L.E. Modesitt Jr. WOJNA ŁADU Przełożyła Grażyna Motak Część pierwsza Chaos narasta I Stojąc na gładkich kamieniach starego nabrzeża w Nylanie, Justen obserwował, jak Shierra odbija od brzegu i wpływa do kanału. Okute czarnym żelazem sterówka i wieżyczka strzelnicza lśniły w porannym słońcu, a długie na cztery piędzi działo wskazywało przed siebie niczym czarna laska wymierzona w chaos. Za rufą najnowszego wojennego okrętu Dziesiątki Potężnych unosiła się cienka linia białej wody, kiedy sunął na wody Zatoki Candaru, pomiędzy bliźniacze falochrony powstałe w czasie budowy miasta. Młody mężczyzna w czarnym odzieniu inżyniera, przesunąwszy dłonią po krótkich jasnobrązowych włosach, spojrzał na trójkę studentów. – Obserwujcie uważnie samymi tylko oczami, kiedy wypłynie za falochron. – Co mamy obserwować? – zapytał szczupły rudowłosy chłopak. – Statek, głupku – odpowiedziała krępa dziewczyna. – Dlaczego? – chciała wiedzieć Norah, drobna blondyneczka o wielkich błękitnych oczach. – Obserwujcie – powtórzył Justen. W miarę jak żar buchał z komina Shierry, widoczny jedynie jako falowanie zielonkawoniebieskiego nieba na zachodzie, a spod dziobu zdawały się wydobywać białe pasma, czarny okręt wojenny nabierał prędkości. Nagle zniknął zarówno kilwater, jak i statek, zostawiając jedynie fale gorąca na zachodnim niebie. – Co się stało? – zapytał rudzielec Daskin, unosząc dłoń, żeby poczochrać gęste, kędzierzawe włosy. – Brat uniósł tarczę, oczywiście, tak jak i my będziemy się tego uczyć – prychnęła z niezadowoleniem przysadzista Jyll i odrzuciła w tył włosy. Justen cofnął się, by uniknąć długich, falujących czarnych warkoczy. Nie zaprzeczył jej stwierdzeniu o nauce osłaniania się, jakkolwiek miną lata, zanim któreś z tej trójki będzie gotowe – przynajmniej z tego, co mógł stwierdzić, ale na szczęście decyzja nie należała do niego. – Chodźmy. – Zawrócił pod górę, a troje studentów podążyło za nim. Norah szła ze wzrokiem ciągle zwróconym ku morzu, w stronę linii gorąca stanowiących jedyny ślad po okręcie. Jej wierzchnią czarną tunikę unosiła lekka bryza, niosąca resztki chłodu późnej zimy. Kiedy mijali zbrojownię, pojawiła się koścista rudowłosa kobieta. – Krytella! – Justen pomachał ręką. – Justen. Zajdę do szkoły, skoro zmierzasz w tamtą stronę. – Krytella się uśmiechnęła. – Nie wiesz czasem, czy jest Gunnar? – Nie. Jest na Krańcu Lądu, studiuje zapiski założycieli o Zmianie. – Justen próbował mówić tym samym tonem. Gunnar, zawsze Gunnar, zupełnie jakby jego starszy brat był wielkim Creslinem we własnej osobie. – A są jakieś? To znaczy, prawdziwe zapiski? – Przypuszczam, że muszą być. Dorrin z pewnością zostawił zapiski. – Justen przystanął przed długim budynkiem z czarnego kamienia, który zdawał się być niemal częścią trawiastego zbocza. – Ale on był inżynierem. – Napisał też Podstawy ładu. W każdym razie większość. – Justen skinął trójce studentów. – Możecie poczęstować się owocami w jadalni. Potem spotkamy się w narożnym pokoju. – Dziękujemy, magistrze Justen – odrzekli zgodnym chórem. – Nie jestem magistrem, raczej kimś w rodzaju młodszego inżyniera – zauważył Justen, ale cała trójka już się oddaliła. – Jak możesz być zadowolony, przekazując początki wskazówek ładu tym zepsutym dzieciakom? – zapytała Krytella. – A dlaczego nie? Ktoś musi to robić i... – Justen urwał, zdając sobie sprawę, że raz jeszcze Krytella porównuje go ze starszym bratem, na jego niekorzyść. Zmusił się do uśmiechu i dokończył: – Lepiej do nich dołączę, zanim zjedzą wszystkie owoce. – Powiedz Gunnarowi, że muszę z nim porozmawiać. – Powiem, ale pewnie zobaczysz go wcześniej niż ja. – Baw się dobrze ze swoimi studentami. – Dziękuję. Nie zjedli wszystkich suszonych owoców, zostawili co najmniej połowę. Mijając stół z przekąskami, Justen chwycił kilka cząstek suszonych gruszek i wepchnął je do ust. Szybko pogryzł i przełknął. Potem zszedł po schodach do podziemnego korytarza, który przecinał wewnętrzny ogród na obniżeniu terenu. Ogród oddzielał skrzydło jadalne od sal wykładowych. Cała trójka uniosła głowy ze swoich poduszek, kiedy zamknął drzwi. – Wyjmijcie Podstawy ładu. Spójrzcie na trzeci rozdział pierwszej części, strona piętnasta... części o skupieniu ładu. – Justen czekał, gdy wertowali książki, ciągle jeszcze zbyt sztywne, jakby czytali je tylko na jego polecenie. – Zechcesz przeczytać, Norah? Wielkooka blondynka odchrząknęła. – ...laska, albo jakikolwiek przedmiot, może być nasycona ładem. Skupienie takiego ładu, jeśli osiągnięta została równowaga, musi zaowocować większą ilością chaosu w innym miejscu. A zatem, im większy wysiłek na skupienie ładu w przedmiotach materialnych, tym więcej wolnego chaosu w świecie. – Co to znaczy, Daskin? – Nie wiem, magistrze. – W porządku. Przeczytaj ten fragment, ten sam. – Ten sam? Justen skinął głową. – ...laska, albo jakikolwiek przedmiot... – powtórzył Daskin słowa przeczytane przez Norah. – I co to znaczy? Daskin westchnął. – To pewnie o tym, dlaczego inżynierowie nie nasycają ładem wszystkiego, co tworzą. Justen skinął na Jyll. – Czy dlatego jest tylko dziesięć czarnych okrętów z żelaza? – zapytała. – Ile ładu wymaga wybudowanie takiego statku jak Shierra! – sondował Justen. – Mnóstwo, inaczej byś nie pytał – odparła Norah, szczerząc zęby w uśmiechu. – Ile żelaza pochłonęłaby budowa setki okrętów? – Ale żelazo jest silniejsze, prawda? – zapytał Daskin. – Możesz posadzić więcej dębów i świerków, ale nie więcej żelaza. Kiedy już wydobędziesz je z ziemi, zostaje wykorzystane. Kiedy zabierzesz żelazo z wysokich zboczy... co wtedy? Spoglądali tępo w podłogę. – Co spaja Recluce? – Ład – wymamrotali wszyscy troje. – Co robi żelazo? – Wiąże ład. – Świetnie. Co się stanie, jeśli wydobędziemy całe żelazo z wysokich gór? Jak sądzicie, dlaczego próbujemy kupować jak najwięcej żelaza z Hamoru czy choćby z Lydiaru? – Och... żeby utrzymać więcej ładu na Recluce? – Właśnie. – Justen zmusił się do uśmiechu. – Przyjrzyjmy się kwestii ograniczeń. Gdzie to znajdziesz, Jyll? Krępa dziewczyna wzruszyła ramionami. Justen odetchnął głęboko, zamiast wrzasnąć na nią, i odczekał chwilę. – Poszukaj na końcu początkowych rozdziałów. Wszyscy poszukajcie. Powiedzcie, gdy coś znajdziecie. Justen spacerował z kąta w kąt. Czy on i Gunnar byli tak tępi? Troje studentów ciągle kartkowało powoli Podstawy ładu. W końcu Norah uniosła dłoń. – Może to? – Odchrząknęła i zaczęła powoli czytać: – Gdyby ład albo chaos nie były ograniczone, powinny zatriumfować, kiedy pojawili się wielcy w obu tych dziedzinach. A jednak tak się nie stało, pomimo pojawienia się mężczyzn i kobiet posiadających moc, inteligencję oraz ambicje. A zatem, zasięg zarówno ładu, jak i chaosu jest w istocie rzeczy ograniczony, a wiara w równowagę sił ukazuje... Justen pokiwał głową. – Co to oznacza? – Nie jestem pewna. Młody inżynier spojrzał za okno, na górskie pasmo i ku czarnym kamiennym murom na północy, które oddzielały Nylan od reszty Recluce. Potem popatrzył w dół, na Ocean Wschodni. Może Krytella miała rację. Ktoś musiał uczyć, ale czy on był właściwą osobą? II – Trakt prowadzi już do starego księstwa Westwind. – Starszy radca przez chwilę pocierał czoło, po czym opuścił ramiona na antyczny stół z czarnego dębu w Komnacie Rady. Nikły odgłos fal na plaży pod Czarnym Domostwem, niesiony przez wczesnowiosenną bryzę, wpadał z szumem przez na wpół otwarte okna. – Nie tyle martwi mnie trakt, ile podążający nim żołnierze – zauważył mężczyzna o rzadkich włosach. – Ryltar... ten trakt jest kluczem do żołnierzy oraz handlu, który się z tym wiąże. Kiedy droga zostanie ukończona, będzie jedynym bezpośrednim wejściem do Sarronnynu. Trzeci radca zacisnął cienkie wargi i odkaszlnął. – Jak do tej pory Sarronnyn utracił niemal dwa tysiące żołnierzy. – Spidlar stracił dwa razy tyle, biali wycięli tam w pień trzy miasta, a my nic nie zrobiliśmy – odrzekł sucho Ryltar. – Dziś już nikt nawet nie potrafi dokładnie określić położenia Diev. – Nie mieliśmy wówczas środków, aby im odpowiedzieć. – Starsza kobieta o czarnych włosach i szerokich ramionach pokręciła głową. – Budzisz we mnie uczciwego człowieka, Claris – uśmiechnął się Ryltar. – A ty we mnie obrzydzenie, Ryltar – dorzuciła młodsza kobieta. – Rzecz w tym, że Fairhaven działa metodycznie, aby mistrzowski plan podbicia Candaru przez Cerryla się powiódł. – Ach, tak. Wielki mistrzowski plan, o którym tyle słyszeliśmy w ciągu ostatnich miesięcy. Dziękuję, że mi przypomniałaś, Jenna. – Bądź poważny, Ryltar. – Jenna powstrzymała westchnienie. – Ależ jestem poważny. A może przyjrzymy się faktom? Po pierwsze, przy naszych okrętach, nawet jeśli cały Candar podda się Fairhaven, jak by nam mogli zagrozić biali magowie? Po drugie, nie dość, że nie mamy wyszkolonych oddziałów, aby wysłać armię do Sarronnynu, to nie możemy wystawić takiej siły bez poboru, a pobór do wojska zrujnowałby nas bardziej niż samo Fairhaven. – Ryltar odwrócił się do Jenny. – Powiedz mi, co zagraża Recluce? Co naprawdę może nam zrobić Fairhaven? – Zniszczyć nasze podstawy ładu albo umniejszyć je do takiego stopnia, że okręty już nas nie obronią. – O? Czyżbyś znowu rozmawiała z Gylartem? – Nie sądzę, aby wiek Gylarta automatycznie dyskredytował logikę jego myślenia – wtrąciła się Claris. – Uwaga Jenny, czy też Gylarta, jest znacząca. Biali tworzą „udomowiony” ład, aby wzmocnić potęgę chaosu. Kiedy już zajmą Fairhaven, co powstrzyma ich przed podbiciem Hamoru? Albo co powstrzyma Hamorian przed pójściem za ich przykładem? Jak by to wpłynęło wówczas na twoje najbardziej zyskowne handlowe szlaki, Ryltar? – Odbiegamy od tematu. Poza tym, wracam do mojego pytania. Co możemy zrobić? – Ryltar znowu się uśmiechnął. III – Podnieść flagę – rozkazał kapitan. Na drzewcu ponad okutą żelazem nadbudówką łopotał czarny rial na białym polu. – Wygląda na handlowca z Lydiaru. – Hyntal odwrócił się do dwóch inżynierów. – Przez chwilkę popłyniemy obok, bracie Pendak, i sprawdzisz, czy możesz coś wyczuć. Pendak skinął głową. – Kapitanie! Zawracają! Próbują uciec przed wiatrem. – Tarcze! – warknął kapitan. – Tylko pomiędzy nami. – Cholera – mruknął Pendak. – Pomóc ci? – zapytał Justen. – Nie teraz. Justen wyczuwał wysiłek Pendaka skierowany na wytworzenie bariery, która ukryłaby Llyse przed wzrokiem Lydian. – Ster w prawo na burtę. – Jest ster w prawo na burtę – odpowiedziała jak echo kobieta przy sterze. Llyse zawróciła pod wiatr, a ciężkie turbiny jęknęły pod deskami pokładu tak delikatnie, że Justen raczej wyczuł wzrastającą moc, niż” je usłyszał. Przed dziobem Llyse po prawej Justen wyczuwał statek Lydian, na którym powiewał tylko sztandar księcia, a nie obramowana karmazynem flaga Fairhaven. Przetaczał się ciężko przez wzburzone fale. Justen i załoga widzieli z dziobu tylko czarną pustkę, a Lydianie puste morze za portem. – Trzymamy kurs na Lydian? – zapytał kapitan. – Na trawers sterburty, kapitanie. Trzy kable i zbliżamy się – odrzekł Pendak. – Lewo na burtę. Co za diabelską sztuczkę szykują ci biali? Kapitan Hyntal nigdy nie zapomniał, że jego praprapradziadek dowodził Czarnym Młotem. Niestety nie pozwala o tym zapomnieć również nikomu innemu, pomyślał Justen. – Jest lewo na burtę. – Kobieta przy sterze wzięła kurs równoległy do Lydian. Na pokład chlusnęła piana, a mgiełka drobnych kropel spadła na sterówkę, gdzie obok Pendaka stał Justen. Czoło starszego inżyniera perliło się od potu, gdy usiłował utrzymać na miejscu pojedynczą tarczę. – Broń gotowa? – zwrócił się Hyntal do zbrojmistrza. – Wieża gotowa, kapitanie. Pociski i rakiety w rezerwie. – Opuść tarcze, bracie Pendak – rozkazał Hyntal. – Zobaczmy, co za gulasz zgotowały te białe diabły. Okręt Lydian pojawił się po prawej przed dziobem. Rzeźbiona płyta nad nie używanym kołem łopatkowym nosiła napis Zemyla. Pendak otarł czoło i sięgnął po butelkę z wodą. – Trudniej utrzymać prostokątną tarczę niż okrągłą, Justenie. – Widziałem – odrzekł szeptem Justen. Hyntal spiorunował wzrokiem obu inżynierów, ale nic nie powiedział, kiedy Llyse zbliżyła się do statku handlowego. – Nie zwija żagli. – Puść im na dziób rakietę sygnalizacyjną. Syknęło i rakieta rozbłysła przed Zemylą. Llyse płynęła przed statkiem, dopóki na rufie nie załopotała biała flaga obramowana na niebiesko. Potem druga flaga sygnalizacyjna zatrzepotała na grotmaszcie, gdy handlowiec opuścił żagiel. – Przygotować się do walki wręcz. – Tak jest. – Załoga do abordażu. Czarno odziani marynarze o srogich twarzach zebrali się w szyku na sterburcie, po czym wbiegli na pokład handlowca. – Wasza kolej, bracia – zauważył kapitan. – Chciałeś zobaczyć, o co w tym wszystkim chodzi, Justen – odezwał się Pendak. Młodszy inżynier podążył za Pendakiem po trapie na lekko wysmołowany pokład Zemyli, której załoga została już odepchnięta od burt i tłoczyła się albo na rufie, albo w pobliżu bukszprytu. Czarno odziani marynarze przyprowadzili mężczyznę w kurtce kapitana do stóp masztu. – Mówią, że on jest kapitanem. – Czy zawsze byliście kapitanem tego statku? – zapytał Pendak zmęczonym głosem. – Tak, mistrzu. Kłamstwo brzmiące w tych słowach uderzyło Justena jak bat. Spojrzał na Pendaka. Pendak skinął na dowódcę marynarzy, młodzieńca o wyrazistej twarzy, imieniem Marten. – Znajdź bosmana. Marten i jeszcze jeden marynarz odwrócili się, ale zanim jeszcze zrobili krok, jakiś mężczyzna skoczył z rufy do morza. Przez jakiś czas marynarze i dwóch inżynierów obserwowali wodę w dole, ale nie pojawiła się żadna głowa, a Justen nikogo nie wyczuwał. – Czy to był kapitan? – Pendak zwrócił się do człowieka podającego się za kapitana. – Nie, panie. W jego słowach znów wyczuwalne było kłamstwo. – Znajdźcie drugiego mata. – Ja jestem drugi. – Krzepki mężczyzna wysunął się przed marynarzy. Zgrubiała skóra jego twarzy i ramion była opalona, włosy wypłowiałe od słońca, a w przystrzyżonej brodzie jasne włosy splatały się z siwymi. Justen wyczuł w jego słowach prawdę. – Czy ten człowiek jest skazańcem? – Wybaczcie, mistrzu... ale wszyscy wpadniemy w niezły pasztet, jeśli tak dalej pójdzie. – Chcecie, żebyśmy zatopili statek? warknął Pendak. – Bylibyśmy głupcami. Justen odchrząknął cicho. Pendak spojrzał nań i skinął głową. – Czy wszyscy bylibyście zagrożeni, gdybyście się nie zgodzili nazywać tego człowieka kapitanem? – zapytał Justen. – W zasadzie nie nazwałbym tego zagrożeniem. – Na czole krzepkiego mata pojawił się pot. – Raczej nie mieliście wielkiego wyboru? – Nie wiem, jak mógłbym na to odpowiedzieć – wyrzucił z siebie mat. Przemoczona koszula i czerwona twarz pomogły Justenowi podjąć decyzję. – To wszystko. – Musimy się rozejrzeć – dorzucił Pendak. – Choć nie spodziewamy się niczego znaleźć. – Jak sobie życzycie, mistrzowie ładu. – Weźmiesz przód? – Pendak wskazał w stronę dziobu. – Dobrze. – Justen ruszył przed siebie, omiatając zmysłami statek. Pendak miał rację. Statek był uładzony, zbyt uładzony. Wkrótce potem wrócił do marynarzy, gdzie czekał starszy inżynier. – Nic. Bele wełny ze Sligo i Montgren, suszone owoce, drzewo sandałowe i wielkie dzbany oliwy. Pendak pokręcił głową. – Idziemy. – Skinął ku marynarzom, a potem odwrócił się do tęgiego drugiego mata. – Dobrej żeglugi, bosmanie. – Jeśli wola, magowie. Dzięki. – Spocony mężczyzna na wpół zasalutował. IV Stłumiony stuk młota, a zaraz za nim dłuta, niosły się echem przez chłodne powietrze głębokiego wąwozu. Rząd pochylonych postaci wlókł się z trudem od stosu kamieni, który oznaczał krawędź budowli. Robotnicy mijali głębokie, proste szczeliny oddzielające od siebie bloki fundamentów, kamienne czworoboki o powierzchni trzydziestu cubitów. Za robotnikami rozciągały się ostre zręby, znaczące wielki trakt Westhorns. Podłoże tego traktu tworzyły złączone zaprawą, dopasowane kamienie, które łączyły bloki fundamentów. Każdy długi odcinek był prosty jak strzała. Droga ta będzie biegła z Fairhaven do Morza Zachodniego przez Sarronnyn, aż do Southwind. Zachodni kraniec wąwozu okalał potężny kamienny mur. Usunięto znad niego drzewa i ponad dwieście cubitów ziemi, a kurz i biały popiół z uprzątniętego miejsca opadały w chłodną głębinę. Robotnicy pokasływali, mrużyli oczy i zasłaniali je przed popiołem i pyłem. Ale szli dalej, dźwigając kosze pokruszonego kamienia ze stosu na krańcu wąwozu do stacji rozładunkowej. Trzy postaci w bieli – białych wysokich butach, tunikach i spodniach – stały w połowie drogi pomiędzy platformą rozładunkową a górską ścianą, która znaczyła koniec drogi. Trzy oddechy unosiły się niczym biała para ponad zimnymi kamieniami oraz rozrzuconymi gdzieniegdzie plamami śniegu i lodu. Za nimi mistrz kamieniarski kierował strumień wody, aby wepchnąć pomniejsze kawałki granitu w przestrzeń pomiędzy dwa bloki fundamentów. Nie obudowanego jeszcze rowu przy krawędzi drogi nie wypełniała woda, jedynie pokruszone skały, ziarnisty śnieg i kawałki lodu. Chłodne powietrze przeciął gwizd. – Odsunąć się! Odsunąć się! – Wrzask ostrzeżenia wydobył się z wąskich warg nadzorcy, kobiety w białym mundurze, która nosiła również miecz i biały szyszak z brązu. – Zamknąć oczy! Zamknąć oczy! Bezimienni robotnicy skulili się z zamkniętymi oczami za przesuwaną barierą z desek. Trzasnęło. Po kamiennym murze przed końcem traktu przemknął błysk jaśniejszy niż południowe słońce, ostrzejszy niż błyskawica. Głęboka na pięćdziesiąt cubitów skała pękła, rozdzieliła się i osunęła w bezładną piramidę u stóp wąwozu. Uniósł się grzyb skalnego pyłu, rozsypując w powietrzu biały proszek mgły i zamazując ostre krawędzie ścian wąwozu. – Naprzód. Ładować! – zawołała nadzorca. Dwóch z trójki magów ruszyło wolnym, zmęczonym krokiem z powrotem w stronę bursztynowego powozu, który czekał w miejscu, gdzie kończyły się wygładzone kamienie chodnika. Robotnicy wyszli chwiejnym krokiem zza bariery i poszli do stosu granitu, który zostanie wykorzystany do wypełnień albo ociosany przez kamieniarzy, zanim przyjdą murarze, dopasują i połączą kamienie zaprawą. – Ładować! – znowu rozległ się rozkaz. Kroki robotników raz jeszcze skierowały się ku pokruszonym skałom, tak jak od wieków kierowały się kroki bezimiennych więźniów na wielkim zachodnim trakcie. Zanim jeszcze osiadł pył, poszli, tak jak już wielu przed nimi, do taśmy rozładunkowej, którą inni więźniowie osadzili w miejscu obok zwału kamieni. – Tylko szare kamienie... Długi rząd robotników, mężczyźni i kobiety dźwigające identyczne kosze, przesunął się do przodu. Stuk... stuk... Za nimi podjęli na nowo prace murarze, formując równe szare mury i rowy odpływowe, które łączyły kamienne bloki podłoża drogi. Załoga rozładunkowa zaczęła wkładać kwadratowe kamienie do skrzyni i pierwszy tragarz opuścił kosz na taśmę. – Następny! Robotnicy przesuwali się do przodu, szurając skórzanymi butami na ostrych kamieniach. – Następny! V – Co zamawiacie, panowie? Gunnar zakaszlał, odchrząknął i skinął na Justena. – Ciemne piwo. – Justen zerknął na służącą w stronę nowych gazowych lamp przy drzwiach. Nie zapalono ich jeszcze, gdyż przez