16369

Szczegóły
Tytuł 16369
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

16369 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 16369 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

16369 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Ryszard W Kowalski Czarna Mucha Młodzieżowa Agencja Wydawnicza # Warszawa 1987 Opracowanie graficzne: Jarosław Jasiński Redaktor: Krystyna Barchańska-Wardęcka Redaktor techniczny: Halina Zadrowska Korektor: Barbara Kolberger Text © Copyright by Ryszard Wojciech Kowalski, Warszawa 1987 ISBN 83-203-2526-9 wi Afco. Mojej córce Jadwisi Rozdział I — Ale nuda... — ziewnęła Ala, wyciągnięta na całą długość. Wydawała się jeszcze szczuplejsza niż zwykłe. Gryzła łodyżkę trawy i co jakiś czas wypluwała zużytą miazgę. — Zauważalne ??— mruknęła siedząca obok Baśka, z uwagą oglądając swój sandał. — O, jest drań! — wykrzyknęła ze złością. ?— Wziąłbyś, Jacek, i dał mu w łeb! — wyciągnęła rękę z sandałkiem do chłopca siedzącego obok. Jego włosy były prawie białe. — Komu? — zainteresował się Jacek. Oderwał wzrok od ilustrowanego pisma i rozejrzał się. — Co mącisz... — dodał zaraz, niezadowolony. W zasięgu spojrzenia nie dostrzegł nikogo, komu należałoby dać w łeb. — A tego, tu. Weź kamieniem, albo co..; No, gwóźdź wylazł, nie widzisz? — wyjaśniła zniecierpliwiona Baśka. — E, gwóźdź... -— Jacek Darewicz wzruszył ramionami. Odebrał jednak sandałek. — Skąd tu ka... — urwał, nie kończąc. Dźwignął się i ruszył przed siebie, nieco w bok. Ala wsparła się na łokciu. Zachichotała. — Ty masz szczęście. Siwy zawsze do twoich usług... — westchnęła komicznie i ponownie opadła na wznak. Poza niewielkim, otoczonym krzewami, skrawkiem na 7 wpół spalonej przez słońce trawy, wokół widniała prawie piaszczysta przestrzeń. Dopiero nieco dalej rosło w nieładzie kilka dzikich krzewów. Niektóre rozrośnięte, splątane ze sobą. Jacek wrócił wkrótce. — Masz, Baśka, zobacz teraz — rzekł, rzucając sandałek u nóg właścicielki. Baśka przeciągnęła palcem po futrówce: — Jesteś złoty — pochwaliła. — Co to jednak znaczy mężczyzna — dodała z udaną powagą, zezując na leżącą koleżankę. — Raczej srebrny. ? nie mężczyzna, a ledwo zadatek — prychnęła złośliwie Ala, układając się dla odmiany-na boku. Na twarzy Basi odmalowało się oburzenie. Uniosła w ręku sandałek, jakby chciała nim rzucić w Alę. Powstrzymał ją drugi chłopiec, milczący dotąd. Zajęty był dłubaniem nożykiem w kawałku drewna. — Ona tak ze słońca — rzekł z perswazją. — Chcesz ją jeszcze bardziej uszkodzić? — Zgódźmy się, że jestem platynowy — wtrącił Jacek pojednawczo, i jedną ręką poprawił swoje jasnoblond włosy. — A w ogóle, to dalibyście spokój i... — Przestań się przeceniać, co? — przerwała Ala ze śmiechem. — Tylko dobra konsumpcyjne mają prawo iść w górę, — Dajcie spokój — powtórzył Jacek, patrząc z natężeniem poza krzewy, w stronę zmalałych nieco przez odległość bloków osiedla. — Dlaczego on nie przyjeżdża? Mówiłeś... — Powtórzyłem tylko, co sam powiedział — odparł Sławek Lewandowski, odkładając nożyk. — No, jak? — spytał, prezentując drewienko w wyciągniętej dłoni. Otoczyli go. Przyglądali Śię milcząc. 8 — Co to ma być...? — pierwsza odezwała się Ala, niepewnie. — Chyba jakaś rzeźba — mruknął Jacek, przyglądając się maleńkiemu dziełu ze wszystkich stron. — Błysnął, co? — Sławek mrugnął do Baśki. — On kiedyś będzie rzeczoznawcą — dodał głośnym szeptem, chyląc się do jej ucha. — Bo pewnie, Jacek ma rację — Ala poparła Darewicza. — A ty nie mógłbyś trochę czytelniej? — dodała z pretensją. — Czytelniej, to w tygodniku — Sławek wskazał brodą leżące czasopismo. — A tu trzeba trochę wyobraźni, laicy. To jest właśnie to, o czym mówiłaś parę minut temu — wyjaśnił z wyższością, zabierając im drewnianą rzeźbkę i nonszalanckim ruchem rzucił ją na trawę. — Ja...? A co ja takiego powiedziałam?! — przestraszyła się. — Alka, już wiem! — zawołała Baśka, której uwadze rzadko kiedy co uszło. — No, przypomnij sobie... — Nie potrafię — Ala potrząsnęła głową. — Kto by tu odgadł? — dodała z dąsem. — Jakby jakieś fale... — ujęła leżące w trawie drewienko i przyglądała mu się obracając w palcach. — Nie, bez sensu — orzekła stanowczo, i odłożyła. — Powiedziała „nuda", prawda? — zwróciła się Baśka do Sławka. — Jedynie ty masz jakieś horyzonty — uśmiechnął się. — Tak, właśnie: To jest nuda. Nasza własna, zbiorowa, wakacyjna nuda. — Czy nudę można wyrzeźbić? — wyraziła wątpliwość Ala. 9 — Wymyślił, odkrywca — skrzywił się Jacek. Nadal ciągle wpatrywał się w odległe bloki osiedla. — A może Maćkowi coś się stało? — zaniepokoił się. — Nie kracz! — zaprotestowała gwałtownie Ala. — Najpewniej duży Maciej mu nie dał. Zamilkli. Zniechęcony Jacek wyciągnął się na wznak, tuż obok Ali. Patrzył w niebo, jakby wśród nielicznych, delikatnych jak puch obłoczków usiłował odnaleźć odpowiedź na męczące coraz mocniej pytanie, dlaczego nie ma Maćka, chociaż powinien być co najmniej od pół godziny. Uwzględniając całą tę jego niepunktualność. Podejrzewali, że Maciek Smoleń w ten sposób pragnie podkreślić swoją ważność. Czasem potrafił traktować ich trochę z góry. Jednakże żadne z nich nigdy z tego powodu nie pisnęło najmniejszej wymówki. Ryzyko było za duże. A gdyby tak poczuł się dotknięty? Cała czwórka miała się za wybrańców losu. Z licznej klasy wyróżnił ich maleńką, nie odznaczającą się niczym szczególnym paczkę. Do tej pory nikt nie wiedział właściwie — dlaczego. — Przydałoby się trochę deszczu — odezwał się półgłosem Sławek. Nie patrzył w górę, a tylko w jakiejś zadumie nie odrywał wzroku od wyrzeźbionej przez siebie „fali". — Ojej, co ty?! — zaprotestowały obie dziewczyny zgodnie. — Wypluj to słowo! — zażądała Ala stanowczo. Sławek potrząsnął głową. — Spójrzcie na trawę, robi się jak Jacka włosy — wyjaśnił i położył się na brzuchu. Wsparł brodę na dłoniach. On również podzielał zatroskanie Jacka. Tyle że z innego powodu. Zaczął się obawiać, że mimo 10 niewymuszonej obietnicy, Maciek wycofuje się już u progu wakacji. Wcale by się nie dziwił. Chociaż tego nie okazał, to jednak nie uwierzył ani jednemu słowu Maćka, kiedy ten zapewniał, że jego rodzice nie mogą pozwolić sobie w tym roku na wysłanie syna gdzieś na wakacje. Dlaczego nie powiedział o tym pierwszy? Przyznał dopiero po tym, kiedy najpierw Ala, a za nią pozostali informowali się kolejno, że w tym roku nie wyjeżdżają. Chociaż każde z innej przyczyny. Jedynie Baśka zwierzyła się, niechętnie, że jej rodzice nie mają teraz na to pieniędzy. Więc zaraz zaczęli zastanawiać się, jak urządzić się bez pomocy dorosłych. Tu, na miejscu. Ale nikomu nie przychodziła żadna rozsądna koncepcja. — Żeby jakoś z sensem przeżyć te najgorsze dwa miesiące — zauważyła Baśka markotnie. — Najgorsze?! — ryknął na to śmiechem Jacek, a reszta zawtórowała mu zgodnie. — To ile ty właściwie masz wakacji, co? — dopytywała rozbawiona Ala. On, Sławek, pierwszy otrząsnął się z wesołości. Zaczął mu chodzić pewien pomysł po głowie. Jeszcze mglisty, nie-sprecyzowany. Nie chciał dzielić się nim przedwcześnie. Dopiero kiedy wieczorem wracał z Maćkiem do domu, rzucił od niechcenia: — Chyba jednak powinniśmy coś wymyślić... — A co? — Smoleń nie okazał zainteresowania. Sławek wiedział już, i nie tylko on, że Maćka najbardziej ciekawiły jego własne pomysły. Dlatego dodał zaraz sugestywnie: — No wiesz, stary, wierzę, że pogłówkujesz. Słowa „stary" i „pogłówkujesz" wypowiedział ze szczególnym akcentem. — Myślisz...? — odrzekł Maciek powściągliwie. — Nie wiem, czy warto... — mruknął niechętnie. 11 • _ ?? ??? - rzucił, z trudem tłumiąc ?**&^ __ No, bo wakacje to najlepsze bez w^rfku.--MjaA zdobył się widać na rzeczowość. - Nie słyszane , ^Ona powiedziała tylko, żeby jakoś z sensem - przy- P°™t!łaśnie. Czyli bez wysiłku. Myślowego i fizycznego. N°' ^Tan^ary! A czy zaraz musi to być duży wysiłek? Zr^ztą sam powiedziałeś kiedyś, że najgorszą harówkę mo na łatwo znieść, jeśli potraktuje się ją jak zabawę. -Wegnie był pewien, czy usłyszał to własme od mego, na wszelki wypadek wolał mu to wmowic. !! No tak - Maciek spojmł na mego z boku. Podskoczył i zerwał gałązkę akacji, którą własme mijali. -Me co na to reszta? - wzruszył ram—^ PoTalf Se ręce, Sławek do swego mieszkania wchodził dochodziło, lapomnia^, a może tylko <?*»*?? wciąż narzekała na nudę. Dopiero, dziś ?«*??? Smoleń napomknął mu, zęby czekali na mego iw v oTrzeciej Przyjedzie samochodem, to pojadą gdzieś i wtedy pogadają. Z ^??^?????. - Może Si? co* Tw _ ? nie jedzie? - Sławek mimochodem spojreal n pobUskT żwirowa jezdnię. Byia wąska > wybo,sta, * 12 i - prowadziła do nowoczesnej już nawierzchni, która łączyła ich dalekie osiedle z miastem. — Wygląda, że miałaś rację. Duży Maciej nie dał mu wozu —przyznała Baśka, patrząc spod przymrużonych powiek. — Pewnie limit się skończył. — Limit...? Jaki limit?! — nie zrozumiała Ala. — Benzyny — wyjaśniła cierpliwie przyjaciółka. — Przecież wiesz, że racjonowana. — Ona nie zmotoryzowana — zauważył Jacek. — Ojej, czy ja muszę się na wszystkim znać?! — oburzyła się Ala. — A zresztą najważniejsze, że w ogóle lezie. Bo już myślałam... Wkrótce nowo przybyły siedział wśród nich. Milcząc, rozejrzał się i sięgnął do kieszeni. Wyjął zgniecioną paczkę zefirów. Wybierał papierosa wolno, jakby z uwagą czy namysłem. Kiedyś chciał ich częstować, ale że się wymówili,-więcej nie próbował. Pstryknął zapalniczką, wypuścił pierwszy dymek i przeleciał spojrzeniem po wpatrzonych w siebie oczach. Milczał. — Zaniemówiłeś? — nie wytrzymała Baśka. — Stało się co? — Przekrzywiła głowę, kosmyk czarnych włosów połaskotał oko. Poprawiła włosy szybkim ruchem. — Nic — zaprzeczył spokojnie. — Ojciec musiał gdzieś pojechać. — I zabronił ci gadać — zachichotała Ala. — Przestańcie! — uciął Sławek. Patrzył zaniepokojony w twarz Maćka. Gotów się obrazić i dopiero będzie... — On musi zebrać myśli — dodał głośno, i zmieszał się. Nie był pewny, czy go nie wyśmieją. Maciek Smoleń kiwnął głową. — Dobra. Jest interes, 13 tylko że na krótko. Chciałem was zawieźć, zobaczylibyście na miejscu. Ale ojciec nie przyjeżdżał, więc... no, przyszedłem. — Ale co, gdzie? Nie możesz po ludzku?! — rozjątrzyła się Baśka na dobre. — Artysta! — pomyślała z gniewem. Każe czekać na siebie tyle czasu i wreszcie cedzi jakby go zęby bolały. Chce, żeby zgadywali? — Jak nie przestaniesz gadać, to pewnie się nie dowiesz — zauważył Sławek spokojnie, chociaż coraz trudniej przychodziło mu zachować spokój. Maciek wcisnął niedopałek w ziemię. — Truskawki — wyjaśnił krótko. — Można zarobić przy zbieraniu. — Truskawki...? — powtórzyła Ala przeciągle. — Myślałam, że się już skończyły. — Ja się piszę — zawołał Sławek z ożywieniem. — Naturalnie, że się piszemy — poprawił się. — I pojeść można — oblizał się zachęcająco, patrząc po twarzach pozostałych. — Myślę — poparła Ala. — Uwielbiam truskawki! — Lubisz... ale jeść — zaoponował Darewicz. — Ale do zbierania trzeba trochę kondycji... wytrzymasz? Tak ciągle chyłkiem... — Nie to — wtrącił Maciek. — Jej zresztą byłoby chyba najłatwiej. Rzecz w tym, że sezon się kończy. Trzeba by się pospieszyć, bo wielkiej forsy z tego już nie będzie. Ale w tej chwili nie mam nic lepszego — przyznał, nie patrząc na nikogo. — To byłaby fajna zabawa — zachęcał Lewandowski, zerkając na milczącą teraz Basię. Domyślał się, dlaczegr ona się nie odzywa. Ale czemu inni nic nie mówią? 