16391
Szczegóły |
Tytuł |
16391 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16391 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16391 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16391 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kamil C Alster
PANIKAT
Nie znoszę takich snów: nie zostaje po nich nic poza poczuciem, że stało się coś
złego, że działo się w nich ze mną coś niedobrego. Budzę się wtedy z jakimś szlamem w
duszy, nastrojem ciężkim niczym wezwanie z onkologii. Cały pokój wydaje się być
składem kiepskiego humoru, okna krzywe i nie tam, gdzie trzeba, patrzące, sufit za nisko,
podłoga skrzypiąca, na ścianach psychodeliczne, toksyczne i dołujące cienie. Dokładnie
tak było dzisiaj: najpierw usiłowałam przypomnieć sobie, o co chodziło: najgorszy sen
staje się debilnym filmikiem, kiedy się go przewinie na jawie. Ale się nie udało. Coś
majaczyło na skraju rozpoznania, lecz nie udawało mi się dojrzeć nic sensownego. Pewnie
nic sensownego w tym śnie nie było, przez co jeszcze bardziej mnie wkurzał: istoty zero, a
humor zepsuty.
Piersi mnie bolały, nabrzmiały, cholera, może mi się znowu śnił gwałt?! Na inne
przeciążenia organizmu za wcześnie. Zerknęłam na kalendarz. Za wcześnie.
Chłopa mi. Dowcipna Hemra powiada, że cierpi na Ostry Zespół Niedopchnięcia.
Jest uprzejma i grzecznie nie rozciąga tego OZN na mnie, ale ja mogę. Moje ciało, moje
niedopieszczenie, moje problemy...
Chlipnęłam sobie.
No właśnie, tego mi brakowało, żebym poszła do pracy z zapuchniętymi oczami.
„Uświadomiony OZN plus szloch w poduszkę” - pomyślą wszyscy. Niedoczekanie.
Wzięłam gorący prysznic, otuliłam się masażerem, odbębnił na mnie pięciominutowy
zestaw, krew ruszyła ostro, trochę więcej napłynęło do głowy, mózg też się jakby
otrząsnął. Zrobiło się lepiej. Lift pod oczy, grubo. Tapeta. Przygotowałam sobie ubranie,
włożyłam do worka antistatic. Jak się ma kremowego, długowłosego pircha w domu, to się
człowiek szybko przyzwyczaja do ubierania w ostatnie piętnaście sekund przed wyjściem.
Nasypałam Woxowi karmy, popieściłam chwilę, i - widząc, że zajął się jedzeniem - szybko
spryskałam się antystatem, włożyłam spódnicę, bluzkę i żakiet i ciągle jeszcze wolna od
włosów kota, wypadłam na ulicę.
Zajęta przygotowaniami, zapomniałam na chwilę o ołowianym śnie, ale dopadł
mnie, gdy szłam na przystanek. Sprawdziłam rozkład, na ostatnią pasującą kapliczkę
jeszcze się załapię, ale korzystam z tego udogodnienia już piąty raz w miesiącu. Za dużo.
Trudno, inaczej zawalę cały ranek.
Ostro ruszyłam na plac Zgody, dotarłam chwilę przed przyjazdem kaplicy. Udało
się. Spróbowałam zrzucić trochę swoich trosk na Pana Boga, ale jakoś mi modlitwa dzisiaj
nie szła. Przeprosiłam, obiecałam poprawę. Nie jemu, aż tak pyszna nie jestem, żeby
sądzić, że czeka tylko na moje łaskawe obietnice. Sobie tę poprawę obiecałam.
Za oknami, a siedziałam przy jedynym bez witraży, zamalowanym na matową biel,
w której jakieś bydlę wydrapało plamkę, wybuchła wiosna. Gałęzie drzew wyciągały się
ku światłu i słońcu tak intensywnie po długiej, mętnej zimie, że niemal słychać było trzask
ich zdrewniałych ścięgien, eksplodowały pąkami, a niektóre już nawet listkami i kwiatami.
Żółte foksenty, na przykład. Spieszyły się. I dobrze, potrzebne będą z nich bukiety na
święto Oczekiwania. Ostry, trochę limonowy zapach podczas nocnych messji...
Niezapomniane i mocne wrażenie, oczyszczające...