uchylone okna gospody wlewało się popołudniowe światło. Kobieta spojrzała na jego czarną tunikę i spodnie. – Ciemne piwo – powtórzył. – Nie chcę wiedzieć, jak minie wam dzień, inżynierze. – Przysadzista siwowłosa kobieta pokręciła głową i spojrzała na Gunnara. – Sok z zielonych jagód. – Palce mężczyzny o włosach barwy piasku zabębniły od niechcenia na wypolerowanym ciemnym dębie. – To niewiele lepiej. Chcecie coś do jedzenia? Pasztet z baraniny jest smaczny i nawet kotlety są dzisiaj dobre. – Nie, dziękuję – odrzekli bracia niemal równocześnie. – Hm... – mruknęła kobieta, zawracając w stronę kuchni. – Nie ma co gadać z magami i inżynierami, nie ma co, ale kto by tam chciał wiedzieć, co naprawdę dzisiaj zrobili? Ciemne piwo i sok z zielonych jagód... Justen uśmiechnął się szeroko. – Piwo ci nie służy. Dlaczego je pijesz? Tylko po to, żeby rozzłościć ojca albo mi dokuczyć? – Gunnar uśmiechnął się blado. – Dokuczenie mojemu przewyższającemu mnie pod każdym względem bratu jest powodem równie dobrym jak każdy inny. Tyle że nieprawdziwym. Po prostu tak się składa, że lubię ten smak. Poza tym, nie jestem wielkim mistrzem ładu, wspaniałym magiem pogody jak ty. Jestem tylko skromnym inżynierem, który mozoli się w warsztacie pod czujnym okiem Altary. – Naprawdę jest taka zła? – Nie. Nie zwraca uwagi, jeśli robisz coś dobrze, i szaleje niczym Easthorns w dniu, w którym je wzniesiono, kiedy popełniasz błąd. – Justen! Gunnar! – przerwał im czyjś promienny głos. Obok ich stolika przystanęła młoda czarnowłosa kobieta. – Och, Aedelia? Jak się masz? – zapytał Gunnar. – Co u twojego brata? – Z jego nogą znacznie lepiej, a matka kazała cię pozdrowić, gdy cię zobaczę. – Co robisz w Nylanie? – zainteresował się Justen. – Ojciec przywiózł drewno do stoczni, a ja czekałam, kiedy zobaczyłam, jak wchodzicie. Powiedziałam więc ojcu, że za chwilę wracam, i przyszłam się przywitać. – Aedelia uśmiechała się szeroko. – Przyłączysz się? – Justen skinął na jedno z dwóch pustych krzeseł, starając się zbyt otwarcie nie podziwiać jej wdzięków. – Chciałabym, ale ojciec już dostarczył drewno i czeka nas długa droga z powrotem, nawet przy pustym wozie... albo prawie pustym. Dostaliśmy trochę świeżej ryby i belę płótna z Austry. – Aedelia wyprostowała się. – Naprawdę muszę już iść. – Uśmiechnęła się po raz ostatni i odeszła. Dwa ciężkie kubki opadły na stół. – Proszę bardzo, szanowni panowie. To będzie pięć za obu, trzy za piwo i dwa za ten zielony napitek. Gunnar wydobył pół srebrnego. Kobieta skinęła głową i wzięła monetę. Justen uniósł kubek i pociągnął długi łyk. – Ach... dobre. – Robisz to, żeby mi dokuczyć? – Nie. Po prostu dobrze smakuje, a to był długi dzień. I ponieważ... już nic więcej. – Justen urwał i zerknął w kąt, gdzie dwóch białowłosych mężczyzn pochylało się nad Pojmaniem. Gra najwyraźniej dopiero się zaczęła, bo większość białych i czarnych żetonów ciągle leżała obok planszy do gry. Powrócił wzrokiem do Gunnara. – Krytella cię szukała, kiedy byłeś na Krańcu Lądu. – I teraz mi o tym mówisz? – Nie widziałem cię wcześniej. – Justen znowu pociągnął łyk ciemnego piwa. – Za szybko pijesz. – I co z tego? Pij swój cholerny zielony sok. – Justen... Nic ci nie zrobiłem, prawda? Wiesz, że jesteśmy braćmi. – Głos Gunnara był cichszy, łagodniejszy. – Nie chodzi o ciebie. To tylko... – Justen wzruszył ramionami. – Kłopoty z kobietami? – Pewnie tak. – Justen ponownie łyknął z kubka. – I studentami. – Mówiłem ci, że nauczanie nie do końca wygląda tak, jak twierdził Verdel. – Mówiłeś mi mnóstwo rzeczy. – Przepraszam. – Gunnar napił się soku z zielonych jagód. – Sprawdzasz braci na statku? – Wypłynąłem niedawno na Llyse... – Wiem. – Wiem, że wiesz. Ty wszystko wiesz. Po prostu pozwól mi mówić, dobra? – Przepraszam. – W każdym razie, obserwowałem Pendaka. Wydaje się całkiem niezły, jeśli chodzi o tarcze, i potrafi rozpoznać, gdy ktoś kłamie. Ale sam nie wiem. Ta cała sprawa naprawdę mnie niepokoi. Manipulują tą nieszczęsną załogą. Nie wiedzieli nawet, kto jest kapitanem. Gunnar pokiwał głową. – Pendak mówił mi o tym. Był wytrącony z równowagi. – Po co ktoś miałby robić coś takiego? – Justen ponownie napił się ciemnego piwa. Jasnowłosy mężczyzna pokręcił głową. – Może biali magowie znowu próbują nas sprowokować. – Po co mieliby to robić? Jak dotąd nie byli szczególnie skuteczni. – Ludzka pamięć jest krótka. – Gunnar zamilkł na chwilę. – Co zrobił Pendak? – A co mógł zrobić? Prawdziwy kapitan wyskoczył za burtę, a statek tak naprawdę nic nie zrobił. – To mi się nie podoba – mruknął Gunnar, powoli sącząc swój sok. – To właśnie powiedzieli Pendak i kapitan Hyntal. Dlaczego kupiecki statek miałby próbować uciekać, skoro to była tylko rutynowa kontrola? To nie ma sensu. – Justen pociągnął kolejny łyk ciemnego piwa, oblizując resztki z warg, po czym odstawił kubek. – To musi mieć sens. Tylko nie wiemy jaki. – Gunnar podniósł wzrok. – To Krytella. – Oczywiście. Gunnar zmarszczył brwi, ale wstał i pomachał ręką. Rudowłosa uśmiechnęła się szeroko i pospiesznie przemierzyła izbę, z wdziękiem omijając wolne stoły. – Szukałam cię. – Pochyliła się i pocałowała Gunnara w policzek. – Justen mi właśnie powiedział. Praca nad przeszukaniem archiwów trochę trwała. – Gunnar skinął w stronę jednego z pustych krzeseł. Justen wypił ostatni łyk ciemnego piwa i przywołał gestem służącą. Gunnar był taki cholernie szlachetny. Nawet nie próbował nadmieniać, że Justen czekał trzy dni z wieścią o poszukiwaniach Krytelli. – Dzięki, że pamiętałeś, Justen. – Uśmiech Krytelli był serdeczny, a jej radość spontaniczna. Tyle Justen wiedział, nawet przy swoim zaledwie średnim – jak na inżyniera – wyczuciu ładu. – Słucham, panowie? Czy uzdrowicielka ma ochotę na sok z krasnokrzewu albo zielonych jagód? – Z krasnokrzewu – odpowiedziała Krytella. – I jeszcze jedno piwo – dodał Justen. Służąca uniosła brwi, ale powiedziała tylko: – Już podaję, sok z krasnokrzewu i ciemne piwo. – Nie powinieneś – zaczęła Krytella. – Wiem. Dobrzy inżynierowie i dobrzy magowie nie piją alkoholu, ponieważ szkodzi to ich zmysłom ładu. – Och, Justen... Nie chciałam być nieuprzejma. Ale jestem uzdrowicielką i... – Rudowłosa wzruszyła ramionami. Pojawiły się kolejne dwa ciężkie kubki. – To jeszcze pięć za dwoje. Justen wręczył jej pół srebrnego. – Dziękuję. – Krytella skłoniła głowę, po czym napiła się soku. – Zanim przyszłaś, rozmawialiśmy o tym, jak biali magowie bawią się statkiem z Lydiaru. – Gunnar sączył sok, podczas gdy Krytella czekała na ciąg dalszy. – Zasiali iluzje w umysłach załogi, żeby nie wiedzieli, kto jest kapitanem, a potem nakłonili ich do ucieczki z Llyse. – To nie ma sensu. – Prawdziwy kapitan wyskoczył za burtę i utonął. Nie pojawił się już. – Jesteś pewien? – Krytella odstawiła sok. – Byłem tam – odrzekł Justen. – Nie było znaku życia. Przypuszczam, że to również mogła być iluzja. Ale to przecież nieważne, prawda? Szkoda została już wyrządzona. Rudowłosa powoli pokiwała głową. – Rozumiem, co masz na myśli. Recluce doprowadziła biednego kapitana do samobójstwa. Ale nadal nie pojmuję, dlaczego biali magowie mieliby zadawać sobie tyle trudu. – To musi mieć coś wspólnego z ich usiłowaniem podbicia zachodniego Candaru. – Justen patrzył na kubek, nie unosząc go. Tak naprawdę nie miał ochoty na drugie piwo. – Ale co? – Nieważne – stwierdził Gunnar. – Nie mogą kontrolować morza. W oceanach jest zbyt wiele podstaw ładu. – Może nie to jest ich celem – zauważył Justen aż nazbyt świadom, jak pełna życia i energii wydawała się Krytella siedząca pomiędzy nimi... mimo iż nachylała się W stronę Gunnara. – A jaki mieliby mieć cel? – Krytella wypiła nieduży łyk. – Jeśli podważą zaufanie do nas... a potem my wywrzemy jakikolwiek nacisk na Sarronnyn albo Suthyę, czy tamtejsi ludzie nie zaczną się obawiać Recluce tak samo jak Fairhaven? Krytella spojrzała na starszego z braci. – Co o tym myślisz, Gunnar? Czy to możliwe? – Może i tak. – Jasnowłosy mężczyzna wzruszył ramionami i uśmiechnął się. – Ale z pewnością nie rozstrzygniemy tego dziś po południu. – Pociągnął solidny łyk soku z zielonych jagód. Justen zerknął w stronę graczy w kącie izby. – Czy to stary Gylart? – Gylart, który jest doradcą wuja Jenny? Czy ten rybak? – zapytała Krytella. – Dawnym doradcą. – Justen napił się drugiego piwa i stwierdził, że smakuje nieźle. Gunnar skinął głową. – To stary doradca. – Dobrze gra. – Skąd wiesz? Justen uniósł ramiona i uśmiechnął się nieśmiało. – Po prostu wiem. – Zechcielibyście przyjść na kolację? – uśmiechnęła się Krytella. – Jest chyba gulasz rybny, ale pachnie dobrze i jest go mnóstwo. Mama i ciocia Arline upiekły też chleb z gruszek. Justenowi zaburczało w brzuchu. – To chyba moja odpowiedź. – Justen... – westchnął Gunnar. – Świetnie. Muszę im pomóc. Przyjdźcie po drugim wieczornym dzwonku. – Krytella błysnęła kolejnym uśmiechem i odsunęła krzesło. – Musisz iść? – zapytał Gunnar. – Jeśli mamy mieć gości, to muszę. Justen patrzył, jak rudowłosa wychodzi z izby. Potem napił się znowu piwa i odwrócił do brata. – Ty cholerny szczęściarzu. – Dlaczego? Justen potrząsnął głową. Mimo iż potrafił zobaczyć na odległość sztormy i oceany, Gunnar był czasami taki tępy. Czy to dlatego roiło się wokół niego od dziewcząt? Justen pociągnął łyk piwa, którego z początku nie chciał. Domowa kolacja będzie przynajmniej lepsza niż jedzenie w inżynierskiej mesie. VI – Żelazna Straż osłoniła Dach Świata, a Zerchas studiuje pozostałości archiwów Westwind... – Wysoki starszy mag na podium mówcy zakaszlał. – Nie mogło wiele zostać po dziesięciu wiekach. – Przyciszony pomruk odbił się echem w chwilowej ciszy, zanim wysoki mag podjął przemowę. – ...i odkrył, że garnizony Sarronnynu przechowały trochę oryginalnych manuskryptów, niech będzie wysławiane imię Cerryla. W drzwiach stanął młody, barczysty, gładko wygolony i czarnowłosy biały mag. Zacisnął wargi i skinął na innego młodego maga, zanim przeszedł pod łukowatym sklepieniem i ruszył ku rzędowi kanap w przedpokoju. Drugi mag, o okrągłych policzkach i jasnych włosach, poszedł za nim. – Niech będzie wysławiane imię Cerryla, niech będzie wysławiane imię Cerryla! Rzygać mi się od tego chce, Eldiren. Wiedziałeś, że Cerryl był białym magiem piątej kategorii, jeśli w ogóle? Nie mógł pójść w ślady wielkiego Jesleka. – Czarnowłosy spojrzał w stronę wejścia do Komnaty Rady. – Chodźmy do Vislo. – Mało to eleganckie,.Beltar. – Eldiren zaszurał białym skórzanym butem po granitowej posadzce. – Świetnie. A zatem nie będzie tu nikogo eleganckiego. Dwóch młodych mężczyzn wyszło na ciepłe, wiosenne białe światło Fairhaven, w cień rzucany przez Wieżę. Beltar przystanął na chwilę, po czym ruszył przez krótką, rzadką trawę nowego placu Magów, nowego, bo liczącego tylko trzysta lat. Eldiren podbiegł, żeby go dogonić. – Dlaczego stary Histen tak cię złości? – Po pierwsze, bawi się okrętami Lydian. Co dobrego z tego przyjdzie? – Próbuje przedstawić czarnych jako tyranów. – Czy kiedykolwiek wcześniej to się udało? – prychnął Beltar. – I wszystkie te peany na cześć wielkiego Cerryla... Cerryl Wielki! Potrafię wzniecić źródła chaosu ze skał pod Candarem i nikogo to nie obchodzi. A co gorsza, Zerchas i Histen zagrozili, że jeśli spróbuję, obrócą przeciwko mnie Żelazną Straż i Białą Kompanię. – Beltar zatrzymał się na przeciwległym krańcu placu i odetchnął szybko kilka razy. – Dajmy spokój z Vislo. Chłopiec siedzący na przejeżdżającym obok farmerskim wozie wskazał na biało odzianych magów. – Tam jest jeden! I jeszcze jeden. Prawdziwi biali magowie! Eldiren uniósł rękę i pomachał. – Pomachał! Pomachał! – No właśnie – mruknął Beltar. – Zabawa z wieśniakami. – Czemu nie? To nic nie szkodzi i z pewnością nic nie kosztuje. – Gadasz jak Zerchas, Histen i Renwek. Eldiren dotknął ramienia Beltara. – Czasami... to, co mówią, ma sens. – O? – Czarnowłosy mag odwrócił się i spojrzał na lśniącą Białą Wieżę. – Jesteś rozgoryczony, bo nie potrzebują teraz twojej mocy. Ale będą potrzebowali. – Oni tak nie myślą. – Czy to ważne, co myślą? Naprawdę wierzysz, że Recluce będzie czekała bezczynnie, aż skończymy Główny Trakt przez Westhorns i przejmiemy cały zachodni Candar? – Dlaczego nie? Nie zrobili nawet jednego cholernego kroku po Spidlarze, południowym Kyphros czy wyspach. – Nie rządziła nimi Legenda. Nie byli też ojczyzną Megaery Poza tym, kiedy zdobędziemy Suthyę, Southwind upadnie... – Suthya! Nawet nie zaatakowaliśmy Sarronnynu. Eldiren pokręcił głową. – Recluce nie zdoła nas powstrzymać w Sarronnynie. Wiesz o tym. A co pozostanie potem? Suthya, Southwind i garstka druidów w Naclos. W Bezludnych Krainach i na Stone Hills nikt nie mieszka. – I nigdy nie będzie mieszkał. – Kiedy Recluce ostatecznie wprowadzi ład, będą potrzebowali ciebie. Nie odrzucaj tej szansy, dając im teraz okazję do jakichkolwiek wymówek. To właśnie był problem twojego idola Jesleka. Narzucił im swoją moc, a to przedwcześnie uczyniło z niego cel. Pozwól Histenowi i Zerchasowi być celem. – Sam nie wiem. – Beltar zacisnął wargi. – Pomyśl o tym. Masz czas. Oni nie. Tak czy inaczej, równie dobrze możesz się teraz cieszyć Fairhaven. Spójrz na członków Rady. Spotykają się, a potem muszą wracać na swoje posterunki w całym Candarze. – Jeszcze jeden wspaniały pomysł wielkiego Cerryla. Rozproszyć wszystkie talenty z dala od Fairhaven. – Beltar zaszurał butem o krawężnik. Eldiren pokręcił głową i pomachał następnemu chłopcu. VII Obszerny ganek domu usadowionego nisko na wzgórzu i jego położenie w starszej części Nylanu – tuż nad zbrojownią i miejscem do ćwiczeń oraz z widokiem na magazyny obsługujące port – były jedynymi oznakami potwierdzającymi wiek budowli. Pokost na niedawno odnowionej podłodze ganku z czerwonego dębu był jasny, a drewno na framugach szerokich okien świeżo nasączone olejem. Czarne kamienie zewnętrznych ścian lśniły spokojem i ładem. – To tutaj? – zapytał Gunnar, nie zwracając uwagi na swoje niesforne, delikatne włosy o barwie piasku. Justen wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Zaraz się dowiemy. – Zastukał w drzwi i czekał. Rozległo się szuranie stóp i drzwi się otworzyły. – Och... musicie być przyjaciółmi Krytelli. Niech się wam przyjrzę. Gunnar jest wysoki. To ty, młody człowieku. A ty musisz być Justen. – Siwowłosa kobieta o okrągłej twarzy uśmiechnęła się. – Jestem jej ciocią, Arline. Krytella jest na dole, u mistrza portu, z Dagudem. On jest pomocnikiem mistrza. – Miło was poznać. – Justen skłonił się lekko Arline. – Dziękujemy za zaproszenie. Domowe jedzenie to dla nas prawdziwa uczta – dodał Gunnar. – Wejdźcie, proszę. Wejdźcie. – Arline cofnęła się do korytarza. – Tam jest salon. Usiądźcie sobie. Jestem pewna, że Krytella wróci za niecałą chwilkę. A to jest Wenda. Jej zadaniem jest was zabawiać, młodzi panowie. – Arline przeszła przez salon i łukowate drzwi do dużej kuchni z podłużnym stołem. Wenda, której krótkie rude włosy spływały kaskadą na wszystkie strony, stała przy stole z lampą, po prawej stronie okna z widokiem na port, z krzesiwem w dłoni. Miała na sobie płócienną koszulę i spłowiałe brązowe spodnie, opadające na zniszczone i połatane brązowe buty. – Jest wcześnie, ale jesteście gośćmi, a to znaczy, że mogę zapalić lampę. W salonie stała niska wyściełana ława z oparciem na plecy i ręce, trzy drewniane krzesła z oparciami, bujany fotel, kilka prostych krzeseł i dwa wąskie stoły z lampami. Czerwone światło zachodzącego słońca rzucało na pokój głębokie, czerwonawe cienie. – Jestem Justen, a to mój brat Gunnar. – Wiem. Jest magiem burz. Krytella mówi o nim, kiedy myśli, że nie słucham. Justen uśmiechnął się szeroko, gdy jego brat się zaczerwienił. Wenda dwukrotnie skrzesała iskrę, zanim knot chwycił, i zręcznie ustawiła płomień, żeby nie dymił. Położyła krzesiwo u podstawy lampy i opadła na bujany fotel. Gunnar zajął jedno z krzeseł, podczas gdy Justen usiadł bokiem na rogu ławy, skąd mógł widzieć frontowy ganek. – Lubię, kiedy jest tu ciocia Arline i kiedy mamy gości. Nie muszę wtedy pomagać za bardzo w kuchni. – Wenda spojrzała otwarcie na Gunnara. – Potrafisz wywołać burze, takie gwałtowne? Gunnar odkaszlnął i poruszył się na dębowym krześle. – To nie... hmm, wywoływanie wielkich burz to nie najlepszy pomysł. Kiedy robił to Creslin, na całym świecie zginęło mnóstwo ludzi. – Wiem. Chciałam tylko wiedzieć, czy ty to potrafisz. Potrafisz? – Chyba tak... gdybym musiał. Justen uchwycił kątem oka dwie postaci i błysk rudych włosów zmierzający od ścieżki przy trakcie na stopnie wiodące do domu. – Myślę, że twoja siostra i ojciec są już w domu. – Zawsze przychodzi do domu za szybko, kiedy mamy gości. Ojciec też. – Wenda zakołysała się w fotelu i wstała. Justen podniósł się, a Gunnar poszedł za jego przykładem, gdy do salonu weszła Krytella. – To mój ojciec, Dagud. Ojcze, to są Gunnar i Justen. – Krytella uśmiechnęła się do obu braci. – Poznaliście już Wendę, moją matkę Carnelę i ciocię Arline? – Matki jeszcze nie – odrzekł Justen, kiwając głową. – Była w kuchni. – Widzę, że zapaliłaś lampę. – Krytella wbiła wzrok w Wendę. – Mamy gości. – Ja ustaliłem tę zasadę. – Dagud uśmiechnął się szeroko. – Poza tym nieczęsto miewamy gości. – Spojrzał na młodzieńców. – Chcecie się umyć? – Tak, jeśli można. – Tak. Dagud poprowadził ich z kuchni do alkowy, gdzie był drugi zlew, najwyraźniej dodany już po zbudowaniu pierwotnego domostwa. Przechylił się w stronę kuchni. – Kiedy będzie kolacja? – Możecie siadać do stołu, jak tylko się umyjecie – odrzekła wysoka szczupła kobieta o ciemnych włosach, stojąca przed piecem. – Proszę – powiedział Justen, skinąwszy głową Krytelli, gdy Dagud wytarł ręce. – Zawsze jesteś dżentelmenem, Justen. Justen pożałował, że nie widzi w nim kogoś więcej, ale odwzajemnił uśmiech. – Wenda! – zawołała Krytella, kiedy mniejsza rudowłosa podeszła do stołu. – Muszę? – Tak – odrzekli równocześnie Dagud i Krytella. Wenda obmyła dłonie po Gunnarze, po czym poszła za innymi do stołu. – Siadaj tutaj, Justenie, a Wenda obok ciebie... Justen usłuchał wskazówek Krytelli, choć żałował, że to nie on siedzi przy uzdrowicielce zamiast Gunnara. Carnela postawiła na długim dębowym stole dwa koszyki ciepłego chleba oraz ogromną wazę gulaszu. – Siadajcie, na ciemności. Wszystko jest gorące. Kiedy goście zostali przedstawieni Carneli i wszyscy usiedli, Dagud odchrząknął, aby ich uciszyć, i przemówił: – W duchu ładu i w zgodzie z równowagą, my, zebrani tu tego wieczoru, poświęcamy siebie oraz swoje dusze zachowaniu ładu w życiu i myślach. – Dagud podniósł wzrok znad talerza i uśmiechnął się, sięgając po chochlę tkwiącą w misce z białej porcelany, która stała przed nim. Z gulaszu uniosła się para. – To był długi dzień. – Zanurzył chochlę dwukrotnie i napełnił swoją miskę niemal po brzegi, po czym nalał Carneli. Ona z kolei odłamała kawałek świeżego, chrupiącego chleba i położyła obok jego miski, zanim ułamała dla siebie i podała koszyk Krytelli. Za chlebem podążyła waza z gulaszem. Justen przełknął, czując