Poveda Pablo - Kryminalne Intrygi Gabriela Caballero (3) - Klątwa Kraba

Szczegóły
Tytuł Poveda Pablo - Kryminalne Intrygi Gabriela Caballero (3) - Klątwa Kraba
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Poveda Pablo - Kryminalne Intrygi Gabriela Caballero (3) - Klątwa Kraba PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Poveda Pablo - Kryminalne Intrygi Gabriela Caballero (3) - Klątwa Kraba PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Poveda Pablo - Kryminalne Intrygi Gabriela Caballero (3) - Klątwa Kraba - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Klątwa Kraba Pablo Poveda Strona 3 Original work copyright ©2017 by Pablo Poveda Tytuł oryginału: La Maldició n del Cangrejo Okładka: ©2017 Pedro Tarancó n Przekład: Piotr Jarco Redakcja: Natalia Grzeszczak www.autornia.com ISBN 978-83-959582-4-3 (wersja EPUB) ISBN 978-83-959582-5-0 (wersja MOBI) Copyright ©2022 by Studio Link Piotr Jarco tel:691962519 Wszelkie prawa zastrzeż one. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całoś ci lub fragmentó w niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą elektroniczną, fotogra iczną, a takż e kopiowanie książ ki na noś niku ilmowym, magnetycznym, optycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji. Strona 4 Spis treś ci Klątwa Kraba 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 O autorze Strona 5 Oczekiwanie, nastawione na jutro, a marnujące dzień dzisiejszy stanowi największą zawadę w życiu. – Seneka Młodszy – Strona 6 1 P romienie słoń ca odbijały się w dębowej komodzie stojącej przy wezgłowiu łó żka. Chwyciłem kieliszek wina i upiłem łyk. Grymas wykrzywił mi twarz – było mocne. Spojrzałem w lewo i zobaczyłem anioła o ciemnozłotych włosach. Spał obok mnie pod białym prześ cieradłem z głową opartą na łokciu. Nazywał się Valentina. Och, Valentina, có ż to była za noc! Podniosłem się ostroż nie, aby nie zakłó cać jej spotkania z Morfeuszem, złapałem majtki i ż wawo wyskoczyłem z łó żka. Wtedy otworzyła oczy. Wyjrzałem przez okno. Zapowiadał się wspaniały dzień . – Dokąd się wybierasz, Gabriel? – zamruczała zaspanym głosem. – Kupić coś na ś niadanie – odpowiedziałem. – Jest coś otwarte w pobliż u ? Z okna na czwartym piętrze widziałem niewielką zatokę, krystaliczne morze i plaż ę, prawie pustą z racji wczesnych godzin porannych. Palma była miastem zakamarkó w, przygó d i tajemnic. Byliś my jednym z jej sekretó w. Piękna Valentina skoń czyła niedawno dwadzieś cia pięć lat. Spotkaliś my się przypadkiem. To był jeden z tych zbiegó w okolicznoś ci, któ ry miał swó j początek w barze gdzieś pomiędzy jednym kieliszkiem a drugim. Tak właś nie się poznaliś my, w jedną z pierwszych nocy mojego zasłuż onego urlopu. Dałem się ponieś ć. Przyznaję. Ale tak mi zasmakowało, ż e chciałbym to powtó rzyć. Byłem w knajpie przy plaż y i zauważ yłem ją, kiedy szukała miejsca przy barze. Postawiłem jej gin z tonikiem i już po kilku godzinach jechaliś my taksó wką na drugi koniec promenady. To już trzeci poranek budziłem się wtulony w aksamitną skó rę Valentiny, wdychając ś wież e nadmorskie powietrze. Szybko uś wiadomiłem sobie, ż e apartament, w któ rym byliś my nie należ y ani do niej, ani do jej rodzicó w, ani nawet do ż adnego innego krewnego. Z pewnoś cią też go nie wynajmowała. Mieszkanie – urocza kawalerka z marmurowymi podłogami i wąskim balkonem z widokiem na morze – było prawdopodobnie własnoś cią jej kochanka. Nic o tym nie mó wiła, a ja wolałem nie dopytywać, chociaż istniało ryzyko, ż e wyż ej wspomniany osobnik pojawi się tu wcześ niej czy pó źniej i pewnie nie będzie zbyt zadowolony. – Wracaj do łó żka – rozkazała. – Jest jeszcze wcześ nie... Miałem dziwne przeczucie. Coś mi tutaj nie grało. – Idę na kró tki spacer – odpowiedziałem. – Kawa i rogalik? Valentina odwró ciła się. Nagle usłyszeliś my dochodzący z ulicy dź więk klaksonu. Uniosła głowę i spojrzała na mnie. Włoż yłem szybko spodnie, zapiąłem koszulę i chwyciłem swoje rzeczy. To musiał być on, ale jak się o nas dowiedział? Tego nie wiem do tej pory. Otworzyłem drzwi. Stał w nich męż czyzna z włosami ułoż onymi na ż el i zaczesanymi na tył głowy, w ż ółtej koszulce polo z podniesionym kołnierzem, szortach w kolorze khaki i niemodnych już okularach Ray-Ban. Miał nietęgą minę. Na jego szyi widać było pulsującą nabrzmiałą tętnicę. – Kim u diabła jesteś ? – krzyknął, chowając do kieszeni klucze do mieszkania. – Valentina? Valentina okryła się prześ cieradłem. – Rodrigo! – zaczęła. – Mogę ci to wyjaś nić… Znałem takie historie i dobrze wiedziałem, jak się koń czą. – Ty dziwko! – wrzasnął. Pró b owałem ulotnić się po angielsku, ale stanął mi na drodze. – Nigdzie nie pó jdziesz. Wyjął z kieszeni składany nó ż. – Uspokó j się, Rodrigo – błagała Valentina, ale on już nie słuchał. – Mam coś dla ciebie – krzyknął ponownie. – Tak, dla ciebie. Nie wiem, kim jesteś , ale obetnę ci jaja! Czasami nie warto wdawać się w dyskusje. Mó wią, ż e przemoc to ostatecznoś ć, ż e problemy moż na rozwiązać za pomocą słó w i rozumu. Rodrigo jednak nie wyglądał na osobnika, któ ry byłby gotó w usiąś ć przy stole i porozmawiać o tym, co skłoniło mnie do sypiania z jego dziewczyną. Miał w sobie tyle nienawiś ci, co ż elu we włosach. Nie miałem cienia wątpliwoś ci, ż e nie omieszka uż yć noż a, by pozbawić mnie męskoś ci. Strona 7 Chwyciłem kieliszek wina stojący na komodzie i chlusnąłem jego zawartoś cią prosto w twarz Rodriga. Wrzasnął. Szczęś cie po raz kolejny się do mnie uś miechnęło. Rogacz nie zdąż ył się uchylić i cała zawartoś ć wylądowała w jego oczach. Teraz miał już doś ć powodó w, aby odciąć mi cokolwiek, co tylko zechce. Wybiegłem z mieszkania bez poż egnania z Valentiną. Zbiegłem schodami na dó ł i puś ciłem się pędem, jak gdyby od tego szaleń czego biegu zależ ało moje ż ycie. Choć właś ciwie po trosze właś nie tak było… Biegłem ile sił w nogach, a ten drań prawdopodobnie za mną. Biegnąc ulicą, nadal słyszałem jeszcze odgłosy ciosó w i płacz Valentiny, któ ra bezskutecznie starała się uspokoić kochanka. Na drodze stał ź le zaparkowany czarny kabriolet BMW Z3. To był samochó d tego dupka. Pobiegłem w kierunku taksó wkarza, któ ry, oparty o drzwi samochodu, palił papierosa. Na głowie miał reklamową czapkę soku Zumosol. – Do portu! – krzyknąłem z odległoś ci kilku metró w. Wskoczyliś my do przedpotopowego Forda Sierry, któ rego wnętrze zalatywało staroś cią. Taksó wkarz wyrzucił niedopałek papierosa przez okno i ruszył. – Spieszymy się? – zapytał i roześ miał się. – Daj pan czadu! – rzuciłem. – Zaraz ucieknie mi prom. – Wedle rozkazu – powiedział i wcisnął gaz. Serce mi waliło, a ż ołądek miałem ś ciś nięty jak pięś ć. Ech! Valentina! Teraz zapłaci za mnie i wszystkich kolegó w, któ rzy przewinęli się przez jej łó żko. Biedna dziewczyna. Nie umiała tego odpowiednio rozegrać. Zapewne też nie był to jej pierwszy raz. Moż liwe jednak, ż e ten baran jej wybaczy. Stracił rogi, ale zostały mu nogi – nogi Valentiny, a te były cudowne. Ludzie byliby przeraż eni, gdyby znali te wszystkie historie, któ re dzieją się za drzwiami sąsiadó w. Valentina była jak zagubiona wró żka, któ ra kusiła zakazanym kwiatem i odbierała innym to, co i tak do nich nie należ ało. Takie jest ż ycie. W radiu spiker monologował w