Ryszard W Kowalski Czarna Mucha Młodzieżowa Agencja Wydawnicza # Warszawa 1987 Opracowanie graficzne: Jarosław Jasiński Redaktor: Krystyna Barchańska-Wardęcka Redaktor techniczny: Halina Zadrowska Korektor: Barbara Kolberger Text © Copyright by Ryszard Wojciech Kowalski, Warszawa 1987 ISBN 83-203-2526-9 wi Afco. Mojej córce Jadwisi Rozdział I — Ale nuda... — ziewnęła Ala, wyciągnięta na całą długość. Wydawała się jeszcze szczuplejsza niż zwykłe. Gryzła łodyżkę trawy i co jakiś czas wypluwała zużytą miazgę. — Zauważalne ??— mruknęła siedząca obok Baśka, z uwagą oglądając swój sandał. — O, jest drań! — wykrzyknęła ze złością. ?— Wziąłbyś, Jacek, i dał mu w łeb! — wyciągnęła rękę z sandałkiem do chłopca siedzącego obok. Jego włosy były prawie białe. — Komu? — zainteresował się Jacek. Oderwał wzrok od ilustrowanego pisma i rozejrzał się. — Co mącisz... — dodał zaraz, niezadowolony. W zasięgu spojrzenia nie dostrzegł nikogo, komu należałoby dać w łeb. — A tego, tu. Weź kamieniem, albo co..; No, gwóźdź wylazł, nie widzisz? — wyjaśniła zniecierpliwiona Baśka. — E, gwóźdź... -— Jacek Darewicz wzruszył ramionami. Odebrał jednak sandałek. — Skąd tu ka... — urwał, nie kończąc. Dźwignął się i ruszył przed siebie, nieco w bok. Ala wsparła się na łokciu. Zachichotała. — Ty masz szczęście. Siwy zawsze do twoich usług... — westchnęła komicznie i ponownie opadła na wznak. Poza niewielkim, otoczonym krzewami, skrawkiem na 7 wpół spalonej przez słońce trawy, wokół widniała prawie piaszczysta przestrzeń. Dopiero nieco dalej rosło w nieładzie kilka dzikich krzewów. Niektóre rozrośnięte, splątane ze sobą. Jacek wrócił wkrótce. — Masz, Baśka, zobacz teraz — rzekł, rzucając sandałek u nóg właścicielki. Baśka przeciągnęła palcem po futrówce: — Jesteś złoty — pochwaliła. — Co to jednak znaczy mężczyzna — dodała z udaną powagą, zezując na leżącą koleżankę. — Raczej srebrny. ? nie mężczyzna, a ledwo zadatek — prychnęła złośliwie Ala, układając się dla odmiany-na boku. Na twarzy Basi odmalowało się oburzenie. Uniosła w ręku sandałek, jakby chciała nim rzucić w Alę. Powstrzymał ją drugi chłopiec, milczący dotąd. Zajęty był dłubaniem nożykiem w kawałku drewna. — Ona tak ze słońca — rzekł z perswazją. — Chcesz ją jeszcze bardziej uszkodzić? — Zgódźmy się, że jestem platynowy — wtrącił Jacek pojednawczo, i jedną ręką poprawił swoje jasnoblond włosy. — A w ogóle, to dalibyście spokój i... — Przestań się przeceniać, co? — przerwała Ala ze śmiechem. — Tylko dobra konsumpcyjne mają prawo iść w górę, — Dajcie spokój — powtórzył Jacek, patrząc z natężeniem poza krzewy, w stronę zmalałych nieco przez odległość bloków osiedla. — Dlaczego on nie przyjeżdża? Mówiłeś... — Powtórzyłem tylko, co sam powiedział — odparł Sławek Lewandowski, odkładając nożyk. — No, jak? — spytał, prezentując drewienko w wyciągniętej dłoni. Otoczyli go. Przyglądali Śię milcząc. 8 — Co to ma być...? — pierwsza odezwała się Ala, niepewnie. — Chyba jakaś rzeźba — mruknął Jacek, przyglądając się maleńkiemu dziełu ze wszystkich stron. — Błysnął, co? — Sławek mrugnął do Baśki. — On kiedyś będzie rzeczoznawcą — dodał głośnym szeptem, chyląc się do jej ucha. — Bo pewnie, Jacek ma rację — Ala poparła Darewicza. — A ty nie mógłbyś trochę czytelniej? — dodała z pretensją. — Czytelniej, to w tygodniku — Sławek wskazał brodą leżące czasopismo. — A tu trzeba trochę wyobraźni, laicy. To jest właśnie to, o czym mówiłaś parę minut temu — wyjaśnił z wyższością, zabierając im drewnianą rzeźbkę i nonszalanckim ruchem rzucił ją na trawę. — Ja...? A co ja takiego powiedziałam?! — przestraszyła się. — Alka, już wiem! — zawołała Baśka, której uwadze rzadko kiedy co uszło. — No, przypomnij sobie... — Nie potrafię — Ala potrząsnęła głową. — Kto by tu odgadł? — dodała z dąsem. — Jakby jakieś fale... — ujęła leżące w trawie drewienko i przyglądała mu się obracając w palcach. — Nie, bez sensu — orzekła stanowczo, i odłożyła. — Powiedziała „nuda", prawda? — zwróciła się Baśka do Sławka. — Jedynie ty masz jakieś horyzonty — uśmiechnął się. — Tak, właśnie: To jest nuda. Nasza własna, zbiorowa, wakacyjna nuda. — Czy nudę można wyrzeźbić? — wyraziła wątpliwość Ala. 9 — Wymyślił, odkrywca — skrzywił się Jacek. Nadal ciągle wpatrywał się w odległe bloki osiedla. — A może Maćkowi coś się stało? — zaniepokoił się. — Nie kracz! — zaprotestowała gwałtownie Ala. — Najpewniej duży Maciej mu nie dał. Zamilkli. Zniechęcony Jacek wyciągnął się na wznak, tuż obok Ali. Patrzył w niebo, jakby wśród nielicznych, delikatnych jak puch obłoczków usiłował odnaleźć odpowiedź na męczące coraz mocniej pytanie, dlaczego nie ma Maćka, chociaż powinien być co najmniej od pół godziny. Uwzględniając całą tę jego niepunktualność. Podejrzewali, że Maciek Smoleń w ten sposób pragnie podkreślić swoją ważność. Czasem potrafił traktować ich trochę z góry. Jednakże żadne z nich nigdy z tego powodu nie pisnęło najmniejszej wymówki. Ryzyko było za duże. A gdyby tak poczuł się dotknięty? Cała czwórka miała się za wybrańców losu. Z licznej klasy wyróżnił ich maleńką, nie odznaczającą się niczym szczególnym paczkę. Do tej pory nikt nie wiedział właściwie — dlaczego. — Przydałoby się trochę deszczu — odezwał się półgłosem Sławek. Nie patrzył w górę, a tylko w jakiejś zadumie nie odrywał wzroku od wyrzeźbionej przez siebie „fali". — Ojej, co ty?! — zaprotestowały obie dziewczyny zgodnie. — Wypluj to słowo! — zażądała Ala stanowczo. Sławek potrząsnął głową. — Spójrzcie na trawę, robi się jak Jacka włosy — wyjaśnił i położył się na brzuchu. Wsparł brodę na dłoniach. On również podzielał zatroskanie Jacka. Tyle że z innego powodu. Zaczął się obawiać, że mimo 10 niewymuszonej obietnicy, Maciek wycofuje się już u progu wakacji. Wcale by się nie dziwił. Chociaż tego nie okazał, to jednak nie uwierzył ani jednemu słowu Maćka, kiedy ten zapewniał, że jego rodzice nie mogą pozwolić sobie w tym roku na wysłanie syna gdzieś na wakacje. Dlaczego nie powiedział o tym pierwszy? Przyznał dopiero po tym, kiedy najpierw Ala, a za nią pozostali informowali się kolejno, że w tym roku nie wyjeżdżają. Chociaż każde z innej przyczyny. Jedynie Baśka zwierzyła się, niechętnie, że jej rodzice nie mają teraz na to pieniędzy. Więc zaraz zaczęli zastanawiać się, jak urządzić się bez pomocy dorosłych. Tu, na miejscu. Ale nikomu nie przychodziła żadna rozsądna koncepcja. — Żeby jakoś z sensem przeżyć te najgorsze dwa miesiące — zauważyła Baśka markotnie. — Najgorsze?! — ryknął na to śmiechem Jacek, a reszta zawtórowała mu zgodnie. — To ile ty właściwie masz wakacji, co? — dopytywała rozbawiona Ala. On, Sławek, pierwszy otrząsnął się z wesołości. Zaczął mu chodzić pewien pomysł po głowie. Jeszcze mglisty, nie-sprecyzowany. Nie chciał dzielić się nim przedwcześnie. Dopiero kiedy wieczorem wracał z Maćkiem do domu, rzucił od niechcenia: — Chyba jednak powinniśmy coś wymyślić... — A co? — Smoleń nie okazał zainteresowania. Sławek wiedział już, i nie tylko on, że Maćka najbardziej ciekawiły jego własne pomysły. Dlatego dodał zaraz sugestywnie: — No wiesz, stary, wierzę, że pogłówkujesz. Słowa „stary" i „pogłówkujesz" wypowiedział ze szczególnym akcentem. — Myślisz...? — odrzekł Maciek powściągliwie. — Nie wiem, czy warto... — mruknął niechętnie. 11 • _ ?? ??? - rzucił, z trudem tłumiąc ?**&^ __ No, bo wakacje to najlepsze bez w^rfku.--MjaA zdobył się widać na rzeczowość. - Nie słyszane , ^Ona powiedziała tylko, żeby jakoś z sensem - przy- P°™t!łaśnie. Czyli bez wysiłku. Myślowego i fizycznego. N°' ^Tan^ary! A czy zaraz musi to być duży wysiłek? Zr^ztą sam powiedziałeś kiedyś, że najgorszą harówkę mo na łatwo znieść, jeśli potraktuje się ją jak zabawę. -Wegnie był pewien, czy usłyszał to własme od mego, na wszelki wypadek wolał mu to wmowic. !! No tak - Maciek spojmł na mego z boku. Podskoczył i zerwał gałązkę akacji, którą własme mijali. -Me co na to reszta? - wzruszył ram—^ PoTalf Se ręce, Sławek do swego mieszkania wchodził dochodziło, lapomnia^, a może tylko wybo,sta, * 12 i - prowadziła do nowoczesnej już nawierzchni, która łączyła ich dalekie osiedle z miastem. — Wygląda, że miałaś rację. Duży Maciej nie dał mu wozu —przyznała Baśka, patrząc spod przymrużonych powiek. — Pewnie limit się skończył. — Limit...? Jaki limit?! — nie zrozumiała Ala. — Benzyny — wyjaśniła cierpliwie przyjaciółka. — Przecież wiesz, że racjonowana. — Ona nie zmotoryzowana — zauważył Jacek. — Ojej, czy ja muszę się na wszystkim znać?! — oburzyła się Ala. — A zresztą najważniejsze, że w ogóle lezie. Bo już myślałam... Wkrótce nowo przybyły siedział wśród nich. Milcząc, rozejrzał się i sięgnął do kieszeni. Wyjął zgniecioną paczkę zefirów. Wybierał papierosa wolno, jakby z uwagą czy namysłem. Kiedyś chciał ich częstować, ale że się wymówili,-więcej nie próbował. Pstryknął zapalniczką, wypuścił pierwszy dymek i przeleciał spojrzeniem po wpatrzonych w siebie oczach. Milczał. — Zaniemówiłeś? — nie wytrzymała Baśka. — Stało się co? — Przekrzywiła głowę, kosmyk czarnych włosów połaskotał oko. Poprawiła włosy szybkim ruchem. — Nic — zaprzeczył spokojnie. — Ojciec musiał gdzieś pojechać. — I zabronił ci gadać — zachichotała Ala. — Przestańcie! — uciął Sławek. Patrzył zaniepokojony w twarz Maćka. Gotów się obrazić i dopiero będzie... — On musi zebrać myśli — dodał głośno, i zmieszał się. Nie był pewny, czy go nie wyśmieją. Maciek Smoleń kiwnął głową. — Dobra. Jest interes, 13 tylko że na krótko. Chciałem was zawieźć, zobaczylibyście na miejscu. Ale ojciec nie przyjeżdżał, więc... no, przyszedłem. — Ale co, gdzie? Nie możesz po ludzku?! — rozjątrzyła się Baśka na dobre. — Artysta! — pomyślała z gniewem. Każe czekać na siebie tyle czasu i wreszcie cedzi jakby go zęby bolały. Chce, żeby zgadywali? — Jak nie przestaniesz gadać, to pewnie się nie dowiesz — zauważył Sławek spokojnie, chociaż coraz trudniej przychodziło mu zachować spokój. Maciek wcisnął niedopałek w ziemię. — Truskawki — wyjaśnił krótko. — Można zarobić przy zbieraniu. — Truskawki...? — powtórzyła Ala przeciągle. — Myślałam, że się już skończyły. — Ja się piszę — zawołał Sławek z ożywieniem. — Naturalnie, że się piszemy — poprawił się. — I pojeść można — oblizał się zachęcająco, patrząc po twarzach pozostałych. — Myślę — poparła Ala. — Uwielbiam truskawki! — Lubisz... ale jeść — zaoponował Darewicz. — Ale do zbierania trzeba trochę kondycji... wytrzymasz? Tak ciągle chyłkiem... — Nie to — wtrącił Maciek. — Jej zresztą byłoby chyba najłatwiej. Rzecz w tym, że sezon się kończy. Trzeba by się pospieszyć, bo wielkiej forsy z tego już nie będzie. Ale w tej chwili nie mam nic lepszego — przyznał, nie patrząc na nikogo. — To byłaby fajna zabawa — zachęcał Lewandowski, zerkając na milczącą teraz Basię. Domyślał się, dlaczegr ona się nie odzywa. Ale czemu inni nic nie mówią? 14 Basia jakby wyczuła niezręczność sytuacji. Podniosła się i otrzepała sukienkę. — Na mnie już czas — powiedziała obojętnie. — Bawcie się wesoło. Alka Rajewska schwyciła ją za nogę powyżej kostki. — Już? Zaczekaj, nie podoba ci się pomysł? — Mamie też się należy trochę odpoczynku. Nie pomyślałaś? Co zrobię z Markiem? Obiecałam, że będę się nim zajmować... Sławek myślał intensywnie. Bał się, że ta przeszkoda rozwali całą sprawę. A pomysł Maćka podobał mu się coraz więcej. Bo co to za robota, przyjemność właściwie! Tylko jak pogodzić... czy mogą pozostawić Baśkę samą? Co innego, gdyby każde z nich wyjeżdżało gdzieś osobno. Ale tak — nie powinni. .— Słuchaj! — potrząsnął Maćka za ramię, jakby chciał przerwać mu jakąś płynną przemowę, podczas gdy tamten zamilkł całkowicie. Jak gdyby już zaprzestał zajmować się całą sprawą. Rozłożył się jak poprzednio Ala. — A nie moglibyśmy z tym małym? Bawiłby się gdzieś na boku, no nie? Co, Baśka? — zachęcał Sławek. — A wiesz? — odparła z zastanowieniem, i usiadła na powrót. — Jak niedaleko, to może mogłabym, chociaż na pół dnia... Maciek wsparł się na łokciu. — Ale piekarnik, jak rany! Idziemy, trzeba się ochłodzić. — Wstał, przeciągnął się i ruszył, nie oglądając się na pozostałych. — Lody? — zainteresowała się natychmiast Ala. Pobiegła za nim. Wskazującym palcem zahaczyła o pasek jego spodni. — Zaczekaj, gęsiego mamy sunąć? Prędzej, bo się rozmyśli! — rzuciła za siebie. 15 — Pół godziny pekaesem — wyjaśniał Smoleń, idący juz w środku. — Zbiórka jutro o... powiedzmy o ósmej. Zobaczymy, jakie mają tam wymagania. To co, stoi? Bo jak nie, to wymyślcie coś lepszego. Ostatecznie w mieście też można przeżyć, nie? Chodzić na basen, do kina. Albo gdzie tam jeszc^- — Juyo nie — Baśka potrząsnęła głową. — Muszę przekona- mamę. A dziś wieczór mama gdzieś wychodzi. Nie będzie czasu... Pojutrze, co? Albo nie, pojedźcie jutro be?;e mnie. Potem Alka mi opowie... będę miała argumenty. — Be? ciebie nie można, Baśka — perswadował Jacek. — Zaangażujemy się, a tobie może nie wyjść. Głupio będzie... — Nie będzie, nie będzie -*«• uciszyła go. Maciek wskazał pobliską ławkę: — Poczekajcie tu, po co mamy wszyscy... — zadecydował, widząc zapełnione ludźmi wnętrze maleńkiej lodziarni. — Zaczekaj! — przystopowała go Baśka. — W kryzysie nie ma krezusów. Trzymaj, dla mnie za dwie dychy — podała mu monetę. — Śmietankowe — zadysponowała. . Maciek wzruszył ramionami, nie przyjmując, ale Baśka zręcznie wsunęła mu pieniądz do kieszeni spodni. Chyba nie zauważył, a może tylko udał, bo nie zaprotestował. Jacek ze Sławkiem poszli za nim. — Za to ty jesteś... tą krezuską — zauważyła z przekąsem Rajewska. — On zapraszał, nie? — Ale przyjaciółka pominęła tę uwagę milczeniem. - A teraz na basen — zadecydował Smoleń, ocierając 16 usta wierzchem dłoni, kiedy po paru minutach uporali się z niezbyt wielkimi porcjami. — Idziemy— przyświadczyli zgodnie, poza Baśką, która wskazała inny kierunek. — Ja do domu — przypomniała. Rozdział II Więcej hałasu niż pożytku — myślała Baśka, wciskając matce cieniutki zwitek setek. — Żeby tak ze dwa tygodnie, a nie ledwo pięć dni... — powiedziała trochę markotnie. Pani Grabczykowa była innego zdania: — To i lepiej — osądziła, odsuwając rękę córki. — Na kilka ciastek i* oranżad wystarczy ci. A pewnie i na parę biletów do kina. Sama zapracowałaś, to i sama nimi gospodaruj. Jak będziesz oszczędnie, zostanie ci na dłużej. Lepiej, że już się skończyło, bo jeszcze ci za wcześnie. Zdążysz się narobić. — Co też ty mówisz, mamo! — obruszyła się Baśką. — Przecież widzę jak stale wieczorami liczysz i liczysz. I ciągle coraz gorzej. Dawniej mogłaś odłożyć, niewiele, bo niewiele, ale z każdego miesiąca zawsze coś odłożyłaś na książeczkę. A od pół roku już tylko z niej wybierasz. Jak długo tak jeszcze? Co będzie, jak się wyczerpie? — Aż się boję myśleć — przyznała Grabczykowa. — Podobno mają nam coś dołożyć. Ale kiedy i ile... — wzruszyła ramionami. Właściwie liczę teraz tylko na ojca. Zauważyłaś, że ostatnio ciągle jest w drodze, bierze dalekie delegacje. Ale taki już los kierowcy ciężarówki, jeśli chce dorobić.------ — Szkoda mi taty... Nigdy go nie ma w domu... — A wiesz, przyznam ci się teraz — uśmiechnęła się do córki, stawiając talerz na kuchennym stole. Napełniła go chłodnikiem i zaraz na płaski nałożyła ziemniaków. — Pomyślałam sobie, że jak już tak bardzo chcesz coś zarobić, to niechby bliżej. No i nie ciężko. To zgłosiłam kierowniczce, że mam pannę, która aż się rwie do pracy. Ale jedz, jedz — ponagliła — słuchać możesz i tak. Więc krótko mówiąc, pomyślałam o listach poleconych. Mogłabyś przyjmować, wydawać awizowane, znaczki sprzedawać... No, ale nie wyszło. Za młoda, usłyszałam, żeby chociaż po szkole podstawowej. A tobie przecież rok brakuje. Jakąś licealistkę przyjęli, na całe wakacje. Dziś była pierwszy dzień. Ale to i lepiej, napracujesz się jeszcze — powtórzyła jak poprzednio. Właściwie mama ma rację — pomyślała Basia. Siedzenia miałam dość przez cały rok w szkole. Wolałabym trochę w ruchu... A poza tym, co by „paka" na to. Obiecaliśmy przecież sobie... Nieco później, leżąc już w łóżku i nie mogąc zasnąć, rozmyślała po-raz któryś nad słowami matki. Zastanawiała pewna zmiana, jaką u niej zauważyła. Jeszcze do niedawna nie chciała nawet słuchać o jakimkolwiek zajęci1^ córki poza nauką. — Nie należysz do prymusek — powtarzała. — Pilnuj nauki, no i Marka trochę. To teraz cała praca twoja, Pieniądz ciągnie, połakomisz się, i łatwo szkołę zaniedbasz Chcesz zimować? Nie, nie miała tego zamiaru. Chciałaby ukończyć szkół jak najszybciej, a potem to „swoje" liceum. Dlatego swoje że nie wyobrażała sobie nauki w żadnym innym. Matur 18 oczywiście, ale zaraz po niej —? praca położnej. I dlatego Liceum Medyczne. O medycynie, pediatrii, nie marzyła. Obawiała się, że na studiach nie dałaby sobie rady. Ale liceum muszę — postanawiała twardo. We śnie znów zobaczyła truskawki. Dojrzałe, karminowe, całą plantację truskawek. Spieszyła się, napełniała łubiankę, ale w niej wciąż było tak dużo wolnego miejsca... Sławek niejednokrotnie miał matce za złe, że swe opinie o innych wyraża nazbyt głośno i dosadnie. W skrytości ducha dziwił się trochę ojcu, że tylko tuli uszy i wymyka się z domu. Dawniej najczęściej na piwo, lub do sąsiada z drugiego bloku na karty. Ale teraz piwo rzadko było dostępne, a i cena za nie już nie ta, więc brał psa i znikał z nim na całe popołudnia, czego dawniej nie robił, pozostawiając ten kłopot czy raczej zabawę — jak to określał — synowi. Ośmioletnia Iwonka usiłowała o ten przywilej wojować z bratem, i przeważnie na próżno, bo okazałemu a wycwanionemu „mieszańcowi kundla z czymś tam jeszcze" — jak mawiała matka — bardziej odpowiadały długie spacery i harce z młodym panem. Dziewczynka zaś bojąc się ciągle, że psa może jej ktoś ukraść, „albo sam gdzieś poleci i zabłądzi", stale trzymała go na smyczy i spacerowała z nim przy domu. Ale dziś w głosie matki Sławek usłyszał inny ton. Mimo iż podniesiony jeszcze bardziej, jednakże zamiast zwykłego łajania lub „czepiania się", rozróżniał w nim istotną tego przyczynę. — Już zupełnie na psy schodzi ten naród — perorowała 19 pani Lewandowska, machając energicznie żelazkiem. Obok matki stała Iwonka i trzymała brzegi dużego obrusa. — Czym więcej mają, tym jeszcze więcej chytrzą. Mówię jej: jakby pani Bąkowa zwyczajnej przyniosła ze dwa kilo, albo bodaj słoniny czy smalcu, to bym z panią gadała. Ale kaszy, a nawet mąki, to nam starcza. Po co pani wykupuje na kartki, jak potem za dużo? Ale do niej jakby nie docierało. Niech pani weźmie, i weźmie, męczyła, najwyżej później pani zapłaci. Ledwo się jej pozbyłam. — Ona nie na kartki, mamo — wtrąciła Iwonka niegło- śno. — Dostaje... — Dostaje...? Jak to? — No, od parafii, z paczek zagranicznych. Kakao, albo jakieś puszki, to trzyma dla siebie. A takie gorsze, to sprzedaje. Nie wiedziałaś? Wszystkie dzieciaki mówią... Lewandowska znieruchomiała nad deską. Żelazko zawisło w uniesionej dłoni. — A to babsko wredne! — wy-buchnęła, i z siłą przesunęła żelazkiem po materiale. Zasy- czało, buchnął obłoczek pary ze zbyt mocno zwilżonej w; jednym miejscu materii. — Zaraz jutro idę do proboszcza. Powiem, jakich biednych obdziela! — Ani się waż! — ostrzegł Lewandowski, odrywając wzrok od telewizora. Wstał, sięgnął po wiatrówkę zarzuconą na oparciu krzesła. Zbierał się do wieczornego spaceru z psem. Dziś pracował po godzinach i wrócił niedawno. — Nie twoja sprawa, i jeszcze ksiądz pomyśli, że sama się wpraszasz po dary — dodał stanowczym tonem. Sławek aż rozchylił usta. Takiej stanowczości jeszcze \ ojca nie słyszał. Co prawda dotąd nie było chyba aż takieg( powodu. No, ale że on... — w zdumieniu pokręcił głową. 20 Jednakże matka nie uznała tematu za wyczerpany. — Że też może istnieć taka pazerność! —jęła się rozwodzić. — To co ma powiedzieć ta z drugiego piętra? Chłopa jej zamkli, z trojgiem małych dzieciaków została. I ani myśli wyciągać ręki. Sama słyszałam, jak do listonoszki mówiła: „Dziadka mi zamęczyli w obozie, jak maleńka byłam. Nawet go nie pamiętam, a teraz tacy dobrzy się zrobili! Paczkami oczy chcą nam mydlić. Niech się tam kto łasi, ja tego nie tknę!" — Przysyłają z różnych krajów, nie tylko od tych, którzy wymyślili obozy zagłady. Ale ona pewnie nie ma jeszcze najgorzej — osądził Lewandowski, pobrzękując kluczami w kieszeni. — A w ogóle potrzebne im to było? Po co tyle pyskował? Polityki mu się zachciało. Z motyką na słońce... — zawołał na psa i wyszedł przekręcając klucz w zamku. — Już ty nie gadaj — poleciał za nim głos żony. — Nie wiadomo, jak tam było. Też krzyczałeś za nowymi związkami. Teraz dopiero się wycofałeś. Na długo...? A bieda to u nich rzeczywiście aż piszczy. Trochę pomaga jej matka, ale dużo tam może? Widziałeś, jak te ich dzieci wyglądają...? Ojciec najpewniej już tego nie słyszał. Iwonka poszła coś tam sobie rysować, a matka w milczeniu kończyła prasowanie. Jedząc kolację i zagryzając co jakiś czas własnoręcznie zebraną truskawką, Sławek nie zabierał głosu. Nie zadał żadnego pytania, chociaż pod czaszką jęło gromadzić się ich już sporo. Nie wiedział, o którą sąsiadkę z drugiego piętra chodziło, ale z wolna przypominał sobie smutny widok trójki dzieciaków, w wieku chyba od dwóch do siedmiu lat. Wygląd ich był rzeczywiście mizerny i ubraniem też się różnili od pozostałych dzieci z tego bloku. Widywał ich czasem bawiących się 21 ? ci™wnicv lub w jej pobliżu; dwoje małych pod opieką w piaskownicy luD w jejp ^ ?? S=S3s5asssss mam swoje sprawy Jacek Darewicz oczywiście nie wiedział, co się działo w domach przyjaciół po ich powrocie z truskawkobrania. Jemu samemu wieczór upłynął zwyczajnie jak zawsze, po kolacji położył się dość wcześnie i spał mocno. Wstał wypoczęty i rześki, a po zjedzeniu jajecznicy z dwóch jajek z paroma kromkami chleba i popiciu szklanką mleka, zastanawiał się, co zrobić z czasem, jaki ma do umówionej godziny. Przejrzał, kilka stron jakiejś książki, ale że słońce operowało coraz intensywniej, odłożył ją i wyszedł na balkon. Oparty o poręcz gapił się na najbliższe otoczenie. Znudziło go szybko, zawrócił do pokoju. Przypominając sobie słowa matki, rozejrzał się po mieszkaniu. Sapnął potężnie i jął porządkować to wszystko, co matka zwykła była określać „widomą oznaką braku poczucia estetyki". Porozkładane w różnych miejscach płyty, porozrzucane książki i ezasopisma, części garderoby. Na koniec rozprostował narzutę na tapczanie i przeszedł do kuchni. Przeliczył przygotowane pieniądze i wraz z kartkami żywnościo-; wymi schował do kieszeni. Wyszedł zamykając uważnie* drzwi na klucz. Szedł bez pośpiechu, pogwizdując zasłyszaną gdzieś me-j lodię. Kopnął leżący na drodze kamyk, a w myślach zastanawiał się, jak najlepiej spędzić dzisiejszy wolny czasl 22 O następne dni nie trapił się, uważając, że wspólnie już tam coś wymyślą. Jednak żaden dobry pomysł, choćby na te najbliższe godziny, jakoś nie przychodził. Szedł więc dalej, ocierając się niemal o zajmujące większą część chodnika samochody i w miarę jak je mijał, kolejno spoglądał na nie z nieskrywaną niechęcią. Szczególnie wiśniowy fiat 125p zupełnie uniemożliwiał przejście chodnikiem. Mijając go musiał zejść na trawnik i ze złością zabębnił pięścią po masce. Strzepnął z ręki kurz, splunął daleko w bok. Idąca naprzeciw młoda kobieta z wózkiem zatrzymała się, medytując zapewne, jak przejechać. Przez moment spotkali się wzrokiem, kiedy Jacek z chmurną twarzą minął ją, schodząc z chodnika na jezdnię. Przystanął jednak, odwrócił się i patrzył biernie, jak ona szamotała się z wózkiem, którego jedno kolo utknęło w niewidocznym w trawie wgłębieniu. Śpiące dotąd dziecko zaczęło popłakiwać, po czym natychmiast rozdarło się w głos. Nie pomagało uspokajanie młodej mamy, wyjęła je więc i obejmując jedną ręką, drugą usiłowała pociągnąć sam wózek. Bezskutecznie. Był widać zbyt ciężki, pokaźna torba z zakupami, leżąca u spodu, zwiększyła jeszcze jego wagę. Unikając jej wzroku Jacek podszedł bez pośpiechu. Uchwycił burtę wózka obiema rękami, uniósł i pchnął lekko na wolną część trotuaru. Nie słuchał podziękowań, umysł miał zaprzątnięty myślą, która rosła, potężniała. Nie była zresztą nowa, pragnienie takie owładnęło nim już kiedyś, nie tak dawno zresztą, lecz wtedy zdołał je jakoś poskromić. Teraz odczekał trochę, a nie widząc nikogo w pobliżu, kucnął i jak przyciągany magnesem wpatrywał się w wystający z obręczy koła zaworek dętki. 23 Ponownie rozejrzał się ukradkiem, lecz nadal nikt nie nadchodził. Osiedlowa uliczka była dość wąska, a stojące po jednej jej stronie budynki usytuowane były rzadko i w pewnej stąd odległości. Wyciągnął rękę, wysunął mały palec i przybliżył do wentylka. Dotknął go i zaraz cofnął, jakby się oparzył. Jeszcze raz uważnie rozejrzał się. Czuł narastające podniecenie. Ale był już zdecydowany i szybko wcisnął wentyl paznokciem. Świst uchodzącego powietrza wydał się głośny ponad miarę. Cofał palec, znów rzucał czujne spojrzenie i ponawiał nacisk. Z mściwym zadowoleniem patrzył na wiotczejące przednie koło fiata, od strony kierownicy. Prostował się ostrożnie, gotów do ucieczki na najmniejszy sygnał niebezpieczeństwa. Uliczka nadal była pusta, bez oznak jakiegokolwiek ożywienia. Nie przejechało nią nawet żadne auto. Jedynie po jej drugiej stronie lekki gorący wiaterek gnał gdzieś strzęp starej gazety. Jacek oddalał się wolno, z każdą jednakże chwilą przyspieszając kroku. Przepełniało go uczucie triumfu, jakby dokonał czegoś niesłychanie ważnego. — Będzie miał ??? uczkę, będzie — mruczał z zawziętością. Poszedł w nieco] innym kierunku niż zamierzał, okrążył jeden blok, drugi.' Nadrabiając drogi wszedł wreszcie do sklepu. Stanął wj kolejce, a potem układając w siatce torby z cukrem, mąką j kaszą, a także kostkę masła, obmyślał inną drogę powrotu, Zaniepokoił się, czy nie zmitrężył zbyt wiele czasu. Wracając, nie pozbył się myśli o fiacie. Mimo iż nie mid sobie nic do wyrzucenia, to jednak jakby dla potwierdzeni! słuszności swego czynu przypomniał sobie zasłyszane na rzekania i własne spostrzeżenia, obserwacje. Widział, ja ktoś, idący może niezbyt uważnie, uderzył się boleśnie 24 zderzak wozu. Baśka mówiła, że jej matka zahaczyła o odstającą listwę karoserii i rozdarła pończochę, paskudnie kalecząc sobie przy tym nogę. Widział, jak inni przechodnie nieraz brudzili odzież o zakurzone pojazdy. Jacek początkowo chyba podświadomie rejestrował te sygnały, aż w końcu zaczął bawić się w świadome zapamiętywanie pojazdów szczególnie uparcie stawianych w jednym i tym samym miejscu. W ciągle ten sam, a dla innych utrapiony sposób. Niektóre zapamiętał po numerach rejestracyjnych, inne zaś po hiarce samochodu lub też z innych przyczyn — odprysk lakieru, pordzewiały chrom. Co by tu wygłówko-wać, żeby jakoś zmusić... — zastanawiał się nieraz, ale przeważnie szybko zapominał, kiedy tylko minął zawalidrogę. Z natury nie lubił głowić się długo nad czymkolwiek. A przynajmniej więcej, niż wymagała tego konieczność. Odnosiło się to zwłaszcza do zadawanych lekcji, nad którymi musiał ślęczeć dłużej niż niejeden. Nauka — wiedział to — nie szła mu zbyt łatwo. Dlatego też wszystkim innym obciążać „steranej głowy" nie lubił, jednakże sprawa „postojowych piratów" — jak w myślach nazywał właścicieli źle zaparkowanych wozów — wkurzała go coraz częściej, zmuszając do zastanawiania się. Dopiero dziś wreszcie odkrył na nich sposób! Chowając zakupy w przeznaczone nań miejsca, pogwizdywał o tyleż wesoło, co fałszywie. Słuchu nie miał, lecz częstokroć uważał, że jest z tym lepiej, niż usiłują mu to wmówić. Zwłaszcza Alka znajdowała przedziwne upodobanie w wytykaniu mu tej niewielkiej wady. Chwilami nie cierpiał jej za to! Pogwizdując, śpieszył jednocześnie z przygotowaniem do 25 obiadu wszystkiego, co miał zlecone przez matkę. No, ale przecież robił to nie pierwszy raz, wiec i szło mu wcale zgrabnie. Zwłaszcza, kiedy na ręce nie patrzyła matka, zupełnie nieskora do pochwał. — Nie nagradza się za zwykły obowiązek. A takim na przykład jest dla mnie wychowanie ciebie. Twoją natomiast powinnością ma być pomaganie mi w tym — przypominała, patrząc krytycznie na bezładną początkowo krzątaninę syna. W miarę upływu czasu nabierał wprawy, zgrabności ruchów, ale ona nadal • jakby tego nie zauważała. — Nawet nie powiesz, czy ci i smakuje... — wymruczał raz, zniechęcony, czy te jego j starania nie są całkowicie chybione. Zaczęło się od tegof że kiedyś przyszedł ze szkoły wcześniej- Nie wiedząc, co zrobić z wlokącym się czasem, i bez j ochoty na jakąkolwiek rozrywkę, zabrał się do przygotowania obiadu. Całego przyrządzić nie zdołał, ale matka po j przyjściu z pracy miała zajęcia o wiele mniej i zasiedli do stołu wcześniej niż zwykle. A później znalazł w tym pewne upodobanie. Może nawet nieświadomie starał się doścignąć matkę, którą w sprawach kulinarnych uważał za prawdziwą mistrzynię. — Jak ty to robisz, mamo, najzwyklejsza zupa u ciebie, najprostsze! danie, ma zawsze jakiś fantastyczny smak — zdumiewał siej porównując z pozornie podobnym posiłkiem przyrządzo-l nym w innych domach. U krewnych łub znajomych, gdzie! nie za często, ale przecież zdarzało się coś zjeść. Pod] wpływem takich uwag i przemyśleń zastanawiał się czasem] czy zajęciu temu nie należałoby poświęcić większej uwagi, I nie wybrać jako nauki przyszłego zawodu. Określenia „kuchmistrz'' wydało mu się niecodziennym i aż prosiło sia 26 o rym ze „sztukmistrz". Czy nie jest wielką sztuką samemu wytworzyć te wszelkie przemyślne i ozdobne frykasy, które znał dotąd jedynie z przypadkowych lektur i z niektórych filmów? Skończył wszystko, co na dziś zamyślił i uprzątając pośpiesznie powstały przy tym nieporządek, wybiegł z mieszkania. Baśka pewnie już czeka — pomyślał. Najpierw miał zajść do niej, a potem, już razem, pójdą na wspólne miejsce zbiórki. Rozdział III Jednak zanim doszedł do domu Basi, dostrzegł Alę. Szła wolno, jakby zamyślona, a na wesołej zwykle twarzy zauważył niecodzienną u niej zadumę. Ma zmartwienie...? — zastanawiał się. Był już blisko, a ona chyba jeszcze go nie zauważyła. Zwolnił, za chwilę równając się zastąpił jej drogę. — Cześć! Brzuch cię rozbolał? — zapytał, patrząc podejrzliwie. Więcej jadła niż zbierała — pomyślał jednocześnie. Zatrzymała się. — A, to ty? — bąknęła, zmieniając natychmiast wyraz twarzy. Oczy jej znów patrzyły zwykłą kpiną. — Co to, zgubiłeś Baśkę? — rozejrzała się demonstracyjnie. — Nie zagaduj, dobra? Co ci? Ala wzruszyła ramionami. — A co ma być! — odparła dziwnie szorstko. — Troskliwy się znalazł! Wyglądam na chorą? — zaniepokoiła się raptem. Uniosła dłonie i prze- 27 tarła nimi twarz, poprawiła włosy. — Co tak stoisz, dla- s czego nie idziesz po Baśkę? — A ty...? — Na mnie czeka Sławek, tam — machnęła ręką gdzieś w bok. — A do niej, to twoje zajęcie, nie? — Będziesz na pewno, nie kręcisz...? — Oj, nie truj, dobra? Leć po tę swoją Baśkę, bo jeszcze nas zobaczy i gotowa pomyśleć, że ci się uprzykrzyła — j wyminęła go, chcąc odejść, ale Jacek złapał ją za rękę: — Zaczekaj, Alka. Jak coś nie tego... to... możemy j razem do Baśki, co? Ona, wiesz... praktyczna. Wyrwała mu się. — Płyń! I nie nakracz jej czego — żartobliwie pogroziła mu pięścią — bo popamiętasz! Odbiegła, nie tłumacząc więcej. Czuła na plecach spojrzenie Jacka, ale nie odwróciła się ani razu. Szła pośpiesznie , we wskazanym przez siebie kierunku, lecz gdy tylko uznała, I iż Jacek nie może jej już widzieć, skręciła w bok i chyląc się nieco, jakby z zamiarem zmniejszenia jeszcze swej drobnej postaci, zawróciła do domu. Nacisnęła klamkę, jak się spodziewała drzwi nie były zamknięte na klucz. Otworzyła je cicho i przemknęła do łazienki. Zdyszana nieco, z lekkimi i wypiekami na twarzy, oparła się o umywalkę. Pochyliła głowę, wąskie ramiona zaczęły drgać podejrzanie. Po chwili | uniosła twarz i spojrzała w umieszczone nad umywalką i lustro. Widziała się jak przez gęstą firankę, twarz miała całą , we łzach. Przetarła oczy wierzchem dłoni i usiadła na , krawędzi wanny. — Nie chcę, nie pojadę — tłukła zaciś-1 niętą pięścią w kolano -— nie chcę, nie chcę! Nie zgadzam I się! Jakie ja tam będę miała życie?! — powtarzała w cichej rozpaczy. Łzy popłynęły obficiej. Łkała cicho, bezgłośnie, a plecy trzęsły się jak w ataku febry. Po chwili usłyszała szuranie kapci i głos tuż za drzwiami: — Ala, jesteś tam? Dlaczego wróciłaś, czy nie zastałaś Basi? , Zerwała się. Odkręciła szybko kran. — Nic, nic, babciu — zawołała, przekrzykując szum wody. Próbowała opanować drżenie głosu. — Zaraz wychodzę. Tylko się umyję, bo jestem cała spocona. Upał coraz większy... Babcia coś tam mruknęła. Jej kroki na powrót poczłapały w stronę kuchni. Ala pośpiesznie myła twarz nad wanną, na przemian w ciepłej i zimnej wodzie. Wycierała się ręcznikiem delikatnie, myśląc z przestrachem, jak też okropnie wygląda. Nadsłuchując, czy babcia istotnie jest w kuchni, opuściła łazienkę i przemknęła do swego pokoju. Był mały, jak podobne mu w innych mieszkaniach, ale sprawiał wrażenie jeszcze mniejszego od tamtych. Porozrzucane książki na stole, tapczanie, leżące między nimi arkusze brystolu, pokryte już częściowo kredkami bądź farbami, a dalej rozpięty kawałek płótna poprzetykany barwnymi nitkami, i wreszcie na znacznej części podłogi, leżące również w nieładzie, jakieś składanki, obok tego gry i figurki kolorowych zwierzątek z plastyku — wszystko to znacznie zmniejszało powierzchnię. Jednakże Ala nie zwróciła na ten widok żadnej uwagi. Stąpając na palcach podeszła do półki regału i spod stosu książek wydobyła kopertę adresowaną do babci. Przez chwilę wpatrywała się w nią i ujęła wystający z koperty rożek listowego papieru. Rozwinęła list, zaczęła czytać, lecz już po pierwszych zdaniach złożyła na powrót i wcisnęła w kopertę. — Nie chcę, właśnie, że nie! — zatupała w podłogę, i zaraz ze 29 strachem spojrzała na nie domknięte drzwi. Schowała list pod książki i rzuciła się na tapczan. Wtuliła twarz w chropawą materię. — Nie, nie, nie! — powtarzała bezgłośnie, i rozwartą dłonią uderzała w oparcie tapczana. Zmęczyła się zapewne. Wydawało się, jakby usnęła. Lecz nie na długo. Zerwała się i odgarniając z twarzy włosy, przemknęła do wyjścia. — Wychodzę, babciu — zawołała w przelocie i pośpiesznie zbiegła po schodach. Na dworze oblał ją żar suchego powietrza. Pokój, z którego wybiegła, miał okno wychodzące na północ i nie odczuwało się w nim tej spiekoty, jaka panowała na zewnątrz. Przez chwilę wystawiła twarz ku słońcu, jakby chciała osuszyć wilgotniejące wciąż oczy. Dla pewności przetarła je znowu i pozornie spokojna ruszyła wolno między bloki osiedla. Chwilami przyśpieszała kroku w obawie, że zniechęceni czekaniem oddalą się bez niej. Ale już za chwilę zwalniała ponownie. Niech tam — powtarzała — już mi wszystko jedno... — Wariacka historia! — osądził zniecierpliwiony Sławek. Zerknął na stojącą nieco z boku syrenę i rozwalonego w niej na przednim siedzeniu Maćka. — Taki numer wywinąć! Dzisiaj, kiedy wreszcie mamy pojazd. Wnerwi się w końcu i odjedzie. Nie mogłeś z niej coś wydusić? Skąd masz pewność, że szła do nas? — atakował Jacka po raz któryś. Jacek Darewicz wzruszył ramionami. — A gdzie miałaby... A zresztą powiedziała. — Że co? — Że umówiłeś się z nią, i czekasz. — Fakt. Ale nie przyszła. No to przyleciałem sam, pomyślałem, że może ona inną drogą. Taki numer... Wymyśl coś, Baśka! ??- Myślę — Baśka z uwagą oczyszczała sandałek z drobinek piasku. — Może skoczyć i zobaczyć, co tam z nią? — Błysnęła! — wybuchnął Sławek. — Co ty ciągle z tym sandałem? Boso chodź, jak ci w nim źle. Baśka nie odpowiedziała. Wzruszyła tylko ramionami. Natomiast Jacek przybrał zaczepną postawę. — Odczep się od niej, dobra? — zawołał, wysuwając się naprzód. — Szeryf się znalazł! Namąciłeś, to sam naprawiaj! — Ja namącilem, ja? — Ze Sławka wyparował gdzieś cały zapas spokoju, z jakim się zwykle obnosił. — Ech, wy... — utknął, nie znajdując na odparowanie mocniejszego słowa. Rozległ się krótki sygnał klaksonu. Obejrzeli się zgodnie. Siedzący za kierownicą Maciek Smoleń przyzywał ich ręką. Podeszli z ociąganiem. — Co cię tak pędzi? — rzuciła Baśka chmurnie. — Nie mógłbyś jeszcze poczekać? — Pakujcie się — wyraźnie już zniecierpliwiony Maciek wiercił się na siedzeniu. — Samochód jest do jazdy, stać to sobie może w garażu. — Fakt — zgodził się Jacek, i obchodząc pojazd przed maską, otworzył prawe drzwiczki. Uniósł oparcie przedniego siedzenia, gestem zapraszając Baśkę do zajęcia miejsca w głębi wozu. Ale Maciek pokręcił głową. — Grabczy-kówna tutaj — odchylił nieco położone oparcie. — Ja wolę tam... —- zaczęła Baśka, i zamilkła. Przypomniała sobie, że mając ją przy sobie Maciek prowadził ze zwiększoną uwagą. Natomiast, gdy siedziała przy nim Ala, 30 31 lub któryś z chłopców, wówczas nierzadko pozwalał sobie na jazdę „trochę szaleńczą", jak to raz określiła, zresztą zakrzyczana zaraz, i to głównie przez Alę, która „uwielbiała prędkość". Chociaż Maciek, co należało mu przyznać, rzadko przekraczał dozwoloną szybkość. Widać było, że za kierownicą czuje się pewnie i prowadzi z wyczuciem. Baśka przypomniała sobie, jak to na okazywane mu początkowo głośne uznanie za tę sztukę, odpowiadał niezmiennie: — Nie musicie się wysilać. Czy myślicie, że inaczej duży Maciej dałby mi wóz? Ma zaufanie! — Mówisz strasznie śmiesznie — zrobiła wtedy uwagę Ala. — Dlaczego nie powiesz: ojciec, albo stary, a po imieniu... — Nie mówię mu po imieniu — sprostował. — Ja go tylko tak dla siebie określam. Żeby nie jak wszyscy. — Pozuje na oryginała — szepnęła wówczas Baśka do ucha Jacka, i zaraz pożałowała; co jej do tego... A teraz ten oryginał chce, aby siedziała obok niego. Trochę głupio ze względu na Jacka, ale... Nie ujechali daleko. Maciek zatrzymał wóz, wyłączył nawet silnik. Posłali mu zdziwione spojrzenia. Sławek pierwszy odzyskał głos, chciał ratować sytuację. — Przed nami... proszę wycieczki... — zaczął z rozwlekłą powagą — widok niezwykły... i niezapomniany. Oto miasto; stolica, jakiej nie ma drugiej... — Wpierw trzeba do niej dojechać — wtrąciła Baśka rzeczowo. — Bo^jia razie jesteśmy na dalekim krańcu stolicy, czyli w zwyczajnej pipidówie. — Co ci? — Jacek zza oparcia trącał Maćka w ramię. — Benzyna się skończyła? A ty, Baśka, nie obgaduj — rzucił 32 niezadowolony. — Ta pipidówa, to jest nasza enklawa i mów o niej jak o cioci. Nie możesz? — Mogę — spojrzała zdziwiona.— a tobie co... Dobra — kiwnęła głową — ale ty lepiej połaskocz go, bo chyba usnął. I w co ja się dałam wciągnąć...? — dotkaęła klamki zamierzając wysiąść. — Lezie — mruknął Maciek lakonicznie. Nie poruszył się nawet. — Alka? — wykrzyknęli obaj chłopcy. — Gdzie ty ją widzisz?! — Sławek przylgnął nosem do szyby. — Jest — potwierdziła natychmiast Baśka. — I nie lezie, a leci! Istotnie, Ala musiała również ich zauważyć, bo biegła jak na bieżni. Machała ręką, niepewna może, czy ją dostrzegli. Baśka otworzyła drzwiczki, wysiadła, a za nią wyszedł Jacek robiąc Ali miejsce w środku. Sadowiła się posapując. — Próbujcie, papierówki pycha! Chyba pierwsze w tym roku. — No, zrehabilitowałaś się — Jacek pierwszy wyciągnął rękę. — Tylko nie poplamcie pokrycia — ostrzegł Maciek, dotykając startera. Wyjechał na główną ulicę i nacisnął przyspiesznik. Już od dłuższego czasu mijali budynki, stojące ciaśniej, i te bardziej rozrzucone, osiedla większe i mniejsze, a nikt dotąd nie spytał, jaki właściwie jest cel ich podróży. Nie omawiali tego wcześniej, Maciek nic wczoraj nie obiecywał, i niespodzianka, jaką sprawił dziś, spowodowała chyba, że jakoś wszyscy zapomnieli o tym zasadniczym pytaniu. Może milcząco potraktowali tę jazdę jako niecodzienny bądź co bądź 33 wypad do dalekiego Śródmieścia? Nie bywali tam często i było ono dla nich miejscem raczej mało znanym. Jedynie Maciek, który nie tyle z racji posiadania pojazdu, ile jako były mieszkaniec śródmiejskiej dzielnicy, do której być może zmierzali, nie czuł się w niej obco. Wreszcie pytanie owo padło. Zadała je Ala. — A właściwie dokąd pędzimy? — spytała, wbijając zęby w papierówkę. — No właśnie. Też chciałabym wiedzieć — poparła Baśka. — Mnie tam wszystko jedno — stwierdził Sławek. — Grzyby czy ryby... Tylko po co ciśniemy się w ten tłok. Nie lepiej było..; na przykład do Lasku Kabackiego? — Co ty? W taki upał wszystkie grzyby wyschły! — stwierdził Jacek autorytatywnie. — Pozostają ryby — uzupełnił Maciek, naciskając mocniej gaz, aby wyprzedzić wielkiego tira, zasłaniającego od pewnego czasu widoczność. - Do Łomianek nad jezioro — wyjaśnił, kiedy zostawili transportowiec za sobą. — Bomba! ?— wykrzyknęła Ala. — Są ryby? — upewniali się obaj chłopcy. — Pytanie — Maciek uśmiechnął się do Baśki, rad z wrażenia, jakie wywołał. Lecz ona uniosła rękę i obracając się nieco do tyłu, popukała się w czoło. — Taki kawał... Nie można było uprzedzić? Wykombinowałabym jakieś kanapki. Padniemy z głodu. — Rzeczywiście! — Ala najwidoczniej zreflektowała się. — Ja wysiadam. — Próbowała się unieść, co zresztą wcale jej się nie udało. — Należało powiedzieć, nie uprzedziłam babci. 34 — Przecież nie jedziemy do niej — Jacek zrobił zdziwioną minę. — Nie narazimy jej na żadne przyjęcie. — A ty musisz zaraz błaznować — skarciła go Baśka. — Rzeczywiście, należało nas uprzedzić... Chociaż ja — dodała pośpiesznie — akurat mogę. A poza tym macie chociaż jaką złotówkę? Bo ja ewentualnie tylko na oranżadę. — Przestańcie płakać — zniecierpliwił się Maciek, hamując przed czerwonym światłem. — Tramwajem jedziecie? Zdążymy wrócić! A ryby mają to do siebie, że można je upiec — włączył bieg, i ruszył w rosnącej kolumnie pojazdów. — Jeśli potrafisz złapać — zauważył Jacek sceptycznie. — No, bo ja przyznaję, że nie. W życiu tego nie robiłem. — Raczej będzie próbował złowić — sprostowała Baśka. — Jak jedziemy, to jedziemy — zdecydowała się nagle Ala — są wakacje, czy nie? A babcia... — zawahała się — chyba nic nie powie. Coś tam jej wytłumaczę! Rozdział IV W Alejach, po przeciwnej stronie Dworca Centralnego, stary człowiek stał przy krawędzi chodnika i rozglądał się bezradnie! Przy nogach miał dwie pokaźne paczki. Wyglądało jakby chciał kogoś zatrzymać, spytać może o co, i chyba brakło mu śmiałości, bo ludzie przechodzili, mijali go, a on wciąż obracał się nieporadnie. Dostrzegła go Baśka. — Zatrzymaj się na chwilę — poleciła. — On chyba czegoś szuka. Dowiem się. 35 — Ale gazem! — krzyknął za nią Maciek — bo tu nie wolno! — Pewnie nie dosłyszała, ale i tak wróciła migiem. — On potrzebuje na Muranów, pokazałam, gdzie jest przystanek — wyjaśniła nieco zdyszana, gdyż Maciek nie zważając na protesty pozostałych, odjechał trochę dalej, więc musiała dobiec do samochodu. — Wiecie co? — Ala uniosła się gwałtownie, przytrzymując drzwi wozu. — Zróbmy mu kawał! Spojrzeli na nią zaskoczeni. — Jaki kawał, o czym ty bredzisz? — Baśka próbowała powstrzymać Alę, która usiłowała wysiąść z wozu. — Co to słońce robi z człowieka — zatroskał się Sławek. — Z nią chyba nie jest dobrze... — On też chciał ją przytrzymać, ale rwała się do wyjścia. — Puście mnie, debile, to będzie kosmiczny ubaw! Baśka Grabczykówna obróciła się bokiem i prawą ręką objęła ją za szyję. — Uspokój się, Alka — poprosiła. — To przecież stary... dziadek! Masz ty sumienie...? — Wysiadaj, wysiadamy! — Alka natężała siły, aby ją wypchnąć z wozu. — My wysiądziemy i tu zaczekamy, a Maciek go zawiezie. Co to dla niego! No, jazda, trzeba go zapakować z tymi manelami. Już widzę jego minę — zachichotała i dodała wesoło: — Dziś mamy dzień dobroci dla staruszków. Nie wiedzieliście? Baśka dłużej nie protestowała i wysiadła z wozu, milczeli także obaj chłopcy, zaskoczeni pomysłem Ali. Tylko Ma-? ciek obrócił się do niej i w niemym geście kreślił sobie kółka na czole. Ala wyskoczyła za Basią i obie podbiegły do staruszka. Nim Smoleń swoją opinię zdążył wyłożyć w słowach, miał w samochodzie nowego posażera. Ustąpiła 36 mu miejsca Baśka, zdecydowana zaczekać. Jacek nie chciał zostawić jej samej, i wysiadł również. Ala, która pierwsza proponowała, że wysiądzie i tu zaczeka, nagle postanowiła, że jedzie z Maćkiem. Ruszyli. Staruszek zaczął wylewnie im dziękować. A jednocześnie tłumaczył szczegółowo, do kogo się wybrał, i po co. Maciek nie słuchał, ruch pojazdów był tutaj duży i musiał skupić się na prowadzeniu. Sławek gapił się na dziadka, jakby nie mógł jeszcze pojąć, skąd on się tutaj wziął. Natomiast Alce nie zamykały się usta. Uspokajała starszego pana, że u syna na pewno wszystko w porządku. Prawdopodobnie spóźnił się na dworzec. — No, bo proszę pana, tramwaje to u nas chodzą gorzej jak w Hong-Kongu! Powinien pan trochę poczekać na peronie, albo tuż przy wyjściu. No, ale nic się nie stało, my, to znaczy ja i koledzy, jesteśmy takim pogotowiem, no, od załatwiania takich spraw, wie pan — trajkotała, aż Sławek, którego zdumienie rosło z każdym jej słowem, najpierw dał jej mocnego kuksańca, a za chwilę, chcąc powstrzymać rozsadzający go śmiech, rozkaszlał się okropnie. Zajechali szybko, droga była niedługa. Ale tu Ala straciła cały rozpęd. Nazwa ulicy Smoczej nie mówiła jej nic, co dopiero jeszcze numer domu. Spojrzała błagalnie na Sławka. Wzroku kierowcy unikała, raz tylko zerknęła w lusterko. Nie przyznałaby się za nic, ale w tej chwili trochę się go bała. Ponura mina Maćka wyraźnie kontrastowała z jej beztroską i nie wróżyła nic dobrego. Ala postanowiła w myślach, że jakoś spróbuje go rozchmurzyć. Stanęli w połowie Smoczej. Sławek pomógł staruszkowi 37 wysiąść, wystawił na chodnik dwie paczki i już chciał się pożegnać, kiedy nagle Ala uparła się, że odprowadzi staruszka do samego mieszkania. — A jak w mieszkaniu rzeczywiście nie będzie nikogo? Nawet tego małego wnuczka, który może się uparł i też pojechał z rodzicami na dworzec? — przekonywała szybko. Maciek warknął na to, że ani myśli holować starego w to samo miejsce, skąd go wzięli. Już chciała mu przypomnieć, że i tak muszą tam wrócić, by zabrać Baśkę i Jacka, ale zamiast mówić, pogłaskała go po twarzy i nieoczekiwanie dla samej siebie szybko cmoknęła w policzek. — Nie udawaj, że jesteś taki zły, bo i tak ci nie uwierzę — szepnęła, zmieszana przez chwilę, i wyskoczyła z wozu. Chwyciła za sznurek paczkę, którą dźwigał stary, a Sławek uginał się już pod ciężarem drugiej. Maćkowi dłużyła się każda minuta. Kiedy jednak już wrócili, i zaczęli się tłumaczyć, odparł burkliwie, że „nie trwało tak strasznie". Nie patrzył na Alę, jej wyskok z tym pocałunkiem zaparł mu oddech, w ciągu paru minut czekania zdążył pomyśleć parokrotnie, że chyba wlepianie trzech mandatów naraz nie zaskoczyłoby go więcej niż ten jedyny całus. Głowił się nad powodem jej zachowania, gdy dobiła go następnym gestem. Początkowo nie zrozumiał, bo jakże, nie pozwoliła wziąć stuzłotowego banknotu, który wręczatmu dziadek, dziękując raz po raz, a przyjęła od starego papierosy? Ale Sławek wyprowadził go z błędu: — Bierz! Ala kupiła, za swoje. Dla ciebie. No, w tamtym kiosku, jak wracaliśmy. Zefiry sprzedają bez kartek — wyjaśniał pośpiesznie. Sławek wracając do wozu, już po 38 drodze zaczął się obawiać, że Maciek teraz dopiero da upust swemu niezadowoleniu. Swoimi obawami podzielił się z Alą i wtedy ona wpadła na ten pomysł z kupnem dla Maćka papierosów. — To go powinno udobruchać — powiedziała, śmiejąc się, ale też nie była tego taka pewna. A teraz oboje z niepokojem patrzyli, jak Maciek zareaguje. Krótkie wyjaśnienie Sławka zrobiło na Maćku odpowiednie wrażenie. Przez moment miał taką minę, jakby otrzymał nie zefiry, a nowego buziaka. — Za swoje...? — zapytał przeciągłe, i nie roniąc więcej zbędnych słów, uruchomił silnik i ruszył. W milczeniu zajechali po Baśkę i Jacka, którzy wsiedli szybko, o nic nie pytając. I od tej chwili, jakby skrępowani poczuciem winy względem starszego kolegi, wszyscy nabrali w usta wody. Grabczykówna wcisnęła się w oparcie i przymknęła oczy symulując drzemkę, czym zaraziła Sławka; chyba usnął naprawdę. Alę zaczęło niezwykle interesować wszystko, co przesuwało się za oknami syreny, nie odrywała oczu od szyby. Śródmieście, a wkrótce i całe miasto, pozostawili za sobą, zbliżając się szybko do celu podróży, jednakże ona nadal zachowywała się tak, jakby dla niej istniał tylko umykający za oknem pejzaż. Jacek ze zdziwieniem co chwila unosił brwi, nie mogąc odgadnąć zbiorowego porażenia głosowych strun, podejrzewał taktykę, i postanowił zachować się biernie. Maciek zaparkował w wybranym przez siebie miejscu. Wysypywali się z wozu skwapliwie, Ala natychmiast starała się odgadnąć każde życzenie, czy choćby gest Maćka. Poganiała przy tym obu chłopców: — Sławek, Jacek, nie rozłaźcie się, pomagajcie! A do Maćka: — Rządź, Maciusiu 39 pierwszy! Bądź chociaż wodzem, bo o króla dzisiaj trudno, niestety. Baśka, a również Jacek, obserwowali ją ukradkiem. Trącali się nieznacznie i porozumiewali wzrokiem, oceniając ruchliwość koleżanki jako grubo powyżej normy. Zaś Sławek odwracał głowę, kryjąc niezadowolenie. Natarczywe przymilanie się Alki uznał nagle za przesadne. Przytomnie pomyślał jednak, że taktyka nakazuje, aby nie zauważyć. W pierwszym odruchu „wódz" dał Alce żartobliwego klapsa, lekko uderzając ją wydobytym akurat z kufra i złożonym jeszcze bambusem wędki. Lecz odzyskując powagę, szybko wszedł w rolę przewodnika. Dyspozycje wydawał zwięźle, wciskając w wyciągnięte dłonie całej czwórki różne przedmioty — koc, ręcznik, sporą torbę foliową wypełnioną kanapkami z jajkiem i ogórkiem, rzodkiewki. Potem kilka butelek z oranżadą. Wypchaną czymś tajemniczym aktówkę położył u swoich nóg. Patrzyli na niego z podziwem. — Miałeś kupę roboty, stary — nie wytrzymał Sławek — pomyślałeś o wszystkim! — No i wydatki — trzeźwo osądziła Baśka. — Musimy zaraz wszystko sumiennie obliczyć. Zamykając kufer samochodu, Maciek mocniej pochylił głowę. Ich głośny i bez wątpienia szczery podziw mile połaskotał jego ambicję. Chciał im pokazać, co potrafi, i niczego nie zdradzając przed czasem, trudził się najpierw nad obmyśleniem atrakcyjnego planu, a potem nad jego realizacją. Świadomie wybrał dzień powszedni. Doszedł do wniosku, że właściwie w wakacje każdy dzień, to dla nich 40 jakby niedziela. Uznał nadto, iż w zwykły dzień, w tych godzinach, nad wodą powinno być mniej tłoczno, a przez to spokojniej i przyjemniej. Prowadził ich teraz, ciągle w milczeniu, w znane sobie miejsce, okolone gęstymi zaroślami, gdzie dawniej był parokrotnie z rodzicami, a najczęściej z ojcem. — To tutaj — Maciek spojrzał na zegarek. — Godzina trochę nieszczególna — zaczął. — Należało przyjechać o świcie, albo poczekać do wieczora. No, ale trudności... Moglibyśmy wpierw popływać, ale jak zmącimy wodę, to trzeba będzie zrezygnować z ryby. Radźcie, co lepsze. Byle nie za długo. — Ja bym wolała ryby— bez namysłu wypaliła Alka. — A długo musimy czekać...? — zainteresowała się zaraz, z wahaniem. — To zależy — odparł, myśląc jak rzecz wyłożyć nąj-zwięźlej. — Przynętę mam dobrą — poklepał teczkę — ale od szczęścia też zależy. No i... — Jasne, że łowimy! — przyłączył się Sławek, uprzedzając pozostałe głosy. — Kąpać się można na basenie, no nie? A tam rybek zdaje się brak. — Patrzył wyłącznie na Maćka, nie mając zamiaru uwzględniać czyjejkolwiek opozycji. Pomyślał, że ten Maciek sprawił im dziś bombową frajdę; ruszył się, postarał tak wspaniale, i teraz/trzeba' robić wszystko, aby z tej całej wyprawy on był zadowolony najwięcej. Wtedy niewątpliwie sypnie następnymi pomysłami. — Fakt — przyświadczył Jacek. — Na basenie to można najwyżej puszkę po rybach znaleźć. Zdarzyło mi się kiedyś, o mało nogi sobie nie rozwaliłem... 