy, nienawidze go. To sie mamie nie spodobalo. -Suzie - powiedziala. - Zaskakujesz mnie. Nie nalezy mowic o kimkolwiek, ze sie go nienawidzi. I jakim sposobem mozesz nienawidzic biedaka? Poznalas go dopiero dzisiaj. -Znala go juz wczesniej - sprostowal zyczliwie Brad. - Z wakacji w Pebble Beach. Poslalam mu kolejne mordercze spojrzenie. -Skad wiesz? -Paul mi powiedzial - stwierdzil Brad, wzruszajac ramionami. Czujac, jak ogarnia mnie przerazenie - to byloby do Paula podobne, zeby puscic farbe mojej rodzinie na temat tej calej sprawy z posredniczeniem i narobic mi klopotow - zapytalam, starajac sie zachowac obojetny ton glosu: -Och, tak? Co jeszcze ci naopowiadal? -Tylko tyle. - W jego glosie brzmial teraz sarkazm. - Jakkolwiek jest to dla ciebie dziwne, Suze, ludzie maja inne tematy do rozmowy niz twoja osoba. -Brad - powiedzial Andy ostrzegawczo, wylaniajac sie z kuchni z taca skwierczacych paskow wolowiny oraz druga, pelna miekkich, parujacych tortilli. - Uwazaj. - Potem, stawiajac tace, skierowal wzrok na puste krzeslo obok mnie. - Gdzie jest Jake? Popatrzylismy na siebie zaskoczeni. Nie zauwazylismy nawet, ze go nie ma. Nikt nie wiedzial, gdzie sie podzial Jake. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawe, sadzac po tonie glosu Andy'ego, ze kiedy pojawi sie w domu, bedzie mial przechlapane. -Moze - odezwala sie mama - zatrzymano go w szkole. Wiesz, Andy, ze to jego pierwszy tydzien w college'u. Moze nie miec jeszcze dopracowanego rozkladu zajec. -Pytalem go dzis rano - powiedzial Andy gniewnym glosem - czy bedzie w domu na kolacje i zapewnil, ze bedzie. Gdyby mial sie spoznic, moglby przynajmniej zadzwonic. -Moze stoi w jakiejs kolejce do rejestracji - powiedziala mama uspokajajaco. - Daj spokoj, Andy Przygotowales wspanialy posilek. Szkoda by bylo nie usiasc i nie zjesc go, zanim wystygnie. Andy zajal miejsce przy stole, ale nie zabieral sie do jedzenia. -Chodzi tylko o to - zaczal przemowienie, ktorego sluchalismy juz okolo czterystu razy - ze kiedy ktos zadaje sobie trud przygotowania dobrego posilku, to uprzejmosc wymaga, zeby przyjsc na czas... W tym wlasnie momencie trzasnely drzwi wejsciowe i w holu odezwal sie glos Jake'a: -Nie rwij wlosow, jestem. Jake dobrze znal swojego ojca. Mama rzucila Andy'emu nad miskami szatkowanej salaty i sera, ktore sobie podawalismy, spojrzenie w rodzaju: "A nie mowilam?" -Czesc - powiedzial Jake, wchodzac do pokoju typowym dla siebie, niespecjalnie zwawym, krokiem. - Przepraszam za spoznienie. Utknalem w ksiegarni. Kolejki byly nieprawdopodobne. Mina mamy: "A nie mowilam?" stala sie jeszcze wyrazniejsza. A Andy tylko burknal: -Masz szczescie. Tym razem. Siadaj i jedz. - A potem, zwracajac sie do Brada, powiedzial: - Podaj salse. Tyle ze Jake nie usiadl i nie zajal sie jedzeniem. Stal nadal, zjedna reka w przedniej kieszeni dzinsow, druga potrzasajac kluczykami od samochodu. -Hm... - mruknal. - Sluchajcie... Podnieslismy wzrok, spodziewajac sie czegos ciekawego, na przyklad, ze Jake oswiadczy, iz w pizzerii znowu pochrzanili grafiki i w zwiazku z tym nie moze zostac na kolacji. To zazwyczaj konczylo sie rzucaniem gromow przez Andy'ego. Zamiast tego jednak Jake powiedzial: -Przyprowadzilem kogos ze soba. Mam nadzieje, ze nie macie nic przeciwko. Jako ze moj ojczym pogodzilby sie predzej z tlumem ludzi przy stole niz z nieobecnoscia ktoregokolwiek z nas, powiedzial laskawym tonem: -Dobrze, dobrze. Starczy dla wszystkich. Wez z kuchni jeszcze jedno nakrycie. Tak wiec Jake poszedl do kuchni po talerz i sztucce, podczas gdy "ktos" pojawil sie w zasiegu naszego wzroku. Przedtem zabawil widocznie w salonie, porazony obfitoscia zdjec rodzinnych, ktorymi mama obwiesila sciany. Niestety ow "ktos" nie okazal sie dziewczyna, nie moglismy wiec cieszyc sie na ewentualne docinki po wizycie. Neil Jankow, jak przedstawil go Jake, byl jednak, jakby ujal to David, interesujacym okazem. Byl bardzo zadbany, co wyroznialo go na tle wiekszosci surfingujacych kumpli Jake'a. Dzinsy nie zjezdzaly mu gdzies do polowy uda, ale trzymaly sie porzadnie w pasie, co rowniez stanowilo fakt niezwykly jak na mlodzienca w tym wieku. To wszystko nie czynilo z niego przystojnego chlopaka. Przystojny nie byl zdecydowanie. Odznaczal sie niemal bolesna chudoscia i ziemista cera. Wlosy mial dosc dlugie, jasne. Mojej mamie wyraznie jednak przypadl do gustu, poniewaz wydawal sie nienagannie uprzejmy. Wyrazil sie na przyklad w ten sposob: "Dziekuje pani, ze pozwolila mi zostac na kolacji", jakkolwiek zawarta w tym implikacja, ze to mama przygotowala posilek, miala seksistowski charakter, bo to przeciez Andy zajmowal sie gotowaniem. Nikt jednak nie poczul sie urazony i dla mlodego pana Neila zrobiono miejsce przy stole. Usiadl i za przykladem Jake'a zabral sie do jedzenia... niezbyt lapczywie, ale z przyjemnoscia, ktora robila wrazenie szczerej. Neil, jak sie dowiedzielismy, mial chodzic z Jakiem na seminarium poswiecone literaturze angielskiej. Podobnie jak Jake Neil zaczynal wlasnie pierwszy rok w NoCal (Nothern California State College), co w lokalnym slangu oznacza Panstwowa Wyzsza Szkole Polnocnej Kalifornii. Podobnie jak Jake Neil pochodzil z tych okolic. Jego rodzina mieszkala w dolinie. Ojciec byl wlascicielem kilku lokalnych restauracji, w tym jednej czy dwoch, gdzie mialam okazje jesc. Podobnie jak Jake Neil nie byl pewien, w czym chcialby sie specjalizowac, ale rowniez podobnie jak Jake spodziewal sie, ze w college'u bedzie mu przyjemniej niz w szkole sredniej. Plan zajec ulozyl sobie w ten sposob, ze nie mial rano zadnych zajec, mogl wiec wysypiac sie do woli, albo gdyby zdarzylo mu sie otworzyc oczy przed jedenasta, pobujac na falach przy Carmel Beach przed udaniem sie na uczelnie. Pod koniec posilku mialam mnostwo pytan co do Neila. Szczegolnie interesowalo mnie jedno. Cos, co, o czym jestem przekonana, nie niepokoilo nikogo poza mna. A jednak uwazalam, ze nalezy mi sie jakies wyjasnienie. Nie to, ze moglabym o tym porozmawiac. Nie w obecnosci tylu ludzi. To stanowilo czesc problemu. Za duzo ludzi. I nie chodzi mi tutaj wylacznie o ludzi zgromadzonych przy stole. Nie, byl jeszcze chlopak, ktory stal przez cala kolacje za krzeslem Neila, przygladajac mu sie w milczeniu z nienawiscia na twarzy. Ten chlopak w przeciwienstwie do Neila odznaczal sie uroda. Ciemnowlosy, o zdecydowanym podbrodku, dobrze zbudowany pod swoimi dockersami i czarna koszulka polo... z pewnoscia cwiczyl dlugo i wytrwale, zeby rozwinac takie tricepsy, nie wspominajac juz o zabojczej, jak sie domyslalam, rzezbie brzucha. To nie byla jednak jedyna roznica pomiedzy nieznajomym a kolega Jake'a Neilem. Pozostawal jeszcze ten drobiazg, ze Neil, na tyle, na ile sie orientowalam, byl niewatpliwie zywy, podczas gdy chlopak za jego plecami byl, coz... Martwy. 5 Jakie to do Jake'a podobne: przyprowadzic do domu nawiedzonego goscia. Nie to, zeby Neil zdawal sobie sprawe, ze jest nawiedzony. Wydawal sie absolutnie nieswiadomy obecnosci ducha za swoimi plecami, podobnie jak moja rodzina, nie liczac Maksa. Jak tylko Neil zajal miejsce przy stole, Maks czmychnal do salonu z zalosnym pomrukiem, na ktorego dzwiek Andy pokrecil glowa, mowiac:-Ten pies z kazdym dniem staje sie coraz bardziej nerwowy. Biedny Maks. Doskonale wiem, jak sie czul. W przeciwienstwie do psa nie moglam wymknac sie z jadalni i ukryc w innej czesci domu, na co mialam ochote. Narazilabym sie tylko na niepotrzebne pytania. Poza tym, jestem posredniczka. Kontakty z umarlymi sa w moim wypadku nieuniknione. Jednak bywaja momenty, kiedy marze o tym, zeby sie od tego uwolnic. Teraz wlasnie byl taki moment. Nic nie moglam oczywiscie na to poradzic. Tkwilam przy stole, usilujac przelknac stek fajitas pod uporczywym spojrzeniem martwego chlopaka - cudowne zakonczenie niezbyt udanego dnia. Martwy chlopak z kolei sprawial wrazenie mocno zagniewanego. Coz, co w tym dziwnego? To znaczy, byl niezywy. Nie mialam pojecia, w jaki sposob rozstal sie ze swoim cialem, ale to musialo nastapic nagle i niespodziewanie, poniewaz wyraznie nie zdazyl sie jeszcze przyzwyczaic. Kiedy ktos przy stole prosil o podanie czegos, co znajdowalo sie blisko niego, wyciagal reke... ale naczynie natychmiast wyslizgiwalo sie spomiedzy jego niematerialnych palcow, zabrane przez kogos z zyjacych. To go wyraznie meczylo. Jednak wiekszosc jego wrogosci, jak zauwazylam, zarezerwowana byla dla Neila. Kazdy kes fajitas nowego znajomego Jake'a, kazda frytka zanurzona w guacamole wprawialy go w wieksza wscieklosc. Miesnie jego szczek drgaly, piesci zaciskaly sie konwulsyjnie za kazdym razem, kiedy Neil odpowiadal cicho: "Tak, prosze pani" albo "Nie, prosze pani" na jedno z wielu pytan zadawanych przez moja mame. W koncu nie moglam juz tego zniesc, okropnie bylo siedziec przy stole z wscieklym duchem, ktorego tylko ja moglam zobaczyc... a przeciez jestem przyzwyczajona, ze duchy na mnie patrza... wiec podnioslam sie i zaczelam zbierac puste talerze, chociaz tego dnia przypadala kolej Brada. Gapil sie na mnie z otwarta buzia, nic nie mowiac, zapewniajac wszystkim uroczy widok przezutego steku, ktory jeszcze mial w ustach. Podejrzewam, ze obawial sie uswiadomic mi, ze sie pomylilam, sadzac, ze to moja kolej. Albo tez uznal, ze staram sie zaskarbic sobie jego laski, aby nie wygadal sie o "chlopaku", ktorego podejmuje w nocy w swoim pokoju. W kazdym razie fakt, ze zajelam sie naczyniami, posluzyl jako sygnal zakonczenia posilku, poniewaz wszyscy pozostali rowniez sie podniesli i wyszli na taras, zeby rzucic okiem na nowa laznie, ktora Andy nadal z duma prezentowal kazdemu, kto przekroczyl prog naszego domu, czy tego chcial, czy nie. Wtedy wlasnie, kiedy zostalam w kuchni, pluczac naczynia przed wlozeniem ich do zmywarki, znalazlam sie sam na sam z wedrujacym cieniem Neila. Stal dosc blisko mnie, patrzac na taras przez zasuwane szklane drzwi, tak ze moglam wyciagnac mokra reke i niezauwazalnie dla nikogo pociagnac go za koszule. Przestraszylam go niezle. Obrocil sie, rozzloszczony i zaskoczony jednoczesnie. Nie zdawal sobie sprawy, ze go widze. -Hej - szepnelam, podczas gdy towarzystwo gawedzilo o placku z owocami, ktory Andy przygotowal na deser. - Powinnismy porozmawiac. Chlopak byl w szoku. -Ty... ty mnie widzisz? - wyjakal. -Oczywiscie. Zamrugal oczami, a potem zerknal na szklane drzwi. -Ale oni... oni nie? -Nie - powiedzialam. -Dlaczego? - zapytal. - Dlaczego ty tak... a oni nie? -Bo ja jestem posredniczka - wyjasnilam. Nic mu to nie mowilo. -Kim? -Poczekaj chwile - powiedzialam, poniewaz zauwazylam, ze mama idzie w nasza strone. -Brr - odezwala sie, zamykajac za soba drzwi tarasu. - Ale robi sie zimno, kiedy slonce zachodzi. Jak sobie radzisz, Suzie, z naczyniami? Trzeba ci pomoc? -Nie - odparlam wesolo. - Wszystko w porzadku. -Na pewno? Wydawalo mi sie, ze to kolej Brada, zeby posprzatac ze stolu. -Nic nie szkodzi - zapewnilam z usmiechem, ktory, mialam nadzieje, nie wygladal na wymuszony. Nie udalo sie. -Suzie, kochanie - powiedziala mama. - Nie jestes chyba przygnebiona, co? Z powodu tego chlopca, o ktorym mowil Brad, ze ma byc nominowany na wiceprzewodniczacego zamiast ciebie? -Hm - mruknelam, rzucajac okiem na Ducha Chlopca, ktory wydawal sie zdenerwowany tym, ze nam przeszkodzono. Nie moglam miec do niego pretensji. Przypuszczam, ze przerywanie mediacji sesja terapeutyczna poswiecona stosunkom matki z corka bylo dosc malo profesjonalnym posunieciem z mojej strony. - Nie, naprawde nie, mamo. Zupelnie mi to nie przeszkadza. Wcale nie klamalam. Nie uczestniczac w pracach samorzadu szkolnego w tym roku, zyskalabym mnostwo wolnego czasu. Czasu, z ktorym nie wiedzialabym, co zrobic, bo jakos nie zanosilo sie na to, zebym miala go spedzac na romantycznych uniesieniach z Jesse'em. Ale trzeba miec nadzieje. Mama nadal krecila sie w progu, ze zmartwionym wyrazem twarzy. -Coz, Suzie, kochanie - powiedziala - bedziesz musiala to zastapic jakimis innymi zajeciami pozalekcyjnymi. Szkoly wyzsze zwracaja uwage na takie rzeczy u kandydatow. Zostaly ci niecale dwa lata do zakonczenia szkoly. Wkrotce nas opuscisz. Rany! Mama nawet nie zdawala sobie sprawy z istnienia Jesse'a, a i tak robila wszystko, zeby nas rozdzielic, nieswiadoma, ze Jesse staral sie o to niezaleznie od niej. -Swietnie, mamo - powiedzialam, patrzac zmieszana w strone Ducha Chlopca. Nie podobalo mi sie specjalnie, ze on tego wszystkiego slucha. - Wstapie do druzyny plywackiej. Czy to ci wystarczy? Odwozenie mnie codziennie na trening na piata rano? -To malo przekonujace, Suzie - stwierdzila mama oschle. - Wiem doskonale, ze nigdy nie wstapisz do druzyny plywackiej. Masz obsesje na punkcie swoich wlosow i tego, jak woda w basenie moglaby im zaszkodzic. A potem przeszla do salonu, zostawiajac mnie i Ducha Chlopca samych w kuchni. -No, dobrze - powiedzialam spokojnie. - O czym to mowilismy? Chlopak tylko pokrecil glowa. -Ciagle nie moge uwierzyc, ze mnie widzisz - powiedzial tonem glebokiego zdumienia. - Ty nie wiesz... nie mozesz wiedziec, jak to jest. Wszedzie, gdzie jestem, ludzie patrza przeze mnie. -Tak - powiedzialam, odrzucajac scierke, ktora wycieralam dlonie. - To dlatego, ze nie zyjesz. Pozostaje pytanie, w jaki sposob to sie stalo? Duch Chlopca wydawal sie zdumiony tonem mojego glosu. Pewnie rzeczywiscie to zabrzmialo troche obcesowo. No, ale z drugiej strony, jak dla mnie, dzien nie nalezal do najbardziej udanych. -Czy ty... - Przygladal mi sie jakby z obawa. - Powiedzialas, ze kim jestes? -Nazywam sie Suze. Jestem posredniczka. -Kim? -Posredniczka - powtorzylam. - Moja praca polega na pomaganiu zmarlym w przechodzeniu do innego swiata... nastepnego zycia, czy dokads tam. A tak przy okazji, jak ci na imie? Duch Chlopca ponownie zamrugal oczami. -Craig - powiedzial. -W porzadku. Coz, posluchaj, Craig. Cos jest mocno nie tak, poniewaz watpie, zebys wedlug kosmicznego planu mial przez cala wiecznosc wloczyc sie po mojej kuchni. Musisz sie przeniesc dalej. Craig sciagnal ciemne brwi. -Przeniesc sie dokad? -Coz, sam zobaczysz, kiedy sie tam znajdziesz - powiedzialam. - W kazdym razie, zagadka jest nie to, dokad sie udasz, tylko dlaczego jeszcze tam nie trafiles. -To znaczy... - Craig otworzyl szeroko orzechowe oczy. - Chcesz powiedziec, ze to nie jest... tutaj? -Oczywiscie, ze nie - odparlam lekko rozbawiona. - Myslisz, ze po smierci wszyscy wedruja na ulice Sosnowe Wzgorze 99? Craig wyprostowal szerokie ramiona. -Nie, przypuszczam, ze nie. Tylko ze... wiesz, kiedy sie obudzilem, nie wiedzialem, dokad isc. Nikt mnie... no, wiesz. Nikt mnie nie widzial. To znaczy, wszedlem do salonu, a moja mama plakala tak, jakby nigdy nie miala skonczyc. To bylo straszne. Nie zartowal. -W porzadku - powiedzialam lagodniej niz poprzednio. - Czasami tak to wlasnie wyglada. To nie jest normalne. Wiekszosc ludzi przechodzi od razu do nastepnego... coz, kolejnego stanu swiadomosci. No, wiesz, innego zycia albo stanu wiecznego potepienia, jesli nawalili w poprzednim zyciu. Cos w tym rodzaju. - Jego oczy zaokraglily sie jeszcze bardziej, kiedy wspomnialam o "wiecznym potepieniu", ale nie rozwodzilam sie dluzej nad tym, poniewaz nie bylam pewna, czy cos takiego rzeczywiscie istnieje. - Musimy teraz ustalic powod, dla ktorego ty tego nie zrobiles. To znaczy, nie przeniosles sie od razu. Cos cie wyraznie zatrzymuje. Musimy... W tym jednak momencie zakonczylo sie ogladanie lazni - ukochanej lazni Andy'ego, ktora za niecaly tydzien miala sie wypelnic wymiocinami i piwem, o ile impreza Brada przebiegnie zgodnie z planem - i wszyscy wrocili do srodka. Nakazalam Craigowi gestem, zeby szedl za mna i ruszylam po schodach w strone swojego pokoju gdzie jak sadzilam, moglibysmy porozmawiac bez przeszkod. Przynajmniej nie ze strony zywych. Jesse to zupelnie inna historia. -Nombre de Dios - powiedzial, odrywajac sie od Teorii krytycznej od czasow Platona, kiedy wparowalam do pokoju w towarzystwie Craiga. Szatan, kot Jesse'a, wygial grzbiet, zanim stwierdzil, ze to tylko ja z kolejnym podejrzanym znajomkiem nie z tego swiata, po czym z powrotem ulozyl sie obok Jesse'a. -Przepraszam - powiedzialam. Widzac, ze wzrok Jesse'a przenosi sie ze mnie na ducha chlopca, przedstawilam ich sobie: -Jesse, to jest Craig. Craig, to Jesse. Powinniscie sie rozumiec. Jesse takze nie zyje. Jednak widok Jesse'a - ktory jak zwykle, mial na sobie stroj bedacy ostatnim krzykiem mody w czasach, kiedy jeszcze zyl, to jest okolo 1850 roku: czarne skorzane buty do kolan, obcisle czarne spodnie oraz obszerna biala koszule, rozchylona pod szyja, dla Craiga okazal sie zbyt silnym przezyciem. Na tyle zbyt silnym, ze Craig opadl ciezko, tak ciezko w kazdym razie, jak to jest mozliwe w przypadku kogos niematerialnego, na brzeg mojego lozka. -Czy jestes piratem? - zwrocil sie do Jesse'a. Jesse, w przeciwienstwie do mnie, nie uznal tego za zabawne. -Nie - odparl bezbarwnym glosem. - Nie jestem. -Craig - powiedzialam, usilujac bezskutecznie, mimo spojrzenia, jakim uraczyl mnie Jesse, zachowac niewzruszony wyraz twarzy. - Naprawde, musisz sie zastanowic. Musi byc jakis powod, dla ktorego nadal sie tu blakasz, zamiast odejsc, dokad ci przeznaczone. Jak sadzisz, jaki to moze byc powod? Co cie zatrzymuje? Craig w koncu oderwal oczy od Jesse'a. -Nie wiem - stwierdzil. - Moze to, ze nie powinienem byl umrzec? -W porzadku - odparlam, starajac sie nie tracic cierpliwosci. Poniewaz tak juz jest, ze wszyscy mysla tak samo. Ze umarli zbyt mlodo. Mialam juz do czynienia z takimi, ktorzy kopneli w kalendarz, majac sto cztery lata, i skarzyli sie, jakie to niesprawiedliwe. Staram sie jednak postepowac profesjonalnie. Posredniczenie to w koncu moja praca. Nie, zeby mi placili czy cos, chyba ze moja karma na tym zyskuje. Mam nadzieje. -Swietnie rozumiem, dlaczego tak to odbierasz - ciagnelam. - Czy to bylo nagle? To znaczy, nie byles chory, tak? Craig oburzyl sie. -Chory? Zartujesz? Podnosze sto dwadziescia i codziennie przebiegam dziesiec kilometrow. Nie wspominajac o tym, ze nalezalem do druzyny sportowej NoCal. I trzy razy z rzedu wygralem wyscigi na katamaranach Klubu Jachtowego Pebble Beach. -Och - mruknelam. Nic dziwnego, ze facet wydawal sie zbudowany jak atleta pod ta swoja koszulka. - A wiec twoja smierc nastapila na skutek wypadku, jak rozumiem? -Jasne, ze na skutek wypadku - stwierdzil Craig, dzgajac palcem moj materac dla wiekszego efektu. - Ta burza pojawila sie znikad. Wywrocila nas, zanim mialem szanse poprawic zagiel. Uwiezilo mnie pod spodem. -Wiec... - zawahalam sie - utonales. Craig pokrecil glowa... nie w odpowiedzi na moje pytanie, ale w wyrazie rozzalenia. -To sie nie powinno zdarzyc - powiedzial, wpatrujac sie niewidzacymi oczami we wlasne buty... buty pokladowe, jakie uprawiajacy zegluge jak on nosza bez skarpetek. - To nie mialem byc ja. W szkole sredniej bylem w druzynie plywackiej. Raz zdobylem mistrzostwo w stylu dowolnym. Nadal nie rozumialam. -Przykro mi - powiedzialam. - Wiem, ze to sie wydaje krzywdzace. Ale wierz mi, bedzie lepiej. -Och, naprawde? - Craig oderwal wzrok od butow, jego brazowe oczy wydawaly sie przygwazdzac mnie do sciany. - W jaki sposob? W jaki sposob moze byc lepiej? Na wypadek gdybys nie zauwazyla, jestem martwy. -Jej chodzi o to, ze bedzie lepiej, kiedy sie przeniesiesz - pospieszyl mi z pomoca Jesse. Doszedl, zdaje sie, do siebie po tej uwadze o piratach. -Och, bedzie lepiej, oczywiscie. - Craig zasmial sie gorzko. - Tak samo, jak tobie? Mam wrazenie, ze juz troche czekasz na to przeniesienie. Co cie zatrzymuje? Jesse nie odpowiedzial. Nie mogl tego wyjasnic. Nie wiedzial, naturalnie, dlaczego nie przeszedl jeszcze z jednego swiata do innego. Ja tez nie. Powod, dla ktorego Jesse zostal uwieziony w tym czasie i miejscu, musial byc bardzo silny: tkwil juz tutaj przeszlo poltora stulecia i zanosilo sie na to, ze ten stan utrzyma sie - taka mialam egoistyczna nadzieje - przez cale moje zycie, jesli nie wiecznosc. I chociaz ojciec Dominik upieral sie, ze Jesse wkrotce odkryje, co go trzyma na ziemi, i ze nie powinnam sie do niego przywiazywac, bo nadejdzie dzien, po ktorym juz go nigdy nie zobacze, to jego zyczliwe rady odnosily taki skutek jak uderzanie grochem o sciane. Juz sie przywiazalam. Na dobre. Nie walczylam tez, zeby sie z tego przywiazania wyplatac. -Sytuacja Jesse'a jest dosc wyjatkowa - zwrocilam sie do Craiga tonem, ktory mial uspokoic zarowno jego, jak i Jesse'a. - Jestem pewna, ze twoja nie jest az tak skomplikowana. -Jasne - stwierdzil Craig. - Bo nawet nie powinno mnie tutaj byc. -Zgadza sie - przytaknelam. - A ja zrobie wszystko, co w mojej mocy, zeby ci pomoc przejsc do nastepnego zycia... Craig zmarszczyl brwi. Taka mine mial podczas obiadu, kiedy przygladal sie koledze Jake'a, Neilowi. -Nie. Nie to mialem na mysli. To znaczy, nie powinienem byc tutaj. Nie powinienem nie zyc. Skinelam glowa. Slyszalam to juz przedtem - niezliczona ilosc razy. Nikt nie lubi budzic sie, zeby stwierdzic, ze nie zyje. Nikt. -To jest trudne - powiedzialam. - Wiem o tym. Ale w koncu przyzwyczaisz sie do tego, obiecuje. Wszystko zmieni sie na lepsze, kiedy dowiemy sie, co takiego cie zatrzymuje... -Nie rozumiesz - oznajmil Craig, potrzasajac ciemna czupryna. - To wlasnie usiluje ci powiedziec. Tym, co mnie zatrzymuje, jest fakt, ze to nie ja powinienem byl umrzec. Zawahalam sie. -Coz... byc moze. Ale nic nie moge na to poradzic. -Co masz na mysli? - Craig wstal, rozgniewany. - Co masz na mysli, mowiac, ze nic nie mozesz na to poradzic? No to co ja tutaj robie? Myslalem, ze mialas mi pomoc. Myslalem, ze mowilas, ze jestes posredniczka. -Jestem - zapewnilam, rzucajac pospieszne spojrzenie na Jesse'a, rownie zdumionego jak ja. - Ale nie decyduje, kto zyje, a kto umiera. To nie nalezy do mnie. To nie jest moja praca. Craig, z twarza wyrazajaca obecnie niesmak, burknal: -Coz, dzieki za nic. - Ruszyl w strone drzwi. Nie chcialam go powstrzymywac. To znaczy, nie mialam ochoty miec z nim wiecej do czynienia. Wydawal sie dosc chamski i do tego rozzalony na caly swiat. Jesli nie zyczyl sobie mojej pomocy, dobra, jego sprawa. To Jesse go zatrzymal. -Masz ja przeprosic - odezwal sie na tyle glebokim i rozkazujacym tonem, ze Craig wrosl w podloge. Powoli odwrocil glowe, kierujac wzrok na Jesse'a. -Chrzanie - oswiadczyl, wykazujac sie brakiem zdrowego rozsadku i umiejetnosci przewidywania. W sekunde pozniej nie tylko nie wyszedl, ale nawet nie doszedl do drzwi. Zostal w nie wbity. Jesse wykrecal mu reke za plecami w sposob, jak przypuszczam, raczej bolesny, jednoczesnie ciezko sie opierajac o niego. -Przepros mloda dame - syknal. - Stara sie wyswiadczyc ci przysluge. Nie traktuje sie w ten sposob kogos, kto probuje ci pomoc. Hola. Jak na faceta, ktorego podobno nie interesuje, Jesse bywa drazliwy na punkcie tego, jak niektorzy ludzie mnie traktuja. -Przepraszam - wydusil z siebie Craig przycisniety do drewnianych drzwi. W jego glosie brzmial bol. To, ze jest sie martwym, wcale nie oznacza, ze jest sie odpornym na urazy. Dusza pamieta, nawet jesli cialo odeszlo. -Tak lepiej - powiedzial Jesse, puszczajac go. Craig opadl na drzwi. Mimo ze cham, bylo mi go zal. Mial jeszcze gorszy dzien od mojego. -Chodzi tylko o to - odezwal sie Craig zbolalym glosem, pocierajac ramie, ktorego o malo nie zlamal mu Jesse - ze to niesprawiedliwe, rozumiecie? To nie mialem byc ja. Ja powinienem byl przezyc. Nie Neil. Spojrzalam na niego zaskoczona. -Och? Neil byl z toba na tej lodzi? -Na katamaranie - sprostowal Craig. - Tak, oczywiscie, ze byl. -Byl twoim kumplem od zeglowania? Craig poslal mi spojrzenie pelne niecheci, ktore zamienil nastepnie, zerknawszy nerwowo w strone Jesse'a, na wyraz uprzejmego politowania. -Oczywiscie, ze nie - oznajmil. - Myslisz, ze wywrociloby nas, gdyby Neil mial zielone pojecie o tym, co robi? To on powinien umrzec. Nie wiem, co mama z tata sobie mysleli. "Zabierz Neila ze soba na katamaran". Coz, mam nadzieje, ze sa teraz szczesliwi. Zabralem Neila ze soba na katamaran. I spojrz, co mi to dalo. Nie zyje. A moj glupawy braciszek przezyl. 6 Coz, teraz przynajmniej wiedzialam, dlaczego Neil byl taki dziwnie cichy podczas kolacji: niedawno stracil jedynego brata.