12926

Szczegóły
Tytuł 12926
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12926 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12926 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12926 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Paweł Paliński Syn czarowoźnicy Witajcie, moi mili! Po raz kolejny postanowiliście zabłąkać się w niegościnne, strachowickie strony? Widzę, że nie brakuje wam odwagi. Być może rozumu... Ale to przecież nie moja sprawa. Ja jestem tylko Przewodnikiem. Chciałoby się rzec: Dużo wody upłynęło, odkąd ostatni raz wędrowaliśmy przez wąwozy Czarciej Dąbrowy. Szkoda, że to nieprawda. Kadawerka stęchła jedynie jeszcze bardziej od naszego ostatniego spotkania. Czy odliczyliście już drobne dla przewoźnika, który zabierze was na jej drugą stronę? O nie (ha ha), te pieniądze nie są dla mnie. Proszę was tylko o jedno. Na wszelki wypadek włóżcie sobie jedną z monet pod język. Wierzcie mi, gdyby coś poszło... nie tak jak trzeba... zaoszczędzi wam to wiele kłopotu. Już? Doskonale! A więc ruszajmy... Drzwi klubokawiarni rozwarły się z hukiem i na salę niczym huragan wtargnęła wysoka, zakapturzona postać. Chłopi w popłochu zerwali się z krzeseł. Na czerwonych od wódki gębach zagościł wyraz zabobonnego strachu. Co poniektórzy, bardziej wyznający się na wszelkiej nadprzyrodzonej awanturze, poczęli skradać się cichutko w kierunku kuchennego wyjścia. Zerkali przy tym strachliwie, czy spod fałd płaszcza niespodziewanego gościa nie błyska aby żadne ostre narzędzie. Miecz na ten przykład jakowy; albo – co gorsza – kosa... Co najmniej dwa kiszone ogórki postanowiły skorzystać z zaskoczenia i na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość stałym bywalcom lokalu – kilka osób poczerwieniało gwałtownie w atakach gromkiego kaszlu. Śmierć była blisko. Ale tym razem to nie Ona wpadła w odwiedziny. Wójt Edmund nie zauważył poruszenia, pochylony nad swoim mielonym z buraczkami. Dopiero gdy na jego stole wylądował kłąb zielonych, utytłanych w ziemi liści, zmiarkował się i ryknął: – Zielenina precz! – Zeżarte! – pisnęła postać w kapturze, ściągając go ze łba i okazując się wikarym Wikariewiczem. – Jarzynki zeżarli! Z kościółkowej grządki bydlaki je wygryźli. Job twoju mać! – zakończył znanym kresowym porzekadłem. – Kto? – spytał nieprzytomnie wójt. – Kto?! Przecież nie ja! – zapienił się wikary. – Liszki? – podsunął ktoś z gromadki, która otoczyła stolik Edmunda, chcąc dowiedzieć się, co jest powodem zamieszania. – Jakie tam liszki... – westchnął wikary i zrezygnowany opadł na krzesło. Nagle uszły z niego wszystkie siły. – Czy ja bym się o liszki tak pieklił? Wójt Edmund nieufnie podniósł pęk warzyw, obracając go ku światłu. Na marchewkach w rzeczy samej widniały wyraźne ślady zębów. – Ki diabeł? – wyszeptał zaskoczony. – To nie wszystko – uprzedził wikary. – Jedna gadzina wyjątkowo płytko pod ziemią ryła. Sandałem larwę przydusiłem. Mało mi palców nie obeżarła. A jak na plebani obuwie służbowe zmieniałem, to znalazłem w podeszwie to! Zadymioną izbę rozświetliły jasne refleksy. Chłopy rozdziawiły gęby, patrząc na otwartą rękę duchownego. – No to o liszkach nie ma co gadać – zawyrokował Edmund. W dłoni wikarego błyszczał najprawdziwszy złoty ząb. We wnętrzu klubokawiarni zapadła przejmująca cisza. Przerwał ją dopiero kowal