wyspiarskim narzeczu, podobnym trochę do języka kataloń skiego. Paco de Lucı́a grał na gitarze, a przez uchylone okno wpadały zapachy dobiegające z plaż owych baró w i restauracji. – Spó jrz pan, czy ja ś nię…? – zawołał kierowca. – Ten facet jest chalao1. Z przeraż eniem patrzył w lusterko wsteczne. Odwró ciłem się i zobaczyłem, ż e zbliż a się do nas czarny pysk Z3, a w nim Rodrigo z odporną na wiatr ż elową fryzurą i twarzą czerwoną jak arbuz. Najwyraź niej miał zamiar nas staranować. – Gaz! Gaz do dechy! – rozkazałem i wystawiłem głowę przez okno. – Musimy go zgubić. On nas ś ciga! Kierowca wzruszył ramionami. – W co ty się wplątałeś , młody człowieku? – W jedną ze spó dnic – odpowiedziałem. – Doś ć kró tką. – Mare de Déu2… – westchnął. – Lepiej mi było poczekać na Niemcó w. Ford Sierra oderwał się od ziemi tak gwałtownie, ż e moje poś ladki wgniotło w siedzenie. Taksó wkarz omijał ś lepe zaułki i emerytki z wó zkami na zakupy. Chwyciłem zagłó wek pasaż era. W radiu słychać było cygań ską muzykę, a ja modliłem się do wszystkich wyblakłych kalendarzy z Najś więtszą Panienką i zdjęć Chrystusa, któ re męż czyzna zgromadził na desce rozdzielczej. Zmruż yłem oczy i obejrzałem się za siebie, ale czarny wó z Rodriga zniknął. W wież y koś cioła rozbrzmiał dzwon. – Nieź le, nieź le… – powiedział taksó wkarz, ś miejąc się na całe gardło. Nagle zatrzymał samochó d i odwracając się do mnie zapytał – Nie masz nic przeciwko, ż e sobie zapalę, prawda? Zona zwykle mi nie pozwala… Rozglądałem się wokó ł, ledwo rejestrując to, co do mnie mó wił. – Na tym etapie moż emy przejś ć na ty, młodzień cze. Nie mam nic przeciwko. Rzuciłem na niego okiem. Wyglądał na oż ywionego i piekielnie nakręconego. – Ruszaj! – krzyknąłem. Asfalt zadymił, zapiszczały opony, a woda z kałuż y ochlapała chłopca z lodami, któ ry razem z matką przechodził właś nie obok nas. Rozpędziliś my się do 130 kilometró w na godzinę w samym centrum miasta, stawiając na nogi chyba całą policję Palmy. Prawdziwa dyskoteka. Zołądek podszedł mi do gardła, zbladłem jak kałamarnica i ż ałowałem, ż e Ford Sierra to nie DeLorean, a ikcja kinowa nie jest prawdą. Chciałem, aby na koń cu promenady czekał na mnie wehikuł czasu, któ ry przenió słby mnie w przyszłoś ć lub gdziekolwiek Strona 8 indziej, byleby tylko wś ciekły Rodrigo mnie nie dopadł. Jednak – jak mó wi piosenka – marzenia są tylko marzeniami, a ja byłem zwykłym uciekinierem, któ ry przespał się z nieodpowiednią osobą. Taksó wkarz ś wietnie się bawił. Podgłoś nił radio i zabębnił palcami o kierownicę. – Olé , olé – podś piewywał. – Czy wiesz, ż e za młodu byłem kierowcą wyś cigowym? W tym momencie słowa te były dla mnie jak mió d na serce. W koń cu za nami pędziły dwa radiowozy i kabriolet BMW. I znowu szczęś cie się do mnie uś miechnęło. Z ulicy prostopadłej do promenady wyjechał piętrowy autobus pełen turystó w z gołymi torsami. Taksó wkarz wcisnął pedał gazu, ominął autobus i zgubił pędzącą za nami kawalkadę. Kilka sekund pó źniej rozległ się głoś ny huk wpadających na siebie samochodó w. Usłyszałem dź więk klaksonó w a potem kolejne uderzenia i brzęk pękających szyb. Wjechaliś my w dzielnicę zaniedbanych ulic i domó w z wymalowanymi sprejem fasadami. Wrzawa za na nami powoli cichła. Resztę drogi jechaliś my w milczeniu. Port był blisko. Widziałem już statki i prom, z któ rego na ląd schodzili złaknieni nocnego szaleń stwa turyś ci. Wyglądali na mocno podpitych. Z zadumy wyrwał mnie zapach smoły i oleju. Morze przypominało mi o moim domu, a jego bliskoś ć pomagała myś leć racjonalnie. Ludzie z wybrzeż a muszą być blisko morza. Inaczej czeka ich ś mierć na skutek depresji w gó rskim schronisku. To nie były moje spostrzeż enia: czytałem o tym w prowincjonalnym dodatku niedzielnym. Zaparkowaliś my w drugim rzędzie obok kontenera na odpady. Wyjąłem portfel i wręczyłem taksó wkarzowi prawie wszystko, co miałem. – Zachowaj to dla siebie. – Powiedział i uś miechnął się szczerze. – Mare de déu, już dawno tak dobrze się nie bawiłem. – Przyda się panu… na wydatki – nalegałem. – Nie ma mowy! – odparł. – Dziękuję – odpowiedziałem. – A ty – dodał – posłuchaj, następnym razem nie będziesz miał tyle szczęś cia. Nie myś l, ż e wszyscy są tacy jak ja. – Wiem, wiem. – mruknąłem. Usłyszałem syrenę na promie. – Muszę już iś ć. – A mó wiłem ci, ż e za młodu byłem pilotem? Wysiadłem z Forda Sierry i w podskokach ruszyłem do kasy biletowej. Po raz ostatni spojrzałem na taksó wkarza. Z przyklejonego do dolnej wargi papierosa leciał dym, a on machał do mnie jak ojciec ż egnający syna, któ ry wybiera się na szkolną wycieczkę. Po wejś ciu na statek poszedłem od razu na rufę, gdzie znajdował się bar i taras. Zamó wiłem piwo. Słoń ce odbijało się w morzu. Pary oparte o poręcz tuliły się do siebie jak w kinie. Wokó ł krąż yły mewy, któ rym dzieci rzucały resztki chleba z porannej kanapki. Spaleni słoń cem i odwodnieni turyś ci chowali się za okularami przeciwsłonecznymi i pod słomkowymi kapeluszami. Gloria! Pogratulowałem sobie w duchu przebiegu wypadkó w i podziękowałem Bogu za to, ż e zesłał mi takiego kierowcę. Upiłem łyk piwa – było tak chłodne jak Blanka Desastres. Zacząłem o niej myś leć. Ciekawe, gdzie teraz jest i z kim się spotyka… – Za twoje zdrowie, Blanka – powiedziałem do siebie i wzniosłem toast. Nagle dobiegł mnie czyjś wrzask. Przypominał ryk rozwś cieczonego goryla. – Skurwysynu! Zabiję cię! Ty sukinsynu! Rozpoznałem ten głos. To był on. Nie miałem pojęcia jak, ale jakimś cudem dostał się na prom. Szczęś cie zesłało mi jedynie kró tką chwilę wytchnienia. Zaległa cisza – przestraszeni ludzie schodzili mu z drogi. Odwró ciłem się i zobaczyłem Rodriga w rozpiętej koszuli i złotym łań cuchu na szyi. Był zdyszany, a jego bordową z wysiłku twarz pokrywały liczne zadrapania. Podkasał rękawy, odsłaniając złoty zegarek, złapał za stolik i cisnął nim we mnie. – Zabiję cię! – krzyczał rozwś cieczony. – Podejdź tutaj, bohaterze! Zabiję cię! Zaczął rzucać we mnie czym popadło: krzesłem, plaż owym leż akiem, następnie butelką, szklanką, wazonem, a nawet widelcem. Odważ ny – jak zawsze – zacząłem uciekać na pomost, ale prześ ladowca przeciął mi drogę. – I co teraz? – zadrwił, stojąc kilka metró w ode mnie. Z kieszeni wyjął nó ż. – Chodź odważ niaku, podejdź no tutaj. Strona 9 – Rodrigo, moż emy to załatwić na spokojnie. Porozmawiajmy – powiedziałem. – Wszystko da się załatwić. – Nie wymawiaj mojego imienia – warknął wś ciekły. – Zabiję cię! Rozpędził się i wycelował we mnie głowę z tłustymi naż elowanymi włosami. Instynktownie zrobiłem unik – niczym rasowy torreador. Z boku dobiegło mnie kilka „olé ”. Byłem od niego szybszy. Pró b owałem go obezwładnić, ale udało mi się jedynie wytrącić mu z ręki broń , któ ra upadła kilka metró w dalej. Rodrigo odwró cił się i zadał mi dwa ciosy, aż padłem na ziemię. Publicznoś ć przyglądała się mojej klęsce. Usłyszałem ciche „och” i dziecko piszczące: „tato, on go zabije!”