-Facet nie byl w stanie przeplynac basenu - ciagnal Craig - zeby nie dostac ataku astmy. W jaki sposob zdolal przetrwac uczepiony katamaranu przez siedem godzin, przy fali wysokosci trzech metrow, zanim go wyciagneli? No, w jaki sposob? Nie potrafilam tego wyjasnic. Podobnie jak nie wyobrazalam sobie, jak wytlumaczyc Craigowi, ze to wlasnie przekonanie o tym, ze to brat powinien byl zginac, zatrzymuje jego dusze na ziemi. -Moze - poddalam delikatnie - uderzyles sie w glowe. -A jesli nawet, to co z tego? - Craig patrzyl na mnie gniewnie, dajac jasno do zrozumienia, ze popelnilam gafe. - Cholerny Neil, ktory nie umial machnac palcem, zeby sie uratowac, zdolal sie utrzymac. A ja, zdobywca tylu nagrod plywackich? Tak, to wlasnie ja utonalem. Nie ma sprawiedliwosci na tym swiecie. I dlatego ja jestem tutaj, a Neil siedzi na dole, wcinajac cholerne fajitas. Jesse przybral bardzo powazny wyraz twarzy. -Czy zamierzasz zatem pomscic swoja smierc, odbierajac zycie bratu tak, jak, w twoim przekonaniu, odebrano twoje? Skrzywilam sie. Po minie Craiga widzialam, ze nic takiego nie przyszlo mu dotad do glowy. Zalowalam, ze Jesse to zasugerowal. -Wcale nie, czlowieku - odparl Craig. Potem, zastanowiwszy sie chwile, dodal: - A moglbym cos takiego zrobic? To znaczy, zabic kogos? Gdybym chcial? -Nie - odezwalam sie w tej samej chwili, w ktorej Jesse powiedzial: -Tak, ale ryzykowalbys zbawienie niesmiertelnej duszy... Craig, oczywiscie, nie zwrocil na mnie uwagi. Sluchal tylko Jesse'a. -Swietnie - mruknal, przygladajac sie swoim rekom. -Zadnego zabijania - oswiadczylam podniesionym glosem. - Zadnego bratobojstwa. Nie, poki ja tu jestem. Craig spojrzal na mnie zdziwiony. -Nie zamierzam go zabijac - stwierdzil. Pokrecilam glowa. -No wiec? - zapytalam. - Co cie zatrzymuje? Czy cos... no, nie wiem. Czy czegos sobie nie zdazyliscie powiedziec? Czy chcesz, zebym mu to przekazala? Bez wzgledu na to, co to jest? Craig popatrzyl na mnie, jakbym spadla z ksiezyca. -Neilowi? Zartujesz? Nie mam mu nic do powiedzenia. Facet jest bez znaczenia. Tylko spojrz na niego - zeby sie prowadzac z kims takim, jak twoj brat. To, ze ja sama nie mam specjalnie wysokiego zdania o swoich przyrodnich braciach z wyjatkiem oczywiscie Davida, wcale nie znaczy, ze bede siedziala bezczynnie, pozwalajac, zeby ktos mowil przy mnie cos zlego na ich temat. W kazdym razie, nie wtedy, kiedy ktos obsmarowuje Jake'a, ktorego w zasadzie uwazam za nieszkodliwego. -Co jest nie tak z moim bratem? - zapytalam rozdrazniona. - To znaczy, moim bratem przyrodnim? -Nic, w sumie nic, naprawde - odparl Craig. - Ale, wiesz... No, wiem, ze Neil jest na pierwszym roku, latwo mu zaimponowac i tak dalej, ale mowilem mu, ze jesli ma do czegos dojsc w NoCal, ma sie trzymac z surfiarzami. W tym momencie doszlam do kresu swoich mozliwosci, jesli chodzi o znoszenie towarzystwa Craiga Jankowa. -W porzadku - powiedzialam, podchodzac do drzwi. - Coz, milo bylo cie poznac, Craig. Bedziemy w kontakcie. - Co do tego, nie mialam watpliwosci. Wiedzialam, gdzie go szukac. Wystarczylo znalezc Neila - pewne jak w banku, ze Craig go nie opusci. Craig ozywil sie. -Chcesz powiedziec, ze postarasz sie przywrocic mnie do zycia? -Nie - odparlam. - Chce powiedziec, ze postaram sie ustalic, dlaczego jestes tutaj, a nie tam, gdzie powinienes byc. -Zgadza sie - powiedzial Craig. - Dlaczego nie jestem zywy. -Sadze, ze chodzi jej o niebo - odezwal sie Jesse. On nie jest takim entuzjasta reinkarnacji jak ja. - Albo pieklo. Craig, ktory obserwowal Jesse'a z nerwowym niepokojem od czasu incydentu przy drzwiach, przestraszyl sie na dobre. -Och - powiedzial, unoszac ciemne brwi. - Och. -Albo kolejne zycie - stwierdzilam, patrzac na Jesse'a znaczaco. - Tego, w gruncie rzeczy, nie wiemy. Prawda, Jesse? Jesse, ktory wstal, poniewaz ja wstalam - a Jesse przy damach zachowywal sie jak skonczony dzentelmen - odezwal sie z wahaniem w glosie: -Nie. Nie wiemy. Craig podszedl do drzwi, a potem obejrzal sie jeszcze na nas. -Coz - powiedzial. - No, to do zobaczenia. - Zerknal ponownie na Jesse'a, dodajac: - Eee, przepraszam za te uwage o piratach. Powaznie. -W porzadku - mruknal Jesse. Craig zniknal. A Jesse'owi odbilo. -Susannah, ten chlopak jest niebezpieczny. Musisz go przekazac ojcu Dominikowi. Opadlam z westchnieniem na parapet pod oknem, ktory Jesse wlasnie zwolnil. Szatan, jak zwykle, kiedy zblizam sie do niego, a Jesse jest obok, nasyczal na mnie, zeby bylo jasne, do kogo nalezy... czyli ze nie do mnie, chociaz to akurat ja place za jego zarcie i zwirek. -Nic zlego sie nie stanie, Jesse - powiedzialam. - Bedziemy na niego uwazac. On tylko potrzebuje troche czasu, to wszystko. W koncu dopiero co umarl. Jesse pokrecil glowa. Jego ciemne oczy lsnily. -On chce zabic swojego brata - stwierdzil. -Tak, owszem - zgodzilam sie. - Sam mu podsunales ten pomysl. -Musisz zadzwonic do ojca Dominika. - Jesse podszedl do telefonu i podniosl sluchawke. - Powiedz mu, ze musi spotkac sie z tym chlopcem, bratem, i ostrzec go. -Hola - odparlam. - Wolnego, Jesse. Dam sobie rade bez wciagania w to ojca Dominika. Jesse spojrzal na mnie sceptycznie. Problem polega na tym, ze nawet kiedy robi taka mine, to i tak jest najprzystojniejszym chlopakiem, jakiego w zyciu widzialam. To znaczy, nie wyglada jak chodzaca doskonalosc - prawa brew przecina mu blizna, wyrazna, biala, jak narysowana kreda, a poza tym, co juz wczesniej zauwazylam, jest nieco staroswiecki, jesli chodzi o mode. Jednak pod kazdym innym wzgledem ten chlopak, od czubka krotko ostrzyzonej glowy po pirackie - to znaczy wysokie, przeznaczone do konnej jazdy - buty wraz z metrem osiemdziesiat absolutnie niekojarzacych sie z nieboszczykiem miesni pomiedzy nimi, to Mister Universum. Tym bardziej szkoda, ze jego zainteresowanie moja osoba wydaje sie czysto platoniczne. Moze gdybym potrafila lepiej calowac... No, ale spojrzmy prawdzie w oczy, nie mialam wielu okazji, zeby cwiczyc. Chlopcy - zwykli chlopcy - nie zjawiaja sie gromadnie pod moimi drzwiami. Nie, zebym byla brzydka jak noc. Przeciwnie, uwazam, ze wygladam przyzwoicie - z makijazem i ulozonymi wlosami. Tylko ze trudno jest prowadzic zycie towarzyskie, kiedy umarli nieustannie domagaja sie od ciebie pomocy. -Uwazam, ze powinnas do niego zadzwonic - powiedzial Jesse, przesuwajac telefon w moja strone. - Wierz mi, querida. Ten Craig jest niezupelnie taki, jak sie wydaje. Zamrugalam oczami, ale nie z powodu tego, co Jesse powiedzial o Craigu. Nie, z powodu tego, jak mnie nazwal. Querida. Nie nazwal mnie tak ani razu od dnia naszego pocalunku. Tak bardzo chcialam uslyszec to slowo z jego ust, odkad sprawdzilam w hiszpanskim slowniku Brada, co ono znaczy. "Najdrozsza". Oto, co znaczy slowo querida. "Najdrozsza" albo "kochana". Nie sa to okreslenia, ktorych sie pospolicie uzywa w stosunku do kogos, kogo sie tylko lubi. Taka mialam nadzieje. Nie zdradzilam sie jednak z tym, ze znam znaczenie tego slowa, ani tez, ze zauwazylam, jak mu sie wymknelo. -Przesadzasz, Jesse - powiedzialam. - Craig nic bratu nie zrobi. Kocha go. Po prostu jeszcze sobie tego nie uswiadomil. A poza tym, nawet jesliby tak bylo - jesli mialby wobec Neila mordercze zamiary - dlaczego nagle uznales, ze sobie z tym nie poradze? Daj spokoj, Jesse. Mialam w zyciu do czynienia z krwiozerczymi duchami. Jesse odlozyl sluchawke z takim hukiem, ze zastanawialam sie, czy nie pekly plastikowe widelki. -To bylo przedtem - stwierdzil krotko. Wybaluszylam na niego oczy. Sciemnilo sie na zewnatrz, a w moim pokoju palila sie tylko lampka na toaletce. W jej zlotawym swietle Jesse wygladal jeszcze bardziej niz zwykle na istote nie z tego swiata. -Przed czym? - zapytalam. Choc oczywiscie wiedzialam. Jasne, ze wiedzialam. -Zanim on sie pojawil - odparl Jesse z gorycza, akcentujac silniej slowo "on". - Nie probuj zaprzeczac, Susannah. Od tamtego czasu nie przespalas spokojnie zadnej nocy. Widzialem, jak sie wiercisz i przewracasz z boku na bok. Czasami placzesz we snie. Nie musialam pytac, o kogo mu chodzi. Wiedzialam doskonale. Oboje wiedzielismy. _ To nie ma znaczenia - oznajmilam, mimo ze, naturalnie, mialo. Mialo znaczenie. Zdecydowanie tak. Tylko ze inne, byc moze, niz sadzil Jesse. - To znaczy, nie mowie, ze sie nie balam, kiedy myslalam, ze zostalismy uwiezieni w tamtym... miejscu. Owszem, czasami snia mi sie w zwiazku z tym koszmary. Ale to mi przejdzie, Jesse. Juz mi przechodzi. -Nie jestes niewrazliwa, Susannah - powiedzial Jesse, marszczac brwi. - Choc moze ci sie wydawac, ze jest inaczej. Bylam bardziej niz troche zdumiona, ze to zauwazyl. W gruncie rzeczy, zaczynalam sie zastanawiac, czy to moze dlatego, ze nie wykazalam wystarczajaco wrazliwosci - albo jak kto woli, kobiecosci - pocalowal mnie tylko raz, a potem juz nigdy nie probowal tego powtorzyc. Naturalnie jednak, kiedy wypomnial mi wrazliwosc, natychmiast musialam temu zaprzeczyc. -Nic mi nie jest - oswiadczylam. Nie bylo sensu przyznawac mu racji, przekonujac, ze jest inaczej... ze sam widok Paula Slatera omal nie przyprawil mnie o atak serca. - Mowilam ci. Juz mi przeszlo. A nawet jesli niezupelnie, to i tak nie przeszkodzi mi to w pomocy Craigowi. Czy tez Neilowi. Ale on chyba mnie nie sluchal. -Pozwol ojcu Dominikowi zajac sie tym - powiedzial. Skinal glowa w strone drzwi, przez ktore, doslownie, przeszedl Craig. - Jeszcze nie jestes gotowa. Za malo czasu minelo. Zaluje, ze wtedy nie powiedzialam mu o Paulu... nie wspomnialam o nim od niechcenia, jakby to bylo nic takiego, zeby mu udowodnic, ze dla mnie to... nic takiego. Tyle ze, oczywiscie, byloby to klamstwo. -Doceniam twoja troske - powiedzialam z ironia, starajac sie ukryc zmieszanie wywolane oszukiwaniem go, nie tylko na temat Paula, lecz takze siebie samej - ale uwazam, ze przesadzasz. Poradze sobie, Jesse, z Craigiem Jankowem. Skrzywil sie znowu. Ale tym razem widac bylo, ze rozgniewal sie rzeczywiscie. Jesli kiedykolwiek mielibysmy ze soba chodzic, musialoby uplynac wiele programow Ophry, zanim Jesse przestalby byc takim dziewietnastowiecznym macho. -Sam pojde - powiedzial z grozba w glosie, z oczami, w swietle lampki czarnymi jak onyks - i osobiscie powiem o wszystkim ojcu Dominikowi. -W porzadku - odpowiedzialam. - Baw sie dobrze. Wcale nie chcialam tego powiedziec. Dlaczego? Dlaczego, Jesse, nie mozemy byc razem? Wiem, ze chcesz. Nawet nie usiluj zaprzeczac. Czulam to, kiedy mnie pocalowales. Moge nie miec w tej dziedzinie specjalnego doswiadczenia, ale wiem, ze sie nie myle. Podobam ci sie, przynajmniej troche. Wiec o co chodzi? Dlaczego trzymasz mnie na dystans? Dlaczego? Jakakolwiek byla przyczyna, Jesse w tym momencie nie zamierzal mi jej wyjawic. Zamiast tego zacisnal szczeki i burknal: -Dobrze, zrobie to. -Nie krepuj sie - odparowalam. W sekunde pozniej juz go nie bylo. Puf i tyle go widzialam. No, komu on byl wlasciwie potrzebny? Dobrze. Mnie. Przyznaje. Probowalam jednak wyrzucic go ze swoich mysli. Skupilam sie na pracy domowej z trygonometrii. Nadal nad nia pracowalam, kiedy nastepnego dnia nadeszla czwarta lekcja - zajecia komputerowe, jesli o mnie chodzi. Mowie wam, nic dziewczynie nie przeszkadza w nauce bardziej niz przystojny duch, ktory sobie wyobraza, ze pozjadal wszystkie rozumy. Mialam, naturalnie, pracowac nad piecsetwyrazowym wypracowaniem na temat wojny domowej, ktore nasz wychowawca, pan Walden, zadal za kare jedenastej klasie - nie spodobalo mu sie zachowanie niektorych uczniow podczas porannych nominacji do samorzadu szkolnego. Szczegolnie nie zachwycilo go moje zachowanie, kiedy po przyjeciu kandydatury Paula na wiceprzewodniczacego, wysunietej przez Kelly, Cee Cee podniosla reke i zglosila takze moja osobe. -Au - krzyknela, kiedy kopnelam ja mocno pod lawka. - Co sie z toba dzieje? -Nie chce byc wiceprzewodniczaca - syknelam. - Opusc reke. To wywolalo fale chichotow, ktora nie zamarla, dopoki pan Walden, nauczyciel niegrzeszacy cierpliwoscia, nie rzucil kreda w drzwi, mowiac, ze powinnismy odswiezyc swoja znajomosc historii Ameryki, piszac wypracowanie na piecset slow o bitwie pod Gettysburgiem. Moj sprzeciw okazal sie spozniony. Moja kandydature poparl Adam. W nastepnej chwili, pomimo moich protestow, zostala przyjeta. Startowalam w wyborach na wiceprzewodniczacego trzeciej klasy - z Cee Cee jako menedzerem tejze kampanii i Adamem, ktoremu dziadek zostawil spora sume w funduszu powierniczym, jako glownym sponsorem finansowym - rywalizujac z nowym uczniem Paulem Slaterem, ktoremu nonszalancja i uroda daly absolutna wiekszosc dziewczecych glosow w klasie. Nie to, zebym sie martwila. Tak czy inaczej, nie chcialam byc wice. Mialam dosc zmartwien na glowie w zwiazku z posrednictwem, trygonometria i niezywym niedoszlym chlopakiem. Nie potrzebowalam jeszcze na domiar wszystkiego udowadniania, ze jestem lepsza od politycznego rywala. To nie bylo dobre przedpoludnie. Juz nominacje byly niezbyt przyjemne; wypracowanie dla pana Waldena poglebilo tylko wrazenie. A do tego jeszcze byl, oczywiscie, Paul. Mrugnal do mnie znaczaco w klasie, jakby na znak powitania. Nie dosc na tym. Jak ta glupia wlozylam do szkoly nowiutkie buty od Jimmy'ego Choo, ktore latem kupilam za ulamek ich normalnej ceny. Byly wspaniale i znakomicie pasowaly do czarnej dzinsowej spodnicy od Calvina Kleina oraz rozowej bluzeczki wycietej w lodke pod szyja. Ale, naturalnie, noszenie ich rownalo sie samobojstwu. U nasady palcow zdazyly mi sie juz porobic bolesne bable, a plastry, ktore dala mi pielegniarka, zebym moglo kustykac z jednej lekcji na druga, nie zalatwialy sprawy. Mialam wrazenie, ze stopy mi zaraz odpadna. Gdybym znala adres Jimmy'ego Choo, dowloklabym sie pod jego drzwi i podbila mu oko. Siedzialam zatem w pracowni komputerowej, z butami pod stolem, zmagajac sie z rwacym bolem palcow stop i pocac sie nad trygonometria, podczas gdy powinnam pisac wypracowanie. Wtedy wlasnie nad moim uchem odezwal sie znienacka glos, ktory rozpoznalabym wszedzie: - Tesknisz za mna, Suze? 7 -Zostaw mnie w spokoju - powiedzialam spokojniej, niz sie czulam. - Ojej, daj spokoj, Simon - powiedzial Paul, przysuwajac stojace w poblizu krzeslo, obracajac je i siadajac na nim okrakiem. - Sama przyznaj. Nie nienawidzisz mnie nawet w polowie tak mocno, jak udajesz.-Nie zakladalabym sie na twoim miejscu - odparlam. Stukalam olowkiem w zeszyt. Mialam nadzieje, ze Paul odbierze to jako irytacje, choc w gruncie rzeczy byla to oznaka nerwowego napiecia. - Posluchaj, Paul, mam mnostwo roboty... Zabral mi zeszyt. -Kto to jest Craig Jankow? Zaskoczona, uswiadomilam sobie, ze nabazgralam to imie na marginesie kartki. -Nikt - stwierdzilam. -Och, to dobrze - powiedzial Paul. - Myslalem, ze to moze ktos, kto zastapil mnie w twoim sercu. Czy Jesse o tym wie? To jest, o tym Craigu? Spojrzalam na niego w nadziei, ze moj strach odczyta jako gniew i odejdzie. Nic nie wskazywalo jednak na to, ze zrozumial komunikat. Pragnelam tez, zeby nie zauwazyl, jak moj puls szaleje... a przynajmniej odebral to opatrznie. Paul, niestety, nie byl nieswiadomy swojego uroku. Mial na sobie czarne dzinsy, dopasowane w odpowiednich miejscach, oraz oliwkowozielona koszulke polo. Swietnie podkreslala jego slonecznozlota opalenizne. Widzialam, jak inne dziewczyny w pracowni - w tym Debbie Mancuso - zerkaja na niego w zamysleniu, a potem szybko odwracaja wzrok, udajac, ze wcale go przed chwila nie obserwowaly. Prawdopodobnie pekaly z zazdrosci, ze Paul rozmawia wlasnie ze mna - jedyna dziewczyna w klasie, ktora nie stosuje sie do polecen Kelly Prescott i nie uwaza Brada Ackermana za przystojnego chlopaka. Nie zdawaly sobie sprawy, jak bardzo bylabym uszczesliwiona, gdyby Paul Slater nie zaszczycil mnie swoimi wzgledami. -Craig - szepnelam, na wypadek, gdyby ktos podsluchiwal - przypadkiem nie zyje. -No to co? - Paul sie usmiechnal. - Myslalem, ze tacy ci sie podobaja. -Jestes - usilowalam wyrwac mu zeszyt, ale trzymal go poza moim zasiegiem - nie do zniesienia. Medytowal nad czyms, wpatrujac sie w moj zeszyt. -Miec niezywego chlopaka to niebanalna sprawa, jak sadze - odezwal sie, zamyslony. - Ale, na przyklad, nie musisz sobie zawracac glowy przedstawianiem go rodzicom, skoro i tak nie moga go zobaczyc... -Craig nie jest moim chlopakiem - warknelam, wsciekla, ze znalazlam sie w sytuacji, kiedy musze sie z czegos tlumaczyc Paulowi. - Probuje mu pomoc. Wczoraj pojawil sie w moim domu... -O Boze. - Paul przewrocil swoimi wyrazistymi, niebieskimi oczami. - Tylko nie kolejny akt milosierdzia w wykonaniu twoim i poczciwego ojczulka. -Pomaganie zagubionym duszom w odnalezieniu wlasciwej drogi to moja praca - odparlam z oburzeniem. -Kto tak twierdzi? - zapytal Paul. Zamrugalam oczami. -No... po prostu... tak jest - wyjakalam. - Co innego mialabym robic? Paul chwycil lezacy obok na lawce dlugopis i zaczal szybko rozwiazywac zadania z mojej pracy domowej. -Sam jestem ciekaw. Nie wydaje mi sie uczciwe, ze rodzac sie, zostalismy obdarowani tym calym posredniczeniem, bez zadnego kontraktu czy wynagrodzenia. To znaczy, ja nigdy nie prosilem sie o to, zeby zostac posrednikiem. A ty? -Oczywiscie, ze nie - powiedzialam, jakbym sama nie narzekala na to, niemal w tych samych slowach, przy kazdym spotkaniu z ojcem Dominikiem. -Skad wiesz, na czym polegaja twoje obowiazki? - zapytal Paul. - Taak, uwazasz, ze masz pomagac umarlym trafic do miejsca przeznaczenia, poniewaz tylko wtedy zostawiaja cie w spokoju i mozesz zajac sie wlasnymi sprawami. Chcialbym cie jednak o cos zapytac. Kto ci powiedzial, ze masz to robic? Kto ci powiedzial, jak to robic? Znowu zamrugalam oczami. Otoz nikt mi nie powiedzial. No, moj ojciec, w pewien sposob. A pozniej pewne medium, do ktorego zabrala mnie moja najlepsza przyjaciolka Gina. A potem, oczywiscie, ojciec Dominik... -No tak - powiedzial Paul, widzac po wyrazie mojej twarzy, ze nie potrafie odpowiedziec na to pytanie. - Nikt ci nie mowil. A jesli ja wiem? Jesli powiem ci, ze znalazlem cos, cos z czasow, kiedy pismo zaczelo dopiero wchodzic w uzycie, a co opisuje posrednikow, chociaz wtedy tak ich nie nazywano, a takze ich prawdziwe powolanie, nie wspominajac juz o sprawach technicznych? Gapilam sie na niego, mrugajac oczami. To brzmialo tak... przekonujaco. I szczerze. -Gdybys rzeczywiscie mial cos takiego - powiedzialam z wahaniem - to pewnie poprosilabym, zebys... mi to pokazal. -Swietnie - powiedzial Paul, wyraznie zadowolony. - Przyjdz do mnie dzis po szkole, a zrobie to. Podnioslam sie z krzesla tak szybko, ze omal go nie przewrocilam. -Nie - powiedzialam, przyciskajac do piersi ksiazki, jakbym chciala jednoczesnie ukryc i ochronic szalenczo bijace serce. - Nie ma mowy. Paul patrzyl na mnie ze swojego miejsca; nie wydawal sie zaskoczony moja reakcja. -Hm - mruknal. - Tak myslalem. Chcesz wiedziec, ale nie na tyle mocno, zeby ryzykowac swoja reputacje. -Nie martwie sie o swoja reputacje - oznajmilam, starajac sie, aby zabrzmialo to mozliwie kwasno. - Boje sie o swoje zycie. Juz raz probowales mnie zabic, pamietasz? Powiedzialam to odrobine za glosno, kilka osob spojrzalo na mnie z ciekawoscia znad komputerow. Paul jednak przybral jedynie znudzona mine. -Tylko nie to - powiedzial. - Sluchaj, Suze, juz ci mowilem... Coz, to chyba nie ma znaczenia, co ci mowilem. Uwierzysz w to, w co chcesz uwierzyc. Ale powaznie, moglas sie stamtad wydostac w kazdej chwili. -Ale Jesse nie mogl - syknelam. - Pamietasz? Dzieki tobie. -Coz - odparl Paul niechetnie, wzruszajac ramionami. - Nie. Jesse nie. Ale naprawde, Suze, nie sadzisz, ze troche przesadzasz? O co tyle krzyku? Facet juz nie zyje... -Jestes - powiedzialam drzacym glosem, w ktorym zabrzmiala niepewnosc - zwykla swinia. Potem ruszylam do drzwi. Ruszylam, ale daleko nie zaszlam, bo zatrzymal mnie spokojny glos Paula. -Hm, Suze. Czy o czyms nie zapomnialas? Odwrocilam glowe, patrzac na niego z gniewem. -Och, masz na mysli to, ze zapomnialam ci powiedziec, zebys sie wiecej do mnie nie odzywal? Tak. -Nie - powiedzial Paul z chytrym usmieszkiem. - Czy to nie twoje buty tutaj, pod lawka? - Wskazal na moje buty Jimmy Choo, bez ktorych usilowalam wlasnie wyjsc z pracowni. Siostra Ernestyna dostalaby zawalu, gdyby przylapala mnie spacerujaca boso po terenie szkoly. -Och - mruknelam, wsciekla, ze zepsulam moje dramatyczne wyjscie. - Taak. - Wrocilam do lawki, zeby wlozyc buty. -Zanim odejdziesz, Kopciuszku - powiedzial Paul, nadal sie usmiechajac - moze zechcesz zabrac rowniez i to. - Wyciagnal w moja strone prace domowa z trygonometrii. Rzut oka wystarczyl, zeby stwierdzic, ze zrobil ja do konca, czysciutko i, jak moglam przypuszczac, poprawnie. -Dzieki - powiedzialam, zabierajac zeszyt i czujac sie z kazda chwila coraz bardziej glupio. Dlaczego wlasciwie przy tym facecie zawsze trace panowanie nad soba? Owszem, probowal mnie kiedys zabic, mnie oraz Jesse'a. W kazdym razie tak myslalam. Ale on wciaz powtarza, ze sie myle. A jesli rzeczywiscie nie mialam racji? A jesli Paul nie byl potworem, za jakiego go uwazalam? A jesli byl... Jesli byl dokladnie taki jak ja? -A co do tego Craiga... - dodal Paul. -Paul. - Opadlam na krzeslo obok niego. Czulam na sobie swidrujace spojrzenie pani Tarentino, nauczycielki opiekujacej sie pracownia komputerowa. Opuszczanie miejsca i wracanie na nie nie jest tolerowane, chyba ze sie krazy pomiedzy komputerem a drukarka. Nie byl to jednak jedyny powod, dla ktorego ponownie usiadlam. Przyznaje. Bylam ciekawa. Ciekawa tego, co jeszcze powie. A ciekawosc niemal przewyzszala strach. -Powaznie - powiedzialam. - Dziekuje. Ale nie potrzebuje twojej pomocy. -Sadze, ze potrzebujesz - stwierdzil Paul. - A tak nawiasem mowiac, czego ten Craig chce? -Chce tego, czego chca wszystkie duchy - powiedzialam zmeczonym glosem. - Chce znowu zyc. -Coz, oczywiscie - powiedzial Paul. - A o co mu chodzi poza tym? -Jeszcze nie wiem - odparlam, wzruszajac ramionami. - On ma cos do swojego mlodszego brata... uwaza, ze to on powinien byl umrzec. Jesse sadzi... - Przerwalam nagle, uswiadamiajac sobie, ze Jesse jest ostatnia osoba, o ktorej chcialabym rozmawiac z Paulem. Paul wykazal jednak zdawkowo uprzejme zainteresowanie: -Co sadzi Jesse? Bylo za pozno, zeby wylaczyc temat Jesse'a z rozmowy. Powiedzialam z westchnieniem: -Jesse sadzi, ze Craig zamierza zabic brata. Wiesz. Z zemsty. -Co, naturalnie - powiedzial Paul, nie wygladajac ani troche na zdziwionego - zaprowadzi go donikad. Kiedy oni sie tego naucza? Gdyby chcial byc swoim bratem, to juz by byla zupelnie inna historia. -Byc swoim bratem? - Spojrzalam na niego zaintrygowana. - Co masz na mysli? -No wiesz. - Paul wzruszyl ramionami. - Wedrowka dusz. Przejecie ciala brata. Tego bylo odrobine za duzo jak na wtorkowe przedpoludnie. Przez tego czlowieka mialam juz zmarnowane noce. A teraz, uslyszalam z jego ust cos takiego... coz, powiedzmy, ze nie bylam w najlepszej formie, wiec trudno winic mnie za to, co zdarzylo sie pozniej. -Przejecie ciala brata? - powtorzylam. Upuscilam ksiazki na kolana. Chwycilam porecze krzesla, wbijajac paznokcie w tanie, gabczaste obicie. - O czym ty mowisz? Paul uniosl do gory ciemna brew. -To nie brzmi znajomo, co? Ciekaw jestem, czego cie nauczyl poczciwy ojczulek? Nie za wiele, jak sie wydaje. -O czym ty mowisz? - nalegalam. - Jak mozna przejac cudze cialo? -Mowilem ci - odparl Paul, opierajac sie wygodnie o oparcie krzesla i zakladajac rece za glowe - ze jest mnostwo rzeczy na temat bycia posrednikiem, ktorych nie wiesz. I jeszcze wiecej takich rzeczy, ktorych moge cie nauczyc, jesli mi tylko na to pozwolisz. Wytrzeszczylam na niego oczy. Naprawde nie rozumialam, o co chodzi z ta wymiana cial. To brzmialo jak jakies science fiction. Nie bylam pewna, czy Paul mnie nie podpuszcza, zebym zrobila to, co on chce. A jesli nie? A jesli rzeczywiscie istnial sposob, zeby... Chcialam wiedziec. Moj Boze, chcialam tego mocniej niz czegokolwiek innego w zyciu. -W porzadku - powiedzialam, czujac jak wilgotnieja mi dlonie zacisniete na poreczach krzesla. Ale nie dbalam o to. Serce podeszlo mi do gardla, ale bylo mi wszystko jedno. - W porzadku. Przyjde do ciebie po szkole. Ale tylko pod warunkiem, ze opowiesz mi... opowiesz mi o tym. W niebieskim oczach Paula pojawil sie blysk. Slaby blysk, przez krotka chwile. Bylo to cos dziwnego, jakby zwierzecego. Nie zdolalam tego rozszyfrowac. Stwierdzilam tylko, ze w nastepnej chwili Paul usmiecha sie do mnie - usmiecha, a nie szczerzy zlosliwie. -Swietnie - powiedzial. - Zabiore cie sprzed glownej bramy o trzeciej. Przyjdz punktualnie, bo odjade bez ciebie. 8 Nie zamierzalam, rzecz jasna, spotkac sie z nim naprawde. Wbrew wszystkiemu, co za tym przemawia, glupia nie jestem. W przeszlosci zdarzalo mi sie spotykac z roznymi ludzmi o ustalonych porach, a pare godzin pozniej byc wiezniem przywiazanym do krzesla, trafic do innego wymiaru, przebierac sie pod przymusem w jednoczesciowy kostium albo znosic inne, rownie okrutne traktowanie. Nie mialam zamiaru spotykac sie z Paulem Slaterem po szkole. W zadnym wypadku. A jednak to zrobilam.Coz, a co innego moglam zrobic? Pokusa byla za silna. Udokumentowane swiadectwo na istnienie posrednikow? Cos na temat mozliwosci przejmowania cudzego ciala? Zadne koszmary z dlugimi, spowitymi mgla korytarzami nie mogly mnie powstrzymac przed odkryciem calej prawdy o tym, kim jestem i do czego jestem zdolna. Zbyt wiele lat stracilam na zastanawianiu sie nad tym, by przepuscic podobna okazje. Nigdy nie potrafilam, w przeciwienstwie do ojca Dominika, pogodzic sie z kartami, jakie przypadly mi w tej grze... Chcialam wiedziec, dlaczego je rozdano i w jaki sposob. Musialam to wiedziec. A jesli w tym celu mialam spotkac sie z czlowiekiem, ktory regularnie nawiedzal mnie w koszmarnych snach, to trudno. Warto bylo poniesc te ofiare. W kazdym razie taka mialam nadzieje. Adamowi i Cee Cee to sie oczywiscie nie spodobalo. Po ostatniej lekcji spotkalismy sie na korytarzu - mocno kulalam, przez nowe buty, ale Cee Cee nie zwrocila na to uwagi. Skupila sie na przegladaniu listy, ktora sporzadzila na biologii. -W porzadku - powiedziala. - Musimy jechac do Safewaya po mazaki, blyszczyk, klej i karton. Adam, czy twoja mama ma nadal te kolki w garazu, ktore przywiozla z tej imprezy u Amishow, gdzie robili krzesla? Moglibysmy ich uzyc do tablic GLOSUJ NA SUZE. -Eee - mruknelam, kustykajac obok nich. - Fajnie. -Suze, czy mozemy wszystko przewiezc do ciebie, zeby tam to poskladac? Do mnie tez by mozna, ale znasz moje siostry. Jezdzilyby po tym na rolkach, albo cos. -Sluchajcie - powiedzialam. - Doceniam to i w ogole. Powaznie. Ale nie moge z wami jechac. Mam inne plany. Adam i Cee Cee wymienili spojrzenia. -Och? - powiedziala Cee Cee. - Spotkanie z tajemniczym Jesse'em, czy tak? -Hm, niezupelnie... W tym momencie minal nas Paul. Zauwazyl, ze kuleje i powiedzial: -Przestawie samochod pod boczne wejscie. Dzieki temu nie bedziesz musiala chodzic do glownej bramy. Adam spojrzal na mnie zaszokowany. -Bratasz sie z wrogiem! - wykrzyknal. - Co za wstyd, moja panno! Cee Cee wydawala sie rownie wstrzasnieta. -To z nim chodzisz? - Pokrecila glowa, tak ze jej proste jak druty, biale wlosy zalsnily. - A co z Jesse'em? -Nie chodze z nim - powiedzialam niechetnie. - My tylko... robimy razem jeden projekt. -Co za projekt? - Oczy Cee Cee za szklami okularow zamienily sie w waskie szparki. - Na jaka lekcje? -To... - Przestepowalam z nogi na noge, majac nadzieje, ze to przyniesie ulge moim znekanym stopom, ale bezskutecznie. - To nie jest do szkoly. To raczej do... do kosciola. Juz w chwili, gdy wymawialam te slowa, zrozumialam, ze popelnilam blad. Cee Cee nie mialaby nic przeciwko temu, zeby zostac sam na sam z Adamem - w gruncie rzeczy pewnie by jej to odpowiadalo - ale nie pozwolilaby mi sie wykrecic pod byle pretekstem. -Kosciola? - Wsciekla sie. - Suze, jestes zydowka, na wypadek, gdybym musiala ci o tym przypomniec. -No, praktycznie biorac, to nie - powiedzialam. - To znaczy, moj tata byl zydem, ale mama nie jest... - Klakson samochodu odezwal sie za ozdobna furtka, przy ktorej stalismy. - Ojej, to Paul. Musze leciec, przykro mi. Poruszajac sie szybko jak na kogos, kogo kazdy krok oznaczal przeszywajacy bol w stopach, ucieklam do kabrioletu Paula i wsunelam sie na siedzenie pasazera z westchnieniem ulgi - nareszcie moglam usiasc, no i wreszcie mialam sie dowiedziec paru rzeczy o tym, kim - lub czym - tak naprawde bylam... Bylam jednak rownie gleboko przeswiadczona, ze nie spodoba mi sie to, czego sie dowiem. Gdzies w zakamarkach umyslu pojawila sie mysl, ze byc moze popelniam najgorszy blad w zyciu. Niewiele pomoglo, ze Paul - w ciemnych okularach, z usmiechem na twarzy - wygladal jak gwiazda filmowa. Moj Boze, jak ten chlopak, chodzacy ideal kazdej normalnej dziewczyny, mogl mnie przesladowac w sennych koszmarach? Nie umknely mi pelne zazdrosci spojrzenia, kierowane w nasza strone z calego parkingu. -Czy nie wspominalem przypadkiem - zapytal Paul, kiedy zapinalam pasy - ze moim zdaniem te buty to prawdziwe siedmiomilowki? Przelknelam. Nie bardzo wiedzialam, co ma na mysli, ale z tonu jego glosu wywnioskowalam, ze raczej cos dobrego. Czy naprawde tego chcialam? Czy bylo warto? Odpowiedz przyszla szybko... tak szybko, ze musialam ja znac przez caly czas: Tak. O, tak. -Jedz - powiedzialam ochryple, usilujac ukryc zdenerwowanie. Tak tez uczynil. Dom, do ktorego mnie zawiozl, okazal sie imponujacym, dwupietrowym gmachem, wbudowanym w strome zbocze tuz nad Carmel Beach. Zbudowano go niemal wylacznie ze szkla, tak aby mieszkancy mogli bez przeszkod cieszyc sie widokiem oceanu i zachodami slonca. Paul zauwazyl zapewne wrazenie, jakie wywarl na mnie dom, bo powiedzial: -To dom mojego dziadka. Chcial miec na starosc domek na plazy. -Jasne - powiedzialam, przelykajac z trudem sline. "Domek" dziadunia Slatera musial kosztowac jakies drobne piec milionow czy cos kolo tego. - I nie ma nic przeciwko temu, ze nagle zyskal wspollokatora? -Zartujesz? - Paul usmiechnal sie, zajmujac jedno z czterech miejsc w garazu. - Prawie do niego nie dociera, ze tu jestem. Przewaznie odjezdza po lekach. -Paul - powiedzialam zmieszana. -Co? - Paul zerknal na mnie zza swoich ray - bansow. - Po prostu stwierdzam fakt. Dziadunio jest wlasciwie przywiazany do lozka i powinien byc w domu opieki, ale strasznie sie ciskal, kiedy probowalismy go przeniesc. Wiec, kiedy zaproponowalem, ze sie do niego wprowadze, zeby miec oko na wszystko, ojciec sie zgodzil. Wszyscy na tym wygrali. Dziadunio mieszka w domu - pod opieka pielegniarzy, oczywiscie - a ja moge uczeszczac do szkoly swoich marzen, Akademii Misyjnej. Czulam, jak sie czerwienie, ale staralam sie mowic swobodnym tonem. -Och, wiec marzyles o tym, zeby chodzic do katolickiej szkoly? - zapytalam ironicznie. -O ile ty tam jestes - odparl Paul rownie lekko, ale bez ironii. Moja twarz poczerwieniala jak wafelek zanurzony w syropie wisniowym. Odwracajac ja w druga strone, tak zeby Paul nie zauwazyl, powiedzialam wyniosle: -Wcale nie uwazam, ze to taki dobry pomysl. -Wyluzuj sie, Simon - powiedzial przeciagle Paul. - Pielegniarz jest na miejscu, na wypadek gdybys, no wiesz, zywila jakies obawy co do przebywania ze mna sam na sam w domu. Spojrzalam w kierunku, ktory wskazywal. Na