13015

Szczegóły
Tytuł 13015
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13015 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13015 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13015 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

L.E. Modesitt Jr. WOJNA ŁADU Przełożyła Grażyna Motak Część pierwsza Chaos narasta I Stojąc na gładkich kamieniach starego nabrzeża w Nylanie, Justen obserwował, jak Shierra odbija od brzegu i wpływa do kanału. Okute czarnym żelazem sterówka i wieżyczka strzelnicza lśniły w porannym słońcu, a długie na cztery piędzi działo wskazywało przed siebie niczym czarna laska wymierzona w chaos. Za rufą najnowszego wojennego okrętu Dziesiątki Potężnych unosiła się cienka linia białej wody, kiedy sunął na wody Zatoki Candaru, pomiędzy bliźniacze falochrony powstałe w czasie budowy miasta. Młody mężczyzna w czarnym odzieniu inżyniera, przesunąwszy dłonią po krótkich jasnobrązowych włosach, spojrzał na trójkę studentów. – Obserwujcie uważnie samymi tylko oczami, kiedy wypłynie za falochron. – Co mamy obserwować? – zapytał szczupły rudowłosy chłopak. – Statek, głupku – odpowiedziała krępa dziewczyna. – Dlaczego? – chciała wiedzieć Norah, drobna blondyneczka o wielkich błękitnych oczach. – Obserwujcie – powtórzył Justen. W miarę jak żar buchał z komina Shierry, widoczny jedynie jako falowanie zielonkawoniebieskiego nieba na zachodzie, a spod dziobu zdawały się wydobywać białe pasma, czarny okręt wojenny nabierał prędkości. Nagle zniknął zarówno kilwater, jak i statek, zostawiając jedynie fale gorąca na zachodnim niebie. – Co się stało? – zapytał rudzielec Daskin, unosząc dłoń, żeby poczochrać gęste, kędzierzawe włosy. – Brat uniósł tarczę, oczywiście, tak jak i my będziemy się tego uczyć – prychnęła z niezadowoleniem przysadzista Jyll i odrzuciła w tył włosy. Justen cofnął się, by uniknąć długich, falujących czarnych warkoczy. Nie zaprzeczył jej stwierdzeniu o nauce osłaniania się, jakkolwiek miną lata, zanim któreś z tej trójki będzie gotowe – przynajmniej z tego, co mógł stwierdzić, ale na szczęście decyzja nie należała do niego. – Chodźmy. – Zawrócił pod górę, a troje studentów podążyło za nim. Norah szła ze wzrokiem ciągle zwróconym ku morzu, w stronę linii gorąca stanowiących jedyny ślad po okręcie. Jej wierzchnią czarną tunikę unosiła lekka bryza, niosąca resztki chłodu późnej zimy. Kiedy mijali zbrojownię, pojawiła się koścista rudowłosa kobieta. – Krytella! – Justen pomachał ręką. – Justen. Zajdę do szkoły, skoro zmierzasz w tamtą stronę. – Krytella się uśmiechnęła. – Nie wiesz czasem, czy jest Gunnar? – Nie. Jest na Krańcu Lądu, studiuje zapiski założycieli o Zmianie. – Justen próbował mówić tym samym tonem. Gunnar, zawsze Gunnar, zupełnie jakby jego starszy brat był wielkim Creslinem we własnej osobie. – A są jakieś? To znaczy, prawdziwe zapiski? – Przypuszczam, że muszą być. Dorrin z pewnością zostawił zapiski. – Justen przystanął przed długim budynkiem z czarnego kamienia, który zdawał się być niemal częścią trawiastego zbocza. – Ale on był inżynierem. – Napisał też Podstawy ładu. W każdym razie większość. – Justen skinął trójce studentów. – Możecie poczęstować się owocami w jadalni. Potem spotkamy się w narożnym pokoju. – Dziękujemy, magistrze Justen – odrzekli zgodnym chórem. – Nie jestem magistrem, raczej kimś w rodzaju młodszego inżyniera – zauważył Justen, ale cała trójka już się oddaliła. – Jak możesz być zadowolony, przekazując początki wskazówek ładu tym zepsutym dzieciakom? – zapytała Krytella. – A dlaczego nie? Ktoś musi to robić i... – Justen urwał, zdając sobie sprawę, że raz jeszcze Krytella porównuje go ze starszym bratem, na jego niekorzyść. Zmusił się do uśmiechu i dokończył: – Lepiej do nich dołączę, zanim zjedzą wszystkie owoce. – Powiedz Gunnarowi, że muszę z nim porozmawiać. – Powiem, ale pewnie zobaczysz go wcześniej niż ja. – Baw się dobrze ze swoimi studentami. – Dziękuję. Nie zjedli wszystkich suszonych owoców, zostawili co najmniej połowę. Mijając stół z przekąskami, Justen chwycił kilka cząstek suszonych gruszek i wepchnął je do ust. Szybko pogryzł i przełknął. Potem zszedł po schodach do podziemnego korytarza, który przecinał wewnętrzny ogród na obniżeniu terenu. Ogród oddzielał skrzydło jadalne od sal wykładowych. Cała trójka uniosła głowy ze swoich poduszek, kiedy zamknął drzwi. – Wyjmijcie Podstawy ładu. Spójrzcie na trzeci rozdział pierwszej części, strona piętnasta... części o skupieniu ładu. – Justen czekał, gdy wertowali książki, ciągle jeszcze zbyt sztywne, jakby czytali je tylko na jego polecenie. – Zechcesz przeczytać, Norah? Wielkooka blondynka odchrząknęła. – ...laska, albo jakikolwiek przedmiot, może być nasycona ładem. Skupienie takiego ładu, jeśli osiągnięta została równowaga, musi zaowocować większą ilością chaosu w innym miejscu. A zatem, im większy wysiłek na skupienie ładu w przedmiotach materialnych, tym więcej wolnego chaosu w świecie. – Co to znaczy, Daskin? – Nie wiem, magistrze. – W porządku. Przeczytaj ten fragment, ten sam. – Ten sam? Justen skinął głową. – ...laska, albo jakikolwiek przedmiot... – powtórzył Daskin słowa przeczytane przez Norah. – I co to znaczy? Daskin westchnął. – To pewnie o tym, dlaczego inżynierowie nie nasycają ładem wszystkiego, co tworzą. Justen skinął na Jyll. – Czy dlatego jest tylko dziesięć czarnych okrętów z żelaza? – zapytała. – Ile ładu wymaga wybudowanie takiego statku jak Shierra! – sondował Justen. – Mnóstwo, inaczej byś nie pytał – odparła Norah, szczerząc zęby w uśmiechu. – Ile żelaza pochłonęłaby budowa setki okrętów? – Ale