14 Basia jakby wyczuła niezręczność sytuacji. Podniosła się i otrzepała sukienkę. — Na mnie już czas — powiedziała obojętnie. — Bawcie się wesoło. Alka Rajewska schwyciła ją za nogę powyżej kostki. — Już? Zaczekaj, nie podoba ci się pomysł? — Mamie też się należy trochę odpoczynku. Nie pomyślałaś? Co zrobię z Markiem? Obiecałam, że będę się nim zajmować... Sławek myślał intensywnie. Bał się, że ta przeszkoda rozwali całą sprawę. A pomysł Maćka podobał mu się coraz więcej. Bo co to za robota, przyjemność właściwie! Tylko jak pogodzić... czy mogą pozostawić Baśkę samą? Co innego, gdyby każde z nich wyjeżdżało gdzieś osobno. Ale tak — nie powinni. .— Słuchaj! — potrząsnął Maćka za ramię, jakby chciał przerwać mu jakąś płynną przemowę, podczas gdy tamten zamilkł całkowicie. Jak gdyby już zaprzestał zajmować się całą sprawą. Rozłożył się jak poprzednio Ala. — A nie moglibyśmy z tym małym? Bawiłby się gdzieś na boku, no nie? Co, Baśka? — zachęcał Sławek. — A wiesz? — odparła z zastanowieniem, i usiadła na powrót. — Jak niedaleko, to może mogłabym, chociaż na pół dnia... Maciek wsparł się na łokciu. — Ale piekarnik, jak rany! Idziemy, trzeba się ochłodzić. — Wstał, przeciągnął się i ruszył, nie oglądając się na pozostałych. — Lody? — zainteresowała się natychmiast Ala. Pobiegła za nim. Wskazującym palcem zahaczyła o pasek jego spodni. — Zaczekaj, gęsiego mamy sunąć? Prędzej, bo się rozmyśli! — rzuciła za siebie. 15 — Pół godziny pekaesem — wyjaśniał Smoleń, idący juz w środku. — Zbiórka jutro o... powiedzmy o ósmej. Zobaczymy, jakie mają tam wymagania. To co, stoi? Bo jak nie, to wymyślcie coś lepszego. Ostatecznie w mieście też można przeżyć, nie? Chodzić na basen, do kina. Albo gdzie tam jeszc^- — Juyo nie — Baśka potrząsnęła głową. — Muszę przekona- mamę. A dziś wieczór mama gdzieś wychodzi. Nie będzie czasu... Pojutrze, co? Albo nie, pojedźcie jutro be?;e mnie. Potem Alka mi opowie... będę miała argumenty. — Be? ciebie nie można, Baśka — perswadował Jacek. — Zaangażujemy się, a tobie może nie wyjść. Głupio będzie... — Nie będzie, nie będzie -*«• uciszyła go. Maciek wskazał pobliską ławkę: — Poczekajcie tu, po co mamy wszyscy... — zadecydował, widząc zapełnione ludźmi wnętrze maleńkiej lodziarni. — Zaczekaj! — przystopowała go Baśka. — W kryzysie nie ma krezusów. Trzymaj, dla mnie za dwie dychy — podała mu monetę. — Śmietankowe — zadysponowała. . Maciek wzruszył ramionami, nie przyjmując, ale Baśka zręcznie wsunęła mu pieniądz do kieszeni spodni. Chyba nie zauważył, a może tylko udał, bo nie zaprotestował. Jacek ze Sławkiem poszli za nim. — Za to ty jesteś... tą krezuską — zauważyła z przekąsem Rajewska. — On zapraszał, nie? — Ale przyjaciółka pominęła tę uwagę milczeniem. - A teraz na basen — zadecydował Smoleń, ocierając 16 usta wierzchem dłoni, kiedy po paru minutach uporali się z niezbyt wielkimi porcjami. — Idziemy— przyświadczyli zgodnie, poza Baśką, która wskazała inny kierunek. — Ja do domu — przypomniała. Rozdział II Więcej hałasu niż pożytku — myślała Baśka, wciskając matce cieniutki zwitek setek. — Żeby tak ze dwa tygodnie, a nie ledwo pięć dni... — powiedziała trochę markotnie. Pani Grabczykowa była innego zdania: — To i lepiej — osądziła, odsuwając rękę córki. — Na kilka ciastek i* oranżad wystarczy ci. A pewnie i na parę biletów do kina. Sama zapracowałaś, to i sama nimi gospodaruj. Jak będziesz oszczędnie, zostanie ci na dłużej. Lepiej, że już się skończyło, bo jeszcze ci za wcześnie. Zdążysz się narobić. — Co też ty mówisz, mamo! — obruszyła się Baśką. — Przecież widzę jak stale wieczorami liczysz i liczysz. I ciągle coraz gorzej. Dawniej mogłaś odłożyć, niewiele, bo niewiele, ale z każdego miesiąca zawsze coś odłożyłaś na książeczkę. A od pół roku już tylko z niej wybierasz. Jak długo tak jeszcze? Co będzie, jak się wyczerpie? — Aż się boję myśleć — przyznała Grabczykowa. — Podobno mają nam coś dołożyć. Ale kiedy i ile... — wzruszyła ramionami. Właściwie liczę teraz tylko na ojca. Zauważyłaś, że ostatnio ciągle jest w drodze, bierze dalekie delegacje. Ale taki już los kierowcy ciężarówki, jeśli chce dorobić.------ — Szkoda mi taty... Nigdy go nie ma w domu... — A wiesz, przyznam ci się teraz — uśmiechnęła się do córki, stawiając talerz na kuchennym stole. Napełniła go chłodnikiem i zaraz na płaski nałożyła ziemniaków. — Pomyślałam sobie, że jak już tak bardzo chcesz coś zarobić, to niechby bliżej. No i nie ciężko. To zgłosiłam kierowniczce, że mam pannę, która aż się rwie do pracy. Ale jedz, jedz — ponagliła — słuchać możesz i tak. Więc krótko mówiąc, pomyślałam o listach poleconych. Mogłabyś przyjmować, wydawać awizowane, znaczki sprzedawać... No, ale nie wyszło. Za młoda, usłyszałam, żeby chociaż po szkole podstawowej. A tobie przecież rok brakuje. Jakąś licealistkę przyjęli, na całe wakacje. Dziś była pierwszy dzień. Ale to i lepiej, napracujesz się jeszcze — powtórzyła jak poprzednio. Właściwie mama ma rację — pomyślała Basia. Siedzenia miałam dość przez cały rok w szkole. Wolałabym trochę w ruchu... A poza tym, co by „paka" na to. Obiecaliśmy przecież sobie... Nieco później, leżąc już w łóżku i nie mogąc zasnąć, rozmyślała po-raz któryś nad słowami matki. Zastanawiała pewna zmiana, jaką u niej zauważyła. Jeszcze do niedawna nie chciała nawet słuchać o jakimkolwiek zajęci1^ córki poza nauką. — Nie należysz do prymusek — powtarzała. — Pilnuj nauki, no i Marka