woń przypraw, zwłaszcza rialu i pieprzu, na które nakładały się inne aromaty. Kiedy dotarła doń ogromna waza, poszedł w ślady Daguda, ostrożnie nalewając do miski gęstą rybnowarzywną mieszankę. Potem odwrócił się do młodszej siostry Krytelli. – Ile ci nałożyć, młoda damo? – Mam na imię Wenda i proszę do połowy. – A zatem dostaniesz połowę, idealną połowę, jaką może wymierzyć tylko inżynier. – Mam nadzieję. Gunnar zakaszlał, a Krytella uśmiechnęła się szeroko. – Powodzenia, Justen. Justen nalał gulaszu, sięgając zmysłami ładu i próbując się upewnić, że miska jest pełna dokładnie w połowie. – Całkiem nieźle – przyznała Wenda. Justen uśmiechnął się. – Mógłbyś być dobrym inżynierem – rzuciła uszczypliwie. – Wenda. Masz ochotę spędzić z nami resztę wieczoru? – Carnela obrzuciła córkę surowym spojrzeniem, a Justen poczuł zimny dreszcz. Najmniejsza rudowłosa odwróciła się do Justena. – Proszę o wybaczenie, magistrze Justen – rzuciła gorliwie. – Dziękuję, Wendo. – Justen skinął głową. Teraz z kolei Carnela skinęła córce głową. – Mogę prosić o chleb? – zapytała Wenda pokornie. – Chwileczkę, moja droga. – Justen odłamał kawałek ze świeżego bochenka i podał koszyk Wendzie. – Dziękuję. – Bardzo proszę. – W białym dzbanie jest sok z krasnokrzewu, a w szarym ciemne piwo – oznajmiła Krytella. Justen poczekał z napełnieniem kubka na szary dzban. Gunnar spojrzał i nieznacznie pokręcił głową. Justyn wyszczerzył zęby. Krytella przelotnie zmarszczyła brwi. Justen przestał się uśmiechać. – Jak interesy w porcie? – zagaił Gunnar, spoglądając na Daguda. Justen nabrał kęs gorącego gulaszu i szybko popił ciepławym piwem. Druga łyżka była mniejsza, a potem ugryzł kawałek ciepłego, chrupiącego chleba. – Troszkę wolniej, może z powodu kłopotów w Sarronnynie. Od lat nie widziałem takiej kiepskiej wiosny. Tylko Hamorianie przypłynęli tyloma statkami co zawsze. – Obchodzi ich tylko złoto w sakiewkach – prychnęła Arline. – Żadnego poczucia przyzwoitości i dobrego wychowania. – No cóż, niektórzy z naszych handlarzy są tak samo bezceremonialni – roześmiał się Dagud. – Mówisz o dobrym radcy Ryltarze i jego rodzinie? – zapytała Arline. – Wygrywa z Hamorianami w ich własną grę. Jest najszybszy na trasie ze wschodu na zachód Hamoru. Mówią, że diabelnie dużo tam zarobił. – Dagud się napił. – A co z Nordlanami? – dopytywał się dalej Gunnar. – Niektórzy mówią, że wciąż wolą handlować na Krańcu Lądu. – Ano, tak mówią i przybiło tam trochę więcej statków, ale tak samo z powodu wiatrów z Nordli, jak i udogodnień w porcie. – Dagud przerwał, żeby wziąć parę łyżek gulaszu i zagryźć chlebem. – Gadają, że Rada mówi o rozbudowie starego portu na Krańcu Lądu, ale to głupota, naznaczona chaosem głupota. Przyjrzyj się zapisom pogody, a zobaczysz, że liczba dni, kiedy nie można tam wpłynąć, rośnie z każdą dekadą. Niecałe dwa lata temu parowiec Lydian ugrzązł rufą na falochronie. – Dagud napił się ciemnego piwa, głośno siorbiąc. Justen siorbnął ciszej, wlepiwszy wzrok w błyszczące, zielone oczy Krytelli i jej szerokie, ruchliwe usta. – Jeszcze gulaszu? – Arline podniosła głęboką misę i podała ją Justenowi. Justen spojrzał na swoją pustą miskę z nieśmiałym uśmiechem. – Chyba tak. – Chleb też jeszcze jest. Justen przyjął chleb, wziął kawałek i przesunął koszyk w stronę Gunnara, który również nabrał drugą porcję gulaszu. – Gulasz jest wspaniały. Dziękuję. – Skłonił się Carneli. – To prawdziwa uczta – dodał Gunnar. – Czy wasza matka jest dobrą kucharką? – zapytała Arline. – Musi być. Wy, chłopcy... wybaczcie, wiem, że jesteście starsi... doceniacie dobre jedzenie. – W zasadzie – odważył się Gunnar – nasz ojciec jest kucharzem, i to bardzo dobrym. – Hmm. Słyszałam o tym. Dobrze wiedzieć. – Arline oderwała nieduży kawałek chleba z bochenka w koszyku. – Co robią inżynierowie, magistrze Justen? – zapytała Wenda piskliwym głosem, który zgrzytał pomiędzy szeroko rozstawionymi przednimi zębami. – Ubieracie się na czarno... czy to znaczy, że inżynier jest jak magister? – Inżynierowie robią różne rzeczy do statków. – Jesteś dla mnie za stary. Masz innych braci, młodszych? Krytella wyszczerzyła zęby w uśmiechu, gdy Justen poruszył się na krześle. – Nie. Mamy siostrzyczkę. Ma na imię Elisabet. – Dlaczego jej tu nie ma? – Mieszka w Wandernaught z naszymi rodzicami – wtrącił się Gunnar. – Skoro wasz ojciec gotuje, to co robi wasza matka? – zapytała uprzejmie Wenda. – Jest kowalem. Carnela uniosła brew. – Mogła zostać inżynierem – wyjaśnił Justen po przełknięciu porcji gulaszu. – Ale mówi, że nie interesowało jej budowanie statków ani życie w Nylanie. – Rozsądna kobieta – zauważyła Arline. – Tak o niej mówią – potwierdził Justen. Krytella zerknęła w bok na Gunnara, który nie przestawał obserwować Justena. Młody inżynier patrzył na rudowłosą uzdrowicielkę, zanim skończył resztę gulaszu i zwrócił wzrok ku Dagudowi. – Myślicie, że handel tu, w Nylanie, ożywi się? – Handel zawsze się ożywia. To tylko kwestia czasu. Może lat. Ale potem przyjdzie też i sezon. Być może potrwa to, dopóki się nie skończy to paskudztwo w Sarronnynie. – Co się tam stanie? – zapytała Wenda. – Czy biali zwyciężą? Przy stole zapadła cisza. Arline odkaszlnęła cicho. Justen upił z kubka nieduży łyk. – Nie wiem, czy ktokolwiek to wie, dziecko – odrzekł w końcu Dagud. – To sprawa dla Rady, jak sądzę. – Robi się późno, a nie wolno nam was zatrzymywać zbyt długo – powiedziała Carnela, wstając od stołu. Gunnar również się podniósł. – To bardzo miło, że nas zaprosiliście. Justen wychylił z kubka resztkę piwa i przełknął zbyt gwałtownie, bo płyn zapiekł go w gardle. Wstał najszybciej, jak potrafił. – Bardzo miło – powtórzył, starając się nie kaszleć... albo nie roześmiać, gdy ujrzał błysk w oczach Krytelli. Carnela i Krytella odprowadziły braci przez salon do frontowych drzwi. Gunnar pokłonił się Carneli z dłonią na ciężkiej żelaznej klamce. – Raz jeszcze dziękujemy za kolację. Bardzo mi smakowała. Justen spojrzał na matkę Krytelli, dostrzegając tę samą smukłą sylwetkę i ruchliwe wargi, tak bardzo przypominające najstarszą córkę. – Była przepyszna i doskonale się bawiłem. – Zerknął w stronę salonu. – I miałem uroczą towarzyszkę przy stole. – Tego jej nie powiem – odrzekła Krytella. – Zrobiłaby się nieznośna. Jeszcze bardziej nieznośna – dodała. – Cieszę się, że mogliście przyjść. – My również – powiedział Gunnar, wycofując się bardziej na ganek. Justen skinął głową i ruszył za nim. Zmierzali w stronę kwater bractwa. – Miła rodzina – zamyślił się Gunnar. – Tak – zgodził się Justen. Zwłaszcza starsza córka. Dotrzymywał kroku długonogiemu bratu, gdy przechodzili pod lampą, której żaden z nich nie potrzebował, aby nie zgubić drogi w ciemnościach. – Myślisz, że wszyscy na Recluce próbują unikać myślenia o Sarronnynie? – odezwał się w końcu Justen. – Co możemy zrobić? Nie mamy armii. Poza tym, co tak naprawdę mogą nam zrobić? – Nie sądzę, że to takie proste. – Prawdopodobnie nie. Dlatego właśnie ludzie nie chcą o tym myśleć. To kłopotliwe i odległe. Mają nadzieję, że tak zostanie. Ale my ubieramy się na czarno, a oni nie chcą o tym mówić. – Krytella jest uzdrowicielką. – Justen przystanął, żeby spojrzeć na port, gdzie w świetle gwiazd stała tylko Llyse. – Uzdrowiciele są inni. – Gunnar szedł dalej. Tak jak Krytella, pomyślał Justen. Odwrócił się i przyspieszył kroku, żeby dogonić Gunnara, choć i tak w tej chwili nie miał nic więcej do powiedzenia. VIII Szczupły biały mag pochylił głowę ku mężczyźnie siedzącemu przy stole. – Czy byliście świadomi, panie, że Sarronnyn wysłało posła na Kraniec Lądu? – Siadaj, Renwek. Nie bądź taki oficjalny. – Histen wskazał gestem miejsce przy stole, po czym nalał wina z dzbana do drugiego kielicha. Renwek usadowił się, skinął Wysokiemu Magowi głową i upił nieduży łyk z pucharu. – Nie wydajesz się strasznie zmartwiony. – W tej chwili wątpię w to, że Czarna Rada zaangażuje wielkie siły w ratowanie Sarronnynu. – Histen sączył wino i spoglądał w na wpół otwarte okno Wieży oraz nikły biały poblask Fairhaven w ciemnościach. – Jak możesz być pewien, że twój... – Szpieg... mój agent? To miałeś na myśli? Renwek przytaknął ruchem głowy. – Jak możesz być pewny, że twoje „podarunki” nadal będą skuteczne? – Nie będą. Nigdy nie można być pewnym, że kupiona pomoc pozostanie kupiona na zawsze. Ale te zakupy są tak świeże, że jest bardzo mało prawdopodobne, aby Czarna Rada podjęła pospieszne działania na prośbę Sarronnynu albo że Recluce zapewni wielką pomoc. – Jesteś pewny, że nasz... „wpływ” nie zostanie wyśledzony? – Złoto, dopóki go nie dotykamy, jest wsparte ładem, Renwek. Uczciwa, pozbawiona magii korupcja nie wymaga dotyku chaosu. – Histen ponownie napił się z pucharu. – A w porównaniu z innymi wyborami, kupienie choćby rocznego opóźnienia w działaniach Recluce to niewysoka cena. – Czy w innym wypadku Recluce podjęłaby działanie? – Renwek postawił kielich na stole. – Z czarnymi nigdy nie można być do końca pewnym. – Histen wzruszył ramionami. – A co z twoimi... próbami werbunku? – Idą dobrze. Czarni nigdy nie powinni byli zarzucić swojej polityki wydalania malkontentów. Brak im naszej dyscypliny. – Histen roześmiał się. – Dostrzegasz ironię? Magom ładu brak dyscypliny w kierowaniu sobą, podczas gdy magowie chaosu są mistrzami dyscypliny. Renwek spojrzał w głąb czerwonego wina. – Herezja, Renwek? Chaos to prawdziwa herezja. – Histen uniósł kielich. IX Justen powiesił skórzany fartuch na kołku i włożył wystrzępioną koszulę do ćwiczeń. Potem wyjął z wąskiej, otwartej szafy zniszczoną pałkę z czerwonego dębu. – Zbrojownia w porządku? – zapytał Warin. – Doskonała. Wystarczająco stara. – A co to ma do rzeczy? – Starszy inżynier naciągnął luźną watowaną tunikę, po czym podniósł ze swojej szafki lśniącą czarną laskę, połączoną stalowymi opaskami we wgłębieniach drewna. – Walka na laski to dobre ćwiczenie, ale dość osobliwe, jak i zbrojownia. Co ci po lasce, gdy mierzysz się z rakietami czy pociskami... albo z ogniem rzucanym przez białych magów? To tylko relikt z czasów, gdy każdy, kto myślał inaczej, był skazywany na wygnanie. – Justen zakręcił laską młynka na tyle blisko Warina, że starszy inżynier się wycofał. Potem teatralnym gestem wrzucił zniszczony kij z czerwonego dębu do szafy. – Bierz, ty biały łotrze! Warin roześmiał się. – Chodźmy. Przesadnie wzruszając ramionami, Justen wyszedł za nim z sali mechaniki na ganek frontowy. – Idziecie poćwiczyć? – zapytała wysoka muskularna kobieta. – Pewnie nie pracujecie tu wystarczająco ciężko. Wstawimy was obu do walcowni, jeśli potrzebujecie roboty. – Potrzeba ci innej zaprawy, Altaro, koteczku – odciął się Warin. – Z miłą chęcią, ale wtedy będziesz miał dwa problemy. Nawet jeśli zdołasz dojść do domu, Estil nie zostawi z ciebie nawet tyle, żeby kraby się pożywiły. Dwóch czeladników za starszą inżynier wybuchnęło śmiechem. – I tu mnie masz, Altaro. Nawet młody Justen jest dla mnie milszy i łagodniejszy. – Warin wykonał trzy taneczne kroki na kamiennych schodach wiodących na chodnik. Ostra bryza zmierzwiła resztkę rzadkich, jasnych włosów na jego głowie. – Nie pozwól mu zrobić z siebie głupca, Justen! – zawołała Altara, gdy Justen podążał za Warinem po brukowanej dróżce wiodącej przez Główny Trakt, który łączył oba krańce wyspiarskiego państwa. – Nie pozwól jej zrobić z siebie głupca – ostrzegł go Warin, po czym przystanął i spojrzał w górę długiego zbocza. Trakt był pusty w wiosennym półmroku, żadnych wozów ani koni, tylko kamienne bloki, nadal równo dopasowane po setkach lat używania. – Już niedługo będzie się na nas wyżywać. Justen stłumił uśmiech. Niemal codziennie po pracy ćwiczył z Warinem, podczas gdy Altara udzielała mądrych wskazówek, zanim sama dołączyła do prawie tuzina zawodowych żołnierzy ćwiczących z pałkami albo kijami. I niemal codziennie Warin mówił, że Altara pójdzie w ich ślady. Czyżby całe życie było serią powtarzanych słów i czynów? Kręcąc głową, Justen zamachnął się laską, rzucił nią o kamienie i złapał, gdy odskoczyła. – Jesteś bezlitosny – zauważył Warin. – Ale to zabawne. W końcu nigdy nie będę tak na poważnie musiał używać laski. – Justen przystanął przed otwartymi drzwiami zbrojowni, spoglądając na czarny kamień, na którym nie było widać śladu wieków minionych od czasów Dorrina czy jednego z dawnych inżynierów, którzy kładli go i wzmacniali ładem – choć prawdopodobnie wielki Dorrin nie natrudził się za bardzo sam przy kamieniarstwie. Bez wątpienia był zbyt zajęty budowaniem sławnego Czarnego Młota. Warin wszedł do zbrojowni, a Justen przyspieszył kroku, żeby go dogonić. – Nigdy nie wiadomo. – Warin wszedł na salę do ćwiczeń, oparł laskę o ścianę i zaczął rozciągać stawy. – Czego nie wiadomo? – zapytał Justen, podążając za przykładem starszego mężczyzny i wymachując ramionami, żeby rozluźnić napięte barki. – Kiedy możesz potrzebować laski, młodzieńcze. W przeciwległym kącie ćwiczyła grupa marynarzy, prowadzona przez Firbeka, jasnowłosego olbrzyma o muskulaturze farmera z doliny rzeki Feyn. Justen zatrzymał się i sprawdził sznurówki, a potem obserwował, jak marynarze wspinają się po linach zwieszonych z wysokich belek. Prychnął, myśląc sobie: Minęły całe lata, może nawet wieki, od kiedy musieliśmy zdobywać czyjś statek w prawdziwej bitwie. Zmarszczył brwi, wspominając swoją przygodę na Llyse, i zachichotał, zdając sobie sprawę, jakie poważne i zrzędliwe są jego myśli. I co ty wyprawiasz, Justen, staruszku? Wymachiwanie tą dębową wykałaczką to też już przeżytek. Wrócił do rozciągania stawów, postękując, gdy ćwiczenia naciągały mięśnie napięte od pracy w inżynierskiej kuźni. – Już widać, jaką masz kiepską kondycję. Powinieneś być łatwym celem – napawał się Warin i odszedł w stronę pustego kąta, najdalej od marynarzy. Justen podniósł laskę i poszedł za nim. Wytarł do sucha dłonie, rozstawił stopy i uniósł zniszczoną łaskę, prawie o cubit krótszą od lśniącej czernią pałki Warina. – Nie wiem, jak sobie dasz radę z tą gałązką. – Czarna laska zamachnęła się ze świstem. Justen sparował cios, zamachnął się i uderzył. Warin cofnął się, tracąc równowagę, a Justen podszedł bliżej, balansując ciężarem ciała. Przez jakiś czas wymieniali uderzenia, bloki i parady. – Ciemności... dobry... jak na młodzika. Kto... mówi... że nie ma z tego... pożytku... – Trzeba... ćwiczyć... – wysapał Justen w odpowiedzi, ledwie unikając uderzenia Warina, prześlizgując się pod gardą starszego mężczyzny i waląc go z całej siły po żebrach. – Ooooo... to by mogło zaboleć. – Warin wyprostował się i kilka razy odetchnął głęboko. Justen pochylił się i łapczywie chwytał ustami powietrze. Gdy ustawił się na nowo, kątem oka uchwycił wchodzącą do otwartej zbrojowni Altarę, która niosła laskę i pałkę z rękojeścią używaną do ćwiczeń z mieczem. – Gotów? – zapytał Warin. – Dobra. Laska Warina wystrzeliła naprzód, a Justen zatańczył w tył, gdyż wzrok utkwił w drugiej części zbrojowni. Jasnowłosy marynarz odłączył się od swego oddziału i podszedł do Altary. – Altara? – Firbek skłonił się głęboko. – Miałabyś ochotę poćwiczyć ze mną? – Nie na laski. – Będę zaszczycony walką na pałki. Na słowo „pałki” Justen zerknął na środek zbrojowni, po czym opuścił ramię i ledwo zdołał odbić laskę Warina. – Justen? Nic ci nie jest? – Przepraszam... zagapiłem się tylko. – Możemy przestać. – Na chwilę... – Justen pozwolił czubkowi laski spocząć na glinianym klepisku, ubitemu przez stopy całych pokoleń ćwiczących inżynierów. Warin podążył za wzrokiem Justena w stronę pary na środku zbrojowni. – Pałki? – zastanowiła się Altara. – Może być... jeśli nie chcesz rozlewu krwi. – Czy próbowałbym z mistrzynią inżynierem? – Firbek uśmiechał się od ucha do ucha. Justen pokręcił głową. W słowach Firbeka czuć było fałsz. Warin przeniósł wzrok od Justena na środek zbrojowni. – Oni tylko trenują. – Mam nadzieję. – Justen podniósł laskę i ruszył w stronę Firbeka i Altary, podczas gdy ich pałki krzyżowały się i odskakiwały. Gwałtowny zamach, uderzenie i pałka Firbeka odepchnęła broń Altary, opadając na jej prawy bark. Altara upuściła pałkę i zachwiała się mimo woli. Firbek parł dalej, jakby nie mógł zatrzymać ruchu, a jego pałka zmierzała ku nodze Altary. – Oooo... – Inżynier spiorunowała Firbeka wzrokiem. – Dosyć. Nie mogłabym podnieść broni bez bólu i pewnie przez całe tygodnie nie mogłabym prosto chodzić. Justen odwrócił się i podał Warinowi swoją laskę. – Potrzymaj. Warin otworzył usta, zamknął je i pokiwał głową. – Bądź ostrożny. – Bzdura. Nigdy nie jestem ostrożny. To wpędzi mnie w kłopoty. – Justen schylił się i podniósł pałkę Altary. Skłonił się ku niej. – Czy mógłbym to pożyczyć? – Wolałabym walczyć sama za siebie. Justen uśmiechnął się uprzejmie. – Ja w zasadzie nie walczę. Wiesz, że uważam miecze i laski za zupełny przeżytek, Altaro. Nadają się tylko do ćwiczeń. – Wyrzucił pałkę w powietrze, chwytając za rękojeść i markując uderzenie jednym płynnym ruchem. Dokończył wyrzut niemal bez zatrzymywania się, po czym wyszczerzył zęby do Firbeka i zasalutował mu pałką Altary. – Dla ciebie, przestarzałej broni i tradycji, Firbek. Przyjacielska rozgrywka. – Ach, Justen... za bardzo błaznujesz. Przyda ci się nauczka... albo trzy. Nawet w przyjacielskiej rozgrywce. – Wysoki marynarz uśmiechnął się i podniósł pałkę, oddając salut o wiele bardziej oficjalnie, niż uczynił to Justen. Pałki skrzyżowały się. Korzystając z przewagi wzrostu i długości ramion, Firbek próbował utrzymać Justena poza zasięgiem ciosu. Justen przerwał obronę, napierając na potężniej zbudowanego marynarza szybkimi uderzeniami. Pałki ciągle się krzyżowały, rozdzielały i ześlizgiwały po sobie, a broń Justena cały czas poruszała się nieco szybciej niż Firbeka. Wtedy, nabierając nagle szybkości, Justen całkowicie przełamał obronę marynarza i niemal od niechcenia wytrącił mu pałkę z ręki. – Mam cię. Firbek przez chwilę rozcierał dłoń, po czym podniósł pałkę. – Jeszcze jedna runda? – Czemu nie? – Justen raz jeszcze zasalutował na wpół szyderczo, ale cofnął się przed uderzeniem dębowej pałki Firbeka. Zamiast nacierać jak przedtem, Justen skupił się na obronie, na tkaniu sieci, której Firbek nie zdołał przedrzeć. Pałki wciąż się krzyżowały i rozdzielały. Pot perlił się na czole Firbeka, gdy uderzyła zajadle, odsłaniając pierś. Justen uśmiechał się, ale tylko trzymał marynarza na odległość, odbijając każde cięcie i uderzenie. Ciosy Firbeka stały się gwałtowniejsze i mocniejsze i wydawało się w końcu, że chce porąbać Justena na kawałki. Mniejszy mężczyzna odskoczył na bok, pozwalając swej pałce parować ciosy albo tylko unikać uderzeń cięższej pałki. – Myślisz chyba... że jesteś... niezły, inżynierze. – Jestem... jak na inżyniera bawiącego się... przestarzałymi zabawkami... Firbek ciął raz jeszcze. Tym razem pałka Justena przesunęła się za rękojeść broni Firbeka i obróciła się. Marynarz zachwiał się, zrobił dwa chwiejne kroki i runął na ziemię. – Przykro mi, Firbek. – Justen uśmiechał się szeroko. – Muszę już iść, ale może moglibyśmy