41 — To musiało być dawno. Och, jak bym zjadła śledzia w oleju... — zamarzyła Baśka. — Niechby chociaż w tomacie, fakt — oblizał się Jacek. — Nie ma nic lepszego jak ryba świeżo złowiona — uciął Sławek. — Ale jak będziecie głośno pytlować, to się wystraszy i... — Jak tu fajowo! — zachwyciła się Ala. Rozglądała się z ciekawością. Było cicho i spokojnie, tylko skądś dochodziły przekrzykujące się wzajem głosy ptaków. Migotliwe, połyskujące srebrzyście drobne fale wody kłuły wzrok. Jacek zapatrzył się w te fale, coś go zaintrygowało. Uniósł brwi, rozchylił usta. Nagle chwycił się za pasek. Szarpnął raz, drugi, spodnie opadły na trawę. Ściągnął koszulę, trampki i nim zdołali ochłonąć ze zdumienia, już pędził do wody. Nie zachowując żadnej ostrożności wbiegł z rozpędu i zaczął płynąć. Pobiegli za nim na sam brzeg, zobaczyli, jak długimi ruchami ramion rozgarniał wodę. Wkrótce zakrył go porośnięty krzewami występ ziemi, wrzynający się w rozlewisko wody. Spojrzeli po sobie. Tam, gdzie stali poprzednio, było znacznie wyżej, pozwalało to na lepszą widoczność. Ale żadne jakoś nie pomyślało, żeby się cofnąć. — Co tam zobaczył, jak rany! — Maciek zgubił gdzieś swoją angielską powściągliwość. — Jeszcze się utopi! — Siwy?! — Ala parsknęła śmiechem. W zdenerwowaniu nazwała Jacka „Siwym". Już dawno ochrzcili go tym przezwiskiem ze względu na jego bardzo jasne włosy. Ale rzadko go używali, wyczuwając, że Jacek nie jest tym „Siwym" zbytnio zachwycony. Ala była zaskoczona zachowaniem Jacka, jak i reszta, 42 lecz ta naiwna w jej mniemaniu uwaga Maćka, że Jacek się utopi, wyzwoliła ją z napięcia. Śmiała się coraz gwałtowniej. Maciek -przyjrzał się jej i uznał, że to ze zdenerwowania. Zerwał kapsel z butelki. — Napij się — poradził, wręczając jej oranżadę. — On pływa jak... jak — Baśce zabrakło porównania. — No, ale mógł chociaż coś krzyknąć. I co się tak gapicie?! — zdenerwowała się nagle na obu chłopców. — Może trzeba mu pomóc! Maciek ze Sławkiem spojrzeli po sobie. Odwrócili się i zrzucając w biegu ubranie, pognali brzegiem. Nie odbiegli daleko, bo Jacek już płynął z powrotem, lecz jakoś wolniej, niezbyt zgrabnie. Widzieli tylko jedną, prującą wodę rękę. Prawą miał dziwnie unieruchomioną, skrytą w wodzie. Wyglądało to niepokojąco i Sławek z okrzykiem: — O rany, co mu?! — wskoczył w wodę. Maciek pozostał na brzegu, uznał, że jego pomoc jest zbędna. Po raz drugi dzisiaj stracił humor. Pomyślał z rosnącym niepokojem, czy aby Jacek nie uszkodził się na tyle, że trzeba będzie zwijać natychmiast cały majdan i co rychlej gnać z nim do jakiegoś lekarza. I staraj się tu, człowieku! Wlezie taki gnojek, gdzie nie trzeba, i kłopot! Cała piękna wycieczka na nic — myślał ze wzrastającym podenerwowaniem. — I jeszcze wyjdzie na to, że to przez niego. On ich tu przecież przywiózł. Zawrócił i szedł wolno, gapiąc się na obu zdążających do brzegu pływaków. Jacek wszakże zamiast wyjść z wody co rychlej, płynął uparcie do miejsca, skąd do niej wskoczył. Obie dziewczyny zaś zgodnie, ramię w ramię, płynęły już im naprzeciw. Spotkali się, zakrzyknęły coś, Maciek zobaczył 43 jak przez krótką chwilę woda wokół nich zapieniła się mocniej, jakby w jakiejś szamotaninie, i niedługo cała ociekająca wodą czwórka znalazła się przed nim. Jacek nie wyglądał „na uszkodzonego". Tylko minę miał nietęgą. Opuścił głowę, unikając natarczywych spojrzeń; wszystkie oczy spoczywały na jego, widocznej teraz w całej okazałości prawej ręce, pod pachą której trzymał — piłkę! Maciek przyjrzał się jej i stwierdził, że to prawie nowa piłka do siatkówki. Żeby tak wypatrzeć! Ma oczy — przyznał w duchu, zapominając co myślał o Jacku przed chwilą. — Zdawało mi się... wydawało, że to... — jąkał Jacek czymś mocno zawstydzony. — Że co, wystękajże wreszcie! — zniecierpliwiła się Baśka. — Masz pojęcie, co my tu przeżyliśmy? Nie było cię i nie było! Myślałam, że pognałeś jakiegoś topielca ratować. A ten najspokojniej z piłką sobie wraca... — rozłożyła ręce, i z gestem tym, mającym zapewne oznaczać najwyższą przyganę, popatrzyła na pozostałych. — No właśnie, też tak myślałem... W pierwszej chwili, kiedy zobaczyłem. Myślałem, że to czyjaś głowa, no... było dość daleko — wykrztusił wreszcie Jacek. Odzyskał równowagę, ale nadal czuł się niepewnie. Podejrzewał, że zwłaszcza Ala może mu z tego powodu długo jeszcze docinać. Sławek poklepał go po wilgotnych plecach. — Jesteś tęgi ratownik, stary. Można ci tylko pogratulować. Alka wyrwała mu piłkę i zaczęła biec do miejsca, gdzie leżał rozłożony koc. — Chodźcie, pogramy — zachęcała ze śmiechem. . — Masz, wytrzyj się — Maciek podał jej ręcznik. 44 — No i po smakowitych rybkach. Warto było robić apetyt...? — zastanawiała się głośno Baśka. — Jeszcze nie odjeżdżamy — pocieszył Maciek i zaczął wykładać kanapki. Uznał, że po tych wszystkich emocjach czas się posilić. Rzucili się na nie, zapominając o piłce. Poczuli głód. Rozdział V W zapale dyskusji — a raczej menologu, bo Jacek mało się odzywał, a za to często kręcił głową, wciąż chyba jeszcze nie przekonany — Sławek odprowadził go prawie pod dom. Uzgodnili, że spotkają się wszyscy jeszcze dziś, przed sobą mieli kawał dnia, ale Sławek chciał już teraz dograć sprawę do końca. Właśnie z Jackiem Darewiczem, który nie wiadomo czemu zaczynał nabierać cech nieprzejednanego opozycjonisty. — Zrozum, stary — perswadował mu — Maciek przeszedł samego siebie. Ten jego pomysł to rakieta! Wszyscy tak myślą, nie widzisz? Aż się dziwię, że to on... — E... — Jacek wzruszył lekceważąco ramionami. — Pomysł zwyczajnie ukradł Alce. Gdyby nie ten jej wyskok z tamtym starym... Według mnie, to nie jest fair. A poza tym, co ty tak piejesz...? Przecież to wszystko kiedyś już było, nie? Te różne „niewidzialne ręki", „organizacje"... Nie uważasz, że to zwykły wygłup, takie małpowanie? Może dobre... no, dla trzeciaków! — Stary, stary... — Sławek cedził słowa. — O co ci właściwie idzie? Co ważniejsze: jakieś tam nazwy, czy działanie? No, mów! A w ogóle, to jesteś niesprawiedliwy. 45 Alce przydarzył się... no, ubaw, przynajmniej ona sama tylko tego chciała. A że wyszło... no, tego, z pożytkiem... Natomiast Maciek rzecz potraktował... jak by ci powiedzieć... O! Organizacyjnie! Kapujesz? Możliwe, że mu się skojarzyło, ale dlaczego na przykład ty na to nie wpadłeś? Albo ja? A widzisz! No to teraz bądź lojalny, i źle nie osądzaj Maćka. Zresztą nie protestowałeś. I złożyłeś przyrzeczenie jak wszyscy. Muszę ci przypominać...? — A jak miałem? — Jacek zaperzył się. — Wszędzie razem, zawsze razem, to teraz co, miałem pęknąć? Ale to nie znaczy, że jestem sputnikiem. — Czym?! — Sławek wytrzeszczył oczy. — No, satelitą. Uwiązanym, i bez własnej woli, i pomyślunku. Trudne do pojęcia? — Aha. Ale to bardzo dobrze, stary! Miejże to wszystko. Chodzi tylko o to, żebyś za bardzo się nie wychylał, i nie rozwalał koncepcji. Wtedy będzie działanie konstruktywne, bo każdy coś wniesie, no, jakieś wartości. Zresztą widziałeś, Baśka coś takiego wstawiła do regulaminu. — Regulamin... — Jacek splunął z obrzydzeniem. — Harcerzyki! To dlaczego nie zdecydowaliście się na obóz? Tam już mają regulamin, nie trzeba byłoby się pocić nad wymyślaniem tej całej hecy. Tam miałbyś wszystko; nakazy, zakazy, na gwizdek obiady, a pewnie i siusianie i wszystko inne też. No, to dlaczego? — Właśnie dlatego. Ale nie tylko, i nie udawaj, że już zapomniałeś. Nasza organizacja ma być inna. Wszystko będziemy sami, oddolnie, przy całkowitym równopartner-stwie. Żadnych tam nakazów czy poleceń. A inspirować nas będzie wszystko to, co każde z nas będzie uważało za rzecz 46 interesującą, godną przyjrzenia się temu bliżej. Ja to tak widzę, i chyba oni też. Myślałem, że ty również. Zresztą słuchałeś, akceptowałeś, to teraz bądź kumpel, i nie mąć. Dobra? Musimy, widzisz, nazbierać najszybciej i najwięcej. No, „całe kieszenie" różnych informacji, spostrzeżeń. Żeby startować już! Widzisz...! Jacka przydusiły argumenty, ale koniecznie chciał podać własną propozycję, według niego sensowniejszą. — Ty, a nie moglibyśmy jeszcze na jakąś plantację...? Wiesz, Sławek, ja myślę, że to ma największy sens. Truskawki odeszły, ale czy to feler? Idą porzeczki, maliny i chyba coś tam jeszcze, nie? Forsa się liczy, a nie udawanie jakichś tam... dobrych duszków. Mało to różnych takich z PCK, z Ligi Kobiet, z Komitetu Pomocy Społecznej, czy innej opieki? Po jakie domino mamy dublować? Sławek zatrzymał się o parę kroków od domu Jacka. — A ja nie pojmuję ciebie — wycedził. — Nie mogłeś tego powiedzieć tam, wszystkim? Ech ty, opozycjonisto! Co do plantacji, to też mógłbyś pogłówkować. Myślisz, że Maciek tego nie rozważa? Już raz załatwił i chyba nieźle, nie? Ja nie mam znajomego badylarza. Myślisz, że tylko my jedni potrzebujący? Chcesz chodzić i żebrać, żeby który przyjął z łaski, a potem — wyzyskał? Wcale tego nie wykluczam. Do kogo wtedy pójdziesz...? Co innego jakiś znajomy plantator... Uff, aleś mnie zmęczył, stary. Cześć! — Sławek odwrócił się i odszedł, nie oglądając się ani razu. Nie spytał nawet, czy Jacek przyjdzie w końcu na tę dzisiejszą zbiórkę, czy też rezygnuje całkowicie. Powinien był to powiedzieć! 47 Darewicz nie zawołał, tylko popatrzył za Sławkiem jeszcze od wejścia do klatki schodowej. Swoich racji dłużej wykładać nie chciał, i sam nie wiedział jeszcze, czy przyjdzie w umówione miejsce. Po głowie wciąż chodziła mu jedna, natrętna myśl; męczyło dzisiejsze spostrzeżenie. Widział ten błysk, kiedy początkowo znajdował się tylko z Baśką. Ba, żeby tylko dziś. Ale to nie było pierwszy raz! Natomiast dopiero dzisiaj podejrzenie przeobraziło się w olśnienie i nabierało coraz większych cech prawdopodobieństwa; ten istotny szczegół — tam w dali, niewidoczne z miejsca zbiórki, było przecież lotnisko! Czy wolno zbagatelizować...? Z wysokości któregoś tam piętra widok jest na pewno lepszy, i tajemniczy, choć krótkotrwały błysk, pojawiający się w tym samym oknie, na tym samym piętrze, trudno nazwać zwykłym przypadkiem. Zwłaszcza że powtarza się już parokrotnie, i to głównie wtedy, gdy słychać warkot samolotu... Jacek czuje dreszcz emocji. Musi, musi to wyjaśnić. Lecz przedtem należy policzyć piętra... A potem odnaleźć należące do tego okna mieszkanie... i właściciela! Ale byłoby domino, gdyby się udało. Jaką sławę by zyskał. Ten ważny Maciek i jego sputnik — Sławek, pękliby chyba z zazdrości. A dziewczyny, Alka... Do licha z Alką, ale Baśka! O, wtedy musiałaby spojrzeć inaczej. A nie jak teraz... i to tylko przeważnie wtedy, kiedy sama czegoś chce. Jacek to, Jacek tamto. Weź, podaj, przynieś — sarkał-w duchu, zamykając za sobą drzwi mieszkania. Umył pośpiesznie ręce, obiad prawie gotowy, ale do zrobienia co nieco pozostało. Krzątał się i poganiał sam siebie, tylko patrzeć, jak wróci matka. A dzisiaj właśnie jego kolej gotowania. 48 Jednak tamta myśl nie daje spokoju. Nie chce odejść nawet teraz, kiedy jest zajęty zupełnie czymś innym. Myśl o wielkiej, sensacyjnej sprawie — a że tak to musi wyglądać, upewnia się coraz mocniej. Tylko... że myśl ta przeplata się z myślami o Baśce. A to chyba nie jest dobrze — chmurzy się Jacek. Raczej powinien okazać jej teraz swoją niechęć... no, choćby tylko obojętność. Tyle już razy proponował jej kino i wciąż na próżno. Ostatnim razem powiedziała zniecierpliwiona: — Co ci odbiło, Jacek? Zapomniałeś, że do kina wybieraliśmy się zawsze całą paką? No to, skąd ten pomysł...? — popatrzyła jakoś tak podejrzliwie, a on, speszony jak rzadko, odwrócił głowę, przysięgając sobie, że teraz nieprędko zaproponuje jej bilet do kina. Przysięga przysięgą, ale czuł, że gdyby tylko jakimś cudem zmieniła zdanie, on o swym solennym przyrzeczeniu zapomniałby natychmiast. I pognałby z Baśką na film, jaki by tylko chciała. Ale... nie, ona najwidoczniej nie ma takich pragnień. Szkoda. Zaraz... chyba nie wygadała się przed Alką? — zaniepokoił się. Dopiero by było. Albo gdyby tak który z chłopaków się dowiedział... Niemożliwe. Baśka nie taka, to najbardziej dyskretna dziewczyna ze wszystkich. Za to ją właśnie cenił. Baśka... Przeciwieństwo Alki, której często trzymają się różne małe złośliwości. Nie potrafi ich sobie odmówić. Jacek zastanawiał się kiedyś, czemu ona taka? Ale zbytnio nie dociekał, nie wnikał, gdyż właśnie Baśka zasłaniała mu i przyćmiewała wszystkie inne dziewczyny, również i Alkę, z tą jej całą wesołością i niezbyt kontrolowanym językiem. Ani Alka, ani pozostali ludzie z ich paczki nie obchodzili go 49 wiele, tolerował ich, bo potrzebni byli Baśce. Chociaż nie bardzo rozumiał — dlaczego. Więc teraz musi zbadać, sprawdzić to, co przychodzi jak na zamówienie. Gdyby się udało... Gdyby jego podejrzenia sprawdziły się... Wtedy Baśka będzie musiała inaczej! Zgrzyt klucza w zamku przegonił pragnienia i postanowienia. Zwłaszcza, że matka wróciła do domu w lepszym niż zwykle humorze. Coś tam udało jej się kupić, opowiada o tym z ożywieniem, śmieje się ze swojego fartu w sklepie. Jacek ustawia talerze i oboje z matką, pogodni i zadowoleni, siadają do stołu. Ostatnio niezbyt często taki nastrój im się udzielał. Czas nie był wesoły. Stan wojenny i kryzys gospodarczy .nie usposabiały pogodnie do życia. Dlatego też Jacek cieszył się z tych rzadkich chwil, kiedy jego matka śmiała się. Maciek Smoleń każdy szczegół nowego pomysłu wyważa, zastanawia się. Z wielu rzeczy nie jest zadowolony. Czuje odpowiedzialność, ciąży mu ich zaufanie. Zdaje sobie sprawę, że spodziewają się po nim samych nadzwyczajności. Dlatego niełatwo o wybranie właściwego posunięcia. Ale jednocześnie przed sobą nie musi ukrywać, że istotnym powodem jego działania jest zaspokojenie własnych pragnień, potrzeb, chyba tego, co nazywa się ambicją. W skrytości ducha dziwił się, że innym, ot, choćby tej najbliższej gromadce, pragnienie takie wydaje się być zupełnie obce. Ale on, Maciek, teraz już nie umie inaczej, nie umie się obejść bez przewodzenia innym. Dawniej, w poprzednim miejscu zamieszkania, było odwrotnie — to jemu przewodzono. Wie, jego wina. 50 Fascynował się starszymi. Imponowali mu, zazdrościł im tej swobody, pewności siebie, i garnął się do nich tak natrętnie, że ani spostrzegł, jak zabrnął dalej niż myślał, niżby pewnie pragnął. Dał się pociągnąć najsprytniejszym; wagarował z nimi, zaopatrywał w to, co chcieli mieć, nie zastanawiając się, nie podejrzewając nawet, że później tamci wyprą się wszystkiego. Znienawidził ich za to, tych wszystkich starszych — zdawałoby się— przyjaciół. Odwrócił się potem nawet od rówieśników. Od wszystkich. Ojciec okazał ciężką rękę. Gdyby nie matka... Maciek dotąd czuje ojcowską dłoń; jeszcze teraz na wspomnienie tamtej sceny czuje żar na twarzy i dziwną drętwotę poniżej krzyża. — „Uspokój się" — prosiła matka, wieszając się u ramienia męża. — „Ta musi być chorobliwe. To przecież dobry chłopiec, nasz syn. Twój syn, dałeś mu nawet swoje imię!" — wołała z płaczem. — „Tym bardziej muszę wyleczyć go z tej choroby. Albo zatłukę!" — pienił się duży Maciej i grzmocił aż do własnego zmęczenia, lub może ulegając w końcu błaganiom matki. Maciek najpierw go znienawidził. W skrytości poprzysiągł nawet jakąś bliżej nie sprecyzowaną zemstę. Poniechał jednak pod wpływem długich rozmów z matką. Wyrzucała sobie, co przyznała przed synem nieco później, że to jej wina. Zaprzątnięta głównie pracą zawodową, no i zarobkowaniem, bo uważała, że potrzeby mają duże, zapomniała o synu. O tym, że rośnie, że może potrzebuje pomocy w nauce, a także najpewniej jakichś rad i wskazówek. Uważała, że wszystko to syn otrzymuje od wychowawców szkolnych. 51 Zaś u Maćka zastanowienie, tak samo z siebie, przyszło wtedy, kiedy zawalił drugi rok szkolny. Przestraszył się. Bał się wywalenia ze szkoły, a może nawet skierowania do jakiegoś specjalnego zakładu, internatu? Miał już dość układów z kolegami, zależności, a raczej — jak się zdążył przekonać i jak często określał to w myślach — „ordynarnego wyzysku i nielojalności". Przeprowadzka do nowego mieszkania, i to do dalekiej dzielnicy, przyszła w samą porę. Niedługo po tym podsłuchał, jak ojciec w rozmowie z matką orzekł, że daje za wygraną. Osądził, że z syna i tak nic dobrego nie wyrośnie. — Za duży już na ciągłe lanie, i szkoda moich nerwów. Myślałem, że nowy maluch, który mam niedługo otrzymać, będzie dla niego. Ale teraz... — Czy to znaczy, że zabraniasz mu jeździć syreną? — zapytała matka, na co ojciec odparł dopiero po chwili: — Skoro ma już prawo jazdy, to jeździć powinien. Bo wyjdzie z wprawy. Ale nie dam mu usiąść za kierownicą nowego samochodu. Chyba że... zmieni swoje postępowanie... — zakończył ojciec z wahaniem. Dla szesnastoletniego chłopaka, mającego od niedawna prawo jazdy, zasłyszana wiadomość była niewątpliwie dotkliwa. Prowadzenie wysłużonej syreny już go nie zadowalało, marzył o nowym fiacie. Prawo jazdy uzyskał stosunkowo łatwo, gdyż na oddalonych od ruchu pozamiejskich drogach ojciec już od roku dopuszczał go do kierownicy, a otrzymując od szczodrych rodziców znaczne sumy comiesięcznego kieszonkowego, nie miał problemu z opłaceniem kursu. A może ojciec tylko tak straszył...? — zastanawiał się. Chyba jednak nie, bo' przecież nie mógł wiedzieć, 52 | że tę rozmowę syn podsłuchiwał. Całkiem mimowolnie zresztą. Udawanie nieświadomości w tej sprawie przychodziło mu z dużym trudem. Wiele samozaparcia kosztowało go, aby nie podpytać matki, choćby tylko ogólnikowo. Postanowił, że w nowej szkole musi być inaczej; koniec z wiązaniem się z kimkolwiek. Zwłaszcza że w klasie będą przecież same „gnojki", a ewentualne towarzystwo nowych starszych wykluczył już z góry. Wszystko okazało się inaczej. Zaraz w pierwszych dniach siedzący przed nim, sympatyczny zresztą „gnojek", zaczął się niespokojnie wiercić. Było to tym dziwniejsze, że jak Maciek zdążył zauważyć, wydawał się być pilnym uczniem. Szeptał coś do swojego sąsiada, trącał siedzącego przed sobą, najwyraźniej o coś mu chodziło. Na koniec, zezując co chwila na piszącego na tablicy nauczyciela, odwrócił się i proszącym szeptem spytał Maćka, czy przypadkiem nie ma zapasowego długopisu. Bo on, a nie ma pojęcia jak to się stało, swój musiał zgubić. A tu trzeba pisać... Początkowo chciał mu odmówić. — Odczep się, gnojku — pomyślał niechętnie. Wzruszył ramionami bez słowa i pochylony nad zeszytem nie przerywał pisania. Ale natręt, jakby uznając, że tylko w tym „nowym" cały ratunek, wciąż patrzył prosząco, niepomny na głośno rzuconą w jego stronę uwagę nauczyciela. Wciąż bez słowa Maciek sięgnął do wewnętrznej kieszonki i podał mu czterokolorowy długopis. Ładny był, zagraniczny, i zauważył, jak tamtemu rozszerzyły się oczy. Złapał jak coś upragnionego i zaraz zaczął pośpiesznie pisać. W czasie przerwy parokrotnie upewniał się, czy może mieć go 53 do końca dnia. A kiedy już zwracał, dziękował wylewnie jak za nie wiadomo jaką dobroć. Maciek nie chciał słuchać i zbył go byle czym. Sławek Lewandowski, gdyż to on był właśnie, nie narzucał się więcej, ale ilekroć spotkały się ich spojrzenia, miał w oczach otwartą sympatię i wyraźną chęć do bliższego poznania uczynnego kolegi. Dni mijały i Maciek nie ułatwiał mu tego. Nie rozmawiał prawie z nikim, chyba że z konieczności. W czasie przerw udawał zainteresowanie wszystkim, co wisiało na ścianach, albo stojąc w kącie przy oknie, markował zainteresowanie kolorowym komiksem, bo po prawdzie nawet takie książki niezbyt go dotąd interesowały. Zauważył, że Sławek najczęściej przebywa z tym dobrze zbudowanym, bardzo jasnym blondynkiem, jakby nie dość miał siedzenia z nim w jednej ławce. W drugim rzędzie, ale na tej samej wysokości, siedziały dwie dziewczyny, które najczęściej ciągnęły do tych obu chłopców. Maćkowi początkowo chciało się śmiać; jak im się nie sprzykrzy! On sam dziewczyn nie cierpiał, zresztą też od tamtego czasu; powodem całej wpadki wówczas była czarnooka Ewka, dziewczyna z jego klasy. Może dlatego, że ciągle go umoralniała, a i pewnie „w trosce o jego dobro", to ona właśnie sypnęła Maćka, najpierw przed wychowawcą, a następnie wszystko „wyśpiewała" rodzicom. Z kim się włóczył, i w jakich zakazanych miejscach przebywał. Zastanawiał się bezskutecznie, skąd ona to wszystko wiedziała... Jednakże te obie, Baśka i Alka, stanowiły wyraźne przeciwieństwo tamtej — po prostu w ogóle się nim nie interesowały. Zwrócił na nie uwagę tylko dlatego, że stale 54 przebywały z tamtymi dwoma chłopakami, którzy siedzieli w ławce przed nim. Ta czwórka zawsze trzymała się razem. Dziś już sam nie pamiętał, od kiedy owa izolacja, w którą wszedł dobrowolnie, zaczęła mu dokuczać. A przy tym nie ciągnęło go właściwie do żadnego, ani do żadnej. Nie było mu z tym dobrze, ale ani chciał, ani już nie umiał tego zmienić. Stało się tak jakoś w sposób nie zamierzony; nie pamiętał już, dlaczego zagadnął o coś, i czy była to akurat Ala, czy też może Jacek. Istotniejsze było, iż przyjęli go najnatural-niej w świecie, jak gdyby znali się od pierwszej klasy i mieli wiele wspólnego. Żadne nie pytało o poprzednią szkołę, nie dociekali, dlaczego zmienił, i — czego bał się po trosze — z jakich przyczyn zimował... Nieco później domyślił się, że głównym łącznikiem między nim a resztą był Sławek. Okazał się najbardziej taktownym, najmniej ciekawym losów starszego kolegi. A przy tym w nie narzucający się sposób potrafił nieprzerwanie wiązać rwącą się początkowo nową znajomość. Z czasem Maciek odkrył, zupełnie tym zaskoczony, że zaczynają traktować go w sposób szczególniejszy. Niby nadal zwyczajnie, bezpośrednio, ale równocześnie zawsze, lub prawie zawsze, czekają na jego pierwsze słowo, na jakąś zachętę z jego strony, czy propozycję spędzenia wolnego czasu, jakby u niego właśnie spodziewali się monopolu na najlepsze pomysły. Ani się spostrzegł, kiedy wciągnął się w to. I tylko ciągle pamiętał o niefortunnym zakończeniu poprzedniej przyjaźni, zawinionym przez własną naiwność. Wynosił wówczas z domu różne przedmioty, oceniane przez starszych kolegów jako „niezbyt wartościowe", które jed- 55 ??? brali od niego „na pamiątkę". Zauważył, że ci nowi są inni od poprzednich kolegów, i pilnował się, aby nie wyskoczyć z czymś nie przemyślanym, co może zbyt rażąco odbiegałoby od ich dotychczasowych upodobań czy nawyków. I oto teraz myśl o niezbyt jeszcze sprecyzowanym planie spędzenia wakacji nie daje mu spokoju. Jak najskuteczniej przekonać ich do niezbyt zresztą przemyślanego do końca pomysłu? Chciał, aby to, co wyłożył wstępnie, okazało się na tyle atrakcyjne, i przy tym jakby nie wychodzące tylko od niego, ażeby uznali ten pomysł jako oryginalną zabawę wakacyjną i akceptowali na nowo w każdy następny dzień. Zwłaszcza, że nie był pewien, co w nim samym przeważa bardziej — zwykła chęć udziału w takiej zabawie, czy może pragnienie osiągnięcia czegoś więcej, do czego nie chciał przyznać się jeszcze nawet przed sobą. Ciągle obawiał się jakiegoś niewypału i własnej śmieszności. Dziś już nie określał ich mianem „gnojków"; ani spostrzegł, kiedy zaczął traktować wszystkich prawie na równi z sobą. Jedynie przypomnienie różnicy wieku — tych dwóch lat — błyskało jak ostrzegawcze żółte światło; żeby się tylko nie wygłupić! Niewesołe rozważania przerwał ojciec. — Maciek! — odezwał się szorstko, nie patrząc przy tym na syna. — Nie chciałbyś gdzieś pojechać? Spojrzał zaskoczony. Gapił sią na ojca w milczeniu. To nie było w jego zwyczaju. Dotychczas raczej nakazywał, niż proponował. Albo też syn musiał prosić o pozwolenie na coś. 56 - Gdzie...? - - spytał ostrożnie, niepewny jeszcze jak rozumieć pytanie. — Usłyszysz, jeśli się zdecydujesz. Widzisz, sprawa jest trochę... hm, poważna. Dlatego nic ci nie nakazuję, ani do niczego nie namawiam. Musisz sam... — w głosie ojca znów zabrzmiało wahanie. — Dobra... tato — Maciek nie odczuł entuzjazmu, ale nie chciał odmawiać. Nie mógł nie zauważyć u ojca pewnego podenerwowania. Jednakże spostrzeżenie to tylko bardziej go zaintrygowało. Podniósł się zdecydowanie. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że ojciec wrócił z pracy wcześniej niż zazwyczaj. — Słucham, tato — zachęcił głośno. Pan Smoleń chodził po pokoju. Zatrzymał się przed synem. — Jeździłeś dzisiaj? Jak z paliwem... no, a samochód, nic nie nawala? — Wszystko w porządku — przytaknął. — Dobrze, słuchaj; trzeba kogoś odwieźć. To mój... no, znajomy. Ale ja akurat nie mogę. Mam ważne spotkanie. A on... ma kłopoty. I z pewnych względów — spojrzał uważnie na syna — nie może jechać pekaesem. Jest, widzisz, trochę chory... I dlatego trzeba z uwagą. Roztropnie! Musisz prowadzić samochód jak na egzaminie, żadnej brawury, unikać zatrzymania przez drogówkę. Pojechałbyś... chodź, pokażę ci trasę — ojciec odwrócił się i sięgnął do półki regału, skąd dobył samochodową mapę. Maciek uważnie wysłuchał wskazówek ojca. O nic więcej nie pytał. Rozumiał jedno — ma jak najlepiej wykonać to zadanie. Kiedy szykował się do wyjścia, nagle uświadomił sobie, 57 że ojciec zlecając mu ten wyjazd, obdarzył go wielkim zaufaniem! Widocznie uznał, że Maciek na to zaufanie jakoś już zasłużył. A więc wybaczył mu tamte, stare winy, zapomniał... Stojąc już w drzwiach, krzyknął: — Bądź spokojny, tato! Nie zawiodę! — a zbiegając po schodach, czuł się dziwnie lekko, wesoło pogwizdywał. Od tej chwili Maciek nabrał jakby większej pewności siebie. Jeśli duży Maciej mu zaufał, to i tamci mogą mieć do niego zaufanie, i on sam do siebie — też. Rozdział VI Wacław Rogala skończył skromny posiłek. Odsunął opróżnioną szklankę po herbacie i rozejrzał się. Szukał wzrokiem fajki, swej największej —jak mawiał — przyjemności, jaka mu jeszcze pozostała. Przez chwilę nie mógł jej wypatrzeć. Zmarszczył brwi, pomyślał, że nic, tylko mu ją ! schowała umyślnie. Adamiakowa, oczywiście. Z prostej przyczyny, bo pali za dużo. Ale zamiast ulubionej fajki najpierw uchwycił spojrzeniem zdjęcie córki. Stało na zwykłym miejscu, wielkości pocztówki, a oczy z fotografii i usta uśmiechały się, jakby chciały powiedzieć: — A widzisz, szukaj sobie teraz. Pogroził jej palcem, uśmiechając się także. Zmarkotniał zaraz. Ani gest potrzebny, ani ona o tym nie wie... — pomyślał. Spojrzał w okno. Może fajkę oświetlił słoneczny blask, a może przypomniał sobie, gdzie ją położył, bo na j parapecie natychmiast dojrzał leżący spokojnie cybuch. Ujął poręcze fotela i kilkoma ruchami rąk przesunął go do | okna. Złapał fajkę, upewnił się, że coś w niej jeszcze zostało, i zapalił. Pykrtął raz i drugi, poczuł w ustach cierpko-gorzki smak i rozsunął nieco firankę. Budynek, w którym mieszkał, znajdował się na obrzeżu wielkiego osiedla. Poza nim, w kierunku południowo-zachodnim, była prawie pusta przestrzeń, bo porośnięta niegęsto w nieładzie kępkami krzewów i paroma drzewami. Przeważnie rosły tam klony i akacje. Z okna piątego piętra, przez które wyglądał, widać było — ale znacznie dalej — warzywne uprawy i owocowe ogrody. A dalej jeszcze — lotnisko, z lądującymi i odlatującymi samolotami. Widoczność nie zawsze była dobra, trochę zasłaniały — rzadkie co prawda — zabudowania i drzewa. Ale najwięcej zależało od pory dnia i od pogody, a także od tego, z jakiego kierunku samoloty nadlatywały. Teraz Rogala skierował wzrok w miejsce bliższe, choć też będące w pewnym oddaleniu od budynku, w którym mieszkał. Miejsce to, słabo okolone drzewami i porośnięte rzadką, przypaloną przez słońce trawą, sprawiające wrażenie maleńkiej polanki, świeciło teraz pustką. Zdziwił się. — Powinni już być. Zwykle o tej godzinie są już wszyscy — mruknął do siebie. Dla upewnienia się ujął leżącą na parapecie lunetę i przybliżył dó okna. Przez chwilę penetrował interesującą go okolicę. Poczuł się zawiedziony, w polu widzenia zabrakło codziennej atrakcji. Też mi atrakcja — pomyślał za chwilę, wzruszając ramionami. — Kilkoro małych nicponi wylegujących się bezmyślnie i nudzących się jak przysłowiowe mopsy. Wiem, wiem. — Rogala .zwrócił głowę w stronę fotografii stojącej na regale, jakby przed nią musiał się sumitować. — Mają 58 59 przecież teraz wakacje. Ale... i co z tego? Tym bardziej powinni z jakimś sensem; wyjechać gdzieś, powędrować... A może stało się co? — zaniepokoił się przez chwilę, patrząc ponownie przez okno. Ale tam, mimo usilnego wypatrywania, nadal nie widział owych „nicponi". — A może ochłodziło się na dworze, czego nie odczuwam w nagrzanym mieszkaniu? — zastanawiał się. — Hm, skąd by tak nagle...? — pokręcił głową. — Chyba że idzie wreszcie upragniony deszcz. Może nawet spadł już gdzieś niedaleko? Albo jakaś gwałtowna burza... To prawdopodobne. Po tych upałach nie byłoby nic dziwnego. Tylko że od otwartego okna jakoś nie ciągnie chłodem. Spojrzał w górę, obłoki przybliżały się. Niektóre były nawet duże; grube, wełniste. Inne zaś o ciemnym, jakby rzeczywiście deszczowym zabarwieniu. Niby nieruchome, ale przypatrzeć się lepiej — mknące dość hyżo. Następowały przerwy, odstępy, i napływały nowe. Lecz mimo dość szczegółowego penetrowania nieba nie mógł prognozować jednoznacznie. Te chmurki przynieść ulewę mogą, niewykluczone, jednakże równie dobrze może się wszystko rozejść i susza trwać będzie nie wiadomo dokąd — osądził. Hm, nowa klęska. Tym razem — suszy. Pewnie nie omieszkają z tej przyczyny jeszcze bardziej śrubować cen... Przez chwilę zaniepokoiła go nowa myśl — przypomnienie o topniejących w szybkim tempie pieniężnych zasobach. Co będzie, jak znikną zupełnie, a wraz z nimi możliwość wzmocnienia skromnej, comiesięcznej renty? Sposępniał. Wolałby o tym w ogóle nie myśleć. Co prawda pozostaje jeszcze możliwość... — krótkie, szybkie spojrzenie w stronę fotografii. — Nie, lepiej żeby nie być 60 zmuszonym do korzystania z pomocy córki. Chwała Bogu, do tej pory mógł się obywać. No tak, tylko jak długo jeszcze...? Dosyć. Nie myśleć. Już lepiej zajmować się, interesować — z braku czegoś lepszego — nie swoimi sprawami, choćby i nieważnymi. Bo i cóż właściwie mogą obchodzić go jacyś zupełnie obcy małolatkowie, o których istnieniu do niedawna nic nie wiedział. Czy... czy może być zajęcie bardziej bezsensowne? Ale z drugiej strony — ta obserwacja ich pochłania jakoś czas, który wlecze się tak niemiłosiernie wolno... — Bo ja wiem... — Rogala często nie zauważa, kiedy mówi głośno, lub choćby tylko półgłosem, a kiedy akurat tylko myśli. Zresztą, czy jest w tym jakaś różnica? Nikt tego nie słucha, więc nie musi się pilnować, uważać, żeby być zrozumiałym dla drugiego. Bawi się w tę obserwację już od kilku dni i wie, że własnego czasu nie trwoni, bo żadne ważne ani pilne czynności go nie czekają. A tamci... ta grupka leniuchujących dzieciaków, to jakby teatr, pantomima... Mają w sobie coś, co w jakiś sposób przyciąga uwagę... Najbardziej intryguje go ta drobna, chuda blondynka. Niby wesoła, wydająca się często kpić, ale Rogala jest prawie pewien, że to pozory. Zbyt często zamyśla się, nagle poważnieje. Zaobserwował też, że owe spostrzeżenia, które on zdążył już na jej temat poczynić, zupełnie umykają uwadze reszty towarzystwa. Ta druga ma na imię Baśka. Kiedyś usłyszał zawołanie jednego z chłopaków, kiedy przechodzili wyjątkowo blisko budynku. I tamta się odezwała. Ale to i cała jego wiedza 61 o nich, o pozostałych nic nie wiedział, nawet nie znał ich imion. Myśli znów powędrowały w innym kierunku. Różne wydarzenia, sytuacje, pojawiały się i znikały w pamięci; dawne i późniejsze, ważniejsze i te mało istotne. Poczesne miejsce w tych wspomnieniach zajmowała mała dziewczynka, podobna do tej szczupłej blondynki widywanej ostatnio z okna. Rosła szybko, tak szybko, że oto ma teraz fotografię dorosłej, samodzielnej panny, przebywającej w dalekim, obcym mieście. Szkoda, że była tylko jedna, gdyby miała siostrę, lub brata", może nie usamodzielniłaby się tak szybko... i radykalnie. Może... może nie powinienem był się zgodzić na ten jej wyjazd? Ale się zgodziłem! — otrząsa się. A zresztą, czy wolno było wstrzymywać naturalny pęd młodości, pragnienie poznawania nowego? Magda ma prawo do własnego życia. Nie mógł i nie chciał żądać, aby gnuśńiała przy nim, starym i do tego... Ech, po co te roztrząsania?! — irytuje się raptownie, i gwałtownym ruchem odsuwa się od okna. Trzeba by wziąć jakąś książkę. Szkoda, że mieszkanie bez balkonu — przebiega nowa myśl — przydałby się. Cóż, nie ma, to nie ma, ale są książki — spogląda z uznaniem na szczelnie zapełnione półki, i dziwi się po raz któryś, że dawniej nie zaprzątał sobie nimi głowy. Nie miał na czytanie czasu. 'I gdyby nie Magda, prawdopodobnie nie byłoby ich teraz wiele. Jeszcze jedno, odruchowo posłane spojrzenie za okno. Znieruchomiał. Są! Już są! Szybko przysuwa fotel tuż do okna. Widać tylko dwoje, ależ tak, to jeden z tych chłopaków, i dziewczyna. Co oni tam robią, siedzą tak blisko 62 siebie? Jakby coś czytali? Właściwie widać tylko ich plecy, ale... Bierze lunetę, natęża wzrok, manipuluje ostrością. No tak. to właśnie ta Baśka. A na kolanach trzyma nie książkę, lecz jakiś zeszyt. Jakby coś pisała... Teraz przerywa, rozgląda się. Jej kolega naśladuje ją, ale chyba nic nie dostrzegli, bo ona znowu pisze. A może rysuje? Chłopak — a jest on szczególnie łatwy do zapamiętania; dobrze zbudowany i włosy jaśnieją z daleka, jakby mu je kto obsypał słomą — raptem zaczyna jej przeszkadzać. Łapie za ołówek, chyba chce coś poprawić, ona odpycha go; sprzeczają się, kłócą...? Och, jak to słońce przeszkadza, świeci już prosto w okno! Rogala osłania szkło lunety dłonią i widzi teraz ich profile, o, już zwracają się w jego stronę twarzami. Widać, jak chłopak znieruchomiał. Ta dziewczyna, Baśka, coś tam jeszcze próbuje tłumaczyć czy przekonywać, ale on jakby nie słuchał. Unosi dłoń do czoła, osłania oczy, i Rogala odnosi absurdalne wrażenie, jakby miał go teraz bezpośrednio przed sobą i patrzyli sobie w oczy. Podnosi rękę, przeciera oczy i wrażenie znika. Spogląda ponownie, zauważa jeszcze, jak nagabywany o coś słomianowłosy macha ręką niecierpliwie, ale za chwilę znów przybliża się do dziewczyny. Leżą teraz na brzuchu, na wprost siebie, niemal dotykając się głowami. Polemika pewnie spokojniejsza; ona coś tłumaczy, on potakuje głową. Czasem tylko unosi rękę w krótkim, nieokreślonym ruchu. — O czym oni tak konspirują? — zastanawia się pan Wacław głośnym szeptem — jeszcze się tak nie zachowywali... — Oczyszcza wygasłą fajkę, napełnia ją na nowo. Pali w zamyśleniu. Wzrusza ramionami raz i drugi. Ujmuje 63 uchwyt fotela, a właściwie wózka, i odjeżdża pod regał ?; książkami. Patrzy po tytułach, wybiera, marudzi. W końct ; decyduje się na jedną. Rozkłada, zaczyna czytać. Nie wie, ile to trwa. Pół godziny, więcej? Odrywa wzroi; od liter i dziwi się, czemu tak mało przeczytał. "Fajka zgasła chce ją zapalić ponownie, ale zapałki leżą na oknie. Za wraca w jego stronę. Zapala, a sponad płomyka zerka \a ? obserwowane miejsce. Zmieniło się tam, widać już całą piątkę. Siedzą ciasnyn ? kołem, z nogami po turecku. Pochyleni nad czymś, cc I znajduje się w środku. Raptem prostują się, jakby się czym! I zaniepokoili. Jeden z chłopców podnosi się, obiega krzewy przez chwilę patrzy w stronę drogi, ale i tam pusto. Więi ; zawraca i siada jak poprzednio. Teraz jak gdyby chwil; jj skupienia, i... zaskoczony Rogala rozchyla usta. Fajk< j natychmiast z lekkim hałasem spada na podłogę. Nit | zważa, intryguje go dziwna postawa siedzących. Bierze; lunetę i widzi niektóre twarze; są uroczyste i jakieś nie • zwykle skupione. Zadziwiają te uniesione ku górze dwć palce prawych rąk. I jeszcze te ich usta — Rogala jesi przekonany, że poruszają się zgodnie w jednakowo brzmiących słowach. Przysięga?! Trwa to niedługo, opuszczają ręce i rozluźniają się. Twarze uśmiechnięte. Siedzą już swobodniej, jeden półleżąc wspiera się na łokciu. Narada chybs j jednak nie skończona, widać to po gestykulacji rąk, mimice twarzy. Ten najstarszy, co to przyjeżdża czasem syrenką, mówi najwięcej. Chyba coś objaśnia, może do czegoś j przekonuje, bo z kolei ten jasnowłosy najczęściej kręci', głową. Wygląda, jakby się nad czymś mocno zastanawiał albo czemuś sprzeciwiał. 64 Pewnie mają dość siedzenia. Unoszą się wszyscy, dwóch chłopaków przeciąga się. W rękach trzeciego pojawia się piłka. Ustawiają się i zaczynają grać w siatkówkę — bez siatki. Obserwującemu Rogali gra ta wydaje się jakaś sztuczna, jakby się do niej zmuszali. Dziwne — pomrukuje, patrząc dalej podejrzliwie. Wkrótce nabiera pewności, że oni tę grę markowali, bo co pewien czas grupka grających maleje. Odchodzą pojedynczo, w pewnych odstępach czasu. Dwaj ostatni oddalają się razem, jeden ciągle jeszcze bawi się piłką. Rzuca, odbija ją od ziemi, i tak znikają z oczu. — Dziwaczne, dziwaczne... — burczy Rogala w zamyśleniu, nie umie wszakże bliżej sprecyzować, na czym w jego oczach owa dziwność polegała. Ale w ich zachowaniu było dziś coś nowego... Rozdział VII Krótki i delikatny dźwięk dzwonka kazał kobiecie unieść głowę. Gdyby nie spokój w mieszkaniu, można by nie usłyszeć, lecz teraz cała trójka dzieciaków znajdowała się na dworze. Kto taki nieśmiały...? — zastanawia się. Dzwonek nie powtórzył się, ale to nie uspokaja. Wbija igłę z nitką w dziecięcą sukienkę i odkłada na krzesło, z którego wstała. Nadsłuchuje przez chwilę i niezdecydowanie rusza ku drzwiom. Z pewnością nie dzieci. Choć żadne z nich nie można określić mianem utrapieńca, to jednak bezszelestnymi myszkami też nie są, słychać ich z daleka. Więc kto...? Nie, nie odgadnie, i tylko ten znajomy 65 już niepokój, od czasu jak dzieci zostały bez ojca, uciska gardło. Jak nie na swoich nogach dochodzi do drzwi. Opiera się o nie. Czuje swój przyspieszony oddech, nagłe osłabienie nie pozwala otworzyć. I dopiero teraz dźwięk dzwonka odzywa się powtórnie. Nieco głośniejszy, ale też nie natarczywy, i już z mniejszym lękiem odsuwa zasuwkę. To na pewno nie oni — uspokaja się — oni by nie tak... — uchyla drzwi. W porównaniu z rozsłonecznionym pokojem panuje tu lekki półmrok. Ktoś niezbyt wysoki — tyle może zauważyć, bo głowa opuszczona i rysy twarzy niewyraźne — trzyma w ręku jakąś paczkę. Mimo gorąca ma na sobie wiatrówkę i do tego z podniesionym kołnierzem. — Bardzo przepraszam — odzywa się młodym, chłopięcym głosem — jakaś starsza pani prosiła, żebym tu oddał. No, bo jej trochę za ciężko. To proszę, i do widzenia. — Odwrócił się, i nim zdążyła ochłonąć, zostaje sama. Szybki tupot po schodach cichnie zaraz i tylko ta paczka, niezbyt wielka ani ciężka, świadczy, że przed chwilą ktoś tutaj był. Wraca do pokoju, kładzie ją na stole. Wpatruje się, a niepokój wzrasta na nowo. Nagły błysk zrozumienia — matka! Nic, tylko poczuła się źle i poprosiła... — kobieta łapie klucze i wybiega na korytarz. Zamyka mieszkanie pośpiesznie, na jeden zamek. Na dworze rozgląda się, wypatruje. Osłania dłonią oczy, raz po raz przebiega wzrokiem pobliskie ławki. Lecz matki swojej nigdzie nie widzi. W niedalekiej odległości, na desce okalającej dużą piaskownicę, pośród innych dzieci dostrzega swoją trójkę. 66 Dwoje młodszych, pomagając sobie pokrzykiwaniem, ciągnie każde do siebie plastykowe wiaderko. Uniesiona w wymownym geście ręka najstarszej zapowiada rychłe skarcenie któregoś z nich, i ta mała ręka opada na widok zatroskanej twarzy nadchodzącej szybko matki. — Babcia, gdzie babcia, nie widzieliście jej? — kobieta nie patrzy na dzieci, nerwowo rozgląda się. — Babci nie było — zapewnia najstarsza córka. Patrzy na matkę z wystraszoną miną. Widoczny na twarzy matki przestrach udziela się dziecku. Kobieta dostrzega to i zmusza się do uśmiechu. Głaszcze małą po włosach. — Bawcie się, bawcie — mówi niby obojętnie. — A jakby się pokazała, to powiedz, że jestem w domu.,— Odchodzi, pilnując się, żeby nie za pośpiesznie. Po co ja dzieci straszę — łaje się w duchu. W mieszkaniu patrzy na paczkę nieufnie. Wyciąga obie ręce, jakby chciała ją odepchnąć, lecz tylko rozczapierza palce i dotyka opakowania w paru miejscach. Wyczuwa miękkość, obok coś twardszego. Kręci głową. -^ Nic, tylko jakaś pomyłka. Mama przecież wie, gdzie się bawią, zawołałaby... — myśli, i zła już trochę, że bez potrzeby została oderwana od pilnej roboty, siada na krzesło. I wtedy dostrzega z boku niewyraźny napis. Przyciąga paczkę; ależ te litery to istne bazgroły! Jednak dają się odczytać, i już nie ma wątpliwości — to jej nazwisko, chociaż bez imienia. Zgadza się również numer mieszkania. A więc nie pomyłka. Jednocześnie wielka ulga, to nie pismo matki. Lecz wobec tego... skąd, co to znaczy?! Ciągnie sznurek, nie daje się zerwać, nożyczki! Tnie w paru 67 miejscach, skarpie papier, skąd to ciągłe zdenerwowanie, teraz nie ma już chyba powodu! Wyjmuje z paczki używane, lecz w dobrym stanie chłopięce spodnie. Można by przerobić, zmniejszyć... — myśli bezwolnie. Sięga głębiej, widzi nieco mniejszą sukieneczkę i rajstopy. I jeszcze dwie koszulki w kratkę — równie dobrze mogą to być bluzeczki... — zastanawia się. A pod nimi nieduży samochodzik, który kiedyś można było nakręcać, ale teraz już nie, oraz mała laleczka. I jeszcze ułożone w pudełku po butach drewniane sfatygowane klocki. Zaś na ich wierzchu owinięta w papier kostka żółtego sera i kilogram kaszy. Zmęczonym ruchem, jak po nadmiernym wysiłku, pociera czoło. Nic nie rozumie. Próbuje zebrać myśli i nie udaje się, czuje w głowie pustkę. Złożoną we czworo kartkę z zeszytu, która leżała pod czekoladą, obraca w palcach bez chęci zajrzenia do środka. Dlaczego... — sprzeciwia się w myśli — przecież nigdzie nie chodziłam, o nic nie prosiłam. Nie żebrałam! Wstrząsa się, czuje coś jakby żal, i sama nie wie, do kogo. Czuje się upokorzona. Muszę to oddać! — postanawia twardo. Ale... komu? — Zdecydowanie rozwija kartkę, czyta pośpiesznie, choć z trudem, bo gryzmoły są tu jeszcze mniej czytelne niż na paczce, jakby w ten sposób stawiane umyślnie: „Bardzo serdecznie i usilnie prosimy przyjąć. To od nas, takich samych jak pani, i nikt o tym nie wie. Nie mamy wielkich możliwości, chociaż czynimy starania, bardzo dyskretne, i byłoby nam strasznie przykro, gdyby pani wyrzuciła. Pozdrawiamy". Jakieś podpisy. Nie do odczytania. 