trochę. To teraz cała praca twoja, Pieniądz ciągnie, połakomisz się, i łatwo szkołę zaniedbasz Chcesz zimować? Nie, nie miała tego zamiaru. Chciałaby ukończyć szkół jak najszybciej, a potem to „swoje" liceum. Dlatego swoje że nie wyobrażała sobie nauki w żadnym innym. Matur 18 oczywiście, ale zaraz po niej —? praca położnej. I dlatego Liceum Medyczne. O medycynie, pediatrii, nie marzyła. Obawiała się, że na studiach nie dałaby sobie rady. Ale liceum muszę — postanawiała twardo. We śnie znów zobaczyła truskawki. Dojrzałe, karminowe, całą plantację truskawek. Spieszyła się, napełniała łubiankę, ale w niej wciąż było tak dużo wolnego miejsca... Sławek niejednokrotnie miał matce za złe, że swe opinie o innych wyraża nazbyt głośno i dosadnie. W skrytości ducha dziwił się trochę ojcu, że tylko tuli uszy i wymyka się z domu. Dawniej najczęściej na piwo, lub do sąsiada z drugiego bloku na karty. Ale teraz piwo rzadko było dostępne, a i cena za nie już nie ta, więc brał psa i znikał z nim na całe popołudnia, czego dawniej nie robił, pozostawiając ten kłopot czy raczej zabawę — jak to określał — synowi. Ośmioletnia Iwonka usiłowała o ten przywilej wojować z bratem, i przeważnie na próżno, bo okazałemu a wycwanionemu „mieszańcowi kundla z czymś tam jeszcze" — jak mawiała matka — bardziej odpowiadały długie spacery i harce z młodym panem. Dziewczynka zaś bojąc się ciągle, że psa może jej ktoś ukraść, „albo sam gdzieś poleci i zabłądzi", stale trzymała go na smyczy i spacerowała z nim przy domu. Ale dziś w głosie matki Sławek usłyszał inny ton. Mimo iż podniesiony jeszcze bardziej, jednakże zamiast zwykłego łajania lub „czepiania się", rozróżniał w nim istotną tego przyczynę. — Już zupełnie na psy schodzi ten naród — perorowała 19 pani Lewandowska, machając energicznie żelazkiem. Obok matki stała Iwonka i trzymała brzegi dużego obrusa. — Czym więcej mają, tym jeszcze więcej chytrzą. Mówię jej: jakby pani Bąkowa zwyczajnej przyniosła ze dwa kilo, albo bodaj słoniny czy smalcu, to bym z panią gadała. Ale kaszy, a nawet mąki, to nam starcza. Po co pani wykupuje na kartki, jak potem za dużo? Ale do niej jakby nie docierało. Niech pani weźmie, i weźmie, męczyła, najwyżej później pani zapłaci. Ledwo się jej pozbyłam. — Ona nie na kartki, mamo — wtrąciła Iwonka niegło- śno. — Dostaje... — Dostaje...? Jak to? — No, od parafii, z paczek zagranicznych. Kakao, albo jakieś puszki, to trzyma dla siebie. A takie gorsze, to sprzedaje. Nie wiedziałaś? Wszystkie dzieciaki mówią... Lewandowska znieruchomiała nad deską. Żelazko zawisło w uniesionej dłoni. — A to babsko wredne! — wy-buchnęła, i z siłą przesunęła żelazkiem po materiale. Zasy- czało, buchnął obłoczek pary ze zbyt mocno zwilżonej w; jednym miejscu materii. — Zaraz jutro idę do proboszcza. Powiem, jakich biednych obdziela! — Ani się waż! — ostrzegł Lewandowski, odrywając wzrok od telewizora. Wstał, sięgnął po wiatrówkę zarzuconą na oparciu krzesła. Zbierał się do wieczornego spaceru z psem. Dziś pracował po godzinach i wrócił niedawno. — Nie twoja sprawa, i jeszcze ksiądz pomyśli, że sama się wpraszasz po dary — dodał stanowczym tonem. Sławek aż rozchylił usta. Takiej stanowczości jeszcze \ ojca nie słyszał. Co prawda dotąd nie było chyba aż takieg( powodu. No, ale że on... — w zdumieniu pokręcił głową. 20 Jednakże matka nie uznała tematu za wyczerpany. — Że też może istnieć taka pazerność! —jęła się rozwodzić. — To co ma powiedzieć ta z drugiego piętra? Chłopa jej zamkli, z trojgiem małych dzieciaków została. I ani myśli wyciągać ręki. Sama słyszałam, jak do listonoszki mówiła: „Dziadka mi zamęczyli w obozie, jak maleńka byłam. Nawet go nie pamiętam, a teraz tacy dobrzy się zrobili! Paczkami oczy chcą nam mydlić. Niech się tam kto łasi, ja tego nie tknę!" — Przysyłają z różnych krajów, nie tylko od tych, którzy wymyślili obozy zagłady. Ale ona pewnie nie ma jeszcze najgorzej — osądził Lewandowski, pobrzękując kluczami w kieszeni. — A w ogóle potrzebne im to było? Po co tyle pyskował? Polityki mu się zachciało. Z motyką na słońce... — zawołał na psa i wyszedł przekręcając klucz w zamku. — Już ty nie gadaj — poleciał za nim głos żony. — Nie wiadomo, jak tam było. Też krzyczałeś za nowymi związkami. Teraz dopiero się wycofałeś. Na długo...? A bieda to u nich rzeczywiście aż piszczy. Trochę pomaga jej matka, ale dużo tam może? Widziałeś, jak te ich dzieci wyglądają...? Ojciec najpewniej już tego nie słyszał. Iwonka poszła coś tam sobie rysować, a matka w milczeniu kończyła prasowanie. Jedząc kolację i zagryzając co jakiś czas własnoręcznie zebraną truskawką, Sławek nie zabierał głosu. Nie zadał żadnego pytania, chociaż pod czaszką jęło gromadzić się ich już sporo. Nie wiedział, o którą sąsiadkę z drugiego piętra chodziło, ale z wolna przypominał sobie smutny widok trójki dzieciaków, w wieku chyba od dwóch do siedmiu lat. Wygląd ich był rzeczywiście mizerny i ubraniem też się różnili od pozostałych dzieci z tego bloku. Widywał ich czasem bawiących się 21 ? ci™wnicv lub w jej pobliżu; dwoje małych pod opieką w piaskownicy luD w jejp ^ ?? S=S3s5asssss mam swoje sprawy Jacek Darewicz oczywiście nie wiedział, co się działo w domach przyjaciół po ich powrocie z truskawkobrania. Jemu samemu wieczór upłynął zwyczajnie jak zawsze, po kolacji położył się dość wcześnie i spał mocno. Wstał wypoczęty i rześki, a po zjedzeniu jajecznicy z dwóch jajek z paroma kromkami chleba i popiciu szklanką mleka, zastanawiał się, co zrobić z czasem, jaki ma do umówionej godziny. Przejrzał, kilka stron jakiejś książki, ale że słońce operowało coraz