żelazo jest silniejsze, prawda? – zapytał Daskin. – Możesz posadzić więcej dębów i świerków, ale nie więcej żelaza. Kiedy już wydobędziesz je z ziemi, zostaje wykorzystane. Kiedy zabierzesz żelazo z wysokich zboczy... co wtedy? Spoglądali tępo w podłogę. – Co spaja Recluce? – Ład – wymamrotali wszyscy troje. – Co robi żelazo? – Wiąże ład. – Świetnie. Co się stanie, jeśli wydobędziemy całe żelazo z wysokich gór? Jak sądzicie, dlaczego próbujemy kupować jak najwięcej żelaza z Hamoru czy choćby z Lydiaru? – Och... żeby utrzymać więcej ładu na Recluce? – Właśnie. – Justen zmusił się do uśmiechu. – Przyjrzyjmy się kwestii ograniczeń. Gdzie to znajdziesz, Jyll? Krępa dziewczyna wzruszyła ramionami. Justen odetchnął głęboko, zamiast wrzasnąć na nią, i odczekał chwilę. – Poszukaj na końcu początkowych rozdziałów. Wszyscy poszukajcie. Powiedzcie, gdy coś znajdziecie. Justen spacerował z kąta w kąt. Czy on i Gunnar byli tak tępi? Troje studentów ciągle kartkowało powoli Podstawy ładu. W końcu Norah uniosła dłoń. – Może to? – Odchrząknęła i zaczęła powoli czytać: – Gdyby ład albo chaos nie były ograniczone, powinny zatriumfować, kiedy pojawili się wielcy w obu tych dziedzinach. A jednak tak się nie stało, pomimo pojawienia się mężczyzn i kobiet posiadających moc, inteligencję oraz ambicje. A zatem, zasięg zarówno ładu, jak i chaosu jest w istocie rzeczy ograniczony, a wiara w równowagę sił ukazuje... Justen pokiwał głową. – Co to oznacza? – Nie jestem pewna. Młody inżynier spojrzał za okno, na górskie pasmo i ku czarnym kamiennym murom na północy, które oddzielały Nylan od reszty Recluce. Potem popatrzył w dół, na Ocean Wschodni. Może Krytella miała rację. Ktoś musiał uczyć, ale czy on był właściwą osobą? II – Trakt prowadzi już do starego księstwa Westwind. – Starszy radca przez chwilę pocierał czoło, po czym opuścił ramiona na antyczny stół z czarnego dębu w Komnacie Rady. Nikły odgłos fal na plaży pod Czarnym Domostwem, niesiony przez wczesnowiosenną bryzę, wpadał z szumem przez na wpół otwarte okna. – Nie tyle martwi mnie trakt, ile podążający nim żołnierze – zauważył mężczyzna o rzadkich włosach. – Ryltar... ten trakt jest kluczem do żołnierzy oraz handlu, który się z tym wiąże. Kiedy droga zostanie ukończona, będzie jedynym bezpośrednim wejściem do Sarronnynu. Trzeci radca zacisnął cienkie wargi i odkaszlnął. – Jak do tej pory Sarronnyn utracił niemal dwa tysiące żołnierzy. – Spidlar stracił dwa razy tyle, biali wycięli tam w pień trzy miasta, a my nic nie zrobiliśmy – odrzekł sucho Ryltar. – Dziś już nikt nawet nie potrafi dokładnie określić położenia Diev. – Nie mieliśmy wówczas środków, aby im odpowiedzieć. – Starsza kobieta o czarnych włosach i szerokich ramionach pokręciła głową. – Budzisz we mnie uczciwego człowieka, Claris – uśmiechnął się Ryltar. – A ty we mnie obrzydzenie, Ryltar – dorzuciła młodsza kobieta. – Rzecz w tym, że Fairhaven działa metodycznie, aby mistrzowski plan podbicia Candaru przez Cerryla się powiódł. – Ach, tak. Wielki mistrzowski plan, o którym tyle słyszeliśmy w ciągu ostatnich miesięcy. Dziękuję, że mi przypomniałaś, Jenna. – Bądź poważny, Ryltar. – Jenna powstrzymała westchnienie. – Ależ jestem poważny. A może przyjrzymy się faktom? Po pierwsze, przy naszych okrętach, nawet jeśli cały Candar podda się Fairhaven, jak by nam mogli zagrozić biali magowie? Po drugie, nie dość, że nie mamy wyszkolonych oddziałów, aby wysłać armię do Sarronnynu, to nie możemy wystawić takiej siły bez poboru, a pobór do wojska zrujnowałby nas bardziej niż samo Fairhaven. – Ryltar odwrócił się do Jenny. – Powiedz mi, co zagraża Recluce? Co naprawdę może nam zrobić Fairhaven? – Zniszczyć nasze podstawy ładu albo umniejszyć je do takiego stopnia, że okręty już nas nie obronią. – O? Czyżbyś znowu rozmawiała z Gylartem? – Nie sądzę, aby wiek Gylarta automatycznie dyskredytował logikę jego myślenia – wtrąciła się Claris. – Uwaga Jenny, czy też Gylarta, jest znacząca. Biali tworzą „udomowiony” ład, aby wzmocnić potęgę chaosu. Kiedy już zajmą Fairhaven, co powstrzyma ich przed podbiciem Hamoru? Albo co powstrzyma Hamorian przed pójściem za ich przykładem? Jak by to wpłynęło wówczas na twoje najbardziej zyskowne handlowe szlaki, Ryltar? – Odbiegamy od tematu. Poza tym, wracam do mojego pytania. Co możemy zrobić? – Ryltar znowu się uśmiechnął. III – Podnieść flagę – rozkazał kapitan. Na drzewcu ponad okutą żelazem nadbudówką łopotał czarny rial na białym polu. – Wygląda na handlowca z Lydiaru. – Hyntal odwrócił się do dwóch inżynierów. – Przez chwilkę popłyniemy obok, bracie Pendak, i sprawdzisz, czy możesz coś wyczuć. Pendak skinął głową. – Kapitanie! Zawracają! Próbują uciec przed wiatrem. – Tarcze! – warknął kapitan. – Tylko pomiędzy nami. – Cholera – mruknął Pendak. – Pomóc ci? – zapytał Justen. – Nie teraz. Justen wyczuwał wysiłek Pendaka skierowany na wytworzenie bariery, która ukryłaby Llyse przed wzrokiem Lydian. – Ster w prawo na burtę. – Jest ster w prawo na burtę – odpowiedziała jak echo kobieta przy sterze. Llyse zawróciła pod wiatr, a ciężkie turbiny jęknęły pod deskami pokładu tak delikatnie, że Justen raczej wyczuł wzrastającą moc, niż” je usłyszał. Przed dziobem Llyse po prawej Justen wyczuwał statek Lydian, na którym powiewał tylko sztandar księcia, a nie obramowana karmazynem flaga Fairhaven. Przetaczał się ciężko przez wzburzone fale. Justen i załoga widzieli z dziobu tylko czarną pustkę, a Lydianie puste morze za portem. – Trzymamy kurs na Lydian? – zapytał kapitan. – Na trawers sterburty, kapitanie. Trzy kable i zbliżamy się – odrzekł