68 Usiadła. Obracała kartkę, gapiła się na rozłożone dary. Minęła złość i żal. Pustka, zupełna pustka w głowie. Nie wiedziała, co o tym sądzić, ani jak postąpić. Na asfaltowym chodniku osiedlowej ulicy pod nazwą Małego Supełka, zaraz za skrzyżowaniem z uliczką Kosmitów, grupka kobiet otacza kartonowe pudełko. Leży ono tuż przy siatce okalającej ogród przedszkola, owinięte w gazetę i okręcone niedbale sznurkiem. Nieopodal stoi Basia i uważnie obserwuje tę scenę. — No i widzi pani! Ludzi coraz więcej i jakoś nikt się do tego nie przyznaje — denerwuje się jedna. — Wszyscy dzisiaj, moja pani, tacy zaganiani... Mógł nawet nie zauważyć, że zgubił. Jak się spostrzeże, to przyleci — odpowiada druga. — Leży, to niech sobie leży — wtrąca inna. — Moja pani! Trzeci raz już tędy przechodzę, a to ciągle jest. Już tak ze dwie godziny! — oburza się pierwsza. — Co pani mówi...? — głos trzeciej kobiety zniża się do szeptu: — To lepiej odejść. Może to... to — zacina się, jakby szukała właściwego określenia. — No, może ktoś tak specjalnie, żeby wybuchło...? Patrzą na nią z niedowierzaniem. — Co pani! — wykrzykuje następna, która zatrzymała się przed chwilą, jednakże zdążyła usłyszeć ostatnie zdanie. — Trzeba zobaczyć, może jest tu gdzieś jakiś napis — wyciąga rękę i chce ująć za sznurek. Ta, która ostrzegała, odskakuje jak oparzona, a jej rozmówczyni w ostatniej chwili łapie tę odważną za rękaw. — Życie pani niemiłe?! — woła drama- 69 tycznie. Kobieta nieruchomieje. Kręci głową, z czego jednakże stojącej za nimi nieco z boku Baśce trudno wywnioskować; zaprzecza ona, czy potwierdza. — No to idźmy, po co się gapić — peszy się odważna. — I co, tak zostawić? — podchwytuje ta, która chciała uciekać. — Właśnie! — wpada jej w słowo ta druga. — A będzie kto szedł, może jaki dzieciak, połaszczy się i... — urywa nie kończąc. — To lepiej stać i czekać, aż nas tu... — odważna robi nieokreślony ruch prawą, wolną od torby ręką. Od biedy przypomina to ruch ptasiego skrzydła. — Najlepiej powiadomić patrol — stwierdza ta druga, i zaczyna się rozglądać. — Gdzieś ich dzisiaj widziałam... — Stale łażą. Tylko jak potrzeba, to nie ma żadnego... — rzuca któraś z nich. — Czekajcie. Tam chyba idzie Marek... Panie Marku, panie Marku! — zaczyna wołać. — Od sąsiadów, ich syn. Niedawno wrócił z wojska — objaśnia. Idący ulicą Kosmitów młody człowiek zatrzymuje się. Spogląda przez ramię. Zawraca i zbliża się wolno. — Co się stało? — pyta, patrząc na podniecone kobiety. — Bomba! — wykrzyknęła ta, która go przywołała. — Co?! — młody człowiek wytrzeszczył oczy. — Jaka bomba? — A tu, nie widzi pan? Ta pani tak przypuszcza... — wskazuje na odważną. — Niech pan coś zrobi, panie Marku. No, przecież pan się na tym zna, był pan w wojsku! — ponagla widząc, że chłopak nadal stoi jak wryty. — Ale nie w saperach — sprostował. Jednakże wysunął 70 - się przed nie i pochylił nad pakunkiem. — Cicho! — uspokoił, bo dopiero teraz rozgadały się naprawdę. Jedna przekrzykiwała drugą. Najpierw zaperzyła się odważna, z pretensją do ostrożnej, dlaczego ją „wrabia", przecież ona nic takiego nie twierdziła. Baśka stała jak trusia, tylko wzrokiem i słuchem ogarniała każdy szczegół wydarzenia. Chyba pierwszy raz poczuła, że mą serce; biło jak młotem. Na szczęście kobiety nie zwracały na nią najmniejszej uwagi. Jakby jej nie widziały. Ucichły, odsunęły się trochę od młodego mężczyzny, ale patrzyły z natężeniem na to, co robi. A on ukląkł, przybliżył ucho, nieomal dotykając opakowania. Za chwilę wyprostował plecy, lecz wciąż na klęczkach badał wzrokiem każdy szczegół. Wstał. — Nic nie słychać — wyjaśnił, wzruszając ramionami. — Jak to? — No, powinno cykać — mruknął niechętnie. Odwrócił się, chcąc odejść. Przypomniał sobie coś. — Dawno leży? — zainteresował się. — Dosyć. Podobno ze trzy godziny — wyjaśniła odważna, i dodała: — Dziwne, nieprawdaż? I co teraz...? — Bo ja wiem... — podszedł i pochylił się ponownie. Obszedł pudełko dookoła. Coś go zaintrygowało. Wyciągnął rękę i u samego brzegu ostrożnie odsunął gazetowe opakowanie. Wpatrzył się w szczelinę pudełka i nagle zdecydowanie, choć nadal z uwagą, zaczął rozwiązywać sznurek. Następnie rozchylił oba brzegi kartonu. Obserwowano go w skupionym milczeniu. Na kilka sekund zastygł w bezruchu. Raptem wybuchnął śmiechem. Nim się spostrzegły, wyjął coś i rzucił tym czymś 71 w oniemiałe kobiety. Dwie rozbiegły się z piskiem, trzecia stała, jakby wrosła w ziemię. Dopiero po chwili schyliła się i podniosła coś, co miękko upadło tuż u jej stóp. Był to nieduży, z szarego pluszu zajączek. Zaś młody człowiek zdążył wyciągnąć już prawie wszystko. Obok brązowego misia leżała pyzata lalka i chuda żyrafa z plastyku. Jakieś żabki, niewielki konik na drewnianych kółkach, kuchenka z kompletem maleńkich naczyń, i jeszcze jedna lalka, nieco większa. Obok cały stos ubiorów dla lalki — sukienki, spódniczki, fartuszki. Na końcu chyba z dziesięć cieniutkich kolorowych książeczek dla dzieci. Baśka Grabarczykówna pomyślała, że niektóre z tych zabawek są jej dziwnie znajome. Ale nie miała pewności. Wydawały jej się niezwykle podobne do tych, które wielokrotnie widywała w zagraconym pokoju Ali. — Rzeczywiście, bomba — chłopak lekkim kopnięciem przewrócił opróżniony karton. Patrzył na stojącą obok kobietę z kpiną. — Zabawki... — wystękała ta, która odskoczyła najdalej, ale szybko wróciła i teraz gapiła się, nie mogąc ochłonąć. — No i widzi pani... — urwała, bo spostrzegła, że tamte oddalają się już pośpiesznie. Tylko Baśka odchodziła wolno, zamyślona. Kobieta odwróciła się, chcąc odejść także, ale chłopak zatrzymał ją. — O, nie! — wykrzyknął energicznie. — Ja nie Mikołaj. Niech pani to zabiera — zażądał. » — 'A dlaczego ja? — zaprotestowała. — Nie mogła ta pańska sąsiadka? — Już ja jej powiem! — obiecał gniewnie. Ale nie można 72 tak zostawić, nie? — zgarnął wszystko pośpiesznie do pudełka. — Niechże pani zaniesie... no, do tego przedszkola. Może się ktoś zgłosi. — Teraz zamknięte, wakacje... — Tam ktoś mieszka. Woźna, czy kucharka. Widziałem, jak wieczorem światło przed wejściem zapala. Ja już nie mam czasu, do widzenia. — Odwrócił się i odszedł szybko. Kobieta pochyliła się i mrucząc coś ze złością zaczęła okręcać sznurkiem kartonowe pudło. Dwóch mężczyzn stoi przy przechylonych z lekka na jedną stronę pojazdach. Sponad dachów swoich samochodów patrzą na siebie nieprzyjaźnie. — Panie sąsiad — nie wytrzymuje właściciel fiata 125p — pan na pewno nic nie wiesz...? — Panie, wypraszam sobie! — oburza się właściciel wartburga. Jest znacznie starszy od tamtego. — Swoje aluzje zostaw pan dla siebie. — Kogo ja mam się spytać, co? Ech, żebym tak złapał tego łobuza... To już drugi raz w tym tygodniu — zaklął brzydko. — Au mnie trzeci! Jak pierwszy raz, to myślałem, że naprawdę dętkę przebiłem. Zdjąłem koło, rozebrałem. No i narobiłem się niepotrzebnie, opona była cała. Nie wiedziałem, co jest, jak rany! Za drugim razem coś mnie tknęło; już nie podnosiłem wozu. Złapałem pompkę, nabiłem powietrza i rzeczywiście, patrzę: wentyl trzyma jak cholera! Co jest grane, myślę, i nie domyśliłem się. Dopiero później... że to ktoś specjalnie! Tylko panie... No, sam pan powiedz, tyle czasu stawiałem tutaj swój samochód, i nic się nie działo. 73 Dopiero jak pan zacząłeś tu parkować... Od tej pory gumy mi siadają. Możesz mi pan to wyjaśnić?! — Odczep się, pókim dobry! — rzucił kierowca wartburga przez ramię, wykonując rytmiczne ruchy pompką. Był tak poirytowany, że pominął grzecznościowe „pan". — Dobra — zgodził się ten od fiata. — Ale ostrzegam, jeśli zobaczę kogoś kręcącego się przy samochodzie: przetrącę! Nie będę patrzył, młody czy stary. Rąbnę, czym będę miał pod ręką! — powtórzył groźnie do pleców tamtego. — W dupę wsadź swe ostrzeżenie! — wrzasnął tamten. Przerwał pompowanie i z twarzą jak pomidor patrzył na młodego w najwyższej pasji. — Bohater się znalazł, cholera — sapał. — Nikomu tu miejsca nie zająłem, wolne było! W zacietrzewieniu obaj nie zwracali uwagi na stojącego nieco dalej żuka. Pod jego plandeką siedział na piętach chłopak, o włosach jak len, i zaciskał dłonią usta, tłumiąc rozsadzający go śmiech. Prawą pięścią uderzał w swoje kolano i myślał z uciechą: „A dobrze, dobrze wam tak!". — No, no — zmitygował się właściciel fiata. — Jak nie ma pan z tym nic wspólnego, to po się zaraz obrażać? — To nie denerwuj pan człowieka — burknął kierowca wartburga. Oparł pompkę o karoserię i sięgnął po papierosa. — Obraziłeś mnie pan — dorzucił, pstrykając zapalniczką raz po raz. — Cholerne kamienie. Nie dość, że nie można dostać, to jeszcze do kitu — zrzędził raczej już do siebie. — Proszę — młodszy obszedł fiata i lekko zapalił swoją zapalniczkę. Tamten przyjął ogień, zaciągnął się, lecz nawet nie k|wnął w podzięce głową. Odwrócił się plecami. Ujął pompkę i zaniósł ją do kufra. 74 — Przepraszam, obrazić nie chciałem... — poleciało za nim z wahaniem. Kierowca fiata zamiast naprawiać swój samochód stał oparty o niego i .gapił się na sąsiada. Wyraźnie nad czymś medytował. Tamten zaś wciąż pochylony nad kufrem gmerał w nim, szukał czegoś, a może porządkował. Kiedy wreszcie zamknął bagażnik i zasiadł za kierownicą, młodszy .odezwał się pojednawczo: — Trzeba by coś wymyślić... Nic panu nie przychodzi? Mężczyzna spojrzał niechętnie: — A tak, pomyślałem — odrzekł z narastającą groźbą w głosie: — Ponocuję trochę w samochodzie. Noce ciepłe, można. Może nawet z synem. No, ja tam nie chcę obiecywać... — zrobił wymowną pauzę. — Ale lepiej, żeby mi nikt nie wpadł w ręce — zapewnił. — O, widzi pan! — ucieszył się młodszy. — To jest właściwa myśl. A może byśmy tak razem, no, na zmianę, co? Moglibyśmy się umówić już teraz — ciągnął zachęcająco. — Po co zwlekać? Mnie tam wszystko jedno, mogę pierwszy zacząć dyżurować. We dwóch, a jakby tak jeszcze pański syn, to wypadałoby w co trzecią noc... — Zastanowię się — właściciel wartburga włączył starter. Przesuwając dźwignię biegów, wychylił się przez okno: — A dlaczego nie myśli pan o innych? Nie parkujemy tu sami. Może to któryś... — umilkł nie kończąc. Spoglądając do tyłu, zjechał z chodnika gwałtownie, aż w samochodzie zatrzeszczało coś ostrzegawczo. Zatrzymał się zaraz, zmienił bieg i ruszył ostro, owiewając stojącego smugą spalin. — Czajnik... — mruknął młody pogardliwie. Gapił się za niknącym pojazdem bez sympatii, nie lubił dwutaktów. Bez pośpiechu, z ociąganiem, podszedł do swego wozu i zaczął szukać czegoś w narzędziach. 75 Jacek odCzekał jeszcze trochę, po czym uznając, że nic ciekawego j^z sję tu nje Wydarzy, odsunął ostrożnie plandekę i zeskoCZyj lekko Rozejrzał się bystro i pochylony zaczął szybko oddalać się od miejsca swej obserwacji. Wkrótce wyprostował się i pogwizdując z cicha, zadowolony z siebie niezmiernie, przyspieszył kroku. Rozdział VIII Ustatma nadeszła Ala. Kucnęła w milczeniu, zamykając krąg siedzącycn jacek posłał jej nieprzyjazne spojrzenie. — Cnota punktUalności __ mruknął z przekąsem. Na te słowa Maciek z aproDatą pokiwał głową, Sławek zaś uznał za konieczne PoSp{esZyC koleżance z pomocą. Pamiętając jednakże, aby nie Wygiądało, iż aprobuje zbytnie rozprzężenie, rzekł tonem jakby to on się winien tłumaczyć: — Niekiedy trudno się wVrobic Niekiecjy^ niekiedy — przedrzeźniał Jacek, ale Baśka epnę dł°riią w zeszyt. — Możemy zaczynać — ucięła energicznie. Keieruj5 Grabczykówna, jesteś przy głosie — poparł ją Maciek. Prz^leciała spojrzeniem po wpatrzonych w nią twarzach up^wnjaj^c s^ cz^ ?? ma SprzecjWU- — w porządku zaczęła. — Ale na wstępie muszę was zmartwić. A tak naprawdę, to w ogóle nie wiem, czy w tej sytuacji wart^ zacZynac _. — zawiesiła głos. Nikt się ?|? odezwał. Najwidoczniej uznali, że sama wyjaśni. Jedy^jg §}awek ruszył ramieniem i zaraz spojrzał 76 na Maćka. Zauważył to Jacek. — Siedź, adiutant! — syknął nie bez złośliwości. Baśka Grabczykówna uznała zachowanie kolegów za objaw dostatecznego zainteresowania. Jeszcze mocniej trzepnęła w swój zeszyt. — A tak, tak — podjęła spokojnie. __Otóż czuję się w obowiązku zakomunikować bractwu, że na naszym terenie działa konkurencja. W związku z tym stawiam wniosek o zastanowienie się, czy mamy rozwijać działalność... — Konku... co?! — wykrzyknęła Ala, sprawiając wrażenie, jakby z tym słowem spotkała się po raz pierwszy. — Obudź się, Alka — zgasił ją natychmiast Maciej Smoleń. — Nie kapujesz, że nas ktoś wyprzedził? — Powiedziałaś „bractwu"? — zastanowił się Jacek. — No, na taką nazwę można by przystać. Bractwo, to już jakoś brzmi... — Ale nie wszystko kontaktuję — ciągnął Maciek, nie zwracając uwagi na głośne myślenie Jacka. — Skąd u ciebie, Grabczykówna, takie nowiny. Pewne...? — łypnął na nią podejrzliwie. — Absolutnie! — przyświadczyła Baśka z poprzednim spokojem. — A oto dowody. Tylko proszę, słuchajcie, bo tym ciągłym przerywaniem rozpraszacie mi uwagę. — Rozłożyła zeszyt, przełożyła parę kartek. — Na ulicy Małego Supełka przy Kosmitów wybuchła panika. Podejrzewano, że ktoś podłożył bombę. Jednakże... — O rany, bombę?! — nie wytrzymał Jacek. — I... i co? — Wybuchła? — zainteresował się Maciek. — Bo nic o tym nie słyszałem! Baśka powoli traciła cierpliwość. Pogroziła im pięścią. — 77 Jednakże — kontynuowała — okazało się, że to nie żaden ładunek wybuchowy, lecz zwyczajna paczka z używanymi zabawkami dla dzieci. — W tym momencie Baśka uważnie popatrzyła na Alę. — Lalki, i takie tam różne. Leżała spokojnie pod przedszkolem. To jedno. Następnie... — Ale domino! — znów wyrwał się Darewicz. Spojrzał na Sławka, który czerwieniał od tłumionego śmiechu i już obaj, dając upust nagłej wesołości, ryknęli zgodnym śmiechem. — Wybuchające lalki, kapitalne! — Jacek walił się po odkrytych kolanach. Od początku wakacji paradował w krótkich spodenkach. Baśka poczerwieniała. Odrzuciła zeszyt. Uniosła się z zamiarem odejścia. — Wycofuję się — oświadczyła z rezygnacją — tak nie można pracować. — Wymownie spojrzała na Alę, zdziwiona zapewne brakiem jakiejkolwiek reakcji z jej strony. Przyjaciółka sprawiała wrażenie jakiejś przygaszonej, zobojętniałej, oczy jej błądziły gdzieś sennie. Jej musi coś dolegać — pomyślała Baśka po raz któryś w ciągu ostatniego czasu. — Tylko dlaczego taka zamknięta...? — zaniepokoiła się. — Czekaj! — Maciek złapał Basię za rękę. — To wygląda poważnie. Mów, skąd ta fama. No, że miał być dynamit. — Nie mówiłam o żadnym dynamicie — sprostowała. Usiadła z ociąganiem. Z ukosa, nieznacznie, lecz co chwila obrzucała przyjaciółkę niespokojnym spojrzeniem. Najwyraźniej coś ją gnębi — upewniała się. — Wszystko jedno, ciągnij — ponaglił Maciek. W głosie jego wyczuwało się rozdrażnienie. — Wokół podrzuconej pod przedszkole paczki zebrała 78 się grupka kobiet. Ludzie dziś są nerwowi, wyczuleni... A w telewizji ciągle mówią o różnych zamachach terrorystycznych... bombach... Wystarczyło, że ktoś wyraził takie przypuszczenie i reszta wpadła w panikę. Byłam naocznym świadkiem tego wydarzenia i dziwię się tylko, dlaczego ktoś to pudło z zabawkami tak głupio... — Baśka zawahała się, rzuciła szybkie spojrzenie na Alę, westchnęła i zakończyła: — tak głupio zostawił. Wnioskuję, że działał sam, jest dezorganizowany, albo... — No więc to jeden sygnał — przerwał Maciek. ^ A co poza tym świadczy o konkurencji? — A to, że faceci parkujący na ulicy Kosmitów swoje samochody, chcą dokonać na kimś samosądu. Jak go tylko złapią. Bo, jak twierdzą, jakaś zorganizowana szajka permanentnie wypuszcza im powietrze z opon. No i trzecia sprawa... — Nie, to się nie trzyma kupy — Maciek machnął ręką z rezygnacją. — Uszkadzać pojazdy... Po co? — Obiecałeś nie przeszkadzać — Baśka postanowiła nie dać się sprowokować. — A trzecia sprawa taka, że jakieś tajemnicze duszki zaczęły się opiekować samotną matką z dziećmi, która mieszka w Sławka bloku. Chociaż ona podobno o żadną pomoc nigdzie nie prosiła. Podrzucili jej odzież i trochę żarcia. Wiem to od mojej mamy, która zna babcię tych dzieci. To tyle. Jak widzicie, ktoś zaczął za nas i bez nas. Skończyłam. Zapadła cisza. Baśka odniosła wrażenie, że unikają jej wzroku. Łyso wam — pomyślała z ukrytą satysfakcją. — Bo pewnie! Choć nie przyszłam z rewelacyjnymi pomysłami działania, jednakże wykazałam się zdolnościami wywia- 79 dowczymi. A wy? Ech, jałowi gadacze! I pracuj z takimi! — Ale nie powiedziała tego głośno. — Nie do wiary — Maciek tarł czoło, pocierał policzki, a nawet uszy, jakby nagle ogarnęła go jakaś swędzonka. — Rzekomą bombę można zrozumieć, a i pomoc tej matce też, zwłaszcza że motywy działania podobne. No i rzeczywiście, ktoś rozwala nam koncepcję! Ale psuć, niszczyć samochody? Tobie, Grabczykówna, musiał ktoś namącić. Skąd to wiesz? Bo jak zaczniemy od plotek... — Nie pozwalaj sobie, dobra? Ja mam wiadomości prawdziwe. Wystarczy mieć dobry słuch i otwarte oczy... Zresztą ludzie już mówią, mama słyszała od listonoszki. A co ty przyniosłeś! — rzuciła zaczepnie. — Po kolei — Maciek z uporem potrząsnął głową. — Jak nie wyjawisz źródła, powiem, że zmyślasz. Albo kłamiesz. Tak nie będziemy zaczynać. Wszystko wiesz od mamy? To jest twoje jedyne źródło informacji? A jeśli to są plotki? Baśka Grabczykówna poczerwieniała. Otworzyła usta, lecz zaraz zacisnęła je mocno. Milczała. Pozostali obserwowali ich w milczeniu. Ona zaś podnosiła się wolno. Maciek wstał również. Był już wściekły i nie krył tego. Złapał ją za sukienkę. — Nie puszczę cię, jak nie odpowiesz! — zagroził. Siedzący w bezruchu Darewicz wykonał niewielki ruch tułowiem. Przewrócił się na bok i jednym rzutem ciała podciął nogi stojącego. Z niewyraźnym okrzykiem Maciek runął na wznak. Chciał się dźwignąć, machał rękami, lecz sterczące ku górze stopy, wsparte na leżącym wciąż Jacku, uniemożliwiały ten zamiar. Szarpnął się więc, przeturlał do 80 amtego i obłapił go wpół. — Ty gnojku! - wyharczał, (nosząc zaciśniętą pięść, podczas gdy łokciem drugiej ręki jciskał Jackowi żołądek. Ala odzyskała energię. — Powariowali! — zawyrokowa-a i bez namysłu, od tyłu objęła Maćka za szyję. Jednakże iie było w tym nic z pieszczoty. Zaciskała krtań przedra-nieniem, a chłopakowi oczy wyłaziły już na wierzch. Ona bś nie zwalniając ucisku ostrzegała: — Zostaw go, bo się pogniewam. No, Maciek, słyszysz? Smoleń nie mógł odpowiedzieć. Brakło mu już tchu, twłaszcza że Baśka, idąc za przykładem przyjaciółki, wcisnęła się między obu chłopców, co wykorzystał Jacek, jróbując przydusić przeciwnika do ziemi. Przeszkodził emu Sławek Lewandowski. — Ale komandosi — wysapał, kiedy już wspólnie roz-Izielili przeciwników. — Dlaczegoś go zaatakował, wy-łumacz, Siwy! — zażądał. — Niech nie obraża Baśki — odburknął Jacek, wycze-iując palcami zeschłe źdźbła trawy. — To niech nie fantazjuje — wymruczał Maciek, gme-?ąjąc po kieszeniach spodni w poszukiwaniu papierosów. Czuł do siebie niesmak. Koniec z gnojkami! — postanowił :wardo. !Ala pochyliła się i podała zgniecioną paczkę zefirów, tóra wypadła w czasie szamotaniny. Przyjął bez słowa, 'apalając papierosa, ostentacyjnie odwrócił się do nich ilecami. Darewicz splunął głośno. — Baśka powiedziała prawdę! ' tymi samochodami to ja... — zaczął z trudem. — No ja, ja o robiłem — dodał prędko, widząc jak Ala powolnym 81 ruchem stuka się w czoło. Smoleń słysząc to drgnął, lec: opanował się na tyle, że nie odwrócił głowy. — Gnojki gnojki — mruczał słyszalnie, między haustami dymu. Wyglądało, że teraz Sławek rzuci się na Jacka. Parł 0 niego z zaciśniętymi pięściami. — Debilu! Po co, po co? J jakby tak musiał jechać natychmiast, może po lekarza Jacek stał nieruchomo, nie przyjął najmniejszej pozyc obronnej. — Mogę powiedzieć — odparł prawie pokornie Argument Sławka zastanowił go. Poniewczasie pomyślał, j może niepotrzebnie wyskoczył z tą „partyzantką". Swoi zamysłem powinien jednak podzielić się z nimi. Wspóln coś by wykombinowali i uniknąłby tego całego zamieszani! — Mów — zgodził się Sławek, siadając z rezygnacji Najbliższą przyszłość widział w czarnych kolorach. Prze nieprzemyślany wygłup jednego rozwala się cała ledw< powstała organizacja. A już wydawało się, że sprawa rusz] Idąc na tę zbiórkę razem z Maćkiem, zdołał mu zasugi rować, że powinni zacząć od proboszcza. Co prawd Maciek skrzywił się, że ksiądz pewnie nie zechce z nim rozmawiać, lecz w końcu zgodził się; powiedział, że spró bować można. No, ale teraz... — Wybierałem tych najgorszych — tłumaczył Jacek. Z nikim się nie liczą, całe chodniki zajmują. Jakby jezdni ni mieli. Ludzie niszczą ubrania, nogi rozbijają. Nie pamię tasz, Baśka, jak było z twoją matką? Ala podeszła do siedzącego wciąż na boku Maćka i po chylona, zaglądając mu w oczy, szepnęła: — On nie chcia źle, Maciek, widzisz. No chodź, trzeba to jakoś załatwić. Smoleń wyciągnął się na wznak. Podłożył ręce pod głowę — Aż tu słychać wasze rewelacje. Bawcie się beze mnie 82 __Ale ja mam pomysł! — nie ustępowała Ala. — Chodźcie tutaj — zawołała do tamtych. — Proponuję, żeby Siwy robił to dalej. To jest dobra broń — zachichotała po dawnemu. — Co?! —' zdumieli się Sławek z Baśką. — Alka, więc ty pochwalasz? — nie dowierzała Grabczykówna. — A zresztą, wszystko mi jedno — dodała zaraz, naburmuszona, że nie chciano jej wierzyć. — Z pewną poprawką — wyjaśniła Ala. — Należy wpierw ostrzegać. No, takie napomnienie na kartce. Na przykład wkładać pod wycieraczkę na szybie. Tak się robi, nie? — zwróciła się do Maćka. Nie odpowiedział, jakby nie do niego. Natomiast myśl tę podchwyciła Baśka. — Wtedy byłoby uczciwe — zawyrokowała z namysłem. — No, bo słuszność w tym jest. Mówi się przecież, że dla pojazdów jezdnie, a chodniki dla pieszych. Tylko, że... — zastanowiła się — takie ostrzeżenie należałoby chyba jakoś podpisać... — Właśnie! Już o tym pomyślałam — ucieszyła się Ala. — Co byście powiedzieli na takie inicjały: POW. No jak? — Jej oczy patrzyły wesoło. Baśka pomyślała, że Alka to jak kameleon; co chwila zmienia nastrój, nie dojdziesz za nią... Poza Maćkiem, który pozorował drzemkę, pozostali otoczyli ją ciaśniej. — Myślę, że ładnie — Jacek przejechał dłonią po włosach. — Dlaczego akurat tak — zaciekawiła się Baśka. — Co to oznacza? — Nie za wysoko...? — zastopował Sławek. — Co ty chcesz, jakąś polską organizację wojenną? A może wojującą? — zakpił. — Niepoważne — skrzywił się. 83 — Wcale nie! — Ala nie kryła triumfu. — Skrót tei będzie się czytało: Podziemna Organizacja Wszystkowiej dząca. Rozumiecie wreszcie? — Zaraz — Baśka zrobiła zatroskaną minę. — Żeby nid było kłopotu. Taką nazwę ktoś może uznać za podejrzana politycznie. A miało nie być polityki — spojrzała na| przyjaciółkę z dąsem. — Bo i nie ma — broniła się tamta. — Wy nic nie rozumiecie! Maciek otworzył jedno oko: — Proponuję, żeby nijj „podziemna", a „nadziemna" — mruknął. —- Co? — nie zrozumiał Sławek. — A wiesz... — zastanowiła się Baśka — on ma chyba rację. Myślę, że tak będzie roztropniej. Mniej by podpadało... — Miało być: „Bractwo" — przypomniał Jacek mar kotnie. Maciek otworzył drugie oko: — Lepiej brzmi — przyznał. — W takim razie nie „wiedząca", ale „widzące". Nad ziemne Bractwo Widzące — ogłosił Sławek, lecz zara: z wahaniem spojrzał na rozwalonego Maćka. — Trochę to dziwaczne, co? Jakby czegoś za mało... — Lepsze będzie: „wiele" — Maciek zapalał nowego zefira. — Nadziemne Bractwo Wiele Widzące — wyrzekł z tonacją, jakby sam wsłuchiwał się w melodię wypowie dzianych słów. Kiwnął głową. — Chyba dobre. — Wspaniałe! Wspaniała nazwa! — entuzjazmowała się Ala. — Brzmi jakby skromniej, a równocześnie oryginalnie 84 i prawdziwiej — osądziła Baśka, i dodała: — Jak, głosujemy? Mamy najważniejsze, moglibyśmy zaczynać... — Maciek ma plan — rzucił Sławek prędko. — Musimy zaczaić się na księdza. __ Na kogo...? — Baśce rozszerzyły się oczy. Patrzyła na Maćka w osłupieniu. Chciała dopowiedzieć coś jeszcze, ale Jacek, któremu słowo „zaczaić" podziałało na wyobraźnię, z emocji mocno ścisnął jej rękę. — Cicho, niech powie — szepnął. — Wpierw trzeba by obgadać szczegóły... — wyrzekł Smoleń wolno, jeszcze z oporami, ale równocześnie zniewolony wbitymi w siebie zaciekawionymi spojrzeniami. Rozdział IX Wysoki i młody jeszcze ksiądz obracał kartkę papieru. Przeczytał jeszcze raz, odłożył, i zamyślił się. Po chwili zajrzał do szarej koperty, ale poza kartką, którą odczytał, nie było w niej niczego więcej. Może trzeba by do proboszcza? — pomyślał, jednakże nie poruszył się. Zawracać mu głowę? — zastanowił się zaraz. Najchętniej zgniótłby ten list i wrzucił do kosza. Bo co to za metody? Jeśli ktoś rzeczywiście potrzebuje pomocy, to powinien przyjść tutaj i powiedzieć wprost, a nie jakieś takie... Zaciekawiał go charakter pisma. Niezbyt jeszcze wprawny, najwidoczniej nie pisała to ręka dorosłego. Więc tym bardziej, czego się obawiają? Po co to tajemnicze spotkanie? Hm, a może się wstydzą...? I ten adres: „Do księdza Andrzeja". Nie do Wawrzyniaka, a tylko wprost — do 85 ? Andrzeja. Bronił się przed myślą, że taka bezpośrednio] jakoś go zobowiązuje. Tylko jego, gdyż przecież drugie^ Andrzeja w parafii nie było. Więc żadnej pomyłki tu nie ma Właściwie — przypomniał sobie — sam zwykł ptzecie1 przedstawiać się z imienia: „ksiądz Andrzej". Więc nj powinien wydziwiać. No, ale ta treść... Spojrzał na zegarek. Do wyznaczonej godziny miał nieci czasu. Ponownie sięgnął po list. Czytał wolno, jakby chcia nauczyć się na pamięć: „Prosi się księdza Andrzeja, ab; dziś, o godzinie dwudziestej drugiej przybył na bardzc tych tam „NB..." — nie spamiętał pozostałych liter. ważne spotkanie. Ostatnia ławka w ogrodzie za plebanią pod wierzbą. Sprawa nie cierpiąca zwłoki, a obecnośj i pomoc księdza niezbędna. Prosimy o dochowanie tajem' nicy. NBWW". Litery imion, czy nazwisk... — zastanawiał się, usiłując skojarzyć je z jakąś znajomą twarzą. Dał za wygraną Otrząsnął się zaraz; a cóż ja za persona! Poza tym nie tak znów daleko od plebanii... — zbagatelizował leciutki niepokój, jaki odczuł przez chwilę. Zostawił zapaloną lampę i wyszedł z»pokoju, zamykając cicho drzwi. Szedł wolno, jakby chciał wmówić sobie j komu tam jeszcze, że wybrał się ot, na zwykły spacer przed snem. Był już blisko, ale choć wytężył wzrok, nie mógł nic wypatrzeć. Stara, rozłożysta wierzba w swych opadających do ziemi gęstych witkach mogłaby ukryć choćby i z tuzin Raczej wyczuł niż dojrzał, że ławka pusta. Zawahał się, nim usiadł. Przesunął się na środek ławki i oparł wygodnie. Późny wieczór, a raczej już noc, była wyjątkowo ciepła, bezwietrzna, chociaż niebo zachmurzyło się całe i przelatywały rzadkie błyskawice. Właściwie dobrze, że wyszedłem pomyślał, rozkoszując się bijącym zewsząd silnym za- Uśmiechnął się; a co by było, gdyby opróżnił kościelni pachem zieleni i rosnących wokół plebanii kwiatów. puszkę nie dziś, a jutro, pojutrze, i list ten leżałby w nie dotąd...? Hm, jeśli takie ważne, to pewnie by powtórzyli szybko znalazł odpowiedź. Czuł, że ogarnia go niecier pliwość; nazajutrz musiał wstać bardzo wcześnie, a jeszczi miał sporo zajęć wieczornych. Co oni właściwie myślą, ? jacyś NBWW? — rozzłościł się raptem. Gniew zaraz prz& goniła następna myśl — a jeśli rzeczywiście...? Czasy dzisią takie... Bez dalszych już rozterek powziął postanowienie: pójdę lecz jeśli okażą się to jakieś figle, to natrę uszu, oj, natrę! postanowił, i zarazem zreflektował się: jak? Wskazane miejsce jest zacienione, w ogrodzie dużo drzew, krzaków.. Przez chwilę poczuł się nieswojo, a jeśli to jakiś podstęp*? 86 Nadstawił ucha — za plecami jakiś szelest. Przez moment nowu poczuł się nieswojo. Ale zaraz usłyszał wyraźny, choć jakby nieco speszony w tonacji szept: — Dziękujemy, ;e ksiądz nie zawiódł... Chciał się obrócić, i poniechał. Postanowił milczeć, dopóki nie usłyszy czegoś bardziej sensownego. Chcieliśmy prosić księdza o zrozumienie... i o pomoc. My... my jesteśmy z organizacji... No, takiej podziemnej, i... Ksiądz Andrzej zesztywniał. Ale w tejże chwili usłyszał stłumiony odgłos jakby kuksańca, i drugi, cienki głosik: — Nadziemnej, idioto! I nie z organizacji, a z bractwa. Z Nadziemnego Bractwa Wiele Widzącego. Zapomniałeś?! No właśnie, my jesteśmy z Nadziemnego Bractwa — 87 gorliwie powtórzył ten pierwszy, jeszcze bardziej speszonymi szeptem. — I postanowiliśmy działać... zapobiegać! Wawrzyniak poderwał się z ławki. Usiłował dojrzeć cośl gęstwinie długich - wierzbowych gałęzi. Na próżno. Wl szeptał gniewnie: — Co to za żarty? Kim jesteście? Czel ode mnie chcecie?! Muszę wiedzieć, z kim mówię! — Niech ksiądz usiądzie, prosimy... Ja już tłumacza Chcemy skończyć z upokarzającą jałmużną od obcycłl — Jałmużną...? Od obcych? — usiadł, nadal nic ni rozumiejąc. — Iz tym naciąganiem przez niektórych — sugestyw szept wciąż dochodził spoza jego pleców, rozmówcy na nie widział. Jednakże zorientował się już, iż ten stłumić głos nie należał do człowieka dorosłego. Milczał, czeka na dalsze wyjaśnienia. — Ale sami nie poradzimy powstrzymać natrętów, tych darów, no, co je przysyłają... z zagranicy. I dlate* potrzebna pomoc księdza. 1 Uznał, że czekają na odpowiedź. Nie wykonując żadnej ruchu powiedział obojętnie, półgłosem: — Dobry obycza nakazuje, że partnerzy w rozmowie winni się widzieć wza jemnie. — I po krótkiej chwili: — Inaczej odejdę I poruszył się, markując powstawanie z ławki. Nie chcii jednak naprawdę odejść. Dziwaczne oświadczenie tyleż g zdumiało, co i zaciekawiło. Co oni chcą osiągnąć...?! zastanawiał się. — Niemożliwe! Nie możemy się de... zdekonspiro — zaprzeczył głos, ten bardziej piskliwy. Ksiądz zorie: wał się już, że musi należeć do dziewczyny. A ten pierwi — do młodego chłopaka. 88 __Właśnie — przytaknął chłopięcy głos. — Prosimy tylko, żeby ksiądz zawiadomił; niech już nie przysyłają. A tych chciwusów sami jakoś nauczymy. Wybijemy im to... Wawrzyniak obrócił się gwałtownie. Wyciągnął rękę, macając na oślep. Miał ochotę złapać tajemniczych gadaczy i potrząsnąć którymś silniej. Nie udało się, uderzył tylko dłonią o krawędź oparcia i z tym większym poirytowaniem wybuchnął: — Ani się ważcie! Jakie macie prawo?! Pewnie z zamożnych rodzin, że myślicie w ten sposób! A co z tymi, którzy naprawdę nie dojadają, których nie stać choćby na wyku-. pienie przydziałów kartkowych? Albo mają braki w odzieniu? Takich nie znacie, rozumiem. Np to przypatrzcie się im, kiedy przychodzą, posłuchajcie ich żalów... — My to wiemy! Poradzimy, zorganizujemy! — szept przeszedł w półgłos, zabrzmiała w nim jakaś żarliwa determinacja: — A ksiądz niech tylko powiadomi, że już nie trzeba. Niech sobie wysyłają do... do Afryki, albo gdzie... Może do jakichś misji? A w Polsce powinniśmy sami sobie pomagać! Bez niczyjej jałmużny! Bo to wstyd i... nie pamięta ksiądz, co nasz proboszcz mówił na mszy, jeszcze w zimie? Zdenerwował się, krzyczał prawie. No, że jeszcze nie odjechał ten wielki samochód, tir chyba, a ludzie już go otoczyli i domagali się, jakby nie wiem co! A najwięcej, to te kobiety w futrach! Ledwo zdążyły wysiąść ze swoich samochodów, co nimi przyjeżdżają na mszę, a już krzyczały, że im się najpierw należy, bo dawały na budowę kościoła. Niech ksiądz sam powie, nie było tak? Przez jakąś chwilę wikary milczał, przyznając im w duchu rację — no tak, tak też bywało... Lecz to jakieś rozpalone 89 dza.. głowy! Kto ich właściwie przysłał?! Chcą działać na żywiole spotkania, że to nie ja sam... Ale co powiem? Że kim Droga nie tędy! ? nl ^ Konspiratorami? A znów sugerując, że pomysł mój, — No, jeśli tak — rzekł na głos — to czemuście od ???» Qtow 0fuknąć, albo i pomyśleć, że miast pilnować, co mam nie poszli do proboszcza? Rozumiecie chyba, ze on tjLwierzone, to... to... — Ani wiedział, kiedy usnął, z nie-decyduje. Ja... właściwie zajmuję się katechizacją, o czymlokończoną my§lą chyba wiecie. Hm, widać nie bardzo skutecznie, skoro ni< potrafiłem nauczyć moich młodych parafian podstawowycl zasad... — Wstał. — Z Bogiem. Nie działajcie pochopnie __ jecmak nas wysłuchał — dowodziła Ala — a to już Muszę juz isc... ? sukces. Zobaczysz, Sławek, z tego musi coś wyniknąć! Jak W głosach wybuchła jakby panika. Wciąż tłumione, al lie jutr0j t0 za pare dni pogada z proboszczem. Zaprezen- głośniejsze i zmieszane z sobą: 1 owaliśmy... no, tego... opinię społeczną. Która widzi, że nie — Ksiądz proboszcz surowy... \ est dobrze, bo ludzie tracą aspiracje... — Woleliśmy z księdzem Andrzejem, bo znamy księ _ Chyba raczej własną godność... dumę — przerwał 1 >ławek z namysłem. Wbrew optymistycznemu trajkotaniu §\lki nie był całkowicie przekonany. Zwłaszcza nie był ladowolony z siebie. Czas, jaki poświęcił na przygotowanie iię do tego spotkania; szukanie, obmyślanie przekonują-;ych argumentów, aby prezentowane racje spotkały się ze [rozumieniem, wszystko to uznał teraz za czas stracony. :ie wypadło to tak, jak planował. Może źle, że zgodził się ia tę misję? Baśce pewnie lepiej by poszło... Powinna była r~»« — —«— ir~-*f • Jackiem. Nie, Jacek chyba jeszcze mniej się nadaje. Te — Te zagraniczne paczki naprawdę nie będą potrzebne..ego pomysły... Mógłby zrazić księdza Andrzeja całkowicie, my sami... J 4ajlepiej, gdyby poszedł Maciek. Już sam jego głos... tak, -?= Prosimy pamiętać... — słowa cichły w mroku, odd ,hyba mógłby przekonać najskuteczniej, lały się od księdza wraz z jego krokami. Jednakże uwięzłyi Ale Maciek Smoleń wymówił się, a Baśka wieczorem nie umyśle na dłużej, niżby chciał i przypuszczał. Nie mó nogła bo akurat potrzebna była w domu. Miała przecież usnąć. Co by im tu... — rozmyślał, przewracając się i ;eg0 małego pod opieką. Uradzili, że odwlekać nie ma co, posłaniu. — Może by rzeczywiście porozmawiać z pr< wypadło na nich. Sławek po raz pierwszy pomyślał, że jest boszczem? Ale o czym? I wtedy trzeba by się przyznać dllh stanowczo zbyt mało. Co można zdziałać w pięcioro? - Niech ksiądz sam z nim porozmawia... — Prędzej posłucha... — A my... my nie pochopnie... — Myślimy, wykażemy się... — Musimy tajnie, bo... bo... — Bo inaczej, to ludzie krępowaliby się brać.. — A my chcemy anonimowo pomagać... — Jeszcze do księdza przyjdziemy... 90 91 Zaraz, a gdyby tak spróbować namówić jeszcze kogoś... Stanął. Złapał Alkę za rękę, i gwałtownie przyciągnął d<| siebie. — Wiesz, muszę ci coś powiedzieć... — Co ty? Jak ty się zachowujesz! — wystraszyła się. Puść, bo narobię wrzasku! — podniosła głos, usiłują| wyswobodzić rękę. — Cicho, wariatko! — teraz on się przestraszył. Rz&J czywiście, po niej można wszystkiego się spodziewać. — I chodź tu z taką! — zdenerwował się, oglądając odrucho^ wo, czy nie nadchodzi patrol. Było przecież już grubo po dziesiątej i o tej porze w ogóle nie powinni wychodził z domu. — Musisz się wygłupiać? Zapomniałaś o stanij wojennym, o patrolach?! Ala stropiła się. — No, bo masz maniery! Zauważył, jak wydęła usta. Zapatrzył się. Wbrew męskil logice, uznającej nadąsany wyraz twarzy za odpychający 1 dziewcząt, Sławka taka właśnie mina Alki pociągała ??? bardziej. Kiedyś, pod wpływem swego zauroczenia w taki chwili, znienacka ją pocałował. — Ślicznie ci! — powiedział z zachwytem, na co zaskd czona Ala, nie rozumiejąc, o co chodzi, w czym jej śliczniej zarumieniła się gwałtownie i zaraz, jakby żałując, że przei chwilą ofuknęła go, przesunęła się bliżej. Pochyliła głowi niemal opierając ją chłopcu na ramieniu. Sławek poczJ drażliwe łaskotanie jej długich włosów. Odsunął się nieccj — Przestań — szepnął. — Bo pocałuję cię i dopiero będzie; miała powód do krzyku — roześmiał się cicho, z przji musem. Milczał przez chwilę. — Posłuchaj — odezwał ńf przyśpieszając kroku. — Wiesz, pomyślałem, że moż; powinniśmy jeszcze kogoś przyjąć... — ściszył jeszcze głos 92 oglądając się co jakiś czas za siebie. Ala już nie przerywała. Dopiero, kiedy stanęli przed jej blokiem, powiedziała z wahaniem: — Wydaje mi się, że można spróbować. Ale nie wiem. Rozbudować Bractwo byłoby chyba nietrudno, sama znalazłabym chętnych. Czy pomyślałeś jednak, że któreś z tych nowych mogłoby wypaplać...? No, zobaczymy, co inni. Cześć, do jutra. W domu spotkało Alę przykre zaskoczenie. Najgorsze te ciągle mokre oczy mamy. Ojciec zaś z miną i gestem prokuratora wyciągnął na widok córki rękę. — O, właśnie — wybuchnął — macie wasze wychowanie! O której ona wraca!? I to w stanie wojennym! Ma przecież dopiero czternaście lat! Jak skończy szesnaście, to pewnie wcale nie przyjdzie na noc! Przyjechali... — pomyślała bez radości. — Ale dlaczego mama ciągle szlocha, przecież nic się nie stało... — To wyjątkowo — pośpieszyła z zapewnieniem babcia, drepcąc nerwowo wokół całej trójki. — Ja wiedziałam, pozwoliłam. Ala miała ważną sprawę u koleżanki. Zaraz odgrzeję ci mleko, wystygło — zwróciła się do wnuczki, i zabierając szklankę wymknęła się do ktfchni. Ala chciała zaprotestować, jak zwykle, nie cierpiała przecież mleka, lecz przygryzła język — ojciec znów miałby powód do uwag. — Przestań, mamo, nie płacz — powiedziała cicho, cmokając matkę w zwilgotniały policzek. Na ojca ledwo spojrzała. — Cześć — mruknęła tylko. Pan Rajewski najwidoczniej nie zamierzał na tym poprzestać. — Ten samopas musi się skończyć! — wy- 93 krzyknął, patrząc na córkę groźnie. — Myj się i spal A jutro zabierasz się z nami! Ala odważnie uniosła głowę. — Ale ja nie chcę! Ja che zostać z babcią. I tu... tu chodzę do szkoły! — Uspokój się, Aluniu — mama chciała ogarnąć ją ramieniem, ojciec irytował się dalej: — Teraz nie chodzisz. A ty przestań wreszcie ją rozpieszczać. Czy nie widzisz, do czego doprowadziłaś? Wszystko jej wolno! — A ty byś tylko od niej wymagał! Same żądania nakazy i zakazy — odparowała, zasłaniając córkę własną osobą, chociaż mąż nie postąpił ani kroku. Powiedział jedynie złowróżbnie: — Żebyś kiedyś tego nie żałowała...! Ala nie chciała słuchać dłużej. Bała się, że w ferworzi udowadniania sobie wzajem racji rodzice gotowi ciągnąć córkę każde w swoją stronę. — Oni najchętniej rozdarliby mnie na połowę — pożaliła się kiedyś Baśce, która nie mogła tego pojąć. Uznała, że Ala „bez dostatecznego powodu dostała napadu histerii". Od tamtej jozmowy Ala zaczęła swoje zgryzoty kryć przed najbliższą przyjaciółką. Jednakże obecnie sytuacja wydała jej się wprost katastra falna. — Nie chcę. Nie pojadę, i już! — myślała w panice, nj nowo upatrując ratunek jedynie tylko w Baśce. ChciałabJ pobiec do niej natychmiast, i zrozumiała, że to niewykonal ne. Więc tylko uwalniając się z objęć matki i nie polemizują z ojcem, wymknęła się do swego pokoju. Jeszcze kiedl mieszkali tu również rodzice, zajmowała ten pokój z babcil teraz rządziła się w nim sama. Nie ścieląc, rzuciła się rl tapczan jak stała. Folgując rozpaczy, wcisnęła głowę 1 poduszkę. Nie chciała usnąć, nadsłuchiwała, kiedy ustani wszelki ruch, aby zaraz potem wymknąć się z doma 94 Trudno, nie będzie się do drzwi B^śki dobijać po nocy, nie może przecież zrywać ze snu wszystkich domowników. Usiądzie na schodach, zaczeka cichutko, aż się rozwidni. Tak zrobi! I z tym niezłomnym postanowieniem — usnęła smacznie. Przebudził ją ostry blask słońca i wesołe trele ptaków za oknem. Przez chwilę głowiła się, czemu spała w ubraniu. Przypomnienie wczorajszego wieczoru przeraziło ją na nowo; zaspała, wszystko na nic! Uderzyła ją dziwna cisza w mieszkaniu. To do rodziców niepodobne. I wieczorem i rano zawsze mieli sobie coś do powiedzenia, najczęściej wzajem wytykali sobie wszelkie możliwe winy i błędy w wychowaniu córki. W chwilach zastanowienia Ala skłonna była przyznać, iż te pretensje wychodzą częściej od ojca, jednakże wcale nie przysposabiało ją to przychylniej do matki. Uważała, że oboje zbyt dużo decydują o niej — bez niej. I te ich wzajemne oskarżenia! Najciszej jak mogła uchyliła drzwi. W kuchni nie było nikogo, a tylko złożona już i oparta o ścianę połówka świadczyła, że ktoś tu na niej spał. — Najpewniej babcia — pomyślała Ala. Na talerzu leżał stos ulubionych placków kartoflanych. Biała kawa w dzbanku jeszcze parowała. Wlała trochę do szklanki, przeżuła dwa placki. Nie miała apetytu. Poszła do łazienki i myjąc się pośpiesznie, wciąż nadsłuchiwała głosów rodziców. Na zmianę walczyła z pokusą uchylenia drzwi do ich pokoju, a natychmiastowym wymknięciem się z domu. — Gdzie ta babcia — myślała raz po raz — gdzie ona poszła? Pewnie do sklepu. Drobniejsze poranne zakupy 95 czasami robiła ona, Ala. — Ale się rozespałam... — pomyślała zła na siebie, że sprawiła zawód nie tyle babci, co sobie — miałam przecież uciec do Baśki! Zabraliby cię jak śpiącego szczeniaka, i też byś nie wiedziała — zadrwił z siebie ponuro, tracąc wszelką inwencję. Z tego frasunku ponownie usiadła nad talerzem i an/ spostrzegła, kiedy pozostały na nim tylko trzy placki. Więcej nie mogła, kawy też niewiele zostało. Wstała ociężała. — Resztę wezmę ze sobą — pomyślała, oglądając się za torebką z folii. Znieruchomiała, słysząc chrobot klucza w zamku. Weszła babcia. Położyła na podłodze siatkę z ziemniakami i sałatą, a na stole bochenek świeżego chleba. Ala patrzyła wyczekująco; co z rodzicami?, jeszcze by spali...? — pomyślała. — Wyjechali — oznajmiła babcia uśmiechając się. — Jakoś im wytłumaczyłam. — Jak?! — wykrzyknęła, bo wydało się jej to niepojęte..* — Tak razem, zgodnie...? — Zgodnie, to nie — uśmiech babci wcale nie był wesoły. — No, ale mój argument, że tutaj mam na ciebie oko, a tam, w pustym mieszkaniu, nie wiadomo co ci może wpaść do<$ głowy — tu pogroziła jej palcem —jakoś przeważył. OjcieJ ma urlop dopiero od września, a mama zaledwie o dwa dnif wcześniej. On uparł się na te kolonie nad morzem, a marna! że nie, i nie, bo te ciągłe niepokoje w kraju i lęk o ciebie nie* dałyby jej spać. No i nie dogadali się, ale pojechali, boi praca... — Babciu, jesteś najlepsza! — Ala pocałowała ją mocnol — To ja już lecę! Kupić coś? — sięgnęła po torbę wiszącą na klamce. 96 — Nie trzeba, jest wszystko. Tylko nie przegap obiadu! — usłyszała, będąc już za drzwiami. Jutro ja ugotuję — postanowiła, zbiegając ze schodów. Nie zauważała, że postanowień takich poczyniła już kilka. I jak dotąd kończyło sią tylko na dobrych chęciach. Rozdział X Jacek szukał sposobu. Wymyślał różności, lecz żaden pomysł nie był na tyle dobry, aby pokonać tego jednego, jedynego uparciucha. Z karteczkowych ostrzeżeń najwidoczniej niewiele sobie robił. Kiedy by nie przechodził, tamten zawsze siedział w swoim wozie. Jakby w nim zamieszkał. Czytał coś, albo spał. Ale Darewicz nie dał się nabierać na te pozory. Był pewien, że gdyby tylko uczynił najmniej podejrzany ruch, kierowca wyskoczyłby z pojazdu. Świadczyła o tym jego zawzięta mina, nawet wówczas, gdy udawał drzemkę. Wytrwały... — myślał Jacek z pewnym podziwem, że uparty kierowca woli tak „pokutować", aniżeli usunąć samochód z chodnika choć o trochę. Inni jakoś zrozumieli Po pisemnych ostrzeżeniach wciskanych przeważnie pod wycieraczkę szyby. A gdy który nie pojmował od razu, Jacek zmniejszał ciśnienie powietrza w oponie o połowę. Skutkowało, i gratulował sobie zwycięstwa „na ważnym odcinku działalności". W końcu pozostał ten jeden uparty facet. Chyba już jedynie z przekory, rozmyślał Jacek, a najpewniej celem udowodnienia innym własnej ważności, ani myślał zjechać z chodnika o centymetr. V 97 Więc Jacek głowił się, próbowali wspólnie coś wymyśleć, i nic. Nie zapomniał jednak i o tamtej, poważniejszej sprawie — o unieszkodliwieniu tajemniczego podglądacza, którego już coraz chętniej określał w myślach mianem szpiega. Czasem wyrzucał sobie, że działa zbyt opieszale. A miało być na odwrót, wszak tę sprawę zamierzał załatwić najszybciej. Ale ba, skoro postanowił, że sam... że nic Bractwu nie powie... Podniecony swoimi podejrzeniami wiele czasu poświęcał na drobiazgowe obmyślanie szczegółów własnego planu. Raz tylko przyszło mu do głowy, żeby podzielić się z kimś. Może... z milicją? Zaraz jednak odrzucił zamysł. — Zwyczajnie by wyśmieli — wyperswadował sobie. — Za mało konkretów, fakt. A poza tym... pó co się pchać, jak teraz każdy woli być od nich z dala. No i... co by powiedziało Bractwo, jakby wyszło na jaw, że wszedłem w konszachty z milicją? — Najważniejszym jednak powodem, żeby tajemniczą sprawą nie dzielić się z nikim, było pragnienie przeżycia tej przygody samemu. — Tak jest najlepiej — myślał — nie ma zbędnych rad, pouczeń, nikt się nie wtrąca. Przygoda... warto natrudzić się trochę, aby lepiej poznać i przeżyć cały jej smak. Zwłaszcza że ważny krok naprzód już poczynił. Odkrył mianowicie lokal szpiega. Trwało to trochę, ale tym więcej gratulował sobie cierpliwości i sprytu. Teraz kombinował, jak wedrzeć się do jego mieszkania, czyli do „jaskini lwa", jak to sobie umownie określił. A raczej chyba do „nory lisa",.,bo musi być z niego nie lada chytrus, skoro udaje mu się grasować bezkarnie do tej pory. Chociaż z tym grasowaniem... czy to właściwe określenie? 98 * Jakoś dotąd nie udało mu się wypatrzeć momentu, gdy tamten wychodzi z mieszkania. Albo kiedy wraca do niego. Mimo iż czatował w pobliżu parokrotnie. Sam nie wiedział, czy udałoby się pójść za nim niepostrzeżenie. Taki zaskoczyć się łatwo nie da — rozumował, lecz mimo to nie tracił nadziei; a może...? Idąc na miejsce zbiórki Bractwa, lub też wracając stamtąd, wciąż zerkał w intrygujące go okno i dręcząca myśl nie ustępowała. — Wcześniej czy później... — dodawał sobie otuchy. Nie dochodząc jeszcze do polanki, już z daleka zobaczył ludzi z Bractwa. Sławek z Maćkiem kopali piłkę, ale dziwne, poruszali się tak ospale, jakby czynili to nie dla przyjemności, lecz z jakiegoś przymusu. Lub jak gdyby słońce wytopiło z nich cały zasób sił, choć upał zelżał znacznie. Dość silny, porywisty chwilami wiatr orzeźwiał, przynosił ulgę. Dziewczyny też siedziały ospałe; celny właśnie strzał jakoś nie wzbudził ich zainteresowania czy aplauzu. Bramka uformowana z dwóch wciśniętych w ziemię patyków, była przesadnie wąska. Nie miała obsady bramkarza, lecz i tak trafienie do niej wymagało sporej umiejętności. Więc dlaczego taka obojętność? — zastanawiał się. Jeszcze nie zdążył usiąść przy Baśce, kiedy pozornie zaczytana w jakiejś książce Ala szepnęła przejmująco: — Siwy, zdrada! Osłupiał. Gdyby nie przejęty wyraz twarzy Ali, pomyślałby, że to jakiś jej nowy wygłup. Ale i tak nie chciał uwierzyć, a przede wszystkim — nic nie rozumiał. — Jaka zdrada? Kto zdradził i kogo? — zniżył głos, mimowolnie ulegając nastrojowi. Patrzył na Baśkę. Ta poważnie kiwnęła głową. — Prawda — przytaknęła, 99 przyzywając ręką grających. Ci jednak, jakby z powodu pojawienia się męskiego kibica, ożywili się. Nogi nabrały lekkości, ruchliwości, piłka żwawiej toczyła się tu, tam, i w następnej chwili rozległ się zwycięski okrzyk Sławka: — Siedzi! — Dwa dwa! — odkrzyknął Maciek i jeszcze z rozpędu klapnął jak długi tuż obok Jacka. Sławek podszedł wolno i usiadł z drugiej strony, bliżej AU. — Masz, czytaj — Baśka położyła przed nim zwykłą kopertę. Zamrugał powiekami. — Co za domino?! ..