Józek. Rzucił na znalezisko fachowym okiem i powiedział: – Trzonowy. Ani chybi. Wikariewicz przeszył go wzrokiem i zakrył znalezisko połą sutanny. – Toś mi pomógł, kowalu! – syknął. – Bo już się bałem, że on może jadowy! Józek dyskretnie skrył się w drugim rzędzie gapiów. Wójt poczuł, że sytuacja lada moment może wymknąć się spod kontroli. W dodatku posłany po łowczego Lelek wrócił z kwaśną miną, oznajmiając, że Farraty do Zagaci powędrował. Obiecał tam podobno szczury przy pomocy voodoo wytępić. Przestano tam wierzyć w ludowe podania i moc instrumentów dętych, odkąd dwa lata temu jakiś przybłęda z fletem nie wywiązał się z umowy, za to czas spędzał głównie w okolicach męskich prysznicy. – Masz babo placek – wysapał wójt. Siedział zadumany za stolikiem, przewracając widelcem zupełnie już zimnego kotleta. – Brak nam specjalistów... Wikary odstawił kieliszek i otarł usta ręką. – Khem! Mszalne się nie równa – odkaszlnął z podziwem. – No! Wpadłeś na coś, Edmund? – zapytał z naciskiem. I jak gdyby na poparcie wagi tego, co powiedział, dodał groźnie: – Na spowiedzi cię dawno nie widziałem. Biessowestnyje! Miarkuję, że na rozmyślaniach czas trawisz... Użyj tedy czerepu do czegoś pożytecznego! Wójt poczuł, jak ze strachu, zaczynają mu drżeć kolana. Skinieniem głowy polecił nalać następną kolejkę. Pił więc Wikariewicz, a wójt myślał. A że duchownemu lepiej szło zaprawianie się gorzałką niż Edmundowi rozmyślania, w końcu to wikary jako pierwszy spróbował zabrać głos. – Szerze mówiąss – wybełkotał. – Szerze mówiąss... – Zabierzcie go na plebanię – polecił zirytowany, ale cokolwiek spokojniejszy wójt. – Będzie miał jutro kaca z piekła rodem. A teraz i tak się na nic nie przyda... – Szówiąss – sapnął wikary i czknął głośno, gdy dwóch samarytan wzięło go pod ramiona i wyprowadziło z lokalu. Jego miejsce zajął Lelek, kuląc się z lekka w obawie, że ktoś go zaraz przegoni. Nikt jednak nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy mieli głowy pełne chmurnych myśli i krwi o obniżonym woltażu. Kozodój sięgnął za pazuchę i postawił na stoliku flaszkę. Oczy wszystkich zwróciły się na mętny, lekko opalizujący płyn. Ktoś mlasnął z uznaniem. – Dam każdemu, jak obiecacie mnie posłuchać – powiedział niepewnie Lelek, rozglądając się po wszystkich gębach. Wójt, obeznany w dyplomacji, w lot pojął, że nie należy przepuścić takiej okazji. – Obiecujemy! – przyrzekł solennie i wyciągnął rękę po napitek. – Zaraz, zaraz! – krzyknął wysokim głosem Kozodój. – Wysłuchać to jedno. Ale jeszcze mi przyrzeknijcie że ryja na koniec nie rozbijecie... Wójt zawahał się na moment. – Twardy z ciebie negocyjator – powiedział po namyśle. – Ale dobrze. Nikt cię po wszystkim nie obije. Kozodój uśmiechnął się promiennie i pstryknął palcami na obsługę, aby podała kieliszki. Wkrótce wszyscy poweseleli i nabrali kolorów. Wójt sączył księżycówkę powoli, raz po raz spoglądając nad krawędzią szklanki na Lelka. Nie podobało mu się zbytnio, że łazęga dorwał się do miejsca przy stole, ale wiedział też, że w zaistniałej sytuacji każda pomoc może być bezcenna. Jeżeli nie zrobią nic do jutra rana, wikary wpadnie w szał i tak pokutami zacznie wokół sypać, że w życiu nie połapią się w liczbie zdrowasiek. Przyjdzie im je nawet w ustępie klepać... Dreszcz przebiegł po wójtowych plecach. Zaległości w prasie – tego