. Leż ąc obok poręczy na samym koń cu rufy, zobaczyłem jak Rodrigo podnosi z pokładu składany nó ż. Kręciło mi się w głowie. Na przemian widziałem jego szorty w kolorze khaki, twarz Valentiny i taksó wkarza wykrzykującego: „olé , olé ”. Czułem niemoc. Rodrigo podszedł do mnie tak blisko, ż e fałdy brzucha wystające zza rozchylonej koszuli znajdowały się tuż nad moją głową. Miał rozszerzone ź renice, jak gdyby był po paru kreskach kokainy. Trzymał nó ż w ręku i szukał zemsty. – Co teraz, odważ niaku? – wykrzyknął. – Co teraz?! W przypływie adrenaliny przesunąłem wzrok na kostki jego stó p i kopnąłem w nie z całej siły. Rodrigo upadł bezwładnie, rozcinając sobie przy okazji wargę. Cięż ko poturbowany wstałem szybko, złapałem go za kołnierz koszulki i przeciągnąłem jego ciało na drugi koniec pokładu. – Nie! Nie! – krzyczał. – Tylko nie do wody! Spodziewając się owacji ze strony mojej publicznoś ci, pchnąłem go do morza tak, jak wrzuca się tabletkę aspiryny do szklanki wody. Patrzyłem na Rodriga jak pływa w morzu i błaga o pomoc, machając rozpaczliwie rękami na załogi innych łodzi. Niestety jednak gdy tylko się odwró ciłem, zorientowałem się, ż e nie tylko nie będzie tu ż adnych owacji, lecz takż e, ż e moja publicznoś ć właś nie pokazuje mnie palcem kilku dż entelmenom w zielonych strojach. W oddali zobaczyłem Valentinę. Uś miechnąłem się do niej, ale nie wyglądała na zbyt dumną z mojego wystąpienia. Słoń ce odbijało się w ta li morza. Na pokładzie nie było już jednak ani ż adnych par udających pasaż eró w Titanica, ani dzieci karmiących ryby. Poczułem nagły przypływ fali zakłopotania i wstydu spowodowanego swoim brakiem dojrzałoś ci. Wiedziałem, ż e to koniec moich wakacji. 1 Wariat 2 Matko Boska Strona 10 2 S łuż by ratownicze wyciągnęły oszołomionego niespodziewaną lekcją pływania Rodrigo z wody. A mnie zatrzymali funkcjonariusze Guardia Civil i grzecznie zaprosili pod pokład w celu złoż enia wyjaś nień . Pó ł godziny pó źniej jeden z przesłuchujących mnie funkcjonariuszy bazgrał coś w notesie z wyrazem niedowierzania na twarzy. Oczywiś cie musiałem pominąć częś ć historii. – Proszę zapytać kogokolwiek – tłumaczyłem. – Zamierzał ugodzić mnie noż em! – I potwierdza pan, ż e powodem była kobieta? – spytał funkcjonariusz stojący w drzwiach. – Tak? – Ale ja nic nie zrobiłem – powtarzałem uparcie. – Valentina, ma na imię Valentina. Przed chwilą widziałem ją na statku. – Szukanie Valentiny na promie – zaczął funkcjonariusz, któ ry spisywał zeznanie – to jak szukanie igły w stogu siana. – Valentina – powiedział funkcjonariusz w drzwiach. – Witaj, Valentino. To musiał być ich jakiś tajny kod, bo nic z tego nie rozumiałem. Wolałem trzymać się mojej wersji wydarzeń , chcąc jak najszybciej wydostać się stamtąd cały i zdró w. – Popełnił pan bardzo poważ ne przestępstwo – oznajmił ten, któ ry spisywał zeznania. – Panie Caballero, nie zdaje pan sobie chyba sprawy z tego, jakie mogły być konsekwencje pań skich poczynań . Jego partner zaś miał się: – Czym się pan zajmuje? – Jestem dziennikarzem – odpowiedziałem. – Taa… – powiedział beznamiętnie. – Na pewno słyszeli panowie o mnie – zawahałem się i ciągnąłem dalej – o historii dziewczyny z sekty… – Nie, nie przypominam sobie. – Dziennikarz? – zapytał ten drugi. – Tak – odpowiedziałem. – Taa… – powtó rzył funkcjonariusz, spisujący zeznanie. Męż czyź ni zamknęli mnie w kajucie przerobionej tymczasowo na areszt i wró cili dopiero po dwó ch godzinach. Miałem czas zastanowić się nad tym, co się ze mną stanie. Nie znałem odpowiedzi, nie wiedziałem, jakie są konsekwencje wypchnięcia kogoś za burtę – zresztą, kto mó głby to wiedzieć? Straż nicy wró cili. Usłyszałem brzęk poruszającego się w drzwiach rygla. Mieli dla mnie wiadomoś ci. Męż czyzna, któ ry spisywał zeznanie, wydawał się wzburzony. – Jak wró cimy do Dé nii – oznajmił – moż esz złoż yć skargę, jeś li będziesz chciał. – Tak – powiedział drugi męż czyzna – jeż eli będziesz chciał. Znowu porozumiewali się szyfrem, któ rego nie rozumiałem. – Pan Graciá n – powiedział protokolant – nie złoż y skargi przeciw panu. Wybałuszyłem oczy ze zdumienia. Nie bardzo wiedziałem, co się właś ciwie dzieje. – Tak – powiedział drugi z funkcjonariuszy, potwierdzając słowa partnera. – Nie złoż y ż adnej skargi. A pan, panie Caballero? – zapytał nieco ironicznie. Protokolant wyraź nie sobie ze mnie drwił. Czy coś ich ś mieszyło w moim nazwisku? Być moż e, ale chyba wolałem o to nie pytać. – Więc mogę sobie iś ć? – zapytałem zdezorientowany. – Tak po prostu? – Jeż eli chodzi o nas, tak. Ale musi pan porozmawiać jeszcze z policją. Rodrigo Graciá n najwyraź niej wolał nie szukać kłopotó w. W przeciwnym wypadku musiałby wytłumaczyć funkcjonariuszom, jak udało mu się dotrzeć do promu swoim sportowym samochodem. Nawet pomimo szkó d, jakie spowodował po drodze było to zdumiewające i zupełnie nie umiałem tego wytłumaczyć. Nie znałem Rodriga Graciá na, ale dziennikarski nos podpowiadał mi, ż e daleko mu było od wzorowego obywatela. Jakoś musiał za to wszystko zapłacić, nie brudząc sobie przy tym zanadto rąk. I mowa nie o Strona 11 wypadkach na drodze. Nie. Miałem na myś li samochó d, mieszkanie, ładną dziewczynę i litry ż elu na głowie. Dopłynęliś my do portu. Kiedy czekałem na wyprowadzenie spod pokładu, zobaczyłem mojego przeciwnika. Był spięty, mokry i blady jak kałamarnica. Nie odezwał się do mnie. Straż nicy posadzili nas na kamiennej ławce przy zejś ciu z promu. Opuszczający prom pasaż erowie przyglądali się nam jakbyś my byli zwierzakami w zoo. – Popełniają panowie błąd – powiedział Rodrigo. – Rodrigo Graciá n. Zapamiętajcie to nazwisko. – Proszę liczyć się ze słowami – ostrzegł go funkcjonariusz. – Pan jeszcze wró ci z nami – dodał protokolant. – Jest kilka spraw, któ re musimy wyjaś nić. – A pan – powiedział drugi, zwracając się w moją stronę – poczeka na policję. – Takie są przepisy – oznajmił protokolant. – Już mó wiłem – powtó rzył Rodrigo, siedząc na ławce. – Ządam prawnika. I to już ! O co tu w ogó le chodzi? – Proszę się uspokoić. Nie uważ a pan, ż e już dosyć się pan wygłupił? – zapytał protokolant. Dotąd nieustraszony Rodrigo – teraz bezsilny i zagubiony – patrzył na mnie błagalnym wzrokiem, abym nic nie mó wił, choć wiedziałem ż e i tak, prędzej czy pó źniej (a raczej prędzej) ukręci mi łeb. Biedaczek. Musieli napędzić mu stracha. Straż nik mruknął coś do kró tkofaló wki i zawiesił ją z powrotem przy pasku. Usłyszałem za sobą czyjeś kroki. A raczej odgłos gumowych podeszew. Buty wojskowe. – Dzień dobry, panowie – oznajmił poważ ny, znajomy głos. Nie spodziewałem się, ż e tak szybko go znowu usłyszę – Teraz my się nimi zajmiemy. – Tylko tamtym – powiedział protokolant. – Tego drugiego zabieramy my. Wielki cień zasłonił słoń ce, któ re pieś ciło moją twarz. I wtedy go zobaczyłem. – Chryste… – wymamrotał. Nie wyglądał na zbytnio ucieszonego. – Pan Caballero. To był Rojo. Inspektor Rojo. Nie widzieliś my się od zakoń czenia ostatniej sprawy. Co tu robił? Dé nia nie była jego rejonem i wątpię, aby przyjechał specjalnie po mnie. Pojawił się drugi policjant, nowicjusz. Z jego postawy moż na było wyczytać, kto tu rządzi. – Znasz go? – rzucił do Rojo. Był szczupły, miał blond włosy i jak na policjanta wyglądał dosyć awangardowo. Nie kreował się na twardziela, choć w jego spojrzeniu moż na było dostrzec coś mrocznego. Bó l, dyscyplina, moż e takż e złe doś wiadczenie. – Tak – odparł Rojo. – Porozmawiamy o tym pó źniej. – Có ż, jeś li wszystko jest w porządku, to moż emy już iś ć – rzucił protokolant. Wyczułem w jego głosie drwinę. – No