— wykrzyknął. List do mnie? — Zajrzyj do środka — poradził Maciek. — Nie gadaj tyle, Siwy! — popędziła go Ala. Jacek wydobył kartkę. Najpierw spojrzał na kopertę, ale nie ujrzał na niej adresata. Ani nadawcy. Mimo ponurych twarzy Bractwa podejrzewał, że coś oni udają. Chyba jakiś kawał... Ale niech tam — pomyślał, i rozłożył kartkę. Pismo było duże, wyraźne: „Do spiskowców płci mieszanej — zaczął czytać półgłosem. — Poczuwam się do obowiązku powiadomić, że wasza śmieszna konspiracja została odkryta. Jesteście pod ciągłą obserwacją. Tylko ze względu na wasz szczeniacki wiek nie wyciągnięto dotąd konsekwencji. Nie znaczy to, że dalsze takie postępowanie będzie tolerowane. Skorzystajcie z rady — jeszcze nie za późno na dołączenie do harcerskich biwaków, kolonii, albo do młodzieżowych hufców pracy. Tam wasze miejsce". Podpisano jakimś zygzakiem. — Takie domino... — Jacek gwizdnął cicho. — Skąd to macie? — zainteresował się. 100 — Ta koperta leżała tu, pod krzakiem — Baśka wskazała pobliski krzew. — Była przyciśnięta kamieniem. Jacek miał niewyraźną minę. — Może to milicja... — Według mnie, to niemożliwe, milicja tak się nie bawi... — wtrącił Sławek z lekceważeniem. — Pewnie pozazdrościł nam jakiś smark... — Czego? — zirytował się Maciek. — A bo ja wiem? Pewnie... no, spędzania tutaj czasu. Może nas podglądał... Może sam nudzi się i... . — Też mi pomysł! — prychnęła Baśka. — To mi nie wygląda na smarkacza — powiedziała stanowczym tonem. — Nie tylko sama treść, ale i charakter pisma świadczą, że... — Ale milicja by się tak przecież nie wygłupiała! — przerwał jej nerwowo Maciek. — Ja bym nie była taka pewna — odparowała Ala. — Oni mają różne metody działania. Mógł jakiś tajniak nas obserwować... — Szczególnie teraz, fakt — przytaknął jej Jacek, któremu przez moment głupio się zrobiło, że pierwszy wyskoczył z tą milicją. — A jednak Maciek ma chyba rację. Nie wyobrażam sobie... — zastanawiała się Baśka. — Lecz wobec tego pytanie; kto?! Maciek Smoleń przewrócił się na bok. — Nic, tylko ktoś wygadał — mówiąc to, może tylko przypadkiem spojrzał na Alę. — Ja absolutnie! — zaperzyła się natychmiast. — No, ja też nie — Lewandowski roześmiał się głośno. Spojrzał na szefa bez zwykłej uwagi. Myśl ta rozbawiła go. 101 — Chyba nie myślicie, że ja mógłbym co chlapnąć — żachnąr się Jacek. — A w ogóle, to nie wyskakuj z podejrzeniami! — Nikomu nic nie zarzucam. Ale zdarzyć się mogło, przez przypadek, nieuwagę — nie ustępował Maciek. — Czasem chce się mieć powiernika. Może z potrzeby chwili... Żebyście łatwiej mnie zrozumieli, powiem wam, że ja też o mało co... — Ty?! — Sławek wytrzeszczył oczy. Nie mogło pomieścić mu się w głowie. — Była taka chwila — głos Maćka brzmiał poważnie. Zapatrzył siew słońce. —No, zahamowałem, ale... Dobra, powiem — zdecydował się. Ich natarczywe, zdumione spojrzenia przymuszały do szczerości. — Duży Maciej polecił mi zawieźć w pewne miejsce jakiegoś faceta. Niby znajomego. Ale to jakaś tajemnicza afera, bo nic nie wyszło. Czekałem blisko godzinę, i tamten nie stawił się. No to przyjechałem do domu i mówię, co i jak. Przedtem duży Maciej tłumaczył mi, żebym z nim ostrożnie, bo niby chory. A potem widziałem, że sam był zaskoczony. Dopiero po paru dniach, kiedy dopytywałem, powiedział, że tamten nie mógł przyjść, bo ktoś inny się nim zaopiekował... Zrozumiałem, że go zamknęli. Maciej kazał mi o tym zapomnieć. I wtedy jakoś tak... no, chciało mi się zwierzyć. Że też działamy... Ale się wstrzymałem. Widzicie! — Złamałbyś przysięgę? Wydałbyś nasze Bractwo? — nie mogła pojąć Baśka. — Nie przesadzaj — zbagatelizowała Ala. — Słyszysz przecież, że się opanował. 102 — Nikt nic nie wypaplał, tylko musiał nas ktoś podpatrzeć — stwierdził Sławek stanowczo. — Trzeba się stąd zmywać. — Szkoda — Grabczykówna rozejrzała się z żalem — •i taka fajna polanka... — Fakt, drugiej takiej nie ma — stwierdził Jacek ponuro. — Nigdzie się stąd nie ruszamy — uciął żale Maciek. — Jak to? — zbuntował się Sławek. — Mamy czekać, aż nas zwiną? — spojrzał na Maćka z wymówką. — Ciebie? A za ćo? — zadrwiła Ala. — Ty, adiutant, obudź się — Jackowi błysnęły oczy. — On dobrze myśli. Trzeba udawać, jakby nie do nas. Najwyżej, no... tego, trochę coś zmienić. A w ogóle, to nie przeceniaj się, dobra? Kto by cię tam chciał zwijać — zakończył z kpiną, mimowolnie naśladując Alę. Sławkowi pociemniała twarz, milczał. Maciek nie zważając na ich polemikę, i pokonując pewien wewnętrzny opór — był już trochę zły na siebie za swoją szczerość — ciągnął własną myśl: — Nie zaszkodzi się... zabezpieczyć. Będziemy przynosić... książki, ze dwa zeszyty. Nie muszę ukrywać... sami wiecie... zawsze mam tyły z polakiem. Czytam za mało... można by coś z lektury. Alka zdaje się też... zresztą niech sama mówi. Ty, Siwy... — zawiesił głos, skrzywił się. Pomyślał, że to wytykanie zupełnie niepotrzebne. Zamierzał tylko o sobie, żeby umotywować, a tu wyszło mu tak, jakby im wypominał. Jacek się nie obraził. — Też nie przepadam za czytanką, fakt — przyznał. 103 — Ja nienawidzę matmy! — wykrzyknęła z przejęciem Ala, nie zamierzając ukrywać tego, co i tak było wiadome wszystkim. — Nienawidzę! — powtórzyła z siłą. — I nie zamierzam torturować się dobrowolnie. W wakacje...?! — Tylko Baśka i Sławek nie mają problemów — szepnął Jacek, jakby teraz dopiero zdał sobie z tego sprawę. Nie zważał na protest Ali. — Może trzeba by to wykorzystać... — Maciek minę miał niepewną. Pomyślał, że wychodzi coraz głupiej. Ma zachęcać do nauki w wakacje? No, ale tylko dla pucu — pocieszył się, i ciągnął raźniej: — Tylko na niby, nie? Dla zamaskowania! Będziemy udawać, że tu coś przerabiamy. Poza tym, myślę, że możemy się zbierać i w domu. Na zmianę, u kogo akurat będzie można. — U mnie zawsze — zapewniła Ala. — Babcia będzie szczęśliwa. No, że ma mnie na oku — roześmiała się. — To niezła myśl — Grabczykówna potraktowała rzecz poważnie. — W myśl przysłowia „przyjemne z pożytecznym". — Bez przesady — Jacek zmienił zdanie. — Wkuwać musieliśmy cały rok. — Ale teraz tylko dla przyjemności — Sławek zmrużył oko. — Nie chciałbyś pomocy Baśki? — Sam dam sobie radę — odburknął. Maciek uciszył ich: — Więc jeśli akceptujecie, jedźmy dalej. Jak z zapasami, są? A może nie ma napływu...? — uniósł brwi i popatrzył po nich wyczekująco. Jacek podniósł się. — Oblecę krzaki. Może się kręci ten... jakiś szczeniak. Niechbym go tak drapnął! — wykrzyknął mściwie, i odbiegł. 104 — Uważaj, Siwy, to nie musi być żaden mały — poleciał za nim ściszony głos Baśki, ale Jacek chyba nie dosłyszał. Sławek wyciągnął niewielki notes. — Ja uzbierałem na trzy paczki, Jedną już podesłałem, a o dwóch chciałem pomówić. No, komu w pierwszej kolejności... Nie pytali o szczegóły, omówili je już wcześniej. Postanowili, że każde z nich kierować się będzie własnymi możliwościami. Baśka, nie mówiąc nic pozostałym członkom Bractwa, zaprzysięgła do zachowania tajemnicy własną matkę. Grabczykowa nie od razu pojęła cały zamysł, w końcu jednak przyznała im rację. Obiecała pomóc, i słowa dotrzymała. Miała dużo znajomych, i nie tylko wśród koleżanek na poczcie. Był taki czas, że musiała „ dorabiać sobie sprzątaniem u ludzi, a nawet praniem. Wśród nich także rzuciła myśl, ażeby kto może przejrzał swoje zasoby i zechciał pozbyć się tego, co już niepotrzebne. Wszelką odzież, z której wyrosły dzieci, jak również niemodne, nie noszone już przez dorosłych ubiory. Z żywności otrzymywała głównie kaszę i mąkę, gdyż szybko okazało się, że wiele osób artykułów tych ma za wiele — jadali obiady w stołówkach. Rzadziej, ale otrzymywała również margarynę, cukier, smalec. Natomiast Ala wciąż wyciągała „różności" — jak to określała — z wszelkich kątów i schowków w mieszkaniu babci. Były to przeważnie niepotrzebne już zabawki, także trochę odzieży. Na artykuły żywnościowe naciągała babcię tłumacząc, że z rówieśnikami urządzają sobie teraz często „obozowiska", gdzie smażą placki, gotują makaron, a 105 nawet krupnik. Więc ona, Ala, potrzebuje sporo kaszy, mąki, oleju, i innych „różnych różności". Bo gromadka spora, a nie wszyscy mają co przynieść. Więc może „kochana babcia" ma coś niepotrzebnego, i może dać. Babcia najpierw złapała się za głowę —skąd teraz olej! Następnie trochę połajała w rodzaju: w kryzysie takie zabawy wymyślać...? Ale przecież swojej ukochanej Alusi nie potrafiła odmówić. Coś tam zawsze wyszukała lub przyniosła, Ala wolała nie dopytywać — skąd, czy też gdzie babcia „organizuje" produkty. Podobne starania czynił Sławek Lewandowski, choć z mniejszym skutkiem. Zawsze jednak coś tam doniósł Baśce, u której urządzili „magazyn" i gdzie formowali paczki. Jacek Darewicz miał najmniejsze możliwości, bo matce nie mógł nic powiedzieć. Tyle że bez jej wiedzy podbierał czasem co nieco z domowych zapasów, jakie przewidująca Darewiczowa porobiła pod koniec roku osiemdziesiątego. Znaczącą pomoc deklarował Maciek. Przeważnie w gotówce, którą jedynie on mógł zdobywać,,głównie przy pomocy samochodu, którym często jeździł po mieście robiąc konkurencję taksówkarzom. Pasażerów przewożonych „na łebka" nie brakowało. ; Baśka rozłożyła zeszyt. — Cztery paczki... — i zaczęła wyliczać, kiedy i w jaki sposób weszła w posiadanie ich zawartości. Przerzuciła kilka kartek zeszytu. — Przekazałam... — wymieniła parę nazwisk oraz adresy. — Pozostała mi jedna. Są w niej same buty, ale takie, że chyba tylko do 406 wyrzucenia. Niektóre może dałoby się uratować, trzeba by jednak do szewca. No, a z gotówką... — znów przerzuciła następne kartki i odczytała niewysoką kwotę. — Sami widzicie... — Forsa jest — Maciek wręczył jej osiem stuzłotowych banknotów. — Jednemu facetowi przewiozłem trochę drobnych gratów. Podobno będzie miał jeszcze coś, za jakieś dwa, trzy dni. Zrobiłem też kilka kursów... Poza tym jest propozycja, ale... — zawiesił głos, niezdecydowany. — Jaka, śpiewaj! — zachęcił Jacek, sadowiąc się już na powrót. — Nikogo — poinformował. — Ale męczące, bo na cały miesiąc. Tyle że na jakieś dwie godziny z rana. Roznoszenie mleka po mieszkaniach — wyjaśnił. — Ja odpadam — dodał zaraz prędko — no, bo to akurat w naszym bloku — spojrzał na Sławka. Ten nie odpowiedział, ale Baśka wyrwała się: — To co? Moglibyśmy na zmianę. Słyszałam, że za to jest niezły pieniądz! — Bierzemy! — przytaknęła Ala ochoczo. — Ja mogę pierwsza. Proponuję, żebyśmy zmieniali się co trzy dni. Dłużej nie dam rady, lubię pospać — wyznała szczerze. — Widzisz, nie ma sprawy — osądził Sławek, i spojrzał na Jacka. — Co, Siwy? — Fakt — zgodził się Jacek z wahaniem. — Ale mnie się zdaje, że roznosić mleko może ktoś dopiero od lat szesnastu... — No i dobrze! — przerwała mu Baśka. — Maciek zatrudni się oficjalnie, a my będziemy niby go zastępować. Kogo będzie obchodziło, czy to Maciek roznosi? Grunt, aby robota była wykonana. — Zobaczymy. Trzeba to sprawdzić. Bo jeśli tak nie 107 można, to trzeba będzie zrezygnować — zakończył sprawę Maciek. — Co dalej, słucham! — zwrócił się do Ali. — Podrzuciłam nasz apel do paru punktów handlowych — zaczęła Ala, sadowiąc się wygodniej. — Do dwóch ajencyjnych, i do trzech prywatnych kiosków z warzywami. Prywatni już odpowiedzieli, ajenci jeszcze się czają. Myślę, jak ich popędzić — wyrecytowała Ala z pamięci. Maciek spojrzał na nią z uznaniem. —- Błysnęłaś! Widzicie, tak trzeba! Wykazy, no, tej całej buchalterii nie możemy ominąć. Ale trzeba to trzymać gdzieś w domu. A na narady będziemy przychodzić z pamięciową relacją. Jak ona. No, dobra. Ale o jakich ajentach mówiłaś? — zainteresował się. — Jedna baba, ta gruba, to boutiąue. A w drugim siedzi cała rodzina. Taki ogólnospożywczy. Ale trzymają różności; czasami miewają nawet herbatę, dżemy, soki, kawę zbożową, różne ciasta i coś tam jeszcze. Mają się czym dzielić, co? — rzuciła zaczepnie. — Myślę, że będą chcieli — Baśka spojrzała na nią z uznaniem. — Zaimponowałaś mi — przyznała. Ala opuściła głowę. Nie chciała okazać rumieńca. Uznanie przyjaciółki miało dla niej duże znaczenie. Speszyła się, nie wiedziała, co odpowiedzieć. — E, tam... — burknąła tylko. Sławek ujął jej rękę w przegubie i ścisnął lekko. — Mnie też — zapewnił pośpiesznie. — Tylko dlaczego nic nie powiedziałaś, warzywa ciężkie — dodał z wymówką. — Właśnie chciałam — uniosła głowę patrząc na Maćka. 108 ( / — Ale nie daliście dokończyć^ A w ogóle, to chyba przydałby się jakiś magazyn — zachichotała. — Ci prywaciarze nie zaprotestowali ani słowem! Myślę, że robi na nich wrażenie sam stempel na tych naszych kartkach. Te duże litery: NBWW — zachichotała znowu. — Ala, bądź poważna — poprosił Sławek. — Powiedz lepiej, o co konkretnie się zwróciłaś? — No, właśnie — mruknął Maciek — trzeba wiedzieć, czym dysponujemy. — Nie mogłam wymagać — rozłożyła ręce. — Prosiłam tylko o to, czym sami handlują. Napisałam tak: „NBWW zwraca się do Państwa o czasową pomoc dla będących w potrzebie rodaków. Prosimy o pięciokilogramowe paczki dwa razy w tygodniu. Ziemniaki i podstawowe jarzyny, jak marchew i buraki. Za dołączenie czegoś z własnej inicjatywy będziemy wdzięczni podwójnie. Znakiem wyrażenia zgody niech będzie karteczka leżąca w rogu wystawy z proponowaną datą odbioru". — I jak się wam to podoba? — Genialne! — skwitował Sławek za wszystkich. — I co było dalej? — Nie uwierzysz, ale już na nazajutrz, to znaczy dzisiaj^ przed południem dostrzegłam te kartki. — Kto szybko daje, ten dwa razy daje — zauważył Maciek, i chrząknął. — A masz może plan, jak zrealizować odbiór? — Właśnie, że nie — Ala zasępiła się. — To chyba najtrudniejsze... — Posłuchajcie — Maciek zdążył zmienić pozycję na siedzącą. Teraz pochylił się ku nim i zniżył głos. — Podjadę, 109 no, jak najbliżej. Stanę gdzieś z boku. Po odbiór pójdzie dwójka, następnym razem inni. Trzeba się trochę odmienić, przebrać jakoś, ale bez przesady. Wejść na krótko przed zamknięciem. Wykorzystać moment, kiedy nie będzie kupujących, albo poprosić sprzedawcę na bok i powiedzieć spokojnie i niegłośno: Mamy odebrać pięciokilogramowe porcje warzyw. Podobno pani, albo pan, już wie. I tyle. Potem szybko, ale nie biegiem, do syreny. Odjedziemy... — O rany, po co zaraz samochód? Dla pięciu kilogramów? — sprzeciwił się Jacek. — Sam wezmę i zaniosę, gdzie trzeba! — No, właśnie. Za dużo masz benzyny? — poparła Baśka. — Odjedziemy, trochę pokołuję — ciągnął Maciek, nie zważając na sprzeciwy. — Później trzeba podrzucić pokwitowanie. Najlepiej z wyszczególnieniem. To konieczne, uważam. — Świetnie — Sławek uniósł kciuk. — Mówiłem, że ty... — nie kończąc, kiwnął głową. — To teraz trochę w siatę — Jacek poderwał się, podrzucając piłkę. — I przestańcie z tym kopaniem, bo ją schowam! — ostrzegł groźnie. Nie usłyszał odpowiedzi, ale już piłka — ta sama, którą znalazł w wodzie — szybowała w górę, raz po raz odbijana przez inne dłonie. Grali z zapałem. Patrząc z boku, trudno byłoby odgadnąć, że poza piłką interesuje ich coś jeszcze. A jednak nie opuszczało dręczące pytanie: kto podrzucił im tę kopertę? 110 Rozdział XI Grabczykówna siedziała na zewnętrznym murku, pod wystawą mięsnego. W sklepie było trochę kości i przywiędłej białostockiej, ale mieli coś przywieźć. Była siódma w kolejce i fakt ten uznała za korzystny; jest nadzieja, że się doczeka. Oby tylko przywieźli niedługo. Znieruchomiała nad rozłożoną książką. Udając niesłabnące zainteresowanie czytaniem, nadstawiła ucha. Zaintrygowała ją rozmowa dwu niemłodych, siedzących tuż przed nią kobiet. —Ja tam się nie wymawiam, moja pani — mówiła półgłosem jedna. — Czy to przestępstwo, że wyzbywam się tego, co mi niepotrzebne? A że zrobiłam jak prosili... — jeszcze bardziej zniżyła głos. — Chyba jest różnica, czy wyrzucę prosto do śmietnika, czy też zapakuję jakoś to, co jeszcze może służyć innemu. Moje, to mi wolno. No i podobało mi się. Lepsza taka pomoc od swoich, niż dziadowanie u obcych. Trzeba honor mieć! — Też tak zrobiłam — przyznała druga, siedząca za nią. — Ale się trochę boję... — Bać się? Czego?! — No, żeby jakiego nowego kłopotu nie było. Rok temu, to wszyscy byli jedni, ale dziś znowuśmy podzieleni. Wiadomo, co się może komu nie podobać? No i dziwi mnie, co znaczy to „NBWW". Dlaczego nie Solidarność? — Solidarność...? Co też pani, przecież Solidarności już nie ma — wzruszyła ramionami pierwsza. Ale tamta potrząsnęła głową: — A może — powiedziała z zastanowieniem — może właśnie taka powinna być nasza prawdziwa solidarność...? Na co dzień! • ~ Ul Baśka poczuła mocniejsze uderzenie serca. Dla pozoru chciała przerzucić kartkę, ale pomyślała natychmiast, że jakikolwiek ruch może kobiety spłoszyć. — E, tam — zbagatelizowała pierwsza. — Co tu roztrząsać. Nie kradnę, ani nie szkaluję nikogo. Swoje daję. Jeszcze dwoje znajomych namówiłam. Z innej dzielnicy, bo tam u nich jeszcze nic. Wybrali mi trochę, co mieli zbędnego i też zapakowałam. Idę wyrzucić śmieci, to i taką paczkę stawiam obok. I nie oglądam się, ani czekam. Wystarczy mi, jak nazajutrz widzę, że już jej nie ma. Chociaż pojemniki jeszcze nie opróżnione. Podoba mi się to! — Ale kto też może zabierać? — zastanowiła się rozmówczyni. — Tak od razu? Jakby specjalnie na to czekali... Prawdopodobnie — wyjaśniła sobie zaraz. — Bo jak sami prosili, żeby właśnie w taki sposób... No, tak było na tej kartce, co to ją znalazłam w skrzynce na listy. U pani też tak? — Też. Ale mnie to nie intersuje. Po co się ciekawić. Zbyteczne. Nieoczekiwanie do rozmowy wtrącił się starszy mężczyzna. Baśka obrzuciła go szybkim spojrzeniem. Trzymał rozłożoną gazetę, ale też chyba tylko udawał, że czyta. — A jak to jakiś szwindel...? — powiedział z namysłem. — Może jacyś naciągacze, co to potem sprzedają na wódkę? Ja — spojrzał na obie kobiety — powiedziałem synowej, żeby się nie śpieszyła. Niech się najpierw dowiem, czy rzeczywiście ktoś to dostaje. Nieodpłatnie, i taki naprawdę potrzebujący. Nie lubię naciągaczy! — Myśli pan...? — Ta, co przestrzegała sąsiadkę, teraz sama zastanawiała się. — E, niemożliwe. Przecież nie 112 pakuję nic nowego. Chyba, że z jedzenia. Ale czy na to kilo kaszy, albo mąki, a nawet kostkę margaryny miałby się kto połaszczyć? Chyba, że skończony łobuz! — A mało dziś takich? — podsunął emeryt. — To co, uważa pan, że należy zaprzestać? — wtrąciła z przekąsem pierwsza. — A bo ja wiem... Tfzeba by się jakoś dowiedzieć, gdzie to trafia... Baśka myślała intensywnie. Tego emeryta znała trochę z widzenia. Na tyle, że wiedziała, w którym budynku mieszka. Twarz jednej z kobiet, tej mniej śmiałej, też nie była całkiem obca. Często spotykała ją w kolejkach do sklepu. Tylko tej drugiej nie znała. Ale i tak dobrze się składa — odetchnęła. Wiedziała już przez kogo trafić do tego emeryta i przekonać go. Zdecydowała się na swojego najstarszego „podopiecznego", który mieszkał w tym samym budynku, co ten nieufny emeryt z kolejki. Dziadek dochodził podobno osiemdziesiątki, ale był jeszcze żwawy. Chodząc, wspierał się na lasce, lecz nie widziało się, żeby była mu niezbędna. Włosy miał niewiele przerzedzone, a tylko braki w uzębieniu spore i dlatego mówił niewyraźnie. Baśka nie wszystko rozumiała, gdy jej dziękował, ale rozmawiała z nim dopiero dwa razy, przy okazji wręczania mu dwu kolejnych paczek. Mieszkał z synową, która pracowała gdzieś w odległej dzielnicy i wracała do domu późnym popołudniem. Dwie wnuczki w wieku przedszkolnym przebywały więc najczęściej z dziadkiem. O ojcu ich różnie mówiono, podobno był uwięziony, ale Baśkę to nie obchodziło. Rodzinę tę „wciągnęła na listę" po parokrotnej, przeprowadzonej niby mimo- 113 chodem obserwacji; żyli skromniutko. Wiedziała również, że po zagraniczną pomoc do parafii nie chodzili. Nieocenionym źródłem informacji na ten temat okazała się ich dozorczyni, z którą mama Basi była w bardzo zażyłych stosunkach. Postanowiła załatwić sprawę nie czekając. Skoro tylko uporała się z przydzielanymi na kartki zakupami, zamiast wpierw do Ali, jak się umówiła, pobiegła prosto do siebie. Wyłożyła mięso i wędlinę do lodówki, pochwaliła małego brata, który w zapamiętaniu bazgrał coś kredkami, i zezując na malca, żeby czego nie spostrzegł, zaczęła pakować do torby swoje rekwizyty teatralne — jak je w myśli nazywała. Składały się na nie zaledwie trzy rzeczy; stara peruka mamy z lat jej młodości, o długich, w kolorze kasztana włosaGh; podobno na początku lat siedemdziesiątych takie peruki były bardzo modne; równie stary kapelusz o dużym rondzie, który znowu stawał się teraz modny; oraz ceratowa kurtka mamy w kolorze „spłowiałej myszy" — jak ją określała. Szczęściem mama Basi nie należała do wysokich, zaś wówczas, gdy ubierała się jeszcze w tę kurtkę, figurę miała znacznie szczuplejszą niż teraz. Dlatego też Baśka nie utonęła w niej całkowicie, uważała nawet, że wygląda „jako tako". Przykazała Markowi, żeby rysował nadal pilnie, a nagroda go nie minie, i zamknęła za sobą drzwi od pokoju. Przed drzwiami wyjściowymi nadsłuchiwała przez chwilę, spoglądając w wiszące w przedpokoju lustro. Uspokojona nałożyła pospiesznie perukę, na nią kapelusz, na ramiona narzuciła kurtkę. W tym przebraniu wyglądała na dorosłą dziewczynę. A o to przecież jej chodziło. Na dworze zaczęła się 114 / pocić. Przez chwilę miała wielką chęć zrzucić kurtkę i wcisnąć ją do torby. Przemogła się. — Nie wolno się demaskować — napomniała się surowo. — Jak konspiracja, to konspiracja. Dochodząc do budynku dziadka ucieszyła się; nie siedział na ławce przed wejściem. Dla pewności rozejrzała się nieznacznie i weszła na schody. Naciskając guzik dzwonka zafrasowała się, co zrobi, jeśli go nie zastanie. Mógł przecież pójść na spacer, albo stoi gdzieś w kolejce i czeka na przywiezienie towaru. Baśka już od dawna zaobserwowała, że teraz kolejki pełne są starych ludzi. Tylko oni mają czas na wielogodzinne czekanie pod sklepem... Na szczęście obawy niepotrzebne. Usłyszała szuranie kapci i zaraz dopytliwe „kto tam?" W odpowiedzi zastukała lekko trzy razy i stanęła na wprost wizjera. Drzwi uchyliły się, trzymał jeszcze łańcuch. Zaraz i ta przeszkoda opadła, i Baśka znalazła się w przedpokoju. Zauważyła, jak spojrzał na pustą torbę. Pewnie się zdziwił, pomyślała, i zganiła się, że nic nie przyniosła. Odpędziła myśl; jeszcze nie pora, w kolejności! — przypomniała twardą regułę. Grono podopiecznych zwiększało się, członkowie Bractwa niemal co dzień odkrywali nowego adresata, którego chcieliby wziąć pod opiekę. Dowiadywali się przeważnie od tych, którym pomocy już udzielali. Zapędy próbował hamować Maciek, przestrzegał grożącą plajtą — wszystkich nie wykarmią! Zakrzykiwała go najczęściej Ala: — Tylko zakrojona na szeroką skalę akcja może przynieść efekty. Chodzi nam przecież o to, aby stała się konkurencyjna wobec paczek zagranicznych — dowodziła. Mimo iż „wy- 115 wiad" przeprowadzano dość wnikliwie, to zazwyczaj pierwsze sygnały się potwierdzały. Strapieniem nie tylko Baśki był fakt, iż więcej odkrywali potrzebujących aniżeli zasilających. Uśmiechając się do swojego „podopiecznego", wyłożyła pośpiesznie, z czym przyszła: — Polecono mi przekazać prośbę, żeby pan, najszybciej jak można, wspomniał panu... — tu scharakteryzowała dokładnie wygląd nieufnego emeryta z kolejki pod sklepem — że zapomogę w naturze otrzymujecie. Jest to potrzebne — przekonywała, widząc pytanie w bystrych ^oczach dziadka, który dotychczas słyszał od niej, aby się raczej tym nie chwalić — ponieważ niektórzy powątpiewają, czy dary trafiają pod właściwe adresy. Nie musi pan o tym mówić ze wszystkimi szczegółami... Chodzi tylko o to, żeby dotarło do ludzi, że wszystko funkcjonuje, wie pan. Ale niech pan tak mimochodem, najlepiej zbliżyć się pod jakimś pozorem, prawda? No, na spacerku przy domu... albo co... Będzie pan mógł? — zapytała przymilnym tonem, obserwując dziadka spod opuszczonego ronda kapelusza. Jak mogła, tak kryła twarz w jego cieniu. — A mogę, mogę. Czemu by nie — potaknął skwapliwie dziadek. Wysłuchał z uwagą i widać uznając, iż prośba jest sensowna, wyraził gotowość jej spełnienia. — Najlepiej wieczorkiem, on wyprowadza psa — pochylił się, jakby zawierzał tajemnicę. — Powiem, oczywista, że powiem — zapewnił jeszcze raz, widząc, że „emisariuszka" — jak określał dziewczynę w myślach — ujmuje klamkę. Niedaleko swego bloku Basia usłyszała za sobą przyśpieszone kroki. Nie obejrzała się, zwolniła nawet trochę, 116 udając całkowitą obojętność. Ale ten ktoś nie zrównał się z nią i/dosłyszała niegłośne, choć z irytacją wyrzucone słowa: — I gdzie ty się włóczysz?! Ulga, to Alka. — Musiałam, miałam coś pilnego do załatwienia — wyjaśniła prędko. — Musiałaś... Miałaś być chyba u mnie, nie? Czekam i czekam... A tu nowa draka! Baśka przyśpieszyła kroku. Ładna historia — pomyślała — zaczyna się rwać. — No? — rzuciła niecierpliwie. — Siwy się buntuje! — Jacek...? — Baśka aż przystanęła. — Powiedział Sławkowi, że ma dosyć. Bo to przestało być zabawne, a stało się zwyczajną orką. Tak powiedział, wyobrażasz sobie? I jeszcze, że on ma poważniejsze sprawy. Ale jakie, to nie wyjaśnił! Sławek się zdenerwował i wygarnął mu, że to dezercja! — Tak powiedział? — zdumiała się Baśka. — A coś ty myślała! No i jeszcze, że powinien być za to osądzony. Sławek chce zaproponować powołanie takiego sądu, wiesz?! — Sądu? Jakiego znów sądu?! — No, honorowego. Co ty, Baśka, dzisiaj nic nie kontaktujesz! v — Ale domino... — Baśka bezwiednie użyła ulubionego powiedzonka Darewicza. — I co teraz? Radziliście, żeby wciągnąć kogoś do pomocy, powołać nowe grupy. Żeby rozszerzyć, bo w piątkę już trudno podołać. A tu Jacek się wycofuje... To jak teraz? — Właśnie. Sławek stanowczo zażądał, aby Siwy konie- 117 cznie przyszedł dziś na odprawę. Żeby się wytłumaczy^ przed Maćkiem, przed całym Bractwem! — Obiecał? — Gdzie tam! Ani coś mruknął. Wiesz, Baśka, ty popęda go, dobra? Ciebie posłucha. — Mnie? — Grabczykówna zmieszała się. Przyśpieszyła kroku. — Odejdź, Alka. Przecież dekonspirujesz mnie, ni& uważasz? No odskocz, mówię! Leć do siebie. I czekaj na mnie, zaraz przyjdę, to pogłówkujemy. — Dobra — Ala nie oponowała. Zawróciła z miejsca] i pobiegła w przeciwnym kierunku. Zakłopotana Baśka nie wiedziała, jak postąpić. Tua przed drzwiami do mieszkania szybko ściągnęła z siebie kapelusz, perukę i kurtkę. Chowając rekwizyty do torby, wciąż obmyślała argumenty, jakimi winna posłużyć się w słownej szermierce z Jackiem. Zawstydzić...? Zwątpiła, czy go to wzruszy. Prosić? Też chyba na nic, co go obchodzą jacyś tam... — myślała z goryczą. — Widocznie nie czuje potrzeby zrobienia czegoś dla innych. Przestało go toj bawić? Egoista! Tym bardziej trzeba mu wygarnąć —| postanowiła i zamierzała zaraz do niego iść, ale sprawa siej skomplikowała; braciszek też się zbuntował. — Nie chce] ciągle być sam — oświadczył kategorycznie, widząc, żą siostra znów zamierza gdzieś wyjść bez niego. — Obiecałaś] nagrodę — upomniał się, podbiegając do niej i tarmosząca za sukienkę. — Chcę loda — zażądał. — Dużego, o takiego — dodał zaraz, rozsuwając poziomo swe małe dło-j nie. Baśka roześmiała się. Kucnęła, objęła Marka i pocałowa-j ła. — Cygan jesteś. Obiecałam, ale musisz trochę poczekać, rozumiesz? — Nie chcę czekać, chcę już! — Wyrwał się z objęć siostry. Założył ręce za siebie i zaczął ją okrążać cichym, skradającym się kroczkiem. Baśka obserwowała manewr spod oka. — No i co? — zapytała widząc, że zatrzymał się i medytuje. — Powiedziałam, że musisz poczekać. A co, może nie chcesz już loda? — spytała ostrożnie. Wiedziała, że Marek pragnienia miał czasem wprost fantastyczne. Kiedyś zażądał, aby kupiła mu kiosk „Ruchu". — Będę sprzedawał gazety. I książki. A ty będziesz kupowała, i zawsze będę ; miał pieniążki — wyjaśnił bez namysłu, kiedy zaskoczona j Baśka spytała, dlaczego akurat kiosk. Tym razem zażądał bez porównania skromniej: — Chcę jeszcze gumę — odparł po namyśle. — Do żucia? — ucieszyła się. — Zaraz dostaniesz — zapewniła ochoczo. — Kochany smarkacz — pomyślała z rozrzewnieniem. — Ja na jego miejscu zażądałabym... — Nie dokończyła myśli, bo braciszek, jakby sam rozumiejąc, że ubija interes nazbyt skromny, dopowiedział pospiesznie: — Dwie. Dwa balony — poprawił, żeby nie było już żadnych wątpliwości. Baśka westchnęła. — No, dobra. Ale nie wszystko naraz. Idziemy po te balony, a loda dostaniesz innym razem. Tylko żebyś potem był grzeczny! Będziesz? Bo musimy wstąpić do Ali, wiesz? Mam do niej pilny interes. W drodze do Ali domu Mareczkowi buzia się nie zamykała. Opowiadał i opowiadał — a miał do tego dar. Zawsze słuchała go chętnie, rozbawiona niewyczerpaną fantazją .-- 118 119 dziecka. Teraz jednakże nie miała cierpliwości, bo zmuszał do pośpiechu alarmujący sygnał Ali. Trzeba to wyjaśnić jak najszybciej — myślała, ponaglając ledwo nadążającego za nią Marka. — Pedałuj prędzej, bo mogą zamknąć sklep — postraszyła;. Na szczęście nie domyślił się kłamstwa. Za milkł, a za chwilę wyrwał rękę z jej dłoni i puścił się biegiem — Nie upadnij! — krzyknęła. Kiedy Ala otworzyła drzwi, Baśka wepchnęła w nie tylkoj Marka. — Zajmij się nim — powiedziała — ja spróbuję! rozgryźć Jacka. — Rozgryź. Ale nie pogryź! — zażartowała Ala. — Masz strasznie wściekłą minę... — roześmiała się. Baśka nie odpowiedziała uśmiechem. Zawróciła i pona-j glona własną niecierpliwością pośpieszyła do mieszkania Jacka. Tak była przekonana, że zastanie go rozwalonegd Jeniwie na leżaku, iż nawet nie zaniepokoiła się, nie widząd go na balkonie. Mimo parokrotnego naciskania dzwonka, jakoś nie kwa pił się z wpuszczeniem jej do środka. Za drzwiami panowała głucha cisza i znaczenie tego zaczęło w końcu do niej docierać. —Wyszedł. Poszedł gdzieś sam. Mówił Sławkowi, że ma ważniejsze sprawy niż ich paczki. Ale jakie? Dlaczego nic jej nie powiedział? Jak on tak mógł... — rozmyślała zawiedziona, zstępując wolno po schodach. Rozglądała si% wciąż jeszcze z nadzieją, że za moment gdzieś go tu dojrzy, usłyszy zawołanie. Szła coraz bardziej przygnębiona. Nojf niosły ją jakby nie z jej woli, jak gdyby zmuszał'je do tego ktoś inny. — Gdyby to Sławek tak postąpił, albo nawe! Maciek, chyba odczułabym to mniej dotkliwie — rozmyśla ła. — Ale to Jacek! Ten sam, który asystował jej tak często 120 d i to od dawna. Chwilami aż do uprzykrzenia! A teraz zmył się. Nie zadał sobie najmniejszego trudu, aby wytłumaczyć 'się bodaj słowem... Postanowiła zajść do Sławka i dokładnie go wypytać o przebieg rozmowy z Jackiem. Ale i tu, po kilku dzwonkach, •odpowiedziała jej cisza. Odzyskując jasność rozumowania, doszła do wniosku, że najwidoczniej i pozostałym chłopcom 'zaciążyło dotychczasowe, „babskie" towarzystwo. I zapewne postanowili wyrwać się gdzieś bez dziewczyn. — Być może pojechali z Maćkiem, tą jego cud-limuzyną — pomyślała złośliwie o sfatygowanej syrenie Maćka. Toteż zaskoczyło ją mocno, kiedy niedługo po wyjściu z bloku Sławka, usłyszała warkot, krótki sygnał klaksonu , i wołanie: — Grabczykówna, hej! Kto cię tak ograł? Obejrzała się niezbyt przytomnie, podeszła bliżej i nie odpowiadając, zajrzała do wnętrza przez opuszczoną szybę. — Sam? A ich gdzie pogubiłeś? — zapytała. — Kogo? — Maciek patrzył na nią ze zdziwieniem. Jej niezbyt mądra mina zaczęła go bawić. — No, wystękaj, kogo? — ponaglił niecierpliwie. — Jak to? A gdzie Jacek i Sławek? Sądziłam, że pojechaliście gdzieś... no... razem... — zająknęła się. Podejrzenie, jakie niesłusznie powzięła, a co teraz dopiero zrozumiała, spowodowało, że szybko odwróciła twarz, chcąc ukryć rumieniec, ale Maciek zdążył dostrzec jej zmieszanie. Nacisnął klamkę i wyskoczył z wozu, kierując się odruchem współczucia. — Ba... Basiu — teraz on zająknął się. Przygnębienie, a teraz to zmieszanie Baśki, ta jej jakaś bezradność w oczach spowodowały, że uszła gdzieś cała oschłość, jaką świadomie kierował się w obcowaniu 121 Rozdział XII z dziewczynami. Ujął jej rękę i trzymał, ściskał, na próżno szukając słów, jakimi chciałby wyrazić to coś, co teras odczuł tak raptownie. Naszło go uczucie nieznane niezwy! JaceJ{ żałował ????1?2???? szczerości. Trzeba było kłe, na które zupełme me był przygotowany^ - Nie martv ^ & ^ trąbić _ poniewczasie. - Teraz będą się, no, me martw - powtarzał tylko. - Powiedz, co si ić . namawiać do ? Zastanowił si jakb V Bask J .,__i A1 j . 1 • >% > • ? ego uniknąć. Ale nie zdołał nic wymyśleć poza powzięciem stało? — Miał wrażenie, iż wielkie zazwyczaj oczy zmalały jakoś i przestraszył się że takie już pozostaną. jostanowiema, iż b dzie unika} wszystkich razem ; każd Baska wyswobodziła rękę, lecz wcale me gwałtownie ^ SODna Jakby niezupełnie świadoma, ale przecież czuła dotyk uścisk jego ręki i nie doznała z tego powodu żadnej niechęci gest w kierunku samochodu potem do Alki — spojrzałlia zegarek. Znalezienie takiego wyjścia podniosło go na duchu. Dla J >ewności rozejrzał się dyskretnie, a nie widząc żadnego Mozę... może nawet przeciwme — pomyślała zdziwiona. — „ ? -? „™„,;„?„:„„ ., „;?„ „, vw + ? ? ?-_ .. . , \ ? --" , , ; , *jT? ?. ,, . , zagrożenia , pogwizdując z cicha, ruszył beztrosko dalej. Ten Macek potrafi okazać taką delikatność, o jaką gc > z ku { same ' ^ dotąd me podejrzewałam... - Rzecz oczywista me powie ;amodzielnie j ^lalnoŁĆ a„typarkingo;ą» _ działa tego głośno, a tylko tłumaczyła pospieszme: 1 , , ',„11 ... ,. , c? 1 • i « ?, , ? • • • i. 1 ??? ? ? • i ak określał tę swoją akcję w myślach. — Stanął 1 zamrugał — Pomyślałam, ze może poiechahscie gdzieś razem, bo • , • , , . , . , , . „ . °, , . „? m 1 ? ji- ta J jowiekami samochody stały jak na pokazie. Podczas gdy me zastałam ani Siwego, ani Sławka. A podobno Darewicz < • , uuji* ? • 7. n / ? .> t ?* m 1 Joprzedmo parkowane były pod kątem prawie prostym 1 z się wycofuje 7 Bractwa... — 1 powtórzyła Maćkowi swoi f • ? , -Z ? i. • •-. v J J v } ? kołami, zderzakami wysuniętymi grubo więcej mz na pół n0^,ęZJ ą' »* • 1 t 1 ? • \Rodnika, teraz stały pod niewielkim zaledwie kątem do Wsiadaj — Maciek z namysłem wykonał zapraszanej ., . „ . J ? , f . . - Poszukamy ich razem. Ą )rzejSC1^ I *^ Y*^ z pojazdów przedmę koło, jakby Dzisiaj zbierzemjliesmiało' Jak §???? tez g°towe cofn^c się w każdej chwili, 1 edwo przekroczyło krawędź chodnika. Samochody stały się u mej. J J — Spróbuj sam, Maciek, dobra? — poprosiła Jacka koniecznie. Niech się wytłumaczy. Ja już muszę dc Ali. Podrzuciłam jej Marka. No jedź, szkoda czasu - . Jiieme, puste wewnątrz, i Jacek gapiąc się wciąż, jął defilo- ,* vać przed nimi całą, swobodną teraz, szerokością chodni- ca. Przystawał przed co drugim lub trzecim wozem i patrzył nań „z góry", z nieskrywaną pychą, i za chwilę znów ruszał słowo! ponagliła. Pomachała mu ręką i niespodziewanie dla same , . •." siebie krzyknęła, kiedy już ruszał: — I dziękuję za dobn ?' T — le, co się tu szwendasz? — dobiegł go nagle gruby, ] lieprzyjemny głos. Jacek spojrzał uważniej i dopiero teraz jlostrzegł, iż jedna z szyb fiata, którego właśnie mijał, -puszczona była do połowy, a za nią, w głębi ledwo 122 123 ?chodów jak dzisiaj. Mimo iż już pierwsze ostrzeżenia odnosiły skutek, ale tylko u niektórych. Zwłaszcza, gdy je widoczne oczy leżącego na tylnym siedzeniu mężczyzny. Zjeżdżaj, mówię — powtórzył tamten groźniej — widok * opierał czynem, spuszczając powietrze bodaj jednego koła. zasłaniasz. ^jje przerywając marszu, Jacek podniósł ramiona i prze- — Popatrzeć nie wolno? — odparł Jacek zaczepnie. I dągnął się z zadoWoleniem. Spojrzał w wyblakłe od żaru, A gdzie tak napisane. \ |ecjutko zamglone niebo, a potem przeleciał wzrokiem po Głowa mężczyzny uniosła się wyżej. — Te, mądrali rozrzuconych w nieładzie, w bliższej i dalszej odległości, Żebym cię me musiał... — Jacek me zrozumiał końcoweg smutnoszarych betonowcach, z rzadka tylko rozweselonych słowa. Stał z rękami w kieszeniach, a w oczach miał kpim taffl { owdzie odrobiną naturalnej zieleni. Wyglądało to, — I tak byś mnie me złapał — pomyślał z lekcewazemen . ??? budynki „wyrosły" kępkami: w bliskiej odległości Czując się całkowicie bezpieczny, dodał uśmiechając i gtafo ich trzyj potem pięć lub sześć> potem następowała złośliwie: — Myślę, czy warto byłoby takiego grata targc przerwa _ odkryta przestrzeń, na której gdzieniegdzie stał wac-- . J jakiś kiosk czy pawilon handlowy, lub usługowy. A dalej •— Ach, ty... — mężczyzna gwałtownie zmienił pozyc znowu grupka bioków. jedynie Sławek ; Maciek mieszkali ciała. Uniósł się, usiadł. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi w tym samym bloku> pozostali cz}onkowie Bractwa miesz- Jacek odskoczył, ale zaraz zatrzymał się wyczekującej w pewnej odległości od siebie, w dwóch kolejnych Tamten jednak nie wyszedł z wozu, przytrzymał tylko no; drzwi. Wyjął papierosa, zapalił. Nieoczekiwanie roześmi; się. — Nawet we śnie nie widziałeś takiej forsy — zaśmiał si kupiskach budynków. Dlatego każde z nich najlepiej znało miało możność obserwacji tylko swych najbliższych spółmieszkańców. A to z kolei pozwalało im na wymianę podopiecznych". Na przykład Baśka upatrzoną przez Ale mój tata ma! - palnął Jacek bez namysh ;iebie rodzinę przekazywała pod opiekę Alce lub Sławkowi, ctórzy znowu postępowali podobnie. I to jest właściwie edyna korzyść z tej kępiastej zabudowy — doszedł do vniosku Jacek. — Tyle miejsca — mruknął, idąc dalej — i drzew, czy choćby krzaków jak na lekarstwo. Jacek nie przesadzał. Cały teren młodego stosunkowo znów. dziwiąc się, jak mu to kłamstwo wymknęło się gładko. Chce, żebym mu doradził. Niech pan przyjedzie na giełda to oko panu zbieleje, jak pan zobaczy, co będziemy targc wać — rzucił jeszcze przez ramię Oddalał się bez pośpiechu. — A jednak pomogło, pomd 124 gło —myślał z uciechą—jednak złamał upór tego własna )siedla sprawiał wrażenie _ zwłaszcza w oczach przyby-najbardziej dotąd upartego. — Poznał go, chociaż prze zów z innych dzielnic — jakiejś rozległej pustyni najeżonej ostatnie dni widywał przeważnie mnych właścicieli. Dłuba zarymi) betonowymi) 0 mniejszej lub większej kubaturze coś przy swoich pojazdach, a może tylko udawali, nigd wszakże nie widział aż tak porządnie ustawionych samo - punktowcami. Jedyne urozmaicenie, to stosunkowo 125 liczne balkony, które mieszkańcy ożywiali, strojąc je zielel nią hodowaną w skrzynkach. Były co prawda bloki różnią! ce się architekturą i kolorytem tynków, niektóre nawel znacznie, ale takich nie było wiele. Przeważały proste w, budowie, szare „mrówkowce". Najgorsze chyba jednaa było to, co Jacek niejednokrotnie słyszał od matki — ludzie wytykali budowlańcom, iż niesłychanie marnotrawią po wierzony im teren. Mało tego, że budynki usytuowana bezładnymi kępami, to jeszcze odstępy między najbliższymi sąsiadującymi ze sobą blokami, jak i przerwy między tymi jak gdyby mini-osiedlami — były bardzo różne. Sprawiał! to wrażenie nie przemyślanego sposobu zabudowy, tchnęł! chaosem i bałaganem. Co prawda Jacek rzadko się nad tynj zastanawiał, ale matka lubiła powtarzać: „Kiedy będziesa miał coś w życiu robić, to nigdy tak, jak zrobiono naszj osiedle". Jemu właściwie przeszkadzało akurat nie tor Bardziej odczuwał brak większych skupisk zieleni. Kiedyś usłyszał, że niektórzy mieszkańcy (bo nie wszyscy byli chętni) mają sadzić drzewka, a chyba i krzewy. PotenJ jakby zapomniano. Mówiło się o tym również w szkole] miano się przyłączyć, i też — rozeszło się jakoś... Trochę okrężną drogą dotarł pod znajomy blok. Dobrza że chociaż tutaj jest trochę zieleni — pomyślał, zajmująl posterunek u wejścia do budynku znajdującego się n| wprost tego, którego ostatnio prawie nie spuszczał z oka, Siedząc na pryzmie brudnożółtego piasku, obserwował Wyobraźnia podsuwała różne obrazy, jednak rysy tej nie1 126 znanej mu dotąd twarzy wciąż widział niewyraźne, zamazane. Tylko emocje rosły, zwiększały się, i Jacek czuł, iż tego napięcia nie pozbędzie się, dopóki nie rozwiąże trapiącej go w dzień i w nocy tajemnicy... Adamiakowa postawiła wiklinowy koszyk u drzwi i otworzyła je z zamka. Potem zamknęła za sobą i zapukała w oszklone, lekko uchylone drzwi od pokoju. Pchnęła je, nie czekając na zaproszenie. — Dzień dobry! Bardzo pan zgłodniał? — spytała, stawiając koszyk na stole. Jęła wydobywać z niego napełnione talerze oraz nieduży dzbanek, najwidoczniej z kompotem. — Już...?.— Rogala oderwał wzrok od gazety. — Dzień dobry, pani Adamiakowa! — Spojrzał na zegarek. — Wcale mi się jeść nie chce — wyznał. — To z tego, że nie przebywa pan na dworze — stwierdziła. — No, gotowe. Niech się pan przysuwa, bo stygnie. I niech pan aby nie marudzi, i tak co dzień łamię sobie głowę, z czego by tu ugotować obiad. — E... — zlekceważył pan Wacław — w sezonie pani narzeka? Niech pani zaczeka do zimy. — Zima czy lato, jednakowy przydział. Co tu można tych pańskich dwu i pół kila... Mięsa jak na lekarstwo, bo i wędliny trzeba panu trochę. Na śniadanie, a i na kolację też. Mężczyzny nie można samymi jarzynami karmić. Albo wchodzących i wychodzących z klatki schodowej, rejestrolchoćby jajkami. Żeby chociaż ryb przywozili więcej... wał w pamięci ich twarze i cały wygląd, i myślał, i zastaj Jaki teraz ze mnie mężczyzna — Rogala zatrzymał nawiał się, który to z nich może być tym „świecącym"łuesioną do ust łyżkę. — Przestałaby pani... -- A co niby mam przestać — obruszyła się. — Chłop 127 jak tur. A że teraz... — spojrzała na poręcze inwalidzkiegl wózka, na którym siedział. — Przejściowe, minie. Sam pal mówił, że lekarze... Jeszcze pan zatańczy na weselu moja Anki, zobaczy pan! Rogala głośno siorbnął zupy. — Dobra — pochwalił -1 lubię kalafiorową. Co, Ania wychodzi za mąż? — zainterł sował się. — A niedawno narzekała pani, że córka z żądny™ nie chodzi. — A bo ma, i nie ma. To dlatego, że przebiera. Jak Ą jakich ulęgałkach. Ten za mały, tamten za gruby. Inny znól niedobry, bo do każdej dziewuchy by się uśmiechał. No, tal Anka mówi. I że ona tego nie lubi. A inny jeszcze, zawól ma nie taki, jaki ona chciałaby u niego widzieć. — Nie... — Wacław Rogala pokręcił głową, i roześmiJ się. — Czy to ona będzie za niego pracować? Co jej do tegcf Aby zarabiał! — Też tak mówię. Ale, bo to mogę przetłumaczyć! Gdyby tak ojciec żył... — westchnęła. — Dziewucha nic sobie nie robi, że w lata wchodzi. Za parę tygodni dwadzie ścia pięć skończy, i ani się obejrzy, jak starą panną zostanie. Nie wiem, czy nie będzie kiedyś żałować. — Hm. Pewnie się jeszcze nie zdążyła zakochać. Ale jal to przyjdzie, to najpewniej nie będzie szukać wad ani zalefi Wtedy sama zacznie ponaglać, żeby jak najszybciej nazwj sko zmienić. — Sama już nie wiem — Adamiakowa znowu westchnd ła. — Anka zdaje się nie z tych kochliwych. Chyba po ojci taka. Bo widzi pan, panie Rogala — poprawiła się wygodniej na krześle, i zaraz sięgnęła po dzbanuszek z kompotem1 Nalała do szklanki. — Niech pan popija — doradziła. — 128 Dziś trochę przysuche, bo do mielonego żaden sos nie pasuje... A mizeria co, nie smakuje? — zdziwiła się, bo jeszcze nie spróbował nawet. Zadowolona kiwnęła głową widząc, jak natychmiast dziobnął widelcem w plasterek ogórka. — Co to ja chciałam... Aha, bo widzi pan, mój stary... No, wtedy to był młody, trzydziestki jeszcze nie miał, to chodził do mnie, i chodził. Chyba więcej jak trzy lata. I nic. Ani razu nie zagadał, o żadnych tam oświadczynach, skąd! A co dopiero o ślubie. To zgniewał mnie w końcu i mówię: albo w te, albo wewte. Przez ciebie nie będę w lata wchodziła, decyduj się! I co pan powie? — spojrzała na Rogale, unosząc brwi. — Iw taki to sposób pobraliśmy się. I co, źle miał? Pan Wacław odsunął talerz, upił jeszcze łyk kompotu. — Trochę trudno byłoby teraz sprawdzić — wymruczał, odstawiając szklankę. — Że co? — nie zrozumiała Adamiakowa. — E, nic, nic — zbył ją, sięgając pośpiesznie po fajkę. Nabijał ją długo, starannie. Adamiakowa obserwowała go nieco podejrzliwie. Poruszyła się, chcąc zapewne wstać i pozbierać naczynia, lecz jakby ogarnęła ją chwilowa niemoc, bo tylko mocniej wcisnęła się w oparcie krzesła. Rogala pyknął z fajki raz i drugi, spojrzał przelotnie w okno, a potem na siedzącą z boku kobietę. — Jednakowe mamy kłopoty, pani Adamiakowa — wyrzekł niegłośno, potakująco sobie głową. — Jednakowe...? — A tak. Moja Magda też by już powinna... Niewiele młodsza od paninej. Ale jej w głowie tylko malowanie. No, nie mogę narzekać, to dobre dziecko. Nie bardzo chciała 129 zostawić mnie tu samego. Wytłumaczyłem; jak już cię tal twoja przyjaciółka tak zaprasza, to jedź, świata trochę zobaczysz. Paryż... Francja... okazja przecież! Sumienia 1 trzeba by nie mieć, 'żeby zabronić. Tylko że teraz... no,l powinna już wracać. Adamiakowa podniosła się i zaczęła sprzątać ze stołu. —I Może sobie tam ciepłego męża znalazła... — wtrąciła wolno, I jakby z przymusem. — Jakoś o tym nie pisze. Pani jednak trochę raźniej, jestl jeszcze syn... — Dużo z niego mam — burknęła. — W wojsku prze-j cie! — Poszedł, to i wróci. A co chłopak, to chłopak. — Żeby jak najszybciej... Czasy dziś takie, ciągle się boję o niego. — Czego?! Teraz właśnie zaczyna być porządek! — Różnie z tym porządkiem. Jeszcze nie wiadomo, ??? może być. Wolałabym, żeby już był w domu. — A ja pani mówię; teraz właśnie tam bezpieczniejszy! Ja... dziś to żałuję, że nie przepadałem za dzieciakami! Uważałem, że w zupełności jedno wystarczy. No i chciałem! aby Magda miała lepiej. Żeby nie trzeba było jej skąpić! ograniczać dla drugiego. Ale, wie pani... nigdy się nil przewidzi. — O, to, to! Żeby to człowiek wcześniej mądry był. B<| jakbym tak wiedziała, który z tych adoratorów Anki będziJ najlepszy, to może bym ją jakoś przekonała. Ale znowu..] jakby tak może miała potem narzekać na matkę? No, będl szła. Ma pan jeszcze co na dzisiaj? — rozejrzała się p<| 130 pokoju. — Czas by już trochę posprzątać, kurzu się nazbierało — dodała. — Za parę dni. Tak jak się umówiliśmy, pamięta pani. Na częściej nie starcza już pieniędzy. — Wiem, wiem. Ja tylko tak, bo już by się zdało. Ale ja przecie... — Dobra, dobra, dajmy spokój. A co do dzisiaj... Nie przechodziła pani czasem? — Tamtędy? Ano byłam, specjalnie poszłam. No bo, pomyślałam, jak panu tak zależy... — I co, nic pani nie zauważyła? — Absolutnie. Tylko parę niedopałków. — Dobrze pani patrzyła? W tamtych krzaczkach też? — Tam najpierw. Głównie w tym miejscu, gdzie wtedy tamtą kopertę zostawiłam, co to pan kazał. No, ale nic. Aż mi dziwno. A może przez pocztę panu tę odpowiedź przyślą? — Przez pocztę? Pani Adamiakowa, co pani... — roześmiał się, ubawiony. — Może... Może należałoby jeszcze raz? — zastanowił się ciszej. — Pomyślę. Nie wspomniała pani komu? — zerknął na nią nieufnie. — A skąd! — obruszyła się. — Co to ja, papuga jaka? Jak pan taki podejrzliwy, to trza mnie było nie posyłać. Nie wpraszałam się. — Dobra, dobra. Niech się pani nie unosi. Do widzenia, i dziękuję. — Proszę. Zaraz! Nie jestem pewna, ale coś mi się zdaje, że jeden z tych chłopaków ciągle się teraz przed domem kręci. Taki biały. No, włosy ma takie, świński blondyn. 