koncu stromego, kolistego podjazdu stala sfatygowana toyota celica. Nie odezwalam sie, ale glownie pod wplywem zdumienia, ze Paul tak latwo czyta w moich myslach. Siedzialam tam, walczac z myslami. Tak naprawde, nigdy nie dyskutowalismy tej kwestii z mama i ojczymem, ale z pewnoscia nie wolno mi bylo odwiedzac chlopcow w domu pod nieobecnosc ich rodzicow. Z drugiej strony - jesli nie zrobilabym tego teraz, nigdy nie dowiedzialabym sie tego, czego - nie mialam juz co do tego watpliwosci - naprawde musialam sie dowiedziec. Paul wysiadl, obszedl samochod i otworzyl drzwi od mojej strony. -Idziesz, Suze? - zapytal, kiedy siedzialam nadal bez ruchu. -Ehe - mruknelam, patrzac z przestrachem na wielki szklany dom. Pomimo toyoty wydawal sie niepokojaco pusty. Paul znowu odczytal moje mysli. -Uspokoisz sie wreszcie, Suze? - powiedzial, przewracajac oczami. - Twojej cnocie nie zagraza zadne niebezpieczenstwo z mojej strony. Przysiegam, ze bede trzymac rece przy sobie. To sa interesy. Pozniej bedzie mnostwo czasu na zabawe. Usilowalam usmiechnac sie chlodno, aby nie nabral podejrzen, ze nie jestem przyzwyczajona, zeby ludzie - dobra, chlopcy - mowili mi takie rzeczy na okraglo. Ale faktycznie nie jestem. Denerwowalo mnie tez, ze tak reaguje, kiedy Paul zachowuje sie w ten sposob. Ten chlopak nawet mi sie nie podobal, ale za kazdym razem, kiedy powiedzial cos takiego - co sugerowalo, ze jestem w jego oczach kims, sama nie wiem, niezwyklym - przebiegal mi dreszcz po plecach, i nie bylo to nieprzyjemne uczucie. Tak wlasnie. To nie bylo nieprzyjemne uczucie. O co w tym wszystkim chodzilo? Przeciez nawet nie lubie Paula. Kocham kogos innego calym sercem. No, tak, Jesse obecnie nie okazuje w zaden sposob, ze odwzajemnia moje uczucia, ale to nie znaczy, ze zaraz zaczne chodzic z Paulem Slaterem... niezaleznie od tego, jak mu do twarzy w ray - bansach. Wysiadlam z samochodu. -Madra decyzja - stwierdzil Paul, zamykajac za mna drzwiczki. W dzwieku zatrzaskiwanych drzwi bylo cos ostatecznego. Staralam sie nie myslec, w co sie ewentualnie pakuje, wspinajac sie za Paulem po cementowych schodach ku szerokim szklanym drzwiom domu jego dziadka. Szlam boso, w jednej rece trzymajac buty od Jimmy'ego Choo, w drugiej - teczke z ksiazkami. W domu Slaterow panowaly chlod i cisza... taka cisza, ze nie slyszalo sie nawet szumu fal oceanu trzydziesci metrow ponizej. Osoba, ktora zajmowala sie wystrojem wnetrza, gustowala w nowoczesnosci, wiec wszystko wydawalo sie lsniace, nowe i niewygodne, wyobrazilam sobie, ze rano, kiedy podnosila sie mgla, w tym domu musialo byc lodowato zimno, poniewaz wszystko w nim zrobiono ze szkla i metalu. Paul poprowadzil mnie kretymi, stalowymi schodami do wysoce nowoczesnej kuchni, gdzie wszystkie urzadzenia lsnily agresywnie. -Koktajl? - zapytal, otwierajac szklane drzwiczki szafki z trunkami. -Bardzo zabawne - stwierdzilam. - Jedynie wode, prosze. Gdzie jest twoj dziadek? -Dalej korytarzem - odparl Paul, wyciagajac z ogromnej lodowki dwie butelki drogiej wody mineralnej. Zauwazyl widocznie moje nerwowe spojrzenie przez ramie, bo dodal: - Idz i sama zobacz, jesli mi nie wierzysz. Poszlam sama zobaczyc. Nie chodzi o to, ze mu nie ufalam... no dobrze, wlasnie o to. Chociaz bylby bezczelny, klamiac na temat czegos, co moglam tak latwo sprawdzic. A co bym zrobila, gdyby sie okazalo, ze dziadka nie ma? I tak nie odeszlabym, nie dowiedziawszy sie tego, czego chcialam sie dowiedziec. Na szczescie jednak nie musialam. Kierowalam sie tam, skad dochodzily slabe dzwieki, az dotarlam do pokoju z wlaczonym, szerokoekranowym telewizorem. Przed telewizorem na supernowoczesnym fotelu inwalidzkim siedzial starzec. Obok, na niezbyt wygodnym na oko, nowoczesnym krzesle, siedzial dosc mlody pielegniarz w niebieskim stroju i czytal gazete. Podniosl glowe, kiedy stanelam w drzwiach i usmiechnal sie. -Czesc - powiedzial. -Czesc - odparlam, wchodzac niesmialo do pokoju. Pokoj byl ladny, z pieknym widokiem. Umeblowanie skladalo sie ze szpitalnego lozka, kroplowki ze stojakiem oraz metalowych polek, na ktorych staly szeregi fotografii. Byly to bialo - czarne zdjecia, sadzac po ubraniach ludzi na nich, zrobione w latach czterdziestych. -Eee - zwrocilam sie do starego czlowieka na wozku. - Dzien dobry, panie Slater. Jestem Susannah Simon. Stary czlowiek milczal. Nie odwrocil nawet wzroku od ekranu telewizora. Byl prawie lysy, pokryty plamami watrobowymi, z ust ciekla mu slina. Pielegniarz zauwazyl to i pochylil sie, aby chusteczka wytrzec starcowi usta. -Panie Slater - powiedzial pielegniarz. - Mila mloda dziewczyna mowi panu dzien dobry. Nie odpowie jej pan? Pan Slater zachowal jednak milczenie. Odezwal sie za to Paul, ktory wszedl za mna do pokoju: -Jak sie masz, dziadziu? Kolejny fascynujacy dzien przed szklanym ekranem? Stary Slater nie zwrocil uwagi rowniez na Paula. Pielegniarz powiedzial: -Mielismy udany dzien, nieprawdaz, panie Slater? Odbylismy przyjemny spacerek wokol basenu i zerwalismy kilka cytryn. -Wspaniale - odparl Paul z wymuszonym entuzjazmem. Po czym ujal mnie za reke i zaczal ciagnac w strone drzwi. Przyznaje, ze nie musial wkladac w to specjalnego wysilku. Bylam w lekkim szoku i wychodzilam bez oporu. Co wiele mowi, biorac pod uwage, jakie uczucia we mnie budzil Paul. To znaczy, niesamowite, ze ktos mogl mnie przestraszyc bardziej niz on. -Do widzenia, panie Slater - powiedzialam, nie oczekujac odpowiedzi... i dobrze sie zlozylo, bo jej nie dostalam. Na korytarzu zapytalam cicho: -Co z nim? Alzheimer? -Niee - odpowiedzial Paul, wreczajac mi ciemnoniebieska butelke z woda. - Dokladnie nie wiadomo. Jest calkiem przytomny, jesli ma ochote. -Naprawde? - Trudno bylo mi w to uwierzyc. Przytomni ludzie zazwyczaj panuja nad wlasna slina. - Moze jest po prostu... no wiesz. Stary. -Taak - zgodzil sie Paul, chichoczac gorzko. Taki smiech to jego specjalnosc. - Tak, pewnie na tym to polega, tak jest. - Potem, nie rozwodzac sie nad tym dalej, otworzyl drzwi po prawej stronie i powiedzial: -To jest to, co chcialem ci pokazac. Weszlam za nim do pokoju, ktory najwyrazniej stanowil jego sypialnie. Byla mniej wiecej piec razy wieksza od mojej, podobnie jak jego lozko. Tak jak w pozostalej czesci domu, wszystko tam bylo oble i nowoczesne, zrobione z metalu i szkla. Znajdowalo sie tam nawet szklane - albo raczej pleksiglasowe - biurko z najnowszym typem laptopa. Po pokoju, w przeciwienstwie do mojego, nie walaly sie zadne osobiste rzeczy wlasciciela - jak czasopisma, brudne skarpetki, lakier do paznokci czy niedojedzone herbatniczki Girl Scout. W pokoju Paula w ogole nie bylo niczego osobistego. Przypominal bardzo nowoczesny, zimny hotelowy pokoj. -To tutaj - powiedzial Paul, siadajac na brzegu wielkiego jak lodz lozka. -Taak - mruknelam przerazona bardziej niz kiedykolwiek... i to nie tylko dlatego, ze Paul poklepywal miejsce obok siebie na materacu. Nie, rowniez dlatego, ze w pokoju, jesli nie liczyc naszych ubran, panowal wylacznie jeden kolor - kolor widocznego za ogromnym oknem blekitnego nieba i, ponizej, ciemnoniebieskiego oceanu. - Tak, oczywiscie. -Mowie powaznie - powiedzial Paul, przestajac poklepywac materac, jakby zachecal mnie, zebym usiadla obok. Siegnal za to pod lozko i wyciagnal przezroczyste, plastykowe pudlo, typu takich, w ktorych przechowuje sie latem welniane swetry. Postawil pudlo obok siebie, zdejmujac pokrywke. Wewnatrz znajdowaly sie kartki papieru, ktore wygladaly na starannie powycinane z gazet artykuly. -Spojrz na to - powiedzial Paul, rozkladajac ostroznie jakas pozolkla ze starosci kartke i kladac ja na grafitowej narzucie na lozku. Artykul pochodzil z londynskiego "Timesa" i nosil date: osiemnasty czerwca 1952 roku. Zdjecie przedstawialo mezczyzne stojacego zapewne przed pokryta hieroglifami sciana egipskiego grobowca. Naglowek glosil: TEZA ZNANEGO ARCHEOLOGA WYSMIANA PRZEZ SCEPTYKOW. -Doktor Oliver Slaski - ten facet na zdjeciu - pracowal przez lata nad tlumaczeniem tekstu na scianie grobowca faraona Tuta - wyjasnil Paul. - Doszedl do wniosku, ze w starozytnym Egipcie istniala niewielka grupa szamanow, ktorzy potrafili przemieszczac sie do swiata zmarlych i z powrotem, zostajac przy zyciu. Nazywano ich, wedlug mozliwie wiernego tlumaczenia doktora Slaskiego, zmiennikami. Mogli przechodzic z jednego wymiaru w drugi, a rodziny zmarlych wynajmowaly ich jako przewodnikow duchowych, ktorzy mieli zaprowadzic drogie im dusze we wlasciwe miejsce, tak zeby nie blakaly sie bez celu po ziemi. Opadlam na lozko, zeby lepiej przyjrzec sie zdjeciu. Wahalam sie przedtem - wcale nie mialam ochoty sadowic sie tak blisko Paula, zwlaszcza ze w gre wchodzilo lozko. Teraz jednak nasza bliskosc nie robila na mnie szczegolnego wrazenia. Pochylilam sie nad zdjeciem, az moje wlosy dotknely pozolklego i popekanego papieru. -Zmiennicy - powiedzialam przez dziwnie zziebniete wargi. - Mial na mysli posrednikow. -Nie sadze - powiedzial Paul. -Nie - powiedzialam. Czulam sie tak, jakby zaczynalo mi brakowac powietrza. Coz, to zrozumiale u kogos, kto cale zycie zastanawial sie, dlaczego tak bardzo rozni sie od innych ludzi i nagle znalazl odpowiedz. Albo przynajmniej wpadl na wazny slad. - To dokladnie to, Paul - wykrzyknelam. - Dziewiata karta w talii tarota, Pustelnik, przedstawia starego czlowieka z latarnia, takiego jak ten tutaj - ciagnelam, wskazujac hieroglif na zdjeciu. - Zawsze sie pojawia, kiedy mi wroza z kart. A Pustelnik to ktos, kto ma zaprowadzic zmarlych do miejsca ostatecznego przeznaczenia. Owszem, ten gosc na hieroglifie nie jest stary, ale obaj robia to samo... Na pewno chodzilo mu o posrednikow - powiedzialam z mocno bijacym sercem. To bylo cos. Naprawde cos. Fakt, ze istnialo pisemne swiadectwo istnienia ludzi takich jak ja... Nie spodziewalam sie, ze kiedykolwiek w zyciu zobacze cos takiego. Nie moglam sie doczekac, kiedy powiem o tym ojcu Dominikowi. - Musial wlasnie ich miec na mysli! -Ale oni byli jeszcze czyms wiecej, Suze - stwierdzil Paul, wyciagajac z pudla kolejny plik kartek, rowniez pozolklych ze starosci. - Zdaniem Slaskiego, ktory napisal te prace, w starozytnym Egipcie byly te twoje nudne media, albo jesli wolisz, posrednicy. Ale oprocz nich byli takze zmiennicy. Tym wlasnie, Suze - powiedzial Paul, patrzac na mnie badawczo poprzez lozko i to nie z duzej odleglosci, jako ze oddzielaly nas jedynie kartki pracy doktora Slaskiego - jestesmy oboje, ty i ja. Jestesmy zmiennikami. Znowu poczulam chlod w calym ciele. Zimny dreszcz przebiegl mi wzdluz kregoslupa i spowodowal, ze zjezyly mi sie wlosy na rekach. Nie wiem, skad to sie wzielo - czy sprawil to dzwiek slowa "zmiennicy", czy tez sposob, w jaki Paul je wymowil. Ale wrazenie bylo silne... bardzo silne. Jakbym wsadzila palec w gniazdko elektryczne. Pokrecilam glowa. -Nie - powiedzialam w panice. - To nie ja. Ja jestem tylko posredniczka. To znaczy, gdybym byla zmienniczka, nie musialabym sie wtedy egzorcyzmowac... -Nie musialas - przerwal mi Paul. Jego glos w przeciwienstwie do mojego pisku brzmial gleboko i spokojnie. - Moglas dostac sie tam i wrocic zupelnie samodzielnie, po prostu wyobrazajac sobie to miejsce. Moglabys to zrobic nawet w tej chwili, gdybys tylko miala na to ochote. Zamrugalam oczami. Oczy Paula byly, jak zauwazylam ponad pogniecionymi kartkami pracy naukowej doktora Slaskiego, bardzo jasne, wydawaly sie niemal swiecic jak u kota. Nie potrafilam stwierdzic, czy mowi prawde, czy tez zwyczajnie probuje zamacic mi w glowie. Na tyle, na ile go znalam, mozliwe bylo jedno i drugie. Chyba czerpal przyjemnosc z gmatwania wszystkiego i obserwowania, jak ludzie - w porzadku, jak ja - na to reaguje. -W zaden sposob. - Tak wlasnie przyjelam jego sugestie, ze jestem kims innym, niz myslalam cale zycie. Nawet jesli powodem, dla ktorego znalazlam sie w jego sypialni, bylo to, ze w glebi duszy wiedzialam, ze ma racje. -Sama sprobuj - powiedzial Paul. - wyobraz sobie to miejsce. Teraz wiesz juz, jak ono wyglada. A jakze. Dzieki Paulowi tkwilam w nim jak w pulapce przez najdluzszych pietnascie minut swojego zycia. Wracalam do tej pulapki co noc, w koszmarnych snach. Nawet teraz slyszalam, jak serce mi lomocze, kiedy biegne tym dlugim ciemnym korytarzem, a mgla wiruje i rozstepuje sie pod moimi nogami. Czy Paul naprawde sadzil, ze chcialabym odwiedzic to miejsce chocby na pol chwili? -Nie - powiedzialam. - Nie, dziekuje... Usmiech Paula stal sie nieco ironiczny. -Nie chcesz chyba powiedziec, ze Suze Simon moze sie czegos bac. - Oczy swiecily mu jeszcze jasniej niz przedtem. - Zachowujesz sie zawsze tak, jakbys uodpornila sie na strach, tak jak mozna uodpornic sie na ospe wietrzna. -Nie boje sie - sklamalam z udanym oburzeniem. - Po prostu nie mam teraz ochoty na... jak to sie nazywa? A, tak, na te zmiane akurat w tym momencie. Moze pozniej. Teraz chce cie zapytac o te druga rzecz, o ktorej mowiles. O przejmowanie cudzego ciala. Przechodzenie dusz. Paul usmiechnal sie szerzej. -Podejrzewalem, ze to cie zainteresuje. Wiedzialam, do czego pije, lub tez o co moze mnie podejrzewac. Czulam goraco na twarzy. Zignorowalam jednak plonacy rumieniec i starajac sie nadac glosowi ton lodowatej obojetnosci, powiedzialam: -To wydaje sie interesujace, i tyle. Czy to w ogole mozliwe? - Chwycilam sfatygowane kartki pracy doktora Slaskiego. - Czy doktor Slaski o tym wspomina? -Moze - odparl Paul, kladac reke na maszynopisie, tak zebym nie mogla go podniesc. -Paul - powiedzialam, szarpiac kartki. - Jestem po prostu ciekawa. Zrobiles kiedys cos takiego? Czy to dziala? Czy Craig naprawde moglby przejac cialo brata? Paul nie puscil jednak pracy doktora Slaskiego. -Nie pytasz mnie o to z powodu Craiga, prawda? - Wbil we mnie spojrzenie niebieskich oczu. Z jego twarzy zniknal wszelki slad usmiechu. - Suze, kiedy ty to wreszcie zrozumiesz? Wtedy dopiero zwrocilam uwage, jak blisko siebie znajdowaly sie nasze twarze. Tylko pare centymetrow. Zaczelam sie instynktownie odsuwac, ale palce, ktore sciskaly prace doktora Slaskiego, chwycily nagle moj nadgarstek. Spojrzalam na reke Paula. Jego opalona skora sprawiala na tle mojej wrazenie bardzo ciemnej. -Jesse nie zyje - powiedzial Paul. - Ale to nie znaczy, ze musisz sie zachowywac tak, jakbys ty tez nie zyla. -Nie zachowuje sie tak - zaprotestowalam. - Ja... Nie zdolalam jednak dokonczyc tego, co zamierzalam powiedziec, poniewaz Paul pochylil sie niespodziewanie i mnie pocalowal. 9 Nie bede was oszukiwac. To byl swietny pocalunek. Poczulam go w calym ciele, skonczywszy na moich biednych, pokrytych bablami stopach.Co nie oznacza, ze go odwzajemnilam. Zdecydowanie nie. No, dobra. Moze troche. Tylko ze, no wiecie, Paul tak dobrze calowal. A mnie nie calowano od tak dawna. Milo bylo sie przekonac, ze jest ktos, kto mnie pragnie. Nawet jesli byla to akurat osoba, ktorej nie znosilam. A przynajmniej ktos, o kim bylam przekonana, ze go nie znosze. Prawde mowiac, nie moglam sobie przypomniec, czy znosze, czy tez nie znosze Paula. Nie wtedy, kiedy mnie z takim zapalem calowal. W koncu niecodziennie - niestety - zdarza sie, ze caluja mnie przystojni chlopcy. W gruncie rzeczy cos takiego zdarzylo sie, jak dotad, zaledwie pare razy. A kiedy zrobil to Paul Slater... coz, ostatnia rzecza, jakiej sie spodziewalam, bylo, ze mi sie to spodoba. To byl przeciez ten sam chlopak, ktory tak niedawno usilowal mnie zabic... Tylko ze teraz twierdzil, ze to nieprawda, ze w zadnej chwili nie grozilo mi niebezpieczenstwo. Wiedzialam, ze to klamstwo. Grozilo mi powazne niebezpieczenstwo - nie utraty zycia, ale utraty glowy dla chlopaka, ktory nie byl dla mnie dobry pod zadnym wzgledem, a jeszcze gorszy dla tego, ktorego kochalam. Poniewaz tak wlasnie poczulam sie pod wplywem pocalunku Paula Slatera. Ze moglabym zrobic wszystko - wszystko - byleby mnie jeszcze calowal. A to nie bylo wlasciwe. Poniewaz nie kochalam Paula Slatera. Przyznaje, ten, ktorego kochalam, byl: a. martwy, oraz b. chyba niespecjalnie zainteresowany podtrzymywaniem romantycznego zwiazku ze mna. Ale to nie oznaczalo, ze wolno mi sie rzucac na pierwszego przystojniaka, jaki sie nadarzy. Dziewczyna musi kierowac sie jakimis zasadami... Jak taka, zeby zachowac siebie dla chlopaka, ktory jej sie naprawde podoba, nawet jesli on przypadkiem jest za glupi, zeby zdac sobie sprawe, ze sa doskonala para. Tak wiec, mimo ze pocalunek Paula sprawil, ze mialam ochote zarzucic mu wolna reke na szyje i oddac pocalunek - co byc moze pod wplywem chwili faktycznie juz zrobilam - byla to rzecz niewlasciwa, stanowczo niewlasciwa. Niewlasciwa. Wiec probowalam sie odsunac. Ale ten uscisk na moim nadgarstku... To bylo jak imadlo. Imadlo. Co gorsza, dzieki temu, ze zachecilam go, odwzajemniajac nieznacznie pocalunek, gorna czesc jego ciala spoczela na mojej, wgniatajac mnie w lozko i zapewne gniotac okropnie prace doktora Slaskiego. Wiedzialam rowniez, ze moja dzinsowa spodnica od Calvina Kleina tez nie wyjdzie na tym najlepiej. No wiec lezalo na mnie jakies osiemdziesiat kilogramow siedemnastoletniego faceta, co, wiecie, wcale nie jest zabawne w sytuacji, kiedy to nie jest ten facet, ktorego mialoby sie ochote miec na sobie. A nawet jesli to ten, to probuje sie dochowac wiernosci komus innemu... komus, kto, jak wszystko na to wskazuje, nawet cie nie chce. Ale niewazne. Zdolalam oderwac wargi od ust Paula na tyle dlugo, zeby z wysilkiem - zgniatal mi pluca - powiedziec: -Zlaz ze mnie. -Daj spokoj, Suze - powiedzial glosem, ktory z zalem stwierdzam, wydawal sie przepelniony... namietnoscia. Czy czyms takim w kazdym razie. Z jeszcze wiekszym zalem stwierdzam, ze dzwiek jego glosu podraznil kazdy nerw w moim ciele. Ta namietnosc byla przeznaczona dla mnie. Dla mnie, Suze Simon, wobec ktorej zaden chlopak nie czul takiej namietnosci. Na tyle, przynajmniej, na ile wiedzialam. - Nie mow, ze nie myslalas o tym cale popoludnie. -Otoz - powiedzialam uszczesliwiona, ze chociaz raz odpowiem zgodnie z prawda - naprawde nie. A teraz zlaz ze mnie. Paul jednak nie przestawal mnie calowac - nie w usta, bo odwrocilam glowe, ale w szyje i, w pewnym momencie, w czesc ucha. -Czy chodzi o ten samorzad uczniowski? - zapytal w przerwie miedzy pocalunkami. - Bo mnie nie zalezy na zostaniu wiceprzewodniczacym tej glupiej klasy. Jesli zloscisz sie z tego powodu, powiedz slowo, a wycofam sie z kandydowania. -Nie, to nie ma nic wspolnego z samorzadem uczniowskim - powiedzialam, usilujac nadal wyrwac reke z jego uscisku oraz odsunac szyje z zasiegu jego ust, ktore wywieraly niezwykly efekt na moja skore. Mialam wrazenie, ze sie pali. -O Boze. Nie chodzi chyba o Jesse'a? - Czulam, jak cale cialo Paula zadrzalo. - Daj sobie z tym spokoj, Suze. Facet nie zyje. -Nie powiedzialam, ze to ma cos wspolnego z Jesse'em. - To nie brzmialo przekonujaco, ale bylo mi wszystko jedno. - Czy slyszales, zebym mowila, ze to ma cos wspolnego z Jesse'em? -Nie musialas - stwierdzil Paul. - Masz to wypisane na twarzy, Suze. Zastanow sie. Do czego to cie moze doprowadzic z tym facetem? No wiesz, ty sie zestarzejesz, a on pozostanie dokladnie w tym samym wieku co w chwili smierci. No i co, zabierze cie na bal absolwentow? A kino? Pojdziecie do kina? Kto prowadzi? Kto placi? Teraz bylam na niego naprawde wsciekla. Glownie dlatego, ze mial racje, oczywiscie. Rowniez dlatego, ze zakladal, ze Jesse odwzajemnial moje uczucia, co ku mojej rozpaczy mijalo sie z prawda. W przeciwnym razie dlaczego unikalby mnie tak starannie przez ostatnich pare tygodni? Paul wepchnal glebiej noz w rane. -Poza tym, jesli rzeczywiscie jestescie dla siebie stworzeni, to co ty tutaj robisz? I calowalabys mnie tak, jak przed minuta? To wystarczylo. Bylam zla jak nigdy. Poniewaz mial racje. Oto chodzi. Mial racje. I to mi lamalo serce. Bardziej niz Jesse. -Jesli ze mnie nie zleziesz - powiedzialam przez zacisniete zeby - wbije ci kciuk w oko. Paul zachichotal. Zauwazylam jednak, ze przestal chichotac, jak tylko moj kciuk zetknal sie z kacikiem jego oka. -Au! - wrzasnal, zsuwajac sie ze mnie. - Co u...? Zerwalam sie z lozka szybciej, niz daloby sie powiedziec "paranormalny". Zlapalam buty, torebke, zebralam resztke godnosci i wypadlam z pokoju jak burza. -Suze! - ryknal Paul z sypialni, - wracaj! Suze! Nie zwrocilam na niego uwagi. Bieglam dalej. Minelam w pedzie pokoj dziadzia Slatera - nadal ogladal stare odcinki Family Feud - po czym ruszylam kreconymi schodami w kierunku drzwi wejsciowych. Udaloby mi sie, gdyby miedzy mna a drzwiami nie zmaterializowal sie niespodziewanie Aniol Piekiel. Zgadza sie. Droga stala przede mna otworem, a potem ni stad, ni zowad pojawil sie Aksamitna Raczka. Czy tez raczej duch Aksamitnej Raczki. -Hola - wykrzyknelam, o malo nie wpadajac na niego. Facet mial sumiaste wasika i pokryte tatuazem rece, ktore skrzyzowal na piersi. Byl takze, o czym nie musze chyba wspominac, calkiem, ale to calkiem niezywy. - Skad sie tu wziales? -To nie ma znaczenia, panieneczko - powiedzial. - Sadze, ze pan Slater ma ochote zamienic z toba slowo. Uslyszalam kroki na szczycie schodow i podnioslam glowe. Paul stal na gorze, zakrywajac dlonia oko. -Suze - powiedzial. - Nie odchodz. -Goryle? - zawolalam z niedowierzaniem. - Uzywasz goryli ze swiata duchow, zeby zalatwiali twoje interesy? Kim ty jestes? -Mowilem ci. Jestem zmiennikiem. Tak samo jak ty. Strasznie przesadnie reagujesz na to wszystko. Czy nie mozemy zwyczajnie porozmawiac, Suze? Przysiegam, ze bede trzymac rece przy sobie. -Gdzie ja to juz slyszalam? Potem, kiedy Aksamitna Raczka z grozna mina zrobil krok w moja strone, zachowalam sie w jedyny, zwazywszy na okolicznosci, mozliwy sposob. Podnioslam do gory but od Jimmy'ego Choo i walnelam go nim w glowe. Jestem przekonana, ze pan Choo nie przewidzial takiego zastosowania dla swoich wyrobow. Sprawily sie jednak zupelnie dobrze. Po wyeliminowaniu z gry zaskoczonego pana Aksamitnej Raczki, wystarczylo otworzyc drzwi i rzucic sie pedem na dwor. Tak tez, nie zwlekajac, zrobilam. Gnalam po cementowych stopniach w strone podjazdu, kiedy uslyszalam glos Paula: -Suze! Suze, uspokoj sie. Przepraszam za to, co powiedzialem o Jessie. Nie mialem nic zlego na mysli. Juz na podjezdzie odwrocilam sie w jego strone i musze z przykroscia wyznac, ze w odpowiedzi na jego slowa wykonalam wulgarny gest przy uzyciu jednego palca. -Suze. - Paul opuscil reke i moglam stwierdzic, ze oko, ku mojemu rozczarowaniu, nie zwisa z oczodolu. Bylo tylko czerwone. - Pozwol przynajmniej odwiezc sie do domu. -Nie, dziekuje - zawolalam, zatrzymujac sie na chwile, zeby wlozyc buty od Jimmy'ego Choo. - Wole sie przespacerowac. -Suze - powiedzial Paul. - Do twojego domu jest stad jakies dziewiec kilometrow. -Nie odzywaj sie do mnie wiecej, bardzo prosze - odparlam i ruszylam, majac nadzieje, ze nie pojdzie za mna. Poniewaz gdyby to zrobil i probowal mnie znowu pocalowac, to istnialo duze prawdopodobienstwo, ze oddawalabym mu pocalunki. Juz teraz o tym wiedzialam. Wiedzialam az za dobrze. Nie poszedl za mna. Przemaszerowalam podjazdem i wyszlam na szose nad oceanem - nazwana z duza doza wyobrazni Droga Widokowa - starajac sie zachowac resztke szacunku dla samej siebie. Dopiero kiedy zeszlam Paulowi z oczu, sciagnelam buty i powiedzialam to, co cisnelo mi sie na usta caly czas, gdy oddalalam sie mozliwie dumnym krokiem od jego domu, a mianowicie: -Auc, auc, auc! Glupie buty. Palce mialam w strzepach. W zaden sposob nie moglam isc w tych narzedziach tortur. Zastanawialam sie nad wrzuceniem ich do oceanu, co przyszloby mi latwo, zwazywszy na to, ze ocean rozciagal sie w dole pode mna. Z drugiej strony, buty kosztowaly szescset dolcow. Jasne, ze nabylam je za ulamek tej sumy, ale jednak. Uzalezniona od zakupow czesc mojej osobowosci nie dopuscilaby do tak gwaltownego posuniecia. Tak wiec, z butami w dloni posuwalam sie boso wzdluz drogi, uwazajac pilnie na odlamki szkla i sumaka jadowitego, ktory ewentualnie moglby sie gdzies pojawic z boku. Paul mial racje co do jednego: mialam przed soba dziewiec kilometrow spaceru. Co gorsza, od domu Paula do pierwszego obiektu uzytecznosci publicznej, gdzie moglabym dobrac sie do telefonu i zaczac obdzwaniac znajomych w nadziei, ze ktos mnie podwiezie, dzielily mnie prawie dwa kilometry. Moglam, jak sadze, podejsc do ktoregos z ogromnych domostw nalezacych do sasiadow Paula, zadzwonic i zapytac, czy moge skorzystac z telefonu. Ale czulabym sie zaklopotana. Nie, wolalam automat. Tylko tego bylo mi trzeba. Mialam nadzieje jakis wkrotce znalezc. W moim planie byla tylko jedna rysa, a mianowicie pogoda. Och, nie zrozumcie mnie zle. To byl piekny wrzesniowy dzien. Nad glowa rozciagalo sie niebo bez jednej chmurki. Na tym polegal problem. Slonce bezlitosnie prazylo Droge Widokowa. Musialo byc ponad trzydziesci stopni - nawet jesli chlodna bryza znad oceanu lagodzila upal. Jednak chodnik pod moimi stopami nie poddawal sie dzialaniu wietrzyka. Droga, ktora po wyjsciu z zimnego domu Paula wydawala sie przyjemnie ciepla pod stopami, okazala sie okropnie goraca. Straszliwie goraca. Mozna by na niej usmazyc jajecznice. Nie, oczywiscie, nie moglam nic na to poradzic. Nie moglam wlozyc butow. Bable bolaly bardziej niz podeszwy stop. Gdyby przejezdzal jakis samochod, moze probowalabym go zatrzymac - ale pewnie nie. Sytuacja byla dla mnie na tyle klopotliwa, ze nie chcialam rozmawiac o tym z kims zupelnie obcym. Poza tym, biorac pod uwage moje szczescie, zatrzymalabym najprawdopodobniej seryjnego morderce i z rozgrzanej patelni - doslownie - trafilabym prosto w ogien. Nie. Szlam dalej, przeklinajac siebie i swoja glupote. Jak moglam byc taka idiotka, zeby zgodzic sie pojechac do domu Paula Slatera? Prawda, to co mi pokazal na temat zmiennikow bylo ciekawe. I ta sprawa z przemieszczaniem sie dusz... jesli rzeczywiscie cos takiego istnialo. Nie chcialam nawet myslec o tym, co by to moglo oznaczac. Umiescic dusze w cudzym ciele. Zmiennicy, powiedzialam sobie. Skupic sie na zmiennikach. Juz lepiej na tym niz na tej wedrowce dusz... albo, jeszcze gorzej, na drazliwej sprawie oszolomienia z powodu pocalunkow chlopaka, ktorego wcale nie kocham. A moze po odrzuceniu przez Jesse'a odczulam w gruncie rzeczy prawdziwa ulge, stwierdziwszy, ze jestem dla kogos atrakcyjna... nawet dla kogos, za kim specjalnie nie przepadalam? Bo nie lubilam Paula Slatera. O nie. Przypuszczam, ze koszmarne sny, jakie dreczyly mnie przez ostatnich pare tygodni, dowodza tego w dostatecznym stopniu... bez wzgledu na to, jak szybko bilo moje zdradzieckie serce, kiedy jego wargi dotknely moich. Milo bylo, wedrujac przed siebie, skupic sie wlasnie na tym, a nie na moich tragicznie obolalych stopach. Szlo mi sie wolno Droga Widokowa - bez zadnego zabezpieczenia przed ostrymi kamykami, z rozgrzanym chodnikiem pod bosymi stopami. Oczywiscie, uznalam, ze w pewnym sensie bol stanowi kare za naganne zachowanie. Prawda, Paul zwabil mnie do swojego domu, obiecujac udostepnic informacje, na ktorych strasznie mi zalezalo. Nie nalezalo jednak przyjmowac zaproszenia, wiedzac, ze ktos taki jak Paul Slater musi miec jakies ukryte zamiary. I ze te zamiary beda najprawdopodobniej dotyczyly moich ust. Co mnie zloscilo najbardziej, to fakt, ze przez jakas minute czy dwie nie mialam nic przeciwko temu. Naprawde. Nawet mi sie to podobalo. Niedobra Suze. Bardzo niedobra Suze. O Boze. Wpadlam w tarapaty. W koncu po polgodzinie bolesnego, powolnego marszu ujrzalam najpiekniejszy widok na swiecie: nadbrzezna kawiarnie. Pospieszylam w jej kierunku - tak szybko, jak sie dalo na nogach, ktore sprawialy taki bol, jakby obcieto mi stopy w kostkach - robiac w myslach przeglad osob, do ktorych moglam bezpiecznie zadzwonic, kiedy tam dotre. Do mamy? Nigdy. Zadawalaby