właś nie – dodał drugi straż nik. – Odpłynie nam statek. A ż ona, no wiecie… – Jaka ż ona? – zapytał protokolant. – Twoja, twoja... – odpowiedział jego towarzysz, drwiąc sobie dalej. – A ja nie chcę brać w tym udziału... Jednocześ nie wybuchnęli ś miechem. Przyłączyłem się do nich w odruchu braterstwa. Myś lałem, ż e zdejmą mi chociaż kajdanki. Ale nic z tego. Smiech nagle się urwał. Wyż szy wzrostem straż nik klepnął Rodriga w plecy, chwycił go za ramię i pomó gł wstać z ławki. Nasze spojrzenia spotkały się ponownie. Jego wzrok zdawał się mó wić, ż e mnie zabije – tak to przynajmniej zinterpretowałem. Przytaknąłem mu grzecznie jak psiak, któ remu właś ciciel grozi kapciem. Straż nicy zabrali aresztanta na pokład. Pasaż erowie czekający w kolejce na rejs obserwowali ich, plotkując ż ywo o całym zdarzeniu. – Chyba już moż ecie mnie rozkuć… – powiedziałem ostroż nie. – Co? Rojo spojrzał na mnie z gó ry. – Wygląda na to, ż e nasze drogi znó w się krzyż u ją – oznajmił. Potem podrapał się po twarzy. – Mam nadzieję, ż e będziesz mó gł to wytłumaczyć. – Byłem na wakacjach – odpowiedziałem. – Myś lisz, ż e jesteś sprytny, co? – powiedział drugi policjant z rękami skrzyż owanymi na piersi. – Tęskniłeś za mną, Rojo? – zapytałem, ignorując drugiego policjanta. – Widzę, ż e znalazłeś sobie ucznia. – Uważ aj na słowa – rzucił ostrzegawczo i wziął mnie pod ramię. Ruszyliś my w stronę zaparkowanego na ulicy Citroë na. – Myś lałem, ż e będziesz daleko albo jeszcze dalej. Tak daleko, ż e nie będę musiał cię oglądać. – A jednak spotkaliś my się – powiedziałem. – Co tutaj robisz? – To poufne – rzucił towarzyszący mu policjant. Spojrzałem na niego z niechęcią. – Dalej pracujesz dla prasy? – zapytał Rojo. Strona 12 – Tak przypuszczam – odpowiedziałem odruchowo. Ile czasu minęło od naszego ostatniego spotkania? Całe lato? Czy jeszcze dłuż ej? Zamknięty w tylnej częś ci samochodu, któ ry pachniał cytryną i wanilią, a nie jak mó j – rozwiązłoś cią i nikotyną – wró ciłem myś lami do przeszłoś ci. Partner Rojo włączył radio. – 13-20, słyszysz mnie? – Co się stało? – Kolejny napad z białą bronią. Ulica Fé nix. – O iary? – Tym razem dwie, obie cięż ko ranne. Wzywam pogotowie. – Ruszam. – Dalej, pospiesz się. Zachowują się doś ć agresywnie i stracili sporo krwi. Musieli coś zaż yć. Nie wiem, jakim cudem stoją jeszcze na nogach. – Domyś l się. – Młodoś ć… – Mó wię ci, ż e już ruszam. – Tak… No dalej, jedź . – Przecież to robię! Jestem już blisko. Wiadomoś ci w policyjnym radiu powtarzały się. Podobne sytuacje miały miejsce w innych częś ciach miasta. – 13-20, gdzie ty, kurwa, jesteś ? – Musiałem zatankować, już jadę... – Nie ś ciemniaj. – Co się stało? – Jeden z nich gdzieś zniknął. – O czym ty mó wisz? – Wyś lij wiadomoś ć do wszystkich. Tylko tego było mi trzeba w moje urodziny... – Ale jak udało mu się uciec? – Skoczył do morza, tak po prostu, bez zbędnych ceregieli. Porąbaniec jakiś . Zawiadom wszystkich. Nie mó gł uciec daleko. Niebieska koszula, cała we krwi. Dostał pięć ciosó w noż em w plecy... Rojo wyłączył radio i odwró cił głowę. Minęło jedenaś cie miesięcy. Jedenaś cie miesięcy od spotkania z Rojo. Poprosił mnie wtedy o pomoc w pewnym dochodzeniu. Odmó wiłem. Powiedziałem mu, ż e muszę odpocząć, ż e to nie dla mnie. Nie wró ciliś my nigdy do tej rozmowy. Zacząłem pracę w redakcji na stanowisku wicedyrektora dziennika po przyjęciu propozycji od Armando Fuego. Nowy zespó ł, kilku zielonych stypendystó w i dziewczyna od archiwum, nieco za wolna jak na moje wymagania. Nie zabawiłem tam długo. Zaczęła mi ciąż yć presja akcjonariuszy spowodowana brakiem wynikó w. Nie nadawałem się na kierownika bandy reporteró w gołowąsó w. Jak mogłem zarządzać innymi, skoro sam nie potra iłem wziąć odpowiedzialnoś ci za własne ż ycie? Z początku uważ ałem się za sprytniejszego od innych. Jednak po dwó ch miesiącach od awansu poprosiłem Fuego o spotkanie. Nie minęły dwie godziny i zostałem zwolniony. Dlaczego? Lepiej nie wiedzieć. Wziąłem kopertę z wypłatą w gotó wce, ponieważ wtedy tak to się odbywało i opuś ciłem redakcję. Moż e z tego samego powodu przestałem spotykać się z Rojo, mimo ż e tęskniłem za jego towarzystwem. Minęły ś więta Boż ego Narodzenia, a ja dalej jechałem na zdobytej wcześ niej reputacji. Wtedy moje ż ycie było pełne blasku i sławy. Kilka gazet o zasięgu krajowym i międzynarodowym zainteresowało się moim reportaż em i mną samym. Stałem się osobą znaną publicznie. Dostawałem barbarzyń skie kwoty za artykuły, w któ rych pisałem o sobie, o innych, o wspaniałym ś ró dziemnomorskim stylu ż ycia. Dzięki zarobkom z kilku pierwszych miesięcy mogłem sobie pozwolić na zaliczkę na mały, minimalistyczny apartament z ciekawszym widokiem niż panorama ze starej klitki ciotki. Nie miałem wielu potrzeb i nie lubiłem gromadzić niepotrzebnych mebli, któ re jedynie zajmowały miejsce. Przestrzeń była jedną z moich najważ niejszych ż yciowych potrzeb, któ rą starałem się zaspokajać za wszelką cenę. Nie rozumiałem tych opętanych par, któ re Strona 13 na dziewięćdziesięciu metrach kwadratowych gromadziły cały najnowszy katalog Ikei. Dla mnie to była głupota – taka sama jak wycinanie lasu pod ogró d. Przestrzeń była dla mnie jak tlen dla ż ywej istoty. Była wyrazem antymaterialistycznej ilozo ii, dla któ rej byłem zdolny zerwać relacje z płcią przeciwną. Cisza i wewnętrzny spokó j pozwalały mi cieszyć się widokiem, któ ry miałem z balkonu. Muzyka w tle i zachody słoń ca z buteleczką zimnego piwa. Wymieniłem też starego Seata Ibizę na uż ywane czerwone Porsche Boxter. Byłem pieprzonym kró lem miasta. Jednak sława nie trwała długo i jakoś ć moich tekstó w, na skutek przesadnie częstego kaca, pogorszyła się. Nie wiedziałem, jak zapanować nad sytuacją. Spałem w dzień , a ż yłem nocą. Kobiety, brak umiaru i portowe kasyna. I Martini – wierzyłem, ż e jestem Jamesem Bondem z zatoki Alicante. Powró cił problem z poczuciem własnej wartoś ci. Swiat kręcił się wokó ł modnego wó wczas słowa: viral. Moja historia stała się viralem – jak ilm na YouTube czy letnia piosenka. Prawdziwy wirus. Włó czyłem się nocami po dzielnicy Barrio poś ró d leniwych turystó w, któ rzy opó źniali powró t do swojego kraju. Zamknięte lodziarnie, stoliki pozostawione na zewnątrz. Nadszedł paź dziernik. Wró ciły marynarki w szkocką kratę, powiało wilgocią z plaż y i zrobiło się chłodno. W knajpie na rogu obniż ono ceny drinkó w. Nie było już baru, w któ rym czułbym się swojsko. Swiat o mnie zapomniał. Ale nie wszystko było tak dramatyczne. Utrata pracy wcale nie była taka zła. Przyszłoś ć rządu regionalnego wyglądała doś ć ponuro. Polityka w kraju była bliska wybuchu. System dwupartyjny, przemiany demokratyczne i wszystkie te kwestie, któ re mało mnie interesowały, bo miały niewiele wspó lnego z jazzem, kobietami lub barami – miały się zmienić kilka lat pó źniej. Wyglądało na to, ż e wszystko dobrze się układa, ale były to tylko pozory. Nic więcej. Nikt nie był bez winy. Usłyszeliś my o skandalach w lidze piłkarskiej, w któ re zamieszani byli niektó rzy stali bywalcy ratusza. Teczki, koperty, kampanie wyborcze. Dostojnicy noszący drogie garnitury za kratkami. Najpierw Castelló n, potem Walencja. Formuła 1. Koperty, więcej kopert. SMS-y i wiadomoś ci e-mail. Kryzys