Pendak. – Lewo na burtę. Co za diabelską sztuczkę szykują ci biali? Kapitan Hyntal nigdy nie zapomniał, że jego praprapradziadek dowodził Czarnym Młotem. Niestety nie pozwala o tym zapomnieć również nikomu innemu, pomyślał Justen. – Jest lewo na burtę. – Kobieta przy sterze wzięła kurs równoległy do Lydian. Na pokład chlusnęła piana, a mgiełka drobnych kropel spadła na sterówkę, gdzie obok Pendaka stał Justen. Czoło starszego inżyniera perliło się od potu, gdy usiłował utrzymać na miejscu pojedynczą tarczę. – Broń gotowa? – zwrócił się Hyntal do zbrojmistrza. – Wieża gotowa, kapitanie. Pociski i rakiety w rezerwie. – Opuść tarcze, bracie Pendak – rozkazał Hyntal. – Zobaczmy, co za gulasz zgotowały te białe diabły. Okręt Lydian pojawił się po prawej przed dziobem. Rzeźbiona płyta nad nie używanym kołem łopatkowym nosiła napis Zemyla. Pendak otarł czoło i sięgnął po butelkę z wodą. – Trudniej utrzymać prostokątną tarczę niż okrągłą, Justenie. – Widziałem – odrzekł szeptem Justen. Hyntal spiorunował wzrokiem obu inżynierów, ale nic nie powiedział, kiedy Llyse zbliżyła się do statku handlowego. – Nie zwija żagli. – Puść im na dziób rakietę sygnalizacyjną. Syknęło i rakieta rozbłysła przed Zemylą. Llyse płynęła przed statkiem, dopóki na rufie nie załopotała biała flaga obramowana na niebiesko. Potem druga flaga sygnalizacyjna zatrzepotała na grotmaszcie, gdy handlowiec opuścił żagiel. – Przygotować się do walki wręcz. – Tak jest. – Załoga do abordażu. Czarno odziani marynarze o srogich twarzach zebrali się w szyku na sterburcie, po czym wbiegli na pokład handlowca. – Wasza kolej, bracia – zauważył kapitan. – Chciałeś zobaczyć, o co w tym wszystkim chodzi, Justen – odezwał się Pendak. Młodszy inżynier podążył za Pendakiem po trapie na lekko wysmołowany pokład Zemyli, której załoga została już odepchnięta od burt i tłoczyła się albo na rufie, albo w pobliżu bukszprytu. Czarno odziani marynarze przyprowadzili mężczyznę w kurtce kapitana do stóp masztu. – Mówią, że on jest kapitanem. – Czy zawsze byliście kapitanem tego statku? – zapytał Pendak zmęczonym głosem. – Tak, mistrzu. Kłamstwo brzmiące w tych słowach uderzyło Justena jak bat. Spojrzał na Pendaka. Pendak skinął na dowódcę marynarzy, młodzieńca o wyrazistej twarzy, imieniem Marten. – Znajdź bosmana. Marten i jeszcze jeden marynarz odwrócili się, ale zanim jeszcze zrobili krok, jakiś mężczyzna skoczył z rufy do morza. Przez jakiś czas marynarze i dwóch inżynierów obserwowali wodę w dole, ale nie pojawiła się żadna głowa, a Justen nikogo nie wyczuwał. – Czy to był kapitan? – Pendak zwrócił się do człowieka podającego się za kapitana. – Nie, panie. W jego słowach znów wyczuwalne było kłamstwo. – Znajdźcie drugiego mata. – Ja jestem drugi. – Krzepki mężczyzna wysunął się przed marynarzy. Zgrubiała skóra jego twarzy i ramion była opalona, włosy wypłowiałe od słońca, a w przystrzyżonej brodzie jasne włosy splatały się z siwymi. Justen wyczuł w jego słowach prawdę. – Czy ten człowiek jest skazańcem? – Wybaczcie, mistrzu... ale wszyscy wpadniemy w niezły pasztet, jeśli tak dalej pójdzie. – Chcecie, żebyśmy zatopili statek? warknął Pendak. – Bylibyśmy głupcami. Justen odchrząknął cicho. Pendak spojrzał nań i skinął głową. – Czy wszyscy bylibyście zagrożeni, gdybyście się nie zgodzili nazywać tego człowieka kapitanem? – zapytał Justen. – W zasadzie nie nazwałbym tego zagrożeniem. – Na czole krzepkiego mata pojawił się pot. – Raczej nie mieliście wielkiego wyboru? – Nie wiem, jak mógłbym na to odpowiedzieć – wyrzucił z siebie mat. Przemoczona koszula i czerwona twarz pomogły Justenowi podjąć decyzję. – To wszystko. – Musimy się rozejrzeć – dorzucił Pendak. – Choć nie spodziewamy się niczego znaleźć. – Jak sobie życzycie, mistrzowie ładu. – Weźmiesz przód? – Pendak wskazał w stronę dziobu. – Dobrze. – Justen ruszył przed siebie, omiatając zmysłami statek. Pendak miał rację. Statek był uładzony, zbyt uładzony. Wkrótce potem wrócił do marynarzy, gdzie czekał starszy inżynier. – Nic. Bele wełny ze Sligo i Montgren, suszone owoce, drzewo sandałowe i wielkie dzbany oliwy. Pendak pokręcił głową. – Idziemy. – Skinął ku marynarzom, a potem odwrócił się do tęgiego drugiego mata. – Dobrej żeglugi, bosmanie. – Jeśli wola, magowie. Dzięki. – Spocony mężczyzna na wpół zasalutował. IV Stłumiony stuk młota, a zaraz za nim dłuta, niosły się echem przez chłodne powietrze głębokiego wąwozu. Rząd pochylonych postaci wlókł się z trudem od stosu kamieni, który oznaczał krawędź budowli. Robotnicy mijali głębokie, proste szczeliny oddzielające od siebie bloki fundamentów, kamienne czworoboki o powierzchni trzydziestu cubitów. Za robotnikami rozciągały się ostre zręby, znaczące wielki trakt Westhorns. Podłoże tego traktu tworzyły złączone zaprawą, dopasowane kamienie, które łączyły bloki fundamentów. Każdy długi odcinek był prosty jak strzała. Droga ta będzie biegła z Fairhaven do Morza Zachodniego przez Sarronnyn, aż do Southwind. Zachodni kraniec wąwozu okalał potężny kamienny mur. Usunięto znad niego drzewa i ponad dwieście cubitów ziemi, a kurz i biały popiół z uprzątniętego miejsca opadały w chłodną głębinę. Robotnicy pokasływali, mrużyli oczy i zasłaniali je przed popiołem i pyłem. Ale szli dalej, dźwigając kosze pokruszonego kamienia ze stosu na krańcu wąwozu do stacji rozładunkowej. Trzy postaci w bieli – białych wysokich butach, tunikach i spodniach – stały w połowie drogi pomiędzy platformą rozładunkową a górską ścianą, która znaczyła koniec drogi. Trzy oddechy unosiły się niczym biała para ponad zimnymi kamieniami oraz rozrzuconymi gdzieniegdzie