zbyt duzo pytan, a i tak pewnie by mnie zabila za to, ze poszlam do chlopaka, ktorego jej nie przedstawilam. Jake? Nie. Tez za duzo pytan. Brad? Z przyjemnoscia zostawilby mnie tutaj, poniewaz serdecznie mnie nie znosil. Adam? Wypadlo na Adama. To byla jedyna znana mi osoba, ktora przyjechalaby po mnie z radoscia, rozkoszujac sie rola zbawcy... i z rowna przyjemnoscia wysluchalaby opowiadania o tym, jak Paul napastowal mnie seksualnie, nie pragnac przy tym przerobic go na krwawa miazge. Adam mial dosc rozumu, zeby zdawac sobie sprawe z tego, ze Paul Slater moze skopac mu tylek w dowolny dzien tygodnia. Naturalnie nie zamierzalam wspominac Adamowi o tym, ze w pewnym momencie odwzajemnilam seksualna napasc Paula. Cafe Morska Mgla - tak nazywala sie restauracja, w ktorej strone kustykalam - byla luksusowym lokalem z miejscami na zewnatrz i obsluga parkingowa. Bylo za pozno na lunch i za wczesnie na kolacje, wiec lokal swiecil pustkami, jesli nie liczyc kelnerow przygotowujacych sie do wieczornego najazdu gosci. Kiedy dowloklam sie, kulejac, do drzwi, kelner wlasnie wypisywal na tablicy obok specjaly dnia. -Dzien dobry - zawolalam mozliwie radosnym, mozliwie najmniej spojrz - na - mnie - jestem - ofiara glosem. Kelner zerknal w moja strone. Jesli zauwazyl moja rozczochrana fryzure i brak obuwia, to nie dal tego po sobie poznac. Odwrocil sie z powrotem do tablicy. -Sadzamy gosci do kolacji dopiero od szostej - powiedzial. -Hm. - Stwierdzilam, ze to bedzie trudniejsze, niz sie spodziewalam. - W porzadku. Chcialam tylko skorzystac z telefonu, jesli jest tutaj. -W srodku - powiedzial kelner z westchnieniem. Potem, spojrzawszy na mnie krytycznym wzrokiem, dodal: - Bez butow nie obslugujemy. -Mam buty - powiedzialam, podnoszac moje Jimmy Choo. - Widzi pan? Przewrocil oczami i wrocil do swojej tablicy. Nie rozumiem, dlaczego swiat zamieszkuje tak wielu niesympatycznych ludzi. Naprawde nie rozumiem. Potrzeba wysilku, zeby zachowywac sie niegrzecznie. Ilosc energii, jaka ludzie wkladaja w swoje chamstwo, czasami mnie zdumiewa. Wewnatrz Morskiej Mgly bylo chlodno i cieniscie. Przekustykalam obok baru w strone tabliczki, ktora dostrzeglam, jak tylko moje oczy przyzwyczaily sie do przytlumionego - w porownaniu z palacym sloncem na zewnatrz - swiatla, a ktora glosila: TELEFON/TOALETY. Jak dla dziewczyny z rozleglymi, jak sadze, oparzeniami trzeciego stopnia na podeszwach stop, byl to dlugi spacer. W polowie drogi uslyszalam chlopiecy glos wolajacy mnie po imieniu. Bylam pewna, ze to Paul. No, bo ktoz inny? Widocznie podazal za mna, chcac mnie przeprosic. No i pewnie calowac sie jeszcze ze mna. Coz, jesli sadzil, ze mu przebacze - nie mowiac juz o calowaniu sie - to cos mu sie pomieszalo. No, moze z tym calowaniem... Nie. Nie. Odwrocilam sie powoli. -Mowilam ci - powiedzialam, z duzym wysilkiem panujac nad glosem. - Nie chce juz nigdy z toba rozmawiac... Glos mi zamarl. To nie Paul Slater stal za mna. To byl kolega Jake'a z college'u, Neil Jankow. Neil Jankow, brat Craiga, ktory stal przy barze z notatnikiem. Wydawal sie jakby chudszy... a takze, teraz, kiedy wiedzialam przez co przeszedl, takze smutniejszy. -Susan? - zapytal z wahaniem. - Och, to ty. Nie bylem pewien. Zamrugalam oczami. I do tego ten notatnik. I barman obok, rowniez z notatnikiem. Przypomnialam sobie, jak Neil mowil, ze jego tata jest wlascicielem kilku restauracji w Carmelu. Uswiadomilam sobie, ze ojciec Neila i Craiga ma widocznie w swoim posiadaniu takze Morska Mgle. -Neil - odparlam. - Czesc. Tak, to ja, Suze. Jak... eee jak sie masz? -W porzadku - powiedzial Neil, kierujac spojrzenie na moje przerazliwie brudne stopy. - Czy nic... czy nic ci nie jest? Nie mialam watpliwosci, ze troska w jego glosie nie jest udawana. Neil Jankow martwil sie o mnie. O mnie, dziewczyne, ktora spotkal zaledwie raz, poprzedniego wieczoru. Ktorej imienia nawet dobrze nie zapamietal. Fakt, ze tak sie mna przejal, podczas gdy inne osoby - jak Paul Slater oraz, tak, bylam w stanie to teraz przyznac sama przed soba, Jesse - mogly zachowywac sie tak podle, wzruszyl mnie do lez. -Czuje sie dobrze - zapewnilam. A potem, zanim zdolalam sie powstrzymac, wyrzucilam z siebie cala te historie. Nie wspominajac, naturalnie, o duchach ani o mediacji. Ale o reszcie tak; zupelnie nie wiem, co mnie naszlo. Stalam na srodku kawiarni nalezacej do ojca Neila, mowiac: -A potem rzucil sie na mnie, a ja mu powiedzialam, zeby zlazl, bo wbije mu kciuk w oko, a potem ucieklam, a buty mnie okropnie uwieraly i musialam je zdjac, i nie mam komorki, wiec nie moglam do nikogo zadzwonic, a to jest pierwsze miejsce, gdzie jest telefon... Zanim skonczylam, Neil podszedl do mnie, a potem zaprowadzil do baru i posadzil na stolku. -Dobrze. Dobrze, juz jest wszystko w porzadku - powiedzial zdenerwowanym tonem. Widac bylo, ze nie ma duzego doswiadczenia z dziewczynami w stanie histerii. Poklepywal mnie po ramieniu, proponujac rozne rzeczy, na przyklad lemoniade czy tiramisu. -Napije sie... lemoniady - powiedzialam w koncu, wykonczona potokiem skarg. -Pewnie - powiedzial Neil. - Oczywiscie. Jorge, nalej jej lemoniady, dobrze? Barman pospiesznie nalal mi lemoniady z dzbanka, ktory trzymal w malej lodowce za barem. Postawil szklanke na ladzie, zerkajac na mnie z niepokojem, jakbym byla jakas nawiedzona istota, ktora w kazdej chwili moze zaczac wypluwac z siebie poezje New Age. Pokrzepiajace przekonac sie, ze takie wlasnie wywieram na ludziach pierwsze wrazenie. Po prostu cudownie. Napilam sie troche lemoniady. Byla chlodna i cierpka. Po paru lykach odstawilam szklanke, zwracajac sie do Neila przygladajacego mi sie z troska: -Dzieki. Czuje sie juz lepiej. To milo z twojej strony. Neil wydawal sie zmieszany. -Eee, dziekuje. Posluchaj, mam komorke. Chcesz ja pozyczyc? Mozesz do kogos zadzwonic. Moze, na przyklad, do Jake'a? Jake? Och, Boze, nie. Szeroko otwierajac oczy, pokrecilam glowa. -Nie - powiedzialam. - Nie do Jake'a. On... on by nie zrozumial. Neila zaczynala ogarniac panika. Widac bylo, ze marzy tylko o tym, zeby sie mnie pozbyc. Jak mozna bylo miec do niego pretensje? -Och, dobrze. A twoja mama? Moze ona? Ponownie pokrecilam glowa. -Nie, nie. Ja nie... to znaczy, nie chce, zeby sie dowiedzieli, jaka bylam glupia. W tym momencie odezwal sie barman Jorge: -Wiesz, jestesmy juz praktycznie gotowi, Neil. Mozesz jechac, jesli chcesz... "I zabrac ja ze soba". Tego nie powiedzial, ale ton glosu wskazywal, ze o to mu wlasnie chodzi. Bylo jasne, ze Jorge chce, zeby stuknieta dziewczyna z obolalymi stopami poszla sobie z baru, i to szybko... zanim zaczna naplywac pierwsi wieczorni goscie. Neil wyraznie cierpial. Sama radosc dowiedziec sie, ze moj odstreczajacy w tym momencie wyglad zniecheca chlopcow z college'u do podwozenia mnie wlasnymi samochodami. Doprawdy, nie potrafie wyrazic, jak bardzo zachwycila mnie swiadomosc tego faktu. Nie dosc, ze nieletnia, to jeszcze nieletnia z pokrwawionymi stopami i paskudnie pokreconymi od slonego powietrza wlosami. Neil, ktory wczesniej wyjal komorke, zamknal ja teraz i wsadzil z powrotem do kieszeni spodni. -Hm - powiedzial. - Wiesz, chyba moglbym cie sam odwiezc do domu. Jesli chcesz. Sposob, w jaki to powiedzial, nie byl moze do konca przekonujacy, ale gdyby oznajmil, na przyklad, ze zna miejsce, gdzie mozna kupic wyroby Prady po cenach hurtowych, nie czulabym wiekszej wdziecznosci. -To wspaniale - zawolalam radosnie. Moja radosc byla chyba zbyt gwaltowna, bo twarz Neila stala sie rownie czerwona jak moje bable. Pospiesznie odszedl, mamroczac, ze musi jeszcze skonczyc pare rzeczy. Nie przejelam sie tym. Do domu! Zawioza mnie do domu! Obejdzie sie bez krepujacych rozmow telefonicznych, bez dalszego lazenia... Och, dzieki Bogu, dosc lazenia. Nie sadze, zebym byla w stanie utrzymac sie na nogach przez kolejna minute. Sam widok wlasnych stop przyprawial mnie o lekki zawrot glowy. Byly niemal czarne od brudu, z czesciowo poodrywanymi plastrami. Z ran saczyla sie wydzielina. Nie mialam nawet ochoty ogladac podeszew. Wiedzialam tylko, ze ich w ogole nie czuje. Byly kompletnie odretwiale. -To - odezwal sie jakis glos tuz obok mnie - jest zupelnie nieudany pedikiur. Powinnas sie domagac zwrotu pieniedzy. 10 Nie musialam odwracac glowy, zeby stwierdzic, kto to taki. - Czesc, Craig - mruknelam kacikiem ust. Neil i Jorge i tak byli za bardzo pochlonieci dyskusja na temat listy napojow, zeby zwracac na mnie uwage.-Wiec - Craig usadowil sie na stolku obok mnie - wiec to w taki sposob pracuja panstwo posrednicy? Doprowadzacie sobie stopy do zalosnego stanu, a potem wymuszacie na rodzenstwie zmarlych podwiezienie? -Zazwyczaj nie - wymamrotalam dyskretnie. -Och. - Craig bawil sie pudelkiem zapalek, lezacym na barze. - Bo juz mialem powiedziec. Wiesz. Wspaniale metody. Kosmiczne przyspieszenie, jesli chodzi o moja sprawe, nieprawdaz? Westchnelam. Doprawdy, po tym, co przeszlam, nie potrzebowalam jeszcze niezywego faceta i jego kasliwych uwag. Pewnie jednak na nie zasluzylam. -Jak sie masz? - zapytalam, starajac sie mowic lekkim tonem. - No, wiesz, w zwiazku z tym byciem niezywym? -Och, czysta rozkosz - odparl Craig. - Ciesze sie kazda chwila. -Przyzwyczaisz sie - zapewnilam, myslac o Jessie. -Och, jestem tego pewien. - Craig patrzyl na Neila. Powinnam, oczywiscie, w tym momencie zalapac. Ale tak sie nie stalo. Bylam zbyt zajeta wlasnymi sprawami... nie wspominajac juz o stopach. Neil wreczyl swoj notatnik Jorgemu, uscisnal mu dlon i odwrocil sie w moja strone. -Jestes gotowa, Susan? - zapytal. Nie zaprzatalam sobie glowy poprawianiem go, jesli chodzi o forme imienia. Skinelam glowa i zeslizgnelam sie ze stolka. Musialam spojrzec w dol, zeby sie upewnic, czy moje stopy dosiegly podlogi, bo nic nie czulam. To znaczy podlogi. Skora na podeszwach moich stop zupelnie stracila wrazliwosc. -Naprawde niezle sie urzadzilas - skomentowal to Craig. W przeciwienstwie jednak do brata otoczyl mnie ramieniem w pasie i poprowadzil do drzwi, gdzie czekal Neil z kluczykami od samochodu w rece. Widocznie wygladalam dosc niezwykle - opieralam sie czesciowo na Craigu, ktorego Neil naturalnie nie widzial - poniewaz powiedzial: -Eee... Susan, czy na pewno chcesz jechac prosto do domu? Moze bysmy tak zajrzeli po drodze do szpitala...? -Nie, nie - powiedzialam lekkim tonem. - Nic mi nie jest. -Pewnie - zachichotal mi Craig do ucha. Z jego pomoca udalo mi sie dowlec do samochodu. Podobnie jak Paul Neil jezdzil kabrioletem bmw. Inaczej niz w wypadku Paula, jego samochod byl raczej uzywany. -Hej! - wrzasnal Craig na widok auta. - To moj samochod! To byla zupelnie normalna reakcja u faceta, ktory stwierdza, ze jego samochod znajduje sie w posiadaniu innego. Jake zachowalby sie z pewnoscia tak samo. Craig zdolal zapanowac nad oburzeniem na tyle, zeby mnie doprowadzic do przedniego siedzenia. Juz mialam poslac mu pelen wdziecznosci usmiech, kiedy odwrocil sie i wskoczyl na tylne siedzenie. Nawet wtedy, rzecz jasna, nie skapowalam, o co chodzi. Uznalam po prostu, ze Craig chce sie przejechac. Czemu nie? O ile wiedzialam, nie mial nic lepszego do roboty. Neil zapuscil silnik, a z odtwarzacza CD poplynely piosenki Kylie Minogue. -Nie moge uwierzyc, ze on slucha tego gowna w moim aucie - odezwal sie pelnym obrzydzenia glosem Craig z tylnego siedzenia. -Lubie ja - powiedzialam pojednawczo. Neil spojrzal na mnie. -Mowilas cos? Uswiadomiwszy sobie, co zrobilam, pospiesznie zaprzeczylam. -Och. Juz bez slowa - nie byl chyba specjalnie biegly w prowadzeniu konwersacji - Neil wyprowadzil samochod z parkingu przy Cafe Morska Mgla, kierujac sie Droga Widokowa do centrum Carmelu, przez ktore musielismy przejechac, zeby sie dostac do mojego domu. Przejezdzanie przez centrum miasta nigdy nie nalezalo do przyjemnosci, poniewaz zwykle roilo sie tam od turystow, a turysci zazwyczaj nie wiedzieli, jak sie tam poruszac ze wzgledu na brak nazw ulic czy tez... swiatel ulicznych. Poruszanie sie po centrum Carmelu staje sie jednak szczegolnie niebezpieczne, kiedy na tylnym siedzeniu samochodu siedzi owladniety morderczymi sklonnosciami duch. Naturalnie, z poczatku nie zdawalam sobie z tego sprawy. Usilowalam, no wiecie, zajac sie posredniczeniem. Uznalam, ze skoro obaj bracia sa przypadkiem razem, to moze uda mi sie jakos ich pogodzic. Nie mialam, oczywiscie, pojecia, w jak silnym stopniu ich zwiazek ulegl dezintegracji. -A wiec, Neil - odezwalam sie swobodnym tonem, kiedy w szybkim tempie pokonywalismy Droge Widokowa. Morski wietrzyk targal mi wlosy, dajac cudowne, w porownaniu z koszmarnym upalem, ktorego doswiadczylam poprzednio, uczucie chlodu. - Slyszalam o twoim bracie. Bardzo mi przykro. Neil nie spuscil wzroku z szosy. Zauwazylam jednak, ze zacisnal palce na kierownicy. -Dziekuje - szepnal tylko. Wtracanie sie w cudze sprawy, zwlaszcza w osobiste tragedie innych ludzi - i to w sytuacji, kiedy to nie ofiary tych tragedii zaczynaja o tym mowic - uwaza sie za chamstwo, dla posrednika jednak grubianstwo to czesc zawodu. -Musialo byc okropnie, tam, na tej lodzi - powiedzialam. -Na katamaranie - poprawili mnie jednoczesnie Craig i Neil, Craig kpiaco, Neil uprzejmie. -Tak, na katamaranie - powiedzialam. - Jak dlugo na nim wisiales? Osiem godzin, czy cos kolo tego? -Siedem - odparl Neil cichym glosem. -Siedem godzin. To dlugo. Woda musiala byc potwornie zimna. -Byla. - Neil zdecydowanie nie nalezal do gadatliwych. Nie pozwolilam jednak, aby to mnie zniechecilo do wypelnienia misji. -A twoj brat, jak slyszalam - ciagnelam - byl, zdaje sie, mistrzem plywackim? -Zgadza sie, do cholery - odezwal sie Craig z tylnego siedzenia. - W zawodach stanowych... Podnioslam reke, zeby go uciszyc. W tej chwili nie interesowalo mnie, co Craig ma do powiedzenia. -Mistrz plywacki - powiedzial Neil glosem, ktorego niemal nie zagluszyl szum silnika. - Mistrz zeglarski. Wymien, co chcesz, Craig we wszystkim byl najlepszy. -Widzisz? - Craig pochylil sie naprzod. - Widzisz? To on powinien umrzec. Nie ja. Sam to nawet przyznaje! -Szsz - zwrocilam sie do Craiga. Do Neila zas powiedzialam: -To musialo byc niezle zaskoczenie dla wszystkich. To znaczy fakt, ze tobie udalo sie wyjsc calo z wypadku, a Craigowi nie. -Raczej rozczarowanie - mruknal Neil. Uslyszalam go jednak. Podobnie jak Craig. Rozparl sie na siedzeniu, z wyrazem triumfu na twarzy. -Mowilem ci. -Twoi rodzice z pewnoscia rozpaczaja po stracie Craiga - ciagnelam, nie zwracajac uwagi na ducha. - Bedziesz musial dac im troche czasu. Musza byc jednak szczesliwi, ze nie stracili ciebie, Neil. Wiesz, ze tak jest. -Nie sa - odparl Neil chlodno, jakby stwierdzal, ze niebo jest niebieskie. - Woleli Craiga. Wszyscy go woleli. Wiem, co sobie mysla. Co wszyscy mysla. Ze to powinienem byc ja. To ja powinienem umrzec. Nie Craig. Craig znowu pochylil sie do przodu. -Widzisz? - powiedzial. - Nawet Neil to przyznaje. To on powinien tu siedziec, nie ja. Teraz jednak bardziej troszczylam sie o zyjacego brata niz o tego, ktory umarl. -Neil, nie wolno ci tak myslec. -Dlaczego nie? - Neil wzruszyl ramionami. - To prawda. -To nie jest prawda - oznajmilam. - Jest jakis powod, dla ktorego ty przezyles, a Craig nie. -Tak - stwierdzil sarkastycznie Craig. - Komus sie popieprzylo. I to niezle. -Nie - powiedzialam, krecac glowa. - To nie tak. Craig rabnal sie w glowe. Zwyczajnie i po prostu. To byl wypadek, Neil. Wypadek, ktory nie wynikl z twojej winy. Neil przez chwile mial taki wyraz twarzy, jak ktos, komu po dlugich miesiacach ulewy zaswiecilo slonce... jakby nie smial w to uwierzyc. -Naprawde tak myslisz? - zapytal ozywiony. -Absolutnie - oswiadczylam. - I to jest wszystko, co sie da o tym powiedziec. Ale podczas gdy to stwierdzenie najwyrazniej uszczesliwilo Neila, u Craiga wywolalo grymas niecheci. -Co jest grane? - zapytal. - On powinien umrzec! Nie ja! -Chyba jednak nie - powiedzialam tak cicho, zeby tylko Craig mnie uslyszal. Odpowiedz okazala sie jednak niewlasciwa. Nie dlatego, ze nie byla zgodna z prawda - byla - ale dlatego, ze nie spodobala sie Craigowi. Nie spodobala mu sie ani troche. -Jesli ja mam byc martwy - stwierdzil - to on tez powinien. Mowiac to, gwaltownie pochylil sie do przodu, chwytajac za kierownice. Neil jechal jedna z ciekawszych ulic miasta - ocieniona drzewami i pelna turystow. Po obu stronach znajdowaly sie galerie sztuki i sklepy poscielowe - takie, ktore uwielbia moja mama, a ja omijam jak zaraze. Posuwalismy sie w slimaczym tempie, poniewaz przed nami jechalo auto z przyczepa kempingowa, a przed nim autokar turystyczny. Kiedy Craig chwycil za kierownice, tyl przyczepy stal sie nagle ogromny w naszym polu widzenia. A to dlatego, ze Craig przerzucil takze noge przez oparcie fotela i wparl stope w pedal gazu, czego brat nie mogl poczuc. Neil wiedzial tylko, ze nie nacisnal na pedal gazu. Gdyby nie zareagowal, naciskajac na hamulec, a ja nie wmieszalabym sie, szarpiac kierownice w druga strone, wpakowalibysmy sie w tyl auta przed nami - albo, co gorsza, w tlum turystow na chodniku - zabijajac sie i pociagajac za soba paru niewinnych przechodniow. -Co z toba? - wrzasnelam na Craiga. Ale to Neil odpowiedzial drzacym glosem: -To nie ja, przysiegam. Kierownica obrocila sie zupelnie bez mojego udzialu... Nie sluchalam go. Wrzeszczalam na Craiga, ktory wydawal sie rownie zdumiony tym, co zaszlo, jak Neil. Wpatrywal sie w swoje rece, jakby zyly wlasnym zyciem. -Nie waz sie - krzyczalam na niego - czegos podobnego zrobic. Nigdy! Zrozumiales? -Przykro mi! - krzyknal Neil. - Ale to nie byla moja wina, przysiegam! Craig z zalosnym jekiem zamigotal nagle i zniknal. Ot tak. Zdematerializowal sie, zostawiajac mnie i Neila z balaganem, ktorego narobil. Na szczescie nie bylo az tak zle. Mnostwo ludzi gapilo sie na nas, poniewaz zatrzymalismy sie na srodku ulicy i narobilismy wrzasku. Zadne z nas nie odnioslo obrazen - ani tez, co wspaniale - nikt inny. Nawet nie stuknelismy tej przyczepy. W sekunde pozniej ruszyla, a my za nia, czujac, jak serce podchodzi nam do gardla. -Powinienem zabrac ten samochod na przeglad - powiedzial Neil, sciskajac kierownice pobielalymi palcami. - Moze trzeba wymienic olej albo cos. -Albo cos - powiedzialam. Serce walilo mi jak mlotem. - To dobry pomysl. Moze powinienes pojezdzic troche autobusem. - Dopoki nie zastanowie sie, co zrobic z twoim bratem, dodalam w myslach. -Tak - odparl Neil ledwo slyszalnie. - Autobus bylby niezly. Nie wiem jak Neil, ale ja nadal bylam wstrzasnieta, kiedy podjechal pod moj dom. Sporo przezylam tego dnia. Nie tak czesto zdarzalo mi sie w odstepie zaledwie paru godzin byc calowana, a nastepnie omal nie pasc ofiara morderstwa. Mimo to, chociaz sama nie czulam sie najlepiej, chcialam powiedziec Neilowi pare slow, cos, co pomogloby mu pogodzic sie z tym, ze to on byl tym bratem, ktory przezyl... jak rowniez obudzilo jego czujnosc wobec niebezpieczenstwa, jakie grozilo mu ze strony Creiga, ktory znikajac przed paroma minutami, wydawal sie wyjatkowo rozzloszczony. Wszystko jednak, co zdolalam z siebie wydusic, to bylo zalosne: "Coz. Dziekuje za podwiezienie". Naprawde. Tylko tyle. "Dziekuje za podwiezienie". Nic dziwnego, ze zebralam tyle wyroznien za osiagniecia w dziedzinie posredniczenia. Na opak. Neil niespecjalnie zwracal uwage na to, co mowie. Zdaje sie, ze chcial sie mnie po prostu pozbyc. Dlaczego nie? Jaki chlopak z college'u ma ochote znosic przy sobie porabana licealistke z gigantycznymi bablami na stopach? Zaden, jakiego znam. Jak tylko wysiadlam, wyrwal naszym zacienionym, wysadzanym sosnami podjazdem, jakby zupelnie nie pamietajac o wypadku, jaki mial miejsce tak niedawno. A moze tak sie ucieszyl, ze ma mnie z glowy, ze nie dbal o to, co mu sie przytrafilo. Wiedzialam tylko, ze zostalam sama, majac przed soba dluga, dluga droge do drzwi frontowych. Nie mam pojecia, jak ja przebylam. Naprawde nie wiem. Posuwajac sie powolutku - tak wolno jak stuletnia babulenka - wdrapalam sie na ganek i do srodka. -Wrocilam! - wrzasnelam na wypadek, gdyby to kogos obchodzilo. Jedynie Maks wybiegl mi na powitanie, obwachujac mnie w nadziei, ze mam jakies jedzenie ukryte po kieszeniach. Nic nie znalazl, wiec zostawil mnie, pozwalajac w spokoju wdrapac sie po schodach do mojego pokoju. Dokonalam tego, stopien po przerazliwie meczacym stopniu. Zajelo mi to, no nie wiem, jakies dziesiec minut. Normalnie w gore i w dol biegam po dwa stopnie naraz. Ale nie dzisiaj. Wiedzialam, ze bede musiala gesto sie tlumaczyc, kiedy wpadne na kogos poza Maksem. Bylam pewna, ze pierwsza osoba, na ktora sie natkne, bedzie ta, z ktora najmniej w tej chwili mialam ochote stanac twarza w twarz: Jesse. Jesse, ktory po pierwsze i najwazniejsze nie zrozumie, co robilam w domu Paula Slatera. Jesse, przed ktorym, jak sadzilam, trudno bedzie ukryc fakt, ze sie calowalam z poslizgiem z innym chlopakiem. I ze calkiem mi sie to podobalo. To byla, uznalam, stojac z reka na klamce, wina Jesse'a. Ze mi odbilo i calowalam sie z kims innym. Bo gdyby Jesse okazywal mi chocby najdrobniejszy slad uczucia przez ostatnich kilka tygodni, nigdy nie wzielabym pod uwage odwzajemnienia pocalunkow Paula Slatera. Nawet przez milion lat. Tak, wlasnie tak. To wszystko wina Jesse'a. Nie mialam oczywiscie cienia zamiaru mowic mu o tym. Przeciwnie, gdyby mi sie tylko udalo, wolalabym w ogole nawet nie wymieniac imienia Paula. Musialam wymyslic jakas historyjke - jakakolwiek bylaby lepsza od prawdy - zeby wyjasnic, co sie stalo z moimi biednymi, ciezko poszkodowanymi stopami... ...nie mowiac juz o obolalych ustach. Ku mojej radosci, kiedy otworzylam drzwi, okazalo sie, ze Jesse'a nie ma w pokoju. Szatan, owszem, siedzial na parapecie, zajety toaleta. Pana nie bylo. Tym razem. Alleluja. Zrzucilam plecak oraz buty i skierowalam sie do lazienki. Myslalam tylko o jednej, jedynej rzeczy, a mianowicie o umyciu stop. Moze to bylo wlasnie to, czego im trzeba. Moze po wymoczeniu w cieplej wodzie z mydlem odzyskaja, chocby czesciowo, czucie... Odkrecilam wode, wlozylam korek do wanny, usiadlam na jej brzegu i z trudem przerzucilam stopy do wody. Przez sekunde czy dwie wszystko bylo dobrze. Poczulam ogromna ulge. A potem woda dosiegla moich babli i omal nie skrecilam sie z bolu. Nigdy wiecej, przysieglam sobie, trzymajac sie kurczowo brzegu wanny, zeby nie upasc. Nigdy wiecej modnych butow. Od tej chwili istnieja dla mnie wylacznie aerosole. Nie obchodzi mnie, jak brzydko moga wygladac. Ladny wyglad nie byl tego wart. Bol zmalal na tyle, zeby podjac probe uzycia mydla i gabki. Dopiero po okolo pieciu minutach delikatnego szorowania udalo mi sie przedrzec przez ostatnia warstwe brudu i stwierdzic, dlaczego stracilam zdolnosc czucia w stopach. Okazaly sie pokryte - doslownie pokryte - ogromnymi czerwonymi bablami, ktore rosly w oczach z kazda chwila. Niektore z nich wypelniala krew. Uswiadomilam sobie z przerazeniem, ze uplyna dni - a moze nawet tydzien - zanim bable zmniejsza sie na tyle, ze bede w stanie chodzic, nie mowiac juz o wlozeniu butow. Siedzialam tam, przeklinajac z calej duszy Paula Slatera - do spolki z Jimmym Choo - kiedy uslyszalam przeklenstwo w wykonaniu Jesse'a, ktore chociaz wypowiedziane po hiszpansku, porazilo moje uszy. 11 Querida, cos ty ze soba zrobila?Jesse stal obok wanny, wpatrujac sie w moje stopy. Wylalam brudna wode i nalalam nowej, zeby je splukac. W czystej wodzie wszystko bylo widac wyraznie, az po gniewne krwawe bable. -Nowe buty - odparlam. To bylo jedyne wyjasnienie, jakie mi chwilowo przyszlo do glowy. Nie uznalam za stosowne wyjasniac w tym momencie, ze uciekalam boso przed seksualnym przesladowca. Nie chcialam, aby z mojego powodu doszlo do pojedynku czy czegos w tym stylu. Tak, tak, wiem: marzenie scietej glowy. A jednak znowu nazwal mnie querida. Nie mogl tego powiedziec ot tak sobie, prawda? Tyle ze Jesse pewnie zwracal sie w ten sposob do swoich siostr. Prawdopodobnie nawet do matki. -Zrobilas to sobie specjalnie? - Gapil sie na moje stopy z glebokim niedowierzaniem. -Coz, niezupelnie. - I zamiast opowiadac mu o Paulu i naszych potajemnych pocalunkach na grafitowej narzucie na lozku, powiedzialam, wyrzucajac z siebie dziesiec tysiecy slow na minute: - To byly nowe buty i zrobily mi sie bable, a potem... nie zalapalam sie na powrot samochodem do domu i musialam isc pieszo, a buty tak mnie uwieraly, ze je zdjelam, a chodnik strasznie sie nagrzal, widocznie od slonca, bo poparzylam sobie stopy... Jesse patrzyl na mnie ponuro. Usiadl obok mnie na wannie, mowiac: -Pokaz. Nie chcialam chlopakowi, w ktorym zakochalam sie po uszy od chwili, kiedy go zobaczylam po raz pierwszy, pokazywac swoich paskudnie zmasakrowanych stop. Tym bardziej ze poparzylam je, uciekajac przed chlopakiem, w ktorego towarzystwie w ogole nie powinnam byla sie znalezc. Z drugiej strony, dlaczego nie mozna odwiedzac chlopcow w domu bez narazania sie na pocalunki, ktore chce sie odwzajemnic? To wszystko jest takie skomplikowane, nawet jak dla mnie, a jestem nowoczesna mloda kobieta, dzieckiem XXI wieku. Bog wie, co by z tego zrozumial ranczer z polowy XIX wieku. Z wyrazu twarzy Jesse'a jasno wynikalo, ze nie zostawi mnie w spokoju, dopoki nie pokaze mu swoich glupich stop. Powiedzialam wiec, przewracajac oczami: -Chcesz je zobaczyc? Patrz i podziwiaj. No i wyciagnelam z wody prawa stope, kierujac ja w jego strone. Spodziewalam sie co najmniej grymasu niecheci. A nastepnie kazania na temat mojej glupoty - jakbym sie juz dostatecznie glupio nie czula. Ku mojemu zdumieniu Jesse ani nie wyglosil kazania, ani nie okazal obrzydzenia. Ograniczyl sie do starannego obejrzenia mojej stopy z, jak by to okreslic, medyczna obojetnoscia. Kiedy skonczyl sie przygladac prawej stopie, powiedzial: -Pokaz druga. Wiec wsadzilam prawa z powrotem do wody i wydobylam lewa. Znowu brak obrzydzenia czy okrzykow w rodzaju: "Suze, jak moglas byc taka glupia!" Co nie zaskoczylo mnie az tak, gdyz Jesse nigdy nie zwraca sie do mnie: "Suze". Zamiast tego przyjrzal sie mojej lewej stopie rownie uwaznie jak prawej. Kiedy skonczyl, wyprostowal sie, stwierdzajac: -Widzialem gorsze... ale niewiele. To mna wstrzasnelo. -Widziales stopy w gorszym stanie niz moje? - wykrzyknelam. - U kogo? -Mialem siostry, nie pamietasz? - powiedzial. W jego ciemnych oczach pojawil sie blysk, chyba nie rozbawienia, bo rzecz jasna, stan moich stop nie sklanial do smiechu. Jesse nie odwazylby sie stroic z nich zartow... nieprawdaz? - Od czasu do czasu miewaly nowe buty, z podobnymi skutkami. -Juz nigdy nie bede chodzic, prawda? - zapytalam, patrzac z rozpacza na swoje straszliwie zmaltretowane stopy. -Bedziesz - stwierdzil Jesse. - Ale nie przez jakis dzien czy dwa. Te oparzenia wygladaja na bardzo bolesne. Potrzebne ci maslo. -Maslo? - Zmarszczylam nos. -Najlepszym lekarstwem na takie oparzenia jest maslo - oznajmil Jesse. -Hm - mruknelam. - Moze w 1850 roku. Teraz polegamy raczej na uzdrawiajacych wlasciwosciach neosporinu. Tubka jest za toba w szafce na lekarstwa. Tak wiec Jesse zaaplikowal neosporin na moje rany. Kiedy skonczyl bandazowac moje stopy - ktore, musze przyznac, wygladaly nadzwyczaj atrakcyjnie z okolo szescdziesiecioma osmioma kawalkami plastra przylepionymi w roznych miejscach - probowalam sie podniesc. Nie na dlugo. Wlasciwie nie bolalo. Tylko ze czulam sie tak dziwnie, jakbym deptala grzyby... Grzyby wyrastajace z podeszew moich stop. -Wystarczy - powiedzial Jesse. A zaraz potem uniosl mnie w powietrze. Zamiast jednak zaniesc mnie na lozko i zlozyc tam w romantycznym gescie, no wiecie, jak mezczyzni na filmach, po prostu mnie na nie rzucil, az podskoczylam, i spadlabym na podloge, gdybym nie zlapala za materac. -Dzieki - powiedzialam, z trudem ukrywajac ironie. Jesse