wewnątrz partii. Gó wno rozpływało się we wszystkich kierunkach i docierało do nas. Miało pobrudzić wszystkich, w tym mnie. Zająłem się kopertą, któ rą otrzymałem po odejś ciu z pracy. Miałem mnó stwo pieniędzy. Zyskałem czas na przemyś lenia, na zebranie sił i powró t do pisania. Napisanie powieś ci przywró ciłoby mnie do ż ycia. Kolejny bezowocny plan, któ ry skoń czył się na pomyś le. Było listopadowe popołudnie i słoń ce już schowało się za horyzontem. W Radio3 japoń ski kwartet grał utwory Milesa Davisa i wtedy, po raz pierwszy od dłuż szego czasu, zadzwonił dzwonek przy drzwiach. Obierałem akurat ziemniaki na tortillę i zignorowałem go. Dzwonek zadzwonił ponownie. Chwyciłem nó ż. Trzeciego karto la zostawiłem na desce. Podszedłem do drzwi. Okno było otwarte, a wiatr z ulicy kołysał iranką w salonie. Spojrzałem przez wizjer i otworzyłem drzwi. To była Blanka. Blanka Desastres. Dziewczyna o tajemniczym spojrzeniu ze złych snó w. – Cześ ć – rzuciła i spojrzała na nó ż, któ ry trzymałem w ręku. – Spodziewałeś się kogoś ? – Ech… – zawahałem się. – Nie. Blanka. Co tu robisz? Obok Blanki stała mała walizka na kó łkach. Miała na sobie czarną bluzkę, zieloną parkę i obcisłe dż insy z dziurami. Kręcone włosy spięła z tyłu. Oczy miała czarne jak węgiel. Blanka zrobiła krok do przodu, chwyciła mnie za głowę i pocałowała. Nasze usta złączyły się. W tle słychać było jeż dż ącą w gó rę i w dó ł windę, roznoszącą po całym budynku zapach smaż onej papryki. Przez chwilę zapomnieliś my o otaczającym nas ś wiecie. Blanka odchyliła się, musnęła językiem moją dolną wargę, pogładziła dwudniowy zarost i spojrzała mi w oczy. Odjęło mi mowę. – Zaprosisz mnie do ś rodka? Strona 14 Idylliczny zimowy romans. Zadne z nas nie wiedziało, jak się zaczął ani dlaczego się skoń czył. Kiedy zobaczyłem Blankę w drzwiach, od razu domyś liłem się, o co chodzi. Minęło trochę czasu, od kiedy rozstaliś my się na dworcu. Wtedy zabrakło nam odwagi. Zachowałem się jak tchó rz i pozwoliłem jej odjechać. Jak widać jednak Blanka była innego zdania. Zaprosiłem ją do ś rodka i zaproponowałem, aby się rozgoś ciła. Skomplementowała wystró j mieszkania. Kiedy z powrotem zabrałem się do smaż enia tortilli, ona wyjęła dla nas piwo z lodó wki i dotrzymując mi towarzystwa, zaczęła opowiadać. Po naszym rozstaniu spró b owała szczęś cia w Madrycie. Stolica przyjęła ją ciepło. Ona jednak marzyła o tym, aby przytulił ją ktoś inny. Nie mogła przestać myś leć o nas. Przeszliś my do salonu. Zająłem się przygotowaniem kolacji, a Blanka usiadła na kanapie z puszką piwa Mahou w ręce. Cały czas mó wiła o sobie, o swoim ż yciu w Madrycie, o chłopaku, któ rego poznała i któ ry zapraszał ją na kolacje. Powiedziała mi, ż e Malasañ a3 zmieniła się, ż e praca freelancera jest wyczerpująca, a chłopak, z któ rym się umawiała, przestał jej stawiać kolacje, bo nie chciała iś ć z nim do łó żka. Tak wyglądało jej ż ycie. Było inne niż moje, ale ró wnie bezkształtne i pró żne. Zastanawiała się nad wyjazdem do Barcelony, Vigo lub Gijó n, ale ż adne z tych miejsc ostatecznie jej nie przekonało. Pewnego dnia, po nocnej imprezie z przyjació łkami z wydziału, obudziła się skacowana i przygnębiona. To był dobry moment na re leksję. Zrozumiała wtedy, ż e musi mnie znowu zobaczyć. Ledwo powstrzymałem się od ironicznych oklaskó w. Pewnie dostałbym w twarz. Potakiwałem więc tylko głową, pró b ując nadąż yć za jej potokiem słó w. Czyż by mi się oś wiadczała? Nie. Moż e więc ze mnie drwiła? Nic już z tego nie rozumiałem. Czyż by faktycznie miała zostawić wszystko, ż eby mnie zobaczyć? Tortilla ostygła, a w puszce zabrakło piwa. Nadeszła moja kolej. Zwierzenia Blanki tak mnie wciągnęły, ż e zapomniałem o jedzeniu, a wypity alkohol uderzył mi lekko do głowy. Rzuciłem się na nią i zaczęliś my całować się na kanapie. Od pocałunkó w przeszliś my do bardziej intensywnych pieszczot. Słyszałem, jak oddycha głęboko. Rozebraliś my się szybko. Zerwałem z niej stanik i cisnąłem nim w stronę kuchni. Nasze ciała się połączyły. Temperatura momentalnie wzrosła, gdy dysząc cięż ko zaczęliś my dotykać się nawzajem z jeszcze większą pasją. Kochaliś my się. Bez pytań , bez komentarzy. Daliś my się ponieś ć. I tak wyglądały kolejne dni. Zycie toczyło się dalej, a my, całkowicie oddani namiętnoś ci, robiliś my to w kuchni, pod prysznicem, w galerii handlowej czy nawet w toalecie klubu Sala Stereo, gdzie występowały znane zespoły muzyczne. Bez kontroli i bez umiaru. Kolejne dni wyglądały jak wyjęte z ż ycia bohateró w ikcji literackiej. Powieś ci, z któ rej ktoś wyrwał częś ć stron. Wkró tce mieliś my zmierzyć się z rzeczywistoś cią, w któ rej zacznie brakować pieniędzy na ż ycie i trzeba będzie poszukać pracy. Mieszkać razem? Nie byłem na to przygotowany. Jeszcze nie. Tań czyliś my każ dej nocy w barach Alicante do rytmu soul i radiowych piosenek. Ludzie wokó ł nas mogli nie istnieć. Byliś my niepokonaną parą, bohaterami własnej nocy. Nie musieliś my liczyć się z nikim. Zyliś my w takt naszej własnej piosenki. Stopniowo zaniedbywałem swoje nieliczne zobowiązania towarzyskie. Odmawiałem randek, wyjś ć na kawę i spotkań ze starymi znajomymi. Mieli przecież swoje rodziny, dziewczyny i pracę. Mieli wszystko co niezbędne, by być zwycięzcą w swoim robotniczym czy mieszczań skim ś rodowisku. Sukces zależ ał od stanowiska i listy kompleksó w, któ re dź wigali na swoich barkach. Wizyta Blanki dobiegła koń ca. Wró ciła do Madrytu w Boż e Narodzenie. Dołączyłem do niej kilka dni pó źniej. Poznałem jej brata – sympatycznego młodego faceta z aspiracjami do zdobycia fotela burmistrza. Byli jak dwie strony tego samego medalu. On – tłamsił resztki szaleń stwa pod dobrze skrojonymi garniturami, ona – stawiała ż elazne granice i trzymała go w ryzach. Zatrzymałem się w pensjonacie przy Alberto Aguilera, a w przerwach między wizytami u jej rodziny spacerowałem po ulicach Madrytu. To znaczy, błąkałem się – tak się właś nie czułem. Nie było trudno zgubić się w tym wyjątkowo pięknym mieś cie. To miał być zimowy, romantyczny wyjazd z długimi spacerami w Strona 15 parkach i włó czędze po niezliczonych zaułkach – miłosne przeż ycie w blasku ś wiateł samochodó w przejeż dż ających Gran Vı́a. Pewnego pó źnego wieczoru stałem pod budynkiem Carrió n4 z ogromnym kolorowym neonem marki Schweppes i przyglądałem się przejeż dż ającym samochodom, kobietom w ciepłych płaszczach, młodzież y z miejskich gangó w, chaosowi, ż yciu. Czekałem na Blankę – na nie swó j pociąg, na czarno-białe zakoń czenie w stylu Nouvelle Vague. Blanka wyglądała na szczęś liwą. Pocałowała mnie. Wracała ze spotkania z przyjació łkami – poczułem od niej zapach alkoholu. Oszczędziłem jej kazań . Były zbędne. Poszliś my do baru koło pensjonatu i zamó wiliś my piwo, oliwki oraz sałatkę. Real Madryt grał u siebie. Bar był pełen rozemocjonowanych kibicó w komentujących ż ywo mecz. Wszyscy zjednoczeni wokó ł jednej sprawy. Czy jest coś piękniejszego niż zbiorowe szczęś cie? Nie wydaje mi się. Mieszkałem w kraju, w któ rym bary pełniły rolę granicy między realnym ż yciem a fantazjami. Bar był schronieniem, miejscem odkupienia i duchowego oczyszczenia. Tu nikt nie podnosił pierwszy kamienia, nie zadawał pytań . Siedzieliś my oparci o siebie plecami w kącie