plamami śniegu i lodu. Za nimi mistrz kamieniarski kierował strumień wody, aby wepchnąć pomniejsze kawałki granitu w przestrzeń pomiędzy dwa bloki fundamentów. Nie obudowanego jeszcze rowu przy krawędzi drogi nie wypełniała woda, jedynie pokruszone skały, ziarnisty śnieg i kawałki lodu. Chłodne powietrze przeciął gwizd. – Odsunąć się! Odsunąć się! – Wrzask ostrzeżenia wydobył się z wąskich warg nadzorcy, kobiety w białym mundurze, która nosiła również miecz i biały szyszak z brązu. – Zamknąć oczy! Zamknąć oczy! Bezimienni robotnicy skulili się z zamkniętymi oczami za przesuwaną barierą z desek. Trzasnęło. Po kamiennym murze przed końcem traktu przemknął błysk jaśniejszy niż południowe słońce, ostrzejszy niż błyskawica. Głęboka na pięćdziesiąt cubitów skała pękła, rozdzieliła się i osunęła w bezładną piramidę u stóp wąwozu. Uniósł się grzyb skalnego pyłu, rozsypując w powietrzu biały proszek mgły i zamazując ostre krawędzie ścian wąwozu. – Naprzód. Ładować! – zawołała nadzorca. Dwóch z trójki magów ruszyło wolnym, zmęczonym krokiem z powrotem w stronę bursztynowego powozu, który czekał w miejscu, gdzie kończyły się wygładzone kamienie chodnika. Robotnicy wyszli chwiejnym krokiem zza bariery i poszli do stosu granitu, który zostanie wykorzystany do wypełnień albo ociosany przez kamieniarzy, zanim przyjdą murarze, dopasują i połączą kamienie zaprawą. – Ładować! – znowu rozległ się rozkaz. Kroki robotników raz jeszcze skierowały się ku pokruszonym skałom, tak jak od wieków kierowały się kroki bezimiennych więźniów na wielkim zachodnim trakcie. Zanim jeszcze osiadł pył, poszli, tak jak już wielu przed nimi, do taśmy rozładunkowej, którą inni więźniowie osadzili w miejscu obok zwału kamieni. – Tylko szare kamienie... Długi rząd robotników, mężczyźni i kobiety dźwigające identyczne kosze, przesunął się do przodu. Stuk... stuk... Za nimi podjęli na nowo prace murarze, formując równe szare mury i rowy odpływowe, które łączyły kamienne bloki podłoża drogi. Załoga rozładunkowa zaczęła wkładać kwadratowe kamienie do skrzyni i pierwszy tragarz opuścił kosz na taśmę. – Następny! Robotnicy przesuwali się do przodu, szurając skórzanymi butami na ostrych kamieniach. – Następny! V – Co zamawiacie, panowie? Gunnar zakaszlał, odchrząknął i skinął na Justena. – Ciemne piwo. – Justen zerknął na służącą w stronę nowych gazowych lamp przy drzwiach. Nie zapalono ich jeszcze, gdyż przez uchylone okna gospody wlewało się popołudniowe światło. Kobieta spojrzała na jego czarną tunikę i spodnie. – Ciemne piwo – powtórzył. – Nie chcę wiedzieć, jak minie wam dzień, inżynierze. – Przysadzista siwowłosa kobieta pokręciła głową i spojrzała na Gunnara. – Sok z zielonych jagód. – Palce mężczyzny o włosach barwy piasku zabębniły od niechcenia na wypolerowanym ciemnym dębie. – To niewiele lepiej. Chcecie coś do jedzenia? Pasztet z baraniny jest smaczny i nawet kotlety są dzisiaj dobre. – Nie, dziękuję – odrzekli bracia niemal równocześnie. – Hm... – mruknęła kobieta, zawracając w stronę kuchni. – Nie ma co gadać z magami i inżynierami, nie ma co, ale kto by tam chciał wiedzieć, co naprawdę dzisiaj zrobili? Ciemne piwo i sok z zielonych jagód... Justen uśmiechnął się szeroko. – Piwo ci nie służy. Dlaczego je pijesz? Tylko po to, żeby rozzłościć ojca albo mi dokuczyć? – Gunnar uśmiechnął się blado. – Dokuczenie mojemu przewyższającemu mnie pod każdym względem bratu jest powodem równie dobrym jak każdy inny. Tyle że nieprawdziwym. Po prostu tak się składa, że lubię ten smak. Poza tym, nie jestem wielkim mistrzem ładu, wspaniałym magiem pogody jak ty. Jestem tylko skromnym inżynierem, który mozoli się w warsztacie pod czujnym okiem Altary. – Naprawdę jest taka zła? – Nie. Nie zwraca uwagi, jeśli robisz coś dobrze, i szaleje niczym Easthorns w dniu, w którym je wzniesiono, kiedy popełniasz błąd. – Justen! Gunnar! – przerwał im czyjś promienny głos. Obok ich stolika przystanęła młoda czarnowłosa kobieta. – Och, Aedelia? Jak się masz? – zapytał Gunnar. – Co u twojego brata? – Z jego nogą znacznie lepiej, a matka kazała cię pozdrowić, gdy cię zobaczę. – Co robisz w Nylanie? – zainteresował się Justen. – Ojciec przywiózł drewno do stoczni, a ja czekałam, kiedy zobaczyłam, jak wchodzicie. Powiedziałam więc ojcu, że za chwilę wracam, i przyszłam się przywitać. – Aedelia uśmiechała się szeroko. – Przyłączysz się? – Justen skinął na jedno z dwóch pustych krzeseł, starając się zbyt otwarcie nie podziwiać jej wdzięków. – Chciałabym, ale ojciec już dostarczył drewno i czeka nas długa droga z powrotem, nawet przy pustym wozie... albo prawie pustym. Dostaliśmy trochę świeżej ryby i belę płótna z Austry. – Aedelia wyprostowała się. – Naprawdę muszę już iść. – Uśmiechnęła się po raz ostatni i odeszła. Dwa ciężkie kubki opadły na stół. – Proszę bardzo, szanowni panowie. To będzie pięć za obu, trzy za piwo i dwa za ten zielony napitek. Gunnar wydobył pół srebrnego. Kobieta skinęła głową i wzięła monetę. Justen uniósł kubek i pociągnął długi łyk. – Ach... dobre. – Robisz to, żeby mi dokuczyć? – Nie. Po prostu dobrze smakuje, a to był długi dzień. I ponieważ... już nic więcej. – Justen urwał i zerknął w kąt, gdzie dwóch białowłosych mężczyzn pochylało się nad Pojmaniem. Gra najwyraźniej dopiero się zaczęła, bo większość białych i czarnych żetonów ciągle leżała obok planszy do gry. Powrócił wzrokiem do Gunnara. – Krytella cię szukała, kiedy byłeś na Krańcu Lądu. – I teraz mi o tym mówisz? – Nie widziałem cię wcześniej. – Justen znowu pociągnął łyk ciemnego piwa. – Za szybko pijesz. – I co z tego? Pij swój cholerny zielony