zrobić sobie jeszcze jedną rundkę innym razem. Oczywiście, tylko dla zabawy. – Odwrócił się i wyciągnął pałkę do Altary, która zmarszczyła brwi. – Dzięki za pożyczkę, mistrzyni. – Cała przyjemność po mojej stronie, Justen – powiedziała cicho Altara, przyjmując pałkę. – Ale i tak musisz jutro być na sali. Zaczynamy pracę nad nowymi przewodnikami ciepła, które zaprojektowali Gunnar i Blyss. Justen zmusił się do uśmiechu. Gunnar zabłysł nawet w zbrojowni, choć nigdy nie podniósł miecza ani laski. – Przyjdę. Odwrócił się, ale Firbek już znikł. – To było... interesujące, ale Estil pewnie już na mnie czeka. – Warin podał Justenowi zniszczoną laskę z czerwonego dębu. – Pójdę z tobą. Od zatoki napłynęły chmury, a nad miastem sączyła się lekka mżawka. Justen zatrzymał się na kamieniach w pół drogi i otarł rękawem zroszone czoło. – To było niebezpieczne, Justen. – Warin obejrzał się na zbrojownię. – To kuzyn radcy Ryltara. – Co może zrobić? – Justen wzruszył ramionami. – To był tylko przyjacielski trening. Sam tak powiedział. – Czy cokolwiek w życiu bierzesz na poważnie? – Niewiele. W końcu i tak nie ujdziemy z tego z życiem. – Justen odbił laskę od drogi i chwycił ją. – Równie dobrze możemy więc dobrze się tym bawić. – Masz spaczone pojęcie zabawy. – Warin przystanął. – Estil pewnie czeka. Zobaczymy się jutro. Jeszcze ci dołożę tą laską. – Tylko jeśli zagapię się na ładną dziewczynę. – Upewnię się, że jakaś przyjdzie. – Kto? – Mógłbym namówić Estil, żeby wpadła. – To nie fair. – No to co? – Warin machnął ręką i ruszył truchtem pod górę, w stronę rzędu domów położonych wzdłuż górskiego grzbietu, na południe od muru z czarnego kamienia, który oznaczał koniec Nylanu. Justen zakręcił laską młynka i zawrócił w dół. X Czerwony piaskowiec o postrzępionych, ostrych brzegach wystrzelał w górę, tworząc okrągły amfiteatr pomiędzy ścianą szarych wzgórz na północnym zachodzie a falującymi wydmami na południu. Wąski pas brązowej trawy wił się na wschód od czerwonego piaskowca, stopniowo poszerzając się i zieleniejąc, w miarę jak zbliżał się do wielkiej puszczy. We wnętrzu niewielkiego, ukształtowanego najwyraźniej przez naturę teatru znajdowały się trzy kobiety. Spoczywały na wysokich do kolan kamieniach, wygładzonych czy to przez naturę, czy też ludzką dłonią, na kształt wygodnych siedzisk. Kobieta siedząca pośrodku, o srebrnych włosach, kołysała się lekko z zamkniętymi oczami. Czerwone ziarenka wewnątrz kwadratu utworzonego przez długie na pięć cubitów brzegi z piaskowca poruszały się, powoli układając się we wzór. Po chwili pojawiła się mapa, a ziarenka wiernie odmalowały w miniaturze każdy szczyt Westhorns. Przez szczyty biegła biała linia, a biel naznaczona była brzydkim odcieniem zaschniętej krwi. Lśniące bielą ziarenka piasku powoli zasypały maleńkie szczyty i doliny, rosnąc i rozprzestrzeniając się na zachód, dopóki cała mapa nie zalśniła paskudną bielą. Po jakimś czasie twórczyni mapy odetchnęła głęboko i obraz stracił ostrość, gdy piasek znowu nabrał swych naturalnych cech. Biel jednak nie ustąpiła. XI Justen podkręcił knot lampy. Choć wchodziły w modę lampy gazowe, w kwaterach Bractwa wciąż używano oleju z orzechów carnot. Ktoś zapukał do drzwi. – Tak? – To twój duży brat. – Wejdź. Gunnar wsunął się do pokoju, niosąc dzban. – Założę się, że szykujesz się do wspaniałej nocy. Przyniosłem sok z krasnokrzewu. – Myślałem, że ty i Turmin jedziecie z powrotem na Kraniec Lądu. – To jutro. Radca Ryltar zaprosił do siebie Turmina na kolację. Chciał zasięgnąć jego opinii na temat zamieszania w Sarronnynie. – Gunnar postawił dzban na stole z lampą. – Masz jakieś kubki? – Na drugiej półce. – Justen dokończył przycinanie knota. – Czy Ryltar nie mieszka gdzieś w pobliżu Feyn? Dlaczego Turmin? Z tego, co słyszałem, Ryltar nie do końca pała sympatią do Sarronnynu, a matka Turmina tam się urodziła. – Ryltar mieszka na skraju, tuż za czarnym murem. W stronę Feyn, ale nie tak daleko. – Gunnar wzruszył ramionami. – Wiesz tyle, co i ja. Przypuszczam, że Turmin powie mi coś prędzej czy później. W każdym razie muszę wyjechać jutro wcześnie rano, żeby się z nim spotkać, ale to lepsze niż wylegiwanie się w domu Ryltara. – Wziął kubki i napełnił je. – Zagrajmy w Pojmanie. Justen wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Czemu nie? – Podszedł do niedużej biblioteczki i wziął z góry tablicę oraz pudełko zawierające czarne i białe żetony. – Co robicie tym razem? – Turmin uważa, że pogoda nadal się zmienia, tyle że powoli. – Gunnar podał bratu kubek. – Sądzi, że wysoko w górach, na zachód od Krańca Lądu, będzie to widać po roślinności... tam, gdzie pogoda się załamuje. – Przyciągnął do biurka krzesło z prostym oparciem. Justen odstawił kubek i położył na stole tablicę, a obok żetony. Wtedy przysunął sobie krzesło i usiadł, podczas gdy Gunnar oddzielał białe żetony od czarnych. – Białe czy czarne? – zapytał starszy brat. – Tym razem białe. Gunnar skinął głową i Justen położył żeton w jednym z zagłębień na tylnym polu – za trzy punkty. Gunnar zignorował ten ruch i umieścił swój pierwszy żeton w środkowym punkcie głównego rombu po swojej stronie tablicy. Justen upuścił żeton na pole za cztery punkty za bratem. – Znowu to robisz. – Gunnar dołożył do swego rombu jeszcze jeden żeton. Justen położył drugi w polu za trzy punkty i dodał trzeci do kompletu. Gunnar dorzucił trzeci do głównego rombu. – Nie powinieneś mi pozwolić zajść tak daleko. Teraz mnie nie złapiesz. Justen zmarszczył brwi, po czym położył biały kamyk w polu za trzy punkty za polem Gunnara. Gunnar dodał kolejny żeton i tak grali, aż Justen zdobył oba pola za trzy i cztery punkty, a Gunnar miał sześć żetonów w polu za dwanaście punktów i pięć w drugim. Gunnar uśmiechnął się i rzucił na miejsce czarny kamyk, a za nim jeszcze pięć, wypełniając pierwsze pole, a potem premię, która pozwoliła mu wypełnić drugie. Justen wzruszył ramionami. – Wygrałeś. – Nie chcesz dokończyć? – Szkoda zachodu. – Ciągle nie rozumiem, dlaczego zbierasz pola za trzy albo cztery, zamiast skoncentrować swoje wysiłki. – To chyba ma większy sens. Nic w życiu nie pozwala ci się skupić tylko na jednej rzeczy. – Justen roześmiał się. – Poza tym, to tylko gra. Zycie jest wystarczająco poważne. Gunnar skrzywił się na chwilę, po czym uniósł dzban. – Chcesz jeszcze soku? – Jasne. Czemu nie? Jeszcze partyjkę? – Jasne. – Gunnar dokończył nalewanie soku z krasnokrzewu i pociągnął łyk z kubka. XII – Tryessa D’Frewya, poseł Sarronnynu – oznajmił młody mężczyzna w czerni, otwarłszy drzwi z ciemnego dębu do Komnaty Rady; był to niegdyś wspólny gabinet Creslina i Megaery, założycieli, których portrety wisiały po obu stronach szerokiego okna. Posłanka Sarronnynu weszła i skłoniła się głęboko, aż zaszeleściły jej szmaragdowe jedwabne spodnie i bluzka. – Szanowni członkowie Rady. – Wyprostowała się. Claris wskazała stół. – Proszę usiąść. Czy macie ochotę na zieloną brandy? – Z największą przyjemnością. Tradycja czy nie, zawsze to rozkosz dla podniebienia. – Tryessa zagłębiła się w dębowym fotelu. Mężczyzna ostrożnie nalał bladozielonego płynu do kryształowego pucharu, po czym powrócił na swoje miejsce przy drzwiach. Młodsza radczyni odgarnęła z czoła pasmo rudych włosów i napiła się z identycznego pucharu. – Co sprowadza was na spotkanie z Radą? – zapytał Ryltar swobodnym tonem, który kontrastował z ładem jego stroju oraz starannie zaczesanymi, rzadkimi jasnymi włosami. – Z pewnością musicie to wiedzieć, czcigodny radco. Biała Kompania i jej Żelazna Straż przejęła stare księstwo Westwind... – Tak jak i wy w czasach Dorrina – odparował Ryltar. Claris odchrząknęła. Jenna odwróciła się lekko. – Nie o to chyba chodzi, Ryltarze. Jak sądzę, Tryessa usiłowała coś zasugerować. Nieprawdaż? – Próbowałam powiedzieć, że wysiłki Fairhaven są powodem do troski. – Dla kojo? – zapytał uprzejmie Ryltar. Claris uniosła brwi, ale nie odezwała się. Jenna odwróciła się w stronę jasnowłosego mężczyzny. – To z pewnością troska nas wszystkich w zachodnim Candarze – odrzekła Tryessa. – Nawet Nadanie przysłali do nas posła, proponując, abyśmy poprosili o pomoc potężną Recluce. – Słynni druidzi z Naclos? Naprawdę istnieją? – Istnieli od wieków, może nawet jeszcze w czasach przed Aniołami. – Ton Tryessy był oschły. – Wytwarzają nadzwyczajne wyroby z drewna, choć nie rzeźbione. Najwyraźniej potrafią namówić drzewa, aby rosły w określony sposób. Mam ławę, którą odziedziczyłam po praprababce. Ale do rzeczy. Skoro zainteresowali się tym druidzi, najwidoczniej troska dotyczy nie tylko Sarronnynu. – Zdajecie się mocno troszczyć o zachodni Candar – przyznał Ryltar. – Ryltarze... – Sądzę, że posłanka wyraźnie stwierdziła konieczność szybkiego działania – zauważyła chłodno Claris. – Dziękuję, radczyni. Mając na uwadze te troski, tyran ma nadzieję, iż wspomnicie na stanowcze poparcie Sarronnynu dla polityki otwartego handlu, którego orędownikiem tak długo była Recluce. – Tyran zawsze postępowała bez zarzutu w kwestii handlu. – Claris nie podnosiła głosu. – Choć z pewnością korzyści były obopólne – dorzucił gładko Ryltar. – Tyran Sarronnynu była aż nadto sumienna w stosunkach z Recluce – odrzekła Tryessa. – Czego od nas oczekujecie? – zapytała Claris. – Wiecie, że nie utrzymujemy stałej armii na tyle dużej, aby posłać ją za oddziałami kawalerii. A nasze statki nie pomogą wam w walkach w Westhorns. – Nie bezpośrednio, ale Fairhaven nadal musi korzystać z oceanów. – Proponujecie, żebyśmy użyli naszych okrętów do zahamowania fairhaveńskiego handlu? Po tylu latach starań o zapewnienie uczciwego i otwartego handlu na morzach? – dopytywała się Claris. – Tyran rozumie trudność takiego rozwiązania. – A co z Suthyą i Southwind? – zapytała Jenna. – Wysłali znaczną liczbę oddziałów i zapasów. Ale... – Tryessa wzruszyła ramionami. – Wątpicie, że takie wojsko wystarczy? – Ryltar odchrząknął i napił się brandy. – Biali magowie mają ponad pięć tysięcy żołnierzy w samej tylko Żelaznej Straży. – To spora trudność – zauważyła Claris. – Mimo to proponujecie, abyśmy porzucili tak długo podtrzymywaną wiarę w wolny handel. Czy nie ma innych opcji? Posłanka Sarronnynu napiła się z pucharu, zanim ponownie przemówiła: – Wystarczyłaby nawet symboliczna pomoc. Może grupa mistrzów ładu, uzdrowicieli, niewielki szwadron wojowniczek... są potomkowie Strażniczek Westwind. – Rozumiemy wasze troski i podzielamy wiele z nich. Prosicie o trudną rzecz i musimy rozważyć... – Rozumiem. – Tryessa wstała, zostawiając w kielichu większość brandy. – Rozumiem. A zatem oddalę się, abyście mogli swobodnie omówić tę kwestię. Będę w starej gospodzie. To jedna z niewielu pamiątek zaangażowania oraz wiary w kogoś z Sarronnynu. Poza, oczywiście, waszym Czarnym Domostwem. – Ostro jak na kogoś, kto oczekuje przysług – uśmiechnął się Ryltar. – Nie oczekuję przysług. Oczekuję sprawiedliwości i zrozumienia. Szukam tych, których spojrzenie sięga poza ślepe oddanie zwyczajom, ku głębszym znaczeniom i wierze. – Tryessa odwzajemniła się równie fałszywym uśmiechem. – Z pewnością to przedyskutujemy, posłanko Tryesso – oznajmiła Claris, wstając ze swego krzesła za stołem. Dwóch pozostałych członków Rady wstało wraz z nią. – Wielkie dzięki. – Tryessa skłoniła się i wyszła. Cała trójka usiadła ponownie, a Claris skinęła na wojskowego w czerni. – Możesz odejść, Mryten. – Raczej wymagający ten wasz poseł – odezwał się Ryltar, gdy zamknęły się drzwi. – Raczej konkretny. – Jenna napiła się brandy i zacisnęła wargi, odstawiając puchar. – Bez zasad nie mamy nic. – Palce Claris musnęły nóżkę kielicha. Jenna spojrzała za okno, na białe grzywy rosnące na Oceanie Wschodnim. – Jeśli utrzymamy te zasady, Fairhaven zajmie cały Candar... a wtedy kto stanie pomiędzy magami a nami? – Nikt nigdy nie stał między nami. I nie stanie. Obie się łudzicie, jeśli uznajecie taką możliwość. – Ryltar patrzył tylko na ciemny dąb przed sobą. – A zatem może powinniśmy zmienić nasze oddanie zasadom i pozwolić, aby nam służyły, a nie krępowały – warknęła Jenna. – Moglibyśmy to wypośrodkować – wtrąciła się Claris. – Możemy poprosić ochotników o pomoc Sarronnynowi. Myślę, że wielu chciałoby pomóc. To przygoda, a wielu szuka przygód, zwłaszcza od kiedy nie musimy już posługiwać się wygnaniem jako narzędziem. – To z pewnością mógłbym zaakceptować. – Ryltar się uśmiechnął. – Niech ci, którzy mają ochotę walczyć z tymi białymi diabłami, zrobią to. – To nie wystarczy – odezwała się najmłodsza radczyni. – Nawet ci najbardziej zainteresowani nie mogą tego zrobić bez choćby skromnego wynagrodzenia. – Jestem pewien, że jeśli tyran tak się martwi, zapewni zapasy i skromne pensje – zasugerował delikatnie Ryltar. – Można by się na to zgodzić. Wówczas moglibyśmy zrobić ten pierwszy krok i zobaczyć, co się wydarzy albo czy potrzebny jest większy udział. – Palce Claris zacisnęły się wokół nóżki pucharu. W końcu Jenna skinęła głową. XIII – Musisz jeszcze raz przestudiować przedmowę. – Justen utkwił wzrok w Daskinie. – Ale to nudne. Na końcu jest o wiele ciekawsze. Nie mogę się doczekać, kiedy będę to umiał. – Chłopiec wiercił się na skórzanej poduszce, aż jego wzrok spoczął w końcu na wypolerowanych, szarych kamieniach podłogi. – Próbowałeś czegoś? – Justen ciągle wpatrywał się w ucznia. Daskin się zaczerwienił. – Nie udało ci się, prawda? – Nie jestem dorosły... jeszcze mnóstwa rzeczy nie wiem. – Daskin – odezwał się Justen łagodnie – nie każdy może być mistrzem ładu. Niektórym zajmuje to całe lata. – Po prostu nie będziesz mnie uczył. – Nie bądź głuptasem, Daskin. Płacą mu, żeby cię uczył. – Jyll odrzuciła w tył długie, czarne włosy wyćwiczonym gestem. Norah ciągle gładziła palcami gładki szary kamień. Wzrok miała pusty, a zmysły skupiła na chmurach nad Nylanem. – Skoro nie każdy może być mistrzem ładu, dlaczego musimy się tego wszystkiego uczyć? To nudne! – Daskin rzucił na podłogę książkę w czarnej okładce. – Doigrałeś się – wyszeptała Jyll. – Nie obchodzi mnie to! To głupie. Nudne... i nie cierpię tego. – Będzie padać cały dzień, całą noc i może jutro – oznajmiła Norah, słowami i błyskiem w oku ogłaszając swój powrót do klasy. – Jak ta głupia stara Norah może znaleźć chmury, a ja nie? – Z oczu Daskina płynęły łzy. Justen ukląkł przed chłopcem. – Każdy jest inny, Daskinie. Mój brat potrafi odnaleźć chmury nad Lydiarem i bawić się wiatrami, które wieją z Dachu Świata. Ja nie potrafię. Umiem kuć i obrabiać czarne żelazo, ale za każdym razem, gdy Gunnar bierze do ręki młot, wszyscy boimy się, że zmiażdży sobie palce. Nawet brat Dorrina był rybakiem. A bez swego brata Dorrin nigdy nie założyłby Nylanu. Musimy robić to, co potrafimy. – Inżynier poklepał chłopaka po ramieniu. – To i tak głupie – wymamrotał Daskin, ale wytarł twarz rękawem i zgarnął książkę z podłogi. – Przeczytajcie jeszcze raz pierwszą część. Zobaczymy się jutro. Daskin wyszedł ciężkim krokiem, wlokąc się za Jyll, która wybiegła pierwsza. Justen wsunął własną kopię Podstaw ładu do plecaka, który ciągle nosił, choć niektórzy starsi inżynierowie woleli teczki. – Będzie długo padało – upierała się Norah. Justen uśmiechnął się ponuro. – Przepraszam, Norah. Powinienem poświęcić ci więcej uwagi. Masz wielki talent do śledzenia pogody i powinnaś się cieszyć, że tak dobrze ci idzie. – Może nawet padać przez dwa dni. – Zobaczymy. Już potrafisz to robić lepiej ode mnie. – Naprawdę? – Norah wstała, ciągle gładząc kamień. Justen pokiwał głową. – Jestem inżynierem, nie magiem pogody. Potrafię wyrabiać czarne żelazo, rakiety, części silników i dział. – Lubię chmury, zwłaszcza te zamglone. – Norah schyliła się i podniosła swój plecak. Grube, brązowe płótno, zniszczone, wytarte i poplamione, było nowe, gdy Justen zaczął ją uczyć rok temu. – Co mamy przeczytać? – Jeszcze raz przedmowę. – Jest tak samo niewyraźna jak miękkie chmury. – Norah zarzuciła plecak na ramię i poszła, a raczej czmychnęła ku otwartym drzwiom. Tam zatrzymała się i odwróciła. – Do widzenia, magistrze Justen. – I wyszła. Justen pokręcił głową. Dlaczego wszyscy magowie pogody byli tacy... szukał właściwego słowa i zdecydował, że określenie Norah „niewyraźne” pasowało równie dobrze jak inne. Nawet Gunnar bywał czasami „niewyraźny”, jakby go nie było, chociaż był. Ale w końcu kto mógł powiedzieć, gdzie naprawdę był mag pogody? Prychnął, zamknął plecak i ułożył na stole grube skórzane poduszki, po czym ściągnął z kołka przy drzwiach ciemnoszarą kurtkę przeciwdeszczową. Zamknął drzwi, zszedł sześć stopni w dół i poszedł dolnym korytarzem, aż dotarł do schodów prowadzących do zachodniego skrzydła. Przeskakiwał po dwa stopnie naraz. Z jadalni starszych studentów, z których wielu byłoby w czasach Dorrina kandydatami do wygnania, sączył się zapach gulaszu z baraniny. Zanim wyszedł na deszcz, Justen naciągnął ciemnoszarą kurtkę, ale nie podniósł kaptura. Ostrożnie obchodząc kałuże na drodze, schodził w dół, w stronę sali inżynierów. Lekki, ciepły deszcz przylepił mu włosy do czoła, a zanim wspiął się po czterech kamiennych schodach do budynku, był już spocony. Zatrzymał się na szerokim ganku i wierzchem lewej dłoni otarł krople z twarzy. Otrzepał buty i wytarł je o trzcinową matę, po czym wszedł do przedpokoju; stały tam otwarte szafy, w których inżynierowie zostawiali swoje fartuchy, rękawice i robocze ubrania. Justen zdjął tunikę oraz porządną koszulę, w których uczył, i powiesił je na kołkach w jednej z wąskich szafek bez drzwi. Wyjął skórzany fartuch, zawiązał go, wszedł do sali i skierował się prosto do mniejszego pieca w prawym tylnym rogu. Jego czeladnik, Clerve, pracował nad łuskami pocisków. Justen uśmiechnął się szeroko. Nienawidził robić łusek. Nożyce ułatwiały ich gwintowanie, ale i tak było to trudne – nawet przy użyciu tokarki, żeby dokładnie je ustawić. Gwintowanie nakrętek było gorsze... i nadal jest. – Jak szybko uruchomicie nowe parniki? – zapytał Warin, odgarniając przedramieniem z czoła za długie, rzadkie włosy. Justen uśmiechnął się ponuro. – Jak tylko wymyślimy, w jaki sposób uchronić system chłodniczy przed tak wielką korozją. Wciąż za szybko przecieka. – Pomysł wykorzystania parników słonej wody do dostarczania świeżej sprawdzono jedynie na ostatnich dwóch czarnych statkach, a bracia na obu z nich, w tym Pendak, poświęcili więcej czasu i ładu na utrzymanie parników niż reszty urządzeń, włączając w to nawet najnowsze turbiny. – Powodzenia. – Warin odwrócił się do frezarki. – Dzięki. Clerve podniósł wzrok znad kowadła. – Tak... możesz na razie zostawić te łuski – orzekł Justen. – Rozłóż plany na tej desce. – Skinął w stronę pochylonej rysownicy odsuniętej od pieca i podszedł do swego warsztatu sprawdzić narzędzia. Gdy Clerve rozkładał rysunki odpowietrzacza, Justen sprawdził windę i dźwig, które podtrzymywały szkielet, i obniżył okrągłe urządzenie z czarnego żelaza jeszcze dwa cubity, tak że żłobiona podstawa spoczęła niecałe dwa cubity nad glinianym klepiskiem. Sprawdził suwmiarką przestrzeń, gdzie będzie przebiegał