baru. Smialiś my się, piliś my piwo. Co i raz wołaliś my kelnera, aby napełnił szklanki, przeszkadzając mu w oglądaniu meczu. – Ciekawe dokąd nas to wszystko zaprowadzi… – zastanawiała się głoś no Blanka. Wznieś liś my toast, spojrzeliś my sobie w oczy i znowu poczułem owo znajome działanie łączącej nas chemii, któ ra zawsze skracała dystans między nami. Real Madryt wygrał. Byliś my pełni euforii i nadziei. W oczach kibicó w widać było coś więcej niż zwykła duma. Rozległo się głoś ne „olé ”. – Pepe! Daj mi ginu z tonikiem! – krzyknął obok mnie facet w ró żowej koszuli rozpiętej na piersi. – Jeszcze jeden! Juanito ma dziś w koń cu urodziny! – dodał ktoś spontanicznie. Automat do gry obwieś cił wygraną. Szczęś liwiec otrzymał ż ywiołową owację. Z szafy wysypało się mnó stwo monet. – Wygrana! – krzyknął zwycięzca. – Zabieram jutro synó w do Casa Lucio! Spojrzeliś my po sobie. Byliś my ś wiadkami doś ć znanej nam sceny – mieszanki radoś ci z wygranego meczu i litró w wypitego alkoholu. Zegnajcie kryzysie, szara strefo i rachunki na koniec miesiąca. Zegnajcie przyjaciele, jak ś piewali Ramones. Alkohol podraż nił już moje neurony. Zapłaciłem, zanim nas wyrzucili, wziąłem Blankę za rękę i ruszyliś my w dó ł ulicy w kierunku pensjonatu. Kochaliś my się. Zaplątaliś my się w prześ cieradłach. Tego dnia nie przysięgaliś my sobie wiecznej miłoś ci ani wiernoś ci. Nie. Zasnęliś my z gorzkim posmakiem piwa na ustach. Następnego dnia rano wziąłem szybki prysznic i zaraz po nim pojechałem do Blanki. Zajrzałem na chwilę do jej mieszkania i powiedziałem, ż e czekam na nią w barze obok. Zamó wiłem mocną czarną kawę i zabrałem się za pisanie listu poż egnalnego. Byłem ś wiadom, ż e większoś ć związkó w ma swó j początek i koniec. Tylko nieliczne są na zawsze. Większoś ć umiera po drodze, tu i teraz. Nasz czas dobiegł koń ca. Moż e wszystko potoczyło się zbyt szybko. Moż e nie byłem na to przygotowany. Wcześ niej czy pó źniej Blanka będzie chciała czegoś więcej, będzie chciała związać się na stałe, ż yć na poważ nie i stworzyć parę według tradycyjnego modelu narzuconego przez społeczeń stwo. Być moż e spotkaliś my się w najmniej odpowiednim momencie naszego ż ycia. Blanka weszła do kawiarni uś miechnięta. Wyglądała pięknie z włosami upiętymi w samurajski kok. Kelner uś miechnął się do niej i zapytał co podać. Usiadła obok i pocałowała mnie w policzek. – Jak się masz? – zapytała. Upiłem łyk kawy, objąłem ją w talii i dyskretnym ruchem wsunąłem liś cik do tylnej kieszeni jej spodni. – Spałaś dobrze? – Sypiałam w lepszych miejscach… – mruknęła. Kelner postawił kawę z mlekiem na metalowym barze. Blanka podziękowała i upiła łyk. – Coś się stało? Musiała zauważ yć, ż e byłem przygnębiony. Spojrzałem na barowy zegar. Mó j pociąg odjeż dż ał za dwie godziny. Będę tęsknił za Madrytem, za samotnymi spacerami w ś wietle neonó w. Czas zleciał mi tu tak szybko… Nie mogłem uwierzyć, ż e spędziłem tu tyle dni. – Muszę wyjechać – oznajmiłem chłodnym, ale nie do koń ca pewnym tonem. Strona 16 Blankę zamurowało. Pocałowałem ją w policzek i wyszedłem zanim zdąż yła się rozpłakać. Tego ranka było zaledwie pięć stopni, ale słoń ce grzało wyjątkowo przyjemnie. Miasto budziło się w dobrym nastroju. Na ulicy panował niewielki niedzielny ruch. Pobliskie bary rozsiewały po okolicy duszący zapach smaż onego oleju. Po chwili Blanka wybiegła za mną. – Wyjeż dż asz? Tak po prostu? Tak bez słowa? – krzyczała za moimi plecami. – Jesteś dupkiem! Szedłem dalej, nie oglądając się za siebie. Wejś cie do metra było coraz bliż ej, a ja stawiałem coraz kró tsze kroki i coraz bardziej przyspieszałem. Odwró ciłem lekko głowę i kątem oka zobaczyłem postać Blanki. Nie było mi łatwo. Wziąłem głęboki oddech i schodami podziemnymi dotarłem do peronu, skąd metro zawiozło mnie na dworzec kolejowy. Byłem tchó rzem. Zapamiętam ten dzień na całe ż ycie. Widziałem już ludzi robiących gorsze rzeczy, ale i tak czułem się ze sobą paskudnie. Zastanawiałem się co sprawia, ż e czasami postępujemy tak ż ałoś nie. Przypomniałem sobie mimowolnie scenę, któ rej byłem kiedyś ś wiadkiem. To było na lotnisku w Barcelonie. Jakaś dziewczyna rozstawała się ze swoim chłopakiem. Siedziałem obok nich, rozwiązywałem akurat krzyż ówkę, czytałem artykuł o Bradzie Pitcie i popijałem kawę. Mieli zaplanowane wakacje. On wydał fortunę, ż eby z nią wyjechać. Chciałem mu powiedzieć, ż eby się nie martwił, ż e nie jest sam, ż e to samo przytra iło się Bradowi Pittowi, kiedy pojechał do Kalifornii zobaczyć swoją dziewczynę (w artykule napisano, ż e związała się z jakimś producentem z Hollywoodu). Chciałem powiedzieć mu, ż e moż e być następnym Bradem Pittem, i ż e to tylko taka lekcja od ż ycia. Jednak nie zrobiłem tego, to nie była moja historia, nie mó j problem. Kiedy wszystko się koń czy, a nasze serce przestaje bić dla drugiej osoby, stajemy się samolubni, nikczemni i bezduszni. Oszukujemy samych siebie, wmawiając sobie, ż e przecież robimy to, co dla niej najlepsze, a tak naprawdę, myś limy tylko o sobie i o własnej przyszłoś ci. Tego dnia ja ró wnież myś lałem wyłącznie o sobie. Zachowałem się nieuczciwie wobec Blanki. Ale pó źniej, w pociągu, poczułem się dziwnie lekko. Zrzuciłem z siebie ogromny balast emocjonalny. Jednym pociągnięciem pió ra skreś liłem Blankę z mojego ż ycia. Nadeszła zima, któ rą spędziłem w Alicante. Wró ciłem do pisania. Literaturę łączyłem z pisaniem kró tkich felietonó w dla prowincjonalnych gazet oraz sporadycznymi wykładami na uniwersytecie. Powodzenie mojej ostatniej historii wystarczyło, aby podtrzymać swoją wegetację do nadejś cia wiosny. 3 Dzielnica Madrytu 4 Budynek w Madrycie będący ikoną ulicy Gran Vı́a Strona 17 3 D ojechaliś my w okolice dworca kolejowego. – Wygląda na to, ż e znowu ci się upiecze – rzucił do mnie z ironią Rojo. Radiowó z zatrzymał się i inspektor zdjął mi kajdanki. Popatrzyłem na odjeż dż ający radiowó z i poczułem pragnienie. Potrzebowałem mocnego drinka. Chciałem zapomnieć o tym, co się wydarzyło i mieć powó d do uż alania się nad sobą następnego dnia. Doszedłem do ulicy Alfonso X El Sabio i usiadłem na tarasie irlandzkiego pubu The Duke. Wszystkie irlandzkie bary są identyczne, podobnie jak restauracje typu fast food. Chyba w każ dym mieś cie moż na znaleź ć lokal z drewnianymi stołami i ławami obitymi czerwonym skajem, z kolorowymi szybkami w oknach i grupą brytyjskich turystó w, któ rzy odłączyli się od wycieczki i popijają Guinessa. Gdy podeszła kelnerka, zamó wiłem kufel zimnego piwa. Popołudniowy chłó d nie zdąż ył jeszcze ostudzić rozgrzanego powietrza na ulicy. Skłamałbym, gdybym powiedział, ż e przez cały ten czas ani razu nie pomyś lałem o Blance. Byłbym kłamcą w każ dym calu. Oszukiwałbym ró wnież , gdybym twierdził, ż e w moim ż yciu wszystko gra. Tak wcale nie było. Czułem nudę. Zostałem w mieś cie sam. Moi ró wieś nicy rozproszyli się po całym kraju albo zamienili nocne wypady na popołudniowe aperitify, jakby przeczuwali, co w przeciwnym wypadku mogłoby stać się z nimi w przyszłoś ci. Zostawiłem napiwek i ruszyłem spacerem, rozmyś lając o rozmowie między policjantami, któ rą usłyszałem w radiowozie. Piwo szumiało mi w głowie, a w ż ołądku burczało. Przyspieszyłem kroku i ruszyłem ulicą Calderó n de la Barca w