sok. – Justen... Nic ci nie zrobiłem, prawda? Wiesz, że jesteśmy braćmi. – Głos Gunnara był cichszy, łagodniejszy. – Nie chodzi o ciebie. To tylko... – Justen wzruszył ramionami. – Kłopoty z kobietami? – Pewnie tak. – Justen ponownie łyknął z kubka. – I studentami. – Mówiłem ci, że nauczanie nie do końca wygląda tak, jak twierdził Verdel. – Mówiłeś mi mnóstwo rzeczy. – Przepraszam. – Gunnar napił się soku z zielonych jagód. – Sprawdzasz braci na statku? – Wypłynąłem niedawno na Llyse... – Wiem. – Wiem, że wiesz. Ty wszystko wiesz. Po prostu pozwól mi mówić, dobra? – Przepraszam. – W każdym razie, obserwowałem Pendaka. Wydaje się całkiem niezły, jeśli chodzi o tarcze, i potrafi rozpoznać, gdy ktoś kłamie. Ale sam nie wiem. Ta cała sprawa naprawdę mnie niepokoi. Manipulują tą nieszczęsną załogą. Nie wiedzieli nawet, kto jest kapitanem. Gunnar pokiwał głową. – Pendak mówił mi o tym. Był wytrącony z równowagi. – Po co ktoś miałby robić coś takiego? – Justen ponownie napił się ciemnego piwa. Jasnowłosy mężczyzna pokręcił głową. – Może biali magowie znowu próbują nas sprowokować. – Po co mieliby to robić? Jak dotąd nie byli szczególnie skuteczni. – Ludzka pamięć jest krótka. – Gunnar zamilkł na chwilę. – Co zrobił Pendak? – A co mógł zrobić? Prawdziwy kapitan wyskoczył za burtę, a statek tak naprawdę nic nie zrobił. – To mi się nie podoba – mruknął Gunnar, powoli sącząc swój sok. – To właśnie powiedzieli Pendak i kapitan Hyntal. Dlaczego kupiecki statek miałby próbować uciekać, skoro to była tylko rutynowa kontrola? To nie ma sensu. – Justen pociągnął kolejny łyk ciemnego piwa, oblizując resztki z warg, po czym odstawił kubek. – To musi mieć sens. Tylko nie wiemy jaki. – Gunnar podniósł wzrok. – To Krytella. – Oczywiście. Gunnar zmarszczył brwi, ale wstał i pomachał ręką. Rudowłosa uśmiechnęła się szeroko i pospiesznie przemierzyła izbę, z wdziękiem omijając wolne stoły. – Szukałam cię. – Pochyliła się i pocałowała Gunnara w policzek. – Justen mi właśnie powiedział. Praca nad przeszukaniem archiwów trochę trwała. – Gunnar skinął w stronę jednego z pustych krzeseł. Justen wypił ostatni łyk ciemnego piwa i przywołał gestem służącą. Gunnar był taki cholernie szlachetny. Nawet nie próbował nadmieniać, że Justen czekał trzy dni z wieścią o poszukiwaniach Krytelli. – Dzięki, że pamiętałeś, Justen. – Uśmiech Krytelli był serdeczny, a jej radość spontaniczna. Tyle Justen wiedział, nawet przy swoim zaledwie średnim – jak na inżyniera – wyczuciu ładu. – Słucham, panowie? Czy uzdrowicielka ma ochotę na sok z krasnokrzewu albo zielonych jagód? – Z krasnokrzewu – odpowiedziała Krytella. – I jeszcze jedno piwo – dodał Justen. Służąca uniosła brwi, ale powiedziała tylko: – Już podaję, sok z krasnokrzewu i ciemne piwo. – Nie powinieneś – zaczęła Krytella. – Wiem. Dobrzy inżynierowie i dobrzy magowie nie piją alkoholu, ponieważ szkodzi to ich zmysłom ładu. – Och, Justen... Nie chciałam być nieuprzejma. Ale jestem uzdrowicielką i... – Rudowłosa wzruszyła ramionami. Pojawiły się kolejne dwa ciężkie kubki. – To jeszcze pięć za dwoje. Justen wręczył jej pół srebrnego. – Dziękuję. – Krytella skłoniła głowę, po czym napiła się soku. – Zanim przyszłaś, rozmawialiśmy o tym, jak biali magowie bawią się statkiem z Lydiaru. – Gunnar sączył sok, podczas gdy Krytella czekała na ciąg dalszy. – Zasiali iluzje w umysłach załogi, żeby nie wiedzieli, kto jest kapitanem, a potem nakłonili ich do ucieczki z Llyse. – To nie ma sensu. – Prawdziwy kapitan wyskoczył za burtę i utonął. Nie pojawił się już. – Jesteś pewien? – Krytella odstawiła sok. – Byłem tam – odrzekł Justen. – Nie było znaku życia. Przypuszczam, że to również mogła być iluzja. Ale to przecież nieważne, prawda? Szkoda została już wyrządzona. Rudowłosa powoli pokiwała głową. – Rozumiem, co masz na myśli. Recluce doprowadziła biednego kapitana do samobójstwa. Ale nadal nie pojmuję, dlaczego biali magowie mieliby zadawać sobie tyle trudu. – To musi mieć coś wspólnego z ich usiłowaniem podbicia zachodniego Candaru. – Justen patrzył na kubek, nie unosząc go. Tak naprawdę nie miał ochoty na drugie piwo. – Ale co? – Nieważne – stwierdził Gunnar. – Nie mogą kontrolować morza. W oceanach jest zbyt wiele podstaw ładu. – Może nie to jest ich celem – zauważył Justen aż nazbyt świadom, jak pełna życia i energii wydawała się Krytella siedząca pomiędzy nimi... mimo iż nachylała się W stronę Gunnara. – A jaki mieliby mieć cel? – Krytella wypiła nieduży łyk. – Jeśli podważą zaufanie do nas... a potem my wywrzemy jakikolwiek nacisk na Sarronnyn albo Suthyę, czy tamtejsi ludzie nie zaczną się obawiać Recluce tak samo jak Fairhaven? Krytella spojrzała na starszego z braci. – Co o tym myślisz, Gunnar? Czy to możliwe? – Może i tak. – Jasnowłosy mężczyzna wzruszył ramionami i uśmiechnął się. – Ale z pewnością nie rozstrzygniemy tego dziś po południu. – Pociągnął solidny łyk soku z zielonych jagód. Justen zerknął w stronę graczy w kącie izby. – Czy to stary Gylart? – Gylart, który jest doradcą wuja Jenny? Czy ten rybak? – zapytała Krytella. – Dawnym doradcą. – Justen napił się drugiego piwa i stwierdził, że smakuje nieźle. Gunnar skinął głową. – To stary doradca. – Dobrze gra. – Skąd wiesz? Justen uniósł ramiona i uśmiechnął się nieśmiało. – Po prostu wiem. – Zechcielibyście przyjść na kolację? – uśmiechnęła się Krytella. – Jest chyba gulasz rybny, ale pachnie dobrze i jest go mnóstwo. Mama i ciocia Arline upiekły też chleb z gruszek. Justenowi zaburczało w brzuchu. – To chyba moja odpowiedź. – Justen... – westchnął Gunnar. – Świetnie. Muszę im pomóc. Przyjdźcie