nie znosił... – Dobra, Lelek – powiedział w końcu. – Masz swoje zasłużone pięć minut. Mów, na co żeś wpadł. – Ano – zaczął pewny siebie chłop. – Ja wiem co te jarzynki skubnęło... – Mianowicie? – ponaglił go wójt. – Zmarlaki. Ani chybi – wyjaśnił Kozodój i zadowolony z siebie zamilkł, oczekując na reakcję zgromadzonych. – Że niby głodne trupy? – stęknął ktoś z tłumu niepewnie. – Toż to przecież tylko we filmach się pojawia. – Gówno, że tylko we filmach! – zapienił się nagle Kozodój. – Zmarlaki normalnie u nas na cmentarzyku się pobudzili! A ten złoty ząb to myślicie, że skąd? Z ruskiego sztygara?! Edmund odstawił szklaneczkę i zasępił się mocno. – Znaczy się, nieboszczyki spode ziemi wyłażą? – Tak – potwierdził Kozodój. Kowal Józek wyraźnie pobladł. – Rany Boskie! – wyszeptał zduszonym głosem. – Ja świekrę niedawno pochowałem... I do tego na trumience przyoszczędziłem, bo zaraza dębową chciała... Jak nic do pośmiertnej odpowiedzialności mnie pociągnąć gotowa... Wójt uciszył go zdecydowanym gestem ręki. – Wszystko rozumiem. Ale czemu te gadziny spokojnie leżeć nie chcą? – Kwaśne deszcze – powiedział Lelek. – Przynajmniej tak... eee... słyszałem – dodał po chwili mniej już pewnym głosem. – Durne to, w ziemi jak pędrak siedzi, a jak mu się żreć zachciewa, to podgryza korzonki. Wójt nalał sobie kolejną szklaneczkę zacieru i potarł dłonią czoło. – Farraty przepadł. Funkcjonariusz Najwyższego czasowo wyłączony. Mamy, chłopy, niezły bigos na łbach – powiedział ponurym głosem. – A gdyby tak... – powiedział Lelek. – Tego... Do wieży pójść... Do czarowoźnicy... – Zgłupłeś do reszty?! – warknął nie na żarty już rozeźlony kowal. – Smokiem nas poszczuje. A jak w gorszym humorze będzie, to czarodziejskim bacikiem machnie. Pamiętacie, jak w Zagaciach na ślub raz na jesieni go nie poprosili? Wszystkich tą swoją czarcią miksturą, tym Esper... Esper-yalem naszpikował jak kaczki śrutem. Pół wsi go sobie potem do roztopów z pleców wyciskała. Jak dzieci płakali... – Pomysł nie jest taki głupi, jak się wydaje – powiedział z namysłem Edmund i przyjrzał się uważnie Kozodojowi. Lelek rozpromienił się, słysząc tak jawne słowa uznania. – Sytuacja jest gardłowa to i po gardłowe środki niechybnie trza nam sięgnąć. Nie, Lelek? – Oczywiście, wójcie – przytaknął tamten żarliwie. – Ja zawsze powtarzałem, że... – Lelek do Czarnego Lasu pójdzie – zawyrokował Edmund. Na sali zapadła cisza jak makiem zasiał. A potem wiatr uniósł lelkową skargę w siną dal... *** Ciemne drzwi wieży odpowiedziały głuchym dudnieniem na uderzenie ogromnej mosiężnej kołatki. Ściany z ciemnego, szlifowanego marmuru zdawały się pochylać nad ogromnym portalem i wlepiać swe ciemne oczy okien w malutką postać, która odważyła się zakłócić ich spokój. Wiieeeeeeeeej stąd! – zawył wiatr w wąskim okienku ponad drzwiami. Wieeeeeeeeeej! Natręt jednak nie posłuchał i wyciągnął drżącą rękę, chwytając znowu za pierścień. Dum, dum, dum, odezwało się ponownie wewnątrz budowli niczym wewnątrz ogromnego kamiennego dzwonu. Schowani w bezpiecznej odległości za krzakiem osiny, wójt i Józek wymienili ze sobą spojrzenia. – Czemu nikt nie otwiera? – wyszeptał kowal. – Licho wie... – odpowiedział również szeptem wójt. – Lepiej, żebyśmy mu w czym ważnym nie przerwali... Kozodój obrócił się plecami do wieży i zamachał raptownie rękami, wskazując