131 Rogala uniósł głowę. Spojrzał na nią bystro. — Jest pani pewna? Czego by tu chciał? — A ja tam wiem? Sam pan tłumaczył, że nigdy nie wiadomo, co takim smarkom może wpaść do głowy. No i że tego... trzeba uważać. Bo to młode, głupie, i gotowe narobić biedy sobie i drugim. Nie pamięta pan...? — Pamiętam. Ale co, przyjrzała mu się pani trochę? — Gdzie tam. Przecie mówię, że on dopiero ostatnio. Nie zdążyłam, no i poza tym... — Poza czym? — E, nic. Pomyślałam tylko, że może się panu zdaje... Chociaż z drugiej strony — zastanowiła się — te młodziaki dzisiaj zadziorne jakieś takie. Raptem wszystko przestało im się podobać. Żadnego już szacunku do nikogo nie mają. Napatrzyłam się, jak wtedy u siostry na Lesznie byłam. Przez okno widziałam, jak te kamienie rzucali. Rzucali, i uciekali, jak im te zomo, milicja znaczy się, popęd dawali. Jedni i drudzy nie chcieli ustąpić. Co to będzie dalej, głowę tracę. Nową wojnę chcą wywołać, czy jak? No, ale tamte starsze byli. A te tutaj, to dzieciaki. Pan naprawdę myśli, panie Rogala, że i takie mogą...? Rogala ponuro pokiwał głową: — Nie ogląda pani telewizji? Nie słucha, co mówią? — Nie za wiele. A bo to mam czas na wszystko? Pan wie, że utrzymać w czystości taki duży dom, to trzeba się natyrać. A lokatorzy też różni, niejeden to nawet butów nie wytrze, udaje, że wycieraczki nie widzi. Tatałajstwo takie, choć z gęby inteligentem świeci. No, a i o panu też muszę pamiętać, żeby pan tu nie zemrzał z głodu, nim córka panu wróci. 132 Tak... — Rogala opuścił głowę, zamyślił się na krótko. — Wiem, że pani nielekko. Ale Magda powinna już niedługo... — Phy, co tam! Przyzwyczajonam. Od małego, nie tak jak te dzisiejsze, co tylko by bąki zbijały. Tylko by wymagali, ale żeby tak przyłożyć się trochę do roboty, to nie myślą. Dawniej tak nie było. — Więc sama pani widzi... — Ja... Co tam ja, jak ludzie co innego ciągle gadają. — Ludzie? A co oni takiego... — Różnie. Przeważnie nic dobrego. Że nikomu nie można już wierzyć, bo wszyscy kłamią. Gazety, radio. A najwięcej telewizja. Tutaj u nas, na osiedlu, tak nie widać, ale siostra mi opowiadała, że na dziennik to ludzie gromadami wychodzą z domów. Żeby za... zama... o, zapomniałam, choroba!" Aha, żeby za-ma-ni-festować, że nie chcą oglądać tego dziennika. Bo tylko kłamią, wie pan... — Ładnie, nie ma co! A dzieciaki to widzą, i potem naśladują. Z większym skutkiem, ma się rozumieć, bo co młodsze, to i sprytniejsze. Trzeba uważać, pani Adamia-kowa. Niech się pani jednak trochę przyjrzy temu białemu. Może trzeba będzie do rodziców jakoś trafić? Myśli pani, że wiedzą oni, jak się ich pociechy zabawiają? Ilu rodziców wie? A ilu pojęcia nie ma! Po wyjściu Adamiakowej Rogala jął rozmyślać nad tym, co od niej usłyszał. Nie chciał okazać, jakie wrażenie zrobiły na nim jej słowa. A szczególnie te o zamieszkach na Lesznie. Więc demonstracje trwają nadal? Toż to już jawna wrogość! I władza pozwala? Wierzyć się nie chce. A może to 133 tylko jakieś plotki?! Tak, niechybnie najzwyklejsze babskie j plotki. ,, Stwierdzenie takie uspokoiło go nieco, ale me na długo. Przypomniał sobie powiedzenie, że w każdej plotce bywa część prawdy, i ogarnęła go irytacja. - Ciągle mało rozsądku - sapał - wystarczy, że byle głupstwo rzuci ktoś bez zastanowienia, a już cały tłumek przyklaskuje bezmyślnie. I zawsze tak; dawniej, i dziś! Czy my sami nigdy nie nauczymy się rozróżniać...? - myślał zasępiony, i me umiał sobie odpowiedzieć. Poczuł się ogromnie stary i niepotrzebny. Nawet Magdzie, bo przecież gdyby było inaczej, to wróciłaby już i wszystko, co dzieje się dobrego a również i złego, wiedziałby z ust swojej córki. Jej, Magdzie, by, uwierzył. A tak... . Głupstwo - ofuknął się. - Złoszczę się na innych, a sam daię posłuch — energicznie odepchnął się od stołu i skierował fotel do okna. Pożałował, że wszystkie okna mieszkania wychodzą na tę jedną stronę. Może by zauważył głowę tego „białego", i odgadnął z jego miny cos co umknęło uwadze Adamiakowej? Zwłaszcza ze tu odległość nieporównanie mniejsza niż do miejsca, gdzie się ciągle gromadzą. Ciągle? Otóż ostatnio znacznie rzadziej Nie Śmiałby powiedzieć, dlaczego fakt ten miast uspokajać przynosił skutek raczej odwrotny; podejrzewał, ze skierowane do nich ostrzeżenie rozzuchwaliło ich jeszcze więcej. Tyle, że już nie tak na oczach, kryją się chyba... Parokrotnie zdążył zwątpić, czyjego perswazja trafiła do nich choćby na krótko. Zaraz potem utwierdzał się w przekonaniu, ze me powinien poniechać. Niechby go tam nawet i wyśmiał kto, niechby i jemu samemu wydało się to w końcu naiwne czy 134 głupie, ale w konsekwencji lepsze to, aniżeli w razie potwierdzenia domysłów — i zwłaszcza spowodowania jakiegoś nieszczęścia — wyrzucanie sobie, że patrzył, spodziewał się, i nie zrobił nic. Rozdział XIII Bywały chwile, że ksiądz Wawrzyniak wracał myślami do tamtego wieczornego spotkania, kiedy usłyszał bądź co bądź niecodzienne żądanie. Kręcił wtedy głową, i może bezwiednie naśladując proboszcza, mruczał do siebie jakieś uwagi, a i głośniejsze zdziwienia. Próbował myśli przepędzać, jako że miał ważniejsze sprawy na głowie, ale nie zawsze ze skutkiem. Tylu teraz zabiega — myślał — prosi, żeby przysyłać, dawać, a oto najspokojniej przychodzą jacyś tacy i — żądają akurat zupełnie czegoś przeciwnego. Intencje, przyczyny, którymi się kierowali, nie przemawiały jakoś. Dzisiaj niczego za dużo — rozumował — i samowolne pozbywanie się dobra, jakie napływa, jest bezsensowne. I szkodliwe, dla zbyt wielu. Jednakże wieści, jakie wkrótce zaczęły docierać na plebanię zmuszały do zmiany rozumowania. Pierwsza przyniosła je pani Banaszczykowa. Osoba jeszcze niestara, ale stateczna i niezwykle skrupulatna w rozliczaniu się z wszelkich, zbieranych za pokwitowaniem datków na różne potrzeby. A było takich niemało, bo kościół postawiono stosunkowo niedawno i brakowało w nim wiele, zaś za najpilniejszą potrzebę uznano organy. Ksiądz proboszcz 135 swego apelu nie musiał powtarzać często, parafianie byli I ofiarni, ale ze swej strony pani Banaszczykowa przyczyniła się wiele. Zawsze znalazła dodatkowe, przekonywujące słowo, sympatyczny uśmiech, co powodowało, że przy swym stoliczku wypisywała kwit na sumę większą, niż ofiarodawca początkowo zamierzał złożyć. Ksiądz Andrzej nie podejrzewał jej, że jest roznosicielką jakichkolwiek sensacji, czyli mówiąc zwyczajnie plotek, ale uważał, że jak każda istota ludzka i ona od takich przywar nie jest wolna. A przynajmniej posądził ją o to w pierwszej! chwili, kiedy nieco ściszonym głosem oznajmiła mu, że do akcji niesienia pomocy potrzebującym przyłączyła się I „jakaś nowa i prężna organizacja podziemna". Spojrzał naj nią krzywo, ale gdy zaczęła mówić o szczegółach, nadstawił ucha. Coś mu szeptało, że może to mieć jakiś związek z tym, co usłyszał wówczas na tym dziwnym wieczornym spot-i kaniu. Nurtowało go, do kogo należały głosy, które słyszał wówczas tam pod wierzbą, za plebanią. Nadal jednak nie mógł skojarzyć z żadną znajomą twarzą, niemniej, kiedy zdarzało mu się przechodzić obok kogoś bardzo młodego, spoglądał baczniej i nadstawiał ucha. Wyrzucał sobie, że tamtych potraktował wtedy zbyt oschle, i być może tym samym przyczynił się do czegoś, do czego nie powinien był dopuścić — przecież oni wyłudzają od jednych, aby dać drugim! Ale tego dnia nie pamiętał o tym. Wracał z odległej dzielnicy pieszo, upał dokuczał więcej niż zwykle, i czuł się zmęczony. Idący wolno przed nim dwaj chłopcy nie wyróżniali się niczym szczególnym, chciał ich minąć, kiedy młodszy z nich, wyglądający na czternastolatka, powiedział 136 głośniej: — A ja nie wierzę, Maciek, żeby Siwy okazał się świnią. On wróci, zobaczysz! Wikary omal nie stanął. Ten sam głos! Zawahał się, ale szedł dalej. Pierwsze zaskoczenie mijało i z każdą upływającą chwilą nabierał wątpliwości, czy nie zawiodła go słuchowa pamięć. Nazwany Maćkiem nie odezwał się, a tylko jakby z niechęcią wzruszył ramionami. Wkrótce zatrzymał się, powiedział coś krótko, czego jednak idącemu w tyle księdzu nie udało się dosłyszeć i, nie podając koledze ręki, odszedł szybko boczną uliczką. Ksiądz Wawrzyniak zawahał się. Ośmieszę się — pomyślał z niechęcią. Nagłe pragnienie uchwycenia chłopca za rękę, obrócenia ku sobie i zajrzenia mu w oczy, minęło równie szybko jak przyszło. Bo i co mu powiem... — zastanawiał się zdziwiony, że coś takiego przyszło mu do głowy. Choćbym nawet był pewien, że to on, to jaki mam dowód? Wyprze się wszystkiego! I to rozumowanie nie zadowoliło. — Owieczka mała, bo mała — myślał, patrząc za oddalającym się teraz chłopcem. Ale przecież rośnie. Czy wolno mi uchylać się od odpowiedzialności? Jednocześnie powątpiewał, czy jego podejrzenia i obawy mają uzasadnienie. Swoje wahania przypisywał brakowi — o czym wiedział dobrze — uczucia jakiejkolwiek w jego psychice wojowniczości. Wszystkie jego dotychczasowe kazania nacechowane były wręcz nadmierną dobrocią i wyrozumiałością, i chociaż czuł, iż jako kapłan nie powinien sobie z tego powodu czynić wyrzutów, to jednak w głębi ducha nosił w sobie obawy, że słowa, które głosił — zwłaszcza w okresie ostatnich miesięcy — miały w sobie wiele z nieżyciowej postawy. 137 Jednak silniejsze okazało się wspomnienie zbytniej oschłości, z jaką potraktował w tamten wieczór młodziutkich rozmówców. Zdecydował się. Przyspieszył i po kilkunastu krokach zrównał się z chłopakiem. Bez słowa spojrzał nań z boku. Twarz nie wyglądała na zupełnie obcą, ale na bardzo znajomą też nie. Odezwał się z udaną obojętnością: — Widzisz... spotykamy się... — A na szybkie, zaskoczone spojrzenie chłopca dodał tym samym tonem: — Ty się nazywasz chyba... — zawiesił głos, niepewny, jak brnąć dalej. — Sławek — przyznał chłopiec bez namysłu, i za sekundę mocno pociemniała mu twarz. Odwrócił głowę i odsunął się, jakby zamierzał czmychnąć. Nie byłoby to trudne, prawdopodobnie obaj zdawali sobie sprawę, że ksiądz by go nie gonił. Niejaką przeszkodę natomiast stanowiła niezabudowana przestrzeń, na której się właśnie znaleźli, nie byłoby się gdzie skryć. Dopiero w pewnej odległości widniał następny blok osiedla. Sławek jakby to pojął, bo wolno, z pewnym przymusem spojrzał na idącego z nim krok w krok księdza. — A bo co? — spytał z pewną zaczepnością. Ciemny rumieniec zwolna odpływał z jego twarzy, nie mógł się tylko pozbyć grymasu niezadowolenia. — Ale się dałem nakryć — myślał ponuro. — A nic, nic — odrzekł pogodnie Wawrzyniak. Teraz był już prawie pewien, że to ten! Bez żadnego dalszego planu dodał przyjaźnie: — Miałeś, zdaje się, udać się do proboszcza. I co, byłeś? Jak cię przyjął? — Ja...? A po co?! Mogło wydawać się, że zdumienie chłopca jest jak naj- 138 rzetelniejsze. Cień smutku przebiegł na moment przez twarz księdza Andrzeja. — Nie ufa mi — pomyślał — nawet taki mały... mały... owieczek. — Nie mógł znaleźć żadnego właściwszego określenia. Myślał pośpiesznie, jakim słowem uspokoić go i przekonać. Powiedział z zastanowieniem: , — Wiesz co, mam myśl. Zapraszam cię do siebie. Poczęstuję cię czymś, no, co dzisiaj jest raczej rzadkością. Na pewno lubisz. No, i byśmy pogadali. Bo tak na ulicy... A plebanię już widać — wyciągnął rękę. Sławek milczał. Zwolnił, szedł z ociąganiem. Zastanawiał się, jak postąpić. Propozycja, a raczej zaproszenie było kuszące. Mogłoby przynieść pewne korzyści. Nie wiedział jakie, ale co szkodzi dowiedzieć się — myślał. Rewelacyjnych smakołyków się nie spodziewał, chociaż pomyślał zaraz, że z owych bogatych paczek, które przychodziły na plebanię, mógł jakąś otrzymać również ksiądz Andrzej. Ale nie to było ważne. Przeważała obawa, że pozostając z księdzem sam na sam, może się zagubić w odpowiedziach. Na pewno zasypie go pytaniami, w to nie wątpił. Zrozumiał już, że został przez wikarego „rozszyfrowany". Bo inaczej po co by zapraszał? Był pewien, że ksiądz działa celowo. Milczał więc uparcie, a Wywrzyniak uznając owo milczenie za wyrażenie zgody, zamilkł również. Przyśpieszył nieco, bez oglądania za siebie, jakby zapomniał o chłopcu, a Sławek szedł za nim biernie, najwidoczniej pozbawiony już chęci sprzeciwu. — Gorąco — stwierdził wikary w pokoju, bezskutecznie usiłując bardziej rozchylić otwarte na oścież okno. Pozostał przy nim przez chwilę, a potem odwrócił się i podszedł do 139 ściany, gdzie wciśnięta w kąt stała mała lodówka. Otworzył ją i wydobył dwie butelki z cytronetą. Postawił na stoliku, przy którym usiadł Sławek, ciągle w milczeniu śledzący ruchy gospodarza. Ten zaś wydobył skądś jeszcze dwie nieduże szklaneczki i klucz do zrywania kapsli. — Aha — mruknął, kiedy po napełnieniu szklanek, obaj upili ponad połowę płynu. Wstał i z wnętrza niewielkiej szafki, stojącej obok lodówki, wyjął dużą metalową puszkę. — Ananasy! — wykrzyknął zaskoczony Sławek, dopiero teraz pozbywając się sztywności. Orzeźwiony zimnym napojem poczuł się o wiele swobodniej i doszedł do wniosku, iż dobrze zrobił, że dał się zaprosić. Zaczął obmyślać, jak by tu najzręczniej podpytać księdza Andrzeja, czy w jakiś sposób przyczynił się do spełnienia ich prośby. Nikt z Bractwa nie miał w tej sprawie żadnego rozeznania, było na to jeszcze za wcześnie, nadto uznali, iż bez względu na wynik ich interwencji u wikarego, oni swej działalności zaniechać nie powinni. Większym strapieniem było odsunięcie się Jacka, najbardziej bolało to Baśkę. Wiedzieli o tym wszyscy, gdyż nie ukrywała swego zawodu i oburzenia, przy czym przy lada okazji obrywało się pozostałym obu chłopcom. Zwłaszcza Sławkowi. Za to, że nie próbował wpłynąć na Siwego. — Nic ci nie wstyd?! — atakowała go nierzadko. Na co on wzruszał tylko ramionami, nie usiłując polemizować. — Więc u proboszcza nie byłeś — stwierdził wikary, uzupełniając sobie szklaneczkę. Patrzył na swego młodego gościa spod oka. — Szkoda. Może by jednak wam coś pomógł? A to weź ze sobą — wskazał brodą puszkę. — Uznano, że ksiądz proboszcz nie będzie chciał słu- 140 chać, i dlatego... — wyszeptał Sławek, obracając błaszankę w rękach. —- Może by i wysłuchał. Ale pewnie by nie posłuchał. Wiesz dlaczego? Bo żądacie rzeczy niemożliwych. Ksiądz proboszcz nie zarządza darami. Została do tego powołana Rada Parafialna. Z okolicznych mieszkańców, i oni decydują. Nie wiem, ilu was jest i kto wami kieruje. I nie muszę wiedzieć. Ale myślę... — ciągnął ksiądz Andrzej z zastanowieniem — że sama idea ma sens. Trzeba by tylko wpierw szerzej wytłumaczyć, zachęcić... — My to właśnie robimy — wtrącił Sławek z ożywieniem. — I są rezultaty. Wikary pokręcił głową: — Metoda nie ta... — A bo ksiądz nic nie wie! A my mamy już sporą grupę ludzi, którzy dotąd nic nie otrzymywali. Albo tyle co nic. A naprawdę potrzebują. Są małe dzieci... i dziadkowie. — Dlaczego się nie zgłaszali? Tylu innych przychodziło... Sławek zerwał się z krzesła. Stanął przed księdzem. Zawołał z błyszczącymi oczami: — Bo zazwyczaj wie się tylko o takich, co sami głośni. Kiedy narzekają, i w ogóle lamentują. A to są przeważnie ci, co nie mają najgorzej. Ale są i inni, co wstydzą się, że nie mają, albo uważają, że to wstyd brać od obcych. I ja... i my się z tym zgadzamy! Polacy nie powinni żebrać! To swój powinien pomagać swojemu. I my to właśnie zaczęliśmy. Mamy już rezultaty, niezłe. Ale ksiądz nie wie... — Sławek jakby się zawstydził wybuchu, bo cofnął się, przestąpił z nogi na nogę. — Słyszałem — Wawrzyniak uśmiechnął się leciutko. 141 Wydało mu się, że zaczyna rozumieć tego chłopca. W swym porywie jest prawdziwy, jakiś taki spontaniczny — pomyślał. Wyciągnął rękę z zamiarem pogłaskania chłopaka po ciemnowłosej, potarganej nieco głowie, ale Sławek nie rozumiejąc, o co mu chodzi, cofnął się odruchowo i dłoń wikarego zawisła w powietrzu. Po twarzy księdza przemknął cień, zmarszczył się. Toż to duży chłopak...— pomyślał, niezadowolony z siebie. Przejechał dłonią po swoich włosach i rzekł, odzyskując równowagę: — Rozumiem odruch waszych serc, nie pochwalam metod. Przecież w tym, co robicie, nie ma nic zdrożnego. Więc po co te tajemnice, podchody... Można chyba prościej, jawnie. Legalnie — powtórzył z naciskiem. — Jak to jawnie? Nie można! — Można, można. Spróbować trzeba. Czemu nie pomyślałeś, Sławku, że sposób, w jaki zdobywacie te dary, jest, hm, jednak wyłudzaniem? Myślę... że dajecie się ponieść emocjom. Nie powinniście być zbytnio ulegli namowom starszych, nie dawać się tak kierować sobą... — Nikt nami nie kieruje! — obruszył się Sławek. — To był nasz pomysł, tylko nasz! — Dumę, jaką zawarł w tych słowach zaraz w następnej chwili przykryła obawa: — Ale proszę księdza, ksiądz chyba nikomu... — poprosił. — Bądź spokojny. Ale nie o to chodzi. Mówiąc o legalności miałem na myśli działanie szersze. Dlaczegóż by nie zarazić waszym zapałem dorosłych? Tych, którzy z racji swoich funkcji winni zająć się tą sprawą. Samorządy mieszkańców, komitety blokowe. Niechby napisali przekonywujące ogłoszenia, zrobili zebrania. Niechby zachęcili. A wy — popatrzył na chłopca z zadumą — jeśli już chcecie 142 pomagać koniecznie, to też moglibyście mieć w tym swój udział. Bez tych skrytych, niepotrzebnych podchodów. Nie musicie się wstydzić, ani... niepotrzebnie narażać. Choćby na zarzut wyłudzania. — Kiedy my nic nie wyłudzamy — oburzył się Sławek.— My tylko zwracamy się, prosimy. Nie dla siebie. Wszyscy to rozumieją! — Czy wszyscy... — w głosie wikarego było powątpiewanie. — Obawiam się, że... Zapukano do drzwi. Ksiądz Wawrzyniak podszedł i otworzył je szeroko. Sławek dostrzegł siostrę zakonną, a za nią starszego człowieka. — Ten pan do księdza — poinformowała zakonnica. — Ale ksiądz chyba zajęty... Wikary spojrzał na zegarek. — Proszę pójść do kancelarii, zaraz tam będę. — Ja tylko na chwilę — mężczyzna wysunął się do przodu. Zakonnica cofnęła się, i odeszła. — Chciałem się dowiedzieć, co jest z tym księdzem, którego już nie ma. No, 'taki wysoki, barczysty. Dostałem od niego buty ? ... — I co, numer nie ten? — zmartwił się wikary. — Bardzo dobre! Chciałem podziękować, przyniosłem pieniądze. — Pieniądze? — zdumiał się ksiądz Andrzej. Sławek z nie mniejszym zdziwieniem spoglądał na obu. — No tak. Ja emeryturę mam niedużą, ale musi starczyć. Nie mam wielkich potrzeb. Pomyślałem tak: takie buty kosztowałyby co najmniej siedemset złotych. No to postanowiłem ofiarować pięćset złotych ma ten nowy kościół, co to zaczynają budować. Podobno ten ksiądz tam jeździ, pomaga. Ale nie wiem, jak on się... 143 — Ksiądz Malinowski. Został powołany na proboszcza tamtejszej parafii. Ale to pod Warszawą — wymienił miejscowość. — Będzie się pan chciał trudzić...? — Aha. No, ale ja muszę. Jak powiedziałem temu księdzu Malinowskiemu, że ci, co rozdzielają, kazali mi po buty zgłosić się do ??, to powiedział, że sprawę wyjaśni. Zdenerwowałem się wtedy; panie, ja do żadnej partii nie należę, co mi pan tu... Wygarnąłem facetowi, co myślę o takim dzieleniu. Ja darmochy nie potrzebuję. Całe życie praccfwałem! Idę już, dziękuję księdzu. Wikary zamknął za nim. Usiadł, zamyślił się. Sławek pośpiesznie dopił cytronetę. Zaczął się wiercić na krześle. Oczy mu błyszczały. Ksiądz spojrzał na chłopca. Powiedział ze zdziwieniem, jakby kończył własną myśl: — Widzisz, Sławku, widzisz... Stary, spracowany człowiek. I nie chciał darowizny... — A nie mówiłem?! — wybuchnął Sławek. — Nie on jeden! Dlatego trzeba tak dawać, żeby nie wiedzieli, od kogo, żeby nie mogli zwrócić! Bo wielu ambicja nie pozwala brać tych darów, i nie pójdą do kościoła po paczkę... Ale ksiądz nie chciał wierzyć. — Przeleciał wzrokiem po niewielkim, skromnym pokoju. Było mu pilno do Maćka. Chciał go „podbudować" tym, co tu usłyszał. Maciek niedwuznacznie określił postawę Jacka. „Tak to jest, jak się zaczyna coś poważnego z gnojkami" — rzucił pogardliwie, nie słuchając Sławka, który przypominał mu gorliwie, że przecież na innych nie zawiódł się ani razu. On, Sławek, przyczynił się chyba niebagatelnie. Dopiero teraz przyznał mu się, iż to on pierwszy zapoczątkował całą akcję, obdarowując tę kobietę z dziećmi, sąsiadkę z ich bloku. A zrobił 144 t0 wcale nie od siebie prywatnie, ale już wtedy wystąpił w imieniu Bractwa. Jako ich przedstawiciel. Tak wtedy sobie obmyślił- A, że nie powiedział im o tym wówczas, kiedy to Baśka przyniosła te swoje rewelacje, i gdy zaraz o mało co nie pobili się z Siwym...? Zwyczajnie, nie chciał się chwalić. Ale Maciek jakby nie słuchał. Bo nie okazał żadnego zainteresowania. Wzruszył ramionami i odszedł. Sławek jednak czuł, że gdy teraz powtórzy mu swoją rozmowę z księdzem Andrzejem, to Maciek musi zainteresować się na nowo działalnością Bractwa. — Polecę — odezwał się głośno. — Dziękuję za pyszności — zabębnił palcami po denku puszki. — Wiesz, Sławku... przyjdź tu jeszcze. Postaram się coś zrobić. Potrwa trochę, ale powinno się udać. Na najbliższym kazaniu ogłoszę apel do parafian. Podobnie jak na Dzień Dziecka w ubiegłym roku. Może nie zawiodą i teraz...? Rozdział XIV Siwy postanowił działać. Dłużej nie mógł zwlekać, rozsadzała go niecierpliwość. Wymierzył, wyliczył, wszystko mu się zgadzało — to te drzwi! Chociaż zdołał wypatrzeć, że otwierała je zwykle dozorczyni, jednakże okoliczność ta nie speszyła go. Na liście lokatorów wyczytał przecież męskie nazwisko. A więc tym większy szwindel — wytłumaczył sobie — zasłona! Może są w zmowie? Bo inaczej, skąd by miała klucze? Dozorczyni nie może mieć dwóch mieszkań! Chociaż...? — zastanowił się — a może to ona właśnie 145 buszuje, bez wiedzy tego lokatora? Może ma podrobione klucze...? Możliwość taka nie zachwyciła go, wolałby zmierzyć ? z prawdziwym męskim szpiegiem, a nie ze „zwykłą babą" no, ale przecież i tak mogą zaistnieć poważne trudności. ^a dobrą sprawę tej gospodyni domu nie przyglądał się zbyt dociekliwie, nie miał wiele możliwości. Nagle, aż sykną), nowa myśl podsunęła pytanie: a może to przebrany chłop-Zupełnie możliwe, czytał w jakiejś książce, że i takie kombinacje istnieją. No, bo kto by taką podejrzewał? Nic, zobaczy się — myślał z rosnącym napięciem. Odczekał, aż dozorczyni, która zdążyła wejść już ? windy, znalazła się gdzieś w połowie drogi do partem, i ostrożnie zaczął schodzić z wyższego piętra. Pole obserwacji miał znakomite, jako że drzwi, do których zmierzał, znajdowały się prawie na wprost schodów i niedaleko windy. Przez chwilę medytował, jakoś nie mógł zdobyć się na przyciśnięcie dzwonka. Zdecydował się zapukać. Powtórzył stukanie i przyłożył ucho, wydawało mu się, że dobywa się stamtąd przytłumiona muzyka. Nie miał pewności, może to z sąsiedniego mieszkania? Nikt nie otwierał i nie usłyszał żadnego „proszę". Uniósł rękę, chcąc jednak dotknąć przycisku, kiedy jakoś bezwiednie nacisnął klamkę, Zaskoczony patrzył, jak drzwi poddały się miękko i od framugi powstawała i zwiększała się szczelina. Jacek stropił się. Tak łatwego wejścia nie przewidział. Poczuł się jak zwyczajny rabuś. Przegnał bardziej pospolite a brzydkie słowo, nie chciał się nim określać. — Taka okazja! Widocznie dozorczyni zapomniała zamknąć drzwi! Muszę tu wleźć! — rozgrzeszał się gorączkowo. Nie opraco- 146 wa} żadnego planu, nie wiedział, jak postąpi w razie jakiegoś zagrożenia. Czuł tylko, ponaglany bezustanną niecierpliwością, że musi dostać się tam i przekonać się, upewnić, zobaczyć. Ale co konkretnie — nad tym się nie zastanawiał. Czuł, był przekonany, że „nos", a może intuicja jakaś nie może go przecież zawieść! Wstrzymując oddech, poszerzył szczelinę. Wcisnął się w nią i ostrożnie zamknął za sobą drzwi. Nasłuchiwał przez chwilę. Muzykę słyszał wyraźniej, choć i teraz niezbyt głośną. Dochodziła zza oszklonych drzwi pokoju, które stały nie domknięte. Jacek otwierał je wolno, delikatnie, a w miarę ich rozchylania doznawał przykrego zawodu. Zdawał sobie sprawę, że atrybuty szpiegowskiej działalności nie będą leżały „na oczach". Ale widok zwykłego, standardowo umeblowanego pokoju, bez najmniejszych oznak jakiejkolwiek tajemniczości, powiększał zawód w dwójnasób. Lecz oto dostrzegł jakiś dziwny fotel, a w nim nieruchomą postać. Mężczyzna! A ten fotel, to przecież inwalidzki wózek! Nie rozpoznał od razu, gdyż zasłaniał go dość wysoki, kwadratowy stół. Zaś pod samą ścianą, na niezbyt dokładnie zaścielonym tapczanie leżą dwie drewniane, do wspierania się na nich przy chodzeniu, kule. Chłopiec zbliża się na palcach. Gruby, w zgniłozielonym kolorze dywan tłumi wszelki odgłos kroków, ale nie ucisza wzbierającego w nim niepokoju. Jest już blisko, wpatruje się w przekrzywioną nieco, nieruchomą głowę. Twarz jakaś blada, policzki z lekka zapadłe, a z rozchylonych leciutko ust nie dobywa się najmniejsze chrapanie. W ogóle nie słychać oddechu. Czy on na pewno tylko śpi...? — myśli Jacek, i czuje, jak sztywnieją mu na głowie włosy. Jeszcze 147 chwila i w panice łapie tamtego za ramię. Potrząsa silnie, — Proszę pana, proszę pana! — woła, a głos łamie mu się dziwnie. Wpatruje się w tę twarz z natężeniem. Mężczyzna drgnął i otworzył oczy. Jacek natychmiast odskoczył jak oparzony. — C... co jest? Kto? — zamrugał powiekami, a następnie obiema dłońmi przetarł oczy. Spojrzał przytomniej: — A, to ty — mruknął, i dodał głośniej, ze zdziwieniem: — Jakżeś tu wlazł? Zna mnie...? Jacek nie krył zaskoczenia. — Ale skąd?! Milczał skołowany. Próbował zebrać myśli, odpowiedzieć coś sensownie, lecz w głowie czuł pustkę, a w ustach suchość. Inwalida wyprostował się, minę miał już groźną. — Włamałeś się do mieszkania — wyciągnął oskarżycielsko rękę. — Po co?! Niesprawiedliwe oskarżenie natchnęło Jacka siłą. Zmuszając oporny język do posłuszeństwa, wychrypiał z oburzeniem: — To nieprawda, drzwi były otwarte. A ja... ja chciałem pana ostrzec! Wacław Rogala patrzył na chłopaka podejrzliwie. Pamięta; jeszcze Adamiakowa nie zdążyła odejść na dobre, a powieki zaciążyły mu ołowiem i zasnął, nie wiedząc kiedy, i wciąż jeszcze miał wrażenie, że śni. O jakim ostrzeżeniu ględzi ten „biały"? Czyżby Adamiakowa nie zamknęła na klucz? To do niej niepodobne! Coś kręci ten chłopak... — Nie wmawiaj mi głupot! — wykrzyknął gniewnie. Choćby nawet dozorczyni przydarzyło się takie niedopatrzenie, to i tak nie mógł bezkrytycznie okazać wiary temu chłopakowi, który tak bezczelnie wszedł do jego mieszkania. — Gospodyni zamyka dokładnie, i mi tu nie wmawiaj! Wytłumacz się, bo... — uniósł zaciśniętą groźnie pięść. Jacek podszedł bliżej, ostrożnie. Nie wiedział dlaczego, ale ta unieruchomiona na wózku postać budziła w nim respekt. Bez chwili namysłu postanowił go ostrzec. Teraz już był pewien — jego przede wszystkim! Powiedział więc, zniżając głos prawie do szeptu: — Proszę pana, być może grozi panu niebezpieczeństwo. W tym mieszkaniu bywa ktoś, kto... Być może szpieg! On... on fotografuje stąd lotnisko. No, z tego okna! I daje znaki... takim błyskiem... Rogale zamurowało. Tego się nie spodziewał. Patrzył na chłopaka z uczuciem zdumienia i rozbawienia zarazem. — Więc tak się rzeczy mają... Po prostu chora wyobraźnia! A on posądzał ich o jakieś tajne knowania, spiski... O atakor wanie władz porządkowych; rzucanie kamieniami, roznoszenie może czegoś niedozwolonego. Jakichś haseł, ulotek, wszak wśród tych smarków aż się gotuje; krótkie relacje telewizyjne można było sobie rozszerzyć bez konieczności wysilania wyobraźni. Dlatego chciał ich ostrzec, wskazać właściwe dla ich wieku zajęcia. Tam ich miejsce, a nie szwendanie się po zakamarkach osiedla i bawienie się w konspirację... Tymczasem ten „biały", to pomyleniec. Choruje na nadmiar wyobraźni! Rogala uśmiechnął się kącikiem ust, pobłażliwie; oto i wyjaśnia się cała sprawa — zaczęli bawić się w coś, w co w końcu sami uwierzyli. Ich bujna imagi-nacja podsunęła im realne zagrożenia. Granica między zabawą w szlachetnych szeryfów a rzeczywistością zatarła się. 149 Lecz w takim razie trzeba z nim łagodniej. Gnębiła pytanie, jak się właściwie tu dostał, ale wyjaśnienie trzeba przełożyć na później. Wolał go nie zrażać zbytnią dociekli, wością. Hm, najlepiej będzie, jeśli potraktuje go poważnie. Uda wiarę, sprawi wrażenie przekonanego i przestraszonego. I zobaczy, co z tego wyniknie... Ale go wzięło! — myśli Jacek, nie mogąc wprost uwiat rzyć, że można się aż tak przerazić. Zamilkł na dobre. No, kaleka, ale chyba jakieś ruchy wykonuje, radzi sobie jakoś. Przecież gdyby inaczej, ani przez chwilę nie byłby sam. I dlaczego się nie zamknął, skoro taki lękliwy? Trzeba go jakoś uspokoić, zapewnić, że się nim zaopiekuje. Że go obroni. Niech się tak nie trzęsie! Usłyszał słowa wypowiedziane ostrożnie, jakby z zasta* nowieniem: — A powiedz mi; widziałeś kogoś, masz pewność, czy tylko tak podejrzewasz...? — Jasne, że mam pewność! Widziałem takie krótkie błyski. Ktoś był w tym oknie i musiał fotografować. I słońce odbiło się w obiektywie, wie pan. Widziałem parę razy, fakt! — Jacek wyrzucił z siebie tę informację z taką pewnością, że pan Wacław w innych okolicznościach pewnie dałby mu wiarę. — Ale niech się pan nie-martwi. Ja pana o ... obronię -f Jacek zająknął się. Uprzytomnił sobie, że nie z taką intencją się tu wdzierał. Jednakże nie tracąc animuszu brnął dalej: — Tylko że... no, pan też trochę... musi pomóc. No, powiedzieć, kto tu do pana przychodzi, odwiedza, wie pan. — Sęk w tym, że teraz jakoś nikt mnie nie odwiedza -i mruknął Rogala posępnie. — Jedynie gospodyni, pani Adamiakowa. Sprząta tu czasem, no i jedzenie przynosi. 150 płacę jej za to. Ale inni, dzisiaj...? — wzruszył ramionami-Jacek zmarkotniał. — Ja wiem, pan... pan mi nie wierzy. jylyśli pan pewnie, że ja... że taki jak ja... — zamilkł. Zabrakło mu właściwego słowa, określenia, które mógłby wypowiedzieć, nie pognębiając zbytnio samego siebie. W jakiś sposób domyślał się, co ten starszy człowiek myśli o nim; zastanawia się zapewne, jak najskuteczniej wyrzucić natręta za drzwi. Fakt, ma ku temu całkowite prawo. Ale żeby choć trochę dał sobie przetłumaczyć! A może... może by go nieco postraszyć...? — Sam przestraszył, się takich myśli, lecz unieruchomiona i zdawałoby się całkowicie bezbronna postać mężczyzny wyzwalała odwagę — co on mi może zrobić?! — Pan powinien wiedzieć, musi pan wiedzieć — zaczął na nowo, buńczucznie — że krycie takiego kogoś, no udawanie, że się o niczym nie wie, wcale nie chroni przed odpowiedzialnością. Każdy z nas, każdy obywatel — Jacek mimowolnie a nieznacznie wypiął pierś, a Rogala dostrzegł to i z trudem wstrzymał śmiech — no, ma obowiązek zawiadomić o takiej sprawie, gdzie trzeba. Bo inaczej też się odpowiada! Ja bym tam nie krył, choćbym musiał wykapo-wać za takie coś rodzonego brata! — zakończył z mściwą pewnością. Zapewnienie być może przyszło mu tym łatwiej, że jako żywo brata nie miał nigdy. Rogala miał dosyć. Wyrwany brutalnie ze smacznej drzemki nie miał nastroju do przeciągania tej bezsensownej w gruncie rzeczy zabawy. Już chciał odpowiedzieć ostrzej, kiedy zreflektował się, że zawzięty w swej paranoicznej obsesji chłopak, a może też z przekory, lub ze złości, gotów 151 nachodzić go nie wiadomo dokąd. Nawet, gdy drzwi zastanie zamknięte — oj, zmyję głowę Adamiak owej, zmyj» -^ to i tak może dzwonić, uparcie dobijać się. Nie będzie chwili spokoju — przestrzegł się. — Lepiej zwekslować g0 gdzieś na bok. Nowa myśl; a może... może on jednak rzeczywiście coś zauważył...? Nie tu, tylko gdzieś obok u sąsiadów? — Słuchaj, ty... a jak się ty właściwie nazywasz, co? — Ja? Zwyczajnie, Jacek — wzruszył ramionami chło-pak, i spojrzał w okno. Jak gdyby zniechęcony, albo może jakby zapomniał, dlaczego tu jest, podszedł do parapetu. Ujrzał daleką panoramę, a potem jął cofać spojrzenie, penetrując uważnie każdą miarkę terenu. Przyglądał się coraz uważniej. Nagle uniósł brwi, rozchylił usta w zdumieniu... — Hm, Jacek... Dobra, więc słuchaj, Jacku. Może i coś zauważyłeś, i masz tę swoją pewność. Ale tu wszystkie okna jednakowe, wiesz chyba. No to, czy nie pomyślałeś, że mogły ci się zwyczajnie pomylić? Właściwie nie mam prawa ci nie wierzyć, załóżmy więc, że zobaczyłeś to coś rzeczywiście. Ale z oknami mogłeś się pomylić, co? Jacek zacisnął usta. Na taki argument zabrakło mu repliki. W tej chwili zapomniał, na czym opierał swoje migawkowe bądź co bądź spostrzeżenia i obserwacje, w następstwie których wybrał drzwi akurat do tego mieszkania. Widok, jaki miał teraz przed oczami, z tego okna, pobudzał wyobraźnię na nowo. Tyle, że siłą rzeczy w kierunku przeciwnym. W tej chwili jakby nieważne stało się „zagrożone" lotnisko, ani to, czy mógł pomylić te zakicha-ne okna, czy też nie. Z natężeniem wpatrywał się w jedno 0iiejsce; w ich polankę, którą z tego właśnie okna miał jak na przysłowiowej dłoni. — O, rany! —jęknął głośno — teraz już wiem. To nie był żaden jakiś tam głupi szczeniak, jak myśleliśmy. To musiał być właśnie ON! A przy okazji i nas wyszpiegował. Myślał pewnie, że mu w czymś przeszkadzamy i dlatego usiłował nas stamtąd wykurzyć. Wie pan, ON i nas miał na oku — zwrócił się do zaskoczonego Rogali — i podrzucił nam swoje ostrzeżenie. Słowo „ostrzeżenie" wymówił jakby kogoś przedrzeźniał. Przy czym ani przez moment nie zastanowił się, czy równie doskonałego widoku nie może być choćby z sąsiedniego mieszkania. W tej chwili miał niezłomną pewność: skoro sam stąd zauważył, od razu, to taki penetrant z obcego wywiadu musiał dostrzec jeszcze szybciej. Wacław Rogala pokiwał głową. Ileż ten nastolatek musiał włożyć energii, zaangażowania. Ile zużyć czasu na te wszystkie dociekania, aby z taką żarliwą pewnością roztaczać swoje fantazje. Nie myśląc już o kontynuowaniu tej zabawy powiedział wzruszając ramionami: — Naczytałeś się kryminałków i tyle. Kto by tam chciał trudzić się szpiegowaniem czegoś, co i tak jest na oczach wszystkich. Przecież to lotnisko cywilne! Jacek zmieszał się. Ale tylko przez chwilę. — E, tam — wydął wargi. — To nie słyszał pan, że są tacy specjalni faceci, którzy szpiegują nawet zwykłe fabryki? Takim to wszystko się przydaje. A może i tam — wyciągnął rękę — jest także coś, no, może jakieś urządzenie, tylko dla znawców, i ono właśnie interesuje obcy wywiad? Musi być tak, i tyle! No, bo po co by fotografował? I dlaczego nas chciał 152 153 wykurzyć? A myśmy o mało co nie przerwali... — Jacek urwał gwałtownie i odwrócił wzrok od pana Rogali. — Ale bym wpadł — pomyślał z przestrachem — o mało nid wypaplałem! — Dajże sobie już spokój — Rogala wypowiedział te słowa zmęczonym głosem. — Nie było żadnego szpiega. Widzisz to? Jacek zamrugał powiekami. Inwalida ze swym wózkiem znalazł się tuż przed nim i sięgnął do półki regału, skąd wziął coś długiego, okrągłego. Podsunął mu pod nosj Luneta...? Co on, marynarz?! — To nie był aparat fotograficzny, tylko ja, z tym. Widzisz... często nudzę się w tym wózku, i dlatego czasem zabawiam się obserwacją. Przez tę lunetę. Możliwe, że światło słońca odbiło się w jej szkle. To możliwe — powtórzył zamyślony. — No, ale masz swoją tajemnicę, wyjaśniło się. Popatrz sobie, jeśli chcesz — podsunął mu lunetę pod sam nos. Jacek nie poruszył się. Odwrócił się plecami. Nie wiedział, co odpowiedzieć, czuł się jakiś oszukany, wykpiony. Tak się dać nabrać... — powtarzał w myśli. Nie zamierzał już polemizować, bronić może jeszcze swojej racji. Ten rzeczowy dowód przemówił jak żadna argumentacja. Krótkie wyjaśnienie wystarczyło i wyjaśniło wszystko. Było logiczne, przekonywujące. Uwięziony w swym fotelu na kołach inwalida i ten jego optyczny przyrząd uzupełniały się wzajemnie, i Jacek nie zamierzał już tej spójności bagatelizować, czy może nie dostrzegać. Ale nie potrafił też zdobyć się na żadne słowo; choćby „przepraszam", czy „do widzenia". Z opuszczoną głową podszedł do drzwi i zamknął je za 154 sobą cicho. Zbiegając po schodach pośpiesznie, jakby tamten odzyskał nagle władzę w nogach i zamierzał go gonić, Jacek wymyślał sobie od ostatnich. Z każdym oddalającym się krokiem narastało i gryzło poczucie klęski; tyle zachodu i — pudło! Odszedł już kawał drogi, kiedy przyszła nowa myśl. Zwolnił, myślał intensywnie: Jak to się stało, że taki „uziemiony" i chyba samotny człowiek uszedł uwadze wszystkich członków Bractwa? Przez chwilę chciał biec do Baśki, natychmiast, i podzielić się z nią swym odkryciem; należałoby chyba i dla niego coś zrobić... Stropił się zaraz; a czy będzie chciała z nim gadać, po tym, jak beztrosko opuścił ich, uznając własne cele za pierwszoplanowe? Nie, nie dziś... —myślał, idąc dalej wolno, w zamyśleniu. Głowił się, jak teraz postąpić. Rozdział XV Po chwilowym zachwianiu, jakie odczuli na skutek sprzeniewierzenia się Siwego, wyglądało, że działalność Bractwa powraca do równowagi. Jakiś czas jeszcze poruszali się ospale, pierwsza na dobre otrząsnęła się Ala. — Przestać jęczeć i brać się do roboty, bo czeka — zaopiniowała energicznie. Baśka popatrzyła na nią dłużej. — Właśnie — przytaknęła — bo inaczej wyglądałoby, że kierowaliśmy się chwilowym kaprysem. — Chyba — mruknął Maciek z przekąsem. — Powodowani gorącym ogniem... tyle że słomianym! 155 — Trafnie — zauważyła Ala. — Siwy ma prawdziwie słomiane włosy. Podejrzewam, że mu słońce tak je wypaliło. Razem z tym, czego miał trochę pod nimi, i... i pewnie dlatego się zmył. — Przestańcie! On może jeszcze wrócić — wziął w obronę nieobecnego Sławek Lewandowski. — Miała być prawdziwa organizacja, a nie szczeniacka" samowola — warknął Maciek, zapalając nerwowo zefira. — Niech tylko spróbuje wrócić, a wyrzucę za drzwi! —- zagroził z ponurą miną. Machnął przy tym ręką w kierunku najbliżej rosnącego krzewu. — O, tu akurat mało go znasz — Ala Rajewska uśmie» chnęła się przekornie. — Siwy jak się uprze, to zaraz na powrót oknem wlezie — podobnym gestem wskazała krzew po drugiej stronie polanki. — Dopilnujesz, żeby mu się to nie udało — polecił twardo Sławkowi, który zamiast przytaknąć, mocniej wcisnął ostrze swego nożyka w drewienko. Trzymał je w zaciśniętej dłoni, małe, ledwo widoczne. I jak zwykle nie zdradzał ochoty do wyjaśnienia, co owa mini-rzeźba ma przedstawiać. Smoleń uniósł się na łokciu. Drugą ręką sięgnął dft kieszeni spodni. — Jest trochę waluty — rzekł do Baśki. — Zdążyła zauważyć cieniutki zwitek czerwonych banknotów, które zaraz zniknęły w tej samej kieszeni. — Nie tu — mruknął — zapomniałem, że tutaj nas ktoś podgląda... Niepotrzebnie świeci tą forsą — pomyślał Sławek z niechęcią pomieszaną z zazdrością. Nie chciał wyraźnie przyznać, nawet przed sobą, ale ta rażąca już jego zdaniem nonszalancja Maćka, te jego pozy, lekceważenie innych, 156 zaczynało już ciążyć. Komputer... na wszystko chciałby mieć patent! Jakoś nie chce zapamiętać, że inni też myślą. I też coś robią, chociaż nie mają samochodu ani waluty na zawołanie. — Przyda się — stwierdziła Ala, i uniosła się na kolanach. — Mówiłaś — zwróciła się do Baśki, — że znasz kogoś, kto sprzedaje kartki żywnościowe. No i widzisz, będziesz już mogła... — Kartki? Po kiego?! — nie zrozumiał Maciek. Naburmuszył się. Nie wiadomo dlaczego pomyślał, czy aby na pewno pieniądze, jakie on przekazuje, są wydawane na właściwe potrzeby. — Największy deficyt mamy w tłuszczach — wyjaśniła Grabczykówna cierpliwe, udając, że nie dostrzega jego niechęci. — Więc pomyślałam, że dobrze byłoby kupić. Kartki oczywiście, no i potem wykupić na nie. Bo jak inaczej... — Masła i smalcu, albo margaryny na kartkę razem zaledwie trzy kostki — wtrącił Sławek, przerywając dłubanie w drewienku. — A słyszałem, że za jedną chcą aż trzysta złotych. Do tego jeszcze wykupienie... Nie damy rady, no i... kropla w morzu. — Zapomniałeś, że możemy z tych kartek wykupić również to, co nam niepotrzebne; alkohol i papierosy. I sprzedać potem z zyskiem, zwróci się i zarobimy na inne — nie ustępowała Ala. — Handlara, paskara — prychnęła Baśka. — Można prościej — Maciek podniósł się i strzepnął trochę zeschłej trawy ze spodni. — Pogadamy u ciebie — zwrócił się do Ali. — Nie ma przeszkód? 157 — W zasadzie nie... — Ala raptownie straciła humor. Odwróciła wzrok. Co będzie, jeśli ojciec rzeczywiście przyjechał, jak zapowiedział babci — pomyślała ze strachem. — Dobra — powiedziała lekko i Maciek nic nie zauważył. — Idziemy. Odchodząc z polanki Baśka obejrzała się za siebie. ? A jednak tu jest najlepiej — westchnęła. — Szkoda, że musimy się stale kryć... — W połowie drogi, manewrując zręcznie, wysunęła się do przodu pociągając za sobą Alę. — Biegnij pierwsza — szepnęła jej do ucha. — I ogarnij trochę to swoje... no, gospodarstwo. — Nie muszę — burknęła. — Jak to? — nie zrozumiała Grabczykówna. — Pomyśl o Maćku. On jest spostrzegawczy... — Daj mi spokój. Tylko byś się czepiała. A zresztą, czy ja zapraszam was na przyjęcie? Robocza narada, nie? Baśce wydało się, że na twarzy przyjaciółki dostrzega roztargnienie, a może niepokój, którego nie rozumiała. Może nie wyraziłam się jasno, pomyślała, i spróbowała na nowo: — Chodźmy razem, pomogę ci. W odpowiedzi Ala zatrzymała się demonstracyjnie. — Mam was ciągnąć? — rzuciła przez ramię do chłopców. — A co wy tak szepczecie? — zagadnął Sławek podejrzliwie. Zbliżył się pierwszy. Maciek wlókł się nieco w tyle, nieskory do rozmów. — Nic, nic — zbagatelizowała Baśka. — Wiesz — dodała z ożywieniem — cały czas myślę, jak by tu trochę zarobić. — I co? — Sławek nie okazał zainteresowania. Westchnęła. — No właśnie, i ciągle nie widzę możliwości. 158 — Możliwości trzeba szukać — pouczył Maciek, równając się z nimi. — Ale ty... — nie dokończył. — Wiem. Moje możliwości ograniczone. I pewnie dlatego. Mogłabym tylko dorywczo, na dwie, trzy godziny. A i to chyba nie codziennie. Więc nie mam szans... — A wiesz... — przyznał Sławek z wahaniem — u nas mama zaczyna narzekać jak nigdy dawniej. Stale dopytuje ojca, jak tam u nich z podwyżką płac. Podobno w niektórych zakładach już przyznali, ale u niej ciągle nic. A tata na to, że przecież niedawno coś kapnęli, więc teraz chyba nieprędko. — Ministranci bawią się w karuzelę — Maciek uśmiechnął się złośliwie. — Że co? Kto ci znów napluł w ucho? — zdziwiła się Ala. — Nie napluł, duży Maciej to stwierdził. — Ministranci...? Coś ci się pokićkało — Baśka z politowaniem pokiwała głową. — No to ministry. Ministrowie, jak już chcesz dokładnie! — rozzłościł się. — Jeden winduje ceny, a drugi zaraz podwyższa płace. I tak w koło. Podobno nowa reforma tego wymaga. — Fajnie! — zachwyciła się Alka. — To może będzie jak... no, jak kiedyś, słyszałam gdzieś. Że były miliony. Pudełko zapałek kosztowało milion złotych. Wyobrażasz sobie — trąciła Baśkę łokciem. — Ludzie zarabiali miliony, miliony — rozmarzyła się. — Tylko gdzie oni taką forsę nosili? — Chyba w walizkach... — To nie były złote, tylko marki — sprostowała Grabczykówna. — Marki...? U nas, w Polsce?! Też ci się pokićkało — 159 stwierdziła Ala chmurnie, i odsunęła się od niej. — Co mnie obchodzi gdzie indziej... — Nie gdzie indziej, tylko u nas właśnie, w Polsce. Niedługo po pierwszej wojnie światowej. A potem była wymiana na złote, i już później złotówka miała stałą wartość, nawet poza naszymi granicami. Poczytaj sobie, jak nie wierzysz — tłumaczyła Baśka szybko, z pewną już niecierpliwością. — Nie będę czytała, ja mam wakacje! — Teraz do tego nie dojdzie. Skąd wziąć papier na drukowanie takich milionów — uspokoił Sławek, szurając butami po wycieraczce. Babcia Ali stała w otwartych drzwiach, czekając aż wszyscy wejdą. — Weź, Alusiu, kompot z kuchni, czeka wystudzony — powiedziała, zamykając za nimi drzwi. — A mówiłam... — Baśka szukała wzrokiem spojrzenia Ali. Ta nie zwracała na nią uwagi. Jedną ręką zgarnęła na brzeg stołu jakieś widokówki, rysunki, na to rzuciła niedbale rozłożoną książkę. Postawiła trzymany w drugiej ręce dzbanek z ciemnego szkła. Zawróciła po szklanki. Baśka zbierała z krzeseł rozłożony „Świat Młodych", kłębki kolorowej włóczki, spódniczkę i jeszcze jakieś drobiazgi, i wciskała to wszystko za poduszki, leżące na wersalce. Usiadła, zasłaniając je plecami. — Kto chce, niech pije — Ala napełniła jedną szklankę do połowy i usadowiła się z nią obok Baśki. Upiła łyk, skrzywiła się. — Zapraszasz... — Sławek pokręcił głową, ale napełnił pozostałe prawie po brzegi. Upił trochę ze swojej i odstawił. Raptem wielka czarna mucha wpadła przez otwarte okno 160 i krążąc nad dzbankiem brzęczała głośno, dokuczliwie. Maciek przegonił ją ręką, odleciała niedaleko. Wleciała druga, i już obie z natrętnym bzykaniem w szybkich, akrobatycznych nawrotach krążyły od stołu do ściany, i na powrót. Sławek rozejrzał się, chwycił jedną z książek, tę cieńszą, ale o większym formacie, i wywijając nią z rozmachem, usiłował zmusić owady do odwrotu tą samą drogą. — Trochę przykwaśny ten kompot. Ale im chyba smakuje — wymruczała Ala, obserwując błyskawiczne ewolucje much. Upiła oszczędnie następny łyk. — Chociaż w lecie mogliby przydzielać więcej cukru — dodała z pretensją. — Uważaj, stłuczesz doniczkę! — wykrzyknęła za chwilę. — Niezdara! — W zapale gonitwy Sławek machnął książką niebezpiecznie blisko stojącego na oknie kwiata. — No, strąciłem bombowca — sapnął zwycięsko, rozpierając się na krześle. Sięgnął po kompot. — Nie strąciłeś, uciekła — sprostowała Baśka. — I dobrze! Obrzydliwa! — wstrząsnęła się. Kiedyś była z rodzicami u wujka na wsi. Leżała w półcieniu na trawie za domem, kiedy nagle poczuła na ramieniu ostry, kłujący ból. Krzyknęła, i wtedy dostrzegła ulatującą czarną muchę podobną do tej dzisiejszej. A potem ramię napuchło i bolało przez kilka dni. Od tamtej pory panicznie bała się czarnej muchy. Bardziej niż osy. Maciek uważnym spojrzeniem gonił drugą muchę. Ta, jakby speszona brakiem towarzyszki, przylgnęła do ściany, tuż pod sufitem. Odrywała się stamtąd na krótko, zawirowała nad głowami dziewczynek i lądowała jeszcze wyżej. Maciek zbliżał się jak lunatyk; nie odrywając od muchy wzroku, wyciągniętą ręką szukał czegoś za plecami Baśki. 