raczej sie tym nie przejal. -Nie ma sprawy - powiedzial. - Chcialabys jakas ksiazke? Prace domowa? A moze poczytam ci to... Podniosl Teoria krytyczna od czasow Platona. -Nie - odparlam pospiesznie. - Praca domowa moze byc. Podaj mi, prosze, moj plecak. Zajelam sie wypracowaniem poswieconym wojnie domowej - w kazdym razie takie chcialam robic wrazenie. Naprawde zajmowalam sie usilnymi probami niemyslenia o Jessie, ktory czytal, siedzac na parapecie pod oknem. Zastanawialam sie, jakby to bylo, gdyby pocalowal mnie pare razy tak jak Paul. Jak sie tak blizej zastanowic, znajdowalam sie w naprawde interesujacej sytuacji, zwlaszcza ze nie moglam chodzic. Ilu facetow chcialoby miec dziewczyne praktycznie uwieziona w sypialni? Mnostwo. Z wyjatkiem, rzecz jasna, Jesse'a. W koncu Andy zawolal mnie na kolacje. Nie mialam zamiaru sie ruszac. Nie dlatego, ze wolalam posiedziec w pokoju, przygladajac sie, jak Jesse czyta, ale dlatego, ze naprawde nie bylam w stanie utrzymac sie na nogach. W koncu David przyszedl na gore, zeby sprawdzic, co mnie tak dlugo zatrzymuje. Jak tylko zobaczyl bandaze, pobiegl z powrotem na dol, po mame. Czy moge jedynie wspomniec, ze mama okazala mi o wiele mniej wspolczucia niz Jesse? Powiedziala, ze zasluzylam na kazdy babel, skoro bylam az tak oslo glupia, zeby pojsc do szkoly w nowych butach, nie rozchodziwszy ich wczesniej. Potem pomiotala sie jeszcze po pokoju, poprawiajac to i owo (chociaz od czasu jak zyskalam wspollokatora w postaci diabelsko przystojnego Latynosa, zaczelam bardzo zwracac uwage na porzadek. To znaczy, nie chce, zeby Jesse ogladal moje walajace sie wokolo staniki. Poza tym, tak naprawde, to wlasnie on balaganil, zostawiajac wszedzie stosy ksiazek i otwarte pudelka po CD. No i do tego jeszcze dochodzil Szatan). -Powaznie, Suzie - powiedziala mama, marszczac nos na widok wielkiego kota pregowanego koloru pomaranczy, rozwalonego na parapecie. - Ale kot... Jesse, ktore zdematerializowal sie przez uprzejmosc, kiedy weszla mama, zeby zapewnic mi jakas namiastke prywatnosci, bylby poruszony, slyszac, z jaka pogarda mama wyraza sie o jego kocie. -Jak sie miewa pacjentka? - zapytal Andy, pojawiajac sie w drzwiach z taca, na ktorej znajdowaly sie grilowany losos z koperkiem i smietana, zimna zupa ogorkowa i swiezo upieczona bulka obiadowa. Wiecie, nawet gdybym byla nieszczesliwa w zwiazku z perspektywa drugiego malzenstwa mamy i przeprowadzki na drugi koniec kraju, gdzie czekalo na mnie trzech przyrodnich braci, to jedzenie okazalo sie warte tego wszystkiego. Coz, jedzenie i Jesse. Przynajmniej do niedawna. -Z cala pewnoscia nie bedzie mogla pojsc jutro do szkoly - powiedziala mama, potrzasajac ze smutkiem glowa. - Tylko popatrz, Andy. Czy myslisz, ze powinnismy ja zabrac do... czy ja wiem... gdzies do lekarza? Andy pochylil sie i przyjrzal moim stopom. -Nie sadze, zeby byli w stanie zrobic cos wiecej - powiedzial, podziwiajac wspanialy opatrunek zalozony przez Jesse'a. - Wyglada na to, ze sama swietnie dala sobie z tym rade. -Wiecie chyba, czego mi potrzeba - powiedzialam - jakichs czasopism, szesciopaku coli light i duzego batona crunch. -Nie przesadzaj, mloda damo - odezwala sie surowym tonem mama. - Nie bedziesz sie wylegiwala caly dzien w lozku jak kontuzjowana balerina. Dzisiaj wieczorem zadzwonie do pana Waldena i poprosze, zeby przyslal ci prace domowa. Musze takze powiedziec, Suzie, ze bardzo mnie rozczarowalas. Jestes za duza na takie glupstwa. Powinnas byla do mnie zadzwonic. Przyjechalabym po ciebie. Hm, tak. A wtedy odkrylaby, ze wracalam pieszo nie ze szkoly, jak wmawialam wszystkim po kolei, ale z domu chlopaka, ktory trzymal w charakterze goryla martwego Aniola Piekiel i ktory probowal sie do mnie dobrac przy sliniacym sie dziadku w drugim pokoju. Ktore to dobieranie sie do pewnego stopnia odwzajemnilam. Nie, dzieki. Kiedy oboje wyszli z pokoju, uslyszalam, jak Andy mowi szeptem do mamy: -Czy nie sadzisz, ze bylas dla niej odrobine za surowa? Wydaje mi sie, ze dostala nauczke. Mama nie odpowiedziala po cichu. Nie, chciala, zebym uslyszala, co mowi: -Nie, nie sadze, zebym byla dla niej za surowa. Za dwa lata pojedzie do college'u, Andy, i bedzie mieszkac samodzielnie. Jesli to jest przyklad decyzji, jakie moze podejmowac, to drze na mysl, co nas jeszcze czeka. Wydaje mi sie, niestety, ze powinnismy odwolac nasz piatkowy wyjazd. -Nigdy w zyciu - uslyszalam juz z dolu, jak odpowiada z naciskiem Andy. -Ale... -Zadnych ale - powiedzial. - Jedziemy. A potem juz przestalam ich slyszec. Jesse, ktory znowu sie zmaterializowal pod koniec rozmowy, usmiechal sie leciutko, dowod, ze sluchal, o czym mowilismy. -To nie jest smieszne - stwierdzilam kwasno. -To jest troche smieszne - sprzeciwil sie. -Nie - powiedzialam. - Nie jest. -Mysle - powiedzial Jesse, otwierajac z trzaskiem ksiazke pozyczona od ojca Dominika - ze pora na odrobine glosnej lektury. -Nie - jeknelam. - Tylko nie Teoria krytyczna od czasow Platona. Prosze, blagam. To nie w porzadku, nawet nie moge uciec. -Wiem - powiedzial Jesse z blyskiem w oczach. - W koncu mam cie, gdzie chcialem... Przyznaje, dech mi zaparlo, kiedy to powiedzial. Ale oczywiscie nie mial na mysli tego, co ja chcialam, zeby mial na mysli. Chodzilo mu po prostu o to, ze teraz mogl mi poczytac te glupia ksiazke, poniewaz nie mialam zadnych szans na ucieczke. -Cha, cha - powiedzialam kpiaco, zeby ukryc to drobne nieporozumienie. Jesse wyjal egzemplarz "Cosmo" schowany miedzy kartkami Teorii krytycznej od czasow Platona. Na moje oniemiale ze zdumienia spojrzenie odpowiedzial: -Pozyczylem z pokoju twojej mamy. Nie bedzie jej przez jakis czas potrzebny. Potem cisnal czasopismo na moje lozko. Poczulam dlawienie w gardle. To byla najmilsza - najmilsza - rzecz, jaka ktos dla mnie zrobil od strasznie dawna. A fakt, ze zrobil to Jesse - Jesse, ktory jak uznalam ostatnio, mnie nie znosi - zupelnie mnie powalil. Czy to mozliwe, ze mnie nie nienawidzil? Czy to mozliwe, ze w gruncie rzeczy troche mnie lubil? To znaczy, wiem, ze Jesse mnie lubi. Jakze by inaczej zawsze ratowal mi zycie i w ogole? Ale czy to mozliwe, zeby lubil mnie w taki specjalny sposob? A moze staral sie byc mily tylko dlatego, ze bylam cierpiaca? To nie mialo znaczenia. W kazdym razie, nie wtedy. Fakt, ze Jesse dla odmiany mnie nie ignoruje - bez wzgledu na motywy - liczyl sie w tym wypadku najbardziej. Uszczesliwiona, zaczelam czytac artykul na temat siedmiu sposobow, zeby sie podobac mezczyznie i wcale mi tak bardzo nie przeszkadzalo w tym momencie, ze zadnego nie mam - zadnego mezczyzny dla siebie, oczywiscie. Poniewaz, jak sie wydawalo, to dziwaczne napiecie miedzy mna a Jesse'em, ktore pojawilo sie od dnia tamtego pocalunku - tego zbyt krotkiego, porazajacego zmysly pocalunku - zaczynalo wreszcie znikac. Moze teraz wszystko wroci do normy. Moze teraz uswiadomi sobie, jaki byl glupi. Moze teraz do niego dotrze, ze jestem mu potrzebna. Bardziej niz potrzebna. Ze mnie pragnie. Tak samo jak Paul Slater - o czym mialam sie okazje przekonac. Hej, dziewczyna ma prawo marzyc, prawda? Temu sie wlasnie oddalam. Przez osiemnascie najslodszych godzin marzylam o zyciu, w ktorym kochany chlopak odwzajemnia to uczucie. Wyrzucilam z glowy wszelkie mysli o posredniczeniu - przemieszczaniu sie miedzy niebem a ziemia, wedrowce dusz, Paulu Slaterze, ojcu Dominiku, Craigu i Neilu Jankowie. To ostatnie nie stanowilo problemu - poprosilam Jesse'a, zeby mial oko na Craiga, na co przystal z ochota. Nie bede nikogo oszukiwac: to bylo wspaniale. Zadnych koszmarow na temat uciekania dlugim, spowitym mgla korytarzem w strone bezdennej przepasci. Owszem, to nie bylo tak jak w dawnych, przedpocalunkowych dniach, ale prawie. Cos w tym rodzaju. Az do nastepnego dnia, kiedy zadzwonil telefon. Odebralam - po drugiej stronie Cee Cee wrzasnela na mnie tak glosno, ze musialam odsunac sluchawke od ucha: -Nie do wiary, ze postanowilas sie rozchorowac - krzyczala. - I to akurat dzisiaj! Jak moglas, Suze? Jestesmy w toku kampanii! Potrzebowalam paru sekund, zeby uswiadomic sobie, o czym mowi. -Ach, masz na mysli wybory? Cee Cee, posluchaj, ja... -Wiesz, powinnas zobaczyc, co robi Kelly. Rozdaje batoniki, batoniki z napisem "Glosujcie na Prescott/Slatera! " Rozumiesz? A ty co robisz? Och, przewracasz sie na lozku, bo cie stopki bola, o ile twoj brat mowi prawde. -Przyrodni brat - sprostowalam. -Wszystko jedno, Suze, nie mozesz mi tego zrobic. Nic mnie nie obchodzi, wloz jakies smieszne, wlochate kapcie, jesli musisz, tylko przyjdz i zacznij roztaczac swoj wrodzony czar. -Cee Cee - powiedzialam. Ciezko bylo mi sie skupic, poniewaz Jesse znajdowal sie w poblizu. Nie tylko w poblizu, ale calkiem obok. W porzadku, nakladal mi tylko dodatkowy opatrunek, ale i tak moja uwaga byla bardzo rozproszona. - Posluchaj. Jestem pewna, ze nie mam wcale ochoty byc wiceprzewodniczaca. Cee Cee nie chciala o tym slyszec. -Suze - ryknela w komorke Adama. Wiedzialam, ze korzysta z jego komorki i ze ma przerwe na lunch, poniewaz slyszalam skrzek mew, ktore zlatuja sie na szkolne podworze w porze lunchu, majac nadzieje na pare frytek, oraz glos Adama, wspomagajacego Cee Cee. - Zupelnie wystarczy, ze Kelly Pianka - dla - Mozgu Prescott zostaje co roku wybrana na przewodniczaca. Ale przynajmniej kiedy ty bylas w zeszlym roku wiceprzewodniczaca, to stanowisko zyskalo jakis pozor godnosci. Jesli wybiora tego niebieskookiego, bogatego chlopczyka, bedzie tylko marionetka Kelly. Nic go nie obchodzi. Zrobi, co Kelly mu powie. Cee Cee miala racje co do jednego: Paulowi bylo wszystko jedno. W kazdym razie, jesli chodzi o trzecia klase w Akademii Misyjnej imienia Junipero Serry. Nie bylam pewna, co dokladnie Paula obchodzilo - bo nie rodzina czy posredniczenie. Ale czego z pewnoscia nie zamierzal robic, to potraktowac powaznie funkcji wiceprzewodniczacego. -Posluchaj, Cee Cee - powiedzialam. - Bardzo mi przykro. Ale naprawde poranilam sobie stopy i nie moge chodzic. Moze jutro. -Jutro? - pisnela Cee Cee. - Wybory sa w piatek! Mamy tylko jeden dzien na kampanie! -Wiec - powiedzialam - moze powinnas sie zastanowic nad kandydowaniem zamiast mnie. -Ja? - W glosie Cee Cee brzmialo oburzenie. - Po pierwsze, nie zostalam nominowana. A po drugie, nigdy nie wygram z chlopakiem. Spojrzmy prawdzie w oczy, Suze. Ty masz wyglad i inteligencje. Jestes jak Reese Witherspoon naszej klasy. Ja jestem bardziej jak... Dick Cheney. -Cee Cee - powiedzialam - stanowczo siebie nie doceniasz. Jestes... -Wiesz co? - powiedziala Cee Cee z gorycza. - Zapomnij o tym. Mam to gdzies. Nie obchodzi mnie, co sie stanie. Niech Paul Popatrz - na - Moje - bmw Slater zostanie wiceprzewodniczacym. Poddaje sie. W tym momencie z pewnoscia odlozylaby z trzaskiem sluchawke, gdyby korzystala ze zwyklego telefonu. Atak mogla sie tylko rozlaczyc. Powiedzialam pare razy "halo", na wszelki wypadek, ale nie uzyskalam odpowiedzi, wiec sprawa byla jasna. -Coz - powiedzialam, odkladajac sluchawke - jest wsciekla. -Na to wyglada - zgodzil sie Jesse. - Kim jest ta nowa osoba, ktora z toba kandyduje i ktorej zwyciestwa Cee Cee tak sie obawia? No i padl o. Pytanie wprost. Pytanie wprost, na ktore nalezalo odpowiedziec: "Paul Slater". Gdybym w ten sposob nie odpowiedziala - nie odparla: "Paul Slater" - byloby to najzwyklejsze, ordynarne klamstwo. Wszystko, co ostatnio naopowiadalam Jesse'owi, to byly polprawdy albo niewinne klamstwa. Ale teraz to konkretne klamstwo moglo, gdyby odkryl prawde, narobic mi w przyszlosci klopotow. Nie wiedzialam wowczas, naturalnie, ze ta przyszlosc nastapi za trzy godziny. Przyjelam, ze przyszlosc to bedzie, w najgorszym wypadku, przyszly tydzien. Moze nawet przyszly miesiac. A do tego momentu wymysle stosowne rozwiazanie problemu Paula Slatera. Poniewaz jednak sadzilam, ze mam mnostwo czasu, zanim Jesse cos wywacha, na jego pytanie odparlam: -Och, taki nowy chlopak. Co by zalatwilo sprawe, gdyby nie to, ze w pare godzin pozniej David zapukal do drzwi mojego pokoju, wolajac: -Suze? Przyszlo cos dla ciebie. -Och, wlaz do srodka. Drzwi otworzyly sie, ale nie zobaczylam Davida. Wszystko, co zobaczylam z lozka, to ogromny bukiet czerwonych roz. Musialy ich byc co najmniej dwa tuziny. -Hola - zawolalam, siadajac blyskawicznie. Bo nawet wtedy nie mialam pojecia, w czym rzecz. Myslalam, ze Andy je przyslal. -Tak - powiedzial David. Wciaz nie widzialam jego twarzy za tymi wszystkimi kwiatami. - Gdzie mam je postawic? -Och - powiedzialam, zerkajac na Jesse'a, ktory wpatrywal sie w kwiaty niemal rownie zdumiony jak ja. - Na parapecie pod oknem bedzie w porzadku. David ostroznie postawil kwiaty - ktore przyslano wraz z wazonem - we wskazanym miejscu, odsuwajac najpierw na bok pare poduszeczek. Potem, kiedy wazon stanal pewnie, wyprostowal sie i, wydobywajac bialy bilecik spomiedzy zielonych lisci, powiedzial: -Tu jest kartka. -Dzieki - powiedzialam, rozrywajac malenka kopertke. Wracaj szybko do zdrowia! Ucalowania od Andy'ego - tyle spodziewalam sie przeczytac. Albo: Tesknimy za Toba. Trzecia klasa Akademii Misyjnej imienia Junipero Serry. Albo nawet: Szalona z Ciebie dziewczyna, ojciec Dominik. Napis na kartce kompletnie mnie zaskoczyl. Tym bardziej ze Jesse stal, oczywiscie, tuz obok, tak ze mogl mi czytac przez ramie. Nawet David, ktory stal nieco dalej, z pewnoscia byl w stanie dostrzec czarne, wyrazne pismo: Wybacz, Suze. Z wyrazami milosci, Paul. 12 No wiec, w zasadzie, bylam zalatwiona na cacy. Zwlaszcza kiedy David, ktory nie zdawal sobie naturalnie sprawy z obecnosci Jesse'a - ani tym bardziej z tego, ze to jego wlasnie darze uczuciem pelnym pasji i namietnosci... w kazdym razie wtedy, kiedy akurat nie caluje sie z Paulem Slaterem - odezwal sie:-To od tego Paula? Tak myslalem. Wypytywal mnie dzisiaj w szkole, dlaczego cie nie ma. Nie zdobylam sie nawet na to, zeby spojrzec na Jesse'a, taka bylam nieszczesliwa. -Eee - mruknelam. - Tak. -Co masz mu przebaczyc? - zapytal David. - Te historie z wyborami na wiceprzewodniczacego? -Hm - mruknelam. - Nie wiem. -Bo wiesz, twoja kampania nie idzie najlepiej - ciagnal David. - Nie obraz sie, ale Kelly rozdaje batoniki. Powinnas szybko wymyslic cos naprawde fajnego albo przegrasz wybory. -Dzieki, Davidzie - powiedzialam. - No to na razie. David patrzyl na mnie dziwnie przez chwile, jakby nie byl pewien, dlaczego pozbywam sie go tak szybko. Potem rozejrzal sie po pokoju, uswiadamiajac sobie, ze byc moze nie jestesmy sami, zaczerwienil sie jak burak, mruknal: "Dobrze, czesc" i wypadl z pokoju jak burza. Zebrawszy cala odwage, na jaka mnie bylo stac, odwrocilam sie do Jesse'a, mowiac: -Posluchaj, to nie jest to, co ty... Glos mi zamarl, poniewaz na twarzy Jesse'a widniala chec mordu. Powaznie, wygladal, jakby chcial kogos zamordowac. Nie warto bylo bawic sie w zgadywanie, kogo, bo w tym momencie, jak podejrzewam, stanowilam chyba rownie dobra kandydature na potencjalna ofiare co Paul. -Susannah - odezwal sie Jesse glosem, jakiego jeszcze u niego nie slyszalam. - Co to jest? W gruncie rzeczy Jesse nie mial prawa o nic sie wsciekac. Zadnego prawa. Przeciez dostal swoja szanse, prawda? Dostal i odrzucil. Mial po prostu szczescie, ze naleze do dziewczat, ktore nie poddaja sie latwo. -Jesse - powiedzialam. - Posluchaj. Mialam zamiar ci powiedziec. Po prostu zapomnialam... -Powiedziec mi o czym? - Niewielka blizna przecinajaca prawa brew Jesse'a, nie, jak sobie zawsze romantycznie wyobrazalam, pamiatka po walce na noze z jakims bandito, ale slad psich zebow, mocno pobielala, pewny sygnal, ze Jesse jest bardzo, ale to bardzo zly. Jakbym tego nie slyszala w jego glosie. - Paul Slater wrocil do Carmelu, a ty mi nic nie mowisz? -Nie bedzie probowal znowu cie wyegzorcyzmowac, Jesse - powiedzialam pospiesznie. - Wie, ze nie uszloby mu to na sucho, nie, kiedy ja tu jestem... -To mnie nie obchodzi - oznajmil Jesse gniewnie. - To ciebie zostawil na pewna smierc, nie pamietasz? I ten czlowiek chodzi teraz do twojej szkoly? Co ojciec Dominik ma do powiedzenia na ten temat? Wzielam gleboki oddech. -Ojciec Dominik uwaza, ze powinnismy dac mu jeszcze jedna szanse. On... Jesse nie pozwolil mi skonczyc. Zeskoczyl z lozka i zaczal chodzic po pokoju, mruczac cos pod nosem po hiszpansku. Nie mialam pojecia, co mowi, ale brzmialo to nieprzyjemnie. -Posluchaj, Jesse - odezwalam sie. - Wlasnie dlatego ci nie powiedzialam. Wiedzialam, ze sie wsciekniesz... -Wsciekne? - Jesse rzucil mi niedowierzajace spojrzenie. - Susannah, on probowal cie zabic! Pokrecilam glowa. To mnie sporo kosztowalo, ale zdobylam sie na to. -On twierdzi, ze nie, Jesse. Mowi... Paul mowi, ze sama znalazlabym wyjscie. Twierdzi, ze sa tacy ludzie, nazywa ich zmiennikami i ja jestem podobno jednym z nich. Mowi, ze roznia sie od posrednikow, ze nie tylko sa zdolni, no wiesz, widziec umarlych i rozmawiac z nimi, ale potrafia sie swobodnie poruszac w swiecie umarlych... Na Jessie te rewelacje nie wywarly raczej szczegolnego wrazenia, rozzloscily go tylko jeszcze bardziej. -Wyglada na to, ze ostatnio duzo ze soba rozmawialiscie - powiedzial. Gdybym nie wiedziala, ze jest inaczej, moglabym pomyslec, ze Jesse mowi, jakby byl... coz, zazdrosny. Zdawalam sobie jednak doskonale sprawe - dal mi to bardzo jasno do zrozumienia - ze nie czuje do mnie tego, co ja czuje do niego, wiec tylko wzruszylam ramionami. -Co mam robic, Jesse? On chodzi do tej samej szkoly. Nie moge go po prostu ignorowac. - Nie musialam, oczywiscie, jezdzic takze do jego domu i calowac sie z nim. Ale tego nie chcialam zdradzic Jesse'owi za zadna cene. - Poza tym, on wydaje sie duzo wiedziec. Na temat posredniczenia. Rzeczy, ktorych nie wie ojciec Dominik, o ktorych, byc moze, nawet mu sie nie snilo... -Och, jestem pewien, ze Slater jest zachwycony, mogac dzielic sie z toba swoja wiedza - stwierdzil Jesse ironicznie. -No, oczywiscie, ze tak, Jesse - powiedzialam. - Ostatecznie, oboje posiadamy ten niezwykly dar... -A on zawsze chetnie dzielil sie wiedza na temat tego daru z innymi posrednikami, ktorych znal. Przelknelam sline. Tu mnie mial. Dlaczego Paulowi tak zalezalo, zeby mnie uczyc? Po tym, jak na mnie skoczyl w swojej sypialni, mialam na ten temat pewne wyobrazenie. A jednak trudno bylo przyjac, ze kierowala nim jedynie zadza. Do Akademii Misyjnej chodzilo wiele duzo ladniejszych dziewczat, z ktorymi nie mialby tyle klopotu. Zadna z nich jednak nie posiadala tego szczegolnego daru, jaki mielismy my. -Posluchaj - powiedzialam. - Przesadzasz. Paul jest draniem i nie ufam mu za grosz. Ale nie uwazam, zeby chcial mnie dopasc. Albo ciebie. Jesse zasmial sie, ale nie wygladalo na to, zeby sytuacja go rzeczywiscie bawila. -Och, nie sadze, querida, zeby chodzilo mu o mnie. To nie mnie posyla roze. Spojrzalam na kwiaty. -Coz - powiedzialam, czujac, ze sie czerwienie. - Tak. Rozumiem, co masz na mysli. Mysle jednak, ze przyslal je tylko dlatego, ze czuje sie winny z powodu tego, co zrobil. - Nie wspomnialam, ma sie rozumiec, o ostatnim uchybieniu Paula wobec mojej osoby. Pozwolilam Jesse'owi myslec, ze chodzi o wydarzenia zeszlego lata. - On nikogo nie ma - ciagnelam. - Naprawde nie ma. - Pomyslalam o wielkim, szklanym domu, w ktorym mieszkal Paul, o niepotrzebnych, niewygodnych meblach w pustych pokojach. - Mysle... Jesse, ja naprawde mysle, ze jakas czesc problemu z Paulem polega na tym, ze on jest ogromnie, ogromnie samotny. I nie potrafi sobie z tym poradzic, bo nikt nigdy, no wiesz, nie nauczyl go, jak postepuje normalna ludzka istota. Do Jesse'a to jednak zupelnie nie trafilo. Moglam wspolczuc Paulowi, ile dusza zapragnie - a rzeczywiscie czesc mnie naprawde mu wspolczula, i to nawet nie ta, ktora uwazala, ze swietnie caluje - ale dla Jesse'a facet byl, jest i zawsze bedzie, no coz, karma dla psow. -Coz, jak na kogos, kto nie wie, jak sie zachowuje normalna ludzka istota - powiedzial, podchodzac do roz i pstrykajac w jeden ze szkarlatnych, grubych pakow - swietnie sobie radzi z nasladownictwem. Znakomicie nasladuje zakochanego. Poczulam, ze moje policzki robia sie rownie czerwone jak roze, obok ktorych stal Jesse. -Paul nie jest we mnie zakochany - powiedzialam. - Wierz mi. - Zakochani chlopcy nie posylaja goryli, zeby zatrzymac dziewczyne w domu. Prawda? - A nawet jesli byl, to z pewnoscia juz nie jest... -Och, naprawde? - Jesse skinal glowa w strone kartki, ktora trzymalam w rece. - Sadze, ze uzycie zwrotu "z wyrazami milosci", zamiast "serdecznie pozdrawiam", "zycze zdrowia" czy czegos podobnego, wskazuje na to, ze jest inaczej... I co masz na mysli, mowiac, ze jesli nawet byl, to teraz nie jest? - Spojrzenie jego ciemnych oczu stalo sie jeszcze bardziej badawcze. - Susannah, czy cos... zdarzylo sie miedzy wami? Cos, o czym nie chcesz mi powiedziec? Cholera! Schylilam glowe, tak ze wlosy zakryly mi czesciowo twarz... i gleboki rumieniec. -Nie - zwrocilam sie do narzuty na tapczanie. - Oczywiscie, ze nie. -Susannah. Kiedy podnioslam glowe, nie stal juz przy rozach. Stal obok mojego lozka. Ujal moja reke, patrzac na mnie ciemnymi, nieprzeniknionymi oczami. -Susannah - powtorzyl. Nie mowil teraz wscieklym tonem. Jego glos brzmial lagodnie, tak lagodnie, jak jego dotyk. - Posluchaj. Nie gniewam sie. Nie na ciebie. Jesli jest cos... cokolwiek... co chcesz mi powiedziec, mozesz to zrobic. Pokrecilam glowa tak mocno, ze wlosy uderzyly mnie w policzki. -Nie - powiedzialam. - Mowilam ci. Nic sie nie stalo. Nic zupelnie. Jesse nie puszczal mojej reki. Zaczal za to gladzic jej grzbiet szorstkim kciukiem. Wstrzymalam oddech. Czyzby to bylo to? Czy to mozliwe, ze po tygodniach unikania mnie Jesse zamierzal wreszcie - wreszcie - wyznac mi swoje prawdziwe uczucia? A co, pomyslalam z szalenczo bijacym sercem, jesli to nie sa uczucia, o ktore mi chodzi? A jesli mnie jednak nie kocha? Jesli ten pocalunek byl tylko... nie wiem. Jakims doswiadczeniem? Testem, ktorego nie zdalam? Co jesli Jesse zdecydowal, ze chce sie ze mna jedynie przyjaznic? Umarlabym i tyle. Polozylabym sie i umarla. Nie, powiedzialam sobie. Nikt nie bierze dziewczyny za reke w ten sposob, w jaki robi to Jesse, zeby jej oznajmic, ze jej nie kocha. To wykluczone. Niemozliwe. Jesse mnie kocha. Nie moze byc inaczej. Tylko cos - albo ktos - powstrzymuje go od powiedzenia mi tego... Usilowalam zachecic go do wyznania, ktore tak bardzo pragnelam uslyszec. -Wiesz, Jesse - powiedzialam, nie majac odwagi spojrzec mu w oczy, ale wpatrujac sie w palce przytrzymujace moje. - Jesli jest cos, co chcesz mi powiedziec, mow. Nie krepuj sie. Przysiegam, ze chcial cos powiedziec. Przysiegam. W koncu zdolalam podniesc na niego wzrok i wierzcie mi, ze kiedy nasze oczy sie spotkaly, cos zaiskrzylo miedzy nami. Nie wiem co, ale cos. Jesse rozchylil usta i juz mial powiedziec - kto to moze wiedziec co - kiedy otworzyly sie drzwi do mojego pokoju. Cee Cee, a zaraz za nia Adam, zla i obladowana kartonem, wkroczyla do srodka. -Dobra, Simon - warknela Cee Cee. - Dosc obijania sie. Musimy zabrac sie do roboty i to wlasnie teraz. Kelly i Paul depcza nam po pietach. Trzeba wymyslic slogan do naszej kampanii i trzeba to zrobic natychmiast. Zostal tylko jeden dzien przed wyborami. Zamrugalam oczami ze zdumieniem, podobnie jak Jesse. Puscil moja reke, jakby plonela. -Hej, czesc, Cee Cee - wykrztusilam. - Czesc, Adamie. Milo, ze wpadliscie. Slyszeliscie kiedys o czyms takim jak pukanie do drzwi? -Och, prosze - powiedziala Cee Cee. - Dlaczego? Bo moglibysmy przeszkodzic tobie i twojemu drogiemu Jesse'owi? Jesse, slyszac to, uniosl brwi. Wysoko w gore. Czerwieniac sie jak piwonia - nie chcialam, zeby wiedzial, ze rozmawialam o nim z przyjaciolmi - burknelam: -Cee Cee, zamknij sie. Na to Cee Cee, ktora rzucila karton na podloge, a teraz rozrzucala dookola magiczne markery: -Wiedzielismy, ze go nie ma. Na podjezdzie nie ma zadnego samochodu. Poza tym Brad powiedzial, zeby wejsc na gore. Jasne, ze tak. Adam gwizdnal na widok roz. -To od niego? - zapytal. - To znaczy od Jesse'a? Facet ma klase, kimkolwiek jest. Nie mam pojecia, jak Jesse na to zareagowal, bo nie odwazylam sie na niego spojrzec. -Tak - powiedzialam, chcac uniknac skomplikowanych wyjasnien. - Posluchajcie, to naprawde nie jest najlepszy... -Fuj! - Cee Cee usiadla na podlodze przy kartonie i dopiero teraz zwrocila uwage na moje stopy. - Okropne! Wygladaja jak stopy ludzi, ktorych sciagnieto z Mount Everest... -To byly odmrozenia - stwierdzil Adam, schylajac sie, zeby zerknac na moje podeszwy. - Mieli czarne stopy. Suze ma problem, jak widze, calkiem innego rodzaju. To bable od poparzenia. -Owszem - zgodzilam sie. - Naprawde bola. No, wiec jesli nie macie nic przeciwko temu... -O, nie - zaprotestowala Cee Cee. - Tak latwo sie nas nie pozbedziesz, Simon. Musimy wymyslic jakis slogan. Jesli mam juz, jako redaktor szkolnej gazety, naduzyc swoich przywilejow przy powielaniu materialow, zeby wyprodukowac ulotki, nie martw sie, pare kolezanek mojej siostry z piatej klasy zgodzilo sie juz je rozprowadzac w porze lunchu, to chce, zeby przynajmniej zawieraly jakis sensowny tekst. No wiec, co to moze byc za tekst? Siedzialam jak kukla, myslac tylko i wylacznie o jednym: o Jessie. -Mowie wam - odezwal sie Adam, zdejmujac nakladke markera i wciagajac gleboko zapach nasaczonej tuszem koncowki. - Nasz slogan powinien brzmiec: "Glosujcie na Suze. Ona nie bajeruje". -Kelly - stwierdzila Cee Cee z nuta pogardy w glosie - wstapi na sciezke wojenna, kiedy to zobaczy. Ani sie obejrzymy, a pozwie nas za znieslawienie. Wiecie, jej tata jest prawnikiem. Adam, nawachawszy sie markera, powiedzial: -A co wy na: "Suze rzadzi"? -To sie nie rymuje - zauwazyla Cee Cee. - Ponadto sugeruje, ze samorzad studencki dziala na zasadzie monarchii, a tak, oczywiscie, nie jest. Zaryzykowalam spojrzenie w strone Jesse'a, zeby sprawdzic, jak odbiera to wszystko. Raczej nie zwracal uwagi na to, co sie dzialo w pokoju. Wpatrywal sie w roze od Paula. Boze, pomyslalam. Kiedy wroce do szkoly, zabije tego faceta. -A co powiecie na - odezwalam sie, chcac nadac sprawom tempo, tak aby znowu zostac sam na sam ze swoim, jak mialam nadzieje, potencjalnym chlopakiem - "Simon mowi glosujcie na Suze"*.Cee Cee, kleczaca obok stosu papieru na podlodze, odwrocila glowe w moja strone. Ukosne promienie slonca wpadajace przez moje wychodzace na zachod okna nadawaly jej bialoblond wlosom kolor intensywnie zolty. -"Simon mowi glosujcie na Suze" - powtorzyla powoli. - Tak, tak. To mi sie podoba. To dobre, Simon. Pochylila sie, zeby zaczac malowac haslo na kawalkach kartonu. Bylo jasne, ze ani ona, ani Adam nie zamierzaja wyniesc sie predko. Spojrzalam w strone Jesse'a, majac nadzieje dac mu mozliwie delikatnie do zrozumienia, jak przykro mi z powodu tego najscia. Jesse jednak ku mojemu rozczarowaniu zniknal. Czy to nie typowo meskie? To znaczy, udaje ci sie wreszcie doprowadzic go do tego, zeby wyglosil najwazniejsze wyznanie - co by to nie mialo byc - i wtedy puff. Ulatnia sie. Gorzej jeszcze kiedy facet jest niezywy. Nie mozna go odnalezc po dowodzie rejestracyjnym czy czyms takim. Nie to, ze mialam do niego pretensje. Ja pewnie tez nie mialabym ochoty przebywac w pokoju - ktory teraz wyraznie pachnial tuszem - z gromada ludzi, ktorzy nie mogli mnie zobaczyc. Mimo to nie moglam przestac sie zastanawiac, dokad go ponioslo. Mialam nadzieje, ze tam, gdzie przebywal Neil Jankow, zeby chronic go przed towarzystwem innego ducha - jego brata Craiga. Zastanawialam sie tez, kiedy wroci. Dopiero kiedy spojrzalam na roze, dotarlo do mnie cos okropnego. Nie nalezalo wcale pytac "kiedy". Pytanie brzmialo: "czy?" No, bo czy rzeczywiscie uzna, ze ma po co wracac? Powiedzialam Cee Cee i Adamowi, ze nie placze. Powiedzialam im, ze oczy mi