kierunku Plaza de Toros. Nagle obok mnie przemknął biały Golf. Jechał tak szybko, ż e wzbudzony przez niego powiew powietrza prawie zdmuchnął mnie z chodnika. Uniosłem ręce w geś cie oburzenia. Obok mnie zaczęli przystawać przechodnie i przyglądać się pędzącemu samochodowi. Jakiś męż czyzna przed barem palił papierosa. Po chwili minął nas kolejny rozpędzony pojazd – Seat Leó n. Rozległ się huk. Usłyszeliś my brzęk tłuczonego szkła i odgłos rozdzieranej blachy. Podbiegłem kilka metró w i zobaczyłem Golfa wbitego maską w witrynę kliniki dentystycznej. Kierowca musiał stracić kontrolę nad pojazdem, któ rego przó d przypominał teraz akordeon. Drugi samochó d zatrzymał się na ś rodku ulicy. Kierowcy jadący za nim zaczęli na niego trąbić. Z kliniki wybiegł przeraż ony personel. – Niech ktoś wezwie policję! – krzyknęła starsza pani. – Gdzie się podziewają, kiedy są potrzebni? – zawtó rowała jej inna kobieta. Słychać było matki boskie, westchnienia – gapió w ogarnął niepokó j. Z baru obok wyszedł jakiś męż czyzna. Miał na sobie rozpiętą koszulę, złoty łań cuch na piersi, a w ustach cygaro. Wyglądał jak prawdziwy macho. Gdy zbliż ył się do samochodu, z Golfa wygramolił się bez niczyjej pomocy kierowca. Miał posiniaczoną twarz i krwawiącą ranę na czole. – Wszystko w porządku, kawalerze? – zapytał męż czyzna z cygarem. Były to jego ostatnie słowa. Tajemniczy kierowca chwycił męż czyznę wpó ł i cisnął nim o asfalt. Nastało jeszcze większe zamieszanie. Szykował się niezły tytuł do artykułu w gazecie. Wtem stojący na ulicy Seat Leó n ruszył z piskiem opon i zaczął pędzić wś ciekle w kierunku tajemniczego kierowcy, po czym uderzył w niego, wzbijając go w powietrze i odrzucając na kilka metró w dalej. Przez tłum przetoczyła się kolejna fala matek boskich. Z daleka słychać już było dź więk syren policyjnych. Nie mogłem uwierzyć w to, co widziały moje reporterskie oczy. Odruchowo zapisałem numer rejestracyjny Seata, któ ry z piskiem opon odjechał w kierunku Plaza Españ a. Leż ący na ziemi męż czyzna wstał o własnych siłach. To nie było normalne. To było po prostu niemoż liwe. Następnie podszedł do przejś cia dla pieszych, rozejrzał się i, nadal obserwowany przez tłumy gapió w, przeszedł na drugą stronę ulicy. Na pomoc ruszył mu sanitariusz z karetki pogotowia, któ ra właś nie przyjechała na miejsce. Męż czyzna bez zastanowienia wyciągnął z kieszeni nó ż i dwukrotnie dź gnął nim ratownika. Trach, trach! Usłyszeliś my jęk, rozpaczliwy lament skierowany ku niebu, a następnie ogłuszający huk wystrzału. Strona 18 Najpierw na ziemię upadły łuski, a potem osunęło się na nią bezwładne ciało uciekającego męż czyzny. – Niech nikt się nie rusza! – krzyknął policjant, dalej celując w napastnika. Nie posłuchałem i podszedłem na tyle blisko, ż e prawie mogłem dotknąć leż ącego nieruchomo człowieka. Ten dziwny wypadek musiał mieć związek z rozmową, któ rą usłyszałem w radiowozie. O co w tym wszystkim chodzi? Co dzieje się w tym mieś cie? I co mnie ominęło, gdy byłem na Majorce? Myś lałem szybko. Pierwsze co przyszło mi do głowy to ż ywe trupy, epidemia i ś miertelny wirus. Naoglądałem się zbyt wiele ilmó w. Zrobiłem kilka zdjęć telefonem. Po paru minutach na miejsce zdarzenia zaczęli przybywać dziennikarze, któ rzy ze swoimi obiektywami, jabłkowymi telefonami, ciemnymi okularami i czterodniowym zarostem obsiedli cały teren jak muchy. Wró ciłem do mieszkania, otworzyłem puszkę piwa i usiadłem na kanapie. Włączyłem odtwarzacz i włoż yłem płytę Coltrane’a. Nogi mi drż ały. Nie mogłem przestać myś leć o tym, czego byłem ś wiadkiem. Przeszło mi przez myś l, aby zadzwonić do Blanki. Była niezła w takich łamigłó wkach. Wiedziałem jednak, ż e nie mogę tego zrobić – to byłoby ż ałosne. Dokoń czyłem piwo i otworzyłem kolejne. Drugie wchodziło lepiej. Więcej gazu, więcej siły. Uspokoiłem się trochę i zajrzałem do internetu, ale nie znalazłem nic na temat ostatnich wypadkó w. Zegar tykał. To była historia tego lata – pomyś lałem – moja historia. Zadzwonił telefon. Rzuciłem okiem na wyś wietlacz. To był numer Rojo. Nadeszła moja pora pytań . Z inspektorem Rojo umó wiłem się następnego dnia w pobliskim barze. Zaparkowałem Porsche za domem towarowym na Maisonave i ruszyłem ż wawo w stronę miejsca spotkania. Zza baru pozdrowiła mnie kelnerka. Podszedłem do niej i zamó wiłem kawę. – Z lodem czy bez? – zapytała. Musiała mieć skoń czone trzydzieś ci lat. Kręcone włosy w kolorze marchewki upięła z tyłu głowy, a przez rozpiętą z przodu bluzkę widać było ob ity biust. Oderwałem od niego wzrok dopiero wtedy, gdy powtó rzyła pytanie. – Nie, czarną – powiedziałem speszony. – Kawę, czarną kawę. Kelnerka chyba nie zrozumiała powodu mojego roztargnienia. – Jak chcesz – odpowiedziała – ale w tym upale taka kawa nie wyjdzie ci na dobre… – A potem podaj mi piwo – dorzuciłem z uś miechem na twarzy. – Boż e! – odwró ciła się i przeszła na drugi koniec sali, gdzie na swoją kolej i dolewkę dż inu czekał jakiś poczciwy staruszek. Podniosłem wzrok i zacząłem oglądać telewizję. – Moż esz dać głoś niej? – poprosiłem. Kobieta podgłoś niła odbiornik, trzymając w jednej ręce butelkę Lariosa, a w drugiej pilota. – To wymyka się spod kontroli. Co za ś wiat! – skomentował obraz emeryt, zerkając lubież nie na kobietę. – Ma pan rację – odpowiedziała grzecznie. – Ach, ta dzisiejsza młodzież ... Powiem panu jedno: to wszystko wina rodzicó w. Mam có rkę i kiedy będzie pełnoletnia, dowie się, co to znaczy praca. W barze panował zgiełk zagłuszający dź więk telewizora. Wpatrywałem się w obraz. Właś nie relacjonowano wydarzenia z poprzedniego dnia. Wiadomoś ć na pasku informacyjnym wskazywała, ż e chodziło o porachunki. – Akurat! – wykrzyknąłem mimowolnie, ś ciągając na siebie zdziwione spojrzenie staruszka i barmanki. – Mó wię do telewizora – rzuciłem na usprawiedliwienie. Po wiadomoś ciach na ekranie pojawił się elegant w garniturze i ostrzegł przed nadchodzącą falą upałó w. Spojrzałem na stojącą przede mną kawę. Nagle poczułem na sobie czyjś wzrok. – Jesteś w pracy? – usłyszałem ochrypły głos Rojo. – Zeby pó jś ć do pracy – odpowiedziałem – muszę się najpierw obudzić. – Gdzie kupiłeś to przebranie? Rojo usiadł obok mnie. Miał na sobie ciuchy zupełnie nie w jego stylu. W koszulce z logo Iron Maiden i dż insach przypominał członka motocyklowego gangu. Zobaczywszy policjanta, kobieta natychmiast zignorowała staruszka i podeszła do nas. – Kawa z koniakiem – powiedział. – Już podaję – odpowiedziała z uś miechem. Strona 19 – Myś lę, ż e nie będzie ci przeszkadzać, jeś li porozmawiamy tutaj – powiedział. Kelnerka za barem przygotowywała kawę. – Do mnie się nie uś miechała – powiedziałem z wyrzutem. – Có ż, nie, nie mam nic przeciwko. Ale jeś li miałeś zamiar nie rzucać się w oczy, to ci się nie udało. – To teraz nie ma znaczenia – odparł. – Moi ludzie widzieli cię wczoraj. Czy ty naprawdę nie moż esz usiedzieć na miejscu? Nie minął nawet jeden dzień od kiedy... – Wracałem do domu – pró b owałem się bronić. – Czy to ma związek z tym, co słyszeliś my w Dé nia? – Ty niczego nie słyszałeś – uciął kró tko. – A prawda jest taka, ż e jeszcze nic nie wiadomo. A ty? Coś wiesz? – Wiem, ż e wygląda to bardzo ź le – powiedziałem. Kelnerka podeszła z kawą i zaległa cisza. Otworzyła butelkę