Wysiadłam przystanek wcześniej, szybki marsz i przewertowana w głowie lista
czynności do wykonania. Nic specjalnego na dziś nie przewidywałam. Sutki mnie paliły w
niewygodnym biustonoszu, ale trudno - jak się paraduje z czwórką na froncie, to nie ma
siły, żeby nie dygała w najlepszym nawet staniku.
Zaatakowałam ochronkę od tyłu.
Podwórko zamiecione, sznury na pranie puste, kosze na śmieci puste też, alejki
wygracowane. Trawnikowi przydałoby się już strzyżenie, miechowce hardo prężą żółte
łebki, jeszcze dzień, dwa i wystrzelą swoimi lepkimi nasionkami, będzie ich pełno
wszędzie, najwięcej w nosach, oczywiście. I we włosach, i w jedzeniu. Nie pomogą siatki,
to znaczy - trochę tak, ale lepiej zapobiegać niż likwidować skutki. Prawda?
Prawda.
W biurze czekała świeża poczta, na szczęście nic ważnego, rachunki,
potwierdzenia przelewów, wezwania zapłaty, druki reklamowe: sprzęt, podręczniki,
artykuły szkolne i biurowe, meble do kaplicy... Standard. Zastanawiałam się chwilę nad
nowoczesnymi tapczanikami dla średnich grup dziewczęcych, zastanawiałam czysto
teoretycznie, wiedziałam, że w tym roku funduszy na nie nie dostaniemy.
Odczekałam do sygnału radiowego, uruchomiłam dzwon na śniadanie, chwilę
potem Qetre przyniósł mi moje, zjadłam owsiankę i surówkę, mięsa nie tknęłam, tylko mi
jeszcze brakowało jakiegoś przeciążenia żołądka w, i tak niedobrze funkcjonującym,
organizmie! Podczas siorbania owsianki udało mi się przejrzeć dzienniczki trzech grup.
Aha, miechowce! Zadzwoniłam do działu technicznego, upierali się, że jeszcze za
wcześnie:
- Część, owszem, się zetnie, ale jutro inne łodygi się wyprężą ze zdwojoną siłą,
pani dyrektor.
- To przejedziecie jeszcze raz. Czy może macie za dużo pracy, bo nie rozumiem...?
Zawiesiłam głos, Kuklon właściwie to odebrał.
- Ależ nie, nie o to chodzi. Dobrze, już wyprowadzam kosiarkę.
Rzeczywiście, chwilę potem usłyszałam wibrujące buczenie. Nie wiem dlaczego,
ale odezwało się jakimś głupim echem w sutkach, musiałam pójść do łazienki, schłodziłam
piersi zimną wodą, wtarłam trochę kremu. Do licha, niech się uspokoją.
Wróciłam do pokoju. Ale nie miałam nastroju do pracy, w każdym razie nie do
takiej codziennej. Wpadłam na szalony, ale też i dydaktyczny pomysł. Wybiegłam z
gabinetu i zjechałam na dół, Kuklon był na przeciwległym końcu trawnika, poczekałam, aż
zjechał do mnie, pomachałam ręką:
- Dobra, teraz ja, Kuklonie.
- Pani?! - Otworzył gębę i gapił się na mnie długą chwilę.
Potem zamknął usta.
- No tak, a ty możesz pomóc w pralni, na pewno coś tam jest do roboty, zawsze coś
jest. Musimy się pomęczyć, zanim dojdą do nas ekipy remontowe.
Zsunął się z siodełka. Zrzuciłam klapki.
Koszenie było przyjemniejsze niż sądziłam. Przyszło mi do głowy, że starsze grupy
mogą to robić w nagrodę nawet. Zaczęłam kosić w kółko. Ciekawam, czy z góry będzie to
widoczne? Największy trawnik skosiłam w spiralę.
Potem zobaczyłam, że z drzwi biura wypadła Hemra i zmierza w moją stronę, nie
machała rękami, nie pokazywała na zegarek. Coś ekstra, i pewnie nic dobrego.
Skierowałam w jej stronę kosiarkę, z przybudówki wyjrzał Kuklon, machnęłam w jego
stronę ręką, podciągnął wiecznie zwisające portki i ruszył cwałem w naszym kierunku.
Zatrzymałam się przy porzuconych klapkach, zeskoczyłam i wsunęłam je na stopy, zanim
Hemra podeszła.