oddzielacz pary, po czym odłożył ją na rysunek w skali jeden do jeden. Teraz długość pomiędzy wspornikami kryzy przeznaczonej do podtrzymywania oddzielacza była o jedną dziesiątą piędzi mniejsza od wyliczeń na pergaminie. Justen pokiwał głową, podejrzewając, że zimne żelazo skurczyło się bardziej, niż to sobie obliczył, jak to zresztą zwykle bywało. Zadanie polegało na wyliczeniu skurczenia, które zaistnieje na mniejszym oddzielaczu pary. Clerve obserwował powtórne pomiary Justena. – Będziemy potrzebowali dwóch cubitów blachy grubej na pół piędzi. – Gdy Clerve ruszył w stronę magazynu blachy za salą, Justen dodał: – Weź wózek. To cztery i pół puda żelaza. – Tak, panie. Czekając na powrót swego czeladnika, Justen dorzucił do pieca więcej kamiennego węgla, długim stalowym prętem wyregulował dopływ powietrza i powoli poruszył miechami, aby się upewnić, że zbiornik do zraszania jest pełen. Łatwiej byłoby użyć węgla drzewnego, ale w Recluce wciąż było niewystarczająco dużo lasów, żeby nastarczyć wszystkim potrzebom. Kompromisowym wyjściem było używanie węgla drzewnego w miejskich kuźniach, podczas gdy inżynierowie kupowali węgiel z Nordli lub Sarronnynu, pomimo wysokich kosztów transportu. Justen obserwował lśniące węgle. Przynajmniej nie musiał pracować nad przetapianiem blach ze starego Hyela. Bo tak naprawdę Dziesiątka Potężnych była Jedenastką Potężnych, a najstarszy okręt wojenny został rozebrany, przetopiony i przetworzony, aby dostarczyć surowców do budowanego statku. Wózek zaskrzypiał na posadzce. Clerve użył skórzanej uprzęży, żeby łatwiej było ciągnąć. Justen odetchnął głęboko, wziął suwmiarkę i przeniósł pomiary na stalową blachę. Za pomocą lekkiego młotka i dłuta zaznaczył zarysy. – Tutaj. Obróć kołowrót. Clerve poruszył dźwignią. – Delikatnie – ostrzegł Justen, gdy blacha zawisła nad płomieniem paleniska. Wtedy dopiero zamocował na kowadle specjalne nożyce i otarł ramieniem czoło. Przy tym tempie ukończenie jednego odpowietrzacza zajmie pewnie pół roku, choć i tak inżynierom się nie spieszyło. Nie planowano wodować nowego Hyela przez następne cztery lata. Upewniwszy się, że specjalne narzędzia leżą przy podłużnym kowadle, sprawdził temperaturę żelaza, obserwując, jak zaznaczone obszary nabierają czerwonej barwy, po czym zaczynają się lekko rozjaśniać. Justen odczekał, aż żelazo wzdłuż linii cięcia stało się prawie pomarańczowobiałe, i skinął na Clerve’a. Obrócili blachę i położyli ją na kowadle. Uderzenia młota były równe, pewne i rozbijały strukturę żelaza. – W porządku. – Inżynier i czeladnik dźwignęli blachę na kołowrocie, obrócili ją i raz jeszcze zawiesili nad ogniem. – Następna linia wzdłuż poprzecznego cięcia. – Ile razy rozgrzać? – zapytał Clerve. – Dwa, mam nadzieję. Raz jeszcze Justen obserwował kolor żelaza, w końcu skinął głową i ustawili stal do cięcia. – Myliłem się. Trzy – dorzucił inżynier, gdy znowu ustawili żelazo nad paleniskiem. Po kolejnych dwóch rozgrzaniach podłużny kształt, który miał być bokiem podstawy oddzielacza pary, leżał gotowy do cięcia. Za pomocą ciężkich szczypiec Justen ułożył blachę z tyłu pieca do wyżarzenia, nie chcąc, żeby stygła za szybko. Potem poprawili klamry i Justen wymierzył stal do drugiego cięcia. – Dlaczego nie użyjemy nożyc do blachy? – zapytał Clerve. Justen uśmiechnął się. – Już zapomniałeś? – Raz jeszcze przesunął stal nad palenisko. Clerve zaczerwienił się. – To wydaje się takie głupie. Justen przez chwilę obserwował w milczeniu ponowne rozgrzewanie żelaza, po czym skinął głową. Przez jakiś czas pomarańczowobiała część blachy spoczywała na stole do cięcia, a młot Justena unosił się i opadał... unosił się i opadał... aż znowu odsunęli stal na piec. – Nieużywanie nożyc do cięcia blachy przy częściach silnika to kwestia skuteczności. Jeżeli przytniesz żelazo czymś takim, za bardzo skręcasz włókna. Ten sam problem mamy z żelazem odlewniczym czy choćby stalą. Do czarnego żelaza potrzebujesz podstawy z kutego żelaza. – Mówią, że Nordlanie potrafią robić stal, która jest niemal tak dobra jak czarne żelazo – ośmielił się stwierdzić Clerve. – Niemal tak dobra nie zawsze oznacza wystarczająco dobra. Ponownie nasunęli blachę na stół do cięcia i Justen raz jeszcze ujął młot. – Tym razem trochę lepiej. Tylko dwa rozgrzania. – Odłożył młot i wziąwszy w szczypce drugi kawałek żelaza, ustawił go przy pierwszym na cegłach paleniska. – Poprawmy wsporniki. Jeszcze dwa kawałki i nie będziemy potrzebowali kołowrotu. – Otarł czoło, ale nie przesunął stali na piec. – Pewnie zachowuję się jak stary belfer, ale chcę skończyć to, co ci mówiłem o nożycach do blachy. Po użyciu nożyc albo czegokolwiek, co skręca włókna metalu, gdy próbujesz wzmocnić go ładem, żeby zrobić czarne żelazo, wiązania ładu nie pasują i musisz wszystko rozciąć. Dlatego budowa Dylyss zajęła dziesięć lat. Clerve pokręcił głową. – Tylko dlatego, że użyli nożyc? – Nie... dlatego, że użyli przemocy do cięcia metalu. Jest różnica pomiędzy siłą a przemocą. – Znowu nauczasz, Justen? Tu, w pracowni inżynierów? – Altara stanęła za Clerve’em, który odsunął się, odwracając wzrok. Justen się zaczerwienił. Altara uśmiechnęła się do Clerve’a. – Nie jadam czeladników, Clerve. Naprawdę. Może tylko nadgryzam. Teraz z kolei zaczerwienił się Clerve. – Zrób sobie przerwę – skinął Justen na czeladnika. – Możecie teraz? – zapytała magistra. Justen pokiwał głową. – Powoli idzie. – Jak większość inżynierskich robót. Dwójka inżynierów patrzyła, jak Clerve idzie ciężkim krokiem na ganek, gdzie wiatr i kurek z wodą zapewniały chłód i gdzie zazwyczaj zbierali się czeladnicy. – Myślałeś o dołączeniu do grupy inżynierów jadących do Sarronnynu? – zapytała Altara. – Nie. – Justen zamrugał, usiłując usunąć z lewego oka ziarenko piasku. – Chcesz jechać z nami? – dopytywała się Altara. Justen spojrzał na mistrzynię inżynierów o szczupłej twarzy, szerokich ramionach i migotliwych, zielonych oczach. – Dlaczego jedziecie? Dorrin nie potrafił powstrzymać białych. Myślisz, że wy możecie? – Chcesz tkwić w Nylanie przez resztę życia, marząc o Krytelli, gdy ona będzie polowała na Gunnara? – Altara uśmiechnęła się szeroko i czekała. – Polowała? Mówisz o niej, jakby była górskim kotem. – Justen czuł, że znowu się rumieni, i to nie od żaru z paleniska. – Znam kobiety, Justen. W końcu, jak wiesz, jestem jedną z nich. – Większości z nas nie pozwalasz o tym zapomnieć. – Zdołał się uśmiechnąć. – To właśnie w tobie lubię. Potrafisz powiedzieć coś takiego i nie brzmi to wstrętnie. Prawie... prawie... zrobiłeś z tego komplement. Podobała mi się też twoja drobna potyczka z Firbekiem. – Jak ramię? – Ciągle trochę boli. – Altara zamilkła na chwilę. – Dlaczego nie dołączysz do marynarki? Jesteś z pewnością materiałem na oficera, a ludzie za tobą pójdą. – Wiesz, co myślę o ręcznej broni. – Wiem – westchnęła Altara. – To jedna z niewielu rzeczy, które uważam za twoją wadę. – Dlaczego? Zatoczyła ramieniem wokół hali. – Zdradzamy Dorrina. Ciągle mamy tylko dziesięć statków... a właściwie nie. Mamy jedenaście z powodu równowagi. A jeśli ty... czy kiedykolwiek porównywałeś rozmiary i tonaż Czarnego Młota! – Jak bym mógł? Nie jestem mistrzem inżynierskim i nie mam dostępu do najcenniejszych zapisków. – Przepraszam. No cóż, wierz mi na słowo. Nowy Hyel zniszczy trzykrotnie więcej niż stary Czarny Młot. – Jakoś nie widzę magów chaosu zalewających cały Candar – zauważył Justen. – Nie... tylko Żelazną Straż dwukrotnie przewyższającą siłami naszą marynarkę plus białych, najeżdżających Sarronnyn, i naszą ukochaną Radę sugerującą, że pomoc ochotników dla obleganego Sarronnynu będzie zgodna z ładem. – Altara wzruszyła ramionami. – Cieszyłabym się, gdybyś się nad tym zastanowił. – Uśmiechnęła się uprzejmie, choć niezbyt serdecznie, i ruszyła w stronę Warina oraz jego frezarki. Justen odetchnął głęboko. Czy naprawdę miał wybór... skoro chciał zostać inżynierem? Powlókł się za Clerve’em, aby się napić wody i przywołać czeladnika. XIV Severa podała skórzaną torbę z pocztą młodemu mężczyźnie, którego Justen nie znał, najwidoczniej zastępcy starego Hawy’ego. Justen zsunął się z mokrej skóry siedziska pocztowego dyliżansu i stanął obok, swoimi ograniczonymi siłami ładu próbując usunąć wilgoć ze spodni. W końcu otrząsnął krople deszczu z ceratowej kurtki i podniósł swój plecak zza drugiego siedzenia. Gunnar był suchy, deszcz jakoś nigdy nie padał na magów pogody, choć żaden z nich o tym nie mówił. Przynajmniej plecak Gunnara ochlapała woda, ale starł krople, zanim zarzucił go na plecy. – Dziękujemy. – Justen podał Severze dwa miedziaki. – Cała przyjemność po mojej stronie, młodzi magistrowie. – Twarz mistrzyni zmarszczyła się w uśmiechu. – Mam nadzieję, że dobrze spędzicie wakacje. Pozdrówcie ode mnie matkę. Justen skinął głową. – Może któregoś dnia będziesz tak dobrym kowalem jak ona. – Uśmiech Severy zamienił się w czysto uprzejmy; gdy Gunnar podał jej swoje miedziaki. – Dziękuję – powiedział Gunnar i skłonił się. – Nie bierz siebie nazbyt poważnie, Gunnarze. Możesz być najświetniejszym magiem burz od czasów Creslina, ale z dobrego kowala jest więcej pożytku niż z inżyniera czy maga. – Tak, Severo. Kobieta uśmiechnęła się szeroko. – Nie zwracajcie na mnie uwagi, chłopcy. Za długo już powożę dyliżansem. Ruszajcie! – Kolacja się spóźni – oznajmił Horas, stając w kącie ganku i strząsając wodę z krótkiej ceratowej kurtki. – Późna, ale dobra. – Zawsze jest dobra – zgodził się Justen. – Nie zawsze – odparowała Elisabet, wystawiając głowę przez otwarte drzwi salonu. – Nie, kiedy robi gulasz rybny. – Ryby mają długą i zaszczytną tradycję, ale nie przygotowuję ich dziś wieczorem. – A co przygotowujesz? – zapytała podejrzliwie Elisabet. – Niespodziankę. – Mam nadzieję, że to pikantna pieczeń z jagnięcia. – Elisabet odwróciła się do ojca. – Jest ziąb. Mogę zaparzyć jabłecznik z przyprawami? – Jeśli tylko użyjesz krzesiwa zamiast magii! – zawołał Horas. – I czy mogłabyś zacząć rozpalać pod piecem? – Rozpalę, ojcze, choć to nie jest zabawne. Z całą pewnością w obu przypadkach użyję krzesiwa. To może zająć cały wieczór. – Elisabet skuliła ramiona i pomaszerowała z powrotem do domu. Gunnar uniósł brwi. Horas uśmiechnął się szeroko. – Tylko jej dokuczam. Mówię, że jeśli nie będzie ostrożna, mogę pomyśleć, że wdała się w Megaerę. Choć nie ma w niej najmniejszego śladu bieli, przynajmniej według waszej matki. – Wskazał gestem salon. Synowie podążyli za nim do środka, a Horas zamknął drzwi i podszedł do kaflowego pieca w kącie, gdzie użył starszego krzesiwa. – Przy całym tym mistrzostwie ładu nie potrafię ustrzec nas przed chłodem. Tacy staruszkowie jak ja potrzebują ciepła w takie dni jak dzisiaj. Prawie jakby zima nie całkiem odeszła. – Staruszek? Akurat – roześmiał się Justen. – Szykuje nas do czegoś, Justen. Potrzebujesz więcej drzazg? – Hm, nie zaszkodziłoby, gdybyście zrobili coś przed wyjazdem. Oczywiście nie poprosiłbym zaraz po waszym przyjeździe. – Ale nie mógł się doczekać, żeby nam nie powiedzieć. – Justen usadowił się na wyściełanym stołku najbliżej pieca. W przeciwieństwie do Gunnara, władanie wewnętrznym ładem do podniesienia temperatury ciała było dla niego wysiłkiem, a ciepło pieca zawsze odprężało. – Przypilnuj ognia, Justen, a ja zacznę kolację. – Horas zamknął drzwiczki pieca i ruszył w stronę kuchni. – Z przyjemnością. Gunnar usiadł w starym bujanym fotelu, który należał do ich babki. Kołysała się w nim, opowiadając im historie o Creslinie, Megaerze, a nawet niemal mityczne opowieści o Rybie, Aniołach Ciemności oraz Demonach Światła. Justen uśmiechnął się na wspomnienie jej słów: „To wystarczająco prawdziwe, jeśli ludzie wierzą... Liczy się prawda ukryta poza słowami, dziecko”. Wspomnienia Justena przerwały kroki Elisabet na wypolerowanej podłodze z twardego drewna. Siostra niosła dwa parujące kubki. – Dziękuję – odezwali się równocześnie obaj bracia. – Justen, zagrasz ze mną w Pojmanie przed kolacją? – Elisabet patrzyła w podłogę. – Czy nie miałaś pomagać ojcu? Gunnar zsunął się z fotela. – Ja pójdę pomóc. Może teraz mi pozwoli. – Gunnar gotuje prawie tak dobrze jak ojciec. – Elisabet przyniosła tablicę do stolika do gry i przysunęła stołek. – Poczekaj. Zapomniałam swojego jabłecznika. Podczas gdy przynosiła kubek, ustawiała tablicę i żetony, Justen wstał i dorzucił do ognia kilka już pociętych kawałków drewna. Potem wziął małą miotełkę i zmiótł pył oraz drzazgi na szufelkę i wsypał je do pieca, zanim ponownie zaryglował drzwiczki. – Białe czy czarne? – Elisabet siedziała tyłem do pieca. – Możesz wziąć czarne – zaproponował. – Super! Justen postawił swój żeton po prawej na tylnym polu za trzy punkty. – Gunnar mówi, żeby się nad tym nie głowić. – Elisabet umieściła swój pierwszy żeton w lewym punkcie głównego pola. Justen rzucił swój na drugie pole za cztery punkty po stronie Elisabet. Elisabet dodała drugi żeton w innym punkcie swojego pola. Justen dorzucił drugi na polu za trzy punkty, a potem trzeci. Elisabet przesunęła kolejny żeton na główne pole, dokładnie pośrodku. Justen zmarszczył brwi, po czym ustawił biały kamyk w przeciwległym polu za trzy punkty. Elisabet zasznurowała wargi, patrząc, jak Justen kompletuje mniejsze pole, ale dodała jeszcze pośrodku następny żeton. – Jeszcze jeden... Justen wzruszył ramionami i napił się gorącego jabłecznika. – Dobry. – Dziękuję. – Elisabet położyła kolejny czarny kamyk. Poruszali się na przemian, aż Justen miał cztery pola, za trzy i cztery punkty. Elisabet położyła siódmy żeton w pierwszym polu za dwanaście punktów i uśmiechnęła się szeroko, dodając jeszcze pięć kamieni, a potem wykorzystując premię do ukończenia drugiej dwunastki. Justen dodał żeton do dziewiątki, podczas gdy Elisabet skupiła się na siódemce. Żeton podążał za żetonem. – Mam czwórkę! – Jasne. – Justen wyszczerzył zęby. Elisabet przejęła tylną trójkę dzięki premii. – Miło przy ogniu. – Z ganku do salonu weszła Cirlin. – Pokonałam Justena! Pokonałam go, mamo! – Elisabet zeskoczyła ze stołka. – Czy nie miałaś czasem pomóc ojcu przy kolacji? – Gunnar powiedział, że mu pomoże. Nieczęsto już grywam w Pojmanie z Justenem czy Gunnarem. I pokonałam go! – Pokonała – przyznał Justen. – Gra podobnie jak Gunnar. Może wszyscy magowie pogody grają podobnie. – Muszę się umyć – powiedziała Cirlin. Justen wstał. – Ja też. – Odwrócił się do Elisabet. – Skoro wygrałaś, masz zaszczyt odłożyć tablicę na miejsce. – Ale też musisz się umyć, Elisabet. – Dobrze, mamo. Cirlin pokręciła głową. Justen odsunął stołek na dawne miejsce i wszedł za nią do kuchni. – Wszystko w porządku – oznajmił Horas. Justen pociągnął nosem i nozdrza wypełniła mu woń przypraw oraz jagnięcia. – Nie tylko ją doprawiłeś? – Nie, na ciemności. Dusiła się całe popołudnie. Zaraz będzie gotowa. Gunnar zaniósł dwa koszyki z chlebem do dużego okrągłego stołu. – Ma dla ciebie nawet konfitury z wiśni, Justen. Młodszy brat podszedł do środkowego kranu i zaczął myć ręce. Cirlin wytarła swoje i skinęła na Elisabet. – Mogę w czymś pomóc? – zapytał Gunnara Justen. – To wszystko idzie na stół. Justen zaniósł słój konfitur i stos talerzy, układając po jednym przed każdym krzesłem. – Siadajcie wszyscy – zapraszał Horas. – Usiądę między Justenem i Gunnarem – oznajmiła Elisabet. Kiedy cała piątka usiadła, Horas odkaszlnął, po czym przemówił cicho, tak cicho, że Justen pochylił się, aby usłyszeć każde słowo. – Obyśmy nie traktowali ładu tak poważnie, aby zatracić miłość i nadzieję, ani tak lekko, żeby chaos wkroczył w nasze życie, ale abyśmy żyli tak, by każdy dzień był odbiciem harmonii i radości istnienia. – Ustawił brytfannę przed Gunnarem. – Częstujcie się. Ciemny chleb prosto z pieca, w sam raz do jagnięcia. Są konfitury i słoik piklowanych gruszek. Nie zapominajcie też o pikantnym sosie... Po ponownym napełnieniu kubka ciepłym jabłecznikiem Justen czekał, aż dojdzie do niego brązowa kamionkowa brytfanna. Nalał solidną porcję matce, a potem Elisabet. Sobie nałożył jeszcze więcej. – Dobrze, że ugotowałem tak dużo – zauważył Horas. – Zawsze gotujesz całe mnóstwo. Dlatego mój piec nigdy nie stygnie – roześmiała się Cirlin. – Mężczyźni gospodarujący w domach zachowują się, jakby mieli do wykarmienia armię, nawet jeśli jest nas tu tylko troje. Justen podał chleb matce, a potem siostrze. Wdychał głęboko ciepłą woń ciemnego chleba, gdy oderwał kawałek z bochenka. – Ładnie pachnie. – Nikt nie piecze razowca tak jak on. – Cirlin zanurzyła róg kromki w brytfance i podniosła do ust. Justen zamoczył swój chleb w gęstym sosie, czując w przełyku rozgrzewające przyprawy, mieszankę rozmarynu, citril i bertil. Przez jakiś czas słychać było przy stole tylko odgłosy jedzenia. – Założę się, że nikt nie był głodny. – Wcale. – Możesz podać brytfankę, Elisabet? – poprosił Gunnar. – Zjadłeś za szybko, a miałeś pełny talerz. – Byłem głodny. Ciężko pracowałem. Wypatrywanie pogody wymaga tyle samo jedzenia co praca kowala czy inżyniera. – Podejrzewam, że każda dobra praca pochłania energię. – Cirlin podniosła brytfankę i podała ją Gunnarowi. – Dziękuję. Justen odłamał następny kawałek ciepłego razowca i posmarował go konfiturą z wiśni. – Coś cię trapi. – Cirlin spojrzała na młodszego syna. Gunnar przytaknął ruchem głowy. – Prawdopodobnie będę musiał jechać do Sarronnynu – wyznał Justen. – Musiał? – Kowalka uniosła brwi. – Myślałam, że Rada prosiła o ochotników. – Jedna z mistrzyń stwierdziła, że dobrze by mi to zrobiło. – Altara? – wymamrotał Gunnar. – Nie z pełnymi ustami, synu – pouczył Horas. – Nawet jeśli jesteś wielkim i potężnym magiem pogody. – Oczywiście. – Justen dopił resztę gorącego jabłecznika i sięgnął po zakryty garnek. – Nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczona. Zbyt długo igraliśmy z równowagą. – Cirlin odkaszlnęła i napiła się jabłecznika. – Wiesz, że Dorrin przed tym ostrzegał. – Naprawdę? – Elisabet wyprostowała się na krześle. Kowalka pokiwała głową. – Ale to nieistotne. Wiedział, że ludzie nie posłuchają. Nigdy nie słuchają. Dlatego właśnie cieszę się, że jestem prostym kowalem. – Prostym? – Justen przemknął wzrokiem ku ścianie i połączonym kręgom z czarnego żelaza, które tworzyły obraz słońca wschodzącego nad Oceanem Wschodnim. – Kiedy wyjeżdżasz? – zapytała matka. – To jeszcze nie postanowione. – Wciąż nie uważam, że to dobry pomysł – odezwał się Gunnar, skubiąc podbródek. – Większość przygód nie jest dobrym pomysłem. Justen mówi chyba, że nie ma wielkiego wyboru – stwierdziła Cirlin. Justen żuł kolejny kęs ciepłego chleba z konfiturą, rozkoszując się jego smakiem. – Nie muszę jechać – odpowiedział w końcu. – Nikt by mnie nie zmusił, ale czuję, że nie mam prawa odmówić. Nie potrafię wyjaśnić dlaczego. – Co o tym sądzisz, Gunnar? Nie w sercu, ale w poczuciu ładu. – Cirlin trzymała kubek w obu stwardniałych dłoniach, pozwalając ciepłej parze przesuwać się po twarzy. Gunnar zmarszczył brwi. – Ufam przeczuciom Justena. Nie podoba mi się, że jedzie do Sarronnynu. Cała ta sprawa to coś więcej