po drugim wieczornym dzwonku. – Krytella błysnęła kolejnym uśmiechem i odsunęła krzesło. – Musisz iść? – zapytał Gunnar. – Jeśli mamy mieć gości, to muszę. Justen patrzył, jak rudowłosa wychodzi z izby. Potem napił się znowu piwa i odwrócił do brata. – Ty cholerny szczęściarzu. – Dlaczego? Justen potrząsnął głową. Mimo iż potrafił zobaczyć na odległość sztormy i oceany, Gunnar był czasami taki tępy. Czy to dlatego roiło się wokół niego od dziewcząt? Justen pociągnął łyk piwa, którego z początku nie chciał. Domowa kolacja będzie przynajmniej lepsza niż jedzenie w inżynierskiej mesie. VI – Żelazna Straż osłoniła Dach Świata, a Zerchas studiuje pozostałości archiwów Westwind... – Wysoki starszy mag na podium mówcy zakaszlał. – Nie mogło wiele zostać po dziesięciu wiekach. – Przyciszony pomruk odbił się echem w chwilowej ciszy, zanim wysoki mag podjął przemowę. – ...i odkrył, że garnizony Sarronnynu przechowały trochę oryginalnych manuskryptów, niech będzie wysławiane imię Cerryla. W drzwiach stanął młody, barczysty, gładko wygolony i czarnowłosy biały mag. Zacisnął wargi i skinął na innego młodego maga, zanim przeszedł pod łukowatym sklepieniem i ruszył ku rzędowi kanap w przedpokoju. Drugi mag, o okrągłych policzkach i jasnych włosach, poszedł za nim. – Niech będzie wysławiane imię Cerryla, niech będzie wysławiane imię Cerryla! Rzygać mi się od tego chce, Eldiren. Wiedziałeś, że Cerryl był białym magiem piątej kategorii, jeśli w ogóle? Nie mógł pójść w ślady wielkiego Jesleka. – Czarnowłosy spojrzał w stronę wejścia do Komnaty Rady. – Chodźmy do Vislo. – Mało to eleganckie,.Beltar. – Eldiren zaszurał białym skórzanym butem po granitowej posadzce. – Świetnie. A zatem nie będzie tu nikogo eleganckiego. Dwóch młodych mężczyzn wyszło na ciepłe, wiosenne białe światło Fairhaven, w cień rzucany przez Wieżę. Beltar przystanął na chwilę, po czym ruszył przez krótką, rzadką trawę nowego placu Magów, nowego, bo liczącego tylko trzysta lat. Eldiren podbiegł, żeby go dogonić. – Dlaczego stary Histen tak cię złości? – Po pierwsze, bawi się okrętami Lydian. Co dobrego z tego przyjdzie? – Próbuje przedstawić czarnych jako tyranów. – Czy kiedykolwiek wcześniej to się udało? – prychnął Beltar. – I wszystkie te peany na cześć wielkiego Cerryla... Cerryl Wielki! Potrafię wzniecić źródła chaosu ze skał pod Candarem i nikogo to nie obchodzi. A co gorsza, Zerchas i Histen zagrozili, że jeśli spróbuję, obrócą przeciwko mnie Żelazną Straż i Białą Kompanię. – Beltar zatrzymał się na przeciwległym krańcu placu i odetchnął szybko kilka razy. – Dajmy spokój z Vislo. Chłopiec siedzący na przejeżdżającym obok farmerskim wozie wskazał na biało odzianych magów. – Tam jest jeden! I jeszcze jeden. Prawdziwi biali magowie! Eldiren uniósł rękę i pomachał. – Pomachał! Pomachał! – No właśnie – mruknął Beltar. – Zabawa z wieśniakami. – Czemu nie? To nic nie szkodzi i z pewnością nic nie kosztuje. – Gadasz jak Zerchas, Histen i Renwek. Eldiren dotknął ramienia Beltara. – Czasami... to, co mówią, ma sens. – O? – Czarnowłosy mag odwrócił się i spojrzał na lśniącą Białą Wieżę. – Jesteś rozgoryczony, bo nie potrzebują teraz twojej mocy. Ale będą potrzebowali. – Oni tak nie myślą. – Czy to ważne, co myślą? Naprawdę wierzysz, że Recluce będzie czekała bezczynnie, aż skończymy Główny Trakt przez Westhorns i przejmiemy cały zachodni Candar? – Dlaczego nie? Nie zrobili nawet jednego cholernego kroku po Spidlarze, południowym Kyphros czy wyspach. – Nie rządziła nimi Legenda. Nie byli też ojczyzną Megaery Poza tym, kiedy zdobędziemy Suthyę, Southwind upadnie... – Suthya! Nawet nie zaatakowaliśmy Sarronnynu. Eldiren pokręcił głową. – Recluce nie zdoła nas powstrzymać w Sarronnynie. Wiesz o tym. A co pozostanie potem? Suthya, Southwind i garstka druidów w Naclos. W Bezludnych Krainach i na Stone Hills nikt nie mieszka. – I nigdy nie będzie mieszkał. – Kiedy Recluce ostatecznie wprowadzi ład, będą potrzebowali ciebie. Nie odrzucaj tej szansy, dając im teraz okazję do jakichkolwiek wymówek. To właśnie był problem twojego idola Jesleka. Narzucił im swoją moc, a to przedwcześnie uczyniło z niego cel. Pozwól Histenowi i Zerchasowi być celem. – Sam nie wiem. – Beltar zacisnął wargi. – Pomyśl o tym. Masz czas. Oni nie. Tak czy inaczej, równie dobrze możesz się teraz cieszyć Fairhaven. Spójrz na członków Rady. Spotykają się, a potem muszą wracać na swoje posterunki w całym Candarze. – Jeszcze jeden wspaniały pomysł wielkiego Cerryla. Rozproszyć wszystkie talenty z dala od Fairhaven. – Beltar zaszurał butem o krawężnik. Eldiren pokręcił głową i pomachał następnemu chłopcu. VII Obszerny ganek domu usadowionego nisko na wzgórzu i jego położenie w starszej części Nylanu – tuż nad zbrojownią i miejscem do ćwiczeń oraz z widokiem na magazyny obsługujące port – były jedynymi oznakami potwierdzającymi wiek budowli. Pokost na niedawno odnowionej podłodze ganku z czerwonego dębu był jasny, a drewno na framugach szerokich okien świeżo nasączone olejem. Czarne kamienie zewnętrznych ścian lśniły spokojem i ładem. – To tutaj? – zapytał Gunnar, nie zwracając uwagi na swoje niesforne, delikatne włosy o barwie piasku. Justen wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Zaraz się dowiemy. – Zastukał w drzwi i czekał. Rozległo się szuranie stóp i drzwi się otworzyły. – Och... musicie być przyjaciółmi Krytelli. Niech się wam przyjrzę. Gunnar jest wysoki. To ty, młody człowieku. A ty musisz być Justen. – Siwowłosa kobieta o okrągłej twarzy uśmiechnęła się. – Jestem jej ciocią, Arline. Krytella jest na dole, u mistrza portu, z