- Pani dyrektor... - powiedziała cicho.
Do licha, za cicho. Poczułam jakiś ziąb w tchawicy.
- Co się stało, mów.
- Przyszła.
- Kto? - zapytałam, łudząc się, że to coś innego.
- Kat.
Diabli-diabli-diabli!
Przyczepiła się. Trzeci raz w ciągu pięciu lat. Nie ma innych ośrodków?!
Wiedziałam. Czułam. Przewidywałam.
Przeczułam. To mój ciężki, duszny sen, to moje nabrzmiałe, piekące sutki, łomot w
skroniach...
Ale co mogłam zrobić? Skinęłam głową na Hemrę i ruszyłam pierwsza.
Siedziała grzecznie w poczekalni. Przepisowy mundur, czerń i purpura, w rogach
kołnierzyka dwie srebrne maski: lewa uśmiechnięta, prawa wykrzywiona. Kiedyś
oznaczały podobno komedię i tragedię, teraz pogodę ducha Dobra i cierpienie Zła.
Gładkie, ciasno zaczesane do tyłu włosy, upięte w płaski kok. Obojętne, zimne spojrzenie
ciemnych, niemal czarnych oczu.
- Dzień dobry. - Wstała na mój widok uprzejmie. - Chorąża Kapitularii Prewencji
Młodocianych Parfimiena. Referat Zapobiegania III Okręgowy.
No tak, lepiej zapobiegać niż karać... niż likwidować skutki...
- Witam. - Dotknęłyśmy się dłońmi. - Janna. Dyrektorka placówki.
Sięgnęła do planszety na biodrze. Moje nadzieje upadły. Jeszcze się łudziłam
chwilę temu, że może tylko kontrola, że jakaś niezgodność albo poszukują dziecka do
adopcji. Czasem tak bywa.
- Proszę, to decyzja o przeprowadzeniu zapobiegawczej prezentacji w pani
placówce.
- W ubiegłym roku już mieliśmy tu... - powstrzymałam się od użycia słowa „kata”.
Nie lubią tego podobno - prelekcję... Dlaczego rok po roku? Przecież nie mamy statystyk
gorszych od innych ochronek...
- Inne mają do trzech razy w roku. Więc nie jest tak u pani niedobrze, pani
dyrektor.
W domyśle: nie powinna się pani skarżyć, pani dyrektor.
Ciągle trzymała kopertę z nakazem w ręku. Wzięłam ją i zaprosiłam gestem do
gabinetu. Do tej chwili sądziłam, że załatwię to w poczekalni, ale już nie było na co czekać
- złościć kata... chorążej nie było sensu. Niewiele, ale zawsze coś może zrobić podczas
prezentacji...
Wpuściłam ją przodem do gabinetu, powstrzymałam się, żeby nie wbić nożyczek w
kark. Nie miałam w ręku nożyczek.
Z tyłu usłyszałam, że ktoś, pewnie Hemra, zamknął drzwi. Przysunęłam gościnnie
wyściełane krzesło, spoczęła swobodnie, założyła nogę na nogę. Usiadłam po drugiej
stronie biurka, rozważałam - otworzyć kopertę czy nie, zamanifestować wiarę w jej słowa,
czy okazać służbistą gorliwość. Wybrałam to drugie.
„Kapitularia Jasnego Oka miasta Nortymin zawiadamia Ochronkę XIV o decyzji
wykonania prewencyjnej demonstracji w podległej Dyrektor Jannie placówce. Zabieg
wykona Chorąża Kapitularii Parfimiena w dniu 7 Zieleńca Roku Nowego Odkupienia 84-
go. Na odwrocie zawiadomienia proszę pokwitować wykonanie zlecenia”.
Czy mi się wydaje, czy w ubiegłym roku było jeszcze miejsce na tak zwane
uwagi?? A teraz nie ma! Muszę później spraw... Ba! Ale jak, przecież nic nie zostaje w
aktach?!
- Zapoznałam się z pani krytyczną oceną zabiegu - powiedziała Parfimiena nagle. -
Ubiegłorocznego.
- O? A skąd ją pani ma? Nie pamiętam, żebym pisała coś takiego...
- Pani nie - powiedziała miękko.