niż zwykły chaos. – Kłopot w tym, że tam w ogóle jest wiele chaosu – dodał Horas. Cirlin podniosła kubek i piła powoli. – To może być kłopot dla wszystkich na Recluce. Przy stole zapadła cisza. – Naprawdę potrafisz łapać deszcz? – zapytał Gunnar, odwracając się do Elisabet. – Tak, potrafię – roześmiała się. – Ale szybko się męczę. Tyle jest deszczu. Nie wiem, jak ty to robisz. – Nie robię tego, głuptasku. Ja... – Nie jestem głupia. – Elisabet spojrzała na ojca. – Czy jest jeszcze jakaś niespodzianka? – Chyba nie utrzymam niczego w tajemnicy, skoro kręci się tu czterech magów ładu. Miałem nadzieję, że przyjedziecie. – Horas uśmiechnął się do synów. – Upiekłem więc trochę placków z wiśniami i gruszkami. Justen musiał się uśmiechnąć, próbując nie myśleć o pracy inżyniera, Sarronnynie i oczekującym go chaosie i spoglądając na złotobrązową chrupiącą skórkę ciasta, które Elisabet ustawiła przed ojcem. XV Tu i ówdzie kamienie wykruszyły się z muru pradawnej grobli prowadzącej przez wyrwę od Dachu Świata do zbocza biegnącego w dół, w stronę Suthyi i Sarronnynu, ale pozostała ona na tyle mocna, że ciężkie kroki Żelaznej Straży nie naruszyły kamieni. W szarych mundurach, z szarymi sztandarami obramowanymi purpurą, w ciemnoszarych butach i z bronią o ciemnych rękojeściach w szarych pochwach, Żelazna Straż Fairhaven maszerowała groblą na północ. Za szarym oddziałem powiewały obramowane purpurą białe sztandary Białej Kompanii, łopocząc w chłodnym wietrze, który wiał od pokrytych śniegiem szczytów otaczających płaskowyż i odbudowaną cytadelę, niegdyś zwaną Westwind. Kolumna posuwała się w dół niczym biały wąż z szarą głową. W wąskim wąwozie prowadzącym do Sar’ronnynu, za kopcem kamieni, pod błękitnokremowymi sztandarami czekała grupa kobiet i kilku mężczyzn. Nie wywieszono flag na znak pertraktacji, ani też ich nie wypatrywano, gdy wojska Fairhaven dotarły do usianej skałami wąskiej doliny, gdzie od północnej strony na głazach widniały jeszcze plamy śniegu i lodu. Wiatr wył, a Żelazna Straż maszerowała naprzód. – Łucznicy! Ognia! – Fala okutych żelazem strzał poleciała łukiem w błękitnozielone niebo i spadła na długą kolumnę. – Tarcze! – Odziani na szaro żołnierze unieśli niewielkie, okute stalą tarcze. Mężczyźni padali, ci w szarych mundurach przeważnie w milczeniu, ci w bieli wrzeszcząc, gdy przepalały ich żelazne groty. W dolinie przetoczył się echem głuchy łoskot. Deszcz głazów toczył się w stronę szarych postaci. Zza pleców Straży w skalne mury uderzyły ogniste kule. Biały skalny pył opadł w dół niczym deszcz. Żołnierze w szarych, białych i niebieskich mundurach kaszleli. – Łucznicy... – Tarcze... Żołnierze kaszleli i umierali. Teraz krzyczeli zarówno przeszyci żelaznymi strzałami biali, jak i paleni ognistymi kulami Sarronnyńczycy, gdy zdobyto ich pozycje i musieli wyjść zza kamiennej barykady. Jeszcze długo po wygaśnięciu ognia zimny wiatr roznosił po dolinie drobny, biały skalny pył. Dwóch białych magów przyglądało się zajętym pozycjom Sarronnynu. – Wiedzą, jak wykorzystać kamień do osłony przed ognistymi kulami. – Wiele im to nie pomogło. – Potężniej zbudowany mężczyzna patrzył na zwęglone ciało, którego potworną czerń przysłaniały niebieskie strzępy odzienia, należącego niegdyś do kobiety. Tylko szary miecz pozostał niemal nie tknięty. – Nie tym razem. I tak straciliśmy dwa oddziały Straży i prawdopodobnie cztery razy tyle lansjerów i łuczników. – Zerchas obejrzał się na wschód, ku wysokim szczytom Westhorns. – A dopiero co wkroczyliśmy do Sarronnynu. – Możemy zastąpić lansjerów i łuczników. – Wiem. Nie to mnie martwi. – Tylko Straż, prawda? – Oczywiście, że Straż. Gdyby to zależało ode mnie, prowadziliby biali lansjerzy. Jeśli kiedykolwiek natrafimy na naprawdę dobre czarne wojska – takie jak Westwind czy legion Southwind, będą bezużyteczni. Wtedy będziemy potrzebowali Straży. Albo jeśli Recluce zacznie działać. Ale zdaje się, że Rada sądzi, iż Straż została wyszkolona do obrony tchórzliwych magów. Albo osłaniania tyłków krewniaków w białych płaszczach. – Ha! – prychnął Zerchas. – Co moglibyśmy zrobić? – Sprowadzić paru tych młodych, niecierpliwych i w gorącej wodzie kąpanych. Na przykład Derbę albo... jak się nazywa ten arogant... Beltara. Pozwólmy im działać. – Sam nie wiem. To... a co z rezerwami chaosu? – A niby po co Cerryl się przy nich upierał? Będziemy musieli je wykorzystać. Poza tym, Recluce i tak oszukiwała. Ich flota prawdopodobnie kosztowała pięć razy tyle ładu co pierwsza – statki są trzy razy większe i niemal całe z czarnego żelaza. – Beltar cię nie lubi. – Ja też go nie lubię. Ale przyjedzie. Tylko mu pochlebiaj. Powiedz, że jest niezastąpiony. Młodzi zarozumialcy to lubią. Przyjedzie. – Zerchas obszedł następny stos zwęglonych ciał. – Poślij wiadomość Histenowi. Jest dobry w takich pochlebstwach. – Myślisz, że Histen to zrobi? On też zbytnio za tobą nie przepada. – Oczywiście, że tak. Beltar to dla niego zagrożenie w Fairhaven. Od czasów Cerryla daje się zauważyć, że cholernie mało Wysokich Magów zostawia w Fairhaven potężnych białych. Gadają, że to niebezpieczna koncentracja chaosu. – Zerchas roześmiał się. – Zgadza się, i to nie tylko z powodu niszczącego wpływu na miasto. To także niebezpieczne dla zdrowia Wysokiego Maga. – Jesteś cynicznym gnojkiem. – I co z tego? – Biały mag opierał się podmuchom wiatru, idąc w stronę powozu z białego dębu, na którym powiewał jego sztandar. XVI Justen spojrzał na podróżne ubranie na łóżku, zastanawiając się, czy zmieści wszystko do plecaka. Rozległo się pukanie do drzwi. – Wejdź, Gunnar. – To musiał być Gunnar. Nawet Justen potrafił wyczuć ład w postaci na korytarzu. Mag wszedł do zabałaganionego pokoju. – Widzę, że jak zwykle pakujesz się na ostatnią chwilę. – Po co robić to wcześniej niż trzeba? – Justen wzruszył ramionami i zgarnął rzeczy z krzesła przy biurku. – Siadaj. – Zaczął składać grube robocze spodnie i włożył do plecaka. Gunnar usiadł okrakiem na odwróconym krześle, opierając ramiona na oparciu. – Tak się zastanawiałem, Justen. Justen złożył koszulę i upchał ją do dużego brązowego plecaka. – A gdzie są te... – Nie podoba mi się twój wyjazd do Sarronnynu. Chyba to nie jest właściwe. – Chcesz, żebym się wycofał? – Justen wyciągnął z plecaka spodnie i koszulę. Najpierw musi spakować zapasowe buty. – Nie. Wiem, że nie możesz tego zrobić. Rozmawiałem z Turminem. Zgodził się ze mną. Wy, inżynierowie, moglibyście mieć pożytek z dobrego maga pogody. – Jedziesz z nami? Gunnar pokręcił głową. – Nie mogę wyjechać tak szybko. Przyjadę z następną grupą. Justen owinął buty koszulą i ponownie złożył spodnie. – Czemu zmieniłeś zdanie? Najwyraźniej uważasz, że nie będziemy za bardzo skuteczni. – Nie wiem, czy będziemy. Ale potrzebujecie maga pogody. Więc jadę. Justen włożył do plecaka roboczą koszulę. Gunnar wstał. – Masz dużo roboty. Zobaczymy się rano. – Wyszedł, poklepawszy Justena po ramieniu. Inżynier spojrzał na bałagan na łóżku, zastanawiając się, co z tym wszystkim zrobi. Gunnar oczywiście miał rację. Nie powinien tak długo zwlekać z pakowaniem. Wzruszył ramionami. Mag pogody, doprawdy. Wziął czystą bieliznę. Zmieści się do plecaka. Jakoś. XVII Justen podszedł do starego drzewa. Jego rozłożyste, grube konary wyginały się ku zielonobłękitnemu niebu, ziemię wokół pnia pokrywał dywan krótkiej, zielonej trawy. Zamyślony spojrzał na trawę: korzenie większości starych drzew wyraźnie skręcały się w ziemi, w ich pobliżu rzadko rosła trawa. A Recluce nie miała tak starego lorkenu, rosnącego wolniej od czarnych dębów. – Niektóre rzeczy naprawdę są takie, jakie się wydają. – Zza drzewa wyłoniła się smukła młoda kobieta w brązowych szatach. Jej włosy przetykało srebro, jednak nie związane z wiekiem, ale lśniące srebro, którego barwę ukazywało kilka portretów Creslina. – Jesteś Llyse? – zapytał, myśląc, że zgodnie z legendami, siostra maga pogody miała srebrne włosy. – Nie. – W melodii jej głosu pobrzmiewała srebrna melancholia. – Ona umarła dawno temu. Dla ciebie. – Umarła dla Creslina, jak sądzę. – Justen zastanowił się, dlaczego udziela wyjaśnień. – Kim jesteś? – Wy, władający ładem, zawsze przywiązujecie taką wagę do imion. – Uśmiechnęła się. – Poznasz mnie, kiedy przyjdzie czas. – Kiedy to będzie? – Po Sarronnynie, odnajdziesz mnie... jeśli wybierzesz drogę prawdy. Nie można ciągle odsuwać chaosu za pomocą czarnego żelaza. Spójrz na to drzewo. Justen zerknął na drzewo. Gdy odwrócił wzrok, srebrnowłosa kobieta znikła. Zapadła ciemność, a Justen odkrył, że leży na plecach. – Mmmhhh... – Wymamrotał, siadając na łóżku. Jego plecaki czekały na biurku, rysując się w ciemnościach przed świtem niczym dwie małe góry. Po Sarronnynie? Zmrużył oczy. Sen wydawał się taki realny: srebrnowłosa kobieta, olbrzymi lorken, tajemnicza rozmowa. Po Sarronnynie. Spójrz na to drzewo. Co miała na myśli? Położył się z powrotem, ale nie zamknął oczu, gdy szarość świtu sączyła się do pokoju. Jakie było znaczenie tego snu? Czy w ogóle było jakieś? A może tylko martwił się podróżą do Sarronnynu? XVIII Clartham, prawie dwieście cubitów czerwonego dębu i świerku, zajmował niemal całą długość zachodniego nabrzeża, a jasne drewno lśniło w popołudniowym słońcu. Miał tylko dwa maszty i parę wysokich kominów wyrastających w miejscu, gdzie na większości statków znajdował się bezanmaszt. – To wielki statek – mruknął Clerve. U jego stóp spoczywały wypchany ponad miarę plecak i czarne skórzane pudło na gitarę. – Hamorianie mają większe okręty. Trzeba czegoś tak dużego albo jeszcze większego, żeby się zmierzyć nawet z Oceanem Wschodnim. Wielki Ocean Zachodni jest ponoć większy i bardziej niespokojny. Justen odgarnął włosy z czoła, rozkoszując się chłodną, poranną bryzą, gdy stał tak w jaskrawym świetle słońca. Czekając na Altarę, która kończyła dyskusję z jasnowłosym nordlandzkim mistrzem załadunku, przyglądał się bocznym kołom łopatkowym, wystającym jakieś pięć cubitów z łagodnie zaokrąglonego śródokręcia w stronę kominów handlowca. Koła wymuszały użycie dłuższego trapu na wspornikach, żeby sięgnąć na pokład statku, a nawet specjalnego dźwigu do załadunku i rozładunku towarów. Obok Altary spoczywały trzy wielkie, z wyglądu ciężkie paki. Przed nimi stała jeszcze czwórka inżynierów: Nicos, Berol, Jirrl oraz Quentel. Po drugiej stronie tej grupki czekała Krytella i dwoje innych uzdrowicieli: starszy mężczyzna o szerokiej twarzy i przysadzista kobieta. Obok tej trójki leżały plecaki i dwie małe skrzynie. Justen skinął ku Krytelli. – Gdzie Gunnar? – Krytella poruszyła tylko wargami, żeby nie przerywać dysputy Altary i mistrza załadunku. Justen przesadnie wzruszył ramionami. – Powiedział, że przyjdzie – odpowiedział tak samo bezgłośnie, próbując się nie krzywić. Gunnar nigdy się nie spóźniał; niezawodny, planował z wyprzedzeniem, nawet jeśli czasami wydawało się, że jego umysł jest gdzie indziej niż ciało. Krytella spojrzała w górę, w stronę kwater Bractwa, a potem znowu na kamienne nabrzeże pod nogami. Justen podziwiał gładkość jej policzków, jasną, lśniącą skórę. – Ile to zajmie? – zapytał Clerve; jabłko Adama podskakiwało mu na chudej szyi, a włosy koloru słomy powiewały na wszystkie strony. – Dotarcie do Rulyarth? Z tego, co słyszałem, dobre dziesięć dni. Jeśli nie przybiją do portu, na przykład w Tyrhawen albo Spidlarii. – To długo na statku, prawda? Mistrz załadunku uśmiechnął się za plecami Clerve’a, mimo że słuchał Altary. Justen odwzajemnił uśmiech. – Kilkakrotnie dłużej trwa podróż na zachód z Jery do najdalej wysuniętego na wschód zakątka Hamoru. A jeszcze dalej, jeśli płyniesz tamtędy do Nordli. Clerve pokręcił głową i spojrzał za czarne kamienie falochronu na niemal płaskie wody Zatoki Candaru. – To skrzynie z narzędziami? – zapytał jasnowłosy nordlański oficer, przenosząc spojrzenie z Altary na drewniane paki. – Każda waży jakieś siedem pudów. – Altara opuściła wzrok na Nordlanina, wyższego niż większość mężczyzn na Recluce. Justen stłumił śmiech. Altara przewyższała wysokiego oficera i podejrzewał, że mężczyźnie z trudem przychodzi podnosić wzrok na starszą inżynier. – Siedem pudów? – To narzędzia do metalu. Z pewnością dacie radę wnieść trzy skrzynie na tego potwora. I nie upychajcie ich na dnie, bo zardzewieją. Potem możecie położyć na naszych dwie mniejsze skrzynie uzdrowicieli. – A gdzie szanowna inżynier chce, żebym je umieścił? – Nieważne. – Altara przykucnęła i podniosła jedną z pak, zarzucając ją na szerokie barki. – Po prostu postawię ją na właściwe miejsce, a wy postawicie obok pozostałe. – Uh... – Inżynierowie! Zbierać bagaże. Ty też, Justen. Clerve. Nie rozdziawiaj ust, jak jakiś wieśniak z Mattry. – Pójdziemy za inżynierami. – Ninca, główna uzdrowicielka, podniosła swój plecak, a za nią mężczyzna o szerokiej twarzy. Spojrzała na Altarę. – Upewnij się, że zapasy... – Upewnię się – odrzekła Altara. Krytella schyliła się po plecak. Justen podniósł dwa ciężkie plecaki z wodoodpornego płótna, zastanawiając się, jak dał się wciągnąć w ochotniczy wypad przeciwko Fairhaven i budzącej postrach Żelaznej Straży. Dziwny sen ciągle chodził mu po głowie. Kim albo czym była srebrnowłosa kobieta? – Ruszajmy. – Altara pomaszerowała w stronę trapu. Justen spojrzał na mistrza załadunku podążającego za nią i uśmiechnął się szeroko. Nawet Nordlanom trudno było się jej sprzeciwić, a to w końcu ich statek. – Justen! – Justen i Krytella równocześnie podnieśli wzrok, gdy Gunnar pojawił się na nabrzeżu. Wymachiwał czarną laską. – Wchodźcie na pokład, jak się pożegnacie. – Altara pokręciła głową. – Clerve... za mną. Czeladnik spojrzał na Justena, który skinął głową i odwrócił się. Ninca skinęła na Krytellę i poszła za inżynierami. – Przepraszam za spóźnienie – zaczął Gunnar – ale Turmin złapał mnie w jadalni... a potem zatrzymał mnie Warin, żeby ci to dać. – Podał Justenowi lśniącą laskę z czarnego żelaza i lorkenu. – Powiedział, że będziesz jej potrzebował, nawet jeśli uważasz broń za przeżytek. – Ale... – Justen potrząsnął głową, ujmując laskę. Warin? Oddał swoją bezcenną laskę? – Nie mogę tego przyjąć. – Musisz. Powiedział, że zrobi rakietę z czarnego żelaza i wystrzeli we mnie, jeśli tego nie zrobisz. No i właśnie dlatego się spóźniłem. – Tu cię mam. – Justen uśmiechnął się do starszego brata. – I jestem pewny, że to, co miał do powiedzenia Turmin, też było ważne. – Znowu pokręcił głową. – Warin... wierzyć mi się nie chce. – Co powiedział Turmin? – zapytała Krytella. – Uważa, że powinienem popłynąć następnym statkiem do Rulyarth. – Jasnowłosy mag wzruszył ramionami. Spojrzał na nabrzeże, gdzie dziesięciu robotników portowych i Nordlan ładowało pudła i bele do sieci dźwigu, i ściszył głos. – Rozmawiał z Gylartem i stary radca powiedział mu coś, co go poruszyło. Turmin nie powiedział mi co, ale niechętna zgoda na mój wyjazd do Sarronnynu zamieniła się niemal w entuzjazm. – I co o tym myślisz? – Justen wdychał delikatną woń trilii i czuł ciepło bijące od Krytelli, patrzył jednak cały czas na brata. – Martwię się. – Gunnar patrzył prosto na Justena. – Ale ty... po prostu uważaj na siebie. – Przynajmniej dopóki nie przyjedziesz? – Justen zachichotał. Gunnar uściskał go krótko. – Przynajmniej do tego czasu – rzekł czarny mag i spojrzał na Krytellę. – A ty, uzdrowicielko... pilnuj, żeby na siebie uważał. – Uśmiechnął się przelotnie. – Przypilnuję, Gunnarze. – Krytella omiotła wzrokiem kamienie nabrzeża. – Ty też na siebie uważaj w drodze. Justen przełknął, słysząc w jej głosie troskę. – My, od pogody, mamy niewielką przewagę, ale zrobię co się da, żeby wasza podróż nie była zbyt trudna. – Gunnar wyszczerzył zęby i dodał, kiwając głową w stronę trapu: – Lepiej już idźcie. Justen zerknął na statek. Altara kroczyła z powrotem po trapie, a za nią nordlański mistrz załadunku. – Chyba tak. Gunnar podszedł i raz jeszcze krótko uściskał Justena, a ten odwzajemnił uścisk. Potem mag pogody poklepał Krytellę po ramieniu i cofnął się, patrząc, jak zakładają plecaki. Justen trzymał w lewej ręce laskę. Altara podeszła do pozostałych pak. – Clerve czeka na górze, żeby pokazać wam wasze koje. – Podniosła następną skrzynię i odwróciła się do mistrza załadunku. – Czy wy albo wasi chłopcy moglibyście wziąć tę ostatnią i dwie uzdrowicieli i zapakować wszystkie razem? – Damy radę, pani inżynier. Kilka razy już ładowaliśmy statek. – Wiecie... wy, Nordlanie, nie wynaleźliście statków parowych. – Ale jesteśmy najlepszymi na świecie handlarzami na długich trasach, szanowna pani inżynier. – Dobrze powiedziane! – Altara uśmiechnęła się, odwróciła i spojrzała na trójkę wciąż stojącą na nabrzeżu. – Powiedziałam, żebyście przestali się zachowywać jak wiejskie gamonie. Justen skinął na Krytellę i uzdrowicielka ruszyła po trapie. Clerve stał tuż przed kominami i pomachał, gdy zobaczył Justena. – Tutaj, panie. Krytella i Justen poszli za czeladnikiem na dół, po schodach bez poręczy. – Mówią, że to drabina – wyjaśnił Clerve. Oddział Recluce otrzymał wąskie pokoje, po cztery koje każdy. Dziobowa kajuta była dla Altary, głównej uzdrowicielki Ninki oraz jej małżonka Castina. Justenowi przydzielono koję nad Clerve’em w kajucie razem z Nicosem i Quentelem. Krytella dzieliła rufową kabinę z Berol i Jirrł, dwiema kobietami inżynierami. Gdy Justen upchał plecak do szafki bez drzwi pod zbyt krótką koją i odłożył czarną laskę, wyszedł na pokład, Krytellę znalazł przy relingu sterburty Clartham, w połowie drogi między bukszprytem a kołami. Obserwowali w milczeniu, jak zwolniono cumy, zwinięto je, z kominów poleciał dym, a koła zaczęły się powoli obracać. Drgania ciężkich stalowych silników przenikały deski pokładu i grube buty Justena. Powoli, powoli statek odbił od nabrzeża i wpłynął do kanału. – Chciałabym, żeby Gunnar płynął z nami, a nie później. Na nabrzeżu Gunnar pomachał im, odwrócił się i ruszył pod górę, najwyraźniej nieświadomy łez Krytelli i utkwionego w nim spojrzenia. Jak Gunnar mógł wiedzieć o odległej o setki lub tysiące kayów pogodzie, a nie dostrzegać miłości w oczach kobiety stojącej niecałe dwa cubity od niego? Justen powstrzymał się, żeby nie pokręcić głową. – Początkowo w ogóle nie planował jechać. – Wiem. Zdecydował się, bo się o ciebie martwi. – To nie ma sensu. Sam potrafię o siebie zadbać. – Jestem pewna, że potrafisz – prychnęła Krytella. – Ale troska o kogoś nie zawsze musi mieć sens. Justen ugryzł się w język. – Masz rację – powiedział łagodnie. – Nie zawsze myślimy w ten sposób. – Wybacz, Justen. Muszę znaleźć Nincę. – Krytella odwróciła się i ruszyła ku rufie. Justen patrzył, aż jej sylwetka w zielonej szacie znikła w luku. Odwrócił wzrok ku słońcu, które wisiało nad kamiennymi kolumnami sygnalizującymi kanał, a potem na zachód, na łagodne fale Zatoki Candaru. Potem odwrócił się i przyjrzał bliźniaczym kominom, które sięgały niemal pięćdziesiąt cubitów nad pokład. Minął dwóch marynarzy zwijających linę i poszedł na rufę, do drabiny prowadzącej do ogromnego silnika parowego. Zszedł na dół i