Dagudem. On jest pomocnikiem mistrza. – Miło was poznać. – Justen skłonił się lekko Arline. – Dziękujemy za zaproszenie. Domowe jedzenie to dla nas prawdziwa uczta – dodał Gunnar. – Wejdźcie, proszę. Wejdźcie. – Arline cofnęła się do korytarza. – Tam jest salon. Usiądźcie sobie. Jestem pewna, że Krytella wróci za niecałą chwilkę. A to jest Wenda. Jej zadaniem jest was zabawiać, młodzi panowie. – Arline przeszła przez salon i łukowate drzwi do dużej kuchni z podłużnym stołem. Wenda, której krótkie rude włosy spływały kaskadą na wszystkie strony, stała przy stole z lampą, po prawej stronie okna z widokiem na port, z krzesiwem w dłoni. Miała na sobie płócienną koszulę i spłowiałe brązowe spodnie, opadające na zniszczone i połatane brązowe buty. – Jest wcześnie, ale jesteście gośćmi, a to znaczy, że mogę zapalić lampę. W salonie stała niska wyściełana ława z oparciem na plecy i ręce, trzy drewniane krzesła z oparciami, bujany fotel, kilka prostych krzeseł i dwa wąskie stoły z lampami. Czerwone światło zachodzącego słońca rzucało na pokój głębokie, czerwonawe cienie. – Jestem Justen, a to mój brat Gunnar. – Wiem. Jest magiem burz. Krytella mówi o nim, kiedy myśli, że nie słucham. Justen uśmiechnął się szeroko, gdy jego brat się zaczerwienił. Wenda dwukrotnie skrzesała iskrę, zanim knot chwycił, i zręcznie ustawiła płomień, żeby nie dymił. Położyła krzesiwo u podstawy lampy i opadła na bujany fotel. Gunnar zajął jedno z krzeseł, podczas gdy Justen usiadł bokiem na rogu ławy, skąd mógł widzieć frontowy ganek. – Lubię, kiedy jest tu ciocia Arline i kiedy mamy gości. Nie muszę wtedy pomagać za bardzo w kuchni. – Wenda spojrzała otwarcie na Gunnara. – Potrafisz wywołać burze, takie gwałtowne? Gunnar odkaszlnął i poruszył się na dębowym krześle. – To nie... hmm, wywoływanie wielkich burz to nie najlepszy pomysł. Kiedy robił to Creslin, na całym świecie zginęło mnóstwo ludzi. – Wiem. Chciałam tylko wiedzieć, czy ty to potrafisz. Potrafisz? – Chyba tak... gdybym musiał. Justen uchwycił kątem oka dwie postaci i błysk rudych włosów zmierzający od ścieżki przy trakcie na stopnie wiodące do domu. – Myślę, że twoja siostra i ojciec są już w domu. – Zawsze przychodzi do domu za szybko, kiedy mamy gości. Ojciec też. – Wenda zakołysała się w fotelu i wstała. Justen podniósł się, a Gunnar poszedł za jego przykładem, gdy do salonu weszła Krytella. – To mój ojciec, Dagud. Ojcze, to są Gunnar i Justen. – Krytella uśmiechnęła się do obu braci. – Poznaliście już Wendę, moją matkę Carnelę i ciocię Arline? – Matki jeszcze nie – odrzekł Justen, kiwając głową. – Była w kuchni. – Widzę, że zapaliłaś lampę. – Krytella wbiła wzrok w Wendę. – Mamy gości. – Ja ustaliłem tę zasadę. – Dagud uśmiechnął się szeroko. – Poza tym nieczęsto miewamy gości. – Spojrzał na młodzieńców. – Chcecie się umyć? – Tak, jeśli można. – Tak. Dagud poprowadził ich z kuchni do alkowy, gdzie był drugi zlew, najwyraźniej dodany już po zbudowaniu pierwotnego domostwa. Przechylił się w stronę kuchni. – Kiedy będzie kolacja? – Możecie siadać do stołu, jak tylko się umyjecie – odrzekła wysoka szczupła kobieta o ciemnych włosach, stojąca przed piecem. – Proszę – powiedział Justen, skinąwszy głową Krytelli, gdy Dagud wytarł ręce. – Zawsze jesteś dżentelmenem, Justen. Justen pożałował, że nie widzi w nim kogoś więcej, ale odwzajemnił uśmiech. – Wenda! – zawołała Krytella, kiedy mniejsza rudowłosa podeszła do stołu. – Muszę? – Tak – odrzekli równocześnie Dagud i Krytella. Wenda obmyła dłonie po Gunnarze, po czym poszła za innymi do stołu. – Siadaj tutaj, Justenie, a Wenda obok ciebie... Justen usłuchał wskazówek Krytelli, choć żałował, że to nie on siedzi przy uzdrowicielce zamiast Gunnara. Carnela postawiła na długim dębowym stole dwa koszyki ciepłego chleba oraz ogromną wazę gulaszu. – Siadajcie, na ciemności. Wszystko jest gorące. Kiedy goście zostali przedstawieni Carneli i wszyscy usiedli, Dagud odchrząknął, aby ich uciszyć, i przemówił: – W duchu ładu i w zgodzie z równowagą, my, zebrani tu tego wieczoru, poświęcamy siebie oraz swoje dusze zachowaniu ładu w życiu i myślach. – Dagud podniósł wzrok znad talerza i uśmiechnął się, sięgając po chochlę tkwiącą w misce z białej porcelany, która stała przed nim. Z gulaszu uniosła się para. – To był długi dzień. – Zanurzył chochlę dwukrotnie i napełnił swoją miskę niemal po brzegi, po czym nalał Carneli. Ona z kolei odłamała kawałek świeżego, chrupiącego chleba i położyła obok jego miski, zanim ułamała dla siebie i podała koszyk Krytelli. Za chlebem podążyła waza z gulaszem. Justen przełknął, czując woń przypraw, zwłaszcza rialu i pieprzu, na które nakładały się inne aromaty. Kiedy dotarła doń ogromna waza, poszedł w ślady Daguda, ostrożnie nalewając do miski gęstą rybnowarzywną mieszankę. Potem odwrócił się do młodszej siostry Krytelli. – Ile ci nałożyć, młoda damo? – Mam na imię Wenda i proszę do połowy. – A zatem dostaniesz połowę, idealną połowę, jaką może wymierzyć tylko inżynier. – Mam nadzieję. Gunnar zakaszlał, a Krytella uśmiechnęła się szeroko. – Powodzenia, Justen. Justen nalał gulaszu, sięgając zmysłami ładu i próbując się upewnić, że miska jest pełna dokładnie w połowie. – Całkiem nieźle – przyznała Wenda. Justen uśmiechnął się. – Mógłbyś być dobrym inżynierem – rzuciła uszczypliwie. – Wenda. Masz ochotę spędzić z nami resztę wieczoru? – Carnela obrzuciła córkę surowym spojrzeniem, a Justen poczuł zimny dreszcz. Najmniejsza rudowłosa odwróciła się do Justena. – Proszę o wybaczenie, magistrze Justen – rzuciła gorliwie. – Dziękuję, Wendo. – Justen skinął głową. Teraz z kolei