na okno i wzruszając parokrotnie ramionami. – Co ten dureń... – zapienił się Edmund. – Znaki daje – wyjaśnił Józek. – Chyba do wniosku doszedł, że tyły trzeba zabezpieczyć. Mówi, że nikogo w domu nie ma. – Ja mu dam, nikogo w domu nie ma! – wycedził przez zęby Edmund i wychylił się zza krzaczka. Kowal przyglądał się wykonanej przez niego krótkiej pantomimie. Wiadomość była krótka, ale treściwa. Lelek w lot pojął, czego ona dotyczy, obrócił się na pięcie i załomotał ponownie w ogromne okute żelazem skrzydła drzwi. – Motywacji mu trzeba – wysapał wójt, wracając na punkt obserwacyjny. Ilość kopniaków, którymi obdarzył stojący nieopodal pieniek, wystarczyłaby na bardzo dużo motywacji. Złorzecząc przez zaciśnięte zęby, Lelek sięgnął po raz kolejny do kołatki. Przerwał jednak w pół ruchu i nadstawił ucha. Zza drzwi doszły go ciche kroki. Ktoś po drugiej stronie zakradł się pod sam próg! Kozodój pomyślał, że jeżeli zacznie trząść się odrobinę bardziej niż teraz, to rozpadnie się na kawałki. – Halo? – zapiszczał z gardłem ściśniętym strachem. – Halo, jest tam kto? – Ino ja – odpowiedział mu dziecinny głos po drugiej stronie. – Ojców ni ma w domu. A wy kto? Z gazowni? – Z gazowni? – zająknął się Lelek i gębę ze zdziwienia otworzył. Miał ją otwartą nawet gdy po pewnym czasie stanęli przy nim wójt i Józek. – Jak żeśta z gazowni, to macie przyjść we przyszły wtorek – odezwał się głos z wieży. Trzech chłopów popatrzyło po sobie, przestępując z nogi na nogę. – O jaką gazownię mu, do cholery, chodzi? – Kowal podrapał się po berecie. – Może to jaki najtklub? Podobno w Zagaciach taki jeden mają. Baby na golasa przy aluminiowej rurce kicają – pośpieszył z wyjaśnieniem Lelek. – Najtklub? – zaperzył się wójt. – Baby w negliżu na rurce? Dewiancie! Kowal rozdzielił szczepionych ze sobą Edmunda i Lelka i podszedł pod same drzwi. – My z żadnej gazowni. Do czarowoźnicy po poradę przyszliśmy. – Ojców ni ma. – odpowiedział głosik. – A... a jak panowie z gazowni, to we wtorek. Kowal westchnął ciężko. – Nie ma co języka strzępić chłopy – rzekł smutno. – Nie przeskoczymy bariery pokoleń. Lelek nic nie odpowiedział tylko wskazał ręką w stronę nieba. Koniuszek palca drżał mu delikatnie. Niespodziewanie, nad wieżą rozległ się potworny ryk. Z nieboskłonu opadała ku polanie latająca furmanka czarowoźnicy. Do jej dyszla przyczepiony srebrnym łańcuchem był najprawdziwszy smok. Podkuty. Pojazd z gracją wylądował parę metrów od struchlałych chłopów, wzbijając tumany kurzu. Czarowoźnica zeskoczył z zydla i niespiesznie podszedł do drzwi swojej wieży. – Witajcie – powiedział powoli, przyglądając się bacznie każdemu z osobna. – Gości się nie spodziewałem. – Bo my i bez zapowiedzi, akurat tędy, właśnie, że tak powiem... – plątał się Lelek, wijąc pod twardym spojrzeniem gospodarza wieży. Zamilkł w końcu i wyciągnął tylko przed siebie rękę, pokazując złoty ząb. Czarowoźnica ujął kruszec delikatnie w dwa palce, potarł o przód sukmany i zwrócił pod światło. – Momento mori, chłopy – poprosił strachowiczan o chwilę cierpliwości i podszedł do smoka. – Nu, Baśka! – powiedział miękko, klepiąc gada po szyi. – Nu! Chuchnij mała! Chuchnij! Smok łypnął tylko zielonym okiem i zionął na położony na ziemi kawałek złota. Kiedy opadł dym, w wypalonym kręgu trawy błyszczała nienaruszona, dwunastokaratowa