pochylony wszedł przez wąskie drzwi. Metalowe ściany kotła już dyszały jak zgoniony pies, mimo iż mechanik Clartham sprawdził kliny opasujące żelazo. Zapach gorącego oleju przenikał pomieszczenie, stłumiony syk ogromnych tłoków i ciche dudnienie przekładni uderzyły Justena. – Ktoś ty?! – krzyknął ktoś grubym głosem. – Justen. – A, jesteście czarnym inżynierem! Nie mamy przed wami tajemnic! – krzyknął mechanik. Pomarszczony gnom wyszczerzył zęby w uśmiechu. – I co myślicie, inżynierze? – Imponujące. – Justen pozwolił zmysłom przeniknąć silnik i kocioł i cofnął się lekko, wyczuwając wysoki poziom chaosu oraz niewielki margines bezpieczeństwa pomiędzy ładem żelaza a mocą, jaką zawierało. – Jesteście tuż na granicy. – Wytrzyma. Kapitan Verlew mówi, że handel należy do szybkich, a Clartham jest jednym z najszybszych, oczywiście poza waszymi statkami. Ale przynajmniej zbliżamy się do waszych handlowców. Z wyjątkiem tego demona Ryltara... on prowadzi swoje statki jeszcze bliżej krawędzi niż my. – Mechanik zmarszczył brwi. – Nie chciałbym być u niego mechanikiem. Czarny czy nie. Pewnie dlatego utrzymuje trasy ze wschodu na zachód Hamoru. – Sprawdził wskaźnik i dodał następny klin. Justen powstrzymywał grymas, wyczuwając napięcia w kotle. Pokiwał tylko głową i przebiegł zmysłami po przekładniach i wałach aż do kół, o wiele prostszych niż turbiny na najnowszych statkach Recluce. Ale bez wzmocnionego ładem czarnego żelaza wytrzymałość nordlańskich kotłów była ograniczona. Zmarszczył brwi, wspominając ustęp ze starych zapisków Dorrina, mówiący, że bez czarnego żelaza możliwe są jedynie niskociśnieniowe silniki parowe. Mimo to kocioł Clartham z pewnością nie był niskociśnieniowy, nie przy pięćdziesięciu cubitach trzech kominów. Kiedy mechanik poprawiał przepływ pary i sprawdzał łożyska oraz naoliwienie, Justen oparł się o drabinę i studiował dalej konstrukcję silnika. XIX Z północnego-wschodu zacinał wiatr niczym zimny nóż, smagając nie osłoniętą twarz Justena. Poranne jaskrawe słońce dostarczało niewiele ciepła. Justen zgiął palce w grubych skórzanych rękawicach, zadowolony, że je zabrał, jak również ciepły kożuch. Altara stała na podeście luku, w połowie drogi między mostkiem a punktem obserwacyjnym. Dłonią w rękawicy trzymała się relingu, a drugą gestykulowała, rozmawiając z jasnowłosym mistrzem załadunku, który od czasu do czasu wychylał się z nadbudówki. Berol i Nicos wisieli na relingu sterburty, najwyraźniej w kiepskim stanie z powodu kołysania statku. Nad ich głowami łopotały żagle, od czasu do czasu trzeszcząc na wietrze, a silnik pod pokładem milczał. Pod kotłem utrzymywano tylko tyle żaru, żeby szybko go rozpalić. Na północ od Clartham trzymał się czarny okręt, który dołączył do handlowca, gdy ten przepływał na północ od wybrzeża Sligo. Ciemny dziób starszego czarnego statku – Dorrina – ciął fale Oceanu Północnego. Kaskady białej piany tryskały od bukszprytu, raz po raz sięgając armatniej wieżyczki. – Mamy eskortę – zauważył nordlański żeglarz, rozwijając linę. – Wygląda paskudnie. Cieszę się, że jest po naszej stronie. Przynajmniej w tej trasie nie zaatakują nas biali. – Często to robią? – zapytał Justen, chwytając reling, żeby nie rzuciło nim na brodatego marynarza. – Nie... tak tylko dla przypomnienia, kto tu rządzi. Popłaszczysz się trochę i zostawiają cię w spokoju. – Tak jak robicie to w Nylanie? – Justen zachował powagę na twarzy. – Hm... Justen uśmiechnął się szeroko. – Ano. Jesteśmy tylko handlarzami i musimy dawać sobie radę. – Serren! Przestań kłapać jadaczką. Rusz się! – Trzeci oficer skinęła w stronę grotmasztu, po którym pięła się w górę grupka kobiet i mężczyzn. – Idzie paskudny szkwał. Żeglarz odwinął ostatni splot liny i ciężkim krokiem powlókł się do masztu. Justen odwrócił się, żeby popatrzeć na Dorrina. Czy pierwszy inżynier chciałby mieć statek nazwany swoim imieniem? Justen jakoś w to wątpił. XX Clerve, Altara, Justen, Berol i Krytella stali przy dziobie, gdy koła zamachowe niosły Clartham w głąb Rulyarth. Raz jeszcze Justen wyczuł cieniutką granicę pomiędzy chaosem i ładem we wnętrzu ciężkiego stalowego silnika. Wątpił, czy statek zdoła odbyć więcej niż kilka podróży, zanim rozpadną się cylindry, przewody parowe albo coś innego. Otarł czoło w dusznym powietrzu. – Jest większe od Nylanu czy Krańca Lądu. O wiele większe. – Clerve wskazywał cztery długie nabrzeża wychodzące z portu w morze. – Patrzcie na te statki. Czyj jest ten wielki? – To hamoriański handlowiec. – Trzecia oficer przystanęła przy grupce z Recluce z szerokim uśmiechem na ustach. – Wielki i niezdarny. Powietrze nad Rulyarth było przejrzyste, a na tle błękitu nieba rysowały się różowe kamienne budynki portu. – Ładnie tu – zauważyła Berol. – Budują przeważnie z kamienia, prawda? Justen pociągnął nosem raz i drugi. W porcie unosił się nikły zapach martwych ryb i wodorostów. – Wszystko, co ważne, buduje się z kamienia, tak jak w Sarronnynie – stwierdziła trzeci oficer. – Ten jest ładny, twardy i niepodatny na nic. Nie zajmują się za bardzo parą i silnikami. Pewnie dlatego przegrają z Fairhaven. – Przystanęła u boku Justena i trąciła go lekko. – Co robi tu taki przystojniak jak ty? Wyruszyłeś tylko po to, żeby oddać życie w walce z tymi białymi diabłami? – Biali nie są tacy niepokonani. – Justen uśmiechnął się przelotnie i dalej obserwował nabrzeża z grubych belek, gdy koła obracały się w tył, żeby wyhamować pęd statku. Słowa ze snu – „po Sarronnynie” – dźwięczały mu w głowie. Co wydarzy się w Sarronnynie? Czy pomogą Sarronnyńczykom powstrzymać białych, czy ich wysiłki pójdą na marne? – Może i nie, ale chcecie ich powstrzymać taką grupką, skoro nie udało się to najlepszym wojskom Candaru? Co za strata. – Trzecia oficer spojrzała w stronę dziobu i podeszła do marynarza. – Doprowadzić mi to do porządku! – Wskazała na rozwiniętą linę. Marynarz zwiesił ramiona. – Jest miła dla ciebie. – Krytella przysunęła się bliżej do zniszczonego drewna relingu i spojrzała na zielone wody portu, spienione przez koła. – Ma też język ostrzejszy od miecza. Nikły odór siarki i popiołu zmieszał się z zapachem martwych ryb, gdy wiatr dmuchnął na pokład. Koła zwolniły i Clartham otarł się o pokryte sznurem pachołki nabrzeża, a do poświstywania wiatru i stłumionego plusku fal dołączył skrzyp napiętych lin. – Wiązać cumy! Już! – Głos trzeciej przedarł się ze zgrzytem ponad innymi odgłosami. – Jej głos przypomina pilnik – zauważyła Altara. – Justen potrafi zauroczyć – roześmiała się lekko, otwarcie Krytella. – Zwłaszcza dzikie bestie. – Dziękuję. – Inżynier skłonił się i chwycił reling, żeby złapać równowagę, gdy statek odbił się od nabrzeża i drgnął na końcu napiętych cum. – Biegiem i do portu! – Wynieście rzeczy na pokład. – Altara ruszyła ku drabinie, nie czekając na potwierdzenie. Pozostali ruszyli za nią. Po chwili kontyngent Recluce maszerował po trapie na nabrzeże. Justen przypiął plecak szerokimi pasami, w lewej ręce niósł czarną laskę Warina. Już miał uczucie, jakby należała do niego. Pokręcił głową – ta przestarzała laska,jego? Oficer w kurtce ze złotymi wyłogami, w towarzystwie dwóch sarronnyńskich żołnierzy – w tradycyjnych błękitnokremowych barwach – czekała na zniszczonych deskach nabrzeża. Przebiegła wzrokiem od czarnej laski Justena do Altary i skłoniła się lekko starszej inżynier. – Dowódca oddziału, Merwha. – Altara. Jestem inżynierem dowodzącym tą grupą. To jest Ninca, główna uzdrowicielka. Ciemnowłosa uzdrowicielka skinęła krótko głową. – Tylko dziesięcioro? – zapytała oficer. – Siedmioro inżynierów i troje uzdrowicieli. – Altara spojrzała na oficer. – Dorrin był tylko jeden, a zdołał zniszczyć połowę białej armii w Spidlarze. – I również przegrał. – Punkt dla ciebie. – Altara wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Przypłynie tu za nami oddział czarnej marynarki i mag pogody. – Kiedy? Altara wzruszyła ramionami. – Jak tylko dotrze tu następny statek z Nylanu. – Ufając Legendzie, miejmy nadzieję, że nie potrwa to długo. Akurat mag pogody, taki jak wielki Creslin, bardzo by się przydał. Justen pokręcił głową. Niech równowaga ma w swej opiece Gunnara jako wybawiciela. – A więc kiedy przybędzie ten wielki mag? – Oczywiście razem z wielkimi wiatrami – rzucił Justen z bladym uśmiechem. Altara na wpół przytaknęła ruchem głowy. – Wszyscy jeździcie konno? – Merwha wskazała na budynek z kamienia i drewna stojący na zboczu. – Tam pójdziemy. Konie czekają. – Lepiej lub gorzej – odrzekła Altara. – Niektórzy z inżynierów, jak podejrzewam, nie mieli ostatnio wielu okazji do ćwiczeń. – Będą zatem mieli. Do stolicy, Sarronu, jest siedem dni jazdy. Ile ładunku przywieźliście? – Chyba dobry wóz. Dwadzieścia pudów narzędzi, materiałów i – Alatra wskazała gestem Nincę – ile medykamentów i ekwipunku? Uzdrowicielka pochyliła głowę. – Nie ważyliśmy wszystkiego, ale mamy dwie duże skrzynie i dwie mniejsze. Z pewnością mniej niż dwadzieścia pudów przywiezionych przez inżynierów. – Sirle, niech przyprowadzą ten wóz – rozkazała Merwha. Żołnierz o ciemniejszej skórze ruszyła brzegiem w stronę statku, pomimo ciężkich butów, stawiając lekkie kroki na zniszczonych deskach. Merwha spojrzała na Altarę. – Kiedy wyładują wasze skrzynie, załoga może ładować na wóz, a my zaopatrzymy was w konie i przygotujemy się do drogi. – Jest jeszcze coś – powiedziała Altara. – Zgodnie z umową, mamy dostać fundusze na żywność... i oczywiście macie nas zaopatrzyć w całe żelazo oraz węgiel drzewny. – Na pewno nie jesteście z Nordli? – zapytała Merwha. – Wolę to ustalić, zanim ruszymy w sześciodniową podróż. – Tyran podejrzewała, że możecie tak zrobić. – Merwha odpięła skórzaną sakiewkę i podała jej. – Przewidziano to na większy kontyngent. Mam nadzieję, że wystarczy na dłużej. – Zawsze trzymamy się ustaleń. Merwha skinęła głową. – W przeciwieństwie do niektórych. – W przeciwieństwie do niektórych – zgodziła się Altara. Justen obejrzał się na Clartham i na nabrzeże: długą konstrukcję przymocowaną do okrągłych drewnianych pachołków – odartych z kory i lekko ociosanych kłód drzewa – szeroką prawie na cubit. Postukał laską w grube deski, zniszczone i szare. Głuchy stukot i drgania laski w dłoni przekonały go o solidności nabrzeża. Tymczasem Sirle dotarła do czekającego wozu, a woźnica trzasnął z bata i ruszył dwójką koni w stronę Clartham. Jednak buty Justena przenikały tylko słabiutkie drgania. Nabrzeże wydawało się tak mocne, jakby zbudowano je z kamienia. XXI – Spokojnie, koniku, spokojnie... – Justen poklepywał szyję zwierzęcia, starając się nie pochylić zanadto do przodu. Według jego ograniczonych zmysłów ładu, jego wierzchowiec był stary, potulny i pozbawiony choćby szczątkowego poczucia własnej tożsamości. Justen wykrzywił wargi. Widywał posągi o większej świadomości, ale przynajmniej siwek nie był zainteresowany sporami, kto tu jest panem – Justen czuł, że nie wygrałby pewnie takiego sporu z wierzchowcem obdarzonym większym duchem, jakiego na przykład miała Altara. Dowódca inżynierów podjechała gniadym do niego. – Jak idzie? – Zależy jak daleko musimy jechać. – Młodszy inżynier zerknął na ubitą glinianą drogę, która łagodną krzywizną biegła na południe przez jakiś kay, a potem skręcała na południowy zachód w stronę czegoś, co wyglądało na most. Zerknął na ciężkie, szare chmury. – Mam tylko nadzieję, że przez jakiś czas nie będzie padało. – Nie jestem magiem pogody, ale prawdopodobnie rozpada się później, jak już będziemy w drodze. Merwha mówi, że zatrzymamy się w gospodzie obok baraków w następnym miasteczku. – Jakim miasteczku? – prychnął Nicos. – Tam jest most i szeroka wyrwa w drodze. – Jest przynajmniej tak duża jak Turnhill – dowcipkowała Jirrll. – Może nawet szersza i jest tam rzeka godna swojej nazwy. Nicos otworzył usta, ale powstrzymał się i uśmiechnął. – Jasne. Chyba na to zasłużyłem, nawet jeśli... – Pokręcił głową. – Ale w Turnhill są ładniejsze widoki, śmiem twierdzić. Clerve, jadący obok Nicosa na klaczy o grzbiecie jeszcze bardziej zapadniętym niż koń Justena, uśmiechnął się szeroko. Altara przynagliła gniadego, żeby dołączyć do sarronnyńskiej oficer. Uśmiech Justena znikł, gdy uderzył dużą muchę brzęczącą mu koło prawego ucha. Mucha uniknęła pacnięcia i poleciała do drugiego ucha, ale palce Justena były szybsze. – Mam cię! – Wytarł palce o kark siwka. Koń człapał dalej. Jeszcze jedna mucha wybrała go za cel, Justen uderzył, ale chybił. – Dlaczego nie ustawisz bariery ochronnej? – zaproponowała Krytella jadąca u jego boku. – Nie tak łatwo je ustawić, kiedy się poruszasz. Poza tym jestem inżynierem, nie magiem czy uzdrowicielem. – To nie takie trudne. Gunnar szybko się nauczył. Pokażę ci. – Krytella przysunęła swego wierzchowca bliżej Justena i odgarnęła z czoła pasmo rudych włosów. – Staraj się tylko wyczuć zmysłami wzór. Justen zamknął oczy i spróbował odsunąć od siebie wizualne bodźce i rozmowy innych jeźdźców. Mimo to wciąż słyszał fragmenty zdań. – ...nie widziałem piękniejszego strumienia niż ten w Eddywash... nie jak ta brązowa breja, którą nazywają rzeką... – ...Żelazna Straż i biali lansjerzy... niewiele zostało z Deneris... Justen skupił na powrót zmysły na wzorze, który tkała Krytella. – Widzisz? – zapytała uzdrowicielka. – Możesz to zrobić jeszcze raz? Kiedy powtarzała delikatne wzory ładu, Justen próbował naśladować jej ruchy. – Prawie ci się udało! Spróbuj jeszcze raz. Justen spróbował ponownie. – Niezupełnie. Zrobię to na nowo. Po jeszcze kilku pokazach rudowłosej uzdrowicielki Justen w końcu utkał cienką sieć ładu wokół siwego konia i siebie. – Bardzo dziękuję, mistrzu Justenie. – Clerve pacnął kilka much i niemal spadł z konia, przebiegając dłonią po pudle gitary, gdy odzyskał równowagę. – Przepraszam. – Justen skoncentrował się, po czym westchnął i otarł pot z czoła, kiedy ustawił wokół czeladnika inżynierskiego drugą sieć. – To nie potrwa wiecznie – ostrzegła Krytella. – Nie zrobił tego sam. – Wiem, ale może muchy zajmą się kimś innym i zapomną o Clervie. – Jak to zrobiłeś? – zapytał czeladnik. – Zgodnie ze wskazówkami uzdrowicielki. Ale długo to nie potrwa, więc się ciesz, póki działa. – Justen zacisnął wargi. Coś niepokoiło go w ochronnych barierach, choć nie bardzo rozumiał dlaczego. – Mówiłam ci, że potrafisz. – Jeszcze zrobisz ze mnie maga albo czarodzieja. – Justen uśmiechnął się. – Raczej nie. – Zaraz będzie most. Naprawdę się zatrzymamy? – zapytał Clerve. – Oczywiście. – Krytella spojrzała w prawo; na zachodzie słońce jeszcze wisiało wysoko nad rzeką. – Może nawet zobaczymy, co dadzą na obiad. – To tutejsza kolacja – głos Berol przedarł się przez stłumiony stukot kopyt na wilgotnej glinie drogi. Niecałe pięćdziesiąt cubitów od mostu stał znak z jedną tylko nazwą: Lornth. Merwha ściągnęła wodze, aż grupka z Recluce zrównała się z nią, po czym ruszyła dalej. Twarde różowe kamienie tworzyły szeroki na dwie piędzi most nad rzeką Sarron, mającą teraz szerokość zaledwie sto cubitów. Kamienne płyty, którymi wyłożona była droga, pozapadały się ze starości. Starzec z miotłą obserwował z przeciwnego końca, gdy sarronnyńska oficer przeprowadzała swoich podopiecznych na drugą stronę. Justen zerknął przez ramię, gdy już przejechali. Zamiatacz wrócił do pracy. – Ciekaw jestem, czy każdy most ma swego zamiatacza. – Pewnie tak – stwierdził Nicos. – Wszystkie są czyste, nie tak jak te, które widywałem w Lydiarze zeszłego roku. Większość była brudna i zabłocona. Po obu stronach drogi stały jednopiętrowe budynki. Mury każdego z nich były gładkie, jakby otynkowane i tak jasnoróżowe, że niemal białe. Justen wysunął zmysły i odkrył, że każda ściana była z cegły pokrytej twardą powierzchnią. – Jak wykończyli te ściany? – Odwrócił się w siodle do Nicosa. Drugi inżynier wzruszył ramionami. – To chyba miejscowy cement. – Głos Berol niósł się ponad echem kopyt na kamiennych ulicach miasteczka wiodących w stronę placu. – Glina i palony wapień zmielone razem na proszek. Dodatek czerwonej gliny pozwala wyschnąć nawet pod wodą. Prawdopodobnie wykorzystują go do budowy wiązań mostów. Nicos wzruszył ramionami, a Justen się uśmiechnął. Szmer głosów na głównym placu zamarł, gdy Merwha wprowadziła swój oddział z prawej strony. Placu nic nie zdobiło – był zwykłym, wybrukowanym otwartym terenem, otoczonym dwu – i trzypiętrowymi budynkami. Justen dostrzegł artykuły gospodarstwa domowego, bednarza i sklep z materiałami, gdzie na wystawie wisiał jeden z kasztanowatych sarronnyńskich dywanów we wzory w czteroramienne gwiazdy. Kilka wozów ustawiono w prostokąt na kamieniach pośrodku placu. Około dwudziestu Sarronnyńczyków – handlarzy oraz ich klientów – kręciło się wokół. Wszyscy milczeli, gdy Merwha wyprowadziła dwa rzędy jeźdźców z placu i wjechała w następną brukowaną ulicę. – ...czarne bękarty... – Szsz... może pomogą... – ...nie wiadomo kto gorszy... Gdy już wyjechali z placu, szmer głosów znowu się podniósł. – I chcą nas więcej? – Z tyłu kolumny dobiegł głos Quentela. Mały chłopiec wybiegł z bocznej uliczki, zobaczył konie i siedmioro czarno odzianych jeźdźców i czmychnął na powrót w mrok. Merwha ściągnęła wodze przed podłużnym budynkiem z cegły i drewna. – Wasze konie pójdą tam – wskazała na drugą stronę ulicy na dwupiętrowy budynek, na którego fasadzie widniał obraz przechylonej miski, z której wylewał się płyn. Pod wyblakłym obrazem napis w świątynnym głosił: „Pełna Miska”. – Zostaniecie tu na noc. Tyran płaci za pokoje, ale za posiłki płacicie sami. Justen pokiwał głową na niemal rytualne zdania, które Merwha wypowiadała każdego wieczoru. – Wyruszamy o drugim porannym dzwonku. Jutro w nocy, przy odrobinie szczęścia, będziemy w Sarronie. Justen raźno zsiadł z konia. Trzymał się na nogach, choć przez chwilę czuł skurcz w mięśniach nad kolanami. – Weźcie ostatnie boksy! – dodała Merwha i wskazała część stajni najdalej od gospody. Justen szarpnął wodze i zmęczonym krokiem poszedł na koniec stajni. Siwek powlókł się za nim. – Dobrze jest się przejść. – Altara zeskoczyła obok niego. – Lepiej będzie usiąść... chyba. – Justen skręcił w stronę otwartego boksu, poprowadził siwka do żłobu i związał lejce. Potem odpiął plecak oraz czarną laskę i oparł je o ścianę, po czym rozluźnił popręgi siodła. Kiedy rozsiodłał, napoił, nakarmił i wyczesał potulnego siwka, zarzucił bagaż na ramię, podniósł laskę i zamknął drzwi boksu. Większość pozostałych czekała, oprócz Nicosa i Clerve’a, którzy marudzili, gdy się przyglądał. – Mężczyźni... zawsze z tyłu. – Altara uśmiechnęła się i skinęła ku gospodzie. – Chodźmy. – Wolałabyś, żebyśmy wysunęli się... naprzód? – zapytał Justen z szerokim uśmiechem. – Justen... być może obiecujesz więcej, niż możesz zaoferować. – Zabawnie byłoby to zobaczyć – dorzuciła Jirrl. Jeszcze zanim doszli do znaku nad podwójnymi drzwiami, pojawiła się młoda kobieta w spodniach i pokłoniła Altarze. Jej wzrok przebiegł od miecza Altary do czarnej laski Justena. – Jesteście podróżnymi z dalekiej Recluce? – Można to tak ująć – odpowiedziała