Aha, czyli jej koleżanka napisała raport. To jest zapewne stała procedura, o której
nie miałam pojęcia. I teraz tak: czy Parfimiena, mówiąc mi o tym, ostrzega mnie przed
czymś, czy straszy, czy jeszcze coś innego?
- Rozumiem - powiedziałam w ciszę gabinetu. Nagle zahurkotała kosiarka. Kuklon
ruszył do roboty. Ciekawe, czy pokanceruje moją spiralkę na trawie? - Zawsze byłam
przeciwna tej torturze, nie kryłam i nie kryję tego - zakończyłam kompletnie niepotrzebnie.
- Ale stawia się pani w opozycji do faktów. Od czternastu lat stosujemy zabieg i
liczba przestępstw stale maleje.
Dotknęła odruchowo masek na kołnierzyku. Ta uśmiechnięta wcale nie była
wesoła.
- Mnie się wydaje, że maleje tylko liczba przestępstw pospolitych, ciężkich nie.
- Nieprawda, pani dyrektor. Były trzy lata jakby zastoju, ale to się zmieniło. Wręcz
można już mówić o tendencji opadającej. Poddani zabiegowi młodzi ludzie...
- Jacy młodzi ludzie! - nie wytrzymałam. - Te dzieci mają po sześć lat!
- Przy pierwszym zabiegu - tak. - Uśmiechnęła się, spokojna i pewna swego. - Ale
pobierają ich kilka na przestrzeni kilku lat i właśnie to już jest widoczne: poddani całej
serii, stają się odpornymi na chęci zbrodnicze członkami stada naszego. Dorastają w
świadomości, czym jest zbrodnia i jaka jest kara.
Otworzyłam usta, ale uświadomiłam sobie, że dyskusja z nią nie ma najmniejszego
sensu. Pani Parfimiena nie przyszła tu na rozmowę o celowości działania prewencyjnego,
ale w celu wykonania takowego. Kropka.
Wskazałam palcem jej planszetę.
- Czy ma pani wybraną grupę? - zapytałam.
- Tak. Dwie. Najmłodszą, to będzie ich pierwszy raz, i klasę drugą.
Nie odrywając ode mnie spojrzenia, jakby tylko czyhała na jakiś protest, przesunęła
planszetę, wyjęła kartonik z jakimiś notatkami, a potem pręcik DRAM-u. Podała mi
pamięć.
- Proszę to włożyć do waszej sieci. Uruchomię sama hasłem.
Jakbym nie wiedziała, że nikomu innemu nie uda się wystartować z prezentacją!
Wsunęłam pręcik do otworu, rzuciłam okiem na monitor. Zapis się przelał. Wyjęłam
pręcik pamiętnika i zwróciłam katu. Nie kryła, że odebrawszy pamięć, zanim włożyła ją do
gniazda w planszecie, sprawdziła, czy nie zamieniłam zręcznie jej pamiętnika na inny. Nie
zamieniłam. Nie umiem grać w trzy kulki. Pani Parfimiena popatrzyła na swoje notatki,
podniosła wzrok, kartonikiem trzymanym za rożek postukała się w kostkę drugiej dłoni.
- Ma pani w grupie dwunastej a myślnik e kropka er łamane przez 453 d takie
dziecko. - Jakby zawahała się, ale nawet nie rzuciła okiem, recytując nazwę. -
Dziewczynka... A-en-glois... Jak to się wymawia: „endżli”? Może: „ejndżel”?
- Ona chce, żeby mówić do niej Indżlua
- Indżlua... - przeżuła to. - Co za dziwactwo? - Wzruszyła ramionami. - Dobrze, to
jest bardzo zastanawiające, ale niech będzie. Co może pani o niej powiedzieć?
- Siedem lat, rozwinięta wyraźnie ponad grupę wiekową - powiedziałam spokojnie.
- Testy na inteligencję wykazują ogromny potencjał...
- Tak-tak, potencjał! - Wymówiła to słowo, jakby było obelgą. - Jak się zachowuje?
- W tym zakresie - w normie. Bez zarzutu. Jest wybitnie uzdolniona w...
- To mnie nie interesuje - przerwała, poruszając lekko głową w prawo i w lewo. -
Chodzi o zachowanie w grupie, skłonności do zachowań aspołecznych...? Empatia?
Asertywność?