intensywniej, odłożył ją i wyszedł na balkon. Oparty o poręcz gapił się na najbliższe otoczenie. Znudziło go szybko, zawrócił do pokoju. Przypominając sobie słowa matki, rozejrzał się po mieszkaniu. Sapnął potężnie i jął porządkować to wszystko, co matka zwykła była określać „widomą oznaką braku poczucia estetyki". Porozkładane w różnych miejscach płyty, porozrzucane książki i ezasopisma, części garderoby. Na koniec rozprostował narzutę na tapczanie i przeszedł do kuchni. Przeliczył przygotowane pieniądze i wraz z kartkami żywnościo-; wymi schował do kieszeni. Wyszedł zamykając uważnie* drzwi na klucz. Szedł bez pośpiechu, pogwizdując zasłyszaną gdzieś me-j lodię. Kopnął leżący na drodze kamyk, a w myślach zastanawiał się, jak najlepiej spędzić dzisiejszy wolny czasl 22 O następne dni nie trapił się, uważając, że wspólnie już tam coś wymyślą. Jednak żaden dobry pomysł, choćby na te najbliższe godziny, jakoś nie przychodził. Szedł więc dalej, ocierając się niemal o zajmujące większą część chodnika samochody i w miarę jak je mijał, kolejno spoglądał na nie z nieskrywaną niechęcią. Szczególnie wiśniowy fiat 125p zupełnie uniemożliwiał przejście chodnikiem. Mijając go musiał zejść na trawnik i ze złością zabębnił pięścią po masce. Strzepnął z ręki kurz, splunął daleko w bok. Idąca naprzeciw młoda kobieta z wózkiem zatrzymała się, medytując zapewne, jak przejechać. Przez moment spotkali się wzrokiem, kiedy Jacek z chmurną twarzą minął ją, schodząc z chodnika na jezdnię. Przystanął jednak, odwrócił się i patrzył biernie, jak ona szamotała się z wózkiem, którego jedno kolo utknęło w niewidocznym w trawie wgłębieniu. Śpiące dotąd dziecko zaczęło popłakiwać, po czym natychmiast rozdarło się w głos. Nie pomagało uspokajanie młodej mamy, wyjęła je więc i obejmując jedną ręką, drugą usiłowała pociągnąć sam wózek. Bezskutecznie. Był widać zbyt ciężki, pokaźna torba z zakupami, leżąca u spodu, zwiększyła jeszcze jego wagę. Unikając jej wzroku Jacek podszedł bez pośpiechu. Uchwycił burtę wózka obiema rękami, uniósł i pchnął lekko na wolną część trotuaru. Nie słuchał podziękowań, umysł miał zaprzątnięty myślą, która rosła, potężniała. Nie była zresztą nowa, pragnienie takie owładnęło nim już kiedyś, nie tak dawno zresztą, lecz wtedy zdołał je jakoś poskromić. Teraz odczekał trochę, a nie widząc nikogo w pobliżu, kucnął i jak przyciągany magnesem wpatrywał się w wystający z obręczy koła zaworek dętki. 23 Ponownie rozejrzał się ukradkiem, lecz nadal nikt nie nadchodził. Osiedlowa uliczka była dość wąska, a stojące po jednej jej stronie budynki usytuowane były rzadko i w pewnej stąd odległości. Wyciągnął rękę, wysunął mały palec i przybliżył do wentylka. Dotknął go i zaraz cofnął, jakby się oparzył. Jeszcze raz uważnie rozejrzał się. Czuł narastające podniecenie. Ale był już zdecydowany i szybko wcisnął wentyl paznokciem. Świst uchodzącego powietrza wydał się głośny ponad miarę. Cofał palec, znów rzucał czujne spojrzenie i ponawiał nacisk. Z mściwym zadowoleniem patrzył na wiotczejące przednie koło fiata, od strony kierownicy. Prostował się ostrożnie, gotów do ucieczki na najmniejszy sygnał niebezpieczeństwa. Uliczka nadal była pusta, bez oznak jakiegokolwiek ożywienia. Nie przejechało nią nawet żadne auto. Jedynie po jej drugiej stronie lekki gorący wiaterek gnał gdzieś strzęp starej gazety. Jacek oddalał się wolno, z każdą jednakże chwilą przyspieszając kroku. Przepełniało go uczucie triumfu, jakby dokonał czegoś niesłychanie ważnego. — Będzie miał ??? uczkę, będzie — mruczał z zawziętością. Poszedł w nieco] innym kierunku niż zamierzał, okrążył jeden blok, drugi.' Nadrabiając drogi wszedł wreszcie do sklepu. Stanął wj kolejce, a potem układając w siatce torby z cukrem, mąką j kaszą, a także kostkę masła, obmyślał inną drogę powrotu, Zaniepokoił się, czy nie zmitrężył zbyt wiele czasu. Wracając, nie pozbył się myśli o fiacie. Mimo iż nie mid sobie nic do wyrzucenia, to jednak jakby dla potwierdzeni! słuszności swego czynu przypomniał sobie zasłyszane na rzekania i własne spostrzeżenia, obserwacje. Widział, ja ktoś, idący może niezbyt uważnie, uderzył się boleśnie 24 zderzak wozu. Baśka mówiła, że jej matka zahaczyła o odstającą listwę karoserii i rozdarła pończochę, paskudnie kalecząc sobie przy tym nogę. Widział, jak inni przechodnie nieraz brudzili odzież o zakurzone pojazdy. Jacek początkowo chyba podświadomie rejestrował te sygnały, aż w końcu zaczął bawić się w świadome zapamiętywanie pojazdów szczególnie uparcie stawianych w jednym i tym samym miejscu. W ciągle ten sam, a dla innych utrapiony sposób. Niektóre zapamiętał po numerach rejestracyjnych, inne zaś po hiarce samochodu lub też z innych przyczyn — odprysk lakieru, pordzewiały chrom. Co by tu wygłówko-wać, żeby jakoś zmusić... — zastanawiał się nieraz, ale przeważnie szybko zapominał, kiedy tylko minął zawalidrogę. Z natury nie lubił głowić się długo nad czymkolwiek. A przynajmniej więcej, niż wymagała tego konieczność. Odnosiło się to zwłaszcza do zadawanych lekcji, nad którymi musiał ślęczeć dłużej niż niejeden. Nauka — wiedział to — nie szła mu zbyt łatwo. Dlatego też wszystkim innym obciążać „steranej głowy" nie lubił, jednakże sprawa „postojowych piratów" — jak w myślach nazywał właścicieli źle zaparkowanych wozów — wkurzała go coraz częściej, zmuszając do zastanawiania się. Dopiero dziś wreszcie odkrył na nich sposób! Chowając zakupy w przeznaczone nań miejsca, pogwizdywał o tyleż wesoło, co fałszywie. Słuchu nie miał, lecz częstokroć uważał, że jest z tym lepiej, niż usiłują mu to wmówić. Zwłaszcza