koronka. – Zaczarowany, psiajucha! – ucieszył się czarowoźnica. – Skąd go macie? – Kleryka nam coś na cmentarzu zdybało. W podeszwę się wraziło. – Znaczy, że z cmentarnej ziemi? – zaniepokoił się czarowoźnica i złapał za kołatkę. – Otwieraj! – wrzasnął, waląc nią w dębowe podwoje. – Otwieraj, synek, pókim dobry! Drzwi uchyliły się i w szczelinie pojawiła się dziecięca twarz. – Ojce już wrócili? – Ano wrócili! Wyjdź tu do nas na chwilkę. Z gośćmi się przywitaj – zakomenderował. Po chwili na progu pojawił się rumiany podrostek. – Bry! – burknął i obtarł nos wierzchem dłoni. Chłopaczysko miało na sobie lniane spodnie a pod szyją zawiązaną na supeł, purpurową pelerynkę w srebrne gwiazdy. – Co to? – obruszył się czarowoźnica. – W szkolnym mundurku po chałupie łazisz? – Dopiero com ze szkół wrócił – wyjaśnił chłopak i przyjrzał się podejrzliwie strachowickim chłopom. – A te łachudry, to co za jedni? – Uch! – sapnął kowal i zacisnął w pięści wielkie jak bochny łapska. – Wyrażaj się! – ostrzegł go ojciec, grożąc palcem. – Petenci. Frasunek mają. W odpowiedzi podrostek pociągnął nosem jeszcze głośniej i odwrócił wzrok. Czarowoźnica bacznie mu się przyglądał. – Chyba żeś znowu przy Nekromancykonie nie majstrował, co? – zapytał bez ogródek. – Ojce chyba żartują! – spłoszył się chłopak w jednej chwili. – Ja?! Gdzieżby tam... – Jak ci znowu po łbie animacja umarlaków chodzi, to lepiej od razu grzbiet szykuj. Skórę ci na nim wygarbuję! Chłopak zacisnął usta i spurpurowiał na twarzy. Stał tak przez dłuższą chwilę. – Bo to z rodziciela wstecznik! – wybuchnął w końcu. – W klasie się ze mnie śmieją! Każdy ma już swojego homunkulusa a ja nawet inkantacyj odpowiednich nie znam! Czarowoźnica słuchał, a jego oblicze stawało się coraz bardziej chmurne. – Egzorcyzmy – za trudne! – żalił się dalej podrostek. – Żywiołaki – zbyt niebezpieczne! Demonologia – skomplikowana! To co ja mam robić?! Nie idzie całymi dniami klepać teorii alchemii i w telekinezie się wprawiać! To czasem i do prasy fachowej zajrzę, nie będę ukrywał. W ostatnim „Poradniku Nekromanty Praktyka” na koniec numeru taką krótką formułkę podali, to i ją wypróbowałem... – Powiedz, synuś, żeś przynajmniej w ochronnym pentagramie ją recytował... – poprosił z nadzieją czarowoźnik. – Na wiatr ją rzuciłem. Ot, tak – przyznał się chłopak. – Ot, tak?! Na wiatr? No to masz ty swoją animację, głuptaku! W Strachowicach żywymi trupami wysypało! – Naprawdę? – uradował się chłopak, lecz pod wzrokiem ojca szybko spoważniał. – Wracaj do izby! – warknął czarowoźnica. – Pogadamy jak wrócę. A wy – zwrócił się do stojących nieopodal strachowiczan. – Ładować się do furmany. Lecimy! I polecieli. * * * Kiedy z hukiem opadli z nieba na placyk przed kościółkiem, cała wieś zbiegła się w mgnieniu oka. Okazało się, że pod nieobecność wójta doszło w Strachowicach do nie lada awantury. Wikary Wikariewicz na ten przykład, w pijanym widzie postanowił nagrobki mirrą okadzić. Wiele dobrego z tego nie wyszło. Rozzłoszczone do granic możliwości zmarlaki wysypały się spod ziemi jak mrówki na wiosnę. Ministrantów pogryzły, kadzidła podeptały, Wikariewicza na dzwonnice zagoniły. A potem zaczęły broić. Plebanie doszczętnie zdemolowały. Gąsior z mszalnym winem osuszyły do cna. W przypływie umarłej złośliwości drogi państwowe rozkopały na amen. A najgorsze