- Nie odnotowaliśmy odchyleń. Ale my jesteśmy tylko opiekunami. - Ucięłam,
mając nadzieję, że skutecznie.
- Nie? - zdziwiła się. - A jej zainteresowanie... tym... bushjumpingiem?
Otworzyłam szeroko oczy. Skąd wiedziała?
- Ależ... To jest zabawa! Grupa malców ubzdurała sobie, że wymyśliła nowy rodzaj
performingu - rozpędzają się i skaczą trochę na oślep w krzaki. To wszystko. Niemal każda
grupa wiekowa przechodzi przez okres wyróżniania siebie z grupy rówieśniczej, dzieciaki
a to zbierają znaczki, a to biegają na karmienia do ZOO albo na grób niespodziewanie
kultowego poety, albo wszyscy nagle chcą być jachtsmenami...
- Tak pani uważa, pani dyrektor? Wszystko to jest, pani zdaniem, odmianą hobby?
- Wciągnęła po kolei obie wargi do ust i pomasowała je zębami. Jakby przygotowywała się
do długiego, ważnego wywodu. - A niszczenie krzewów?
- Oczywiście, że byłoby naganne. Ale oni to uprawiają na wełnowcach w kącie
skweru. Jak pani wie, są to wyjątkowo odporne na złamania krzewy o giętkich wiciach,
które na dodatek należy przycinać co dwa, trzy miesiące. Właściwie od kiedy wpadli na
pomysł bushjumpingu, te krzewy mają się lepiej, bo oni o nie dbają. - Uśmiechnęłam się.
Odchyliła się na krześle, podniosła rękę z kartonikiem do ust i postukała rożkiem
tym razem w dolne zęby, taka poza: „zastanawiam się, co z tobą zrobić”...
- Założę się, że inicjatorem performingu, jak to pani nazywa, jest ta... Indżlua -
powiedziała wolno.
Wzruszyłam ramionami:
- Nie jestem tego pewna - powiedziałam. - Przyszła do mnie grupka, a ja, nie
widząc niczego nagannego w ich pomyśle, nawet, przyznaję, nie pytałam, kto wpadł na
pomysł. Chyba w ogóle to była kwestia przypadku - ktoś biegł za piłką, wpadł czy
wskoczył w gęstwinę, ktoś inny wskoczył za nim, okazało się, że śmiesznie znikają w
puchatych rozłogach, i tak się zaczęło.
- Zaczyna się często niewinnie. - Rzuciła pouczenie.
Wiedziałam, że mam twarz jak maska, ćwiczyłam to. Obserwowała mnie.
Rzuciłam okiem na rozłożone na biurku notatki, przesunęłam jedną.
- Czy pani uważa, że z powodu skoków w krzewy należy indoktrynować dzieciaki,
torturując je widokiem kar wykonywanych na dorosłych za przestępstwa ciężkie? -
zapytałam, choć nie sądziłam, by mogło to coś zmienić. - Dziecięce figle karze pani
widokiem egzekucji? Chłosty do krwi, kamienowania, karne amputacje, egzekucje?
- Nie karzę, tylko uświadamiam, jak społeczeństwo reaguje na działania erozyjne
jednostek.
- Tak, ale co innego pokazać piromanowi płonącego człowieka w celu
uświadomienia mu, co go może czekać lub co czeka ludzi w wyniku folgowania swojej
słabości, a co innego dziecku, które wsypało do owsianki o jedną łyżkę słodziku za dużo,
pokazać odjęcie dłoni złodziejce sklepowej.
- Pani dyrektor, ta rozmowa do niczego nie prowadzi - powiedziała to tak, żebym
zrozumiała, że naprawdę to zdanie brzmi: „ta rozmowa do niczego dobrego nie prowadzi”.
- Terapia szokowa, zapobieganie wstrząsowe, to są uznane, sprawdzone i skuteczne
metody. I będziemy się tego trzymać. - Wstała i zrobiła krok w stronę biurka. - Dla dobra
małych obywateli. Dla dobra dorosłych obywateli. Proszę się nie fatygować, znam rozkład
zajęć, wiem, gdzie znajdę grupy.
Odwróciła się i wyszła z gabinetu.