161 Sięgnęła za poduszkę i podała mu złożoną gazetę. Ścisnął ją w garści i z.podskoku, z całej siły walnął nią w muchę. Nie trafił, spłoszył, i z głośniejszym jeszcze brzęczeniem czarna mucha, wielka jak osa, rozpoczęła z chłopcem zabawę na nowo. Przy czym uparcie omijając otwarte okno, z niebywałą chyżością przenosiła się z miejsca na miejsce, tuż ponad ich twarzami ściągniętymi grymasem zawziętości. Zapominając o narzuconej sobie powadze i co chwila zagrzewając się bojowym okrzykiem, obijając się o sprzęty, Maciek Smoleń gonił po pokoju bez opamiętania. Zawadził o jedno z krzeseł, runęło z hukiem. Zaraz po tym, w następnym okrążeniu pokoju, walnął się o nie w kolano. Jęknął „o rany!", ale nie zaprzestał gonitwy. Nagle przyhamował, sprężył się. Wykorzystał moment i uderzył silnie, powalona mucha leżała na stole. Brzęk rozbitej na podłodze szklanki i zwiększająca się szybko plama z kompotu pieczętowały sukces. Baśka złapała się za głowę i pobiegła do kuchni po ścierkę. — Spisałem się — wymruczał Maciek. Stał i gapił się, jak Baśka wycierała podłogę. Sławek pomagał zbierać okruchy szkła. — Dobra wróżba — obwieściła Ala pogodnie — rozbite szkło przynosi szczęście. — Nie każdemu — skwaszony Maciek wciskał jej pieniądze. — Nie gniewaj się... Przeproś babcię ode mnie, i daj jej, może się jej uda kupić... — Gdzie dokupi taką, od kompletu! — zafrasowała się Baśka, stojąc bezradnie z ostatnim szklanym okruszkiem w palcach. — Zostaw ją, niech sobie leci! —- krzyknęła do Sławka, który podniósł porzuconą przez Maćka gazetę 162 i trzymał nad muchą, dającą słabe oznaki życia. Ala, a za nią Maciek, ścieśnili się przy Sławku. — Ale wielka... — zdumiała się Ala — takiej jeszcze nie widziałam. — Ona wcale nie jest taka całkiem czarna — zauważył Sławek, wpatrując się pilnie — spójrzcie, na skrzydłach ma prążki. Jakby jakieś czerwone, rude...? -— Rude? Czekaj, niech się przyjrzę — Ala usiłowała wepchnąć się przed Sławka. — Czarna, czerwona, ruda... — zaczęła skandować, jakby raptem dostrzegła w tym świetną zabawę. — Słuchajcie, a może ją ktoś przemalował? — zachichotała. Maciek wpatrywał się ze ściągniętymi brwiami. Milczał, wyglądało jakby ważył coś w myślach. — Jednak czarna, na pewno czarna — wykrzyknął Maciek. — Odsuń się, Alka, zaraz jej przyłożę... — Przestań! — niski, spokojny zazwyczaj głos Baśki zabrzmiał wysoko, prawie piskliwie. — Czarna czy ruda... paskudztwo! —Wyrwała Sławkowi gazetę i tłumiąc .odrazę, zgarnęła ściereczką muchę na papier. Poniosła do okna, z lekkim zamachem wyrzuciła na zewnątrz. — Już — oznajmiła, wciskając gazetę do niesionego przez Alę kosza. Przesadnym gestem otrzepała dłonie. — A ja wam mówię; to wszystko przez Siwego — osądziła Ala, wracając z kuchni i nie pamiętając już zapewne, o czym mówili przed chwilą. — Jeszcze niejedno nam skomplikuje. — Co przez niego, mucha, czy zbita szklanka? — zakpił Sławek. — A pewnie, wszystko! Przez niego wszyscy chodzimy w nerwach. Maciek też. Bo jakby nie był zdenerwowany, toby 163 spokojniej celował i nie zbił szklanki. Proste, nie? Niech sam powie! Sławek spojrzał na Baśkę. Uśmiechnęła się z przymusem. Smoleń wzruszył ramionami. Wyjął z kieszeni pieniądze i rzucił je na stół. Cztery stuzłotowe banknoty rozsypały się i legły- wachlarzem. — Zabierz! I nie wygaduj głupot — rozzłościł się nagle na swoją niezręczność. — Zarobię jeszcze, a za te pieniądze kup jakieś szklanki. Sławek pośpieszył ratować sytuację. Początkowo zamierzał powiedzieć o przypadkowym spotkaniu z wikarym tylko Maćkowi. Ale nie był pewien, czy w ogóle jest o czym, i dlatego po paru dniach z własnej woli poszedł do księdza Andrzeja jeszcze raz. Nie był pewien, czy zrozumiał go wtedy właściwie. Wysłuchał wikarego z przejęciem. Pojął, jak o wiele łatwiej, a zapewne i dłużej, mogliby prowadzić dalszą działalność, gdyby wikaremu udało się zachęcić miejscowych parafian do zbiórki darów. Teraz zdecydował się opowiedzieć im o wszystkim. — Posłuchajcie, może przestaniemy narzekać... — nie śpiesząc się i uważnie dobierając słowa, starając się spotęgować wrażenie, zrelacjonował przebieg obu spotkań. — No i widzisz — kończył, zwracając się do Ali — niepotrzebnie ciągle płaczesz za Jackiem. Bez niego nie idzie nam wcale gorzej. — Ale jeśliby się udało — zastanawiała się Baśka — gdzie my to wszystko pomieścimy? Jednego dnia nie rozprowadzimy... — Wymyśl coś. Ja swoje zrobiłem — Sławek nie ukrywał dumy. Chciał, aby nie było żadnej wątpliwości, że tym razem, to jego wyłącznie zasługa! 164 — Te kłopoty zostawmy na potem — zbagatelizował Maciek. — Na jutro jest coś pilniejszego, i o tym chciałem powiedzieć. Bo sam nie dam rady, potrzebna mi pomoc. Kto na ochotnika? Pewnej straszej pani, znajomej moich rodziców, przywożą węgiel. Zgodziłem się znieść do piwnicy. Trzy tony. Ona jest zamożna i obiecała dobrze zapłacić. A może ty pójdziesz ze mną? — zwrócił się do Sławka. — Trzeba. Chociaż do tego akurat Jacek by się lepiej nadał. No, i jak tylko we dwóch, to nam pewno dłużej zejdzie... — Właśnie. Ale z drugiej strony, czy to robota dla dziewczyn? — zapytał Smoleń. Rozdział XVI Jacek jechał do Śródmieścia. Ostatnio już po raz drugi. Siedział wygodnie i gapił się przez okno. Przed południem pasażerów było niewielu, ale po drugiej stronie przejścia usiadł jakiś, gmerał po kieszeniach i mamrotał coś niezrozumiale. Jacek posłał mu nieprzyjazne spojrzenie, mruczenie tamtego rozpraszało myśli. Facet miał około trzydziestki, wpatrywał się w chłopca wzrokiem zamglonym, ale z uporem. — Te, małolat — zagadnął, kiwając palcem — daj papierosa. — Nie mam — Darewicz odwrócił głowę do okna. Jakby było mało miejsc, musiał usiąść akurat tu — pomyślał z niechęcią. Podejrzewał, że nie pozbędzie się go łatwo. A szkoda mu było miejsca przy oknie, droga do Śródmieścia była daleka. 165 Nie mylił się, podpity pasażer zignorował odpowiedź. — Masz, masz, nie żałuj. Tylko jednego, no! — wyciągnął nogę na całą długość, usiłując dotknąć buta chłopaka. Albo jakby chciał zagrodzić mu drogę ucieczki. Jacek wcisnął się głębiej w siedzenie. — Ja nie palę, niech mi pan da spokój — odburknął. Natręt nieoczekiwanie ustąpił. — Palisz... wszyscy palicie... a... a budka zamknięta... — Morzył go sen, przymykał i otwierał oczy, głowa chwiała się w takt kołysania autobusu. Usnął — pomyślał Jacek z ulgą, widząc, jak głowa mężczyzny osunęła się na oparcie siedzenia, przy samej szybie. Gapił się przez okno, lecz nie widział, co za nim umyka. Coś mu szeptało, że najzwyczajniej marnuje czas, zaś co gorsze — nudzi się. Głośno nie przyznałby się za nic, chociaż myśli o kolegach przychodziły nierzadko. Usiłował odgadnąć, wyobrazić sobie, co oni tam robią, a może obmyślają coś nowego, ciekawego? W jakiejś chwili zapragnął wyskoczyć na najbliższym przystanku i pognać do nich, włączyć się na powrót w to, co niedawno jeszcze z takim zapałem robili wspólnie. Teraz, gdy się sam tego pozbawił, brakowało mu ich bardziej, aniżeli kiedykolwiek mógłby przypuszczać. Nie, jeszcze nie. Jeśli miałby wrócić, to nie tak. Nie z pustymi rękami. Musi trochę zaczekać, wpierw jeszcze spróbować, a może... — Dopiero by zrobili oczy, jakbym tak położył kopernika — uśmiechnął się nieznacznie. — No, początek już jest... — chciał dotknąć kieszeni, ale przypomniał sobie, że zarobione dwa dni temu, w tak nieoczekiwany sposób, dwieście złotych ukrył na samym 166 spodzie szuflady. Ściskał je wtedy w garści jak wygrany los. Wracał do domu i chciało mu się śpiewać, hałasować — taki fart! Ach, żeby tak powtórzyć... — zamarzył, będąc już w mieszkaniu, i wciskając pieniądze na dno szuflady. Dlatego wybrał się dziś znowu i jechał teraz gnany nadzieją, chęcią podwojenia pieniędzy. Ani by zamarzył, że z pomysłu dokuczenia kierowcom, na co sobie przecież zasłużyli, może przyjść materialna korzyść dla całego Bractwa. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z minimalnych szans; przedwczoraj, to był przypadek, fart, ale żeby zawsze...? Trzeba by wypracować metodę — pomyślał. Musiał się jednak przekonać — to było silniejsze od wszelkich obiekcji. Nie chciał myśleć, zastanawiać się, co na taki sposób zarobkowania powiedziałaby Baśka, inni. Przymknął oczy, zacisnął powieki — wspominał, jeszcze raz zapragnął delektować się minionym zdarzeniem... Ani by wtedy przypuszczał, że z bezmyślnej wędrówki donikąd może wyniknąć taki finał. Zastanawiał się potem, dlaczego trafił akurat tam. Szedł wzdłuż handlowych pawilonów, gapił się na wystawy o wiele bogatsze tu, aniżeli w pozostałych sklepach, zwłaszcza państwowych. Oblizał się na zapach frytek i czegoś jeszcze, bijący z wnętrza mijanego akurat maleńkiego pomieszczenia, i szedł dalej, aż znalazł się na tyłach pawilonów. Usiłował przypomnieć sobie nazwę ulicy, była to chyba Zielna. I wtedy „zbaraniał"; po drugiej stronie tej ulicy, na tyłach pawilonów, cały chodnik dla pieszych zatarasowany był parkującymi samochodami. Stały jeden obok drugiego, 167 maski wielu z nich zupełnie uniemożliwiały przejście. Zrezygnowani przechodnie schodzili na jezdnię, lawirowali między śpieszącymi pojazdami, z których przez opuszczone szyby kierowcy rzucali im słowa krótkie, ale dosadne. Jacek wcisnął się między stojące auta i patrzył, słuchał, patrzył. Nie mógł pojąć tych przechodzących obok potulniaków, korciło zawołać, skrzyknąć się w paru i wypchnąć na środek jezdni choćby jednego zawalidrogę. Raczej „zawaliprzej-ście" — poprawił się zaraz, cały już spięty, ogarniany nieodpartym pragnieniem: spróbować i tu! Zwlekał. Zawziętość rosła, ale odwagę gasiła zaraz obawa; a jak nie zdążę prysnąć...? Stał więc nadal, potem spacerował, i chciał, i bał się, a wzrok ciągnęło do upatrzonego; czarnego i błyszczącego jak szkło mercedesa. Najbez- czelniejszy! — gromił go Jacek w myśli. Zdecydował się. Rzucając wokół spojrzenia, a jednocześnie spokojny już tą pewnością, która przychodziła zawsze w chwili decydującej, pochylił się nisko, tuż przy przednim kole mercedesa. Z kieszonki spodenek wyjął dwudziestozło-tową monetę, ozdobioną po jednej stronie kleksem z zielonego tuszu. Położył kolorem do ziemi. Szybko wyjął z drugiej kieszeni maleńkie, bo ścięte o połowę, ale „ulepszone" — z odpowiednimi nacięciami wewnątrz — drewniane kleszcze. Takie do mocowania na sznurach mokrej bielizny. Kilka wprawnych ruchów kleszczykami i kapselek zabezpieczający wentyl został odkręcony. Jeszcze trochę tłumionej emocji, i było po wszystkim — syk uchodzącego powietrza gubił się w rozgwarze ulicy. Z ręką wykręconą nieco do tyłu, zasłaniając „robotę" własnym tułowiem, 168 stwarzał pozory, iż rzeczywiście szuka na ziemi czegoś, co przed chwilą mogło wypaść z kieszeni. Zakręcił kapselek zaledwie na dwie nitki gwintu, byle nie spadł. Podniósł dwudziestozłotówkę i odchodząc bez pośpiechu, demonstracyjnie ocierał ją z kurzu wierzchem dłoni. W miarę oddalania przyśpieszył kroku. 1 nie odszedł daleko, kiedy stanął tknięty myślą, żeby wrócić, zaczekać, i może uda mu się zobaczyć wściekłość tego faceta. Zawrócił. Szedł ponaglany pośpiechem, aby być tam nie za późno. Zdążył. Auto stało jak je zostawił, wokół panował zwyczajny rozgwar uliczny. Jacek stanął opodal i w miarę płynącego leniwie czasu zaczynał się już nudzić. Stygła ciekawość, nużyło uciążliwe dreptanie po krótkim odcinku chodnika. Zaczął rozmyślać, co zrobi, gdy już się napatrzy na złość właściciela tego mercedesa. Plan dalszej akcji zakiełkował szybko. — Będzie miał nauczkę! Na drugi raz zastanowi się. — Jacek postanowił czekać wytrwale. Ale czas mu się dłużył. Zaczął sobie wróżyć z ilości jadących ulicą pojazdów —jeśli na dziesięć, a potem na dwadzieścia, przeważać będą maluchy, to jednak odejdzie. Jeśli natomiast będą to fiaty 125p, to jeszcze jakiś czas poczeka. Przecież warto! Zagubił się, poplątał w obliczeniach, zaczął od początku. I zaraz potem usłyszał: — O, cholera, siedzi! Trzeba wymienić... Z dobrze udaną obojętnością, na nowo pozorując szukanie, wypatrywanie czegoś na chodniku, potrącany co chwila W\ przez przechodniów, zerknął ostrożnie przez ramię. Doznał nieokreślonego zawodu, nie wiadomo dlaczego właściciela mercedesa wyobrażał sobie inaczej. Ten nie był wysoki, ani zbyt niski, nieco już starszy i ubrany zwyczajnie; szare spodnie i koszula w szerokie pasy. Słowem nie sprawiał wrażenia „pana". Bez pośpiechu, nadal usilnie pozorując szukanie czegoś pod nogami, zaczął mówić przerywanie: — Chyba... chyba nie trzeba zmieniać, proszę pana. Oni... zdaje się tylko wypuścili powietrze... wie pan... Zdumienie mężczyzny chyba przeważyło gniew, bo nawet nie zaklął. — Co za oni, po co? Ty... to widziałeś? Jacek przerwał poszukiwanie. Rozkładając bezradnie ręce i robiąc przy tym nieporadną minę, tłumaczył celowo rozwlekle, napawając się rosnącym w nim zadowoleniem. Plan się udał! — Tak... niewiele. Nie całkowicie, bo szedłem na lody... wie pan. No i wypadło mi, zgubiłem gdzieś tu... dwadzieścia złotych, wie pan. I tak jakoś... Zauważyłem w pewnej chwili, jak taki jeden podniósł się, to znaczy wyprostował, bo on był pochylony... I powiedział do tego drugiego, kiedy już odchodzili, że „może teraz nauczy się parkować przyzwoicie, już zupełnie nie można przejść chodnikiem". Więcej nie słyszałem, no bo poszli, tylko plecy widziałem... Jacyś młodzi, fakt. Chciałem swoje znaleźć, kurczę, już chyba nie zjem tego loda... Mężczyzna zachowywał się, jakby miał dużo wolnego czasu i do tego nie bardzo wiedział, co z nim począć. Patrzył więcej na oklapła oponę niż na chłopca, medytował. Jacek nie był pewien, czy on w ogóle zrozumiał, co do niego iZ° mówił. Wreszcie, szukając czegoś po kieszeniach, odezwał się z namysłem: — Wiesz co... — znalazł papierosy, zapalił. — A może rzeczywiście nie mylisz się? Chociaż z drugiej strony, kto by to mógł... pierwszy raz słyszę! — Machnął ręką: — Słuchaj, może chciałbyś zarobić na te lody, co? — A widząc wpatrzone w siebie tępe spojrzenie chłopaka, dodał trochę niecierpliwie: — No, wziąłbyś i napompował, dobra? Ja muszę jeszcze wrócić, zostawiłem tam coś — chybnął głową w stronę pawilonów. Sięgnął do tylnej kieszeni spodni, rozłożył portfel i wyjął stuzłotowy banknot. — Stoi? — zachęcił. Jacek oniemiał. Tego jego plan nie przewidział. Został i czekał wytrwale, bo chciał zobaczyć gniew zadufanego, pewnego siebie — jak mniemał — kierowcy. Chciał ujrzeć jego wściekłość i gimnastykę z pompką. I mieć swoją — zasłużoną takim widokiem — satysfakcję. A głównie, żeby tamten miał nauczkę na przyszłość, niechby przestrzegł innych! A tymczasem gimnastykowanie z pompką facet proponuje mnie — zdumiewał się, nie wiedząc, jak się zachować. A może to podstęp...? Chyba jednak nie, facet nie wygląda na takiego. Pożądliwy wzrok wlepił w stówę. Odrzekł jednak z ociąganiem: — N... nie wiem. Na to trzeba „pary", i zabierze czasu... — Poradzisz — już otwierał kufer. — Chodź, bierz — wskazał leżącą z boku pompkę. Jacek wziął ją nieporadnie. Kierowca zamknął kufer starannie, a pieniądze wcisnął mu w kieszeń. — Jak się pośpieszysz, to dołożę. Sprawdzimy potem manometrem. — Kiwnął głową i spoglądając w prawo 171 chciał przekroczyć jezdnię. Przypomniał sobie coś, zawrócił. — Słuchaj, tylko nie zrób mi kawału — pochylił się, odkręcił kapselek i schował do kieszeni. — Będę cię stamtąd widział — wskazał kciukiem pawilony. — A pompka, jak widzisz, stara, nie warto się łaszczyć. Jacek chciał się obrazić i rzucić mu pompkę pod no'gi. I z godnością odejść — już zdążył to sobie wyobrazić. — Szkoda stówy — pomyślał jeszcze szybciej, i powiedział z wahaniem: — Jak pan tak, to po co... Nie wpraszałem się. — Dobra — tamten machnął ręką i już przebiegał jezdnię. Zasłoniły go pojazdy, ludzie. Chłopiec popatrzył na sflaczałe koło bez sympatii — zabierał się do czynności zgoła odwrotnej aniżeli jeszcze tak niedawno. Wprawy w tym nie miał, i chyba wziął za szybkie tempo. Zmęczył się, zaczął odpoczywać. Coraz częściej i dłużej, i wypatrywał „pracodawcy". Opona prostowała się opornie. Kopnął ją parę razy, dla niego była już sztywna dostatecznie, ale nie miał pewności, czy kierowca też tak osądzi. Pompował dalej, było mu gorąco, dokuczał pot na twarzy i wilgoć koszuli. Właściciel mercedesa wrócił z dwiema pokaźnymi paczkami. Obok niego szła młoda kobieta, też z jakąś paczką, tyle że jedną. Nie zwracała uwagi na chłopca, ani na to, co robi. Mężczyzna otworzył drzwiczki, umieścił wszystkie pakunki na tylnym siedzeniu i podszedł do Jacka. — Starczy. Chyba nawet za dużo, przednia tyle nie wymaga — zaopiniował. Popatrzył na chłopca. — Narobiłeś się... No dobra, obiecałem — sięgnął do portfela. Gmeral w nim, zastanawiał się. Wreszcie podał czerwony 172 banknot. — Na pewno się im nie przyjrzałeś? Nie wiesz, skąd oni? — upewnił się. — Nie — Jacek sapnął z zadowoleniem, druga stówka natychmiast znalazła się w kieszeni obok pierwszej. — A wie pan... tak sobie teraz pomyślałem, czy to nie było ORMO. — ORMO...? Dlaczego? — No, tak by wyglądało, z tego co mówili. Może oni porządku pilnują... na tych chodnikach? — Dobra, leć — mężczyzna pośpiesznie sadowił się za kierownicą. Zawarczał uruchomiony silnik. Jacek nie czekał na ponaglenie, odchodził pośpiesznie. Oderwał spojrzenie od okna. Obok śpiącego teraz twardo pasażera coś się działo. Tuż przy nim siedział chłopak o twarzy sprytnego cwaniaczka. Wyglądał na około czternaście lat. Odwracał się i szeptał coś do dwóch młodszych trochę, siedzących z tyłu. Na gołej ręce mężczyzny, bo odzianej tylko w krótki rękaw koszuli, błyszczał elektroniczny zegarek. Chłopak przysunął się bliżej. Siedzący z tyłu podniósł się i wysunął nieco do przodu. Stał w przejściu, opierając się o uchwyt siedzenia. Trzeci wstawał i siadał, wiercił się i strzelał oczami w prawo i lewo. Jacek był niemal pewien, że prawidłowo odczytuje ich zamiary. Podniósł się ze swego miejsca i nie zdradzając pośpiechu stanął tuż przy siedzących. — Zostawcie go — szepnął rozkazująco — mam coś lepszego! Ten, który siedział obok śpiącego odsunął się nieco. 173 Zadarł głowę, w oczach miał zadziorność. — Bo co? — warknął zaczepnie. Podnosił się wolno. Jacek był chłopakiem dobrze zbudowanym; jak na swój wiek przesadził z wagą, a wzrostem niewiele ustępował starszemu o dwa lata Maćkowi. Siłę też miał odpowiednią do wyglądu, chociaż nie demonstrował jej bez potrzeby. Teraz miał trzech przeciw sobie i gotów był użyć jej, o ile będzie to konieczne. Właściwie dwóch tylko brał pod uwagę, trzeci wyglądał chuchro. Przegubowy ikarus hamował przed przystankiem, Jacek z przyjacielskim uśmiechem położył ramiona na barkach obu chłopców, ugniatając im kręgi szyi. Przez ramię rzucał krótkie spojrzenie na trzeciego, lecz ten, najwidoczniej zaskoczony najbardziej, nie wiedział, jak się zachować. Siedział nadal z tyłu biernie, z lekko rozchylonymi ustami. — Idziemy, wysiadamy — nie zwalniając uścisku Jacek parł z nimi do wyjścia. Udało się ze znacznym trudem, obaj nie chcieli być bierni. Szamotali się, próbując uwolnić, a wsiadający już tarasowali wyjście. — Dobra, dobra — uspokajał — mówię przecież, jest coś lepszego. Autobus odjechał, a oni stali i mierzyli się wzrokiem. Jacek tracił pewność, zastanawiał się, czy się nie przeliczył. Zaskoczenie minęło i widział, jak go okrążają. Udawał, że nie dostrzega, pozornie zaprzątnięty tylko tym jednym, najstarszym. — Ty, a co byś zrobił, jakby cię tak złapał, co? — zapytał szybko. — Ten pijak? — chłopak roześmiał się drwiąco. Jacek zauważył, że brakło mu środkowego górnego zęba. Jego młodsi kompani zawtórowali mu hałaśliwie. 174 — Nie udawaj. Milicjant, a nie pijak. Myślisz, że by nie widział, jak sięgałeś po zegarek? — W autobusie nie było żadnego milicjanta... —w głosie chłopaka słyszał zdumienie, i chyba politowanie. Twarz mu się zmieniła. Postąpił krok, lecz może też zabrakło mu pewności, bo zatrzymał się. Stał w lekkim rozkroku, zaciskał gołe pięści. Jacek kołysząc się na boki dostrzegł, jak dwaj pozostali rozglądają się za czymś po ziemi. Podniósł ostrzegawczo rękę: — Zostawcie! A ty, szczerbulek — teraz Jacek wysunął się naprzód, a tamten cofnął się odruchowo — gamoń jesteś. Nie wiedziałeś, że po świecie chodzą tajniacy? W autobusie też, czasem. A może ja jestem takim, i znowu cię mam — dał susa do przodu, nim pojęli, co zaszło, chwycił szczerbatego i wykręcił mu do tyłu rękę. — Auu! — zawył chłopak, szamocząc się bezskutecznie. Próbował kopnąć, na oślep, Jacek drugą rękę złapał go za włosy, zmuszając do zadarcia głowy. — Rzućcie te kamienie, bo zrobię z niego masło! Dostaniecie bez kartek — zagroził, i dla udokumentowania potrząsnął nieszczęsnym szczerbulkiem jak, gruszką. Drugi chłopak wykazał bojo-wość, nim się Jacek spostrzegł skoczył mu na plecy i jął okładać pięściami. Do przystanku ciągnęli ludzie, Jacek chcąc zakończyć bójkę, wykonał gwałtowny przysiad, rozciągając obu na ziemi. Poderwali się wszyscy trzej i Jacek silnym uchwytem ramion objął obu. Ten najmniejszy nie wytrzymał. Porzucił, co miał w ręku i zmiatał, aż się kurzyło. — Nie jestem żadnym tajniakiem — perswadował, prowadząc ich teraz jak niedawno w autobusie. — Miałem coś 175 zaproponować, żaden nie ciekawy? — pytał zadowolony, że zdołał ich uspokoić. Już się nie wyrywali, ani szamotali. — Pogadamy pod tymi schodami — wskazał pobliską kładkę dla pieszych. Mieli bliziutko. Nim ich puścił pod sklepieniem ze schodów, rzucił krótko: — Rozejm! Macie pietra, to wynocha. Lubicie ryzyko, chcecie trochę zabawy, a może i coś zarobić, to siadać i słuchać! No jak? Odepchnął obu i spokojnie usiadł pod schodami. Patrzyli na niego nieufnie, ale z pierwszymi już, niemymi oznakami respektu. Jeden nieznacznie masował rękę, drugi pocierał sobie kark. — No? — ponaglił Jacek, i poruszył się, markując odejście. — Nie umiecie wystękać? — Ale co je grane... ty...? — zaczął niepewnie ten ze szczerbą. — Powiem, jak wpierw ja usłyszę. Zostajesz? — Mogę... — Dobra. Mówcie do mnie Siwy. Ty będziesz Szczerbulek. Ładnie brzmi. A on... — Jacek zastanowił się, zabrakło mu konceptu. Chłopaczek wyglądał zwyczajnie, bez żadnych znaków szczególnych. — On jest Garbusek — Szczerbulek uśmiechnął się skąpo. — Garbusek...? — Jacek zmarszczył się, wietrzył jakiś podstęp. ' — Jasne! On najlepiej atakuje z tyłu. Ciebie też... „na garbusa"... — Aha — Jacek chrząknął. Rzeczywiście, specjalista — 176 pomyślał. — Niech będzie. No więc słuchajcie... — zaczął rozwijać swój plan, który przyszedł mu do głowy już w autobusie. Pomyślał, że gdyby nie był sam, to ryzyko wpadki przy wypuszczaniu powietrza z opon byłoby mniejsze, a możliwości zarobku większe. Przy pomocy tych chłopaków osiągnąłby swój cel szybciej. Obaj chłopcy przysunęli się ciaśniej. Siwy obserwował ich miny. Początkowo jakby nie mogli pojąć, spoglądali po sobie i uśmiechali się niewyraźnie. Dopiero, kiedy skończył, Szczerbulek zaczął zawzięcie dłubać w nosie. Widocznie oznaczało to u niego chwilę wielkiego skupienia. — Tego jeszcze nie ruszałem — przyznał po namyśle. — Ale możem. Co, Garbusek? — Jak chcesz, Waciak... — Waciak? — podchwycił Jacek. Szczerbulek wzruszył ramionami. — Takie mam nazwisko — wyjaśnił niechętnie. — Kapuję, jesteś wybrakowany... — Te! — Szczerbulek zaperzył się. — Ja nie mam żadnych braków! — Masz. Zapomnieli dać ci imienia. Ale nie łam się, Szczerbulek też ładne. — Dali. Nie pytaj, Siwy, przedpotopowe. — Nie chcesz, nie mów. Twoja sprawa. To jak, płyniemy? Podnieśli się zgodnie. Szli razem, swobodnie, jakby znali się od lat. 177 Rozdział XVII — Może ja bym porozmawiała... — Baśka była zatroskana wyglądem przyjaciółki. Alka twarz miała wydłużoną, zasępioną, a zwykle wesołe oczy utraciły blask. Ty? — Ala zaśmiała się z przymusem. Chociaż parokrotnie myślała o szukaniu pomocy u niej, kiedy teraz usłyszała dobrowolną deklarację, uznała ją z góry za nieskuteczną. — I co ty byś powiedziała? — Jak to co? — obruszyła się Grabczykówna. — Najpierw, że tak nie można... No, że to nie jest sposób. A po drugie... — Przestań, bo mnie skręca! — Alka teatralnym gestem złapała się za brzuch. Usiłowała wybuchnąć śmiechem, ale tylko wykrzywiła twarz w żałosnym grymasie. — Wymyśl coś lepszego, bo i ty oberwiesz. Chcesz im narzucić, jak mają wychowywać własną córkę? Baśka wzruszyła ramionami. Niezrażona ciągnęła dalej: — Niczego nie chcę narzucać. Próbowałabym tylko wytłumaczyć. Myślę, że pewne doświadczenie mam — uśmiechnęła się leciutko — bo mnie też ktoś wychowuje. Trochę inaczej, jak sama wiesz. Po drugie, co zresztą ściśle wiąże się z pierwszym, wytłumaczyłabym, że ty masz osobowość trochę nietypową, i trzeba to uwzględnić... — Nietypową...? — zdumiała się Ala. — Nie przerywaj, bo nie skończę i nie dojdziemy do żadnych konkretów. Później będziesz pytać. A więc; ponadto uwzględnić trzeba także dotychczasowe twoje warunki. Co miałaś i jak się w tym sprawdzałaś, a co może przynieść zmiana gwałtowna, zwłaszcza że jej nie chcesz. 178 Należy wziąć to pod uwagę. Możesz się zupełnie rozkleić; upaść na duchu, stracić całkowicie głowę do nauki, no i potem powtarzać tę samą klasę przez drugi rok. A może i przez więcej. — Co ty, Baśka, ja? — No, właśnie, ty. Takie bym zarysowała perspektywy. I co, uważasz, że nie przekonywające? — Uhum — Ala w zamyśleniu skubała rożek serwety. — Wiesz... gdyby chodziło tylko o mamę, to nie musiałabyś gadać aż tyle. Zresztą sama dałabym radę. Ale ojciec! Ty go nie znasz, jest taki uparty. Nerwowy! To by przyniosło skutek tylko odwrotny. Wiesz... żeby tak było można wymyślić coś przekonywającego, ale co by wyszło od niego. A przynajmniej, żeby on sam tak uważał. A tak... żegnaj stara budo, żegnaj całe Bractwo i... i wszystko, co tu najmilsze... — głos Ali załamywał się, przeszedł w szept. Baśka przelękła się, że ona się rozbeczy. Wstała szybko i objęła ją ramieniem. — Przestań, Ala. Tak nie można. Nie rycz! Ala odwróciła głowę w pośpiechu i jakby mimowolnie wierzchem dłoni przetarła oczy. — Czy ja płaczę? — zaprotestowała słabo, ale zaraz zerwała się energicznie. — Daj dragi nóż. Pomogę ci oskubać te kartofle. Bo zawalisz obiad i będziemy pokutować tu nie wiadomo dokąd. Z uniesioną ku górze skrobaczką w dłoni Baśka znieruchomiała na moment. Wpatrzyła się w Alę, i roześmiała się. Za chwilę znów skrobaczka i ziemniaki migały w jej rękach. — Oskrobać, chciałaś chyba powiedzieć — sprostowała. — Z tego się tak cieszysz? — z głosu Ali bila nieufność. — Nie, nie. A zresztą... Widzisz, przypomniało mi się, 179 jak mi kiedyś długo i zawile tłumaczyłaś, że zupełnie nie masz polotu do kucharzowania. Bo nie lubisz, jesteś antytalent, i coś tam jeszcze. Najwyżej zakupy możesz zrobić. Rzeczywiście, też nie zauważyłam, żebyś kiedy ugotowała choćby jajko. Kartofli... też raczej nie obierałaś. No to nie miało mnie rozśmieszyć? — Oj, Baśka. Jak ty nic nie rozumiesz! Tłumaczyłam ci, że gotowanie, i całe to przygotowanie, to dla mnie strasznie nudna rzecz. Bo widzisz... jedni lubią to, inni tamto. Tak ci trudno pojąć? — Hm. No, a jedzenie... też ci przy nim zawsze nudno? — O, to już zależy, co się je... Grabczykówna roześmiała się jeszcze głośniej. — Wybrnęłaś — przyznała. — Że co? — nie zrozumiała Ala. — Nieważne. Tylko widzisz, dziwię się czasami, że ty nigdy o babci nie pomyślisz... Nie gniewaj się, ale... — Ja nie myślę o babci? No, wiesz} — Nie gniewaj się, ale jeśli mam być szczera, to tak właśnie sądzę. Bo inaczej wyręczyłabyś ją choć czasem. Jej bardziej przydałaby się twoja pomoc niż mnie. A ja... nie dam ci nożyka... Zresztą widzisz, już kończę... Ala zamilkła. Wpatrzyła się w okno. Milczenie przedłużało się, ciążyło już Baśce. Chciała je przerwać i nie wiedziała jak. — Posiedź, ja tylko je opłuczę i postawię na gazie — powiedziała za chwilę. Ala jednakże uniosła się z krzesła. — Chyba już pójdę — mruknęła. — Ależ siedź, siedź — Basia położyła rękę na jej 180 ramieniu, zmuszając do ponownego zajęcia miejsca. —. Właśnie coś mi przyszło... Trzeba by rozważyć. — E, tam — Ala nie okazała zainteresowania. — Jak to? Zapomniałaś już, z czym przyszłaś? Jeszcze nie rozstrzygnęłyśmy. A właśnie wydaje mi się, że jest sposób. Tylko musiałabym pogadać wpierw z twoją babcią. Z tobą zresztą też, poważnie. Wydaje mi się, że to jedyne wyjście. O ile oczywiście ci na tym zależy. Ala ożywiła się. Zerwała się z krzesła i żonglując trochę między sprzętami — w niewielkiej kuchni było dość ciasno — podbiegła do Baśki: — Myślisz, że znalazłaś sposób? Skuteczny? Nie zdaje ci się? — Weź i sama oceń — zapalając gaz Baśka uśmiechnęła się przekornie. — Najważniejsze, czy babcia zechce. — Babcia? Ona dla mnie wszystko zrobi! — wykrzyknęła Ala z przekonaniem. — W takim razie musi zachorować. Prze-wle-kle — wysylabizowała Grabczykówna. Ala cofnęła się z przestrachem. — Proszę cię, zostaw takie żarty — szepnęła. Wycierając ręce o ściereczkę Baśka popatrzyła na nią uważnie. Potrząsnęła głową, jakby czemuś nie dowierzała. —- Ty ją chyba jednak lubisz — powiedziała cicho. — Babcię? Ja ją przecież kocham. Jak nikogo! — wybuchnęła Ala. Oczy jej zabłysły, mierzyła przyjaciółkę wzrokiem, w którym Baśka nie mogła odczytać; czy więcej było w nim przekonania, czy przekornej zadziorności...? — Nie krzycz tak, Marek się obudzi. Wolałabym, żeby jeszcze trochę pospał. To dobrze, że jesteś tego pewna, 181 ułatwiasz mi zadanie. A właściwie sobie, bo przecież o ciebie chodzi. — Sobie, sobie. Oj, Baśka! Mówisz ciągle tak, jakby tobie nic nie zależało. A czy tobie, wam, będzie zupełnie obojętne, jak mnie w końcu wywiozą? Jacek już stracony, jeszcze ja, i koniec całego Bractwa. Obojętne ci? — Tego nie twierdzę. Ale zrozum, normalnie nie ma na to rady. Zanim dojdziesz do pełnoletności, i będziesz mogła rozporządzać sobą, upłynie ponad tysiąc czterysta czterdzieści dni. Wiemy o tym obie. Pamiętasz? Liczyłyśmy! Masz całkowitą rację; Bractwo musiałoby zwinąć żagle. I I tak trudności coraz większe; przypływ darów maleje, tylko potrzeby nie zmniejszają się jakoś. No, zobaczymy, co przyniesie nam zapowiedziana akcja księdza Andrzeja, czekam na to z niecierpliwością. Jednakże w tej chwili ratować nas może tylko fortel, rozumiesz? — Fortel...? — powtórzyła Ala przeciągle. — A tak, fortel. Inaczej: spryt. Tam, gdzie występuje jakakolwiek siła, przemoc, walczyć z nią można tylko fortelem, czyli sposobem. Przypomnij sobie pana Zagłobę, zawsze to głosił. — O rany, Baśka! — jęknęła Ala. Objęła głowę, czuła w niej mętlik. — Nie przerażaj się. Nie takie przeszkody już pokonywaliśmy. I żyjemy. Ostatecznie rodzice, to przeciwnik nie taki znowu groźny. Powinni dać się wymanewrować. Przynajmniej musimy zrobić wszystko, żeby się udało. Ja wierzę, że podołamy. Ale warunek; musimy zachować jedność. Jeśli tylko nastąpi najmniejszy rozłam, czeka cię, przepraszam, czeka nas, klęska. Bezapelacyjna! 182 Ala siedziała jak zamurowana. Rozchyliła lekko usta i chłonęła każde słowo przyjaciółki. Znała przecież Baśkę od dawna i niejednokrotnie miała możność podziwiać jej otwarty umysł, ale to, czego słuchała teraz wprawiało ją w całkowite oszołomienie. Jakby mówiła z encyklopedii — pomyślała z prawie nabożnym podziwem. — Uważasz, że ja... że temu podołam...? — wystękała. — Musisz! I to zaraz, natychmiast musisz się zadeklarować. Jeśli nie staniesz na wysokości zadania, to koniec, kropka. A ja umywam ręce. Choćbym myślała do końca wakacji, nie wynajdę niczego lepszego. Jestem przekonana. — Ale co ja mogę...? — Ala bezradnie opuściła ramiona. — Wiesz, jakie mam możliwości. Właściwie żadne. Chyba, żebym gdzieś uciekła. Ale to pewnie nic nie da... ~ Myślę — Grabczykówna uśmiechnęła się pobłażliwie. — Siedź, nie wierć się, i słuchaj uważnie. Nie dziw się co chwila, ale odpowiadaj na pytania. Taki mały quiz, zaczynamy: Kto w waszej rodzinie najstarszy?» — W naszej... rodzinie? No, tata. — Dwója. Tak zaczynasz? Skup się! Jeszcze raz, więc kto? — Aha, babcia, oczywiście. — Piątka. Jedziemy dalej; a kto najmłodszy? — Jasne, że ja. Ale Baśka, ja nic nie rozumiem. Nie możesz jaśniej? — Zrozumiesz, cierpliwości. Następne pytanie: Więc komu należą się największe względy, najmłodszej czy najstarszej w rodzinie? — No... to zależy. Przeważnie mnie, to znaczy najmłodszej. 183 — Hm. A dlaczego? — No, bo sama wiesz. Muszę się uczyć... i w ogóle. A nauka zabiera cały czas. Chyba wiesz. — Nie. Wiem, że są i inne obowiązki, które też trzeba wykonywać. — Ja... Baśka, rozumiem. Wiem już, o co ci chodzi. Babci też się należy... te względy. Ale tu nie ma większej potrzeby. Bo widzisz... gdyby trzeba było narąbać drewna, przynieść węgla i napalić w piecu... Albo wody w wiadrze, tak jak kiedyś było w starych domach, no to wtedy... Ale tu jest wszystko! I gaz, i centralne, a woda w kranie. No, to co można...? Gotowanie, to przecież nie taka znów straszna rzecz, jak się umie, i lubi. — A pranie, a sprzątanie? Czemu ty nic o tym? Czy twoja babcia sprząta i piprze tylko dla siebie? — No, nie. Ale ja też czasem coś robię. Namoczę swoją bieliznę... a nawet trochę posprzątam w swoim pokoju. — Czasem... trochę... Już ci kiedyś wytknęłam, jak ty dbasz o ten swój pokój. Oj, Alka, chyba nie wygrasz tego ąuizu. Ciężko ci zrozumieć, że trzeba nieco inaczej, niż „czasem" i „trochę"? Przyjrzyj się, jak i kiedy ona to robi. — Przecież wiem. Aleś ty piła! — Jeśli wiesz, to czemu kręcisz? Cała bieda chyba w tym, że dorośli wiedzą, czego nam trzeba. Natomiast my nie bardzo wiemy, co oni potrzebują, albo czego pragną, zwłaszcza starzy ludzie. Chyba dlatego, że jeszcze nimi nie byliśmy. Ale i bez tego powinniśmy wiedzieć co nieco, orientować się. Zwłaszcza teraz, gdy trochę pomagamy i takim. Ale to są obcy... Wracajmy do twojej babci. Jak 184 myślisz, gdyby poczuła się chora, co w tym wieku może się zdarzyć, to czy miałaby jakieś względy, czy też pozostałaby sama sobie, jak teraz? __jak to sama? Przecież ja z nią jestem! __O, widzisz. Tylko że ona musiałaby to odczuć inaczej aniżeli teraz. Bo już chyba rozumiesz, babcia zachoruje. To znaczy musi niby- zachorować, i wtedy właśnie ty powinnaś okazać się niezbędna. No, wiesz już wszystko. — Słucham cię, słucham, i co, zawiodłaś mnie jednak. Czy ty Baśka nie potłukłaś się gdzieś czasem? Przecież ta moja babcia zdrowa jak... jak nie wiem co. Żaden lekarz nic u niej nie znajdzie. Ona nigdy na nic nie narzeka. — Widzę, Alka, że nie wygrałaś tego konkursu. Nie wiem jaki stopień ci postawić. W każdym razie nagrody nie będzie. Chyba... że zdasz z poprawką. Zacznij trening, już od dziś. Zanim jeszcze ja wkroczę do akcji. Twoja babcia musi zauważyć zmianę. Że może liczyć na ciebie, zwłaszcza w trudnej chwili. Oczywiście nie rób tego zbyt demonstracyjnie. Nie na pokaz. Bądź naturalna, jakbyś sama zaczęła odczuwać potrzebę czegoś takiego. No, trochę prania, zwłaszcza że nie macie pralki automatycznej. A w wirowej nie wszystko można, dużo prać trzeba ręcznie. No i to sprzątanie, przede wszystkim porządki, porządki. Wytrzymasz? Ala podeszła do niej i pokonując lekki opór objęła ją wpół. — Baśka, w życiu nie słyszałam takiego kazania. Gdyby nie chodziło o mój interes, to... to... — To co? — To pokazałabym ci język. O, tak — i Alka uśmiecha- 185 nauk wykJ Bab. potr Prz3 tak jest mo rze tWi bi< dl qw »! r< jąc się n t. ??/????^???8???^??? JCZyk ?? Ca,ą dłu^ć mówić. Później ci wszystko do końca wyjaśnię. Zaufaj S0,nic*ke i już ? Potomna Baśka zła Będzie dobrze. ^4haL??'????- ^ S,yPnąĆ Z ??? szczodrze Pójdę już, Baśka. Rozejrzę się... za tymi względami ^ Sa*a? m 't'ład0krzesła']e-Mnieu i, t babci. Muszę pomyśleć, od czego zacząć. Mozę zapa- •?**?????™??-westchn4*p°dłogę?Jakmyślisz'^?21?mi"?~~ znow y - ftSSft ^ ^ ^St^^Skówna me odpowiedziała. Uśmiechnęła się do - WL?", • ??? który w samych spodenkach od piżamy stał w S"** kSofle iufdTb^' ?,? t0 d°piero cześć pJzwiach kuchni i ziewając rozkosznie, powtarzał: - Dasz f^ ^ Marek wsTał ???°/?2???1??82? je °*?[ coś Jeść' dasz"? ? Ja z^ razem z mama kfedv ^."?*8™*. «"«?? leci Znowu Pojechał w d^ogę ? ^ B° tata ***** P*M Pi^"t?Z^^f » Sławka dopier H -,P^ietam. Ró^Tf^^Pomnia Lekarka nie była jedynie „panią doktor". Znały się matką Baśki od lat, zachodziła do nich czasem również •^fwatnie. Posiedziały, porozmawiały, dawniej przy kawie, f ostatnio już tylko przy herbacie. A i to przy tej "wne jcjno n H ., _, " " Ł->""> ^c maciek odw M ostatnio juz ????? pi/vy "«^- ' , . r \ ,J tTroch? sżkod"a ^S-^OWmusi^ coś gdzieś tam zawie-J^yklejszej, popularnej, której na szczęście pozostało Wiesz> ????' ,W P ?? ??2?*^? nieco Piem3szcze trochę w domu. Gdyż w sklepach nawet taka wymyślić. r'ak d ™J ' Z tym coś koniecznie zrobić nakazywała się rzadko i stały po nią długie kolejki, wstyd. ??? ????? ' °n naJwiekszy nasz bankier aż J Mimo znajomości Baśka postanowiła nie wtajemniczać - 2wy'aa jp „ JC',ze nie wyszło z tym mlekiem lekarki w swój plan. Przynajmniej na razie. Pomyślała, ze ją A-żeta2??;1?^???????^?^??????^^^ jedynie „budzącym obawy stanem zdrowia na, ^esz™ZkasklePUzbyfenaS...?No,nb3tarszej pani". O kłopotach czy problemach jej wnuczki fjyp -kr , ' 1 SIC Obiło, Że tr7fha «,;„^ • ? -??????? ???? mówić DÓŹniei. wiła nie wiajemiiu^a^ _______________________________________________________________ __________ razie. Pomyślała, że ją A 7-? ta kiSK^tflimy'' kt°Ś "P-e4aalarmUJe j zaufania, Vviesz c , ** s*:JePu f?była nas...? No, nie mia 5tarszeJ ??? • - —t— -w .------------ Pieniądze. >ja ka„ • sie ob"°' ze trzeba mieć jaki< b?dzie Pora mówić później. - - • KaUCJC- J Ale gdy dochodziła do przychodni, ogarnęły ją wątph wości. Czy ja czasem nie zamierzam służyć złej sprawi ~ Do p^zychoH^ ? gdZie Się tak śPieszysz - zastanowiła się, nie myśląc przy tym, że refleksje prz> izyte u naii ™?' Zapifac ^oja babcię, umówić ?? ? nieco za późno, kiedy tyle nadziei dała już Ali. ,,^, n^szeJ znajome, lekarki a l. J*_ ?0?? Ja *| Weszła do gabinetu dopiero po wyjściu ostatn "-* • • • ? 1--1— i« .„ domu „nic się pieniądze. }\ja kauc]„ ' ' "* ««;oa mieć jakiiuCuz,lc ??1? 1UłJVV1^ ^"?111?- — Bo ja Wiem Ale gdy dochodziła do przycnoani, ogarnęiy J4 w^p^ Nie ????,^-' i - , wości. Czy ja czasem nie zamierzam służyć złej sprawie.... °o prZZS %g 1? Sie tak śpieszysz - zastanowiła się, nie myśląc przy tym, że refleksje przyszły sco za późno, kiedy tyle nadziei dała juz / Wpc^b An oahinptu HnnierO DO WYlŚC wizytę u na ci; ™ ZaPJfac twoją babcię, umówić ?? J nieco za późno, kiedy tyle nadziei dała juz Ali. ^ioć^^t^3,^.i^^Ak^erw^^^r Weszła do gabinetu dopiero po wyjściu ostatniego ' Jak teraZ Pojmuje pani doktor, i sama ! 2 Puenta. Uspokajając lekarkę, że w domu „nic się me 187 •to Witaminy i środek nasercowy. JesU stało", usiadła na wskazanym krześle już bez tej pewAptę. — ZanjeS JeJ ._ przyjść koniecznie. Zapewniam jaką okazywała przed Alą. | będzie P°PrS_b Przełamuje swoje uprzedzenie. Ona tylko udaje taką zdrową n» r»T-»arłt\7Y-"7Tił** .----- Alf* ma ???? ? le juz bez tej Pewn, ^-^.M» siecznie. Za^wmam będzie P°P"*Ł chory przełamuje swoje uprzedzenie, pani doktor — zad , że w końcu N domu. . , . 1???~«.;„* ?„,? i„J ' u™..; czekają na mnie w u . dzies cała ?"""'"* ucuiiv r-. kazdy Chory przcioiuuj' — Ona tylko udaje taką zdrową, pani doktor — zaj l że w końcu *- ^ ^^ w ^omu. trochę chaotycznie. — Ale ma już sześćdziesiąt dwa lata >, bywaj, cZj ^em w nogach. Wyparowała gdzieś ca no, Ala, moja koleżanka szkolna, która mieszka z pi Wracała z °*° . -działa, co powie Alce. Pozałowa , Rajewską, ale właściwie to jakby już nie mieszkała! wność, zapał, n ieszcze dzisiaj, najchętniej „'..• •- • • u„u •....._„i„:___i j_i__ 1_.,„; «;;dziec się z ? ,^*S* Zdecy-może to właśnie okazja, zeoy jwałasię. , 7??7?1? wahając się wciąż. — L. Czy mogę ^-?^? Ehciałam coś PO^^^tJ schodził. unosc wiasnie w ???, ?------- ? _ cphodach Ktoś sciiuu^»- . le przez ramię, po scnoaawi ?? uc uajc mc iiauiuwłw. I • chvlaiac szerzej drzwi, w bwo ' miał — Trzeba próby ponowić. Chyba wiesz, że lekarze raczl ??™?1 ^'^Lczhwego zaproszenia. Na l^arZ^n^za nie narzekają na brak pacjentów. Więc trudno wymagal°-czu ,, ?^? Z-adnei oznaki zainteresowania. Zam ną żeby sami się wpraszali, jeśli nie są wzywani. I to wszystkłscn c^! . . przedpokoju. Patrzył pytająco. ^ moja droga. Pozdrów mamę, dawno się nie widziałyśmy. |ią l fa a ™arja dłoń. — To jest recepta — Dziękuję... Myślałam, pani doktor, że starszych ludj Baslca . a by przebadać profilaktycznie. Bywają prz można Dziękuję... Myślałam, pani doktor, ze starszycn moi — . . .. , aa by przebadać profilaktycznie. Bywają przeciePa^fmatki? A co jej się stałe»• ™ ^^????? uparci... " ? __ pomyślała Baska szybko, me Lekarka sięgnęła po bloczek. Napisała coś i wvrwałl v iqq coś i wyrwali 189 188 • A1- Postanowiła iść „na całość", ednakzei spojrzenia ojca Ali. Posta™brzYC __ To Ala mme prosiła ! pilnować się, żeby v» Prze*\m L Pani Rajewska nie czuje -wyjaśniła ^iszonym|ł ^ ^ ^ jest> wie pan sie dobrze, ale me mys ?> ^ q ^ cQ rob No jednak Alka sięmartwupr ^^ . poproslłam. to poszłam do naszego ^aJ^ Jreceptą.- Tylko proszę Odda jej Pan^-^Sg Może^ę zdenerwować paai Rajewsbej nic me m an. ^^ uprzedziła, ze chora jeszcze zaszkodzi sobie, ^p Zapewniłam, że opiekuje musi mieć spokój i odP°C^a to ona, że bardzo dobrze, ale się i wyręcza ją ???^?? ??? ?**?•; Tu na że trzeba uwazac I ^P"*. Nie zapomni pan? Niech razie są witaminy i **żeb t0 zażywała... -Ala szybko wy^pM ^mienia że jej misja skończona ujęła klamkę, dając do zrozu k ??????? receptę 7Qr7pkai^niruknąipaii^uJw » • — Zaczekaj dal nie wszystko jest ?? ? ? z miną świadczącą, iz n jasne me. fc .. uczuła drżenie łydek; uświado Baśka znieruchomiał- Ucz* ^ zakupow miła sobie, że w każdejchwili ^ ^ rQZ_ i wyda się cała afera^fjj Zerkajac na zasępioną chorowała - P^t^zymała przyjaciółce rację; twarz mb? °JCa ^"s^cznlNiebUbawy czekała na to, jej ojca nie była sympa^ czego od niej zazadf. 9 _ zaczał z rezerwą. - Ze Ala __ Coś ty powiedz- zJzy babcią? Ala, moJa opiekuje się moją mat^. chyba jej wcale nie znasz, córka? Co przez to rozumy chyHJ zdra. Baśka Grab^kow^ dzieckiego rumieńca. u zaskoczenie: — Ali bym nie znała...? Ona ma dobre serce! I babcię kocha, wiem. Jak... jak nikogo! — bezwiednie powtórzyła zasłyszane zapewnienie Alki. Przez twarz mężczyzny przemknął cień. Z namysłem kiwnął głową. — Babcię może i kocha. Tyle, że egoistycznie bo moja matka pozwala jej na wszystko. 1 niczego nie wymaga. Mam o to żal do matki. — Umilkł, odwrócił głowę. Chyba pożałował ostatnich słów, bo dodał zaraz szorstko: — Sam potrafię zaopiekować się matką. Dobrze, że dowiedziałem się w porę, to tylko dowód, że stanowczo muszę zabrać Alę do nas. Przypilnuję ją tam solidnie. Przez nią tylko cały ten kłopot. Idź już. Dziękuję ci. Baśka bez słowa nacisnęła klamkę. Wyszła zapominając o „do widzenia", albo „przepraszam", o czym zazwyczaj pamiętała. Wracała zdruzgotana, mając wrażenie, że przez drogę towarzyszy jej wielka i obrzydliwie czarna mucha. W jakiejś chwili desperacko machnęła ręką, odganiając ją, i rozejrzała się zdziwiona tym wrażeniem. Wzruszyła ramionami, jednakże nie mogła pozbyć się złudzenia — natrętne brzęczenie trwało... Od tamtego popołudnia, kiedy to Sławek z Maćkiem urządzili w pokoju Ali polowanie na czarną muchę, od tamtej pory wszystko, co niemiłe, a z czym zetknęła się bezpośrednio, lub choćby tylko o czymś takim usłyszała, kojarzyło się jej zaraz ze wstrętnym brzęczeniem obrzydliwego owada. I nie wiedziała, czy początek temu dało ukąszenie przez podobną muchę na wsi — o czym później przecież nie zawsze pamiętała. Po tej scenie z muchą w mieszkaniu Ali i tamto przypominało się na nowo, lecz głównie za przyczyną wciąż nowych, przeróżnych zdarzeń. 191 , środku nocy obudzeni zostali1 Zaledwie wczoraj v*J narnymi wyzwiskami dochodząJ głośnym hałasem ? ??&? odgłos trzaskania drzwi i płacj cymi zza ściany. SłysZ^ Tq upijający sic notorycznie kobiety, i małego dzi^ znęcając nad swoją rodziną! sąsiad znowu wyżywał » Baśce wydawa}o się że t0 ^J Wyrwanej ze snu, przer^ ak ca}y rój wielkich czarnyci jeden szalejący męzczy2 ' ^ okno { zaatakował śpiących 1 much wdarł się przez uC* ' ^ koócu ucichł0; lecz ona dhlgol spokojnie ludzi. Za scia-^4 ^ ^^ prześladowana m J nie mogła się ^Voko%'iem czarnej muchy... niakalnym wprost brzcc ^. ^^ wracała z ??????? ? Nieco wcześniej, kllr&niecierpliwie, bo nie chciał spóźnić] sklepu. Mały ponaglał J*kajała go> że zdązą; gdyż mieli| się na „dobranockę", ? * czasu j raptem) JUŻ niedaleko jeszcze dobre pół godził .y ogt fta nich młodego męJ domu, ujrzała biegnącej wielkie ciemne oczy zdawało' czyznę. Usta miał zacisk * ' z Qrbit Pod pacfaą śdskJ się, że wyskoczą za zumie, jak taki bogaty kraj, jak nasz, mający przeróżne spojrzenie, powiedziała: - No, jak cię jeszcze gdzieś pęd ^w z'em1'' nowoczesny juz przemysł, musiał się az tak to nie krępuj się, poradzimy sobie - i odebrała mu torf"^ 0na sama' Podobno' ?^? nie brała nic na zadne 212 213 spłaty. I żadnej pożyczki w pracy. Ani jej mąż. Dlatego t mają jeszcze wielu rzeczy w domu, ani zapasów, no j długów też nie. Tak mówiła, wyobraź sobie. — Myślę, że ma sporo racji. Ale chyba nie wszyscy tl rozumują — Basia postawiła torbę i wyciągnęła z kieszd klucze. -^^^^ — Wiesz, Baśka, dla mnie to wszystko zbyt skomplilJ wane — powiedziała poważnym tonem Ala, kiedy J weszły do mieszkania. Na szczęście w domu nie b^ nikogo. Mama Basi widocznie wyszła po zakupy, zabiera; ze sobą Marka. - Co skomplikowane? — nie zrozumiała Basia __Nieraz myślałam, że ci dorośli, ci którzy rządzą, ciągle coś psuj*- __Oj, psują, i psują, zupełnie jak małe dzieciaki, które uią swoje zabawki — podchwyciła Ala. — Ale wiesz, w takim razie tymi zabawkami jesteśmy i my. I ty, i ja... No, nie jestem tym zachwycona — pokręciła głową. — Ciągle było słychać, pokazywali w telewizji, ilu to mądrych, i profesorów... A tymczasem żyje się nam coraz głupiej- Zupełnie tego nie rozumiem — Baśka z irytacją wzruszyła ramionami. __O, masz rację. Znasz ten kawał? Słuchaj. W pierwszej [klasie pani mówi do dzieci: "Skontrolujemy dzisiaj ręce, — Mówię, wszystko. A dla ciebie nie? Przecież słysz i uszy. Zobaczymy, kto w klasie największy brudasek . liśmy nieraz, jaką to już byliśmy potęgą gospodarczą. St^ Jadzio z pierwszej ławki podnosi palce: "Ja wiem, proszę o tym mówili w telewizji... Te wielkie inwestycje, budowy pani. To taki jeden pan, pokazywali go w telewizji. On Drugą Polskę zaczęUśmy już budować... I co, jeszcze chy nówił, że mu kostka mydła wystarcza na dwa miesiące. A na dobre nie ruszyli z budową drugiej, a już pierwsza runę unie tylko na tydzień... Ale zapomniałem, jak on się Musiała...? mzywa". A pani mówi: "Siadaj Tadziu, dwója. Należy znać — Upraszczasz, Ala. Nie runęła, a tylko się zachwia dawnych ludzi". I co, fajne, nie? To różnica. ~ ??