z tego wszystkiego było to, że wiedzione nieodgadnioną potrzebą, ciągnęły do klubokawiarni. Wójt, gdy usłyszał o tym, że jedyny podległy mu ośrodek kulturalny jest zagrożony, w te pędy złapał czarowoźnicę za poły sukmany i, nie bacząc na konwenanse, stanowczo pociągnął w tamtą stronę. – Biegiem! – krzyknął Edmund strasznym głosem. – Biegiem, ludzie! Nieruchomość trza ode natrętów ocalić, bo gotowe do piwniczki się dobrać! Dwa razy nie trzeba było powtarzać. Wszyscy ruszyli z kopyta. W końcu, zdyszani, zatrzymali się przed niskim budyneczkiem i zadrżeli ze zgrozy. Klubokawiarnię po brzegi wypełniała cmentarna hałastra. – Patrzajcie – jęknął ktoś z tłumu. – Nie ma już nadziei... Szklanki w kościstych dłoniach świadczyć mogły tylko o jednym. Wzięto piwniczkę. W jednej chwili morale strachowiczan doszczętnie upadło. Jedynie umarlaki nic sobie nie robiły z krzywych min mieszkańców wioski. Te, które dokumentnie jeszcze nie skruszały, miały w sobie na tyle przyzwoitości, że za napitek dawały w zastaw pierścionek jaki albo znicz mosiężny. Reszta hałastry jednak za nic sobie wzięła cały monetarny, śmiertelny interes i bezwstydnie żłopała samogon na kredyt. Obsługa załamywała ręce. Zapisywała w zeszycie dane (i kwatery cmentarne) każdego z klientów, ale szanse na dochodzenie swoich praw miała, co tu dużo mówić, niewielkie. W momencie, gdy czarowoźnica stanął w drzwiach klubokawiarni, groźnie strosząc wąsa, gościło w niej bez mała trzydziestu truposzów. Wszyscy trzeszczącymi jak trumienne deski głosami śpiewali chórem „Trzynastu chłopa na umrzyka skrzyni”. – Hola! – krzyknął wójt zza pleców kowala i Lelka. – Co tu się dzieje?! Magicznie ożywione towarzystwo zamilkło w jednej chwili, wlepiając oczy oraz oczodoły w bladą twarz Edmunda. – No, masz ci los! – zaskrzeczał jeden ze zmarlaków. Brakowało mu nóg, więc kompani posadzili go na ladzie wyszynku, w charakterze obrotowego kelnera. – Znowu żywiaki się przypałętały. Chwili spokoju ni ma. – Spokoju to ja ostatnie paręset wiosen zażyłem – zadudnił jeden z żywych trupów i roześmiał się głośno. Spomiędzy sterczących spod dziurawego kiru żeber, wypadł co najmniej tuzin ogłuszonych pędraków. Czarowoźnica wystąpił do przodu i uniósł rękę w rozkazującym geście. – Mary cmentarne! – zaczął donośnym głosem. – Czego tu szukacie, potępieńcy? Pijący piwo, zupełnie świeży jeszcze trupek zakrztusił się i spadł z lady, na której siedział. Po chwili dobiegł zza niej, rozbawiony głos. – Jak on nas nazwał? Jak? Potępieńcy? Po prostu umieram ze śmiechu! Dowcip wyjątkowo spodobał się umarłej czeredzie. Wszyscy strachowiczanie zamilkli, zupełnie zbici z tropu. – Chłopy! – zwrócił się do nich wyjątkowo wysoki zmarlak. – Dajcie pożyć! – Nie „chłopuj” mi tu, przybłędo! – warknął Edmund i potoczył po wszystkich umarłych złym wzrokiem. – Ośrodek kulturalny żeście bezprawnie zajęli i jeszcze bezczelnie pyskujecie! W sali zapadła cisza jak makiem zasiał. W końcu najstarszy ze zmarlaków wstał, i godnie przewieszając swój całun przez rękę, rzekł głosem brzmiącym jak z głębi studni: – Bez chamstwa, proszę! Sami żeście nas ze snu pobudzili, a teraz inwektywą chcecie z powrotem do trumien zapędzić. Nie godzi się. Edmund poczerwieniał cały na twarzy i już, już miał wrzasnąć coś w odpowiedzi, lecz kowal powstrzymał go i pociągnął głębiej pośród