koniaku Magno i nalała trochę do iliż anki. Obrzuciła nas wnikliwym spojrzeniem. Konspiracja wychodziła nam doś ć słabo. – Nie wierzę w teorię porachunkó w – dodałem. – Nie moż emy siać paniki – oś wiadczył Rojo. – A ten nowy? – spytałem. – Kto to jest? – Martinez? – odparł. – Będą z niego ludzie. – Wiesz – zacząłem. – Wczoraj. Ten wypadek. To wszystko było podejrzane. Ten drań rozbił się samochodem, po czym wysiadł z niego o własnych siłach i jeszcze dał radę dź gnąć kogoś noż em. Rojo, byłem tam i widziałem wyraz jego twarzy. – Do rzeczy, Gabriel. – Có ż, widziałem w jego oczach to samo, co w spojrzeniu tego goś cia z Majorki – wyjaś niłem. Rojo zmarszczył czoło. – Więc tak, w pierwszej chwili, nie wiem, co o tym sądzić. Kiedy zobaczyłem go w mieszkaniu Violety, odniosłem wraż enie, ż e był naćpany albo wracał z imprezy. Sam wiesz, Palma, noc… Ci ludzie mają pieniądze – a już na pewno mają ich o wiele więcej ode mnie. Wiesz, o co mi chodzi? – Sugerujesz, ż e te dwa zdarzenia są ze sobą powiązane? – zapytał. – Narkotyki? – Kurczę, przyjacielu. Jak zawsze tra iasz w sedno – odpowiedziałem. Rozejrzałem się wokó ł, upewniając się, ż e nikt nas nie słyszy: – Myś lę, ż e tak, ż e na mieś cie pojawił się jakiś nowy specy ik i ludzie wariują po jego zaż yciu. – Skąd te przypuszczenia? – zapytał z niedowierzaniem. – Mam też inne teorie – wyjaś niłem – ale to była pierwsza myś l, któ ra przyszła mi do głowy. – Musiałbym zapytać specó w od narkotykó w – stwierdził i oparł się o bar. – Tak czy inaczej, na pewno bym coś wiedział. – Niekoniecznie – powiedziałem. – Wiesz jak działa ta zgraja politykó w i cała reszta. – Zrobimy autopsję i badania krwi – wyjaś nił. – I jeś li wyniki coś pokaż ą, moż e wezmę pod uwagę twoją teorię. – A jeś li badania nic nie wykaż ą? – zapytałem. – Jeś li nic nie znajdziecie, a ja mam rację, to wtedy co? Będziesz czekał na kolejną ś mierć? Nie wiem, Rojo, moż e przesłuchaj tego faceta z Majorki. – Nie mogę tego zrobić... – odpowiedział i zamyś lił się na chwilę. – Czego chcesz w zamian za pomoc? – Historii – powiedziałem. – Daj mi historię, choć kilka szczegó łó w. – Nie. Jeszcze jeden skandal z twoim udziałem, a założ ą mi kartotekę. – Dobrze wiesz, ż e sam nie powinieneś się za to zabierać – pró b owałem go przekonać. – Wiesz też , ż e nie puszczę pary z ust. Niczego nie opublikuję, dopó ki sprawa nie zostanie wyjaś niona. – Muszę się zastanowić – westchnął, bawiąc się serwetką. – Jak sobie ż yczysz – odburknąłem i zapanowała cisza. Zamó wiłem małe piwo. – Co porabiałeś ostatnio? Słyszałem, ż e zrezygnowałeś z awansu. – Nie przegapisz ż adnej plotki, co? Pracowałem. – Dowiedziałeś się czegoś ? No wiesz, o swojej ż onie. To nie było wygodne pytanie. – Zrobiłem małe postępy – wymruczał w stronę iliż anki. – Znalazłem trochę powiązań , nic wielkiego. Gang działa cały czas, ale moje szefostwo nie chce, ż ebym się angaż ował w ten temat. Wiedziałem, ż e rozmawianie o tym sprawia mu trudnoś ć. Na jego twarzy pojawił się grymas rezygnacji. Czasami słowa od czynó w dzieli ogromna przepaś ć i jedno ż ycie to za mało, ż eby wspiąć się na sam szczyt. Rojo nie rezygnował z poszukiwań , mimo ż e ż ona powiedziała mu, ż e nie chce go znać. To była miłoś ć, miłoś ć do drugiego człowieka, do prawdy i do siebie samego. Strona 20 – I nie pomyś lałeś , ż e twoja ż ona... – Nie – powiedział stanowczo. Sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął pomarszczoną kserokopię. Wygładził załamania kartki i podał mi ją. To był wycinek z gazety, z tego samego dziennika, któ remu odmó wiłem wspó łpracy. Zdjęcia sprzed dwudziestu lat, z La Mangi i Kartageny. Nagłó wki artykułó w mó wiły o strzelaninie na plaż y, uprowadzeniu kobiet i pogań skim rytuale, w trakcie któ rego złoż ono o iarę z młodej dziewczyny. Ja piłem wtedy jeszcze Cola Cao. – Ta dziewczyna miała tatuaż na piersi – powiedział i wyciągnął z portfela zrobione przez jakiegoś amatora czarno-białe zdjęcie, na któ rym widniało nagie ciało dziewczyny, z raną postrzałową w klatce piersiowej. W okolicy ż eber miała wytatuowany znak kraba. Następnie położ ył przede mną fotogra ię kobiety. Miała zgrabną igurę, kró tkie włosy, a ubrana była w ró żowe bikini i ciemne okulary przeciwsłoneczne. Za nią widać było parasol i plaż ę. Przyjrzałem się jej uważ nie. Ręce miała skrzyż owane na piersi dzięki czemu na ramieniu dostrzegłem niewielki rysunek. To był tatuaż , ale trudno było odgadnąć, co przedstawiał. – To twoja ż ona, prawda? – spytałem. Gdyby nie liczyć zdjęć w jego biurze, to pokazywał mi ją po raz pierwszy. – Zrobiła go sobie niedługo po tym, jak się poznaliś my – wyjaś nił. – Byłem idiotą. Kiedy zapytałem ją o ten tatuaż , odpowiedziała mi, ż e po prostu jej się spodobał i chciała go mieć. A ja to kupiłem! Tak po prostu. Nie chciałem wyjaś nień . Ludzie przecież tatuują sobie na ciele ró żne głupoty. Skąd do cholery miałem wiedzieć, co on oznacza? – A kim jest ta kobieta z gazety? – Zdjęcie tej dziewczyny znalazłem tego lata, gdy zająłem się sprawą. Tak więc ani słowa nikomu o tym. – Dlaczego krab? – spytałem. Wyjął z kieszeni dż insó w telefon i otworzył album ze zdjęciami. Jedno z nich przedstawiało męż czyznę z wczorajszego wypadku, stojącego na ś rodku ulicy. – Daj mi chwilę – powiedział i zaczął przewijać zdjęcia palcem. Zaciekawiona kelnerka zerkała na nas raz po raz z kąta, w któ rym rozmawiała ze staruszkiem. Bar powoli zaczynał się zaludniać. Zbliż ała się pora drugiego ś niadania. Skinąłem na nią i poprosiłem o rachunek. Podeszła i zanim zdąż yła spojrzeć na ekran telefonu, wręczyłem jej banknot pięciu euro. – Bez reszty, piękna – powiedziałem. – Dziękuję, przystojniaku – ruszyła zadowolona w stronę kasy. Rojo powiększył zdjęcie. Na ekranie widać było posiniaczonego męż czyznę leż ącego na stole sekcyjnym. Na boku miał wytatuowanego pomarań czowego kraba. Obudziłem się i spró b owałem przypomnieć sobie sen. Sniły mi się pomarań czowe kraby. Były wszędzie – na plaż y, poś ró d skał. Nie ruszały się, tylko przyglądały mi się wnikliwie, nie mając jednak zamiaru zrobić mi ż adnej krzywdy. Ogarnęło mnie dziwne uczucie. To był jakiś koszmar. Z powodu upału w głowie huczało mi tak, jakbym zeszłej nocy przeholował z alkoholem. Skołowany poszedłem do łazienki i włoż yłem głowę pod kran. Temperatura na zewnątrz rosła zgodnie z prognozą. Nie mogłem wyrzucić z pamięci fotogra ii, któ rą Rojo pokazał mi w barze. Kraby, wszędzie kraby. O co w tym wszystkim chodzi? Włączyłem telewizor. Kilka osó b dyskutowało o jakimś reality show. Przełączyłem na inny kanał. Kuchnia – kraby, zupa z owocó w morza. Wyłączyłem odbiornik, otworzyłem okno balkonowe i puś ciłem radio. W Radio 3 prowadzący zapowiedział utwó r power jazzowego trio z Michigan. Słuchałem audycji, jednak myś lami wró ciłem do wydarzeń wczorajszego dnia, do krabó w z mojego snu i zastanawiałem się, jaki to wszystko ma związek z ż oną Rojo. Coltrane wygrywał na saksofonie smutne dź więki, a ja szukałem inspiracji, czegoś , co mnie oś wieci i da siłę. Spojrzałem na zegarek – była prawie pierwsza po południu. Zrezygnowałem ze ś niadania i nastawiłem kawiarkę. Nuty płynące z saksofonu relaksowały mnie i pomagały jaś niej myś leć. Włączyłem laptopa i zacząłem przeglądać horoskopy.