Alka znajdowała przedziwne upodobanie w wytykaniu mu tej niewielkiej wady. Chwilami nie cierpiał jej za to! Pogwizdując, śpieszył jednocześnie z przygotowaniem do 25 obiadu wszystkiego, co miał zlecone przez matkę. No, ale przecież robił to nie pierwszy raz, wiec i szło mu wcale zgrabnie. Zwłaszcza, kiedy na ręce nie patrzyła matka, zupełnie nieskora do pochwał. — Nie nagradza się za zwykły obowiązek. A takim na przykład jest dla mnie wychowanie ciebie. Twoją natomiast powinnością ma być pomaganie mi w tym — przypominała, patrząc krytycznie na bezładną początkowo krzątaninę syna. W miarę upływu czasu nabierał wprawy, zgrabności ruchów, ale ona nadal • jakby tego nie zauważała. — Nawet nie powiesz, czy ci i smakuje... — wymruczał raz, zniechęcony, czy te jego j starania nie są całkowicie chybione. Zaczęło się od tegof że kiedyś przyszedł ze szkoły wcześniej- Nie wiedząc, co zrobić z wlokącym się czasem, i bez j ochoty na jakąkolwiek rozrywkę, zabrał się do przygotowania obiadu. Całego przyrządzić nie zdołał, ale matka po j przyjściu z pracy miała zajęcia o wiele mniej i zasiedli do stołu wcześniej niż zwykle. A później znalazł w tym pewne upodobanie. Może nawet nieświadomie starał się doścignąć matkę, którą w sprawach kulinarnych uważał za prawdziwą mistrzynię. — Jak ty to robisz, mamo, najzwyklejsza zupa u ciebie, najprostsze! danie, ma zawsze jakiś fantastyczny smak — zdumiewał siej porównując z pozornie podobnym posiłkiem przyrządzo-l nym w innych domach. U krewnych łub znajomych, gdzie! nie za często, ale przecież zdarzało się coś zjeść. Pod] wpływem takich uwag i przemyśleń zastanawiał się czasem] czy zajęciu temu nie należałoby poświęcić większej uwagi, I nie wybrać jako nauki przyszłego zawodu. Określenia „kuchmistrz'' wydało mu się niecodziennym i aż prosiło sia 26 o rym ze „sztukmistrz". Czy nie jest wielką sztuką samemu wytworzyć te wszelkie przemyślne i ozdobne frykasy, które znał dotąd jedynie z przypadkowych lektur i z niektórych filmów? Skończył wszystko, co na dziś zamyślił i uprzątając pośpiesznie powstały przy tym nieporządek, wybiegł z mieszkania. Baśka pewnie już czeka — pomyślał. Najpierw miał zajść do niej, a potem, już razem, pójdą na wspólne miejsce zbiórki. Rozdział III Jednak zanim doszedł do domu Basi, dostrzegł Alę. Szła wolno, jakby zamyślona, a na wesołej zwykle twarzy zauważył niecodzienną u niej zadumę. Ma zmartwienie...? — zastanawiał się. Był już blisko, a ona chyba jeszcze go nie zauważyła. Zwolnił, za chwilę równając się zastąpił jej drogę. — Cześć! Brzuch cię rozbolał? — zapytał, patrząc podejrzliwie. Więcej jadła niż zbierała — pomyślał jednocześnie. Zatrzymała się. — A, to ty? — bąknęła, zmieniając natychmiast wyraz twarzy. Oczy jej znów patrzyły zwykłą kpiną. — Co to, zgubiłeś Baśkę? — rozejrzała się demonstracyjnie. — Nie zagaduj, dobra? Co ci? Ala wzruszyła ramionami. — A co ma być! — odparła dziwnie szorstko. — Troskliwy się znalazł! Wyglądam na chorą? — zaniepokoiła się raptem. Uniosła dłonie i prze- 27 tarła nimi twarz, poprawiła włosy. — Co tak stoisz, dla- s czego nie idziesz po Baśkę? — A ty...? — Na mnie czeka Sławek, tam — machnęła ręką gdzieś w bok. — A do niej, to twoje zajęcie, nie? — Będziesz na pewno, nie kręcisz...? — Oj, nie truj, dobra? Leć po tę swoją Baśkę, bo jeszcze nas zobaczy i gotowa pomyśleć, że ci się uprzykrzyła — j wyminęła go, chcąc odejść, ale Jacek złapał ją za rękę: — Zaczekaj, Alka. Jak coś nie tego... to... możemy j razem do Baśki, co? Ona, wiesz... praktyczna. Wyrwała mu się. — Płyń! I nie nakracz jej czego — żartobliwie pogroziła mu pięścią — bo popamiętasz! Odbiegła, nie tłumacząc więcej. Czuła na plecach spojrzenie Jacka, ale nie odwróciła się ani razu. Szła pośpiesznie , we wskazanym przez siebie kierunku, lecz gdy tylko uznała, I iż Jacek nie może jej już widzieć, skręciła w bok i chyląc się nieco, jakby z zamiarem zmniejszenia jeszcze swej drobnej postaci, zawróciła do domu. Nacisnęła klamkę, jak się spodziewała drzwi nie były zamknięte na klucz. Otworzyła je cicho i przemknęła do łazienki. Zdyszana nieco, z lekkimi i wypiekami na twarzy, oparła się o umywalkę. Pochyliła głowę, wąskie ramiona zaczęły drgać podejrzanie. Po chwili | uniosła twarz i spojrzała w umieszczone nad umywalką i lustro. Widziała się jak przez gęstą firankę, twarz miała całą , we łzach. Przetarła oczy wierzchem dłoni i usiadła na , krawędzi wanny. — Nie chcę, nie pojadę — tłukła zaciś-1 niętą pięścią w kolano -— nie chcę, nie chcę! Nie zgadzam I się! Jakie ja tam będę miała życie?! — powtarzała w cichej rozpaczy. Łzy popłynęły obficiej. Łkała cicho, bezgłośnie, a plecy trzęsły się jak w ataku febry. Po chwili usłyszała szuranie kapci i głos tuż za drzwiami: — Ala, jesteś tam? Dlaczego wróciłaś, czy nie zastałaś Basi? , Zerwała się. Odkręciła szybko kran. — Nic, nic, babciu — zawołała, przekrzykując szum wody. Próbowała opanować drżenie głosu. — Zaraz wychodzę. Tylko się umyję, bo jestem cała spocona. Upał coraz większy... Babcia coś tam mruknęła. Jej kroki na powrót poczłapały w stronę kuchni. Ala pośpiesznie myła twarz nad wanną, na przemian w ciepłej i zimnej wodzie. Wycierała się ręcznikiem delikatnie, myśląc z przestrachem, jak też okropnie wygląda. Nadsłuchując, czy babcia istotnie jest w kuchni, opuściła łazienkę i przemknęła do swego pokoju. Był mały, jak podobne mu w innych mieszkaniach, ale sprawiał wrażenie jeszcze mniejszego od tamtych. Porozrzucane książki na stole, tapczanie, leżące między nimi arkusze brystolu, pokryte już częściowo kredkami bądź farbami, a dalej rozpięty