ludzi. – To nie z ich winy żeście ze zmarłych powstali – sprostował czarowoźnica, wykorzystując moment zamieszania. – Z ich winy, czy nie z ich winy, różnicy mnie to nie robi! – Obraną do kości żuchwą kłapnął zmarlak w odpowiedzi. – Najbliższą ludzką osadę nawiedziliśmy. Takie nasze umarlackie prawo! – I nikt wam go odbierać nie zamierza – zapewnił czarowoźnica. – Propozycję wam chciałem tylko złożyć. Zmarlak łypnął na niego podejrzliwie wystającym z oczodołu okiem. – Propozycję? A co takiego chcesz nam zaoferować? Zabawę mamy przednią! – Rozrywkę wyższej klasy – wprost odparł czarowoźnica. – Tutaj za wiele sobie nie użyjecie. Jak się gorzała skończy, to przyjdzie wam tylko po kretowiskach się zakopywać i babom przy porannym dojeniu kiecki zadzierać. W parowach na rusałki czekać. A wiecie, że to zmyślne cholery. Szlag was trafi i torf zasypie z nudów. No co. Może nie mam racji? Na wpół zgniły tłumek zaszemrał niespokojnie. Ten i ów kiwnął łysą czaszką, w robaczywym duchu przyznając rację czarowoźnicy. – Na ostatnim zadupiu żeście spode lastriko wyleźli. A ja mieszkam parę kroków stąd. Wieżę mam czarnoksięską. I, miarkujcie, oficjalną kopię Nekromancykonu. Można by tak jakie ciekawsze towarzystwo zawezwać. Parę wiosen temu, w Zagaciach, remiza razem z orkiestrą poszła z dymem. Strażacki duch, mimo że ciało ogniem nadwerężone, w sam raz by atmosferę rozgrzał. Dopiero by się zabawa na całego rozkręciła – kusił ich czarowoźnik. – Nekromancykon, powiadasz... – zaskrzeczał herszt umarlaków. – A nie próbujesz ty nam jakiego numeru wykręcić, śmiertelniku? – A gdzie by mi tam po głowie zadzieranie z wami chodziło... Święty spokój po zgonie pewnie i tak mi niepisany, to nie będę sobie wrogów wśród przyszłej kompanii robił. Ze szczerego serca zapraszam. – Skoro tak stawiasz sprawę... Idziemy!– odparł zmarlak, uśmiechając się zawadiacko i kierując kulawe kroki w stronę furmany. Edmund liczył pod nosem wszystkich opuszczających klubokawiarnię i natychmiast po zniknięciu ostatniego z nieproszonych gości, rzucił się w stronę piwnicy. Długo go stamtąd nie można było wyciągnąć. Lelek postanowił zaś sobie, że już nigdy, przenigdy nie będzie udzielał rad organom administracyjnym. A kiedy go jakaś rada z tyłu języka załaskocze, od razu się na odlew w pysk strzeli. Strachowice odetchnęły z ulgą. I tym oto sposobem po raz kolejny, zażegnano w Strachowicach nadprzyrodzony bajzel. Żywe trupy przeprowadziły się do wieży i zagościły tam na ładnych parę tygodni. Czarowoźnica zostawił im klucze, poprosił, żeby w terminie płacili rachunki, i poleciał na zasłużony urlop gdzieś na południową półkulę. Synowiec płakał, żeby go zabrać ze sobą, ale za karę miał usługiwać gościom aż do powrotu ojca. Nie pomogły błagania i obietnica rychłej poprawy. Ubrany w kelnerski fartuch, tęsknym wzrokiem odprowadzał niknącą za horyzontem latającą furmankę. A gdy zniknęła mu zupełnie z oczu i ze środka wieży dobiegło go wołanie o kolejną porcję bimbru, cofnął się za próg, wzdychając ciężko. Pośpiesznie otarł łzę rękawem koszuli, zamknął za sobą dębowe drzwi i obiecał sobie już nigdy nie myśleć o nekromancji. A gdyby już, to zaczynać od jakichś prostszych animacyj. Much plujek, wstawcie sobie na ten przykład. Albo co najwyżej dżdżownic. Zawsze ich przecież tyle po deszczu spode ziemi wyłazi... No, nie?