lzawia od tuszu. Chyba mi uwierzyli. Fatalnie, ze jedyna osoba, ktorej nie udalo mi sie oszukac, bylam ja sama. 13 Odkrycie, dokad udal sie Jesse, nie zajelo mi duzo czasu. To znaczy, biorac pod uwage dluzsza perspektywe. Scisle rzecz ujmujac, zajelo mi to poltora dnia. Tyle trwalo, zanim opuchlizna w stopach ustapila, tak ze bylam w stanie wcisnac na nogi pare klapek od Steve'a Maddena i pojsc do szkoly.Gdzie prawie natychmiast wezwano mnie do gabinetu dyrektora. Powaznie. W trakcie porannych ogloszen ojca Dominika przez radiowezel rozlegl sie jego glos: -Niech wszyscy, prosze, pamietaja, zeby przypomniec rodzicom o swiecie ojca Serry, ktore rozpocznie sie w szkole jutro o godzinie dziesiatej. Bedzie poczestunek, gry i zabawy przy muzyce. Susannah Simon proszona jest o zgloszenie sie do gabinetu dyrektora po apelu. Tak po prostu. Uznalam, ze ojciec Dominik chce sie dowiedziec, co u mnie slychac. Nie bylo mnie w szkole cale dwa dni - przez stopy. Mila osoba zainteresowalaby sie, naturalnie, stanem mojego zdrowia. Mila osobe zainteresowaloby, czy ze mna wszystko w porzadku. Jak sie okazalo, ojciec D zywo interesowal sie tym, czy u mnie wszystko w porzadku. Ale raczej w dziedzinie ducha niz ciala. -Susannah - powiedzial, kiedy weszlam, no, "weszlam" to moze niezupelnie adekwatne okreslenie tego, w jaki sposob sie poruszalam. Ciagle kustykalam. Na szczescie klapki byly mocno wyscielane, a szerokie czarne pasy, ktore trzymaly je na stopach, ukrywaly wiekszosc opatrunku. Nadal mialam wrazenie, jakbym chodzila po grzybach. Niektore bable na podeszwach stwardnialy jak kamienie. -Kiedy - odezwal sie ojciec Dominik - zamierzalas mi powiedziec o sobie i Jessie? Zatrzepotalam powiekami. Siedzialam na krzesle przy biurku, gdzie zawsze siadam, kiedy ucinamy sobie te nasze pogawedki. Jak zwykle wyciagnelam zabawke z dolnej szuflady biurka, gdzie ojciec chowa rozne roznosci skonfiskowane mlodszym uczniom przez nauczycieli podczas lekcji. Dzisiaj tez znalazlam jakis poreczny drobiazg. -Co o mnie i Jessie? - zapytalam beznamietnie, bo naprawde nie mialam pojecia, o czym mowi. To znaczy, czy moglam sie spodziewac, ze ojciec Dominik wie cos o mnie i Jessie... prawde o mnie i Jessie? I kto mialby mu o tym powiedziec? -Ze wy... ze wy oboje... - Ojciec Dominik mial wyrazny problem z doborem slow. Dzieki temu zrozumialam, o co mu chodzi, zanim zdolal dokonczyc zdanie. -Ze ty i Jesse jestescie... ze tworzycie pare - wydusil w koncu. Moja twarz stala sie natychmiast rownie czerwona jak szaty biskupa, ktory lada moment mial sie zjawic w naszej szkole. -My... nie jestesmy - wyjakalam. - Nie tworzymy... pary. Nic bardziej falszywego. Nie wiem, skad... Wtedy, w przeblysku intuicji, zrozumialam. Zrozumialam, bez cienia watpliwosci, skad ojciec Dominik czerpal informacje. W kazdym razie tak mi sie wydawalo. -Czy Paul ojcu powiedzial? - zapytalam. - Naprawde dziwi mnie, jak ojciec moze sluchac kogos takiego. Wie ksiadz, ze on jest przynajmniej w czesci odpowiedzialny za moje bable? To znaczy, on sie na mnie rzucil... - Nie uznalam za stosowne dodawac w tych okolicznosciach, ze nie stawialam oporu. Wcale. - A kiedy usilowalam wyjsc, naslal na mnie Aniola Piekiel... Ojciec Dominik przerwal mi. A ojciec Dominik nie robi tego czesto. -Jesse mi o tym powiedzial. A o co chodzi z tym Paulem? Za bardzo mna wstrzasnelo to, co powiedzial, zeby jeszcze zwrocic uwage na to pytanie. -Co? - krzyknelam. - Jesse ksiedzu powiedzial. Poczulam sie tak, jakby nagle znany mi swiat przewrocil sie do gory nogami, stanal na glowie i wywrocil na lewa strone. Jesse powiedzial ojcu Dominikowi, ze chodzimy ze soba? Ze on zywi do mnie jakies glebsze uczucia? Zanim w ogole pofatygowal sie, zeby mnie o tym powiedziec? To nie moglo sie zdarzyc. Nie mnie. Poniewaz tak nieprawdopodobnie cudowne rzeczy nigdy mi sie nie zdarzaja. Nigdy. -Co dokladnie - zapytalam ostroznie, poniewaz chcialam poznac fakty, zanim narobie sobie nadziei - powiedzial ojcu Jesse? -Ze sie calowaliscie. - Ojciec Dominik wymowil to slowo, meczac sie tak wyraznie, jakby siedzial na pinezkach. - Musze stwierdzic, Susannah, ze niepokoi mnie fakt, ze nie wspomnialas mi o tym ani slowem, kiedy wczesniej rozmawialismy na ten temat. Nigdy dotad nie czulem sie taki rozczarowany twoim zachowaniem. Zastanawiam sie, co jeszcze mozesz przede mna ukrywac... -Nie powiedzialam ojcu - odezwalam sie - bo to byl tylko jeden, przypadkowy pocalunek. I zdarzyl sie cale tygodnie temu. A od tamtego czasu nic. Powaznie, ojcze D. - Zastanawialam sie, czy uslyszy zal w moim glosie i stwierdzilam, ze wlasciwie nic mnie to nie obchodzi. - Nie to, ze nic. Zero, wielkie nic. -Sadzilem, ze ufasz mi na tyle, zeby podzielic sie ze mna czyms tak niezwykle waznym - powiedzial ponuro ojciec Dominik. -Niezwykle waznym? - powtorzylam, zgniatajac zabawke w dloni. - Ojcze Dominiku, czym waznym? Nic sie nie stalo, jasne? - Ku mojemu nieustajacemu rozczarowaniu. - To znaczy nic takiego, co sobie ksiadz wyobraza. -Zdaje sobie z tego sprawe - oznajmil powaznym tonem ojciec Dominik. - Jesse jest mlodziencem o tak wysokim poczuciu honoru, ze nie wykorzystalby sytuacji. Musisz byc jednak swiadoma tego, Susannah, ze nie moge z czystym sumieniem pozwolic, aby ta sytuacja sie utrzymywala... -Zeby co sie utrzymywalo, ojcze D? - Nie moglam uwierzyc, ze podobna rozmowa w ogole sie odbywa. To bylo prawie tak, jakbym sie obudzila po Drugiej Stronie Lustra. - Powiedzialam, nic... -Jestem winien twoim rodzicom - ciagnal ojciec Dominik, jakby mnie wcale nie uslyszal - opieke duchowa nad toba, jak rowniez troske o twoje fizyczne dobro. Mam takze obowiazki wobec Jesse'a jako jego spowiednik... -Jako kto? - wrzasnelam, majac wrazenie, ze zaraz zlece z krzesla. -Nie ma potrzeby krzyczec, Susannah. Sadze, ze uslyszalas doskonale. - Ojciec Dominik wygladal na rownie nieszczesliwego, jak ja zaczynalam sie czuc. - Faktem jest, ze wobec... coz, zaistnialej sytuacji, poradzilem Jesse'owi, zeby sie przeprowadzil do misji. Teraz zlecialam z krzesla. No, dokladnie rzecz ujmujac, nie zlecialam. Wystrzelilam w gore jak po wybuchu. Probowalam skoczyc, ale moje stopy byly za bardzo obolale. Wobec tego rzucilam sie na ojca Dominika. Tyle ze dzielilo nas to ogromne biurko, wiec nie moglam zlapac go za poly sutanny i ryknac mu w twarz "Dlaczego? Dlaczego?" Zamiast tego chwycilam kurczowo brzeg biurka, wrzeszczac wysokim, piskliwym glosem, ktorego nienawidze, ale nad ktorym nie potrafie zapanowac: -Do misji? Do misji? -Tak, do misji - odparl ojciec Dominik pojednawczym tonem. - Bedzie mu tam bardzo dobrze, Susannah. Wiem, ze bedzie mu trudno nauczyc sie spedzac czas gdzie indziej niz, coz, w miejscu, w ktorym umarl. Ale w misji zyjemy bardzo skromnie. Pod wieloma wzgledami w taki sposob, do ktorego Jesse przywykl za zycia... Naprawde z trudem docieralo do mnie to, co uslyszalam. -A Jesse sie na to zgodzil? - uslyszalam, jak pytam tym samym, piskliwym glosem. Co to byl za glos. Z pewnoscia nie moj wlasny. - Jesse powiedzial, ze to zrobi? Ojciec Dominik spojrzal na mnie w sposob, ktory moge okreslic jedynie jako pelen wspolczucia. -Tak - powiedzial, - I jest mi niewymownie przykro, ze dowiadujesz sie tego teraz i ode mnie. Jesse byc moze sadzil... a musze przyznac, ze sie z tym zgadzam... ze taka scena... coz, ze dziewczyna o twoim temperamencie moglaby... Coz, to mogloby byc dla ciebie trudne... A potem, ni stad, ni zowad, pojawily sie lzy. Ostrzeglo mnie o tym jedynie ostre swedzenie w nosie. W chwile pozniej usilowalam stlumic lkanie. Poniewaz wiedzialam, co ojciec Dominik probuje mi powiedziec. To bylo obrzydliwie wyrazne jak czarne na bialym. Jesse mnie nie kochal. Nigdy mnie nie kochal. Ten pocalunek - ten pocalunek byl jednak tylko jakims tam doswiadczeniem. A nawet czyms gorszym niz doswiadczenie. Byl bledem. Okropnym, zalosnym bledem. Teraz Jesse wiedzial rowniez, ze oszukalam go na temat Paula - wiedzial, ze naklamalam, co gorsza, pewnie domyslil sie, dlaczego to zrobilam... poniewaz go kocham, zawsze go kochalam i nie chcialam go stracic - i wolal sie wyprowadzic, zamiast powiedziec mi wprost, ze nie odwzajemnia moich uczuc. Wyprowadzic sie! Wolal sie wyniesc, niz spedzic ze mna jeszcze jeden dzien! Jaka ze mnie zalosna nieudacznica! Opadlam, szlochajac, z powrotem na krzeslo przy biurku ojca Dominika. Nie obchodzilo mnie, co mysli ojciec Dominik - wiecie, o tym, ze placze z powodu chlopaka. Nie moglam przeciez przestac go kochac ot, tak, nawet jesli wiedzialam - a teraz juz nie mialam watpliwosci - ze w druga strone to nie dziala. -N - nie rozumiem - wydusilam z twarza w dloniach. - Co... co takiego zrobilam zle? W glosie ojca Dominika brzmiala leciutka nutka przygnebienia. -Nic, Susannah. Niczego zle nie zrobilas. Tak bedzie po prostu lepiej. Z pewnoscia sama to rozumiesz. Ojciec Dominik naprawde nie za dobrze sobie radzi w roli pocieszyciela ofiar milosnych zawodow. Duchy, owszem. Dziewczeta, ktorym peklo serce? Nie bardzo. A jednak zrobil, co mogl. Wstal zza biurka, obszedl je i jedna dlonia, wyraznie zmieszany, zaczal poklepywac mnie po ramieniu. To mnie zdumialo. Ojciec Dominik nie nalezal do osob, ktorym latwo przychodzi tego rodzaju kontakt. -Spokojnie, Susannah - powiedzial. - No, cicho, cicho. Wszystko bedzie dobrze. Akurat bedzie. Nigdy nie bedzie dobrze. Ojciec Dominik jeszcze nie skonczyl. -Nie mozecie tego dalej ciagnac w ten sposob. Jesse musi odejsc. To jedyne wyjscie. Zasmialam sie gorzko, wbrew woli. -Jedyne wyjscie? Musi opuscic dom? - zapytalam, gniewnym gestem wycierajac oczy skrajem zamszowego rekawa kurtki. A wiadomo, jak slona woda dziala na zamsz. Oto, do jakiego stanu mnie to wszystko doprowadzilo. - Nie sadze. -To nie jest jego dom, Susannah - powiedzial lagodnie ojciec D. - To twoj dom. To nigdy nie byl dom Jesse'a. To tylko karczma, w ktorej go zamordowano. Z przykroscia stwierdzam, ze na dzwiek slowa "zamordowano" rozplakalam sie jeszcze bardziej. Ojciec D ponownie poklepal mnie po ramieniu. -Uspokoj sie - powiedzial. - Musisz to przyjac dojrzale, Susannah. Wymamrotalam cos niezrozumialego. Sama nie wiedzialam, co to bylo. -Nie mam watpliwosci, ze sobie z tym poradzisz, Susannah - stwierdzil ojciec Dominik - tak jak radzilas sobie dotad ze wszystkim innym... coz, jesli nie z przekonania, to sila woli. A teraz lepiej juz idz. Pierwsza lekcja juz sie prawie skonczyla. Nie poszlam. Siedzialam tam, od czasu do czasu zalosnie pociagajac nosem, podczas gdy lzy ciekly mi strumieniem po twarzy. Dobrze, ze uzylam dzisiaj wodoodpornej mascary. Ojciec D, zamiast okazac litosc, jak przystalo na duchownego, popatrzyl na mnie podejrzliwie. -Susannah - powiedzial - mam nadzieje... chyba nie musze... coz, czuje sie zobowiazany ostrzec cie... Jestes bardzo uparta dziewczyna, ale mam szczera nadzieje, ze pamietasz, co ci kiedys powiedzialem. Nie wolno ci probowac usidlic Jesse'a swoimi kobiecymi wdziekami. Mowie powaznie, tak jak ci mowilem wczesniej. Jesli musisz sie wyplakac z tego powodu, zrob to teraz, w gabinecie. Ale nie placz przy Jessie. Nie utrudniaj mu tej sytuacji bardziej, niz juz to sie stalo. Rozumiesz? Tupnelam noga, ale czujac gwaltowny bol promieniujacy na cala noge, natychmiast tego pozalowalam. -Boze - powiedzialam niezbyt grzecznie. - Za kogo ksiadz mnie ma? Mysli ksiadz, ze bede go blagac, zeby zostal, czy co? Jesli chce odejsc, to w porzadku. Bardziej niz w porzadku. Ciesze sie, ze odchodzi. - Z gardla wydarl mi sie kolejny, zdradziecki szloch. - Chce tylko, zeby ksiadz wiedzial, ze to niesprawiedliwe. -Malo jest w zyciu sprawiedliwosci, Susannah - powiedzial ojciec Dominik ze wspolczuciem. - Ale nie musze ci chyba przypominac, ze otrzymalas w zyciu duzo, duzo wiecej laski niz inni ludzie. Masz wyjatkowe szczescie. -Szczescie - parsknelam szyderczo. - Tak, rzeczywiscie. -Chyba juz ci troche przeszlo, Susannah - powiedzial ojciec Dominik, patrzac na mnie. - Wiec moze teraz nie mialabys nic przeciwko temu, zeby pobiec na lekcje. Mam mnostwo pracy w zwiazku z jutrzejszym swietem... Pomyslalam, ilu rzeczy mu, w gruncie rzeczy, nie powiedzialam. To znaczy o Craigu i Neilu Jankowie, nie wspominajac juz o Paulu, doktorze Slaskim i zmiennikach. Nalezalo mu powiedziec o Paulu. Przynajmniej cos na temat jego teorii zaczynania wszystkiego od poczatku. A moze i nie. Paul zdecydowanie nie byl skruszonym barankiem, o czym mogly zaswiadczyc moje obolale stopy. Przyznaje, ojciec Dominik troche mnie zdenerwowal. Spodziewalam sie z jego strony wiekszego zrozumienia. Ostatecznie, zlamal mi serce. Gorzej, zrobil to na polecenie Jesse'a. Jesse nie ma nawet dosc odwagi, zeby powiedziec mi w twarz, ze mnie nie kocha. Nie, uzyl do tego swojego "spowiednika". No ladnie. Naprawde zaluje, ze tyle stracilam, nie zyjac w XIX wieku. To musialo byc cudowne - ksieza odwalali za wszystkich brudna robote. Nie bylam, rzecz jasna, w stanie pobiec - jak sugerowal ojciec Dominik. Praktycznie biorac, w ogole nigdzie nie moglam "pobiec". Wyszlam z gabinetu, utykajac i uzalajac sie nad soba ogromnie. Ciagle plakalam - tak, ze sekretarka ojca D na moj widok zawolala z matczyna troska: -Och, kochanie. Zle sie czujesz? Prosze, wez chusteczke. To mnie pocieszylo w duzo wiekszym stopniu niz wszystko, co zrobil dla mnie ojciec D w ciagu ostatniej polgodziny. Wzielam chusteczke i wydmuchalam nos, a potem zabralam jeszcze kilka na droge. Mialam wrazenie, ze nie opanuje lez co najmniej do trzeciej lekcji. Kiedy weszlam na galerie wokol dziedzinca, podjelam wysilek, zeby wziac sie w garsc. Dobrze. No wiec nie podobalam sie chlopakowi. Mnostwo bylo takich, ktorym sie kiedys nie podobalam i nigdy tego tak nie zalowalam. W porzadku, teraz chodzilo o Jesse'a, chlopaka, ktorego kochalam najbardziej na swiecie. Ale skoro on mnie nie chcial, niech tak bedzie. Wiecie co? Jego strata, ot co. No wiec dlaczego nie moglam przestac plakac? Co ja zrobie bez niego? Przyzwyczailam sie niesamowicie do tego, ze jest obok. A co z jego kotem? Czy Szatan tez mial sie przeniesc na probostwo? Chyba bedzie musial. Ten paskudny kocur kochal Jesse'a rownie mocno jak ja. Szczesciarz z tego kota, bedzie mieszkal z Jesse'em. Spacerowalam wzdluz galerii, patrzac niewidzacymi oczami na zalany sloncem dziedziniec. Moze, myslalam, ojciec D ma racje. Moze tak bedzie lepiej. To znaczy, przypuscmy przez chwile, ze Jesse czuje do mnie to samo, co ja do niego. Ze mnie kocha. Co by z tego wyniklo? Byloby tak, jak powiedzial Paul. Co bysmy robili? Umawiali sie na randki? Chodzili do kina? Musialabym placic i to za jeden bilet. A jakby mnie ktos zobaczyl, siedzaca, wszystko by na to wskazywalo, samotnie, wyszlabym na najwieksza idiotke swiata. Jakie to zalosne. Czego bylo mi trzeba, jak sobie uswiadomilam, to prawdziwego chlopaka. Nie tylko takiego, ktorego inni ludzie mogliby zobaczyc, ale rowniez takiego, ktorego bym lubila i ktory by mnie lubil. Tego wlasnie potrzebowalam. Dokladnie tego. Bo kiedy Jesse dowiedzialby sie o tym, moze by zrozumial, jaki kolosalny popelnil blad. Smieszne, ze kiedy akurat o tym myslalam, zza kolumny wyskoczyl Paul Slater, wolajac: -Czesc! 14 -Zjezdzaj - powiedzialam. Poniewaz tak sie skladalo, ze nadal plakalam, a Paul Slater byl ostatnia osoba na swiecie, ktora pragnelam miec za swiadka swoich lez. Marzylam o tym, zeby nic nie zauwazyl. Nic z tego.-Co to, przerwalo zapore? - zapytal. -Nic takiego - powiedzialam, ocierajac oczy rekawem. Zuzylam juz wszystkie chusteczki, jakie dostalam od sekretarki ojca Dominika. - To tylko alergia. Paul odsunal moja reke. -Prosze, wez to. Podal mi, o dziwo, biala chusteczke, ktora wyciagnal z kieszeni. Zabawne, ze jedyna rzecza, na ktorej bylam w stanie skupic uwage, byl kwadrat bialego materialu. -Nosisz chusteczke? - zapytalam lamiacym sie glosem. Paul wzruszyl ramionami. -Nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba bedzie kogos zakneblowac. Ta odpowiedz tak mnie zaskoczyla, ze nie moglam sie powstrzymac od smiechu. To znaczy Paul mnie troche przerazal... no, dobrze, nawet bardzo. Ale bywal zabawny. Wytarlam lzy chusteczka, bardziej, niz bym chciala, przejeta bliskoscia jej wlasciciela. Paul wygladal tego dnia szczegolnie uroczo - w szarym kaszmirowym swetrze i czekoladowobrazowej skorzanej marynarce. Nie moglam sie powstrzymac, zeby nie spojrzec na jego usta i nie przypomniec sobie, jak smakowaly. A bylo przyjemnie. Bardziej niz przyjemnie. Potem moje spojrzenie powedrowalo w strone oka, tego, w ktore wbilam kciuk. Zadnego sladu. Nielatwo bylo go zranic. Zalowalam, ze nie mozna tego samego powiedziec o mnie. Albo w kazdym razie o moim sercu. Nie wiem, czy Paul zauwazyl, czemu sie przygladam - podejrzewam, ze bylo oczywiste, ze patrze na jego usta. Nagle podniosl obie rece i umiescil je na szerokiej na blisko metr kolumnie, o ktora sie opieralam - jednej z kolumn, na ktorych spoczywa zadaszenie galerii - wiezac mnie miedzy nimi. -A wiec, Suze - odezwal sie przyjaznie. - Dlaczego ojciec Dominik chcial sie z toba zobaczyc? Mimo ze akurat rozgladalam sie za chlopakiem, nie bylam pewna, czy Paul by mi odpowiadal w tym charakterze. Owszem, byl przystojny i w ogole. Do tego dochodzila jeszcze sprawa z posrednictwem. Ale ten czlowiek probowal mnie zabic. Dosc trudno byloby cos takiego puscic w niepamiec. Tak wiec, uwieziona miedzy jego ramionami, czulam sie rozdarta wewnetrznie. Z jednej strony, nie mialabym nic przeciwko temu, zeby wyciagnac rece, ujac nimi jego twarz i pocalowac go mocno w usta. Z drugiej strony, porzadny kopniak w krocze wydawal mi sie rownie pociagajacy, biorac pod uwage, na co mnie narazil tamtego dnia, wlaczajac w to rozpalony chodnik i Aniola Piekiel. Nie zrobilam ani jednego, ani drugiego. Stalam tylko, z mocno bijacym sercem. Ten chlopak, ostatecznie, wystepowal w moich koszmarnych snach przez dobrych pare tygodni. Tego sie tak latwo nie zapomina, nawet jesli ten sam chlopak pakuje ci przypadkiem jezyk w usta, a tobie sie to przypadkiem nawet podoba. -Nie martw sie - powiedzialam glosem, ktory w ogole nie brzmial jak moj wlasny, tak byl zachrypniety od placzu. Odchrzaknelam i dokonczylam: - Nie mowilam ojcu Dominikowi niczego na twoj temat, jesli to cie akurat niepokoi. Paul odprezyl sie wyraznie, kiedy dotarly do niego moje slowa. Zdjal nawet jedna reke z kolumny i zaczal bawic sie kosmykiem moich wlosow. -Z takimi wlosami ci lepiej - powiedzial aprobujaco. - Powinnas zawsze nosic je rozpuszczone. Poczulam gwaltowne przyspieszenie rytmu serca pod wplywem jego dotyku i zeby je ukryc przed Paulem, usilowalam sie schylic pod jednym z wiezacych mnie ramion. -A dokad to sie wybierasz? - zapytal, osaczajac mnie ponownie. Tym razem przysunal sie do mnie o krok, teraz nasze twarze dzielila odleglosc zaledwie kilku centymetrow. W jego oddechu, jak stwierdzilam, nadal czulo sie zapach pasty do zebow, jakiej uzywal rano. Oddech Jesse'a nigdy, rzecz jasna, niczym nie pachnie, poniewaz Jesse nie jest zywa osoba. -Paul - powiedzialam, starajac sie zachowac opanowany, obojetny ton glosu. - Doprawdy. Nie tutaj, dobrze? -Swietnie. - Nie odsunal sie jednak. - Gdzie zatem? -O Boze, Paul. - Podnioslam dlon do czola. Bylo gorace. Wiedzialam, ze to nie goraczka. Dlaczego bylo mi tak goraco? W galerii panowal chlod. Czy to przez Paula? Czy to Paul powodowal, ze czulam sie tak, a nie inaczej? - Nie wiem, w porzadku? Posluchaj, jest... jest mnostwo rzeczy, nad ktorymi musze sie teraz zastanowic. Czy moglbys... czy moglbys mnie zostawic sama, zebym mogla spokojnie pomyslec? -Pewnie - odparl. - Dostalas kwiaty? -Dostalam - powiedzialam. Cokolwiek to bylo, co wywolywalo u mnie te dziwna goraczke, zmusilo mnie takze, choc wcale nie zamierzalam tego mowic, marzac jedynie o ucieczce i ukryciu sie w damskiej toalecie, gdzie doczekalabym do przerwy, do dodania: - Ale jesli sadzisz, ze zapomne, cos mi zrobil, tylko dlatego, ze przyslales mi bukiet glupich kwiatow... -Przeprosilem cie, Suze - powiedzial Paul. - I jest mi ogromnie przykro z powodu twoich stop. Powinnas byla pozwolic mi odwiezc sie do domu. Niczego bym nie probowal. Przysiegam. -Och, tak? - Popatrzylam mu w oczy. Byl ode mnie wyzszy o glowe, ale jego usta znajdowaly sie wciaz w odleglosci paru centymetrow od moich. Moglam ich dotknac wargami bez problemu. Nie to, zebym chciala to zrobic. Wcale nie. - A teraz to niby co robisz? -Suze - powiedzial, bawiac sie znowu moimi wlosami. Jego oddech laskotal mnie w policzek. - Jak inaczej mam cie zmusic, zebys ze mna porozmawiala? Masz o mnie zupelnie mylne wyobrazenie. Bierzesz mnie za jakis czarny charakter. A ja nie jestem taki. Naprawde nie. Jestem... coz, jestem bardzo do ciebie podobny. -Jakos smiem w to watpic - powiedzialam. Jego bliskosc utrudniala mi formulowanie zdan. I to wcale nie dlatego, ze mnie przerazal. Nadal sie go balam, ale juz inaczej. -To prawda - stwierdzil. - Uwazam, ze mamy wiele wspolnego. Nie tylko to posredniczenie. Mysle, ze mamy taka sama filozofie zyciowa. Coz, pomijajac to, ze ty chcesz pomagac innym. Ale to tylko z poczucia winy. Pod kazdym innym wzgledem jestesmy identyczni. To znaczy, oboje jestesmy cyniczni i nieufni w stosunku do ludzi. Mozna by nas niemal uznac za mizantropow. Jestesmy pokrewnymi duszami, Suze. Oboje wiele widzielismy. Nic nas nie zaskoczy, nic nie wywrze wrazenia. Przynajmniej... - wbil swoje lodowoblekitne oczy w moje -...nic, az do tej chwili. W kazdym razie, jesli o mnie chodzi. -Byc moze jest tak, jak mowisz, Paul - powiedzialam, starajac sie nadac glosowi ton wyzszosci, co mi sie chyba specjalnie nie udalo, poniewaz jego bliskosc sprawiala, ze z trudem lapalam oddech. - Problem polega na tym, ze osoba, ktorej ufam najmniej na swiecie, to...? No, chyba ty. -Nie rozumiem dlaczego - powiedzial Paul. - Jestesmy w oczywisty sposob dla siebie stworzeni. Tylko dlatego, ze spotkalas Jesse'a najpierw... -Nie. - To bylo jak wybuch. Nie moglam tego zniesc. Nie moglam zniesc, zeby te usta... wymawialy jego imie. - Paul, ostrzegam cie... Paul polozyl palec na moich ustach. -Szsz - powiedzial. - Nie mow rzeczy, ktorych pozniej bedziesz zalowac. -Nie bede tego zalowac - wymowilam mimo jego palca. - Ty... -Wcale tak nie myslisz - stwierdzil Paul pewnym siebie tonem, przesuwajac palec z moich ust po brodzie, az na szyje. - Jestes tylko przestraszona. Boisz sie przyznac do swoich prawdziwych uczuc. Boisz sie przyznac, ze moge wiedziec pare rzeczy, o ktorych ty i madry stary Gandalf, zwany rowniez ojcem Dominikiem, mozecie nie miec pojecia. Boisz sie przyznac, ze moge miec racje i ze moze nie jestes az tak oddana swojemu ukochanemu Jesse'owi, jak bys chciala. No, dalej, przyznaj sie. Czulas cos, kiedy cie wtedy pocalowalem. Nie wypieraj sie tego. Czulam cos wtedy? Teraz cos czulam, a on tylko przesuwal koniuszkiem palca po mojej szyi. To nie bylo w porzadku, ze ten chlopak, ktorego nienawidzilam - a nienawidzilam go, tak jest - wywolywal we mnie podobne uczucia... ...podczas gdy chlopak, ktorego kochalam, sprawial, ze czulam sie jak kompletna... Paul pochylal sie nade mna tak nisko, ze dotykal piersia mojego swetra. -Chcesz znowu sprobowac? - zapytal. Jego usta przysunely sie do moich bardzo blisko. - Drobne doswiadczenie? Nie wiem, dlaczego na to nie pozwolilam. To znaczy pocalowac sie. Chcialam, zeby to zrobil. Nie bylo wlokienka w moim ciele, ktore by tego nie chcialo. Po tak przykrej rozmowie, jak ta w gabinecie ojca Dominika, byloby milo przekonac sie, ze ktos - ktokolwiek - mnie pragnal. Nawet chlopak, ktorego kiedys balam sie smiertelnie. Byc moze jakas czesc mnie nadal sie go bala. Albo tego, co mogl mi zrobic. Moze dlatego moje serce bilo tak szybko. Bez wzgledu na wszystko, nie pozwolilam sie pocalowac. Nie moglam. Nie wtedy. I nie w tym miejscu. Odwrocilam glowe, starajac sie trzymac usta poza jego zasiegiem. -Nie - powiedzialam pelna napiecia. - Mam bardzo zly dzien, Paul. Bylabym wdzieczna, gdybys zechcial sie odsunac... Mowiac "odsunac" polozylam mu rece na piersi i odepchnelam go ze wszystkich sil. Paul, nie spodziewajac sie tego, zatoczyl sie do tylu. -Hola - powiedzial, kiedy odzyskal rownowage i panowanie nad soba. - Co sie z toba dzieje? -Nic - odparlam, skrecajac w palcach jego chusteczke. - Wlasnie... wlasnie dostalam zla wiadomosc, i to wszystko. -Ach, tak? - To nie byla wlasciwa odpowiedz, jesli chodzi o Paula, bo teraz wygladal na naprawde zaintrygowanego, a to oznaczalo, ze nigdy sie go nie pozbede. - Co to za wiadomosc? Slodki Rico dal ci kosza? Dzwiek, jaki sie ze mnie wydobyl po tych slowach, stanowil skrzyzowanie szlochu z westchnieniem. Nie wiem, skad sie wzial. Jakby jakas nieznana sila wyrwala go z mojej piersi. Przestraszyl Paula niemal tak samo, jak mnie. -Hej - powiedzial, tym razem innym tonem. - Przepraszam. Ja... Czy on? Czy on naprawde? Pokrecilam glowa, nie ufajac wlasnemu glosowi. Pragnelam, zeby Paul sobie poszedl, zamknal sie i poszedl. Nie wydawal sie jednak sklonny ani do jednego, ani do drugiego. -Tak sobie myslalem - odezwal sie - ze w raju jest jakies zamieszanie, skoro nie pokazal sie, zeby mi skopac tylek po tym, co zaszlo w moim domu. Zdolalam odzyskac glos. Brzmial ochryple, ale przynajmniej bylam w stanie mowic. -Nie potrzebuje Jesse'a - oznajmilam - zeby sie za mnie bil. -To znaczy, ze nie powiedzialas mu - stwierdzil Paul. - O nas. Kiedy odwrocilam wzrok, dodal: -To musi byc to. Nie powiedzialas mu. Chyba ze mu powiedzialas, a on ma to gdzies. Czy o to chodzi, Suze? -Musze isc na lekcje - powiedzialam, odwracajac sie pospiesznie. Zatrzymal mnie glos Paula. -Pozostaje pytanie, dlaczego mu nie powiedzialas? Czy moze dlatego, ze w glebi duszy boisz sie? Bo moze w glebi duszy poczulas cos... cos, do czego nie chcesz sie przyznac, nawet przed soba? Wykonalam gwaltowny zwrot. -A moze - powiedzialam - w glebi duszy nie chce byc odpowiedzialna za morderstwo. Pomyslales o tym, Paul? Bo Jesse i tak juz raczej nie przepada za toba. Gdybym mu powiedziala, co mi zrobiles, w kazdym razie probowales zrobic, zabilby cie. To byl, wiedzialam doskonale, tylko wymysl. Ale Paul nie musial o tym wiedziec. Nie przyjal tego tak, jak sie spodziewalam. -Widzisz - powiedzial z szerokim usmiechem. - Chyba mnie troche lubisz, bo inaczej pozwolilabys mu na to. Bez sensu bylo mu odpowiadac, wiec ponownie odwrocilam sie, zeby odejsc. Tym razem pootwieraly sie drzwi klas dookola i uczniowie zaczeli wyplywac na galerie. W Akademii Misyjnej nie ma dzwonkow - czlonkowie zarzadu nie zycza sobie zaklocac spokoju dziedzinca czy bazyliki halasliwymi dzwiekami co godzina - wiec zmieniamy klasy za kazdym razem, kiedy duza wskazowka jest na dwunastce. Pierwsza lekcja, co uswiadomilam sobie, kiedy wokol mnie zaczal sie klebic tlum, wlasnie sie skonczyla. -No to jak, Suze? - zapytal Paul, nie ruszajac sie z miejsca, mimo morza ludzi, ktore nas zalalo. - Czy to o to chodzi? Nie chcesz, zebym umarl. Chcesz, zebym byl przy tobie. Bo ci sie podobam. Przyznaj. Pokrecilam glowa z niedowierzaniem. Oczywiste, ze z tym chlopakiem nie bylo sensu dyskutowac. Byl zbyt zarozumialy, zeby przyjac do wiadomosci czyjs punkt widzenia. A poza tym, oczywiscie, glupia sprawa, ale rzeczywiscie mial racje. -Och, Paul, tu jestes. - Kelly Prescott podeszla do niego, potrzasajac miodowymi blond wlosami. - Wszedzie cie szukalam. Posluchaj, zastanawialam sie, no wiesz, nad wyborami, w porze lunchu. Moze bysmy sie przespacerowali po dziedzincu, rozdajac batoniki. Wiesz, zeby ludziom przypomniec. O glosowaniu, oczywiscie. Paul nie zwracal na nia najmniejszej uwagi. Jego lodowoblekitne oczy byly nadal utkwione we mnie. -No, Suze? - zawolal, przekrzykujac dzwiek otwieranych szafek i szum rozmow, mimo ze mielismy zachowywac cisze na przerwach, zeby nie przeszkadzac turystom. - Przyznasz to czy nie? -To, czego ci potrzeba - powiedzialam, potrzasajac glowa - to intensywna psychoterapia. Ruszylam przez tlum. -Paul. - Kelly ciagnela Paula za rekaw skorzanej marynarki, rzucajac przez caly czas nerwowe spojrzenia w moja strone. - Paul. Halo. Ziemia do Paula. Wybory. Pamietasz? Wybory? Dzisiaj po poludniu? Wtedy Paul zrobil cos, co jak sobie zaraz potem uswiadomilam, przeszlo na zawsze do annalow Akademii Misyjnej, i to nie tylko dlatego, ze Cee Cee byla swiadkiem tego wydarzenia i opisala je pozniej w "Mission Bell". Nie, Paul zrobil cos, czego nikt, no moze poza mna, nie zrobil przez calych jedenascie lat uczeszczania Kelly do szkoly. Olal ja. -Dlaczego - powiedzial, wydzierajac rekaw z jej palcow - nie mozesz zostawic mnie w spokoju na piec cholernych minut? Kelly, oszolomiona, jakby dal jej w twarz, wyjakala: -C - co? -Slyszalas - odparl Paul. Chociaz nie zdawal sobie z tego sprawy, tlum w galerii zamarl, czekajac na jego nastepne posuniecie. - Chce mi sie rzygac od ciebie, tych glupich wyborow i tej glupiej szkoly. Kapujesz? A teraz zejdz mi z oczu, zanim powiem cos, czego bede pozniej zalowac. Kelly zamrugala, jakby wypadly jej szkla kontaktowe. -Paul! - zawolala, wciagajac powietrze. - Ale... ale... wybory... batoniki... Paul ledwo na nia spojrzal. -Mozesz wziac swoje batoniki - powiedzial - i wsadzic je sobie w... -Panie Slater! - Jedna z nowicjuszek, wyznaczonych do patrolowania podczas przerw galerii w celu zmniejszenia halasu, rzucila sie w strone Paula. - Prosze natychmiast do gabinetu dyrektora! Paul zasugerowal nowicjuszce cos, co z pewnoscia warte bylo co najmniej odsiadki, jesli nie usuniecia ze szkoly. To bylo tak brutalne, ze nawet ja sie zaczerwienilam, a mam trzech przyrodnich braci, ktorzy uzywaja tego rodzaju jezyka regularnie, kiedy ich ojca nie ma w poblizu. Nowicjuszka wybuchnela placzem i pobiegla po ojca Dominika. Paul popatrzyl za uciekajaca drobna figurka w czarnym stroju, potem spojrzal na Kelly, ktora takze plakala. A potem spojrzal na mnie. To spojrzenie wyrazalo bardzo wiele. Gniew, niecierpliwosc, niechec. Ale przede wszystkim - nie sadze, zebym sie co do tego pomylila - gleboka przykrosc. Powaznie, moje slowa go zranily. Nigdy mi nie przyszlo do glowy, ze Paula mozna zranic. Moze to, co powiedzialam Jesse'owi na temat Paula - o tym, ze jest samotny - bylo rzeczywiscie prawda. Moze on faktycznie potrzebowal po prostu kogos bliskiego. W Akademii Misyjnej nie znalazl z pewnoscia zbyt wielu przyjaciol. W chwile pozniej przestal na mnie patrzec, odwrocil sie i odszedl. Wkrotce potem uslyszalam odglos silnika jego kabrioletu oraz pisk opon na asfalcie na parkingu. Paul odjechal. -Coz - odezwala sie Cee Cee z wcale niemalym zadowoleniem, podchodzac do mnie. - To chyba zalatwia sprawe wyborow, czyz nie? Podniosla moja reke do gory, jak sedzia podnosi reke zwyciezcy na ringu. -Niech zyje wiceprzewodniczaca! 