Carnela skinęła córce głową. – Mogę prosić o chleb? – zapytała Wenda pokornie. – Chwileczkę, moja droga. – Justen odłamał kawałek ze świeżego bochenka i podał koszyk Wendzie. – Dziękuję. – Bardzo proszę. – W białym dzbanie jest sok z krasnokrzewu, a w szarym ciemne piwo – oznajmiła Krytella. Justen poczekał z napełnieniem kubka na szary dzban. Gunnar spojrzał i nieznacznie pokręcił głową. Justyn wyszczerzył zęby. Krytella przelotnie zmarszczyła brwi. Justen przestał się uśmiechać. – Jak interesy w porcie? – zagaił Gunnar, spoglądając na Daguda. Justen nabrał kęs gorącego gulaszu i szybko popił ciepławym piwem. Druga łyżka była mniejsza, a potem ugryzł kawałek ciepłego, chrupiącego chleba. – Troszkę wolniej, może z powodu kłopotów w Sarronnynie. Od lat nie widziałem takiej kiepskiej wiosny. Tylko Hamorianie przypłynęli tyloma statkami co zawsze. – Obchodzi ich tylko złoto w sakiewkach – prychnęła Arline. – Żadnego poczucia przyzwoitości i dobrego wychowania. – No cóż, niektórzy z naszych handlarzy są tak samo bezceremonialni – roześmiał się Dagud. – Mówisz o dobrym radcy Ryltarze i jego rodzinie? – zapytała Arline. – Wygrywa z Hamorianami w ich własną grę. Jest najszybszy na trasie ze wschodu na zachód Hamoru. Mówią, że diabelnie dużo tam zarobił. – Dagud się napił. – A co z Nordlanami? – dopytywał się dalej Gunnar. – Niektórzy mówią, że wciąż wolą handlować na Krańcu Lądu. – Ano, tak mówią i przybiło tam trochę więcej statków, ale tak samo z powodu wiatrów z Nordli, jak i udogodnień w porcie. – Dagud przerwał, żeby wziąć parę łyżek gulaszu i zagryźć chlebem. – Gadają, że Rada mówi o rozbudowie starego portu na Krańcu Lądu, ale to głupota, naznaczona chaosem głupota. Przyjrzyj się zapisom pogody, a zobaczysz, że liczba dni, kiedy nie można tam wpłynąć, rośnie z każdą dekadą. Niecałe dwa lata temu parowiec Lydian ugrzązł rufą na falochronie. – Dagud napił się ciemnego piwa, głośno siorbiąc. Justen siorbnął ciszej, wlepiwszy wzrok w błyszczące, zielone oczy Krytelli i jej szerokie, ruchliwe usta. – Jeszcze gulaszu? – Arline podniosła głęboką misę i podała ją Justenowi. Justen spojrzał na swoją pustą miskę z nieśmiałym uśmiechem. – Chyba tak. – Chleb też jeszcze jest. Justen przyjął chleb, wziął kawałek i przesunął koszyk w stronę Gunnara, który również nabrał drugą porcję gulaszu. – Gulasz jest wspaniały. Dziękuję. – Skłonił się Carneli. – To prawdziwa uczta – dodał Gunnar. – Czy wasza matka jest dobrą kucharką? – zapytała Arline. – Musi być. Wy, chłopcy... wybaczcie, wiem, że jesteście starsi... doceniacie dobre jedzenie. – W zasadzie – odważył się Gunnar – nasz ojciec jest kucharzem, i to bardzo dobrym. – Hmm. Słyszałam o tym. Dobrze wiedzieć. – Arline oderwała nieduży kawałek chleba z bochenka w koszyku. – Co robią inżynierowie, magistrze Justen? – zapytała Wenda piskliwym głosem, który zgrzytał pomiędzy szeroko rozstawionymi przednimi zębami. – Ubieracie się na czarno... czy to znaczy, że inżynier jest jak magister? – Inżynierowie robią różne rzeczy do statków. – Jesteś dla mnie za stary. Masz innych braci, młodszych? Krytella wyszczerzyła zęby w uśmiechu, gdy Justen poruszył się na krześle. – Nie. Mamy siostrzyczkę. Ma na imię Elisabet. – Dlaczego jej tu nie ma? – Mieszka w Wandernaught z naszymi rodzicami – wtrącił się Gunnar. – Skoro wasz ojciec gotuje, to co robi wasza matka? – zapytała uprzejmie Wenda. – Jest kowalem. Carnela uniosła brew. – Mogła zostać inżynierem – wyjaśnił Justen po przełknięciu porcji gulaszu. – Ale mówi, że nie interesowało jej budowanie statków ani życie w Nylanie. – Rozsądna kobieta – zauważyła Arline. – Tak o niej mówią – potwierdził Justen. Krytella zerknęła w bok na Gunnara, który nie przestawał obserwować Justena. Młody inżynier patrzył na rudowłosą uzdrowicielkę, zanim skończył resztę gulaszu i zwrócił wzrok ku Dagudowi. – Myślicie, że handel tu, w Nylanie, ożywi się? – Handel zawsze się ożywia. To tylko kwestia czasu. Może lat. Ale potem przyjdzie też i sezon. Być może potrwa to, dopóki się nie skończy to paskudztwo w Sarronnynie. – Co się tam stanie? – zapytała Wenda. – Czy biali zwyciężą? Przy stole zapadła cisza. Arline odkaszlnęła cicho. Justen upił z kubka nieduży łyk. – Nie wiem, czy ktokolwiek to wie, dziecko – odrzekł w końcu Dagud. – To sprawa dla Rady, jak sądzę. – Robi się późno, a nie wolno nam was zatrzymywać zbyt długo – powiedziała Carnela, wstając od stołu. Gunnar również się podniósł. – To bardzo miło, że nas zaprosiliście. Justen wychylił z kubka resztkę piwa i przełknął zbyt gwałtownie, bo płyn zapiekł go w gardle. Wstał najszybciej, jak potrafił. – Bardzo miło – powtórzył, starając się nie kaszleć... albo nie roześmiać, gdy ujrzał błysk w oczach Krytelli. Carnela i Krytella odprowadziły braci przez salon do frontowych drzwi. Gunnar pokłonił się Carneli z dłonią na ciężkiej żelaznej klamce. – Raz jeszcze dziękujemy za kolację. Bardzo mi smakowała. Justen spojrzał na matkę Krytelli, dostrzegając tę samą smukłą sylwetkę i ruchliwe wargi, tak bardzo przypominające najstarszą córkę. – Była przepyszna i doskonale się bawiłem. – Zerknął w stronę salonu. – I miałem uroczą towarzyszkę przy stole. – Tego jej nie powiem – odrzekła Krytella. – Zrobiłaby się nieznośna. Jeszcze bardziej nieznośna – dodała. – Cieszę się, że mogliście przyjść. – My również – powiedział Gunnar, wycofując się bardziej na ganek. Justen skinął głową i ruszył za nim. Zmierzali w stronę kwater bractwa. – Miła rodzina – zamyślił się Gunnar. – Tak – zgodził się Justen. Zwłaszcza starsza córka. Dotrzymywał kroku długonogiemu bratu, gdy przechodzil