Biedna Aenglois... Nieszczęsna grupa najmłodsza... Zaraz zobaczą na ekranie
ociekające krwią ciała, usłyszą przenikliwe krzyki oprawców i ofiar, zobaczą
wytrzeszczone w panice oczy ludzi miotających się w uścisku strażników... Będziemy
mieli przez miesiąc warty nocne, podczas których przy pasku każdego dyżurnego będzie
wisiał magazynek z tuzinem uspokajających i usypiających iniektorów. Najchętniej samej
sobie bym wpakowała połowę takiego zasobnika...
Wstałam i podeszłam do okna. Kuklon oczywiście przejechał kilka razy po mojej
spirali na trawniku, powstało coś dziwacznego... i niepokojącego. Jak pocięta bliznami
twarz...? Wzdrygnęłam się, ale nie ten ruch, a dźwięk interkomu strząsnął ze mnie ciarki.
W magazynie przeciekała jakaś rura biegnąca poddaszem i mimo suchej pogody
kapało na zapasy konserw.
Potem kuchnia poskarżyła się na jakość oleju.
Przyniesiono do podpisania zlecenie na zakup paliwa.
Minęły trzy kwadranse. Wykonywałam rutynowe, codzienne, powszednie ruchy
dyrektora ochronki i... czekałam. Zeszłam nawet do kapliczki, ale nie odważyłam się
przestąpić progu. To by było bluźnierstwo, prosić Pana o... cokolwiek w tej sprawie.
Cokolwiek.
Potem się zdecydowałam i poszłam do oddziału najmłodszego.
Na korytarzu panowała standardowa cisza. Taka jak zwykle podczas zajęć. Dla
mnie - z jednej strony naturalna i oznaczająca spokój, normę, codzienność, z drugiej -
złowroga, pełna napięcia, o włos od krzyku.
To nie ja zaczęłam krzyczeć.
Kiedy weszłam do klasy, dzieci siedziały mniej więcej na swoich miejscach.
Poznałam to, bo byłam tu tydzień temu, widziałam, że Onsana posadziła dziewczynki z
chłopcami, teraz dzieciaki dobrały się płciowo. Siedziały i czekały.
Pani kat Parfimiena leżała za katedrą, od strony okna, nie było jej widać w
pierwszej chwili. Skierował mnie na nią cienki strumyczek krwi, wypływający zza
podestu, niczym ognisty palec wskazujący na klasę. Jej mundur był pomięty i podeptany,
dziurki guzików ponaddzierane, w rogach kołnierzyka nie było żadnej maski. Ani
uśmiechniętej, ani smutnej.
Musiały skakać po niej, może nawet z katedry, dwa palce prawej ręki zostały
złamane, sterczały z nich kości i to z tej dłoni wypływała krew. Miała wydłubane oczy, ale
purpurowe, głębokie oczodoły niemal nie krwawiły. I rozdarty kącik ust, lewy. Poza tym
nie było widać żadnych obrażeń zewnętrznych. Oczywiście nieład we włosach, jeden but
spadł ze stopy, zawieruszył się gdzieś.
Pochyliłam się i dotknęłam koniuszkami palców jej szyi. Chłodna.
Wyprostowałam się, otarłam dłoń o połę kasaka. Zrobiłam dwa kroki w stronę
drzwi.
I wtedy nagle włączył się komputer i rzucił na ekran pierwsze klatki
dydaktycznego, prewencyjnego filmu: przestebnowane długą serią zwłoki grubego
mężczyzny - fioletowe, spuchnięte jelita na bruku. Jakiś chłopiec w klasie poderwał się i
wrzasnął przeraźliwie wysokim, na granicy pisku głosem:
- Panika! Pani-ii-ika!!
Zaczęłam iść w jego kierunku, nie wiedząc, czy wzywa do paniki, czy informuje
mnie, że za chwilę wybuchnie, ale poderwała się jakaś dziewczynka, o dwa kroki przede
mną, i wrzasnęła to samo, prawie to samo:
- Pani! Kat! Pani! Kat! Pani-kat!.. Panika-a-at!
Ktoś z tyłu sali zaczął przeraźliwie piszczeć. Cofnęłam się pod katedrę i uderzyłam
pięścią w panel komputera. Obraz zniknął, czwórka, bo już dołączyły dwie dziewczynki,
krzyczących, właściwie skandujących malców zamilkła, w martwej ciszy coś zaczął
mamrotać system sterujący.