kawałek płótna poprzetykany barwnymi nitkami, i wreszcie na znacznej części podłogi, leżące również w nieładzie, jakieś składanki, obok tego gry i figurki kolorowych zwierzątek z plastyku — wszystko to znacznie zmniejszało powierzchnię. Jednakże Ala nie zwróciła na ten widok żadnej uwagi. Stąpając na palcach podeszła do półki regału i spod stosu książek wydobyła kopertę adresowaną do babci. Przez chwilę wpatrywała się w nią i ujęła wystający z koperty rożek listowego papieru. Rozwinęła list, zaczęła czytać, lecz już po pierwszych zdaniach złożyła na powrót i wcisnęła w kopertę. — Nie chcę, właśnie, że nie! — zatupała w podłogę, i zaraz ze 29 strachem spojrzała na nie domknięte drzwi. Schowała list pod książki i rzuciła się na tapczan. Wtuliła twarz w chropawą materię. — Nie, nie, nie! — powtarzała bezgłośnie, i rozwartą dłonią uderzała w oparcie tapczana. Zmęczyła się zapewne. Wydawało się, jakby usnęła. Lecz nie na długo. Zerwała się i odgarniając z twarzy włosy, przemknęła do wyjścia. — Wychodzę, babciu — zawołała w przelocie i pośpiesznie zbiegła po schodach. Na dworze oblał ją żar suchego powietrza. Pokój, z którego wybiegła, miał okno wychodzące na północ i nie odczuwało się w nim tej spiekoty, jaka panowała na zewnątrz. Przez chwilę wystawiła twarz ku słońcu, jakby chciała osuszyć wilgotniejące wciąż oczy. Dla pewności przetarła je znowu i pozornie spokojna ruszyła wolno między bloki osiedla. Chwilami przyśpieszała kroku w obawie, że zniechęceni czekaniem oddalą się bez niej. Ale już za chwilę zwalniała ponownie. Niech tam — powtarzała — już mi wszystko jedno... — Wariacka historia! — osądził zniecierpliwiony Sławek. Zerknął na stojącą nieco z boku syrenę i rozwalonego w niej na przednim siedzeniu Maćka. — Taki numer wywinąć! Dzisiaj, kiedy wreszcie mamy pojazd. Wnerwi się w końcu i odjedzie. Nie mogłeś z niej coś wydusić? Skąd masz pewność, że szła do nas? — atakował Jacka po raz któryś. Jacek Darewicz wzruszył ramionami. — A gdzie miałaby... A zresztą powiedziała. — Że co? — Że umówiłeś się z nią, i czekasz. — Fakt. Ale nie przyszła. No to przyleciałem sam, pomyślałem, że może ona inną drogą. Taki numer... Wymyśl coś, Baśka! ??- Myślę — Baśka z uwagą oczyszczała sandałek z drobinek piasku. — Może skoczyć i zobaczyć, co tam z nią? — Błysnęła! — wybuchnął Sławek. — Co ty ciągle z tym sandałem? Boso chodź, jak ci w nim źle. Baśka nie odpowiedziała. Wzruszyła tylko ramionami. Natomiast Jacek przybrał zaczepną postawę. — Odczep się od niej, dobra? — zawołał, wysuwając się naprzód. — Szeryf się znalazł! Namąciłeś, to sam naprawiaj! — Ja namącilem, ja? — Ze Sławka wyparował gdzieś cały zapas spokoju, z jakim się zwykle obnosił. — Ech, wy... — utknął, nie znajdując na odparowanie mocniejszego słowa. Rozległ się krótki sygnał klaksonu. Obejrzeli się zgodnie. Siedzący za kierownicą Maciek Smoleń przyzywał ich ręką. Podeszli z ociąganiem. — Co cię tak pędzi? — rzuciła Baśka chmurnie. — Nie mógłbyś jeszcze poczekać? — Pakujcie się — wyraźnie już zniecierpliwiony Maciek wiercił się na siedzeniu. — Samochód jest do jazdy, stać to sobie może w garażu. — Fakt — zgodził się Jacek, i obchodząc pojazd przed maską, otworzył prawe drzwiczki. Uniósł oparcie przedniego siedzenia, gestem zapraszając Baśkę do zajęcia miejsca w głębi wozu. Ale Maciek pokręcił głową. — Grabczy-kówna tutaj — odchylił nieco położone oparcie. — Ja wolę tam... —- zaczęła Baśka, i zamilkła. Przypomniała sobie, że mając ją przy sobie Maciek prowadził ze zwiększoną uwagą. Natomiast, gdy siedziała przy nim Ala, 30 31 lub któryś z chłopców, wówczas nierzadko pozwalał sobie na jazdę „trochę szaleńczą", jak to raz określiła, zresztą zakrzyczana zaraz, i to głównie przez Alę, która „uwielbiała prędkość". Chociaż Maciek, co należało mu przyznać, rzadko przekraczał dozwoloną szybkość. Widać było, że za kierownicą czuje się pewnie i prowadzi z wyczuciem. Baśka przypomniała sobie, jak to na okazywane mu początkowo głośne uznanie za tę sztukę, odpowiadał niezmiennie: — Nie musicie się wysilać. Czy myślicie, że inaczej duży Maciej dałby mi wóz? Ma zaufanie! — Mówisz strasznie śmiesznie — zrobiła wtedy uwagę Ala. — Dlaczego nie powiesz: ojciec, albo stary, a po imieniu... — Nie mówię mu po imieniu — sprostował. — Ja go tylko tak dla siebie określam. Żeby nie jak wszyscy. — Pozuje na oryginała — szepnęła wówczas Baśka do ucha Jacka, i zaraz pożałowała; co jej do tego... A teraz ten oryginał chce, aby siedziała obok niego. Trochę głupio ze względu na Jacka, ale... Nie ujechali daleko. Maciek zatrzymał wóz, wyłączył nawet silnik. Posłali mu zdziwione spojrzenia. Sławek pierwszy odzyskał głos, chciał ratować sytuację. — Przed nami... proszę wycieczki... — zaczął z rozwlekłą powagą — widok niezwykły... i niezapomniany. Oto miasto; stolica, jakiej nie ma drugiej... — Wpierw trzeba do niej dojechać — wtrąciła Baśka rzeczowo. — Bo^jia razie jesteśmy na dalekim krańcu stolicy, czyli w zwyczajnej pipidówie. — Co ci? — Jacek zza oparcia trącał Maćka w ramię. — Benzyna się skończyła? A ty, Baśka, nie obgaduj — rzucił 32 niezadowolony. — Ta pipidówa, to jest nasza enklawa i mów o niej jak o cioci. Nie możesz? — Mogę — spojrzała zdziwiona.