15 Paul nie wrocil tego dnia do szkoly. Nie to, zeby ktos sie tego spodziewal. W jedenastej klasie rozeszla sie informacja w rodzaju mowionego listu gonczego, o tym, ze w razie powrotu Paul zostanie ukarany tygodniowym zawieszeniem. Debbie Mancuso dowiedziala sie tego od szescioklasistki, ktora dowiedziala sie tego od sekretarki w gabinecie ojca Dominika, kiedy poszla tam oddac usprawiedliwienie spoznienia.Wydawalo sie, ze najlepiej bedzie, jesli Paul zniknie z oczu, dopoki atmosfera sie troche nie uspokoi. Nowicjuszka, ktora sklal, wpadla podobno w histerie i musiala sie polozyc w gabinecie pielegniarki z chlodnym kompresem na czole. Widzialam, jak ojciec Dominik spaceruje z ponura mina przed gabinetem. Az mialam ochote podejsc do niego i powiedziec: "Anie mowilam?!" To by jednak wygladalo na kopanie lezacego, wiec powstrzymalam sie. Poza tym nadal mialam do niego zal o te historie z Jesse'em. Im wiecej o tym myslalam, w tym wieksza wpadalam zlosc. To bylo tak, jakby obaj spiskowali przeciwko mnie. Jakbym byla jakas glupia, zakochana szesnastolatka, z ktora musieli sobie jakos dac rade. Glupi Jesse bal sie nawet powiedziec mi w oczy, ze mu sie nie podobam. Myslal, ze co ja takiego zrobie? Dam mu w twarz? Zdecydowanie mialam na to ochote. Na przemian z checia, zeby sie gdzies zwinac w klebek i umrzec. Chyba nie bylam jedyna, ktora sie tak czula. Kelly Prescott tez wygladala na straszliwie przygnebiona. Jednak lepiej znosila swoje nieszczescie ode mnie. Dramatycznym gestem oddarla czesc papierka z napisem SLATER ze wszystkich batonikow, jakie jej pozostaly. Wewnatrz opakowania napisala markerem SIMON. Wyszlo na to, ze startujemy ramie w ramie. Wygralam wybory na wiceprzewodniczaca trzeciej klasy Akademii Misyjnej imienia Junipero Serry jednoglosnie, jesli nie liczyc jednego glosu na Brada Ackermana. Nikt specjalnie nie watpil w to, kto glosowal na Brada. Nie usilowal nawet zmienic swojego charakteru pisma. Nikt nie mial jednak, w zwiazku z przyjeciem, jakie urzadzal tego wieczoru, do niego pretensji. Gosci poinstruowano, zeby przychodzili dopiero po dziesiatej, kiedy to Jake, konczac zmiane w Peninsula Pizza, mial przybyc z beczulka piwa i pizzami. Andy i mama zostawili rano na lodowce kartke z numerem telefonu, gdzie mozna ich zlapac, oraz formalnym zakazem przyjmowania gosci w czasie ich nieobecnosci. Brad uznal to ostatnie za szczegolnie zabawne. Co do mnie, mialam powazniejsze zmartwienia niz jakies glupie przyjecie. Tylko ze Cee Cee i Adam chcieli pojsc gdzies po szkole, zeby uczcic moje zwyciestwo - ktore w zasadzie okazalo sie watpliwym zwyciestwem, skoro moj przeciwnik zostal usuniety ze szkoly. Adam zaopatrzyl sie jednak w butelke musujacego jablecznika na te okazje i wobec tego nie moglam, oczywiscie, odmowic. Razem z Cee Cee tak ciezko pracowal nad moja kampania wyborcza, do ktorej ja w ogole nie przylozylam reki - no, z wyjatkiem jednego sloganu. Czulam sie na tyle winna, ze pojechalam z nimi na plaze i zostalam na tyle dlugo, zeby wzniesc toast o zachodzie slonca. To zwyczaj z czasow, kiedy po raz pierwszy wygralam szkolne wybory - po przeprowadzce do Carmelu, osiem miesiecy wczesniej. Po powrocie do domu stwierdzilam kilka rzeczy. Po pierwsze, niektorzy z gosci zjawili sie wczesniej, wsrod nich Debbie Mancuso, ktora zawsze kochala sie w Bradzie, od tamtej nocy, kiedy przylapalam ich, jak sie calowali przy basenie na party u Kelly Prescott. Po drugie, wiedziala wszystko o Jessie. Albo przynajmniej myslala, ze wie. -No, to co to za chlopak, z ktorym sie widujesz, jak twierdzi Brad? - zapytala, stojac przy stole w kuchni i ukladajac artystycznie plastykowe kubki, w ramach przygotowan przed pojawieniem sie beczulki. Brad byl na zewnatrz z grupka swoich kumpli, obficie zlewajac laznie chlorem, bez watpienia w oczekiwaniu na tlum bakterii, ktore mialy ja zapelnic, gdy kilku jego mniej apetycznych przyjaciol zechce z niej skorzystac. Debbie byla w stroju galowo - przyjeciowym, obejmujacym odslaniajaca plecy bluzke do pepka oraz bufiaste "haremowe" spodnie, ktore jak sadze, mialy z zalozenia ukrywac rozmiary jej niemalego tylka, ale dawaly efekt dokladnie odwrotny. Nie lubie wyrazac sie zle o przedstawicielkach mojej wlasnej plci, ale z Debbie Mancuso byl kawal pasozyta. Latami wysysala Kelly do cna. Mialam tylko nadzieje, ze nie zwroci swoich ssawek do mnie. -Po prostu chlopak - powiedzialam chlodno, przechodzac obok niej, zeby wyjac niskokaloryczna cole z lodowki. Zdawalam sobie sprawe, ze potrzebuje silnego kofeinowego szumku, zeby wzmocnic sie przed wieczorem - na spotkanie z Jesse'em i w zwiazku z przyjeciem. -Czy on chodzi do RLS? - zapytala Debbie. -Nie - powiedzialam, otwierajac cole z trzaskiem. Brad, jak zauwazylam, usunal kartke od Andy'ego i mamy. Coz, byla troche krepujaca. - Nie chodzi do szkoly sredniej. Debbie otworzyla szeroko oczy. To zrobilo na niej wrazenie. -Naprawde? Wiec chodzi do college'u, tak? Jake go zna? -Nie - odparlam. Poniewaz nie ciagnelam tematu, Debbie odezwala sie: -To bylo dziwne, to dzisiaj, co? Ta historia z Paulem. -Tak - powiedzialam. Ciekawa bylam, czy Jesse siedzi na gorze, czekajac na mnie, czy tez zamierza zniknac bez slowa pozegnania. Sadzac po tym, co sie ostatnio dzialo, stawialam na to drugie. -Ja... To znaczy, niektore dziewczyny mowily, ze... - Debbie, nigdy nienalezaca do zlotoustych, teraz platala sie jeszcze bardziej niz zwykle. - Ze ten Paul chyba... ze cie lubi. -Naprawde? - usmiechnelam sie bez przekonania. - Coz, przynajmniej ktos mnie lubi. A potem powloklam sie schodami do swojego pokoju. Po drodze spotkalam Davida, ktory akurat schodzil. Niosl spiwor, plecak oraz laptopa, ktorego wygral na obozie komputerowym za wymyslenie najlepszej gry wideo. Maks lazl za nim na smyczy. -Dokad idziesz? - zapytalam. -Do Todda - powiedzial. Todd byl najlepszym przyjacielem Davida. - Powiedzial, ze mozemy z Maksem zostac na noc. Nie sadze, zeby tutaj dalo sie w ogole spac dzisiejszej nocy. -Madra decyzja - powiedzialam z aprobata. -Powinnas zrobic to samo - stwierdzil David. - Zostan u Cee Cee. -Zrobilabym to - powiedzialam, salutujac mu puszka sody. - Ale mam pewna drobna sprawe do zalatwienia. David wzruszyl ramionami. -W porzadku. Ale nie mow, ze cie nie ostrzegalem. Ruszyl dalej po schodach. Nie zaskoczylo mnie odkrycie, ze Jesse'a nie ma w pokoju. Tchorz. Zrzucilam klapki, weszlam do lazienki i zamknelam drzwi na klucz. Dla duchow, oczywiscie, to zadna roznica. A na pojawienie sie Jesse'a i tak nie bylo co liczyc. Tak czulam sie po prostu bezpieczniej. Odkrecilam wode, rozebralam sie i wsunelam do wanny, pozwalajac cieplej wodzie piescic moje obolale stopy i zmeczone cialo. Szkoda, ze nie bylo sposobu, zeby pocieszyc zranione serce. Czekolada moze by i pomogla, ale przypadkiem czekolady akurat nie mialam w lazience. Najgorsze w tym wszystkim bylo to, ze w glebi duszy wiedzialam, ze ojciec Dominik ma racje co do przeprowadzki Jesse'a. Tak bylo lepiej. To znaczy, jak moglo byc inaczej? Zostalby tutaj, a ja cierpialabym dalej z jego powodu? Nieodwzajemniona milosc to wdzieczny temat dla powiesci i temu podobnych, ale w zyciu to cos koszmarnego. Tylko ze - i to mnie bolalo najbardziej - moglabym przysiac, ze wtedy, cale tygodnie temu, kiedy mnie pocalowal, cos do mnie czul. Naprawde. A nie mowie o tym, co ja czulam w stosunku do Paula, a co bylo, nie owijajac w bawelne, zwyklym pozadaniem. Podoba mi sie jego cialo, przyznaje. Ale go nie kocham. Bylam taka pewna, tak bardzo pewna, ze Jesse mnie kocha. Oczywiste jednak, ze sie pomylilam. Coz, na ogol sie mylilam. Co w tym nowego? Wymoczylam sie troche i wyszlam z wanny. Zabandazowalam ponownie stopy i wlozylam najwygodniejsze, pelne dziur dzinsy, te, ktorych mama nie pozwala mi nosic publicznie. Zawsze grozi, ze je wyrzuci, razem z wyblakla, czarna jedwabna bluzka. W pokoju zastalam Jesse'a, siedzacego na swoim zwyklym miejscu na parapecie pod oknem z Szatanem na kolanach. Wiedzial. Jeden rzut oka wystarczyl, zeby przekonac sie, ze wiedzial o mojej rozmowie z ojcem Dominikiem i ze jedynie czekal - z pewnym niepokojem - zeby sprawdzic moja reakcje. Nie chcac go rozczarowac, odezwalam sie niezwykle uprzejmie: -Och, jeszcze tu jestes? Myslalam, ze zdazyles sie juz przeprowadzic do Misji. -Susannah - powiedzial. Jego glos byl tak gleboki, jak Szatana, kiedy warczal na Maksa przez drzwi mojego pokoju. -Nie chce cie zatrzymywac - powiedzialam. - Slyszalam, ze wieczorem w Misji bedzie sie mnostwo dzialo. Wiesz, w zwiazku z jutrzejszym swietem. Trzeba wypchac mnostwo pinatas. Bedziesz sie swietnie bawil. Slyszalam slowa wydobywajace sie z moich ust, ale przysiegam, nie wiem, skad sie braly. W wannie powiedzialam sobie, ze zachowam sie dojrzale i rozsadnie. A zachowywalam sie jak nadasane dziecko i to ledwo zaczelismy rozmawiac. -Susannah - powiedzial Jesse, wstajac. - Musisz zrozumiec, ze tak bedzie lepiej. -Och - powiedzialam, wzruszajac ramionami, zeby dac mu do zrozumienia, jak malo mnie obchodzi cala ta sprawa. - Pewnie. Pozdrow ode mnie siostre Ernestyne. Stal, patrzac na mnie. Nie bylam w stanie odczytac wyrazu jego twarzy. Gdybym to potrafila, nie dopuscilabym do tego, zeby sie w nim zakochac. No wiecie, ze wzgledu na brak wzajemnosci z jego strony. Mial ciemne oczy - tak bardzo ciemne, jak Paul bardzo jasne - i zupelnie nieprzeniknione. -A wiec to wszystko - skwitowal. Z powodow, ktorych nie umialam sobie wyobrazic, wydawal sie zagniewany. - To wszystko, co masz mi do powiedzenia? Nie moglam w to uwierzyc. Ale czelnosc! Wyobrazcie sobie, on zly na mnie! -Tak - odparlam. Potem przypomnialam sobie cos. - Och, nie, poczekaj. Ciemne oczy rozblysly. -Tak? -Craig. Zapomnialam o Craigu. Co u niego slychac? Ciemne oczy znowu przybraly nieodgadniony wyraz. Jesse sprawial wrazenie niemal rozczarowanego. Jakby on mial jakis powod do rozczarowania! To moje serce zostalo rozbite na kawalki. -Ciagle to samo - powiedzial. - Nieszczesliwy z powodu swojej smierci. Jesli chcesz, poprosze ojca Dominika... -Och - powiedzialam. - Mysle, ze ty i ojciec Dominik zrobiliscie dosc. Sama, jak sadze, dam sobie rade z Craigiem. -Swietnie - stwierdzil Jesse krotko. -Swietnie - powiedzialam. -Coz... - Ciemne oczy wpatrzyly sie w moje. - Do widzenia, Susannah. -Tak - odparlam. - No, to na razie. Jesse nie poruszyl sie. Za to zrobil cos, czego sie zupelnie nie spodziewalam. Wyciagnal reke, dotykajac mojej twarzy. -Susannah - powiedzial. W utkwionych we mnie ciemnych oczach odbijalo sie swiatlo sypialni w postaci bialych gwiazdek. - Susannah, ja... Nigdy nie dowiedzialam sie, co Jesse mial mi do powiedzenia, poniewaz drzwi pokoju nagle otworzyly sie. -Przepraszam, ze przerywam - powiedzial Paul Slater. 16 Paul. Zupelnie o nim zapomnialam. Zapomnialam o nim i o tym, co sie miedzy nami dzialo w ciagu paru ostatnich dni. A bylo tego sporo i w dodatku nie zalezalo mi na tym, zeby Jesse sie o tym dowiedzial.-Krowa drzwi zjadla w domu? - zapytalam Paula, majac nadzieje, ze nie zauwazy paniki w moim glosie, kiedy odsunelismy sie od siebie z Jesse'em. -Coz - powiedzial Paul, ktory jak na chlopaka zawieszonego w prawach ucznia tego wlasnie dnia, byl w calkiem niezlej formie. - Uslyszalem odglosy zabawy i domyslilem sie, ze masz gosci. Nie zdawalem sobie, naturalnie, sprawy, ze podejmujesz pana de Silve. Jesse na sardoniczne spojrzenie Paula odpowiedzial spojrzeniem pelnym nienawisci. -Slater - odezwal sie niezbyt przyjaznym tonem. -Jesse - odparl Paul swobodnie. - Jak sie miewasz? -Mialem sie lepiej, zanim przyszedles. Paul uniosl do gory ciemne brwi, jakby zdziwiony ta odpowiedzia. -Naprawde? Suze nic ci zatem nie powiedziala? -Co tak... - zaczal Jesse, ale przerwalam mu szybko. -O zmiennikach? - Stanelam przed Jesse'em, jakbym w ten sposob chciala go zaslonic przed tym, co Paul, jak przeczuwalam, mial zamiar zrobic. - I o tym przechodzeniu dusz? Nie, nie mialam jeszcze okazji mu o tym powiedziec. Ale zrobie to. Dzieki, ze wpadles. Paul usmiechnal sie tylko radosnie. Cos w tym usmiechu sprawilo, ze serce zaczelo mi bic jak szalone... I to wcale nie dlatego, ze ktos probowal mnie pocalowac. -Nie dlatego przyszedlem - oznajmil Paul, ukazujac wszystkie niezwykle biale zeby. Poczulam, jak Jesse dretwieje obok mnie. I on, i Szatan wykazywali wyjatkowa wrogosc wobec Paula. Szatan wskoczyl na parapet, nastroszyl futro, warczac glosno na Paula. Jesse nie okazywal wrogosci w sposob tak otwarty, ale uznalam, ze to tylko kwestia czasu. -No, jesli przyszedles na impreze do Brada - powiedzialam szybko - to chyba sie troche zgubiles. Impreza jest na dole, nie tutaj. -Nie przyszedlem na impreze - powiedzial Paul. - Przyszedlem, zeby ci to oddac. - Siegnal do kieszeni dzinsow i wyciagnal jakis maly, ciemny przedmiot. - Zostawilas to w mojej sypialni. Spojrzalam na jego wyciagnieta dlon. Lezala na niej szylkretowa spinka do wlosow, ta, ktora zgubilam. Ale nie u Paula. Zgubilam ja w poniedzialek rano, w pierwszy dzien szkoly. Widocznie mi spadla, a Paul ja znalazl i podniosl. Podniosl i trzymal przez caly tydzien, zeby moc rzucic ja Jesse'owi w twarz, tak jak teraz. I zniszczyc moje zycie. Oto, kim byl Paul. Nie posrednikiem. Nie zmiennikiem. Niszczycielem. Szybkie spojrzenie na Jesse'a przekonalo mnie, ze te niedbale wypowiedziane slowa - "Zostawilas to w mojej sypialni" - odniosly spodziewany skutek. Jesse wygladal, jakby dostal piescia w brzuch. Wiedzialam, jak sie czuje. Paul tak dzialal na ludzi. -Dzieki - powiedzialam, wyrywajac spinke z jego reki. - Zgubilam ja w szkole, a nie u ciebie. -Jestes pewna? - Paul sie usmiechnal. Zdumiewajace, jakie potrafil grac niewiniatko, kiedy tylko mial na to ochote. - Moglbym przysiac, ze zostawilas ja na moim lozku. Piesc pojawila sie znikad. Przysiegam, nie zauwazylam, co sie szykuje. Stalam, zastanawiajac sie, jak zdolam sie wytlumaczyc Jesse'owi, kiedy jego piesc trafila w twarz Paula. Paul tez niczego nie zauwazyl. Inaczej by sie uchylil. Kompletnie zaskoczony, runal w strone mojej toaletki. Perfumy i lakier do paznokci wylaly sie na niego, kiedy zderzyl sie z nakrytym falbaniasta serweta stolikiem. -W porzadku - powiedzialam, stajac pospiesznie pomiedzy nimi. - Dobrze. Dosyc. Jesse, on cie probuje wyprowadzic z rownowagi. Nic sie nie zdarzylo, jasne? Poszlam do niego, bo powiedzial, ze wie cos o czyms, co nazywa sie transferencja dusz. Myslalam, ze to moze cos, co by ci pomoglo. Przysiegam, ze to wszystko. Do niczego nie doszlo. -Do niczego nie doszlo - odezwal sie Paul rozbawionym tonem, gramolac sie na nogi. Krew kapala mu z nosa na koszule, ale raczej nie zwracal na to uwagi. - Powiedz mi cos, Jesse. Czy ona tez wzdycha, kiedy tyja calujesz? Teraz sama chcialam go zabic. Jak on mogl? Jak mogl? Wlasciwe pytanie, rzecz jasna, brzmialo: jak ja moglam? Jak moglam byc taka glupia, zeby pozwolic sie calowac w ten sposob? Bo pozwolilam mu na to - nawet oddawalam mu pocalunki. Nie doszloby do tego, gdybym wiecej uwagi poswiecala cwiczeniu wstrzemiezliwosci. Czulam sie skrzywdzona, bylam zla i bylam, mowiac wprost, samotna. Tak samo jak Paul. Nigdy jednak nie staralam sie celowo nikogo zranic. Tym razem piesc Jesse'a poslala Paula pod okno, gdzie Szatan, ogolnie niezadowolony z przebiegu wypadkow, wydal wsciekly syk, po czym wyskoczyl przez okno na dach nad gankiem. Paul wyladowal twarza w poduszkach. Kiedy podniosl glowe, zauwazylam krew na atlasie. -Wystarczy - krzyknelam, chwytajac Jesse'a za ramie, kiedy szykowal sie do nastepnego ciosu. - Boze, Jesse, nie widzisz, co on robi? Probuje cie rozwscieczyc. Nie dawaj mu satysfakcji. -Nie o to mi chodzi - odezwal sie Paul z parapetu. Oparl glowe na zakrwawionej poduszce, sciskajac nos palcami, zeby zatamowac strumien krwi. - Probuje wykazac obecnemu tutaj Jesse'owi, ze potrzebujesz prawdziwego chlopaka. To znaczy, no, dajcie spokoj. Jak dlugo, wydaje wam sie, ze to potrwa? Suze, nie powiedzialem ci tego wczesniej, ale teraz ci powiem, bo wiem, o czym myslalas. Przemieszczanie sie dusz dziala tylko wtedy, kiedy wyrzucisz dusze obecnie zajmujaca cialo i wprowadzisz inna dusze na jej miejsce. Innymi slowy, to morderstwo. Przykro mi, ale nie robisz na mnie wrazenia morderczyni. Twoj Jesse bedzie musial ktoregos dnia przeniesc sie dalej. Ty go tylko zatrzymujesz... Czulam, jak ramie Jesse'a porusza sie konwulsyjnie, uwiesilam sie na nim calym ciezarem ciala. -Zamknij sie, Paul - powiedzialam. -A co z toba, Jesse? To jest, co ty, do diabla, mozesz jej dac? - Paul smial sie, mimo krwi cieknacej mu po twarzy. - Nie mozesz jej nawet postawic filizanki glupiej kawy... Jesse eksplodowal, wyrywajac sie z mojego uscisku. Tylko w ten sposob potrafie to opisac. W jednej chwili stal obok mnie, w nastepnej lezal na Paulu; obaj zlapali sie nawzajem rekami za szyje. Sturlali sie na podloge z hukiem, ktory moglby postawic na nogi caly dom. Nic sadzilam jednak, zeby ktokolwiek ich uslyszal. Brad wlaczyl na dole stereo i sciany wibrowaly od muzyki. Hip hopu - ulubionej muzyki Brada. Nie mialam watpliwosci, ze sasiedzi beda zachwyceni ta slodka kolysanka. Jesse i Paul tarzali sie po podlodze. Zastanawialam sie nad stluczeniem czegos nad ich glowami. Problem polegal na tym, ze przy ich zacietrzewieniu to by pewnie nic nie dalo. Przemawianie im do rozumu nie poskutkowalo. Musialam cos zrobic. Zamierzali sie pozabijac i to z mojej winy. Z mojej wlasnej, cholernej winy. Nie wiem, skad mi przyszedl do glowy pomysl z gasnica. Patrzylam z przerazeniem, jak Jesse pchnal Paula z calej sily na polke z ksiazkami, kiedy nagle pomyslalam: Ojej, gasnica. Zakrecilam sie na piecie i wypadlam z pokoju. Pognalam po schodach - muzyka byla coraz glosniejsza, a odglosy bojki w moim pokoju cichly z kazdym stopniem. Na dole impreza Brada rozkrecala sie w najlepsze. Dziesiatki skapo odzianych, wirujacych w rytm muzyki cial zapelnialo salon. Polowy nie bylam nawet w stanie rozpoznac. Potem zdalam sobie sprawe, ze to pewnie koledzy Jake'a z college'u. W przelocie zobaczylam Neila Jankowa trzymajacego jeden z niebieskich plastykowych kubkow, ktore Debbie Mancuso tak starannie ustawila na stole w kuchni. Rozlal piwo dookola, kiedy przemknelam obok niego. A wiec Jake, jak z tego wynikalo, zjawil sie juz z beczka. Musialam sie rozplaszczyc na scianie, zeby przecisnac sie obok ludzi na korytarzu przed kuchnia. Kiedy przedarlam sie do srodka, stwierdzilam, ze tam tez jest pelno nieznanych mi osob. Rzut oka przez rozsuwane szklane drzwi pozwolil mi zorientowac sie, ze w lazni, mogacej z zalozenia pomiescic do osmiu osob, siedzialo teraz okolo trzydziestu, w wiekszosci jedni na drugich. Tak, jakby moj dom stal sie nagle jakas melina "Playboya". Nie wierzylam wlasnym oczom. Gasnice znalazlam pod zlewem, gdzie Andy trzymal ja na wypadek, gdyby zapalil sie tluszcz na kuchni. Krzyczalam "przepraszam" do ochrypniecia, zanim zdolalam ponownie wydostac sie na korytarz. Uslyszalam wowczas ze zdumieniem, ze ktos wykrzykuje moje imie. Za mna stali Cee Cee i Adam. -Co wy tu robicie? - wrzasnelam w odpowiedzi. -Zostalismy zaproszeni - odkrzyknela Cee Cee - troche, jak zauwazylam, niepewnie. Domyslilam sie, ze budzili wsrod pozostalych gosci lekkie zdziwienie. Nie naleza do tego samego kregu co Brad. Co to, to nie. -Spojrz - powiedzial Adam, podnoszac do gory zaproszenie od Brada. - Jestesmy legalnie. -No, to swietnie - powiedzialam. - Bawcie sie dobrze. Posluchajcie, u mnie na gorze cos sie dzieje... -Pojdziemy z toba - krzyknela Cee Cee. - Tu na dole jest za duzo halasu. U mnie na gorze, z czego zdawalam sobie sprawe, wcale nie bylo spokojniej. A na dodatek trwala tam jeszcze bijatyka pomiedzy Paulem Slaterem a moim niedoszlym chlopakiem. -Zostancie tutaj - zawolalam. - Wroce za minutke. Adam jednak zauwazyl gasnice i ze slowami "Super! Efekty specjalne!" ruszyl za mna. Nic nie moglam na to poradzic. Musialam wrocic na gore, jesli mialam powstrzymac Paula i Jesse'a przed pozabijaniem sie nawzajem - czy tez przynajmniej Jesse'a przed zabiciem Paula, bo Jesse oczywiscie byl juz martwy. Cee Cee i Adama czekaly trudne chwile w zwiazku z tym, co mieli zobaczyc na gorze. Mialam nadzieje pozbyc sie ich na schodach. Wszelkie nadzieje rozwialy sie jednak, kiedy dotarlszy wreszcie do schodow, zobaczylam Paula i Jesse'a staczajacych sie w dol. To znaczy, zobaczylam ja. Zwarci w smiertelnej walce, turlali sie po schodach jeden przez drugiego, trzymajac sie nawzajem za ubrania. Cee Cee i Adam - jak rowniez wszyscy, ktorzy przypadkiem spojrzeli w tym kierunku - zobaczyli jednak cos innego. Ujrzeli mianowicie Paula Slatera, posiniaczonego i zakrwawionego, ktory spadal ze schodow, zadajac ciosy piesciami - no coz, pozornie samemu sobie. -O moj Boze! - krzyknela Cee Cee, kiedy Paul, Jesse'a oczywiscie nie widziala, upadl ciezko u jej stop. - Suze! Co sie dzieje? Jesse pierwszy doszedl do siebie. Podniosl sie na nogi, schylil, zlapal Paula za ramiona i podniosl do gory, zeby moc mu znowu dolozyc. Ale nie to zobaczyli Cee Cee, Adam i pozostali swiadkowie. Widzieli, jak jakas tajemnicza sila podrzucila Paula do gory, a potem cisnela przez pokoj. Tance praktycznie ustaly, chociaz muzyczny lomot trwal dalej. Wszyscy gapili sie na Paula. -O moj Boze - krzyknela Cee Cee. - Czy on jest nacpany? Adam pokrecil glowa. -To by wiele wyjasnialo, jesli chodzi o tego faceta - powiedzial. W tym czasie Jake, widocznie zawiadomiony przez kogos, przedarl sie do salonu, spojrzal na Paula wijacego sie na podlodze - z rekami Jesse'a zacisnietymi na szyi, co jedynie ja moglam zobaczyc - i mruknal: -O Jezu. Widzac gasnice w moich rekach, podszedl do mnie zdecydowanym krokiem, zabral mi ja i poslal strumien bialej piany w kierunku Paula. Sytuacja nie zmienila sie dzieki temu na lepsze, o nie. Dwaj zapasnicy przetoczyli sie tylko do jadalni - goscie w poplochu uskakiwali im z drogi - i rabneli w szafke z porcelana mojej mamy, ktora naturalnie zachwiala sie i przewrocila, przy czym wszystkie talerze rozbily sie w drobny mak. Jake byl oszolomiony. -Co jest, do cholery, z tym facetem? Upil sie, czy co? Stojacy w poblizu Neil Jankow, nadal z kubkiem piwa w rece, powiedzial: -Moze ma atak. Lepiej wezwac karetke. Jake zaniepokoil sie. -Nie! - krzyknal. - Nie, tylko nie karetke i nie gliny! Niech nikt nie wzywa policji! W kazdym razie tyle powiedzial, zanim Jesse wyrzucil Paula przez szklane drzwi na taras. Prysznic szklanych odlamkow uswiadomil ludziom zazywajacym kapieli w lazni, ze w domu toczy sie smiertelna walka. Usilowali z wrzaskiem uciec przed miotajacym sie na wszystkie strony cialem Paula, natykajac sie po drodze na ostre kawalki szkla. Poniewaz jednak byli boso, nie mieli dokad uciec, podczas gdy Paul i Jesse tlukli sie na tarasie. Brad, takze uwieziony w lazni - z Debbie Mancuso uwieszona na nim jak przypadkowa ryba - wpatrywal sie z niedowierzaniem w ziejaca dziure, gdzie przedtem znajdowaly sie rozsuwane drzwi. -Slater! Zaplacisz za nowe drzwi, ty czubku! - ryknal. Na Paulu to nie zrobilo w tym momencie zadnego wrazenia. Szarpal sie, zeby zlapac oddech. Jesse trzymal go za szyje, nad krawedzia basenu z woda. -Zostawisz ja w spokoju? - zapytal Jesse, podczas gdy swiatla na dnie jacuzzi spowily ich niesamowitym blekitnym blaskiem. -Ani mi sie sni - wychrypial Paul. Jesse zanurzyl jego glowe w basenie, przytrzymujac ja pod woda. Neil, ktory wyszedl za Jakiem na taras, zawolal: -Teraz probuje sie utopic! Ackerman, zrob cos, i to szybko! -Jesse - krzyknelam. - Pusc go. Nie wolno tak. Cee Cee rozejrzala sie. -Jesse? - powtorzyla zdezorientowana. - On jest tutaj? Odwrocilam uwage Jesse'a na tyle, ze zwolnil uchwyt i Jake, z pomoca Neila, zdolal wyciagnac Paula, ktory dyszal ciezko. Koszule mial mokra od krwi i chlorowanej wody. Nie moglam dluzej tego zniesc. -Macie przestac natychmiast - zwrocilam sie do Jesse'a i Paula. - Dosc tego. Zrujnowaliscie moj dom. Zrobiliscie sobie nawzajem krzywde. A ponadto - dodalam, widzac wokolo na pol ciekawe, na pol przerazone spojrzenia skierowane w moja strone - mysle, ze zniszczyliscie resztki mojej reputacji. Zanim ktorys z nich zdazyl odpowiedziec, odezwal sie nowy glos: -Nie do wiary - powiedzial Craig Jankow, materializujac sie na lewo od brata - ze urzadziliscie, taka impreze i nikt mnie nie zaprosil. Powaznie - ciagnal Craig, kiedy popatrzylam na niego z niedowierzaniem - wyglada na to, ze swietnie sie bawicie. Wy, posrednicy, wiecie, jak sie urzadza imprezy. Jesse nie zwracal uwagi na przybysza. Zwracajac sie do Paula, powiedzial: -Nie zblizaj sie do niej. Rozumiesz? -Ugryz sie... - zasugerowal Paul. Z pluskiem wyladowal ponownie z glowa w basenie. Jesse wyrwal go z rak Jake'a. Ku zaskoczeniu wszystkich tym razem Neil towarzyszyl Paulowi pod woda. A to dlatego, ze Craig, bystry uczen, postanowil pojsc za ciosem i zalatwic sprawe: skoro - ja - nie - zyje - to - moj - brat - tez - nie - powinien. -Neil! - wrzasnal Jake, usilujac wyciagnac zarowno Paula, jak i swojego przyjaciela, ktory na jego oczach, z niewytlumaczalnych powodow zanurzyl sie w basenie z goraca woda. Nie wiedzial, rzecz jasna, ze obaj znajduja sie w mocy duchow. Ja jednak bylam tego swiadoma. Wiedzialam takze, ze zadne z nas nie jest w stanie nic zrobic. Duchy maja nadludzka sile. Nie bylo sposobu, zeby wyrwac ofiary z ich rak. Nie, dopoki nie beda tak samo martwe, jak... coz, jak sami zabojcy. Dlatego tez musialam zrobic cos, czego nie chcialam zrobic. Po prostu nie widzialam innego wyjscia. Grozby nie podzialaly. Sila nie podzialala. Zostalo jedno wyjscie. Naprawde, naprawde nie mialam ochoty tego robic. Robilo mi sie duszno ze strachu. Z trudem oddychalam, tak sie balam. Ostatnim razem, kiedy odwiedzilam to miejsce, o malo nie umarlam. I nie mialam jak sprawdzic, czy Paul mnie nie oszukal. A jesli zrobie, jak powiedzial i trafie w jeszcze gorsze miejsce niz poprzednim razem? Chociaz trudno byloby sobie wyobrazic gorsze miejsce. Jaki jednak mialam wybor? Zadnego. Strasznie, okropnie nie chcialam tego zrobic. Ale nie zawsze robimy to, co rzeczywiscie chcemy. Z sercem w gardle zanurzylam rece we wzburzonej, goracej wodzie i chwycilam za koszule. Nie wiedzialam nawet, czyje ubrania zlapalam. Wiedzialam tylko, ze to jedyny dostepny dla mnie sposob, zeby zapobiec morderstwu. Potem zamknelam oczy i wyobrazilam sobie miejsce, w ktorym mialam nadzieje nigdy juz sie nie znalezc. A kiedy otworzylam oczy, bylam wlasnie tam. 17 Nie bylam sama. Paul byl ze mna. Craig Jankow tez. - Co...? - Craig rozgladal sie po dlugim, ciemnym korytarzu, rownie niesamowicie cichym jak impreza Brada glosna. - Gdzie my u diabla jestesmy?