- Dzie...ci - wykrztusiłam. - Proszę wyjść z klasy i ustawić się w pary, tak jak
siedzicie. No już!..
Nikt, patrzyłam uważnie, nie rzucił spojrzenia w stronę podestu katedry,
kompletnie wycięły zwłoki ze swojego krajobrazu. Do tego stopnia, że któreś, przechodząc
od rzędu spod okna, wdepnęło w strumyk krwi Parfimieny i, nie zwracając na to uwagi,
pomaszerowało grzecznie do drzwi. Jakby ulokowały trupa w ślepej plamce swoich oczu.
Udało mi się przechwycić tylko spojrzenie Aenglois - puste, spokojne i dziecinne.
Zamknęłam klasę na klucz. Poprowadziłam dzieci do skrzydła mieszkalnego.
Przekazałam zdziwionym, zaskoczonym nianiom.
Zadzwoniłam do Kuratersy ze swojego gabinetu. Dopiero teraz rozpętało się
piekło. Sygnały biperów, telefonów, syreny - pogotowia spowiednika, pogotowia
krematoryjnego. Pierwsze spóźnione jakby, drugie takie... nieodwołalne. Siedziałam w
swoim gabinecie z dwoma katelitechetami, opowiadałam i opowiadałam... W kółko, bo
przecież opowieść była krótka: przyszła, powiadomiła o wyborze grupy, zeszła do dzieci.
Wykonałam rutynowy obchód, podczas którego odkryłam, że klasa malców -
najwidoczniej - reagując kompletnie odwrotnie do zamierzeń Pani Kat, podniecona
prezentacją, być może przesadzoną, nie wiem, nie oglądałam, nam się ich nie prezentuje,
rzuciła się na Panią Kat i zmasakrowała ją, tak sądzę, musiały doznać szoku, ale w
nietypowy sposób, nie potrafiły stłumić wyzwolonej przez przekaz agresji, nie wiem... nie
wiem... nie wiem...
Po dwóch godzinach w ochronce zapanowała cisza. Wyszłam na balkon z pokoju
wypoczynkowego, przylegającego do mojego gabinetu. Niebo zasnuła cienka warstewka
bladych, spranych chmur, taka łudząca pogoda - człowiek ani się obejrzy, jak spali sobie
skórę na twarzy. Trawnik przecinały smugi wielu zestawów kół, skojarzył mi się z łonem
wysmaganego batami oprawców Pana. Wzdrygnęłam się. Z facjatki nad magazynem
wyjrzał Kuklon, popatrzył na mnie. Wskazałam mu ręką trawnik, pokręciłam palcem,
najpierw wzruszył ramionami, potem popatrzył na świeżo skoszony, pobrużdżony trawnik,
zrozumiał, skinął głową. Po chwili wyprowadził kosiarkę, chwilę przy niej majstrował,
ustawiając noże nieco niżej, ruszył.
Bardzo ładnie się wszystko zamazywało.
Zrobiło mi się zimno. Potarłam ramiona, odetchnęłam głęboko. Zapach skoszonej
trawy dotarł na balkon. Zacierał inne wonie - spalin, pośpiechu, odkażalnika... Właśnie,
całe skrzydło trzeba będzie zamknąć na kilka dni. O, może odkładane do wakacji
malowanie korytarza przeprowadzić tam teraz?
To jest myśl. Wróciłam do gabinetu i sprawdziłam moce przerobowe malarni.
Mogli. Ustaliliśmy kolory i zakres.
Napiłam się herbaty.
Farba pokryje wszystko. Lakier na podłodze, może przestawimy salę - żeby nie
było naturalnego patrzenia w stronę, gdzie leżało ciało. Właśnie, dobra myśl. Przewiesimy
tablicę, wybijemy nowe drzwi.
Ktoś zastukał.
- Proszę?
Weszła Hemra.
- Pani dyrektor, podpisy...
Położyła przede mną kilka faktur. Nie były pilne, więc musiał być jakiś inny
powód jej przyjścia do gabinetu. Poczułam przypływ lekkiej wdzięczności do mojej
sekretarz. Pewnie chciała mnie oderwać od niedobrych myśli, zająć czymś oczy i ręce.
- Dzięki, Hemro.
Podpisałam, udając tylko, że sprawdzam, co robię. Po pierwsze, po Hemrze nie
trzeba było, po drugie, i tak niewiele widziałam. Podałam jej papiery.