&? sobie — Baśka uśmiechnęła się z przymusem. — E, tam. Wiesz, jak tak zaczęłam rozmyślać, to wys: - Raczej smutne. Ale wiesz, skończmy już gadać o tym. mi, że ci dorośli... to jednak pomyleńcy. Ta Solidarm tóbmy swoje, myślę, że chociaż w tym, co my robimy, • _ _-l:' _j___,„ : ™,^,,„. ??? ??/???????? ??????? sie mv.fcrzvnaimniei iest????? smis ?? zaczęła robić odnowę i znowu się pomylili. Ciągle się my i mylą. A teraz ten stan wojenny... I znów zaczynają nowa. Zastanawiam się, czy warto spieszyć się do tę dorosłego życia. Jak i my mamy być tacy Baśka uśmiechnęła się i spoważniała zaraz. — Wieł Ala... — odrzekła w zamyśleniu takiego męczy... ? Ciebie też? — Ala ucieszyła się. — Widzisz! 214 „ ----------- .. ._,—, — —., ~~—.^, •rzynajmniej jest jakiś sens. Na razie chyba nic nie psujemy? — Chyba! Tylko, Baśka, nie gadajmy czasem tak przy płopakach. Jeszcze by nas wyśmiali. Czemu? ?? *,«**«*-. ___-? ?? myślę, że oni chyba mniej się przejmują. Oni chcą mnie też czasem clziałać, a nie narzekać. Siwy nazwałby to jęczeniem. Już go lyszę. — Myślisz? 215 — Pewnie! To bojowy chłopak, trzeba mu przyz Wcale ci nie chcę kadzić, nie myśl sobie. Zresztą, we mnie on ma tego nieco za dużo. Mógłby trochę odstą Sławkowi. — Czego?! Ala Rajewska rozparła się wygodnie na wersalce. Ki ła głową. — No, tej brawury, i w ogóle odwagi. W szkole niej-się oszukał, bo Siwy tak na oko jest raczej spokojny. Ale któryś się stawiał, to zaraz mu nos rozkwasił. Nie pa tasz? Albo te samochody, to spuszczanie powietrza z o Przecież on się strasznie narażał, i to dorosłym chłop Umarłabym ze strachu, gdybym to ja tak musiała. Sięgnęła do kieszeni bluzki i wydobyła kilka irysków. Dobre, kartkowe — zachęciła, śmiejąc się i podtyk przyjaciółce. Przez chwilę odwijały z papierków. — Jacek... — Baśka w zamyśleniu potrząsnęła głową A czy on musiał? Wmówił sobie, że to takie pożyteczne jednak mam wątpliwości. — Nie mów tak. Powinnaś mu więcej wierzyć. Ja przykład... Sławkowi ufam. A Siwy... na początku, bez t ostrzeżeń... może niezbyt ładnie, ale potem, to mu przyznać, pomogło! Zresztą sama kiedyś słyszałam» "Radio Kierowców", jak apelowali do nich, żeby r parkowaniu nie blokowali chodników. Bo utrudniają p ście pieszym i milicja będzie karać, o! — Gadanie. Wcale ich nie karzą... ?___ — No to właśnie Siwy to robi, a ty się czepiasz! Wi Baśka, on może jeszcze kiedyś order za to dostanie zachichotała raptem. 216 Raśka omal się nie zakrztusiła. Przytomna Ala walnęła ją lecy. Ta odepchnęła ją, schrupała resztę iryska i rzekła ? zadowolona: — Z tobą nie można poważnie. We wszy-Sdm byś zabawę widziała. __Wolałabyś, żebym ze wszystkiego dramat robiła? __powiedz mi lepiej — Baśka zmieniła temat — jak to wszystko posegregować. Musimy to wpierw ułożyć w paczki __ potrząsnęła torbą. __Wiesz, chodźmy z tą torbą do mnie. Tu może zaraz wrócić twoja mama. Zostawi ci Marka i będziesz musiała się nim zająć. I nici z paczek. A u mnie zrobimy to szybciej, bo nikt nam nie będzie przeszkadzał. __A twój tata nie wpadnie przypadkiem na kontrolę? — Przypadkiem, to może. Ale chyba nie. Babcia mu yperswadowała te kontrole ostatecznie. Wiesz, ona jest spaniała! Ale przede wszystkim kapitalna byłaś ty. Ten twój pomysł był kosmiczny! Tatę naprawdę wzięło. Szczęście, że zdążyłam babcię przygotować. Miałam nosa, żeby tedy wyjść z nią po zakupy. Zaraz ci wszystko opowiem. Ala najwidoczniej zapomniała już o swojej propozycji, eby iść do niej, bo wyciągnęła się na wersalce na całą ługość i zamierzała dalej opowiadać, ale zniecierpliwiona aśka nagle wstała: — Idziemy — oznajmiła krótko, jmując uchwyt torby. Kiedy znalazły się na ulicy, Ala opowiadała dalej: — No, wyobraź sobie, przydałam się, ojciec sam widział, jak rgałam tę siatę z ziemniakami i kapustą. Jeszcze kalafior, • wiesz, ja uwielbiam kalafiory! Ledwo to przydźwigałam. ata popatrzył, popatrzył, nawet wziął do ręki, jakby chciał niej zważyć. Potem przyjrzał się baba i znowu mnie. A ja, 217 jak gdyby nigdy nic, złapałam się za pastowanie podh Potem jeszcze froterowałam. Mówię ci, pod wieczór to ji nóg leciałam. — Bo przesadziłaś. Musiałaś wszystko naraz? — A co myślałaś? Jak mus to mus. Chciałam, z zauważył... — Powinnaś jednak trochę z umiarem. Zniechęcisz i znowu będzie jak dawniej. — Muszę wytrzymać. Aby ten rok... potem i tak musiała do nich wrócić. — Ala ciężko westchnęła. — tylko przestali się oboje awanturować... — Zaraz: awanturować! Przesadzasz. A właściwie, o im chodzi? Ciągle o ciebie? — No... o mnie. Przecież ci mówiłam! Mama chce ojciec siak. Każde inaczej usiłuje mnie wychowywać. — I co, ojciec ustąpił od razu? Bo właściwie dotąd wiem, jak to było. Wspomniałaś zaledwie, że się udało, jak...? Kończ szybko, bo przy twojej babci lepiej ? tematu nie poruszać. Może mieć dosyć. — Dobra, słuchaj. Jak szłyśmy po te zakupy, to po\ działam tak: Babciu, ty mi coś mizernie wyglądasz. Mi już swoje lata, a pracujesz za ciężko. Przeze mnie, wiem, błagam cię, nie pozwól ojcu mnie zabrać. Ja tam wytrzymam, oni się tylko kłócą i kłócą. Wiem, że męczysz, sapiesz i pewnie boli cię serce. Musisz pójść lekarza, mówiłam już o tym z Baśką. Ona ma znajoi lekarkę w przychodni. Podleczysz się trochę, a ja będę roi wszystko, obiecuję. No i żeby nie miała wątpliwości, p< łowałam ją mocno. Tak zrobiłam! Babcia aż się zatrzym. Chyba chciała się przeżegnać, ale spostrzegła, że jesteśrt 218 ed sklepem i dała spokój. Powiedziała tylko: — Alusiu pfoje dziecko, chora to chyba jesteś ty. — A ja jej na to, że iko wtedy będę mogła u niej zostać, jak ojciec zobaczy, że steffl babci potrzebna. No i w końcu się tropnęła, o co hodzi z tą jej chorobą. Pogroziła mi palcem, a potem zaczęła wzdychać: — Wszystko teraz do góry nogami — powiedziała — naprawdę można się rozchorować. Jak byłam w twoim wieku, to kijem nikt by mnie nie odpędził 0' wybiegła do kuchni. Wróciła szybko. Za nią szedł Jacek. — Ce, be — powiedział jak dawniej, i kucnął przy Marku. — Nie tak — skrytykował - daJ> pokażę ci, jak się buduje. __Babcia obiecała popytać — powiedziała Ala. — W tej chwili nie zna nikogo takiego. __? kogo trzeba znać? — Jacek przysunął sobie krzesło i usiadł tuż przy Baśce. — Ale indywidualista ten twój braciak. Wszystko by tylko „siam, i siam," — przedrzeźnił małego. 226 Sławek posłał mu proszące spojrzenie: — Siwy, a może ty coś wiesz...? — i wyjaśnił mu, kogo szukają. — Zaraz — Jacek sięgnął do tylnej kieszeni swych krótkich spodenek i z miną „dawnego granda" wyłożył przed Baśką tysiączłotowy banknot. — Na fundusz, zanotuj. — I nie interesując się więcej, co ona z tym robi, spojrzał na stojących wciąż obu kolegów. Na Smolenia patrzył dłużej, jakby chciał powiedzieć: „Widzisz, też potrafię". — Aha — rzekł głośno, przypominając sobie pytanie Sławka, i wyciągnął rękę po zeszyt. — Daj to, no, na chwilę — zniecierpliwił się, bo' Baśka odsunęła zeszyt dość energicznie. — Zaczekaj, nie widzisz, że nie skończyłam? — To weź i sama zobacz. Trzeba odpowiedzieć, nie? Adiutant czeka. — Co mam zobaczyć? — zdenerwowała się na Siwego. Daje, i zaraz chce kontrolować? Pewnie, jak przyniósł tyle forsy... Ale to nie powód, żeby zaraz tak się zachowywać — myślała rozdrażniona. — Baśka...! — w głosie Jacka było rozbawione zdziwienie. Nie rozumiał, jak mogła go nie pojąć. — Zobacz szybko tę listę. Nie mam wszystkich w pamięci, ale wydaje mi się, że są na niej co najmniej dwie takie kandydatki. Kto z was kiedyś wspominał, że jedna z naszych podopiecznych mówiła, że chętnie wzięłaby jakąś dorywczą robotę? Podobno jakąkolwiek. Byle nie na ścisłe godziny. Zamiast-tych upokarzających darów. — O, rany! — Sławek trzepnął się w czoło. — Racja, stary. Przecież to ta nasza wielodzietna! Polecę do niej, zaczekaj — wykrzyknął do Maćka. 227 Smoleń klapnął na wersalkę, jakby dobra nowina podcięła mu nogi. Rzeczywiście, kandydatka jest „pod nosem", 1 a szukamy nie wiadomo gdzie — pomyślał z nadzieją. M jak się już rozmyśliła? — zaniepokoił się na nowo. Sławek wypadł z mieszkania. — Zaraz wracam! —J zawołał od drzwi. — Nie rozchodzić się. — Nie rozumiem tej kobiety — pobiegł za nim głos Alkil — Czy ona nie wie, że teraz nie forsa ważna, ale to, czy można za nią coś kupić? Co po tym? — trąciła pogardliwie leżący banknot. — Wiesz, co za to teraz można? Trzy tabliczki niemieckiej czekolady u ajenta. Pas-kud-nej —M wyskandowała. — Gdzie jej tam do naszej, wedlowskiej. 1 Wolałabym, Siwy, żebyś przyniósł ze dwa kilo masła. ??? bym cię wtedy... chyba pocałowała. 1 Baśce zrobiło się przykro. — Przesadzasz — rzekła z wyrzutem. — To ty jesteś nieżyciowa. Zapomniałaś! o handlarzach. Nie słyszałaś o Bazarze Różyckiego? Po-1 jedź, zobacz. Wszystko dostaniesz, byle byś miała dużo, takich — wskazała brodą pogardzony banknot. — A milicja, a zomo, a kontrole? Łap, cap, i siedzisz! Razem z handlarzami — nm ustępowała Ala. — Szybko zmieniasz zdanie — Baśka pokręciła głową. I — Niedawno sama chciałaś handlować. Kupować kartki,! wymieniać... — Jak się ma dużo koperników, to można kupić wszystko i wszystkich. Nie, Maciek? — rzucił Siwy. — Można — zgodził się Smoleń bez przekonania. Co chwila spoglądał na zegarek. Nie słuchał uważniej dalszej rozmowy. Z niepokojem czekał na powrót Sławka. Czas mu się dłużył. Wreszcie usłyszeli dzwonek, a za chwilę 228 ujrzeli Sławka. Miał zaczerwienioną twarz, ale oczy mu się śmiały- __Panie i panowie, szanowni zebrani! — zaczął z emfa- za jakby miał otwierać zebranie mieszkańców co najmniej całej dzielnicy. — Nie tylko, że się zgodziła, ale pytała jeszcze, czy nie ma więcej takich ofert! „Znam kilka kobiet, które by przyjęły podobną pracę, byle była w dowolnych godzinach", zapewniała mnie, i macie pojęcie? Dziękowała, jak za nic dotąd... — Słuchajcie, Bractwo — Smoleń miał zmarszczone czoło, lecz już twarz mu się wypogadzała, ożywiła. — Ukazują się nam nowe możliwości. I chyba w porę. Poza ostatnią porcją darów, tą ze zbiórki wikarego, i tą od pana Rogali, wszystko, co zebraliśmy wcześniej, już się kurczy. Ludzie oddali, co mieli i co mogli. Z żarłem jeszcze gorzej... Nie ma skąd brać, nie ma za co kupić... Słowem, nastąpił moment krytyczny w tej naszej zabawie... — Ciągnij, Maciek, ciągnij. Mówisz jak z gazety — zachwyciła się Alka. Sławek spojrzał nastroszony. — Alka... — szepnął z wyrzutem. — Chyba nie nazywałabym tego, co robimy... zabawą. Zaczynaliśmy na luzie, ale teraz? Ja to traktuję poważnie — zastrzegła się Baśka. — Pewnie, poważnie i patriotycznie! — zgodziła się Ala z wesołym błyskiem w oczach, i natychmiast przywołała powagę na twarz pod wpływem karcącego spojrzenia Basi. — Zabawa, czy nie, wszystko jedno, co kto woli... krótko mówiąc, można spróbować nowego sposobu. Pośredniczyć między poszukującymi a tymi, co chcą zaofero- 229 wać jakąś pracę — wyjaśnił Maciek i dodał: — A przy okazji może i sami trafimy na jakąś fajną robotę. Przyda- i łoby się więcej zetów. O Jacku chyba zapomniano. Odezwał się, może, aby o sobie przypomnieć: — Mało to pracy w Polsce? Podobno wciąż ludzi potrzeba... — A nie słyszałeś, ile ostatnio pozwalniali? — odparował Sławek. — Albo, ile osób odeszło na te wcześniejsze emerytury? A potem okazało się, że nie mają za co żyć — poparła Baśka. — To po co odeszli? Nie mogli jeszcze popracować? — skrytykowała Ala. — Podobno byli to przeważnie ludzie niezupełnie zdrowi. Słyszałem, jak duży Maciej rozmawiał o tym z matką — wyjaśnił Smoleń. — Nie każdy może chodzić na gwizdek. Takiej pracy dorywczej, w różnych godzinach, na pewno sporo szuka — upierał się Sławek. Siwy uniósł dwa palce, jakby siedział w szkolnej ławce. — O głos proszę. — Ładnie — pochwaliła Ala. Musnęła go po policzku. — Nie wiem, czy coś z tego wyjdzie, i czy będzie jakaś korzyść dla nas, ale... Trzeba się podzielić... no, zadaniami. A te... informacje musimy zbierać wszyscy. A potem jeden niech segreguje; ilu jest tych, co poszukują zajęcia, a ile osób, co chcą dać robotę, i jaką? Na końcu ja; porobię takie karteczki z kilkoma odcinkami, na których wypiszę adres albo telefon. Przylepia się je na przystankach, przy wejściach do sklepów, wiecie. Kto przeczyta, a będzie go 230 interesować, może oderwać sobie taki odcinek bez potrzeby przepi sywania. No i potem już tylko skontaktuje się i omówi warunki... — Genialne! Siwy, ty jeszcze ministrem zostaniesz — obwieściła Ala uroczyście. — Niewykluczone — Jacek wypiął brzuch. — Ale ten wynalazek nie mój. Podpatrzyłem na przystankach w Śródmieściu. — Dziękuję, Siwy, przyjmij moje uznanie. Pomysł dobry, wykorzystamy — Smoleń uśmiechnął się oszczędnie. Czuł napływ dobrego humoru i chciał, aby zauważyli to wszyscy. — Zapisz, Baśka — rzucił Jacek obojętnie. — Co zapisać? — Pochwałę dostałem, nie słyszałaś? Później można zapomnieć. — Mówi poważnie? — zapytała zdezorientowana Baśka, patrząc na Maćka. Smoleń udał, że nie słyszy. Sięgnął po zefira. — Alka, można tu zapalić? — spytał cicho. — Lepiej nie. Babcia... — No, to pójdę — obracał zefira w palcach, kilka okruszków tytoniu spadło na podłogę. — Przeszkodziliśmy — dodał, widząc, że Baśka sięgnęła po zeszyt. — A ty? — spytał Sławka. — Zostałbym. Tylko nie wiem, czy... — urwał i spojrzał na Alę. —. To zostań — odpowiedział za nią Jacek. Uniósł się z krzesła. — Ja idę, mam coś załatwić — i widząc, że Ala poszła otworzyć drzwi wyjściowe Maćkowi, a Lewandow- 231 ski postąpił za nimi niezdecydowanie, Siwy pochylił się nad Baśką i szepnął pośpiesznie: — Mam dwa bilety do kina. Na siedemnastą, dobra? Przyjdę po ciebie. — I nie czekając, co odpowie, jakby w obawie, że odmówi, wybiegł za tamtymi. Rozdział XXI Ala miała swoją wstydliwą tajemnicę. Nie wyjawiłaby jej za nic, nawet Baśce. Wymykała się czasem cichutko, samotnie, i używała do woli. Nie zdradzając się również przed babcią. Przed nikim. Ala Rajewska przepadała za huśtawką. Kiedyś, dawno, gdy z przedszkola zabierał ją ojciec, co dzień wymuszała na nim, żeby w drodze do domu zatrzymywali się przy osiedlowej huśtawce. Mimo, iż w przedszkolnym ogródku też była, i pozornie czasu na tę zabawę było sporo, jednakże tam nie mogła się nią nacieszyć. Może dlatego, że entuzjastów takiej rozrywki było wielu. A jeśli już zdarzyło się, że uszczęśliwiona korzystała z upragnionej zabawy, to zwykle szybko musiała rezygnować z niej sama. Mali rówieśnicy, bez pytania o zgodę pomagali jej w tym huśtaniu ochotnie i z wielką wrzawą. „Wyżej, wyżej!" — wykrzykiwali odpychając na powrót, gdy tylko nadlatywały jej plecy. „Nie chcę, zostaw, boję się!" — piszczała, aż wychowawczyni zmuszona była przerwać zabawę. — Jak się tak boisz, to nie wchodź — beształa małą Alę. Przy ojcu się nie bała. W tamtych latach był inny niż teraz 23.2 __ wyrozumiały i cierpliwy. Czasem przypominał, że w doniu czeka "obiad, ale to nie był argument. Jadała w przedszkolu, „a tatuś nie wygląda na zgłodniałego" — tłumaczyła przebiegle, prosząc usilnie, aby „jeszcze choć trochę". Owo „trochę", albo „troszeczkę", potrafiło zamieniać się w półgodzinę, a i więcej. Wracała roześmiana, szczęśliwa, i już na zapas zmuszała tatę do obietnicy, że będzie pamiętał o huśtawce, gdy tylko nazajutrz przyjdzie po nią do przedszkola. Poszła do szkoły, zdawała z klasy do klasy, a silny pociąg do ulubionej rozrywki nie przemijał. Wyrastała z kolejnych huśtawek, krzesełka stawały się ciasne, trzeba było poszukiwać nowych, gdzieś dalej, gdzie czasami znajdowała większe', wyższe, prawdopodobnie budowane z myślą o nieco starszej dzieciarni. Nie żałowała drogi rozumując, że czym dalej, tym ma większą pewność, iż pozostanie nie zauważona przez znajomych," a przede wszystkim przez rówieśników. Obawiała się ośmieszenia. A mimo to, kiedy miała chwilę tylko dla siebie, nadal wymykała się do dość oddalonej części osiedla, gdzie wypatrzyła trzy huśtawki, aby móc znów nacieszyć się cudownym uczuciem fruwania w powietrzu. Znalazła się tam właśnie i teraz, i rozglądając się nieznacznie, postawiła stopy na deseczkach siedzenia. Obecnie huśtała się już tylko na stojąco. Rozkoszowała się. Napinała mięśnie rąk, nóg, wyginała tułów i wzbijała się wyżej, coraz wyżej. Już nie bała się jak dawniej, za każdym następnym ruchem ciała huśtawka przekraczała poprzedni poziom wysokości. Przymknęła oczy, wystawiła twarz na leciutki pęd powietrza, dodatko- 233 wą przyjemność sprawiało delikatne łaskotanie własnych włosów. I nagle poczuła mocne pchnięcie z tyłu. Nim zebrała myśli i wróciła do pozycji pionowej, otrzymała nowe pchnięcie, jeszcze silniejsze. Zaskoczona i niezadowolona rzuciła za siebie: — Dziękuję, nie trzeba! Radzę sobie! — Zsunęła dłonie po stalowych prętach huśtawki i kucnęła. Nowe pchnięcie było już mało skuteczne; jedną opuszczoną nogą szorowała po piasku. Zatrzymała lot huśtawki. Odwróciła się. « Przed sobą miała Maćka Smolenia. — Ty?... — wyszeptała. Jego właśnie najmniej pragnęła tu zobaczyć. Ale się będzie ze mnie nabijał — pomyślała zgnębiona. Maciek nie rżał z uciechy. Uśmiechał się, ale skąpo. Oszczędnie, jak zwykle. Mimo to Ala rozejrzała się szybko, a nie widząc w pobliżu nikogo więcej, wykrzyknęła z gniewem: — Co się śmiejesz! Szpiegowałeś! No to leć, leć, obsma-ruj mnie przed wszystkimi! Niezasłużona reprymenda zaskoczyła Maćka. Cofnął się, jakby bronił przed fizycznym atakiem. — Co ty, Alka... — bąknął zdumiony jej wybuchem. Zupełnie nie wiedział, skąd jej nagły gniew. — O co ci chodzi? Nie rozumiem... Ala była wściekła, dusił ją gniew, już widziała, jak Sławek patrzy na nią z politowaniem, a Siwy z drwiną. No, teraz dopiero dostanie od niego. Będzie miał używanie! A Baśka...? O niej w ogóle bała się myśleć. Będzie mnie miała za oczywistą gówniarę! I naturalnie będzie miała rację! Pod wpływem tych myśli krzyknęła z jeszcze większą pasją: 234 - Nie udawaj! Nic ci nie wierzę! Wynoś się! I czując, że jeszcze sekunda, że już, już, a rozbeczy się, odwróciła się plecami. Podejrzanie mocno pociągnęła nosem. Nie wiedziała, że tym sposobem dała Maćkowi ochłonąć. Z chmurną twarzą złapał ją za ramię i energicznie obrócił ku sobie. — Przestań się wygłupiać! Uspokój się. O co ci chodzi? Co się stało? Lecz Ala zdobyła się tylko na przymknięcie oczu. Wybuch gniewu spalił się szybko i nie miała siły ani ochoty do dalszego ataku. Ani do obrony. A niech tam — pomyślała apatycznie. — Niech się śmieją... Nie zauważyła przy tym, że w pytaniach Smolenia była raczej bezradność, a nie agresja. Maciek Smoleń rzeczywiście nie wiedział, co dalej robić, czy mówić. Ucieszył się przecież na jej widok i ani przez moment nie przyszło mu do głowy, że ona może zareagować w ten sposób. W tym oddalonym od domu miejscu nie spodziewał się spotkać nikogo z Bractwa. Musiał tu przyjść na polecenie ojca. Zbierał myśli, nie mając nic do ukrycia, powiedział po prostu: — Duży Maciej mnie tu przysłał. Do jednego technika, wiesz, konstruktora z ich Biura Projektów. On tu mieszka, kapujesz? Bo wypadło coś pilnego, jak facet wyszedł już z pracy. I obaj muszą być jutro o godzinę wcześniej. A że nie ma w domu telefonu, więc przyszedłem i powiadomiłem. A po wyjściu od niego zobaczyłem ciebie. Czysty przypadek... Myślałem, że mi się wydaje, a potem, że się ucieszysz. A ty... — zamilkł zniechęcony, może zbyt długim wyjaśnieniem. Milczenie Ali też nie ułatwiało tłumaczenia. 235 Wreszcie odezwała się. — I co...? — spytała apatycznie. Jego wyjaśnienie nadal nie gwarantowało, że nie stanie się obiektem drwin ze strony Bractwa. Maciek spojrzał na opuszczoną huśtawkę. Pchnął ją lekko i patrzył, jak się zakołysała. — Moglibyśmy na prawdziwą, albo na karuzelę... — zaczął z namysłem. — Zaprosiłbym cię do wesołego miasteczka. Tam byłoby używanie. Ale nie wiem, czy teraz, w stanie wojennym... — Gdzie ty teraz masz coś takiego? — odparła Alka z żalem, bo wizja karuzeli była kusząca. Nagle zrozumiała, że Maciek wcale nie ma jej za złe tego huśtania; że sam też by pojeździł na karuzeli, gdyby było gdzie. A teraz? Przecież wszystkie wesołe miasteczka są nieczynne. Ala postanowiła wracać. — Pójdę już — powiedziała markotnie. Przykro jej było, że tak jakoś głupio wyszło z tym Maćkiem. ' — Idę z tobą. — Maciek szedł w milczeniu. Myśli jego zaprzątała refleksja, która nasunęła się w związku z karuzelą. Gdyby czynne było gdzieś chociaż jedno wesołe miasteczko, Ala na pewno dałaby się zaprosić. Przecież o jakiejś możliwości spędzenia czasu tylko z nią myślał już parokrotnie, i bezskutecznie. Przy czym nie pamiętał, że podobne pragnienia miał co do Baśki. — W smutnych czasach żyjemy — pomyślał niby bez związku, i głęboko westchnął. Mijali bar mleczny, Maciek spojrzał w stronę wejścia, zatrzymał się. — Wejdźmy — zaproponował. — Po co? — zdziwiła się. — Niedawno jadłam obiad. — A jakiś deser? Chodź, zapraszam. Zobaczymy, co jest. Skoro zaprasza, to chyba nie jest tak źle — pocieszyła się 236 w duchu, i bez dalszego certowania pozwoliła ująć się za łokieć. Podeszli do dużej gabloty chłodziarki; była pusta. Maciek spodziewał się jakichś kompotów, kisieli, czy budyniów, może nawet galaretki z owocami, lub jakiegoś kremu, ale nic takiego nie było. Na ladzie stało kilka porcji zimnego ryżu ze śmietaną i cukrem. — Może zjesz ryż na słodko? — zapytał zmieszany. — Wygląda apetycznie — zachęcił. — Ale kosztuje, Maciek. Spójrz na ceny! — A co dziś tanie? Nie martw się, możemy wziąć nawet trzy porcje. — Trzy?... A po co? — No, dwie dla ciebie. Jeśli tylko lubisz. — Takiś hojny? — uśmiechnęła się, odprężona już. — Wystarczy jedna, to duża porcja. Mężczyźnie, stojącemu przed Maćkiem w kolejce do kasy, wypadł z kieszeni bon żywnościowy. Ala podniosła. — Zgubił pan — rzekła, podając. — Kartka? Już niepotrzebna — odebrał z lekkim kiwnięciem głowy. Uczynił gest, jakby chciał wyrzucić do kosza, ale nie było go pod ręką. Wsunął ją więc niedbale w kieszeń. — Tam jeszcze coś było. Chyba mąka — zauważyła. — A tak. I kasza. Nie wykupuję, tu jadam — ujął tacę i szedł do stolika. Ala uniosła brwi. Złapała obie porcje ryżu. — Płać szybciej! — popędziła Maćka, i mimo iż bliżej miała do stolika obok, podeszła do tego, przy którym właściciel niepotrzebnej kartki opróżniał z talerzy tacę. — Odniosę — zaofiarowała się. Położyła ją na stosie innych i zawróciła szybko. — Nie będziemy przeszkadzać? — spytała grzecznie. 237 — Proszę — odparł krótko. Maciek siadł z niezadowoloną miną. Spojrzał znacząco na sąsiedni stolik. Ala udała, że nie zauważa. — Mnie by się ona przydała — powiedziała do mężczyzny, kiedy w pewnej chwili spojrzał na nich. — Co takiego? A, pewnie kartka żywnościowa? — do- ' myślił się zaraz. — Właśnie — przyświadczyła z zapałem. — O ilę naprawdę chciał pan wyrzucić... — Naprawdę. — Nie przerywając jedzenia, sięgnął do kieszeni. Położył bon przed Alą. — Proszę. — Bardzo dziękuję. I... proszę pana... — Co jeszcze? — zdziwił się, trochę nieprzyjemnie. Maćkowi wydało się, że żuje gumę, a nie ryż. Co ta Alka wyprawia, jak rany! Podrywa obcego faceta! Ala, mocno zarumieniona, powiedziała szybko, jednym 1 tchem: — Chciałam jeszcze spytać, czy miał pan tylko tę jedną? Taką niepotrzebną. Bo widzi pan, ja znam... no, sąsiadów, którym tych artykułów nie starcza. Więc jakby pan miał jeszcze... Smoleń zrozumiał. Spojrzał na nią z uznaniem. Że też nie wpadliśmy wcześniej na to... — pomyślał. — Przecież ludzie stołujący się w barach, w stołówkach, nie korzystają z mąki, kaszy... Nieznajomy musiał być bardzo głodny, bo już odstawił talerze. Spojrzał na oboje. — Jakbym miał, tobym nie jadał w barze. Nie ma mi kto gotować — podniósł się z krzesła. — Ale jak ci tak zależy, to mogę popytać kolegów w pracy. Jest paru samotnych. Przyjdź tu jutro. O tej samej porze. — Kiwnął głową i odszedł. 238 — Alką, przytomniara jesteś! — szept Maćka miał wyjątkowo melodyjne brzmienie. Jadł ryż wolniutko, zerkając na Alę, która swój ledwo tknęła. — Nie smakuje ci? — Nie, dlaczego? Nawet dość słodki... — i nabrała na łyżeczkę sporą porcję. — Wiesz, to nam daje... — Nowe możliwości — dokończyła Ala, i uniosła do ust jeszcze większą porcję. — Bardzo dobry — pochwaliła. — Żeby tylko więcej dawali śmietany, a mniej mleka... — roześmiała się, ale zaraz poważniejąc zapytała: — Jak myślisz, warto przyjść tutaj jutro? Po te kartki? — spojrzała na zegarek. — Ojejku, zasiedziałam się. Wszystko przez ciebie! Wyszli na ulicę. — Przeze mnie? — zapytał z przekąsem, przyspieszając kroku, bo Ala wystartowała jak do sztafety. — Gdyby nie ja, to pewnie byś się dotąd huśtała. Ala zatrzymała się na moment. Spojrzała mu w oczy. — Bo ty nawet nie wiesz, jak ja uwielbiam huśtawkę! — wyrzuciła gwałtownie, jednym tchem, i ruszyła jeszcze szybciej. Chwilami biegła. Smoleń dogonił ją. — Wiesz — celowo zmienił temat, bo zauważył, że po tym wyznaniu Alka gniewnie zacisnęła usta — musisz koniecznie pójść tam jutro. Nie można zrobić z niego balona. Jak chcesz, możemy razem. A w ogóle miałaś fajny pomysł. Trzeba będzie spróbować tą drogą... Popytamy i trochę uzbiera się./ Ala przyhamowała. Zmęczyła się trochę, a miała jeszcze kawałek drogi. — E, tam — odparła nagle zniechęcona. — I tak nie wszyscy dotąd mogli wykupować własne przy- 239 działy. Nie mieli za co. Co takim po nowych kartkach? Ich .1 ratowały paczki, dary. Towar w naturze. Można im propo-» a nować nowe wydatki? A znów skąd brać forsę na wykupie- I nie dla nich tej mąki czy kaszy... Błędne koło. — A co, jeśli chcą jeść... :— Chcą, nie chcą, muszą! Jak każdy żywy, nie? — Wszystkich zaspokoić nie damy rady. — Maciek ujął I dłoń Ali. Nie broniła, szła wolniej. — I chyba nie o to 1 chodzi. Ja myślę, że... że udało nam się coś innego. ????- I zaliśmy, że do pomocy swoim można zachęcić swoich. 3 Pewnie, że bez żadnych tam... delicji... ale i... bez tych I upokarzających paczek zagranicznych. Chyba ludzie już to I podchwycili, i rozszerzają. Na różne sposoby. Czasami > wystarczy dać dobry przykład... Bo, tak myślę, że ten, kto I ma gorzej dziś, ma nadzieję, że nie zawsze tak będzie, i że jutro może mieć lepiej. Ale wtedy będzie pamiętał, jak miał, i... że mu pomogli... i pomoże drugiemu... Bo widzisz... ja ostatnio tak myślę, że większą frajdą jest dawać, jak brać. I my... wszyscy, widzisz... no, może wtedy zmieni się naprawdę, i przestaniemy ciągle oglądać się na kogoś... a ! sami sobie pomożemy... i w ogóle. — Puścił jej dłoń, sięgnął ' po zefira. Zapalił i z opuszczoną głową milczał do końca drogi. Jakby się zawstydził... — pomyślała Ala, zerkając na niego ukradkiem. Gdy pożegnała go i skręciła w stronę swego domu, pomyślała ze zdziwieniem: — Przecież on gadał jak dorosły! Słuchając Maćka wynurzeń wiedziała, kto do niej mówi, a jednak wydawało się, jakby nie on. I kto I by pomyślał — pokręciła głową —jaki on w końcu jest?! ^- l 240 ^biegła na schody. — Ech, wszystko to dla mnie zbyt skomplikowane....— westchnęła, naciskając dzwonek. — Ale przecież ja tak samo jak on czuję, tylko nie umiem 0 tym mówić... nawet z Baśką. Dlaczego? Rozdział XXII Miał dowody sprytu i starań Szczerbulka i Garbuska, a także tego trzeciego, który odnalazł ich, a może oni jego. Siwy miał spory swój udział „w dętkowej działalności" i cieszył się, gdyż interes rozkręcał się nadspodziewanie. W ciągu tygodnia „załatwili" aż trzydzieści sześć pojazdów! Jakże więc nie być dumnym z tego, czego się dokonało. .. ; ,.;. Przy czym nikogo nie ukrzywdził. Zarobek dzielił sprawiedliwie, chociaż w końcu najwięcej otrzymywał sam. Ale to już była zasługa szczerbatego Waciaka. Oświadczył swym koleżkom, że „szef musi odbierać największą dolę. — Wynalazek kosztuje, co nie? — rzucił zadziornie tamtym, co bynajmniej nie oznaczało pytania. On to stwierdzał, a Garbusek, jak i jego koleżka, nie sprzeciwili się słówkiem. Trzyma ich mocno — pomyślał Jacek, ale nie chciał wnikać, ani prostować czegokolwiek. Na taki podział zysku godził się chętnie, był więc zadowolony i samopoczucie miał świetne, zwłaszcza że poza tamtym pierwszym, wyjątkowym przypadkiem przy pawilonach, gdzie działał pod wpływem impulsu, we wszystkich następnych „przypadkach" wciskał pod wycieraczkę tzw. ostrzeżenie. Tyle, że po paru dniach nie był pewien, czy również wspólnicy tego 241 warunku przestrzegają. Przypominał im parokrotnie, lec? upilnować wszystkiego nie był w stanie. Tyle teraz tego... -Jm usprawiedliwiał się przed sobą, kiedy czasami nachodziły g0 wątpliwości. Bo po pierwsze — rozumował — mamie pomóc muszę w gotowaniu. Zresztą nie tylko mamie, sam też lubię zjeść, co mi smakuje. Po drugie, posprzątać trochę trzeba, kupić to i tamto też, no a ten czas, czas... No i wreszcie to ponowne wprzęgnięcie się w działalność Bractwa — do czego zmusił się nie tyle ze skruchy, ile po prostu dla Baśki. Wieczór spędzony z nią w kinie, a potem długi spacer w drodze powrotnej — to spełnione marzenie mobilizowało go do starania się o powtórzenie podobnej przyjemności. Ale wiedział, że warunkiem tego musiało być jego stałe współdziałanie z całym Bractwem. Gdyby znów się odciął od nich, Baśka nie będzie chciała go znać. Wszystko to zabierało czasu niemało. Z tych więc przyczyn nowo założoną „działalność spółdzielczą" musiał traktować właściwie z doskoku, niesystematycznie, ale nie mógł też nie pamiętać, że tego interesu winien pilnować szczególnie. Przynosił wszak tak potrzebną, żywą gotówkę. Chłopcy nabierali rutyny, mechanizm działania powtarzał się prawie jota w jotę. Szybko wyrobili sobie wzrokową pamięć. Wystarczyło upewnić się dwa razy, że upatrzony pojazd parkuje jednakowo, a już otrzymywał ostrzeżenie. I zaraz za następnym razem — „wyrok". Jacek gotów był ostrzegać dwa razy, lecz wyperswadował mu to Szczerbulek. — Ty, Siwy, na łeb upadłeś? Chcesz, żebyśmy wpadli? Jak posłucha za pierwszym razem, i będzie już parkował porządnie, to jego szczęście, wtedy spływamy. ??? jak uparty, to trzeba od razu, bo jakby się tak gdzie przyczaił i nakrył którego...? — argumentował, a Jacek nie jjjógł odmówić mu słuszności. I powtarzało się; Szczerbulek albo Garbusek wypuszczali powietrze z opony, a Siwy oczekiwał nadejścia kierowcy, powtarzając sztuczkę — bajkę ze zgubioną monetą. I nie czekając już na propozycję pokrzywdzonego, sam ofiarowywał mu swoją pomoc. Bynajmniej nie zapominając przy-rnówić się, że „nie za darmo". Różne to były zapłaty. Najczęściej w granicach stówy. Zdarzało się również, że kierowca podziękował i sam zaczął uzupełniać powietrze, ale to były rzadkie przypadki. Jacek wkrótce „znowelizował" działanie. — Musisz i ty, Szczerbulek! Nie myślę się zatyrać przy tym ciągłym pompowaniu — obwieścił, nie słuchając protestu Waciaka, że trud jednaki, bo on za to bardziej się naraża. — Jakbym tak nie zdążył prysnąć? — bronił się. — Wtedy ja bym tylko obrywał! Targ w targ ugodzili się. I kiedy to Jacek, naciskając zaworek dętki, umykał zaraz w bezpieczne miejsce, role grzecznych, dobrze wychowanych chłopców obierali Szczerbulek i Garbusek. Obaj też, gdy przychodziło do sfinalizowania sprawy, zgodnie i na zmianę pompowali. Na okoliczność spełnienia tej grzeczności odpowiednio się przygotowywali. Najpierw staranniejszy ubiór — czysta koszulka, spodnie, i przylizane włosy. A także wystudiowane do perfekcji niewinne minki. Układne słowa, gesty. — Ale domino — wpadł w zachwyt Siwy — w telewizji mogliby występować! Najmniej pojętny z bandy Szczerbatego był tamten trzeci, 242 243 który wtedy, przy ich pierwszym starciu z Jackiem, sromotnie uciekał. Toteż najczęściej powierzano mu rolę nie „technika", a jedynie „obserwatora". — Masz kapować, i w razie czego gwiżdżesz na palcach. Tylko żebym słyszał! — przykazywał Szczerbulek. Tak więc wszystko na ogół grało, rozkręcało się, i JaceB nie tylko był zadowolony, był ze swego dzieła wręcz dumny. Miał się za przedstawiciela porządku i za opiekuna pieszych, narażonych przecież szczególnie — rozumował — na blokady na chodnikach. A także czuł się zaopatrzeniowcem Bractwa w rzecz najważniejszą, bo w żywą gotówkę. Więc czy nie miał być dumny? I to wszystko musiał popsuć Sławek! Tę świetnie obmy-| śloną i dającą konkretne rezultaty działalność. Sławek do niedawna, do chwili, nim dołączył do nich ten Smoleń, najlepszy kolega Jacka. A nawet jeszcze i później, dopóki -1 nie wiadomo właściwie dlaczego — nie zaczął się wkręcać w łaski Smolenia. I stał się zwykłym, bezwolnym adiutantem Maćka. Ohyda! Bo żeby naprawdę miał rację. Ale skądże! Czy on, JacekJ zasługiwał na taką potwarz? Przy największej samokrytyce nic sobie nie mógł zarzucić. Chciał dobrze — tego jest pewien. Z tej jego działalności przecież wszyscy odnosili korzyści. Najpierw oczywiście piesi, ale czyż nie tych jest najwięcej? A zmotoryzowani też — bo uczyli się poszanowania praw pieszych. A, że trochę ich to kosztowało? Nie wszystkich przecież — myślał dalej — lecz tylko tych upartych, nie umiejących współżyć z innymi. Więc czyja wina? Jasne, ich jedynie, fakt! A ten, niby kolega, rzekomy przyjaciel, najpierw pod4 244 stępnie wypytał, wydobył od niego wszystko, i zaraz od razu Z~ „terrorysta!" Wymyślił kretyn! Jacek był wściekły. Omal go nie trzasnął. Opanował się z trudem. Powaliłby go, to pewne. Ale wpierw Sławek powinien odwołać. Musi! Zaczął więc spokojnie: — Uzasadnij! Sławek spojrzał... ze zdumieniem?, z politowaniem? — Jak to, Jacek, ty naprawdę nie rozumiesz? Zupełnie nic? — Uzasadnij! — powtórzył na to, już groźniej. — Ach, ty! No, czy przemyślałeś? Nie, ty działałeś jak zaczadziały, jak opanowany chorobą — rozgorączkował się Lewandowski. — Zastanów się; tak właśnie postępuje terrorysta. Nie liczy się z prawem, któremu podlegać mają wszyscy. Powoduje się jedynie swoim prawem i siłą kierowaną z ukrycia. I ty tak robisz! — A jakie oni mieli prawo do utrudniania życia innym? — rzucił nieprzejednany, choć przybity napastliwością Sławka. — To nie twoja rzecz — nie ustępował Lewandowski — od tego jest milicja. — Milicja...? Chcesz, żebym zemdlał ze śmiechu? — Co?! A wiesz, chciałbym to zobaczyć. — Zobaczyć...? — No, jak się mdleje ze śmiechu. Jackowi zabrakło riposty. Wbrew temu, czym zagroził, odeszła mu ochota do wesołości. Pożałował, że poszedł na szczerość. Mogłem coś zmyśleć, zestarzałby się, a nie odgadłby — pomyślał ponuro. Ale przyznać mu racji nie chciał nadal, chociaż górę brać już zaczął strach przed konsekwencją. — O rany, żeby tylko 245 nie doniósł o tym Baśce! — pomyślał w panice. Nje wiedział, jak do tego nie dopuścić. Instynktownie czuł, ^ o tej obawie nie wolno mu wspominać. Mógłby mnie szachować — przestrzegł się przytomnie. — Powinieneś zwrócić! — zażądał Sławek twardo. — Zwrócić... co? Jak? — A tak. Te wszystkie nieuczciwie zarobione pieniądze. Wyłudzone! — Ty, uważaj. Tylko nie wyłudzone! Spróbuj napom, pować choć jedno koło. — Nie musiałeś. — Musiałem. Dostawali ostrzeżenia i lekceważyli je] Musi być nauczka! — Nie ty powinieneś ją dawać! Musisz zwrócić, Siwy* Musisz. Bo inaczej... — No co, co? Wykapujesz na milicji? Ech, ty artysto...-Sławek milczał. Patrzyli sobie w oczy. Siwy zaciskał pięści, hamując się przed zrobieniem użytku choć z jednej. Lewandowski spokojnie wpakował swoje do kieszeni spodni. — Bo nie podam ci ręki — odparł po chwili zastanowienia. Jacek rozchylił usta. Też mi groźba — pomyślał i chciał wyśmiać go w głos, ale powstrzymał się. Nie przyszło mu to łatwo, cisnęły się słowa: „Wypchaj się, nie szantażuj, właśnie, że będę dalej", ale już dotychczasowa pewność malała, topiła się, i nie wiedział, czy poprzedniego zapału i przekonania starczy na długo. „Terrorysta...!" W życiu by nie pomyślał, że takim słowem można określić jego, Jacka. Na taką obelgę żadna pięść nie za mocna, i dlaczego nie użył swojej?! Rozłożyłby Sławka, i... może by to pomogło? 246 Lewandowski zaś odszedł spokojnie, nawet się nie obejrzał, a on pozostał na ulicy i teraz kręci się prawie w miejscu, miotając się w niewiedzy — co postanowić? Placzego spotkał go akurat tutaj, przy przystanku, w chwili gdy czekał na autobus, aby jechać do tamtych chłopaków? Wiedział, gdzie będą czekać, umówili się w nowym miejscu Śródmieścia. Jacek od początku przestrzegał częstych zmian „miejsc pracy". Dla własnego bezpieczeństwa — co Szczerbulek przyjął z aprobatą. Może dał się unieść chełpliwości...? Że wcale nie gorszy od Maćka, i że sam też umie być zaradny? Dlaczego wtedy, w mieszkaniu Alki, nie zapytali, skąd mam tego kopernika? W ogóle nikt jakoś nie pomyślał, nawet Baśka. Przyjęła jako rzecz naturalną, chociaż — rozmyślał dalej — powinno to ich trochę zastanowić. Wszak wręczył cały tysiączłotowy banknot. Specjalnie poszedł do sklepu prosząc o zamianę swoich pięćdziesiątek, setek i dwudziestek na jeden papierek. A Sławek, jak na złość, przypomniał sobie o tym dzisiaj. — Sam jedziesz? — zagadnął najpierw, może zdziwiony, bo samotnych wypadów poza dzielnicę raczej nie praktykowano. I nie wiadomo, czy tknięty zaraz nową myślą, nie czekając na odpowiedź, zadał zaraz następne pytanie: — Słuchaj, Jacek, a jak właściwie znalazłeś tamtego kopernika? Znalazłeś... To ja wysilałem czaszkę, narażałem się, a ten tak lekko, zwyczajnie — „znalazłeś"! Właściwie... może i rzeczywiście znalazł... Uśmiechnął się z wyższością. — Tutaj — rzekł — poklepując się w czoło. — Tu znalazłem radę, jak można odkryć Kopernika. Że on odkrył... no, te obroty, 247 to nic. Ale jego samego odkryć, znaleźć, jak wolisz, to jest coś, nie? • - ' M Sławek popatrzył na niego — Jacek był pewien,, ? z podziwem. Świadczyły o tym następne zaraz słowa: — Kapitalnie, wiesz. Ty, a może mógłbym i ja...? -^ dodał z nadzieją. Zadarł nieco głowę, wpatrując się w oczy Jacka. A ja, głupol, od razu mu... — myśli smętnie, wyciągając szyję, ale teraz, jak na złość, autobusu nie widać i nie widać. Więc dalej rozmyśla, roztrząsa. Przypomina sobie własną, sprzed kilku minut odpowiedź: — Ty się chyba nie nadajesz. Do tego trzeba... no, brawury — odpowiedział ?? z przekonaniem. — Czego? — zdumiał się Lewandowski, któremu zaro| bienie pieniędzy najwidoczniej nie kojarzyło się z jakąkolwiek odwagą. — Pamiętasz, jak wtedy zacząłem robić porządek na osiedlu? No, z samochodami — dodał niecierpliwie, bo wreszcie nadjeżdżał autobus. — Powtarzam to teraz, f Śródmieściu. Ze wspólnikami, fajne chłopaki. Kapujeszf Pogadamy, jak wrócę. Ale Sławek złapał go za rękę. — Zaczekaj, Siwy! Pojej dziesz drugim, dobra? — powiedział z taką prośbą, że nie mógł mu odmówić. — I co, za to ci płacą? Kto? — Dobra, słuchaj... — i zwierzył mu się niemal szczep gółowo, jak zdobywał pieniądze... No, a Sławek się odpłą: cił; terrorystę wymyślił, debil. Splunął na chodnik ze złością Np, tym muszę jechać — zdecydował, widząc nadjeżdżający wreszcie autobus. Wsiadł, a w czasie jazdy wysilał umyst 248 ja]c teraz rozegrać dzisiejsze spotkanie z chłopakami? Zastanawiał się, czy ich przekonywać, namawiać do zaprzestania? I czy zdoła?... Ten Sławek — myślał co chwila, zgnębiony — żeby tylko nie natruł Baśce... Lewandowski tymczasem miał swój własny problem! Zamierzał podzielić się nim z Jackiem. Siwy nadawałby się najlepiej, sam rozkojarzony często, może łatwiej rozumiałby jego wahania — rozumował, widząc Jacka zdążającego do przystanku. Jeszcze się ociągając, poczłapał za nim. Lecz zamiast uzyskać zrozumienie, otrzymać od niego radę, sam sprowokował niepotrzebną awanturę. A niechby jechał i na koniec świata, co mu do tego. Siwego już nie odmieni! Tak, ale... musiał mu wygarnąć. Czy ten Jacek nie widzi, w co się pakuje?! No, trudno, obraził'się pewnie. Mniejsza z nim, teraz sam muszę jakoś... Do tej pory nie rozstrzygnął, co zrobić z prezentem od wikariusza. Rzadki obecnie smakołyk, otrzymana puszka z ananasem wciąż leżała ukryta pod książkami. Na jej wspomnienie oblizywał się i wzdychał: „O rany, niebo w gębie, a ja trzymam i trzymam!" Właściwie nie zamierzał kryć się z tą puszką. Włożył ją tam „na razie", bo nie chciał tak od razu mówić Bractwu. A potem, w ciągłych zabiegach, gromadzeniu i przekazywaniu zaraz darów innym, o tym jednym, jedynym zapomniał. Przypomniał sobie dopiero wczoraj, kiedy przypadkowo sięgał po jakąś książkę. Poczuł się nieswojo. Jakby tak siostra znalazła?— przestraszył się. Początkowo sam za- 249 mierzał ją tym obdarzyć, ale myśl, że również by skorzysta} bo przecież poczęstowałaby rodziców i zapewne jego, myśj ta spowodowała, że właśnie schował. Teraz chciałby pozbyć się jej jak najszybciej; mogłoby to wyglądać na bezprawne przywłaszczenie — wyrzucał sobie. Przygarnął kocioł garnkowi — pomyślał, zły na siebie, wspominając gwałtowny atak na Jacka. Gdyby on to wiedział... Czuł, jak zapiekła go twarz. Ale jest jeszcze Alka... Zdecydował się. Było mu spie-szno, zaczął biec. Wpadł do mieszkania pani Rajewskiej zziajany. — Dziecko moje — przestraszyła się — jak ty wyglą. dasz? Gonił cię kto? Stało się coś? — zasypała go pytaniami. — Alusi nie ma, dopiero co zdążyła wyjść. — O, rany! —jęknął. Oddychał szybko, sapiąc po biegu. — Przyjdzie zaraz? — spytał z nadzieją. Pomyślał, że może poszła tylko do sklepu. — Nie wiem, ale chyba nie. Przed chwilą wyszła. Poszła ' do Basi. Sama ją namówiłam, wiesz? Bo Alusia, wyobraź sobie, ostatnio ciągle by się tylko mnie trzymała! I wiesz, co wymyśliła? Nigdy byś nie zgadł! Ubzdurała sobie, że zabierze mnie na spacer! A potem miałybyśmy usiąść w cieniu na ławce, a ona czytałaby mi książkę. Wyobrażasz sobie? Ale ma pomysły! A ja mam tyle roboty! — I co? — rzekł apatycznie, bo do Baśki nie uśmiechało mu się iść. Tę sprawę, skoro nie wyszło z Jackiem, musiał załatwić tylko z Alą. Baśka najpewniej spytałaby zaraz: „Dlaczego przychodzisz dopiero teraz?" Wolał nie tłumaczyć. — Ano wyperswadowałam. Bo widzisz, dziecko, ja po- 250 trzebuję konfiturę robić. Kupiłam ładnych wiśni i zaoszczędziłam trochę cukru. Odkładałam przez cały rok. Alusia uwielbia konfitury. Zerwał się. — To ja polecę, może ją dogonię — rzucił, przypominając sobie drogę na skróty. Alka tamtędy nie chodzi, bo tynkują ten duży wieżowiec — pomyślał prędko, i znowu gnał co tchu. Jak nie zdążę, wywołam ją jakoś — postanowił, zwiększając jeszcze tempo. Zobaczył ją dopiero przy windzie. — Alka! — wykrzyknął z takim uszczęśliwieniem, że zaskoczona trzymała otwarte drzwi windy, blokując wejście. On zaś oparł się o poręcz schodów i ziajał ze zmęczenia. — Co się stało? — zapytała, patrząc podejrzliwie na jego pozlepiane włosy. — Dlaczego nie wchodzisz do windy? — Chodź, wytłumaczę ci... — Nagle Sławek poczuł straszliwe pragnienie. — Wypiłbym całe wiadro... — zamarzył. — Co? Gorączkę masz? — zatroskała się ironicznie. — No to jedźmy, napijesz się u Basi. — Kiedy nie mogę — jęknął — musisz mi pomóc. — Mam cię zanieść? — przestraszyła się Ala. — Nie mogłeś zachorować gdzie indziej? W innych okolicznościach tak okazana troskliwość może by go niemile dotknęła. Teraz nie dostrzegł ironii Ali, męczyło jedno: oddać jej ten delikates i niech ona coś wymyśli. Sam tego nie potrafi. — Chodźmy — złapał ją za rąkę i ciągnął do wyjścia. Chciała się opierać, ale jego dziwaczne zachowanie rozbudziło ciekawość. Jeśli to ma być chory... — myślała, nadążając z trudem i na próżno usiłując wyswobodzić dłoń. 251 — Powiedzże coś wreszcie, bo dalej nie pójdę — sprzel ciwiła się, widząc już budynek, w którym mieszkał. — Dobra, zaczekaj tu — poprosił Sławek. — Ja zaraz wracam. Coś przyniosę, i tylko się napiję. Ledwo żyję. Sławek wrócił szybko, a pod pachą niósł coś owiniętego w gazetę. — Chodźmy dalej, nie będziemy tu na oczach... J rozejrzał się ukradkiem. — Co ja z tobą mam... — Ala zaczęła narzekać, poddając się jednak biernie jego rozkazom. — Chyba trzeba będzie gdzieś cię wysłać. — Wysłać, mnie? — No chyba. Czyja wiem, może do jakiego sanatorium? — Zwariowała. — Zwracam ci uwagę, Sławek, że to nie ja zachowuję sif nienormalnie. Ale ponieważ jestem dziewczyną, więc stać mnie na delikatność. Tylko, czy to warto...? — Zobacz! — znaleźli się za szczytem domu i Sławeli znów zerkając nieufnie za siebie, odwinął gazetę. Ala ujrzała dużą puszkę metalową, a na banderoli ostre kolory jakichś kwiatów, liści i jak gdyby pokrojoną w plastry cytrynę. — Ananas, nie poznajesz? Trzymaj, zabieraj to — wciskał puszkę w dłonie oszołomionej Ali. — Już ty coś wymyślisz — i zacinając się, plącząc nieco z emocji, która jeszcze go nie opuściła, zrelacjonował pośpiesznie, w jaki sposób wszedł w posiadanie puszki. — Musisz mi uwierzyć, że tylko zapomniałem — zakończył. — Też wymyślasz problemy! — zbagatelizowała. -| Pewnie, że zapomniałeś. Ile to razy mnie się zdarzyło.^ 252 Chodź, wracamy do Baśki. U niej urządzimy ucztę. Mniam, mniam, jak ja uwielbiam ananasy! __My, ucztę...? — Sławek spojrzał na nią cokolwiek zaWiedziony. Spodziewał się usłyszeć nie tak proste rozwiązanie. Jednak nie zaprotestował, w skrytości ducha myślał przecież o czymś podobnym. Jakże dawno miał w ustach ten przedziwny smak ananasa. A niech tam — pomyślał — człowiekowi też się coś należy... Ale Baśka Grabczykówna miała inne zdanie. — No, nareszcie mamy coś wspaniałego dla naszych maluchów — orzekła zadowolona, gdy tylko Ala opowiedziała, z czym przyszli. — Myślisz o Mareczku? — domyśliła się Ala. — Pewnie, że dostanie*! Największą porcję. To wielka pucha, zobacz, co tu piszą — aż osiemset trzydzieści sześć gram! Starczy dla nas wszystkich. Również dla Jacka i Maćka. Chociaż nie, on pali. Nie poczułby smaku. Jak taki dorosły, to niech tylko popatrzy... — Przestań trajkotać, nie myślałam wcale o Marku. Przypomnij sobie, ile u tych naszych podopiecznych jest małych dzieciaków? Tak do... pięciu, siedmiu lat? — Ty o nich...? — Ala nie kryła zawodu. — A ty nie? — nie mniej zdziwiła się Baśka. — Wreszcie otrzymają coś... — szukała słowa — coś egzotycznego! Bo jak dotąd, wpychamy im same zwyczajności. Potrzebne, konieczne, ale dobrze, że wreszcie coś niezwykłego. — No, nie tylko — zaprotestował Sławek. — Zapomniałaś o cukierkach i o czekoladzie. — Nie zapomniałam. Ale ile tego było? Mogliśmy tylko 253 z tych naszych, parodekowych przydziałów. Od ciebie, A Jacka i Maćka. — Pominęłaś siebie —? zauważyła Ala. — Ode mnie było najmniej. Chciałam trochę Markowi.