-Tam, dokad juz dawno temu powinienes sie udac - odparl Paul, starannie otrzepujac koszule z kurzu, chociaz jako ze przenieslismy sie w inny wymiar, gdzie byla tylko jego swiadomosc, a nie cialo, zaden kurz nie brudzil koszuli. Zwracajac sie do mnie, Paul powiedzial z usmiechem: - Dobra robota, Suze. I to przy pierwszej probie. -Zamknij sie. - Nie bylam w nastroju do wymiany uprzejmosci. Znajdowalam sie w miejscu, w ktorym naprawde nie chcialam przebywac... w miejscu, do ktorego wracalam w koszmarnych snach, budzac sie z uczuciem kompletnego fizycznego i emocjonalnego wyczerpania, miejscu ktore wysysalo ze mnie zycie... nie wspominajac o odwadze. - Nie jestem specjalnie zachwycona tym faktem. -Rozumiem. - Paul wyciagnal reke, dotykajac swojego nosa. Poniewaz bylismy w swiecie duchow, a nie w tym prawdziwym, jego nos nie krwawil. Ubranie takze nie bylo mokre. - Wiesz, to, ze jestesmy tutaj, oznacza, ze nasze ciala zostaly na dole. -Wiem - powiedzialam, zerkajac nerwowo w glab spowitego mgla korytarza. Tak jak we snie, nie widzialam, co jest na jego koncach. Widzialam tylko szereg drzwi, ktore wydawaly sie ciagnac w nieskonczonosc. -Coz - powiedzial Paul - to powinno zwrocic uwage Jesse'a. To znaczy, ze nagle zapadlas w spiaczke. -Zamknij sie - powtorzylam. Mialam ochote sie rozplakac. Naprawde. A nienawidze plakac. Moze bardziej nawet niz wpadac w przepasc bez dna. - To wszystko twoja wina. Nie trzeba bylo robic sobie z niego wroga. -A ty - odparl Paul w odruchu gniewu - nie powinnas sie calowac... -Przepraszam - przerwal Craig. - Ale czy ktos moglby moze wyjasnic mi dokladnie... -Zamknij sie! - krzyknelismy jednoczesnie z Paulem. -Sluchaj - powiedzialam przerywanym glosem do Paula. - Przykro mi z powodu tego, co zaszlo w twoim domu. W porzadku? Stracilam glowe. Ale to nie znaczy, ze cos sie miedzy nami dzieje. -Stracilas glowe - powtorzyl Paul bezbarwnym tonem. -Zgadza sie - powiedzialam. Wloski na karku zjezyly mi sie. Nie lubilam tego miejsca. Nie podobaly mi sie macki mgly opasujace moje nogi. Nie podobaly mi sie grobowy bezruch i cisza. Nie podobalo mi sie to, ze widzialam cokolwiek w odleglosci zaledwie metra. Kto wie, w ktorym miejscu mogla zniknac podloga? -A co, jesli ja chce, zeby cos sie dzialo miedzy nami? - zapytal. -Przykro mi. Zerknal na Craiga, ktory szedl korytarzem, przygladajac sie z zainteresowaniem zamknietym drzwiom po obu stronach. -A co z przemieszczaniem sie tam i z powrotem? - zapytal Paul. -Co z tym? -Powiedzialem ci, jak to zrobic, prawda? Coz, sa tez inne rzeczy, ktore moge ci pokazac. Rzeczy, o ktorych ci sie nawet nie snilo. Zamrugalam oczami. Pomyslalam o tym, co mowil tamtego popoludnia w swoim pokoju na temat przechodzenia dusz. Jakas czesc mnie bardzo chciala sie dowiedziec, o co w tym wszystkim chodzi. Bardzo, bardzo chciala sie dowiedziec. Jakas czesc mnie z kolei nie chciala miec nic do czynienia z Paulem Slaterem. -Daj spokoj, Suze - ciagnal Paul. - Sama wiesz, ze umierasz z ciekawosci. Cale zycie zastanawialas sie, kim, czy tez czym, naprawde jestes. A ja ci mowie, ze znam odpowiedz. Znam ja. I podziele sie z toba swoja wiedza, jesli tylko mi na to pozwolisz. Spojrzalam na niego zmruzonymi oczami. -A co ty bedziesz mial ze swojej wspanialomyslnej oferty? - zapytalam. -Przyjemnosc przebywania w twoim towarzystwie - odparl z usmiechem. Powiedzial to niedbalym tonem, ale wiedzialam, ze nie mozna tego lekcewazyc w zaden sposob. Dlatego wlasnie, mimo palacej ciekawosci, nie spieszylam sie z przyjeciem jego propozycji. Ze wzgledu na ten haczyk. Haczyk polegajacy na tym, ze bede musiala spedzac czas w towarzystwie Paula Slatera. Moze bylo warto. Prawie. I to nie dlatego, ze wreszcie dowiedzialabym sie czegos z pierwszej reki o prawdziwej naturze tak zwanego daru, ale dlatego ze bylabym w stanie zapewnic bezpieczenstwo Jesse'owi... przynajmniej ze strony Paula. -W porzadku - powiedzialam. Okreslic reakcje Paula jako zaskoczenie byloby nieporozumieniem na skale stulecia. Zanim zdazyl sie odezwac, dodalam opryskliwie: -Ale Jesse jest poza twoim zasiegiem. Mowie powaznie. Zadnych obelg. Zadnego mordobicia. Zadnych egzorcyzmow. Paul uniosl jedna brew do gory. -A wiec to tak - powiedzial wolno. -Tak - odparlam. - Wlasnie tak. Nie odzywal sie tak dlugo, ze stwierdzilam, ze chce uznac cala sprawe za niebyla. Co by mi calkiem odpowiadalo. Do pewnego stopnia. Pomijajac czesc dotyczaca Jesse'a. Potem jednak Paul wzruszyl ramionami, mowiac: -W porzadku, jesli o mnie chodzi. Wytrzeszczylam na niego oczy, nie wierzac wlasnym uszom. Czyzbym w tej chwili uzyskala - kosztem, trzeba przyznac, ogromnego osobistego poswiecenia - odroczenie wyroku na Jesse'a? Nonszalancja Paula przekonala mnie, ze sie nie mylilam. A szczegolnie zas odpowiedz, jakiej udzielil Craigowi, kiedy ten ostatni chwycil za klamke przy jednych z drzwi, wolajac: -Hej, co jest za tymi drzwiami?! -To, na co zasluzyles - powiedzial Paul z krzywym usmiechem. Craig obejrzal sie na niego przez ramie. -Naprawde? To, na co zasluzylem? -Pewnie - potwierdzil Paul. -Nie sluchaj go, Craig - powiedzialam. - On nie wie, co jest za tymi drzwiami. Tam moze byc nagroda za dobre uczynki. Moze byc jakies inne zycie. Nikt tego nie wie. Nikt nigdy nie wyszedl tymi drzwiami. Mozesz tylko przejsc w jedna strone. Craig przygladal sie drzwiom z namyslem. -Inne zycie, tak? - powiedzial. -Albo zbawienie wieczne - odezwal sie Paul. - Albo, w zaleznosci od tego, czy byles zly, wieczne potepienie. No, dalej. Otworz je i przekonaj sie, czy byles dobrym czlowiekiem, czy nie. Craig wzruszyl ramionami, ale nie odwrocil wzroku od drzwi. -Coz - powiedzial. - To lepsze niz tkwic tutaj. Przekazcie Neilowi, ze mi przykro, ze zachowalem sie jak taki... no, wiecie. Chodzi tylko o to, ze to naprawde nie bylo w porzadku. Polozyl reke na klamce i nacisnal ja leciutko. Drzwi otworzyly sie na ulamek centymetra... I Craig zniknal w blysku swiatla tak oslepiajacego, ze musialam zakryc oczy rekami. -No - uslyszalam glos Paula pare sekund pozniej - teraz, kiedy mamy go z glowy... Opuscilam rece. Craiga nie bylo. Miejsce, gdzie stal, zialo pustka. Nawet mgla nie byla wzburzona. -Czy mozemy sie stad zabrac? - Paul zadrzal lekko. - To miejsce wywoluje u mnie gesia skorke. Usilowalam ukryc zdumienie, ze Paul czuje to samo co ja. Ciekawa bylam, czy tez miewal z tego powodu koszmary. Jakos nie wydawalo mi sie. Ale tez nie sadzilam, zeby mnie mialy przesladowac w przyszlosci. -Dobrze - powiedzialam. - Tylko... tylko, jak my wrocimy? -Tak samo - odparl Paul, zamykajac oczy - Po prostu przywolaj w myslach odpowiedni obraz. Zamknelam oczy, czujac cieply dotyk palcow Paula na ramieniu i chlod mgly na nogach... W sekunde pozniej upiorna cisze zastapila glosna muzyka. I krzyki. I wycie syren. Otworzylam oczy. Pierwsza rzecza, jaka zobaczylam, byla twarz Jesse'a tuz nad moja. Wydawala sie blada na tle czerwono - bialych swiatel karetki, ktora zatrzymala sie przy tarasie. Obok Jesse'a byli Cee Cee i Jake. Cee Cee odezwala sie pierwsza: -Ocknela sie! O moj Boze, Suze! Ocknelas sie! Dobrze sie czujesz? Usiadlam polprzytomna. Nie czulam sie za dobrze. W gruncie rzeczy czulam sie troche tak, jakby ktos mi porzadnie przylozyl w glowe. Naprawde mocno. Scisnelam skronie. Bol glowy. Pulsujacy bol. Bol wywolujacy mdlosci. -Susannah. - Jesse objal mnie ramieniem. W jego glosie brzmial niepokoj. - Susannah, co sie stalo? Czy wszystko w porzadku? Dokad... dokad odeszlas? Gdzie jest Craig? -Tam gdzie jego miejsce - odparlam, krzywiac sie, poniewaz swiatla ambulansu wzmogly tysiackrotnie bol pod czaszka. - Czy Neilowi... Czy Neilowi nic sie nie stalo? -Nic mu nie jest, Susannah. - Jesse wygladal na rownie rozbitego, jak ja sie czulam... a to znaczy, ze bardzo. Nie sadze, zeby ostatnich pare minut bylo dla niego przyjemnych. Ostatecznie stracilam nagle przytomnosc, bez zadnej widocznej przyczyny. Dzinsy zamoczyly mi sie od wody w basenie. Moglam sobie tylko wyobrazic, jak wygladaly moje wlosy. Balam sie stanac przed lustrem. -Susannah. - Jesse sciskal mnie serdecznym, opiekunczym gestem. Cudowne uczucie. - Co sie stalo? -Kto to jest Neil? - zapytala Cee Cee. Zerknela zaniepokojona na Adama. - Och, moj Boze. Ona majaczy. -Pozniej ci powiem - powiedzialam, spogladajac w strone Cee Cee. Nieco dalej dostrzeglam Paula, ktory rowniez siedzial. W przeciwienstwie do Neila, ktory padl w miejscu, ktore kiedys zajmowaly szklane drzwi, byl w stanie to zrobic bez pomocy sanitariusza. Ale, podobnie jak Neil, wypluwal z siebie mnostwo chlorowanej wody. Nie tylko spodnie mial mokre. Przemokl od stop do glow. A nos krwawil mu obficie. -Co my tutaj mamy? - Obok mnie uklekla sanitariuszka i, chwytajac mnie za nadgarstek, zaczela mierzyc puls. -Zemdlala nagle - oznajmila Cee Cee rzeczowo. - Nie, niczego nie pila. -Duzo tu tego bylo - stwierdzila sanitariuszka. Sprawdzila moje zrenice. - Uderzylas sie takze w glowe? -Nic o tym nie wiem - powiedzialam, mruzac oczy w swietle jej malej latarki punktowej. -Mogla to zrobic - odezwala sie Cee Cee - kiedy stracila przytomnosc. Sanitariuszka popatrzyla z dezaprobata. -Kiedy wy sie, dzieciaki, tego nauczycie? Nie wolno - mowila surowo - mieszac alkoholu i lazni. Nie chcialo mi sie jej przekonywac, ze nie pilam. Ani tez, skoro juz o tym mowa, nie siedzialam w lazni. Ostatecznie bylam calkowicie ubrana. Wystarczylo, ze sanitariuszka pozwolila mi odejsc po upewnieniu sie, ze nic mi sie nie stalo, zalecajac pic duzo wody i polozyc sie spac. Neil, jak sie okazalo, tez wyszedl z tej przygody bez szwanku. Zobaczylam go w pare minut pozniej, jak zamawial taksowke przez telefon komorkowy. Podeszlam do niego i powiedzialam, ze teraz moze juz bezpiecznie jezdzic swoim samochodem. Tylko na mnie spojrzal, jakbym zwariowala. Paul nie mial tyle szczescia co Neil i ja. Jego nos okazal sie zlamany, wiec zabrano go do szpitala. Widzialam go na chwile, zanim go zabrano i nie sprawial wrazenia szczesliwego. Patrzyl na mnie zza opatrunku, jaki mu nalozono na twarz. -Glowa boli? - zapytal zachrypnietym glosem. -Koszmarnie - odpowiedzialam. -Zapomnialem cie ostrzec. Zawsze tak jest po powrocie stamtad. Skrzywil sie. Uswiadomilam sobie, ze probuje sie usmiechnac. -Wroce - powiedzial, nasladujac Terminatora, co wypadlo smutno. Potem sanitariusze zabrali go do karetki. Rozejrzalam sie za Jesse'em. Nie mialam pojecia, co mu powiem... moze cos o tym, ze nie musi sie juz obawiac Paula? To sie okazalo bez znaczenia, poniewaz nigdzie go nie bylo. Zobaczylam za to zasapanego Brada, ktory zmierzal w moja strone. -Suze! - krzyknal. - Chodz. Jakis idiota wezwal gliny. Musimy ukryc beczke, zanim przyjada. Zamrugalam oczami. -Ani mi sie sni - burknelam tylko. -Suze. - Brad wyraznie panikowal. - Daj spokoj! Oni ja skonfiskuja! Albo wszystkich aresztuja. Rozejrzalam sie i zauwazylam Cee Cee obok samochodu Adama. -Hej, Cee - zawolalam. - Czy moge z wami jechac i przenocowac u ciebie? -Pewnie. O ile powiesz mi wszystko o tym Jessie - zawolala Cee Cee w odpowiedzi. -Nie ma o czym mowic - stwierdzilam. Bo naprawde nie bylo. Jesse odszedl. Wiedzialam doskonale dokad. , I nie moglam nic na to poradzic. 18 -Spojrz prawdzie w oczy, Suze - powiedziala Cee Cee, pozerajac nastepnego dnia podczas swieta ojca Serry swoja polowe porcji cannoli. - Mezczyzni sa koszmarni.-Ty mi to mowisz. -Mowie powaznie. Albo ty ich pragniesz, a oni ciebie nie chca, albo oni chca ciebie, a ty ich nie chcesz... -Witaj w moim swiecie - mruknelam ponuro. -Och, daj spokoj - powiedziala, zaskoczona moim tonem. - Nie moze byc az tak zle. Nie bylam w nastroju, zeby z nia dyskutowac. Po pierwsze, dopiero niedawno, po okolo dwunastu godzinach, pozbylam sie okropnego bolu glowy, zwiazanego ze zmiana wymiaru. Po drugie, chodzilo o Jesse'a. Nie mialam ochoty rozmawiac z nia o najnowszych zawirowaniach w historii naszego zwiazku. To nie tak, ze nie mialam dosc klopotow. W postaci na przyklad mamy i ojczyma. Nie wpadli w zbyt morderczy nastroj, kiedy po powrocie z San Francisco zastali ruine, ktora kiedys byla ich domem... nie wspominajac o wezwaniach na policje. Brad otrzymal jedynie dozywotni zakaz wychodzenia z domu po poludniu, a Jake za wspoludzial w organizowaniu imprezy - nie mowiac juz o dostarczeniu alkoholu - zostal pozbawiony wszelkich funduszy przeznaczonych na zakup camaro. Pieniadze poszly na zaplacenie rozmaitych kar. Jedynie fakt, ze David spedzil bezpiecznie noc w domu Todda powstrzymal Andy'ego przed zamordowaniem ktoregos ze starszych synow. Widac jednak bylo, ze mysli o tym... zwlaszcza kiedy mama zobaczyla, co sie stalo z porcelana. To nie znaczy, ze Andy czy mama byli specjalnie zadowoleni ze mnie - nie dlatego, zeby wiedzieli, iz porcelana potlukla sie z mojej winy, ale dlatego ze nie donioslam na braci. Moglam wydac Brada i powolac sie na probe szantazu wobec mojej osoby, ale wtedy dowiedzieliby sie, ze Brad ma na mnie cos, co rzeczywiscie jest warte szantazu. Wiec trzymalam buzie na klodke, szczesliwa, ze po raz pierwszy jestem prawie czysta w jakiejs sprawie. Coz, jesli nie liczyc porcelany - chociaz ku mojej radosci nikt poza mna nie byl tego swiadomy. Wiedzialam jednak, ze moja wina jest niezaprzeczalna. I zdawalam sobie sprawe, na co pojda moje przyszle zarobki z tytulu opieki nad dziecmi. Jestem pewna, ze rozwazali areszt domowy rowniez jako kare dla mnie. Nie mogli mi jednak zabronic uczestniczyc w swiecie ojca Serry, gdyz jako czlonkini samorzadu szkolnego zostalam wyznaczona przez siostre Ernestyne do obslugi jednego ze stoisk. Dzieki temu wlasnie znalazlam sie w towarzystwie Cee Cee przy stoisku z cannoli. Cee Cee, jako wydawca szkolnej gazetki, takze musiala sie pokazac. Po zajeciach poprzedniego wieczoru - wiecie, po bojce, podrozy do innego swiata, a potem calonocnych pogaduchach przy ogromnych ilosciach popcornu i czekolady - zadna z nas nie byla w najlepszej formie. Zaskakujaca jednak liczba gosci, ktorzy wybulili dolca na cannoli, wydawala sie nie zauwazac worow pod naszymi oczami... moze dlatego, ze obie mialysmy okulary przeciwsloneczne. -W porzadku - powiedziala Cee Cee. To byla glupota ze strony siostry Ernestyny powierzyc nam stoisko ze slodyczami, poniewaz wiekszosc pysznosci, ktore mialysmy sprzedawac, trafiala do naszych zoladkow. Po takiej nocy jak ostatnia czulysmy glod cukru. - Paul Slater. -Co z nim? -Podobasz mu sie. -Chyba tak - powiedzialam. -Tylko tyle? Chyba? -Powiedzialam ci. Podoba mi sie kto inny. -Zgadza sie - powiedziala Cee Cee. - Jesse. -Zgadza sie. Jesse. -Ktoremu ty sie nie podobasz? -No... tak. Siedzialysmy w milczeniu przez jakas minute. Wokol nas rozbrzmiewala muzyka mariachi. Dalej przy fontannie dzieciaki probowaly rozbic pinatas. Posag Junipero Serry ozdobiono kwiatami. Obok stoiska z taco znajdowalo sie stoisko z wedlinami i papryka. W spolecznosci przykoscielnej bylo tylu Wlochow co Latynosow. Cee Cee, patrzac na mnie zza ciemnych szkiel okularow, odezwala sie nagle: -Jesse jest duchem, prawda? Zakrztusilam sie cannoli, ktore wlasnie przelykalam. -C - co? - zapytalam, duszac sie. -Jest duchem - powiedziala Cee Cee. - Daruj sobie zaprzeczenia. Bylam tam zeszlej nocy, Suze. Widzialam... coz, widzialam rzeczy, ktore nie dadza sie wytlumaczyc w zaden inny sposob. Mowilas do niego, choc nikogo tam nie bylo. A poza tym, ktos trzymal glowe Paula pod woda. Czujac, ze czerwienie sie jak burak, stwierdzilam: -Zwariowalas. -Nie - odparla Cee Cee. - Nie zwariowalam. Wolalabym, zeby tak bylo. Wiesz, ze nienawidze takich rzeczy. Rzeczy, ktorych nie da sie wyjasnic naukowo. I te glupole w telewizji, ktore twierdza, ze sa w stanie rozmawiac z umarlymi. Ale... - Podszedl do nas turysta, pijany od jaskrawego slonca, swiezego powietrza i slabiutkiego piwa, serwowanego przy stoisku niemieckim. Polozyl dolara. Cee Cee wreczyla mu cannoli. Poprosil o serwetke. Stwierdzilysmy, ze pojemnik z serwetkami jest pusty. Cee Cee przeprosila. Turysta rozesmial sie dobrodusznie, wzial cannoli i odszedl. -Ale co? - zapytalam nerwowo. -Ale jesli o ciebie chodzi, to chce wierzyc. Ktoregos dnia - dodala, biorac pusty pojemnik na serwetki - wyjasnisz mi to wszystko. -Cee Cee - powiedzialam, czujac, jak serce znowu zaczyna mi bic normalnym rytmem. - Wierz mi. Lepiej, zebys nie wiedziala. -Nie. - Cee Cee pokrecila glowa. - Nie lepiej. Nie znosze nie wiedziec. - Potrzasnela pojemnikiem. - Pojde po nowy zapas. Poczekasz minutke? Skinelam glowa i Cee Cee odeszla. Nie wiem, czy zdawala sobie sprawe, jak bylam wstrzasnieta. Siedzialam, zastanawiajac sie, co powinnam zrobic. Moja tajemnice znala tylko jedna zyjaca osoba - poza ojcem Dominikiem i Paulem, rzecz jasna - a nawet ona, Gina, moja najlepsza przyjaciolka z Brooklynu, nie wiedziala wszystkiego. Nigdy nikomu wiecej o tym nie mowilam, bo... coz, bo kto by mi uwierzyl? Ale Cee Cee uwierzyla. Cee Cee sama to odkryla i przyjela do wiadomosci. Moze, pomyslalam. Moze to nie takie zwariowane, jak mi sie zawsze wydawalo. Trzeslam sie, mimo ze bylo ponad dwadziescia stopni i pelne slonce. Tak gleboko pochlonely mnie wlasne mysli, ze nie uslyszalam glosu wolajacego mnie z drugiego konca stoiska, dopoki nie wymowiono mojego imienia - czy tez imienia podobnego do mojego - trzy razy. Podnioslam glowe i zobaczylam usmiechajacego sie mlodego czlowieka w jasnoniebieskim uniformie. -Susan, zgadza sie? - powiedzial. Przenioslam wzrok na twarz starego czlowieka na wozku. Dziadek Paula Slatera z opiekunem. Podnioslam sie z miejsca. -Hm - mruknelam. - Czesc. - Powiedziec, ze czulam sie zmieszana byloby powaznym niedomowieniem. - Co tutaj... Co tu robicie? Myslalam... Myslalam... -Myslalas, ze jest uwiazany w domu? - zapytal pielegniarz z usmiechem. - Niezupelnie. Nie, pan Slater lubi wychodzic. Nieprawdaz, panie Slater? W gruncie rzeczy nalegal, zeby tu dzisiaj przyjsc. Nie sadzilem, zeby to bylo wlasciwe, biorac pod uwage przygody jego wnuczka zeszlej nocy, ale Paul jest w domu, szybko wraca do siebie, a pan S. byl niewzruszony Nieprawdaz, panie S.? Dziadek Paula zrobil cos, co mnie zaskoczylo. Spojrzal na pielegniarza i powiedzial calkowicie przytomnym glosem: -Idz i przynies mi piwo. Pielegniarz zmarszczyl brwi. -Alez panie S. - powiedzial. - Wie pan, ze lekarz mowi... - Zrob to - powiedzial Slater. Pielegniarz rzucil mi rozbawione spojrzenie, jakby mowiace "No, co mam robic?" i poszedl w strone stoiska z piwem, zostawiajac mnie sama z dziadkiem Paula. Przygladalam mu sie ciekawie. Ostatnim razem, kiedy go widzialam, slina ciekla mu po brodzie. Teraz nic nie splywalo mu po brodzie. Jego niebieskie oczy byly zamglone, to prawda. Mialam jednak wrazenie, ze widza o wiele wiecej niz powtorki starych seriali. Moje przypuszczenia potwierdzily sie, kiedy powiedzial: -Posluchaj mnie. Nie mamy duzo czasu. Mialem nadzieje, ze tu bedziesz. Mowil szybko i po cichu. Musialam sie nawet nachylic nad porcjami cannoli, zeby go slyszec. Mimo ze glos mial cichy, kazde slowo brzmialo krystalicznie czysto. -Jestes jedna z nich - powiedzial. - Zmienniczka. Wierz mi, wiem, co mowie. Ja tez do nich naleze. Zamrugalam oczami. -Pan... jest? -Tak - odparl. - A nazywam sie Slaski, nie Slater. Moj glupi syn zmienil nazwisko. Nie chcial, zeby ludzie wiedzieli, ze jest spokrewniony ze starym dziwakiem, ktory bajdurzy o wedrowkach do swiata umarlych. Gapilam sie na niego z rozdziawionymi ustami. Nie wiedzialam, co powiedziec. Co moglam powiedziec? Bylam bardziej zaskoczona niz po wyznaniu Cee Cee. -Wiem, co ci mowil moj wnuczek - ciagnal pan Slater, doktor Slaski. - Nie sluchaj go. On to wszystko zle zrozumial. Pewnie, posiadasz te zdolnosc. Ale to cie zabije. Moze nie od razu, ale po jakims czasie. - Patrzyl na mnie oczami tkwiacymi w szarej, pokrytej brazowymi plamami, pomarszczonej masce. - Wiem, o czym mowie. Tak samo jak moj niemadry wnuk, myslalem, ze jestem jak Bog. Nie, myslalem, ze jestem Bogiem. Zamrugalam oczami. -Ale... Dziadek Paula zauwazyl zblizajacego sie pielegniarza i szybko zapadl w swoj zwykly stan polspiaczki, milknac na dobre. -Prosze bardzo, panie Slater - powiedzial pielegniarz, przystawiajac plastykowy kubek do ust starca. - Przyjemne, chlodne piwo. Ku mojemu zdumieniu doktor Slaski pozwolil, aby piwo splynelo z jego ust po brodzie, plamiac koszule. -Ojej - powiedzial opiekun. - Przykro mi. Coz, lepiej bedzie, jak sie umyjemy. - Mrugnal do mnie okiem. - Milo bylo cie spotkac, Susan. Do zobaczenia. Poprowadzil wozek doktora Slaskiego dalej, w strone strzelnicy. Jesli chodzi o mnie, na tym sie skonczylo. Musialam odejsc. Nie moglam zniesc siedzenia przy stoisku z cannoli ani minuty dluzej. Nie mialam pojecia, gdzie sie podziala Cee Cee, ale uznalam, ze bedzie musiala sobie poradzic sama ze sprzedaza slodyczy. Potrzebowalam chwili spokoju. Wymknelam sie z budki i przepchnelam przez tlum zalegajacy dziedziniec, wypadajac nastepnie przez pierwsze otwarte drzwi, jakie napotkalam. Znalazlam sie na cmentarzu misji. Nie zawrocilam z drogi. Cmentarze nie przerazaja mnie. To znaczy, choc to moze sie wydawac dziwne, duchy rzadko wlocza sie po cmentarzach. W poblizu swoich grobow. Daza raczej do miejsc, w ktorych przebywaly za zycia. Dla posrednika cmentarze moga stanowic miejsce wypoczynku. Albo dla zmiennika. Czy tez dla kogos tam innego, kim jestem wedlug Paula Slatera. Paula Slatera, ktory jak zaczynalam sobie uswiadamiac, nie byl jedynie sklonnym do manipulacji jedenastoklasista, ktoremu przypadkiem wpadlam w oko. Nie, zdaniem jego wlasnego dziadka, Paul Slater byl... coz, diablem. A ja wlasnie sprzedalam mu swoja dusze. To nie bylo cos, nad czym moglam latwo przejsc do porzadku. Potrzebowalam czasu do namyslu, zeby sie zastanowic, co dalej robic. Weszlam na chlodne, ocienione cmentarzysko i ruszylam waska sciezka, ktora zdazylam juz dobrze poznac. Wiele razy nia chodzilam. Tak naprawde czasami, kiedy bralam przepustke na korytarz pod pretekstem, ze musze sie udac do toalety podczas lekcji, przychodzilam wlasnie tutaj, na cmentarz, ta sciezka. Poniewaz na jej koncu znajdowalo sie cos dla mnie niezwykle waznego. Cos, co szczegolnie mnie obchodzilo. Tym razem, kiedy dotarlam na koniec waskiej, kamienistej drozki, stwierdzilam, ze nie jestem sama. Jesse stal przy grobie, patrzac na kamien nagrobny. Slowa, ktore czytal, znalam na pamiec, poniewaz to ja bylam ta osoba, ktora wraz z ojcem Dominikiem nadzorowala ich wykuwanie. TUTAJ SPOCZYWA HEKTOR JESSE DE SILVA, 1830 - 1850, UKOCHANY BRAT, SYN I PRZYJACIEL Jesse podniosl glowe, kiedy stanelam obok niego. Bez slowa wyciagnal reke ponad kamieniem. Wsunelam w nia swoja dlon. -Przykro mi z powodu tego wszystkiego - powiedzial, patrzac ciemnymi, nieprzeniknionymi, jak zwykle, oczami. Wzruszylam ramionami, nie odrywajac wzroku od ziemi otaczajacej grob, czarnej jak jego oczy. -Chyba rozumiem. - Mimo ze nie rozumialam. - To znaczy, nie mozesz nic na to poradzic, ze... coz, ze nie czujesz do mnie tego samego, co ja do ciebie. Nie wiem, co mnie podkusilo, zeby to powiedziec. W chwili kiedy te slowa wydobyly sie z moich ust, zapragnelam, zeby grob pod nami otworzyl sie i mnie pochlonal. Mozna wiec sobie wyobrazic moje zdumienie, kiedy Jesse, glosem zmienionym przez skrywane emocje, zapytal: -Czy tak wlasnie myslisz? Ze ja chcialem odejsc? -A nie chciales? - Wpatrywalam sie w niego, kompletnie oglupiala. Bardzo sie staralam zachowac dystans, ostatecznie zdeptano moja dume. A jednak moje serce, ktore, moglabym przysiac, skurczylo sie i peklo jakies dwa dni temu, nagle ozylo znowu, choc bardzo mi zalezalo, by pozostalo niewzruszone. -Jak moglem zostac? Po tym, co zaszlo miedzy nami, Susannah, jak moglem zostac? Zupelnie nie wiedzialam, o czym on mowi. -Co zaszlo miedzy nami? Co masz na mysli? -Ten pocalunek. Puscil moja reke tak gwaltownie, ze az sie zatoczylam. Nie przejelam sie tym, nie przejelam sie tym wcale, bo zaczelo do mnie docierac, ze dzieje sie cos cudownego. Cos wspanialego. To wrazenie wzmocnilo sie jeszcze, kiedy Jesse podniosl reke do gory, zeby przeczesac wlosy palcami, i zobaczylam, jak drza. To znaczy jego palce. Dlaczego tak drzaly? -Jak moglem zostac? - mowil Jesse. - Ojciec Dominik mial racje. Musisz byc z kims, kogo twoja rodzina i przyjaciele beda w stanie zobaczyc. Z kims, kto sie z toba zestarzeje. Musisz byc z kims zywym. Nagle wszystko zaczelo nabierac sensu. Tygodnie niezrecznego milczenia. Jego dystans do mnie. To nie wynikalo z tego, ze mnie nie kochal. To wcale nie wynikalo z tego, ze mnie nie kochal. Pokrecilam glowa. Krew, ktora jak zaczynalam juz podejrzewac, zamarzla mi w zylach, nagle jakby znowu zaczela krazyc. Mialam nadzieje, ze nie popelniam kolejnego bledu. Mialam nadzieje, ze to nie sen, z ktorego wkrotce sie obudze. -Jesse - powiedzialam, oszolomiona ze szczescia. - To wszystko nic mnie nie obchodzi. Ten pocalunek... ten pocalunek to byla najlepsza rzecz, jaka mi sie zdarzyla w zyciu. Stwierdzalam po prostu fakt. To wszystko. Fakt, ktory jak sadzilam, byl mu znany. Chyba jednak go zaskoczylam, poniewaz przyciagnal mnie do siebie w nastepnej chwili i zaczal calowac. To bylo tak, jakby swiat, ktory przez ostatnich pare tygodni zlecial z wlasnej osi, nagle wrocil do normy. Jesse trzymal mnie w ramionach i wszystko bylo w porzadku. Bardziej niz w porzadku. Doskonale. Poniewaz on mnie kochal. I owszem, moze to znaczylo, ze musial sie wyprowadzic... i owszem, byla ta sprawa z Paulem. Nadal nie bardzo wiedzialam, co z tym poczac. Ale jakie to mialo znaczenie? Kochal mnie! I tym razem nikt nie przerwal naszych pocalunkow. * Nawiazanie do popularnej dzieciecej zabawy "Simon mowi...", w ktorej osoby biorace udzial musza blyskawicznie reagowac na polecenia "Simona" (przyp. tlum.). This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-10 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/