Wzięła, ale zwlekała z wyjściem.
- Wszystko będzie dobrze. - Posłałam jej uśmiech.
Pewnie blady i nieprzekonujący.
Skinęła głową.
- Tak. Będzie dobrze... - Jej uśmiech był wysilony i wątły.
Wart Pac pałaca.
- Pani dyrektor... - zaczęła z wahaniem. - Będzie pewnie kontrola?
- Tak się spodziewam. - Skinęłam głową. - To pewnie rutyna, ale tak będzie. Rzucą
się na wszystko, od opału, przez pralnię, do poziomu nauczania geografii i wieku
zamążpójścia naszych abiturientek.
- Właśnie... - Oblizała suche wargi. - To ja bym... prosiła o zwrot książek...
Zmarszczyłam brwi pytająco.
- Pani dyrektor... Bo ja przypadkowo odkryłam, że pani wypożyczyła cztery książki
z naszej biblioteki... Dwa miesiące temu, z groszami... To była „Psychologia tłumu”,
„Sterowanie emocjami w grupie rówieśniczej”, „Wyzwalanie emocji u dzieci” i coś o
podprogowym...
- Nie przypominam sobie - powiedziałam spokojnie.
- Może dla kogoś... pani... wzięła? - szepnęła. - Nie są wpisane do katalogu
wypożyczeń. Ja po prostu widziałam je w pani szafce. - Strzeliła spojrzeniem w stronę
regału.
- Ach! Przypominam sobie! Tak, rzeczywiście, pożyczyłam je dla syna kuzynki, ale
zaraz potem zadzwonił, że już zdobył, a ja kompletnie o nich zapomniałam i nawet ich stąd
nie wyniosłam...
Poderwałam się i podeszłam do szafy. Książki rzeczywiście leżały w równym
stosiku na półce. Rzuciłam okiem, czy nie wystają z nich fiszki, potem na wszelki
wypadek przewertowałam wszystkie.
- Dziękuję, Hemro. I przepraszam. Pewnie za kilka dni przypomniałabym sobie o
nich i zwróciła. - Uśmiechnęłam się przepraszająco, podając jej woluminy.
- Oczywiście, ale wolę na kontrolę mieć wszystko wyczyszczone - powiedziała
spokojnie. - Po co mają się czepiać, prawda?
Odwróciła się i skierowała do drzwi. Zatrzymała tuż przed progiem.
- Pani dyrektor?
- Tak?
- Czy oni będą jeszcze przysyłali katów do tych dzieciaków? Czy może zmienią
metody?
- Miejmy nadzieję, Hemro, miejmy nadzieję - powiedziałam, nie precyzując, co
mam na myśli.
Skinęła głową i westchnęła. Potem sięgnęła do klamki, ale tylko położyła na niej
dłoń.
- Pani dyrektor, ale ja nie będę wpisywała tych pozycji na pani konto, bo przecież
w sumie... to po co?
- Nie wpisuj, Hemro. Nie wpisuj. Po co?
Skinęła głową, wyszła. Odczekałam chwilę, poszłam do łazienki, rozebrałam się do
połowy i uczciwie schłodziłam ciało zimną wodą, a potem jeszcze strumieniem zimnego
powietrza z suszarki. Dokładnie umyłam ręce, niczym Lady Loster, choć nie było na nich
krwi, tylko przelotne wspomnienie dotyku zimnego ciała. Przez sekundę przed moimi
oczami kotłował się milczący tłum malców nad poruszającym się jeszcze ciałem Kata. Czy
to był właśnie ten mój nieszczęsny sen? Czy wizja...? Otrząsnęłam się, ubrałam.
Dotknęłam kieszeni, w której leżał kartonik z notatkami Pani Kat Parfimieny, z
wytłuszczonym imieniem Aenglois, z zaleceniem „dotkliwy wstrząs w celu zniweczenia
skłonności przywódczych”... Biedna Aenglois! Taka podobna do mojej... Potrzymałam
kartonik pod strumieniem gorącej wody, rozmoczyłam go, podarłam, roztarłam.
Spłukałam.
Umyłam ręce.
Po co umyłam ręce jeszcze raz? Przecież nic na nich nie było! Przecież nic już na
nich nie było?!