^ Mój tata dużo pali i mama nie może swojej kartki na papierosy wymienić na cukierki, bo musi oddawać ojcu ten swój przydział. I dlatego nasz Mareczek też biedny, bo co to jest dla dziecka te ćwierć kilo na cały miesiąc... — Ja też mogłem oddać tylko swój przydział, bo mama własną kartkę przeznacza dla siostry. Iwonce też ciągle mało cukierków. Stale powtarza, że jak się ta wojna skończy, to przez miesiąc będzie jadła tylko cukierki i czekoladę. — Nie wojna, a stan wojenny — sprostowała Grabczji, kówna. — Ona mówi „wojna" — powtórzył Sławek. — A czy to jakaś różnica? — wzruszyła ramionami ?? — Taka sama bieda, i w ogółe różne draki... — No, no, nie przesadzaj — upomniała ją Baśka. — Nie ma nalotów, i nie lecą na głowę bomby. W ogóle nie porównuj. Wojnę znamy z filmów i książek... — Ale stan wojenny poznaliśmy na własnej skórze -§ wtrącił Sławek. Baśka westchnęła: — Może już niedługo zniosą? I wszystko szczęśliwie wróci do normy? — Chwilę panowało milczenie. Pierwsza otrząsnęła się Baśka: — A jeśli chodzi o te słodycze, to u Ali i Maćka papierosy pali oboje rodziców. I nie ma co wymienić. Jednak najwięcej wspomagała nas Ala. No bo jej babcia wszystko zamieniała dla niej. I odcinek kartki na alkohol, i na papierosy, a także oddawała jej 254 ją te ćwierć kilograma owocowych cukierków, które otrzymu-dorośli. — Widzisz — wtrącił Sławek — dopiero teraz pomyślałem, że jakoś nikt z tych, którzy nas wspierają, nawet z_ tych najbardziej szczodrych, nie podarował dotąd choćby jednego cukierka... Argumentacja Baśki zaczęła do nich powoli przemawiać. Ala i Sławek pogodzili się z myślą, że aromatyczny specjał będą mogli jedynie powąchać. Dosłownie, gdyż Grabczy-kówna oświadczyła zaraz: - — Wiecie, mam pomysł. Trzeba by to jakoś w miarę elegancko zapakować, a wpierw podzielić. Musicie, mi w tym pomóc. Weź, Sławek, i odklej delikatnie tę kolorową banderolę z puszki. A ty chodź ze mną — zwróciła się do przyjaciółki. Z wnętrza szafki pod oknem wyjmowała małe słoiczki z zakręconym wieczkiem. Po chrzanie i marynowanych pieczarkach. — Odkręcaj i powąchaj — pociągnęła wymownie nosem. — Dobrze, że mama wzięła Marka, byłby nam przeszkadzał. — Nie wrócą prędko? — Chyba nie. Pojechali do wujka, aż na Żoliborz. A tata jak zwykle, znowu w drodze. Będzie dopiero jutro. — On chyba mało mieszka w domu — Sławek stanął w drzwiach kuchni. — Już nie pamiętam, kiedy go ostatnio widziałem. Zdjąłem tę naklejkę, co teraz? — Niektóre zajeżdżają octem — wtrąciła Ala, obwąchując wnętrze słoików. — Wstaw do zlewozmywaka i porządnie wypłucz. A potem ponapełniaj kompotem. Jest w tamtym dzbanku. 255 I niech tak chwilkę postoją. A potem wylej kompot i znowu dobrze umyj. Zaraz, gdzie te nożyczki...? — zastanowiła się — Już wiem, chodź — rzekła do Sławka. Nożyczki znalazła w pokoju na parapecie, przed połud-niem wycinała coś dla Marka z papieru. — Co ty, nie wiesz że kierowca ciężarówki często jest poza domem? — wyjaśniła, przypominając sobie jego uwagę. — Weź i potnij to jakoś, ale tak, żeby na każdym z ośmiu słoików, no bo tyle musimy zrobić porcji, więc żeby na każdym znalazł się kawałek obrazka tego ananasa. I koniecznie napis, widzisz, jak to słowo „ananas" często się tu powtarza? Nakleimy potem te kawałki na słoiki, i będą takie namiastki etykietek. Dobry pomysł? — Cudowny! — Sławek z zapałem zabrał się do cięcia kolorowej banderoli. W duchu podziwiał Baśkę. Jakie dla niej wszystko jest proste! A on miał z tą puszką ananasa tyle problemów... Po upływie godziny dzieło mieli ukończone. Osiem szklanych słoiczków, napełnionych kilkoma ćwiartkami krążka aromatycznego owocu, pływającego „we własnym sosie" -jak dowcipnie określiła Ala — a na zewnątrz oklejonych barwnie, stało w równym szeregu. Baśka żałowała, że nie można było ułożyć całych ananasowych krążków, tak jak leżały w puszce, ale na to były zbyt duże. Alka zaś ponarzekała, że na oryginalnej etykiecie było zbyt mało napisów wyrazu „Kenia", aby każdy słoik mógł świadczyć o pochodzeniu egzotycznego owocu. Szczęściem sama nazwa „ananas" powtarzała się na każdym i osiem słoików prezentowało się zupełnie nieźle, i oboje gratulowali Baśce udanego pomysłu. 256 — No, a co z tym? — spytała Ala. W blaszanej puszce pozostały jeszcze trzy grube krążki ananasa. — To nagroda za waszą pracowitość — uśmiechnęła się Baśka. — Jak to, naszą? A ty? — zaprotestował Sławek. — A chłopcy? — powtórzyła jak echo Ala. -— Ja za ananasem raczej nie przepadam. Wolę już nasze gruszki klapsy. Albo dobre jabłko. Ale wezmę troszeczkę dla Marka. Co do Maćka i Jacka, to podziel, Ala, jak sama zechcesz. Aha, nie zapomnij o Iwonce Sławka. — Dobra. Ten będzie dla nas — Ala przechyliła puszkę i ostrożnie wydobyła nożem jeden krążek owocu. Położyła na talerzyku i uważnie pokroiła na trzy w miarę równe części. — Tak chyba będzie dobrze, wcinajcie. Drugi zostanie dla Mareczka i Iwonki. A ostatni dla chwilowo nieobecnych. Sławek chciał zwrócić uwagę, że powinna była odwrotnie; ten podzielony na trzy pasował akurat dla trzech chłopaków, a dziewczyny miałyby drugi po połowie, ale widząc, jak Baśka bez słowa ustawia słoiki w wiklinowym koszyczku, powiedział tylko: — Myślisz roznieść je od razu? — A na co czekać? Ale wpierw skoczę do pana Rogali. Tam jest jeszcze kilka paczuszek, więc odbiorę i przekażę razem z tym. — Idziemy z tobą — oznajmiła Ala. Trzymała ćwiartkę ananasa w dwóch palcach i oblizywała jak loda. A potem zaczęła gryźć drobniutko, smakując z przymrużonymi oczami. — Pycha! — wykrzyknęła. 257 Rozdział ???? — Nie mogę wyjaśnić nic więcej, Szczerbulek... — tłumaczył Jacek cierpliwie, po raz drugi. A właściwie dlaczego by nie...? — zastanowił się zaraz, w myśli. Sprzeciwili się natychmiast. — Za nic! — wykrzyknął Waciak. Naburmuszył się i zaczął dłubać w nosie. — Jeszcze dużo takich „ałut" jest! Co nie, Garbusek? — Yhy — przyznał tamten gorliwie. — Marnować taki interes... — zajęczał. — Widzisz... — Szczerbulek popatrzył na Jacka z wyrzutem. — Warto było zaczynać? I co, znowu wagary... tak bez sensu? — O, widzisz! — Jacek ożywił się. — Sam rozumiesz, za parę dni szkoła. Nie da się już w takim zakresie... Czasu mało... Ty, a do której zdałeś? — zagadywał, by zyskać na czasie, bo decyzję tę podjął z ciężkim sercem, i dopiero w ostatnim momencie, gdy już wysiadł z autobusu. Nie zdążył przygotować sobie argumentów. Wiedział, że taka decyzja — porzucenia złotego interesu —jeszcze trudniejsza będzie dla „wspólników". Ale perspektywa nowych komplikacji z Bractwem, i to znów za własną przyczyną, stanowiła realną groźbę. Muszę się wycofać — kapitulował w myślach, na osłodę myśląc zaraz o Baśce. — E, tam. Wcale nie zdałem — przyznał Szczerbulek ponuro. — W szóstej będę kiblował. — Miałeś kłopoty — Siwy zmusił się, aby jego współczucie wypadło szczerze, choć po prawdzie niewiele go teraz to obchodziło. — Jakbyś chciał, mógłbym ci pomóc. No, w nauce — brnął dalej, patrząc ponad jego głową. Jeszcze tego 258 brakuje, żeby się zgodził — pomyślał zaraz w panice, żałując już nieopatrznie rzuconej obietnicy. — Obejdzie się — mruknął Waciak. Siedzieli na ławce, na skwerku, przy ulicy Pięknej. Co chwila któryś z trójki spoglądał tęsknie na drugą stronę Mokotowskiej. Stał tam już od wczoraj upatrzony pojazd, i pilno im było „do pracy". — Jak chcesz, twój kłopot. Dobra, powtórzę jeszcze raz; „Oni" zabronili, i odwołuję akcję. No to trzeba się... podporządkować, jasne? To była taka... o, profilaktyka. I teraz trzeba odczekać. Nie martw się, to już poszło w świat — zmyślał na poczekaniu. — Teraz jeden kierowca drugiego będzie przestrzegał. Pewnie, te rezultaty nie będą widoczne od razu. Potrzeba trochę czasu... A gdyby się okazało, że niedostatecznie, to powtórzymy, nie bój się. — Kiedy? — Bo ja wiem? Może jeszcze w tym, a może dopiero w przyszłym roku... W każdym razie, jak nie posłuchacie, możecie sobie zdrowo zaszkodzić. „Oni" otoczą was, wycisk, i potem długa kuracja... Szczerbulek milczał. Widać przetrawiał tę ewentualność. — Ty, Siwy — zaczął po chwili ostrożnie — ale, co to za „Oni". I tego nie możesz...? — Nie mogę, uwierz. Ale wiesz co? — pochylił głowę i ściszył głos — jak przysięgniecie, że ani piśniecie, to powiem, czym się jeszcze zajmują. To duża sprawa, i poważna — zrobił tajemniczą minę. Ostatnie słowa zrobiły na nich wrażenie. Szczerbulek zawzięcie dłubał w nosie, a Garbusek i ten trzeci wpatrzyli się w Jacka z natężeniem. Na początku wspominał im 259 trochę, niewyraźnie i krótko, że nie działa sam, a stoi za nim „ktoś". Wtedy wystarczyło. Ale teraz...? — zastanowił się, spoglądając po nich kolejno. Byli niezwykle karni, żaden nie wyrywał się do głosu, jeśli nie dostrzegał przyzwolenia szczerbatego Waciaka. Chyba, że zapytał wprost o coś Siwy. ' — Mogę przysięgać... — zapewnił Szczerbulek z leciutkim ociąganiem. — Oni też — dodał zaraz żwawiej, bynajmniej nie pytając ich q, zdanie. — To chodźmy do łabędzi. Do Ujazdowskiego albo do Łazienek. Może się dogadamy... — urwał, nie kończąc i podniósł się z ławki. Przez drogę zastanawiał się, na ile można im zaufać. Czasem korciło go wspomnieć o istnieniu i działalności Bractwa, i tym samym zachęcić do naśladowania. Byliby nową „paczką" — myślał — i mogliby zrobić dużo. Sprytne chłopaki. Ale zrezygnował. Uznał za mało wykonalne. Chyba by więcej kantowali, aniżeli przynieśli pożytku. Zaufania u ludzi też by chyba szybko nie zdobyli... no, bo żeby tak trochę starsi... — rozważył, i odłożył sprawę na bliżej nie określone „później". Teraz jednakże chciał spróbować. Najwyżej nie sprawdzą się i dadzą spokój. Ale przynajmniej odciągnie ich to od samochodów — rozumował. — Bo jak ich tak zostawię, to mogą narobić takiego bigosu, że o rany! I taką ewentualność rozważał już, nieco wcześniej, nimi doszło do dzisiejszej scysji z Lewandowskim. Obawiał się, żeby zawiedzeni jakimś niepowodzeniem — nie obmyślili większej szkody. Na przykład z powodu odmowy przez kierowcę napompowania jego koła, nie wymyślili „za karę" 260 wykręcenia reflektorów... A tego Jacek nie chciał absolutnie. Wtedy dopiero miałby sobie co wyrzucać. Dopóki jednak miał nad nimi jakąś kontrolę, uważał, że „panuje nad sytuacją". Ale teraz...? Pogapili się trochę na łabędzie, a że nie mieli żadnego pokarmu, zaszyli się zaraz w gęstwinie krzewów. — Podnieście rękę — zażądał, i w dużym skrócie wyszeptał im przyrzeczenie Bractwa. Powtarzali każde słowo z niecodziennym przejęciem. Jedynie powaga Szczerbulka wydała się Jackowi nazbyt sztuczna, ale przymknął oczy. — Dobra, teraz uwaga. To sprawa narodowa. I musi być tajemnica do dechy. Chodzi o pomoc, o taką... samopomoc: rodacy — rodakom. Precz z jałmużną od obcych, sami sobie radzimy... — i znowu w skrócie, lecz równocześnie z pewnym ubarwieniem, starając się również podkreślić dużą zabawę przy takich zajęciach, opowiedział o dotychczasowych osiągnięciach Bractwa. Trochę celowo przedobrzył, zapewniając o wynikach większych niż były w istocie, ale uznał, że to może dobrze wpłynąć na ich wyobraźnię. — Przysięga nie zobowiązuje was do naśladowania. Jesteście na to jeszcze trochę... no, za małolaty. Ale przysięga wymaga milczenia, tajemnicy. To jest tajne — wysylabi-zował. — Ty, nie bądź taki wielki — zjeżył się Waciak. — Co nie, Garbusek? — Yhy — przyznał ten skwapliwie. — Ja bym chciał! — wyrwał się nieoczekiwanie najmłodszy, milczący zazwyczaj. — Dobra, przemyślcie przez jutro. Jak będziecie pewni, to przyjdźcie pojutrze pod tamtą kładkę. Będzie bliżej, tu 261 nie ma już po co przyjeżdżać. Teraz czekają na mnie, spływamy. — Gdzie? — poderwał się tylko ten najmłodszy. Tamci nie zamierzali się; ruszać. — Ńo, wracamy. Chyba w jednym kierunku, nie? —; zniecierpliwił się. — Kawał do wieczora, zdążymy — zastopował Waciak, nie ruszając się z miejsca. Znów zaczął dłubać w nosie. Garbusek flegmatycznie żuł łodyżkę trawy. — Nie zapomnij — Jacek uniósł dłoń, przypominając tym gestem przysięgę. Odwrócił się i odszedł. Jeszcze nie wiedział, że pod kładkę przyjdzie niepotrzebnie. Nie spotka tam żadnego i nie będzie wiedział — dlaczego. Lecz zastanawiać się będzie dopiero później. Na dziś wyznaczył sobie jeszcze jedno zadanie. Postanowił przyjrzeć się porozlepianym przez siebie karteczkom z ofertami. Słyszał, iż ludzie czytają, że jest zainteresowanie. Ale chciał sprawdzić sam. No i przekonał się. Naocznie. Próbował „interweniować" —jak potem opowiadał — ale usłyszał taki stek wymysłów, że tylko się skulił. Obejrzał się, chciał zawołać: „Ludzie, dlaczego pozwalacie"! Lecz całkowita obojętność przechodniów, może nawet trwożne omijanie pijaka, nie dawała nadziei na spodziewaną pomoc. Teraz to akurat go nie ma — pomyślał o Sławku. Gdyby miał go przy sobie, a może lepiej Maćka, wówczas zaatakowaliby tego łobuza bez namysłu. Będąc sam, musiał odskoczyć i tylko z dala, w 262 bezsilnej złości przyglądał się niszczeniu karteczek z ofertami pracy. Ponury, zły, poczłapał do Baśki. Miał wątpliwość, czy ją zastanie, lecz komuś musiał powiedzieć. A Sławka nie chciał widzieć. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Zresztą i tak miał spotkać wszystkich jeszcze dziś, o szóstej po południu. Kolejne spotkanie, uzgodnione wcześniej, wyznaczyli w jego mieszkaniu. Lecz dochodziła dopiero pierwsza i nie chciał czekać aż tyle; musiał wyrzucić z siebie złość. Natychmiast. Tyle starannego pisania, rozlepiania, a przyjdzie taki i zniszczy w jednej chwili! W domu nie miał co robić, przygotował, co trzeba przed wyjściem, a matka zapowiedziała wcześniejsze przyjście, i obiadu gotować nie musiał. Na dzwonek do drzwi Baśki nikt nie zareagował. Pewnie poszła gdzieś z Markiem — pomyślał, i odechciało mu się szukać. Przypomniał sobie polankę — a może...? Ruszył żwawiej, dochodząc, rozglądał się, lecz wokół było pusto i cicho. Spojrzał w widniejące z dala okno i zmrużył oczy, usiłując wypatrzeć znajomą twarz Rogali. Lecz nic nie dostrzegł. Ciekawe, czy teraz mnie- widzi — i raptem pomyślał, że przecież mógłby go odwiedzić. Ot tak, zwyczajnie, bez żadnej potrzeby ni interesu. Ale nie był pewny, jak zostanie przyjęty, parokrotnie się już naprzykrzali — właśnie z potrzeby. Postanowił jednak spróbować. Pan Wacław powitał go miło i przyjrzał mu się. — Znowu jakiś przegrany — pomyślał. Chłopak usiadł, spoglądał po mieszkaniu i milczał, więc Rogala zagadnął pierwszy: — Pewnie się minęliście. Dopiero co wyszły. 263 — Kto był? — Jacek ożywił się trochę. — Obie panny. Chłopcy się pewnie chłodzą nad wodą, a do roboty je zagnali... — zażartował, choć i jemu nie było do śmiechu. Magda przysłała list w treści raczej skąpy; wracać jeszcze nie może, ale myśli, że nastąpi to niedługo. Na razie wysyła mu paczkę. Ponarzekał mrukliwie, bo przecież mogłaby nieco obszerniej i jaśniej. Nie chciał jednak złego humoru okazać, zwłaszcza że zawiedziony Jacek zaczął się zwierzać: — Byłem u Baśki, i nie zastałem. Myślałem, że poszła gdzieś ze swoim maluchem... Nie wiedziałem, że coś poniosą. Mieliśmy dopiero pod wieczór... Teraz chciałem tylko pogadać o tym pijaku. Wszystko zepsuł! — Jaki pijak, co on takiego? — A poniszczył wszystkie karteczki. I po co ja to robiłem? — Nie rozumiem. Trochę jaśniej nie możesz? — O rany, co tu niejasnego? No, karteczki z nazwiskami i adresami osób, które chciałyby znaleźć jakąś pracę dorywczą. Nie wie pan...? Są tacy, co mają coś takiego, i mogą zatrudnić. No, pisze się na przykład, że starsza kobieta zaopiekuje się dzieckiem od godziny tej do tamtej. Albo, że ktoś potrzebuje kogoś do umycia okien lub podłóg, czy jeszcze tam czego. No, i u dołu, pionowo, w takich pasecz-kach, w czterech lub pięciu, powtarza się jej nazwisko i adres, albo telefon. Więc kogo interesuje, to tylko odrywa sobie taki jeden paseczek i idzie pod ten adres lub dzwoni. Nie musi sobie zapisywać, wie pan. A ten... — Jacek zgryzł jakieś słówko — podarł! Poobrywał wszystkie paski i powyrzucał! 264 — Jak to, tak bez powodu? — Chyba! Bo jaki by miał, komu przeszkadzały? -*- Hm. A może sam znalazł coś dla siebie... E, chyba nie — zwątpił zaraz. — Co to za typ, jak wyglądał? — Taki... moczymorda. Już nieraz go widziałem na osiedlu, i tych jego koleżków. Ciągle tylko pod sklepem stoją i na piwo polują, kiedy przywiozą. Po kilkanaście butelek kupują i zaraz piją za winkiem. Z czego oni żyją, jak rany! Takie byki, po osiemnaście, dwadzieścia lat. Niektórzy to chyba po trzydziestce. — No, a ta obsługa sklepu? Dlaczego takim sprzedają? — A ja wiem? Pewnie chcą się szybko towaru pozbyć, i potem znowu gadać. O czym one tyle rajcują...? Teraz, jak co przywiozą, to zaraz kolejka, wykupią, i znowu nikogo. A te gadają. Wie pan... Któregoś dnia groszki przywieźli. Takie cukiereczki w celofanie. I herbatniki. To zaraz koleją... Też stanąłem, i figa. Zabrakło! A jeden kioskarz to powiedział jakiemuś facetowi, który chciał kupić żyletkę, że nie ma. I że: „wsadzili nas do poprawczaka, i jak będziemy grzeczni, to nam co nieco rzucą". — Co ty opowiadasz... — Rogala skrzywił usta w nieokreślonym grymasie. — Słowo! Nie wie pan, jak jest? — Niewiele, niewiele teraz wiem. Sądziłem, że jest trochę inaczej. Z telewizji... gubię się już — machnął ręką. — A ludzi to nic nie obchodzi, chodzą jak drętwi. Spokoju by tylko chcieli — przedrzeźniał. — A jak byle łapciuch rozrabia, to każdy udaje, że nie widzi. Dorośli... — zakończył z pogardą. Rogala mocniej zmarszczył czoło: 265 — Nie bardzo zdaje się lubisz tych dorosłych. Wszystkich? Matkę i ojca też? — Nie mam ojca! Nawet nie przyjdzie, nie znam go. No i dobra, nie potrzebuję! Mama, co innego, ona jest w porządku. No, może jeszcze tam... paru innych. Może nawet sporo, takich... różnych... niezaradnych. Ale reszta? Tylko o sobie myślą. Za co ich lubić, no, za co? Za to, co zrobili? Tyle nam gadali o wojnie, o ich wyrzeczeniach. Przez tyle lat po wojnie! A teraz — co? Znowu to samo, znów wszystkiego się wyrzekać, oszczędzać, chociaż wojny nie było... Tylko po co? Dla kogo? Dobrze, że to teraz widzę.. Za te parę lat, jak dorosnę, nie dam się ogłupiać. Wiem, jak trzeba będzie! — Jacek wyrzucał słowa szybko, gwałtownie. Jego blada, „słomkowa" zazwyczaj twarz, teraz mocno pociemniała. Pan Wacław słuchał zaskoczony, takiego wybuchu się nie spodziewał. Zaciekawiły, ale i zaniepokoiły go ostatnie słowa Jacka. Na anarchistę chce wyrosnąć...? — zaniepokoił się. — To co? Też będziesz, jak ten pijak? — spytał podrażniony. — Co pan! Tylko nie będę już wierzył nikomu. Po co, jak nie ma mądrych? Wie pan... zacznę trenować, pięściarzem zostanę. Wtedy pokażę takim pijaczkom, i w ogóle... Dziś bym też, żebym miał chociaż Maćka ze sobą... — O, w tym to bym ci pomógł — zgodził się Rogala, i sięgnął po fajkę. — Tylko że nie teraz... pokiwał smętnie głową. — Wiesz — ożywił się — samego mnie cholera brała. Chyba jeszcze więcej niż ciebie, bo się napatrzyłem. Wiesz, na co? Na przystanek, tuż koło naszego zakładu. Co wracaliśmy z drugiej zmiany, to zawsze coś nowego! Uszko- 266 dzona ławka, wiata, a nawet podpierające ją słupki. Nowe, zdawałoby się solidne. Kiedy, jak i kto niszczył — nie wiem. Ale najczęściej potłuczone było szkło od tabliczek z informacją. Wandalizm, psiakrew! — No, widzi pan... — Tak, ale cię nie rozumiem. Tym bardziej, skoro tak odczuwasz, a takich jak ty jest większość, i ja w to wierzę, to nie powinieneś odwracać się od harcerstwa. Właśnie harcerstwo mogłoby dużo... — E, tam. Oni tylko na grzeczniusio. Tego nie wypada, tamtego nie wolno. Tylko w szeregu, i różne tam... tresowania. Ale, żeby tak coś sami z siebie, wykazać trochę sprytu, dać komuś nauczkę, to już nie. E, z takimi... — Skąd masz pewność, i niechęć, jak nie byłeś i nie wiesz? — No to co, że nie należałem. Ale wiem, i już! Nie dogadamy się chyba — pomyślał Rogala — może szkoda...? Widział zaciętą, naburmuszoną twarz chłopaka i poprzednia, zatarta już niechęć zaczęła ożywać na nowo. Sam chyba nie wie, czego chce — myślał dalej, ale i jemu nie chciało się więcej polemizować ani tłumaczyć. Może niechęć do rozmowy brała się z narastającego niepokoju o własną córkę? Wyrośnie z niejednego jeszcze „chcenia" — pomyślał, i nie zatrzymywał, kiedy Jacek podniósł się i z krótkim „do widzenia" opuścił mieszkanie. Powlókł się na basen. Po jakimś czasie wyszedł z wody orzeźwiony i w lepszym nastroju. Zjadł obiad z apetytem, trochę porozmawiał z matką i już szykował się do spot- 267 kania. Na szczęście matka zapowiedziała swoje wyjście na cały dzisiejszy wieczór. Będą więc sami. Obmyślał, jak zachęcić Bractwo do zemsty na tym pijanym łobuzie... Kiedy zjawił się Maciek, a przyszedł pierwszy, powiedział mu, że ma „coś", ale wyjawi przy wszystkich. Bo muszą zadecydować. Nie czekali długo, cała pozostała trójka przyszła razem. Wywołało to grymas niezadowolenia u Smolenia; nie omieszkał wytknąć im „niesubordynacji". Ostatnio nakazał, aby zbierając się przychodzili pojedynczo. — Spotkaliśmy się akurat przed domem — wyjaśniła speszona Baśka, gdyż ona zalecenie to przestrzegała szczególnie. Jackowi pilno było do własnej relacji. Wzburzony na nowo, opowiedział o tym, co widział. — Zrywał i dmuchał jak w jakieś piórka. O, tak — zademonstrował, urywając rożek gazety. Wzięło. Nastąpiła mała wrzawa, każde rzucało jakieś słowo, koncepcję, tyle że nie takich oczekiwał. Maciek też się spienił, chociaż on najmniej głośny — pomyślał. — Ja myślę inaczej! — wybuchnął. — Zaczaić się w paru i tak mu wlać, że więcej nie będzie. Damy radę! — gorączkował się widząc błysk w oczach Sławka. — No, rozumiesz — pomyślał przyjaźniej. Maciek Smoleń uniósł rękę. — Myślę, że tym razem masz rację — osądził chmurnie. — Kara musi być! Ale — dodał zaraz — nie tak od razu. Chyba trzeba ostrzec... no, wyjaśnić mu jakoś. A jak nie posłucha, to wtedy... — zacisnął wymownie pięść. Baśka aż wstała: 268 — Maciek, tego się po tobie nie spodziewałam! Pomijając wszystko inne, co ludzie sobie o nas pomyślą? Ja się nie zgadzam! Ala nie miała zdania. — Czy ja wiem... Bo ja wiem... — bąknęła niepewnie. — Dobra — Jacek odgiął dwa palce. — A ty, Sławek? — spytał zaczepnie. — Ja? Ja uważam... że Maciek... że macie rację. Idę z wami. — Gdzie, dokąd? — Baśka rozkrzyżowała ramiona. — Ty wcale nie jesteś przekonany, Sławek! Przemyśli dopiero odpowiedz! — A ty, Grabczykówna, bez agitacji! U nas panuje demokracja i wolna wola. Słyszałaś już, co powiedział, i nie wpływaj na niego — pozioma zmarszczka nad nosem Maćka pogłębiła się. — A ty przestałbyś' w końcu z tą Grabczykówna! Nie możesz zapamiętać, jakie ma piękne imię? W szkole ciągle jesteś?! — zaatakowała nieoczekiwanie Ala. Rozogniła się, oczy jej błyszczały. Wszyscy, nie wyłączając Baśki, spojrzeli na nią zaskoczeni. Maciek Smoleń zmieszał się. Chyba pierwszy raz w życiu — pomyślał Jacek z satysfakcją. Niewiele brakowało, a byłby uścisnął Alce rękę. — Czy ja ci coś... tego... no, uchybiłem? — w głosie Smolenia była niepewność, ale i hardość. — Chyba nie — dodał chmurnie. — Nie, oczywiście. Przecież nie wykoślawił mi nazwiska... — Basia zwróciła się do Ali z perswazją i pogłaskała ją po długich włosach. 269 — No to wracamy do sprawy — Sławek Lewandowski uznał incydent za niebyły. Pomyślał, że Ala miała chyba rację, ale nie musiała „tak w nerwach". — Ja się nie wycofuję — wyjaśnił Baśce. — Też głosuję za ostrzeżeniem. Myślę, że na razie musimy te karteczki ponowić. Tylko trzeba sprawdzić, bo chyba nie wszystko już aktualne. Ja wiem o dwóch sprawach załatwionych. Ta emerytowana nauczycielka ma już ucznia. A druga babcia, co mogła zająć się dwoma przedszkolakami, też dostała swoją ofertę. Baśka również podała dwa przykłady. Maciek miał aż trzy. Tylko Jacek i Ala wiedzieli o jednej sprawie załatwionej. Siwy powiedział więc nie przekonany: — Widzicie, niewiele tego. A zgłoszeń mieliśmy ponad dwadzieścia. Na pewno resztę zdążyli zniszczyć tacy jak ten... To musi być kara, Maciek dobrze powiedział. Ja bym się z takim nie cackał. Jedno ostrzeżenie najwyżej! Wiem, gdzie go najczęściej można spotkać... Ten Jacek to jednak, jednak... — Baśce zabrakło odpowiedniego określenia. — Wszystko by tylko na siłę brał. Dlaczego ma taką niechęć do myślenia...? — zastanawiała się z przykrością. Głośno zaś powiedziała: — Ja mimo to protestuję. Dla dobra Bractwa. Jeśli postąpicie, jak chce Jacek, będzie afera, bijatyka... Przecież nie jesteśmy zwykłą bandą! Ja nie po to przystąpiłam do Bractwa... Nie chcę nic załatwiać przemocą... Poza tym kończą się wakacje. Nie chciałabym, żeby coś niedobrego poszło za nami do szkoły... A w dzisiejszych czasach wszystko może się zdarzyć... Nie zapominajcie, że jest stan wojenny... Zapadło milczenie. Jacek zwiesił głowę. Pomyślał, że chyba się rozpędził. Lecz skąd miał przewidzieć taką upartą 270 niechęć Baśki do użycia pięści? O, rany! Ale mi z nią ciężko... — pomyślał zniechęcony. — A w ogóle... czy to nie był kosmiczny wygłup z tym całym Bractwem? Z tą zabawą w paczki? Wakacyjni dobrodzieje... — pomyślał jeszcze, i rzucił zaczepnie do Baśki: — A co ci twoi podopieczni powiedzieliby, gdyby zobaczyli, że byle taki może robić z nami, co chce? No co, wiesz? Zastanowiła się. — Tak naprawdę, to nie wiem — przyznała po chwili, bezradnie. — Ale to nieważne, co by powiedzieli. Ważne, co my sami o tym myślimy, czy chcemy używać przemocy, czy nie... —. Napiszesz jeszcze raz? — wtrącił Maciek rzeczowo. — Nno... spróbuję — zgodził się Siwy z ociąganiem. — Pomogę ci — zaofiarowała się Baśka natychmiast. — Sam poradzi. Dla was mam co innego — Maciek popatrzył na obie. Rozdział XXIV Wakacje w pierwszym roku stanu wojennego zbliżały się do końca. Kiedy na parę dni przed rozpoczęciem nauki Baśka przypomniała, że czas pomyśleć o szkole, Ala wykrzyknęła:— Ojejku, już...?! — Widzisz — Baśka uśmiechnęła się wyrozumiale. — Pewnie nie pamiętasz, co powiedziałaś, kiedy się zaczynały: „Chyba pierwsze nasze wakacje, które będą się dłużyły" — przypomniała. — Ja tak powiedziałam? Baśka, co ty... — spojrzała na przyjaciółkę z niedowierzaniem. — Powiedziałaś — potwierdził Jacek. — Też pamiętam. 271 — Żebyś ty, Siwy, wszystko tak pamiętał — zauważyła Ala chmurnie. — Wiem — Jacek zmarkotniał. — Ale co mogłem, jak nie wyszło. Maćka wina, zapewniał mnie... — Patrzcie go! Niby taki samodzielny, a głupiego podręcznika nie potrafi sam załatwić. Nie Maciek mi obiecał, tylko ty! — Nie tobie jednej* mnie również — uspokoiła Baśka. — Ale jak nie zdołał? — Pewnie. Nie mam starszego brata ani siostry. Nie wiesz? — A on ma? — nie ustępowała Ala. — To nie trzeba się było oglądać na Maćka. — Ale Smoleń zna starszych chłopaków. Z poprzedniej szkoły. Trzeba być obiektywnym — wtrącił milczący dotąd Sławek, swoim zwyczajem dłubiąc cośw drewienku. — I on pamięta, sam mi wczoraj o tym wspomniał. — Widzisz. Więc jak mu wtedy powiedziałem, żeby popytał o książki, no, to obiecał. Dlatego myślałem, sumitował się Jacek. — Myślałem, myślałem... — przedrzeźniała Ala, zabawnie wykrzywiając twarz. — I co teraz? — Przestańcie się kłócić, mieliśmy porozmawiać poważnie — zniecierpliwiła się Baśka. — Chyba czas na jakie: podsumowanie. — Chciałbym wiedzieć, co ma być dalej? — spytał Jacek. — Nie myślicie chyba ciągnąć tej zabawy z paczkami, jak zacznie się szkoła. Ale z drugiej strony... — Zostało trochę zapasów — dokończyła Baśka. — Co ty myślisz, Sławek? 272 Lewandowski wzruszył ramionami. Tak bez Maćka? — pomyślał z nawyku, jakiego mimo postanowień nie mógł się wyzbyć. Tłumaczył to sobie zaraz lojalnością względem starszego kolegi, no i szefa. W końcu nie mogą podkładać mu świni... — usprawiedliwiał się, i w taki sposób godził się nadal na rolę „adiutanta". Zastanowił się, czy tę swoją uwagę powinien wypowiedzieć głośno. Poniechał, dochodząc do wniosku, że inni też powinni pamiętać o Maćku. — Mnie wszystko jedno — powiedział więc tylko i powtórnie wzruszył ramionami. Ziewnął ostentacyjnie, schował do kieszeni scyzoryk oraz drewienko i ułożył się wygodnie na boku. Przyjemnie tak leżeć — marzył — i szkoda, że wkrótce jesień... i szkoła. Pomyślał jeszcze, że w takim razie ta ich zabawa-niezabawa nie może już dłużej trwać, bo trzeba ponownie wejść w jarzmo codziennej, szkolnej harówki. Czy będzie wtedy czas i chęć na coś jeszcze poza nauką? A niech się tam Maciek głowi — pomyślał leniwie, i rozłożył się na wznak z obiema rękami pod głową. — I to mają być mężczyźni — orzekła Grabczykówna z dezaprobatą. — Jeden pyta, co dalej, a drugiemu wszystko jedno. Ale kiedy kobiety coś wymyślą, to zaraz się wybrzydzają i krzyczą, że chcemy władzę brać w swoje ręce. Logika! — Wspaniale — pisnęła Ala — powinnaś tak częściej! — Ty też mogłabyś coś powiedzieć, a nie tylko klaskać — obruszyła się. Pochwała przyjaciółki nie zrobiła na Baśce wrażenia, — Gadaj, co myślisz?! Ala nie speszyła się, zaczęła prędko: — Szesnaście rodzin objęliśmy stałą pomocą. Niestety z ofertami nam nie wyszło: Ponieśliśmy klęskę. No i trudno. Ale zostało nam 273 trochę, tego i owego, na jeszcze parokrotną pomoc. No i co najważniejsze, nie było dotąd zdecydowanej odmowy, czy niechęci do udzielania dalszej pomocy. Pewnie, nie otrzymujemy teraz tyle, co na początku. Ale wciąż jeszcze się zdarza, a największa pomoc w kartkach. Zostało jeszcze trochę do wykupienia i trzeba szybko, bo do pierwszego tylko dwa dni. No to co się zastanawiać? — Ale domino, gada jak komputer — zrobił uwagę, Jacek. Poprawił skrzyżowane po turecku nogi i znów zaczął obracać piłkę w dwóch palcach obu rąk. Jeszcze niedawno grali całą czwórką do zmęczenia. On chciałby jeszcze, ale dziewczyny miały dosyć. Sławek zresztą chyba też, choć nie wypowiedział tego głośno. — Z Maćkiem rozmawiałaś? Co on? — zainteresował się, i wprawił piłkę w szybsze obroty. — Powiedział wczoraj, że nie wie, o której wróci. Ma jakąś sprawę rodzinną, i żebyśmy bawili się sami — wyjaśniła Baśka. — No to chodźmy na lody — zdecydował Sławek. Podniósł się i otrzepał spodnie. — Coś mi jeszcze zostało — klepnął się po kieszeni. Najpóźniej z nich wszystkich, ale przecież i on w końcu mógł się poszczycić osobiście zarobionymi pieniędzmi. I to bez pomocy Maćka czy Siwego. Ojciec czasami dorabiał do pensji, angażując się do odnawiania mieszkań. Co ważniejsze, znał kogoś, kto posiadał pewne ilości farb i lakierów, o które w sklepach było teraz niezwykle trudno. Lecz tata w dzień musiał" pracować w fabryce, a po powrocie sam nie mógł zrobić dużo, zaproponował więc synowi spółkę. — Będziesz pomagał w czym trzeba, najwięcej w olejnym malowaniu otworów. — Objaśnił, pokazał, co i jak, a dla 274 Sławka nie była to pierwszyzna, kiedyś próbował już, z dobrym skutkiem, we własnym mieszkaniu. — Pamiętaj, żeby nie brać zbyt dużo farby na pędzel. Smaruj cienko, bo inaczej porobią się zacieki na powierzchni. Wiem, że masz teraz swój urlop — dodał — i nie chcę, żebyś robił darmo, jak nie będę musiał po tobie poprawiać, dostaniesz dwadzieścia pięć procent. Stoi? — wyciągnął rękę, a Sławek uścisnął ją bez namysłu. — Ale tata nie będzie mnie rozliczał? Mam swoje wydatki — zastrzegł się, i ojciec kiwnął głową. Pomocnik był mu pilnie potrzebny. Zabrało mu to dwa dni i zarobił „majątek" — ponad dwa tysiące złotych! Po paru dniach podobnie, i poczuł się prawie milionerem. Bez zamiaru skrywania czegokolwiek powiedział Bractwu, że na ten czas muszą go zwolnić z wszystkiego, a on za to wniesie „żywy kapitał". Zyskał w oczach Alki, to się widziało, u innych zresztą też, kiedy z doskonale udaną obojętnością kładł potem do wspólnej kasy całe dwa tysiące złotych. Nadto półtora tysiącem zasilił swoją książeczkę oszczędnościową — na której aktualnie miał dwieście złotych — a pozostałe prawie pięćset złotych przeznaczył na wakacyjne, okolicznościowe uciechy. Przeważnie były to napoje oraz lody. Kapitalik topniał szybko, lecz Sławek nie martwił się tym. Nie posiadł dotąd zniewalającego pragnienia gromadzenia pieniędzy. Ważniejsze dla niego było zafundowanie sobie i reszcie Bractwa niewielkiego w gruncie rzeczy zbytku, jakimi były dla nich — chociażby lody. Ruszyli za Sławkiem ochotnie, prawie zapominając, o czym rozprawiali jeszcze przed chwilą. Przy wkraczaniu w piętnasty rok życia sprawy nawet najbardziej ważne zwykle 275 nie zaprzątają głowy przez całą na okrągło dobę. Zapomina się o nich i wraca, by znowu, w chwili jak ta, całą uwagę poświęcić jedynie własnej przyjemności. I tylko Baśka, kiedy od swojej polanki oddalili się już znacznie, powie-działa jakby do siebie: — Co będzie, jak Maciek wróci wcześniej i nie zgadnie, gdzie nas szukać...? Obaj chłopcy nie odpowiedzieli. Może nie dosłyszeli? Idąca obok Ala odrzekła niecierpliwie: — Znajdzie nas, nie martw się. — A po chwili zwierzyła się: — Och, jak ja uwielbiam lody... — na twarzy miała błogie uszczęśliwienie. Maciek Smoleń „znalazł ich" dopiero na krótko przetf zmierzchem. Zadzwonił do drzwi Baśki, a kiedy otworzyła, powiedział, żeby zorganizowała sobie czas na jutro od wpół do jedenastej. Podręczniki ma obiecane „na mur", i odbiorą je razem, bo może przy okazji uda się znaleźć „gdzieś na mieście" poszukiwany przez Baśkę — bezskutecznie dotąd — kociołek do gotowania bielizny. — Tylko się nie spóźnij — zastrzegł odchodząc. — Czekaj przy przystanku. Przybyli w umówione miejsce prawie jednocześnie. Do przystanku miała ledwo parę kroków, kiedy nadjechał syreną. — Trochę się bałam, czy zdążę — przyznała, sadowiąc się przy nim. — Ale wiesz, musiałam Marka podrzucić Alce... — Sławek obiecał pozałatwiać, co trzeba, bez nas -1 wymruczał. — Nie wiem, jak Siwy, a Alka, jak mówisz, nie będzie mogła... — Dzisiaj nie ma potrzeby — zaprzeczyła. —Co było na dziś, zdążyliśmy wszystko zrobić wczoraj wieczorem. 276 Wróciłeś późno, nie wiesz. Pozostała nie rozstrzygnięta kwestia, czy będziemy dalej... Powinieneś się wypowiedzieć. \loże zdążymy jeszcze wieczorem się spotkać... Chociaż (jziś to już właściwie żyjemy jutrzejszym dniem... Pierwszy dzień w ósmej klasie — powiedziała to trochę zbyt patetycznym tonem. Smoleń nie odpowiedział. Na Puławskiej zwiększał się ruch, i musiał skupić uwagę na prowadzeniu pojazdu. — już niedaleko, kumpel mieszka przy Hożej — rzucił w jakiejś chwili. Książki leżały przygotowane, a Baśka przeglądając je ucieszyła się, widząc jak w dobrym były stanie. Prawie jak nowe. Do tego miłe zaskoczenie; matka owego kolegi — gdyż jego samego nie zastali — nie chciała przyjąć za nie żadnych pieniędzy. — Niech wam służą — powiedziała po prostu. — Jeśli wytrzymają, to na przyszły rok sprezentujecie drugim. — Widzisz — rzekł Maciek, zapuszczając ponownie silnik. — Pewnie już zwątpiłaś... To gdzie teraz, chyba do Domów „Centrum"? — Jeśli możesz... — szepnęła. Nadzieja na kupienie jeszcze dziś tak bardzo potrzebnego kociołka wydała się realniejsza, i gdyby się udało, stanowiłoby to już „pełnię szczęścia". — Mama się ucieszy — pomyślała na zapas. Przykre rozczarowanie było tym większe. — Nie ma, i nie wiadomo, kiedy będą — usłyszała. W sąsiednim stoisku powstał tumult; wykładano garnki i pokrywy, które przed chwilą dostarczono z magazynu. Zdecydowała się stanąć w kolejce. Wybrała największy garnek, prawie jak pół kociołka. — Oczywista zasługa Maćka — przyznała w duchu. 277 Zdążył skoczyć w kolejkę, kiedy zaczynała dopiero „ros« nąć". — A teraz do „Hortexu" — zadecydował, powstrzymując ją przed zajęciem miejsca w samochodzie. — Tylko parę kroków, przejdziemy. — Zakupioną zdobycz umieścił na podłodze samochodu i przykrył gazetą. — Żeby kogo nie i skusił — wymruczał, zamykając starannie drzwiczki. Baśka wahała się. Co innego, gdy zapraszał na lody nas wszystkich — pomyślała. Nie pragnęła żadnych wyróżnień, ale zrażać go okazywaniem niechęci też nie chciała. Nie musiała wysilać pamięci, aby wiedzieć, ile on w ciągu tych wakacji zrobił dla innych, i to bezinteresownie. A choćby i dziś... z tym kociołkiem... Sam pomyślał i pomógł... Uśmiechnęła się więc przyjaźnie i powiedziała prosząco: I — Wiesz, Maciek, chciałabym tu jeszcze trochę połazić. Zobaczyć, pooglądać wystawy... To taka rzadka okazja dla ! mnie. Smoleń uśmiechnął się. Swoim zwyczajem leciutko, ledwo widocznie. — Możemy — zgodził się. — Ale chyba się rozczarujesz, na wystawach teraz niewiele. Co innego, gdybyśmy skoczyli na Bazar Różyckiego. Tam dopiero egzotyka... Wybierzemy się kiedyś, zobaczysz — obiecał.! Ruszyli Alejami do Brackiej, skręcili w Rutkowskiego. Baśka nie mogła oderwać oczu od mijanych sklepów. Próbowała zaglądać do środka. Nie patrzyła na przechodniów, na twarze ludzi na ulicy, i tych znajdujących się wewnątrz. Ją interesowało wyłącznie to, co leżało wyłożone w witrynach komisów czy na ladach. Bluzki, sweterki i wiele innych ciuszków, w tym przeróżne drobiazgi z biżuterii galanteryjnej — ozdoby osobiste, czy do wyposażenia wnętrza mieszkań. Wbrew pesymistycznym zapowiedziom Maćka znajdowała tu całe wielobarwne i urozmaicone bogactwo przedmiotów i rzeczy, jakich próżno szukałaby w sklepach w swojej dalekiej od Śródmieścia dzielnicy. Maciek tym „babskim cackom" okazywał lekceważenie i chyba niechęć. Więcej spoglądał na ludzi, zwłaszcza tych młodszych. Niektórym przyglądał się z rosnącym niepokojem. Jakby chciał zgłębić, co kryją w oczach, nierzadko osłoniętych przeciwsłonecznymi szkłami okularów. Poganiał też Baśkę, chociaż bez słów, pociągając ją jedynie za rękę. Opierała się z rzadka i nie na długo. W ten sposób doszli do Nowego Światu. Chciała skręcić w kierunku Krakowskiego Przedmieścia, ale ją powstrzymał. — Nie chciałbym pozostawić zbyt długo samochodu. No, i mieliśmy iść na te lody... Z kremem — przypomniał zachęcająco. Kiwnęła głową. — To może tędy? — I nie czekając odpowiedzi zawróciła, idąc teraz prawą stroną tej samej ulicy. Przyśpieszyła nieco, oglądając wystawy już mniej uważnie. Chociaż tu miała więcej okazji do podziwiania. W kawiarni „Hortexu" chciała zaprotestować, ale zrezygnowała wiedząc, że Maciek już zamówił dwie porcje lodów i dwie butelki coli, i zadowolony z siebie spojrzał na Baśkę. — Proszę cię — zachęcił, napełniając szklaneczki. Jedli wolno, bez najmniejszej łapczywości. Baśka pomyślała, że chyba on celowo przedłuża pobyt tutaj i to ją trochę speszyło. Podobnych sobie czternastolatków nie widziała w pobliżu, najmłodsi byli chyba w wieku Maćka. 278 279 Przeważali jednak starsi. Rozglądając się dyskretnie p0 j sąsiednich stolikach zauważyła, że twarze siedzących pozbawione były zwykłej swobody, uśmiechu, jaki powinien I gościć — myślała — u ludzi bądź co bądź siedzących tu dla przyjemności. Tymczasem więcej widziała powagi, a nawet na twarzach niektórych gości jak gdyby zamyślenie czy i może niepokój. 'W jakiejś chwili spojrzała na Maćka i j zdumiała się jeszcze więcej; z twarzy chłopaka zginął wyraz ! zadowolenia, z jakim niedawno jeszcze sadowił się przy stoliku. Siedział oto jakiś zgarbiony, jakby osowiały, i tylko pojawiał mu się co pewien czas błysk podniecenia, spowo- I dowany czyimś głośniejszym słowem, uwagą. Przeważnie milczał, chwilami rzucał skąpe słówka w rodzaju: — Smakuje ci? Ale dziś pogoda, chyba zacznie padać... — i ciągle nerwowo zerkał na zegarek. s — Masz dzisiaj niezwykle bogaty repertuar — rzuciła kąśliwie, nie mogąc znieść dłużej tej wyjątkowej wstrzemięźliwości w słowach. — Jeśli się bardzo spieszysz, to po co tak zapraszałeś? — Ja? Nie, co ty... — zaprotestował, ale tak mało przekonywająco, że natychmiast odparła niezadowolona: — Wiesz? Mogę się poczuć dotknięta. Ty się wyraźnie do czegoś zmuszasz! — odsunęła od siebie wypełnioną jeszcze do połowy szklaneczkę. — Nie, nie mów tak — Maciek Smoleń nieporadnym ruchem dotknął jej dłoni, którą wsparła o krawędź stolika. — Ja tylko nie pomyślałem... zapomniałem. Powinienem i przyjechać bez ciebie. Szkoda, że nie udało mi się tych książek załatwić wcześniej. Choćby wczoraj. 280 Nic nie zrozumiała. — O co chodzi? Mów jaśniej — zniecierpliwiła się. — Naprawdę nie zauważyłaś? — ściszył głos. — Ani tych... wzmocnionych patroli? Przecież dziś trzydziesty pierwszy... Druga rocznica... no, porozumień sierpniowych, podobno mają być manifestacje... — Czekaj, prawda — duże oczy Baśki powiększyły się jeszcze. — Ty myślisz, że mogą być znowu...? Powinniśmy więc wracać — zadecydowała #stanowczo. Podniosła się jednakże bez pośpiechu, jakoś nie mogła wyobrazić sobie niczego niezwykłego. Smoleń wstał również, szedł za nią. Na ulicy spojrzała uważniej, dostrzegła zwiększające się z każdą chwilą grupki, zwłaszcza składające się z młodzieży. Chłopak ujął jej dłoń i pociągnął za sobą w stronę zaparkowanej syreny. Jego wyraźnie już widoczne zdenerwowanie udzieliło się Baśce, wyrwała rękę i zaczęła Jbiec, potrącając przechodniów, ledwo za nią nadążał. Przy samochodzie stanął jak wryty i nagle zaklął wulgarnie: — O, kur...! — Opuścił z determinacją ręce. Baśce pociemniała twarz. Nie wiedziała, jak się zachować; zareagować ostro, czy puścić mimo uszu. Za moment powiedziała przeciągle: — Maaciek... Rzucił jej szybkie spojrzenie. — Musiałem zostawić tam, przy stoliku. Bo chyba nie zgubiłem przez tę krótką drogę. Zaczekaj tu. Zrozumiała. Dopiero teraz spostrzegła, że on nie ma w ręku swej maleńkiej aktówki, u suwaka której wisiała niewielka pętla paseczka, w którą wciskał zwykle przegub 281 dłoni i tak nosił — kolebiącą, dyndającą u ręki. W aktówce zwykł był trzymać dokumenty, pieniądze i kluczyki pojazdu. Na chodnikach przybywało ludzi. Baśka oparła się o maskę syreny i zapatrzona w ślad z& Maćkiem nerwowo myślała, co będzie, jeśli on zguby nie znajdzie? Ale gapa,, tak nie mieć głowy! Zaraz jednak usprawiedliwiała go — no, zdarzyło się. Pierwszy raz, a ja też nie jestem bez winy. Widziałam przecież te jego puste ręce, i jakbym zaniewidziała! — Czuła się winna i w duchu życzyła mu, aby odnalazł zgubę co rychło. Gdyż niczym nie zasłużył na takie zmartwienie i kłopot. Przeciwnie, starał się nadzwyczajnie. Tyle zawsze miał na głowie... — pomyślała z nagłym rozczuleniem. Znowu spojrzała w głąb ulicy. Na chodniku gęstniało od ludzi. Grupy, grupki. Jakiś chłopak, chyba w wieku Maćka, pędzi, potrąca ludzi. Zatrzymał się przy większej grupie, odciąga jednego, coś do niego mówi. Za chwilę biegną już gdzieś obaj. Zniknęli. A Maćka nie widać. Baśka nie wie, że przy stoliku, który niedawno opuścili, Smoleń całkowicie stracił głowę. Nie wiedział, co począć, sam stolik i najbliższe krzesła stały puste, bez najmniejszego śladu tego, czego szukał. Gromił się w myślach, wymyślał sobie, i pojmował szybko, że nic mu to nie da, bo nie ma -— i już! Ogarnęła go apatia, oparł się o stolik. Prawie zapomniał, po co tu jest. — Czy to nie ty zapomniałeś...? — usłyszał z boku, i oprzytomniał. O dwa kroki stała dziewczyna i wyciągnie 282 tą ręką wskazywała bufet. — Tam oddałam — poinformowała, i pośpieszyła do drugiej, stojącej już w drzwiach. Nawet jej nie podziękowałem — pomyślał, dziękując za to w dwójnasób kobiecie stojącej za bufetem. Potrwało, nim ?? zwróciła aktówkę, była skrupulatna i pytała dociekliwie, co jest w środku. I zaraz osobiście sprawdziła. Wypadł wreszcie na ulicę. Na chodniku ujrzał tłumy. Na jego widok Baśka uśmiechnęła się z ulgą. Chciał odwzajemnić uśmiech, ale zaraz usłyszał wyrzut: — Myślałam, że już nie przyjdziesz... Zjeżył się na tę wymówkę. — Żeby nie ty, byłbym tam, z nimi! — wykrzyknął w raptownym gniewie, posyłając zazdrosne spojrzenie na rówieśników, i tych trochę starszych, i na tych zupełnie dorosłych, którzy teraz, wszyscy razem, niezwykle zbratani, szli i biegli na pozór bezładnie. Wykrzykiwali coś, a na zasłoniętej przez ludzi jezdni też się już coś działo; zwiększał się i narastał tam hałas. Maciek zaś mocował się z zamkiem, wreszcie spostrzegł — w zdenerwowaniu pomylił klucze; zamiast właściwym chciał otworzyć tym od kufra. W końcu znaleźli się w wozie, ruszyli. Wydostali się jakoś na jezdnię,, ale czym dalej, tym gorzej. Jezdnią walił tłum; niesforny, rozbiegany, rozemocjonowany. W dali narastał hałas. — Huk, wystrzały...? — trwożyła się Baśka, chwytając łapczywie okruchy nadziei, że może to nic, że może jej tylko się zdaje. Nie wiedziała, czy najgorsze za nimi, czy przed nimi, czy też może znajduje się gdzieś z boku. — Szybciej, Maciek, prędzej! Bo nie przejedziemy — ponaglała przez łzy, których nie była już w stanie powstrzymać. 283 Oczy piekły od gazu. Broniła się, zaciskała powieki, zakrywała oczy dłońmi, lecz mimo zamkniętych już wszystkich szyb pojazdu nie na wiele się to zdało. Chmury łzawiącego gazu atakowały wszystkich, nawet tych siedzących w mieszkaniach. A co dopiero znajdujących się na ulicy. Na jezdni szarzało, ciemniało od dymu. — Co on wyprawia, wariat, gdzie się pcha! — nie wiedziała, czy wykrzykuje to na głos, czy tylko w myślach. — Zawracaj! Nie przejedziemy, Maciek, nie słyszysz?! ? wychrypiała z wysiłkiem. Wciskała się w oparcie, zasłaniała rękami głowę, bo rozbiegany, a za chwilę znów napierający tłum pojawił się bliziutko — był tuż! I znów cofali się, jedni lub drudzy, i ponownie zbliżali się, i co chwila nowy huk, i brzęk rozbitego gdzieś blisko szkła. — Znów ta czarna mucha... Obrzydliwa, ohydna. Znowu brzęczy... — myślała ze wstrętem Baśka, czując, że jest na pograniczu utraty zmysłów. Miała wrażenie, jakby nie jedna już, ale cała chmara czarnych owadów ogarniała ją, tłumiła oddech, dusiła... — Próbuję się przecisnąć, nie zdołam zawrócić... — usłyszała głos Maćka. Otworzyła powieki szerzej, oczy nadal łzawiły, spojrzała w okno — syrena sunęła wolno, jakimś zygzakiem, blisko krawężnika. Zdawało się, że robi się luźniej, jakby jaśniej. I nagle trzask, uderzenie kamieniem w przednią szybę. W najwyższym przerażeniu widzi zakrwawioną twarz Maćka, bezwładnie lecącą na bok jego głowę. Samochód już stoi, ale przednim kołem na chodniku, a wgniecione drzwi pojazdu jakby chciały objąć słup ulicznej latarni. Oniemiała z trwogi Baśka gwałtownie szarpie nieustępliwe, zablokowane drzwi samochodu. Bez 284 skutku. Krzyczy, woła do nie dającego znaku życia Macka i do tych tam, za szybą. — Ratunku! Pomocy... — głos Baśki słabnie, cichnie. Ogarnia ją nagła słabość, jeszcze niezdarnie próbuje ^trzeć twarz Maćka i unieść jego głowę. Lecz nie ma już siły ? ?? się jej nie chce. — Czarna... obrzydliwa... jak okropnie brzęczy... kołacze się jedynie gdzieś w głebi zmętniej, zamazanej świadomości... Warszawa, 16 sierpnia 1982 r— 2 grudnia 1983 r. ? RSW „Prasa-Książka-Ruch" Młodzieżowa Agencja Wydawnicza Warszawa 1986 r. Wydanie I Nakład 59700 + 300 egz. Ark. wyd! 11,9 Ark. druk. 9,0 Oddano do produkcji 17 stycznia 1986 r. Podpisano do druku we wrześniu 1986 r. Prasowe Zakłady Graficzne Koszalin, ul. Lampego 18/20 Zam. D-22 P-52 ??