— a tobie co... Dobra — kiwnęła głową — ale ty lepiej połaskocz go, bo chyba usnął. I w co ja się dałam wciągnąć...? — dotkaęła klamki zamierzając wysiąść. — Lezie — mruknął Maciek lakonicznie. Nie poruszył się nawet. — Alka? — wykrzyknęli obaj chłopcy. — Gdzie ty ją widzisz?! — Sławek przylgnął nosem do szyby. — Jest — potwierdziła natychmiast Baśka. — I nie lezie, a leci! Istotnie, Ala musiała również ich zauważyć, bo biegła jak na bieżni. Machała ręką, niepewna może, czy ją dostrzegli. Baśka otworzyła drzwiczki, wysiadła, a za nią wyszedł Jacek robiąc Ali miejsce w środku. Sadowiła się posapując. — Próbujcie, papierówki pycha! Chyba pierwsze w tym roku. — No, zrehabilitowałaś się — Jacek pierwszy wyciągnął rękę. — Tylko nie poplamcie pokrycia — ostrzegł Maciek, dotykając startera. Wyjechał na główną ulicę i nacisnął przyspiesznik. Już od dłuższego czasu mijali budynki, stojące ciaśniej, i te bardziej rozrzucone, osiedla większe i mniejsze, a nikt dotąd nie spytał, jaki właściwie jest cel ich podróży. Nie omawiali tego wcześniej, Maciek nic wczoraj nie obiecywał, i niespodzianka, jaką sprawił dziś, spowodowała chyba, że jakoś wszyscy zapomnieli o tym zasadniczym pytaniu. Może milcząco potraktowali tę jazdę jako niecodzienny bądź co bądź 33 wypad do dalekiego Śródmieścia? Nie bywali tam często i było ono dla nich miejscem raczej mało znanym. Jedynie Maciek, który nie tyle z racji posiadania pojazdu, ile jako były mieszkaniec śródmiejskiej dzielnicy, do której być może zmierzali, nie czuł się w niej obco. Wreszcie pytanie owo padło. Zadała je Ala. — A właściwie dokąd pędzimy? — spytała, wbijając zęby w papierówkę. — No właśnie. Też chciałabym wiedzieć — poparła Baśka. — Mnie tam wszystko jedno — stwierdził Sławek. — Grzyby czy ryby... Tylko po co ciśniemy się w ten tłok. Nie lepiej było..; na przykład do Lasku Kabackiego? — Co ty? W taki upał wszystkie grzyby wyschły! — stwierdził Jacek autorytatywnie. — Pozostają ryby — uzupełnił Maciek, naciskając mocniej gaz, aby wyprzedzić wielkiego tira, zasłaniającego od pewnego czasu widoczność. - Do Łomianek nad jezioro — wyjaśnił, kiedy zostawili transportowiec za sobą. — Bomba! ?— wykrzyknęła Ala. — Są ryby? — upewniali się obaj chłopcy. — Pytanie — Maciek uśmiechnął się do Baśki, rad z wrażenia, jakie wywołał. Lecz ona uniosła rękę i obracając się nieco do tyłu, popukała się w czoło. — Taki kawał... Nie można było uprzedzić? Wykombinowałabym jakieś kanapki. Padniemy z głodu. — Rzeczywiście! — Ala najwidoczniej zreflektowała się. — Ja wysiadam. — Próbowała się unieść, co zresztą wcale jej się nie udało. — Należało powiedzieć, nie uprzedziłam babci. 34 — Przecież nie jedziemy do niej — Jacek zrobił zdziwioną minę. — Nie narazimy jej na żadne przyjęcie. — A ty musisz zaraz błaznować — skarciła go Baśka. — Rzeczywiście, należało nas uprzedzić... Chociaż ja — dodała pośpiesznie — akurat mogę. A poza tym macie chociaż jaką złotówkę? Bo ja ewentualnie tylko na oranżadę. — Przestańcie płakać — zniecierpliwił się Maciek, hamując przed czerwonym światłem. — Tramwajem jedziecie? Zdążymy wrócić! A ryby mają to do siebie, że można je upiec — włączył bieg, i ruszył w rosnącej kolumnie pojazdów. — Jeśli potrafisz złapać — zauważył Jacek sceptycznie. — No, bo ja przyznaję, że nie. W życiu tego nie robiłem. — Raczej będzie próbował złowić — sprostowała Baśka. — Jak jedziemy, to jedziemy — zdecydowała się nagle Ala — są wakacje, czy nie? A babcia... — zawahała się — chyba nic nie powie. Coś tam jej wytłumaczę! Rozdział IV W Alejach, po przeciwnej stronie Dworca Centralnego, stary człowiek stał przy krawędzi chodnika i rozglądał się bezradnie! Przy nogach miał dwie pokaźne paczki. Wyglądało jakby chciał kogoś zatrzymać, spytać może o co, i chyba brakło mu śmiałości, bo ludzie przechodzili, mijali go, a on wciąż obracał się nieporadnie. Dostrzegła go Baśka. — Zatrzymaj się na chwilę — poleciła. — On chyba czegoś szuka. Dowiem się. 35 — Ale gazem! — krzyknął za nią Maciek — bo tu nie wolno! — Pewnie nie dosłyszała, ale i tak wróciła migiem. — On potrzebuje na Muranów, pokazałam, gdzie jest przystanek — wyjaśniła nieco zdyszana, gdyż Maciek nie zważając na protesty pozostałych, odjechał trochę dalej, więc musiała dobiec do samochodu. — Wiecie co? — Ala uniosła się gwałtownie, przytrzymując drzwi wozu. — Zróbmy mu kawał! Spojrzeli na nią zaskoczeni. — Jaki kawał, o czym ty bredzisz? — Baśka próbowała powstrzymać Alę, która usiłowała wysiąść z wozu. — Co to słońce robi z człowieka — zatroskał się Sławek. — Z nią chyba nie jest dobrze... — On też chciał ją przytrzymać, ale rwała się do wyjścia. — Puście mnie, debile, to będzie kosmiczny ubaw! Baśka Grabczykówna obróciła się bokiem i prawą ręką objęła ją za szyję. — Uspokój się, Alka — poprosiła. — To przecież stary... dziadek! Masz ty sumienie...? — Wysiadaj, wysiadamy! — Alka natężała siły, aby ją wypchnąć z wozu. — My wysiądziemy i tu zaczekamy, a Maciek go zawiezie. Co to dla niego! No, jazda, trzeba go zapakować z tymi manelami. Już widzę jego minę — zachichotała i dodała wesoło: — Dziś mamy dzień dobroci dla staruszków. Nie wiedzieliście? Baśka dłużej nie protestowała i wysiadła z wozu, milczeli także obaj chłopcy, zaskoczeni pomysłem Ali. Tylko Ma-? ciek obrócił się do niej i w niemym geście kreślił sobie kółka na czole. Ala wyskoczyła za Basią i obie podbiegły do staruszka. Nim Smoleń swoją opinię zdążył wyłożyć w słowach, miał w samochodzie nowego posażera. Ustąpiła 36 mu miejsca Baśka, zdecydowana zaczekać. Jacek nie chciał zostawić jej samej, i wysiadł również. Ala, która pierwsza proponowała, że wysiądzie i tu zaczeka, nagle postanowiła, że jedzie z Maćkiem. Ruszyli. Staruszek zaczął wylewnie im dziękować. A jednocześnie tłumaczył szczegółowo, do kogo się wybrał, i po co. Maciek nie słuchał, ruch pojazdów był tutaj duży i musiał skupić się na prowadzeniu. Sławek gapił się na dziadka, jakby nie mógł jeszcze pojąć, skąd on się tutaj wziął. Natomi