główna inżynier. – Zechcecie pójść za mną... – Prowadź... – W głosie Altary brzmiała pogodna rezygnacja. – Spodziewają się cudu – mruknął Quentel. – A zatem musimy im go dać – odrzekła Jirrl. – Łatwo ci mówić, kobieto – odparował Nicos. – Większość z nas nie potrafi tak oczarować żelaza jak ty. Potrzebujemy młotów. Justen się uśmiechnął. W Jirrl delikatne były tylko jej maniery i głos. Jej ramiona były twarde jak czarne żelazo, które wykuwała z widoczną łatwością. W sieni stali tylko przybysze z Recluce oraz ich przewodniczka. – Macie pięć pokoi na drugim piętrze. Nikt inny nie zatrzymał się dzisiaj na noc, ale jadalnia – odwróciła się i wskazała na łukowate przejście – służy niektórym oficerom z armii tyrana. Również paru innym. Kolacja zaczyna się o pierwszym dzwonku. To już niedługo. – Ukłoniła się Altarze. – Dziękuję. – Altara oddała ukłon. – Zanieście bagaże do pokoi i umyjcie się z łaski swojej. Potem zjemy razem. Wąskie schody skrzypiały, a ciemne drewno, choć niedawno myte, było zniszczone. Altara i Krytella wzięły narożny pokój, a Clerve i Justen wylądowali w izbie, która przypominała ogromną spiżarnię, a mieściła tylko dwa łóżka i otwartą szafę z trzema półkami. Miska i dzban stały na szafce, obok leżały złożone dwa zniszczone ręczniki. Wypróbowawszy łóżka, Justen rzucił plecak na to, które wydawało się odrobinę twardsze, i postawił w kącie laskę. Otworzył okiennice i spojrzał na czarny mur baraków, a potem w dół, na wąską uliczkę oddzielającą dwa budynki. – Przyniosę wody, panie – zaproponował Clerve. – Dzięki. – Justen skinął głową i przysiadł na skraju łóżka. Naprawdę miał ochotę na prysznic albo nawet kąpiel. Ani jedno, ani drugie najwyraźniej nie było w Candarze popularne, choć jego nos powoli przyzwyczajał się do różnorodności miejscowych zapachów, z których większość była nieco nieprzyjemna. Wstał i zrobił dwa kroki do okna, usiłując nie kichać z powodu kurzu, który uniósł się, gdy przejechał rękawem po brudnym parapecie. Kiedy siedział, bolały go pośladki. Gdy stał, bolały nogi. – Jest woda. – Clerve uśmiechnął się radośnie. – Przyniosłem też pełne wiadro. Justen odwrócił się i odwzajemnił uśmiech, wyciągając rękę do wiadra. Choć woda była zimna, nie tylko się umył, ale i ogolił i poczuł niemal odświeżony, gdy chlusnął resztkę wody za okno i zszedł do pozostałych. Choć pierwszy dzwonek już przebrzmiał, zajęte były tylko dwa małe stoliki, jeden przez oficera Sarronnynu, drugi przez miejscową parę. Altara przyjrzała się jadalni. – Nie ma dużych stołów. Te dwa w rogu... Nicos, Berol i Jirrl usiedli z Nincą oraz jej mężem Castinem przy narożnym stole. Krytella dołączyła do reszty inżynierów – Altary, Clerve’a, Justena i Quentela – przy następnym stole, ustawionym pod ścianą z lekko wygładzonego różowego kamienia. Do stołu podeszła służąca o świeżej buzi, której płomiennorude włosy spięte w koński ogon opadały między łopatkami. – Mamy ciemne piwo, jasne piwo... sok z krasnokrzewu i czerwone wino. – A co do jedzenia? – zapytała Altara. – Gulasz rybny albo burkhę. Może został też jeden czy dwa baranie kotlety... – Spojrzała w stronę kuchni i ściszyła głos. – Ale kotlety są troszkę ostre, jeśli wiecie, co mam na myśli. Justen skinął głową. Po ostrych baranich kotletach przez wiele dni będzie cuchnął owcą. Altara zasznurowała wargi. – Co jest lepsze, burkha czy gulasz? – Oba są smaczne, chociaż nasi... podróżni... często wolą gulasz. Burkha jest pikantna. Jedno i drugie kosztuje trzy pensy, napoje tyle samo. Tylko sok z krasnokrzewu dwa. – Czy gulasz rybny smakuje jak ryba? – zapytał Justen. Służąca uśmiechnęła się. – To rybny gulasz, panie. – Wezmę burkhę i ciemne piwo. Altara uniosła brew, ale dodała od siebie: – Gulasz i sok z krasnokrzewu. Pozostali wzięli sok, a oprócz Justena tylko Castin zamówił burkhę. – Rude włosy to tutaj rzadkość – zauważyła Krytella, gdy służąca poszła do kuchni. – Jej włosy są bardziej płomienne od twoich, uzdrowicielko – powiedziała Jirrl. – Mam rację, Justen? Justen przebiegł palcami po obitej krawędzi stołu i pokiwał głową. Wolał ciemniejszy odcień włosów Krytelli. W drugim kącie miejscowa para, siwy mężczyzna i młodsza kobieta, znowu spojrzała na stoły Recłuce, po czym wstała gwałtownie i wyszła z sali. Sarronnyńska oficer uśmiechnęła się i pokręciła głową, dopiła resztę z kubka i podniosła go na znak, że chce dolewkę. – Ciemne piwo. – Słowom towarzyszył stuk, gdy służąca postawiła przed Justenem ciężki kubek. – Sok dla pozostałych. – Spojrzała na Justena. – Trzy, panie, i po dwa od reszty. Justen przez chwilę gmerał w sakiewce i wyjął trzy monety. Służąca zgarnęła je szybkim ruchem, po czym odwróciła się i odebrała pusty kubek od oficer Sarronnynu. Młodszy inżynier napił się gorzkiego piwa i pomasował mięśnie nad lewym kolanem. Przynajmniej na chwilę przestały boleć. Po pierwszym dniu podróży nie był pewien, czy kiedykolwiek przestaną. – Ciągle obolały? – Quentel odstawił kubek, niemal całkiem niewidoczny w jego potężnej dłoni, z powrotem na stół. – Coraz mniej. – Powinieneś był poćwiczyć parę przestarzałych umiejętności, na przykład jazdę konną – zauważyła Altara. – Masz ochotę na trening po kolacji? – Nie. Chcę odpocząć. – Ja bym poćwiczył – zgłosił się Quentel. Altara mrugnęła. – Uderzenie twojej laski albo pałki jest jak walnięcie żelazną sztabą. – Mogłabym spróbować – zaproponowała Krytella. – Pewnie dobrze by mi to zrobiło – przyznał Justen. Kąciki ust Altary uniosły się. – Ty i Quentel razem. Ja poćwiczę z uzdrowicielką. – Jeszcze więcej siniaków – stęknął Justen. – Wątpię – zagrzmiał Quentel. – Nigdy nie stoisz bez ruchu wystarczająco długo. – Dzisiaj nie jestem taki zwinny. – To dobrze! Justen jęknął. Służąca przysunęła Justenowi brązowy kamionkowy talerz, a drugi Altarze, siedzącej po jego prawej stronie. Obsłużyła pozostałych, szybko rozkładając talerze. Na końcu położyła pośrodku każdego stołu bochenek jeszcze parującego, ciemnego chleba. Altara spojrzała na swój talerz, a potem na Justena. – Masz na nie swoje sposoby, co? Justen spojrzał na wyszczerbiony talerz Altary, na swoją solidną porcję brązowego mięsa pokrytego białym sosem i na dwa plasterki przed starszą inżynier. Obok mięsa Justena leżała górka zielonych liści, a na talerzu Altary trzy nieduże listki. – Z pewnością ma. – Krytella spojrzała na swój talerz będący niemal lustrzanym odbiciem porcji Altary. Obie pokręciły głowami. Justen oddzielił niewielką porcję mięsa, przekroił na pół i włożył do ust i szybko popił piwem. – Widzę, że smakuje ci burkha – powiedziała rozbawiona Altara. – Spróbuj chleba, jeśli jest za gorąca. Justen wypił następny łyk z kubka i zagryzł ciepłym chlebem. Potem, ciągle żując, przytrzymał w górze pusty kubek, żeby zwrócić uwagę służącej. – Chleb pomaga... nie wiedziałem, że jest aż taka gorąca – wymamrotał. – Jest mnóstwo rzeczy, z których często nie zdajemy sobie sprawy – rzuciła Ninca. Starsza uzdrowicielka pochyliła się do Altary od sąsiedniego stołu i zapytała: – Wiesz, jakie kwatery dostaniemy w Sarronie? – – Zapewniano mnie, że są bardziej niż odpowiednie. – Ton Altary był oschły. – A Merwha powiedziała, że jest tam mnóstwo czystej wody. Oni uważają, że mamy jakąś obsesję na punkcie mycia. – Bo mamy – roześmiał się Quentel. Służąca wzięła pusty kubek Justena i musnęła chłopaka warkoczem po twarzy, gdy odchodziła, żeby go ponownie napełnić. Justen pokręcił głową. Ta, która go nie chciała i której on pragnął, zdawała się nawet nie zauważać, że jest kimś więcej niż młodszym bratem Gunnara. Gunnar, oczywiście, był zainteresowany Krytella tylko jako przyjaciółką, a ona z kolei traktowała Justena tylko jak przyjaciela. Czy życie zawsze jest takie przewrotne? Czy ludzie zawsze pragną tego, czego nie mogą mieć? Spojrzał na pozostałe kawałki mięsa i odkroił cienki plasterek, ostrożnie wsuwając go do ust. Czoło miał zroszone, ale zaczynał rozkoszować się smakiem: dziwną mieszanką słodyczy, orzechów i ognia. Zjadł następny kawałek burkhi, kiwając głową, gdy służąca postawiła przy nim pełny kubek. Nawet zielenina smakowała nieźle. – Chyba naprawdę mu smakuje, Krytello – powiedziała Altara. – Gorący oddech nie pomoże ci w treningu – dodał Quentel. Justen pomyślał o pełnym uwielbienia spojrzeniu Krytelli na Gunnara i ukroił następny kawałek burkhi. Trening może przynieść ulgę. XXII Justen ściągnął wodze siwka i spojrzał w górę, na południową ścianę kuźni. Obok muru obracał się stary młyn. Czy wciąż służył swoim celom, czy był tylko zwykłym snem młynarza z dawnych czasów? Nierówny rząd białych belek kontrastował ze zniszczonymi deskami, które pokrywały większość ściany kuźni. Spojrzał ku rozległemu domowi i na gospodarcze zabudowania. Wszystko nosiło podobne ślady przebudowy, łącznie z położonymi gdzieniegdzie nowymi czerwonymi dachówkami na dachu budynku, które odbijały się od wyblakłych, niemal różowych starych dachówek. – Raczej pospieszne naprawy. – Panie? – zapytał Clerve. Za kuźnią stał nowy budynek, niski i długi, kopia sarronnyńskich baraków, w których stacjonowali niemal każdą noc podróży. Całe domostwo leżało jakieś dwa kaye od zewnętrznych murów właściwego Sarronu i stało pośrodku górskich pastwisk, które pięły się w górę ku różowemu granitowi miasta. Justen pokiwał głową. Tyran być może przyjęła pomoc, ale czarni z Recluce będą zakwaterowani poza miastem. – Oto wasz... teren, główny inżynierze – oznajmiła Merwha. – W bezpiecznej odległości od Sarronu. – Ton Altary był oschły – Ludzie z Recluce znani są ze swego zamiłowania do prywatności. – Jesteśmy jak najdalsi od zepsucia sobie tej opinii. – Altara przynagliła konia w stronę kuźni. Justen i Clerve pojechali za nią, a oficerowie Sarronnynu za nimi. Altara zsiadła z konia, uwiązała go i uchyliła szerokie drzwi kuźni. Omiotła wzrokiem bliźniacze piece. Choć kuźnia była niedawno sprzątana, a gliniane klepisko starannie zamiecione, Justen wyczuwał wbite w glinę kawałki metalu. Wielkie miechy lśniły nową skórą i metalowymi okuciami. – Nie używana od lat, a potem wysprzątana w pośpiechu – prychnęła inżynier. – Mimo to wystarczy na początek. Prawdopodobnie będziemy potrzebowali jeszcze jednego pieca. – Odwróciła się do Nicosa. – Rozładujcie wszystko. Mamy robotę... mnóstwo roboty, sądząc z tego, co już zobaczyliśmy. – Urwała. – Justen, ty i Clerve zajmijcie się narzędziami. Wynieście je i zbijcie jakieś stojaki. Justen skinął głową. Szefowa inżynierów odwróciła się do Quentela. – Możesz rozładować wóz i wnieść skrzynie, żeby Justen wszystko zorganizował? Justen spojrzał ku uzdrowicielom i zobaczył, jak Castin odpina ogromna torbę, którą podniósł jedną ręką. Justen zmarszczył brwi i uśmiechnął się, zdając sobie sprawę, że torba zawierała płatki kwiatów dla kurczaków, przy których hodowli upierał się Castin. Clerve westchnął. Pogładził palcami skórzane pudło gitary. – Nie jest tak źle. – Justen wyszczerzył zęby. – Chcesz wysprzątać stary dom? – Pomogę przy narzędziach, panie. XXIII Justen postukał w płaskownik, usiłując wygładzić blachę na kowadle. Chciał już, żeby Clerve wrócił z węglem drzewnym. Praca z pomocnikiem była o wiele łatwiejsza niż samodzielne wyklepywanie blach w cienkie arkusze potrzebne do obudowy rakiet. Na końcu kuźni Altara i Quentel zmagali się z wielkim kołem, które usiłowali zainstalować jako część prowizorycznego młotkowego młyna. Justen wziął głęboki oddech. Młyn młotkowy mógłby pomóc w pierwszej fazie wyklepywania. Ale bez wykorzystania pieca hutniczego będzie zasadniczo pracował na zimno, nawet przy energii niewielkiego młyna, i będzie to niemal tak samo żmudne, jak praca przy gorącym żelazie. Berol i Jirrl pracowały na zmianę przy niewielkiej tokarni, nadając właściwy kształt głowicom rakiet i czekając, aż Justen i Nicos zrobią więcej osłon. Będą nasuwać płasko nitowane osłony na formę odlewniczą, kształtować je i wygładzać zewnętrzne powierzchnie, aby zredukować chaos wytwarzany przez powietrze podczas odpalania rakiety. Justen uniósł młot i przesunął kowalski gładzik. Być może młyn młotkowy coś pomoże. Odgłos końskich kopyt przedarł się do kuźni pomiędzy uderzeniami młota i czerwony pył Sarronnynu zapowiedział posłańca. Wkroczyła do kuźni, powiodła wzrokiem po inżynierach i wyprostowała się dumnie. – Szukam głównej inżynier Altary. Altara odłożyła na bok szczypce i otarła czoło. – Słucham. – Wy... jesteście główną inżynier? – We własnej osobie. Pracujemy. To brudna robota. Czego chcecie? – Ach... pani... Dowódca oddziału Merwha chciała poinformować was, że oddział marynarki Recluce oraz mag pogody wkrótce tu będą. Właśnie zjechali z drogi na trakt tyrana. Altara skinęła głową. – Dziękuję. Posłaniec czekała. – Dziękuję – powtórzyła Altara. – Nie mogę wiele zrobić, dopóki tu nie dotrą. Proszę przekazać nasze podziękowania i wyrazy szacunku dowódcy oddziału Merwhie. Justen uśmiechnął się, gdy posłaniec spojrzała na ubite klepisko, po czym zasalutowała i wyszła. – Nic dziwnego, że nie potrafią wygrać wojny... zawsze zajęci powiadomieniami... – mruknął Nicos od sąsiedniego pieca. – To dotyczy was wszystkich. Przywitacie się, kiedy przyjadą. Justen znowu uniósł młot... i jeszcze raz. Usłyszał już tętent koni i sygnały trąbki, ale pracował jeszcze nad ostatnią częścią osłony, dopóki nie trzeba jej było znowu rozgrzać. Wtedy dopiero odłożył młot i otarł spocone czoło wystrzępionym rękawem. – Nie wierzysz za bardzo w formalności i rytuały, co? – zapytał Quentel. Justen podskoczył tak cicho, że potężny inżynier drgnął zaskoczony. – Chciałbym umieć cię tak zaskoczyć w czasie treningu – zażartował Quentel. – Całkiem nieźle sobie poradziłeś. – Justen przebiegł palcami po ciągle nie zagojonym siniaku na ramieniu. Quentel roześmiał się. – Ja mam pół tuzina. Jak na człowieka, który twierdzi, że osobista broń to przeżytek, mistrzu Justen, dobrze sobie radzisz. Niech ciemność ma nas w swojej opiece, gdybyś zaczął traktować ją poważnie. – Ależ traktuję. – Justen wzruszył ramionami. – Muszę, skoro wszyscy tak robią. – Otarł twarz rękawem. – Pójdziemy powitać przybyłych? Wyszli z kuźni ostatni. Krytella już rozmawiała z Gunnarem. – ...Sarronnyńczycy... nie mają nawet pojęcia, ile astry dodać, żeby zagotowała się woda... i... – Justen! – Gunnar spojrzał ponad głową uzdrowicielki w stronę brata. – Wyglądasz, jakbyś wypocił z siebie niezłą burzę. – Byliśmy zajęci. Jak podróż? Choć pewnie nie pozwoliłeś, żeby była zbyt uciążliwa. – Turmin nalegał, żebym nie mieszał się do pogody, dopóki statek nie będzie zagrożony. – Gunnar wzruszył ramionami. – Było dobrze, więc rozkoszowałem się słońcem. – Podczas naszej podróży było zbyt chłodno, żeby nacieszyć się ciepłem. – Justen uśmiechnął się oschle. – Jak jazda z Rulyarth? – Konie to konie. Wszystko mnie boli. – Mnie też bolało. To przejdzie. – Kątem oka Justen uchwycił postać w marynarskiej czerni, prowadzącą konia do stajni na końcu niedawno wybudowanych baraków. Przez chwilę przyglądał się marynarzowi, a potem odwrócił się do Gunnara. Dlaczego Firbek jest tutaj? – Jest marynarzem, a to pierwsza prawdziwa wojna od wieków. – Gunnar zerknął w stronę baraków, gdzie marynarze kontynuowali rozładunek. – Jak dobrze zrozumiałem, dobry radca Ryltar wstawił się za Firbekiem. – Ale dlaczego? – Myślałam, że wiesz – wtrąciła się Krytella. – Firbek i Ryltar są kuzynami. Chciał, żeby Firbek tu był, żeby dostawać godne zaufania raporty z pierwszej ręki. Ryltar nie jest szczególnie kochany przez nikogo z Recluce, kto tu przyjechał. Ludzie mówią, że w Radzie powstał spór. – Hmm... – Justen zacisnął usta. – No cóż. Politycy Rady nie napoją i nie wyczeszą tej bestii. – Gunnar roześmiał się. – Ja pomogę – zaofiarowała się Krytella. – Chyba lepiej już wrócę do pieca. – Justen odetchnął głęboko. – Pogadamy przy obiedzie... kolacji, jak ją tutaj nazywają. – Przez chwilę przyglądał się, jak Gunnar i Krytella prowadzą gniadosza do stajni. Odchrząknął i ruszył z powrotem do kuźni. XXIV Wdzięczny za chmury, które zmniejszyły południowy żar z nieznośnego do zwyczajnie uciążliwego, Justen przeciął podwórze kuźni do starego domu, w którym kwaterowali uzdrowiciele i w którym urządzono prowizoryczną jadalnię – zarówno dla marynarzy, jak i inżynierów. Usłyszał ćwierkanie. Na północy od domu stał nieduży kurnik. Na wpół wyrośnięte i opierzone kurczaki dziobały glinę w przerwach pomiędzy karmieniem. Jeden znalazł suchy płatek kwiatu i pisnął zadowolony ze zdobyczy. – Ile czasu minie, zanim będziemy mieli pasztet? – zapytał Clerve. Justen spojrzał na dwubarwne ptaki. – Powiedziałbym, że jeszcze jakiś czas. – Zaczynam mieć dosyć kartoflanki, klusek i suszonej wołowiny. Justen pokiwał głową i otarł czoło. Z chmurami czy bez, i tak było gorąco, o wiele bardziej niż na Recluce. Zerknął w stronę ogrodu, kwitnącego pomimo ciężkiej gliniastej gleby. Powlókł się po stopniach ganku w stronę otwartych drzwi i usunął się w bok, gdy jeden z marynarzy wyszedł, strząsając wodę z dłoni. – Powodzenia, inżynierowie. Więcej klusek i pikantnej wołowiny, jeśli można to nazwać wołowiną. Inżynier skinął uprzejmie marynarzowi. Kuchnia Castina nie była aż tak zła, jak mówił marynarz, ale Justen podejrzewał, że przyczyna takiej oceny tkwiła częściowo w tym, że marynarzy przydzielono do sprzątania. Marynarze zawsze jedli pierwsi, bo nawet przy dwóch długich stołach upchanych w izbie nie była ona dość duża dla dwudziestki marynarzy, a co dopiero inżynierów i uzdrowicieli. Większość inżynierów i pozostałych już siedziała, gdy weszli Clerve i Justen. Z powodu żaru paleniska, które Castin przerobił na prowizoryczny piec, i wiecznie palącego się tłuszczu końce obu stołów najbliżej kuchni pozostały puste. Justen podejrzewał, że w zimie będą puste końce przy nieszczelnych oknach, ale żaden z inżynierów tak naprawdę nie spodziewał się zimowania w Sarronnynie. – Niech mnie, jeśli to nie Justen. Justen próbował się nie zaczerwienić, ale bezskutecznie. Nie było jego winą, że zawsze było do zrobienia więcej, niż miał na to czasu. Usiadł obok Jirrl, naprzeciwko Gunnara i Krytelli. Clerve usadowił się po jego lewej stronie. Wszystkie oczy zwróciły się na Castina, gdy na końcu każdego stołu postawił dużą miskę klusek. – Znowu kluski? – jęknęła Berol. – Z jajek. Są zdrowe. Moje kury już się niosą. – Ale to ciągle kluski – powiedział Nicos. – Wiem, wiem – tłumaczył się Castin. – To tylko kluski i peklowana wołowina. Ale kluski są o wiele lepsze niż to, co znajdziecie w Sarronie... – To nam niewiele mówi, mistrzu kucharzu – burknął Quentel, ale oczy mu się śmiały. Castin wzruszył ramionami i zawrócił do kuchni, z której niemal natychmiast wrócił z jeszcze dwiema miskami pełnymi parującego, brązowego sosu, w którym pływały niewielkie kawałki mięsa. Justen nalał do kubka ciepławej wody, tęskniąc za ciemnym piwem albo chociaż sokiem z krasnokrzewu. Woda przynajmniej spłukiwała kurz. Castin obrócił jeszcze raz, przynosząc dwa duże koszyki ze świeżo upieczonym chlebem, i postawił je na końcu stołu obok Ninki. – Jesteś pewien, że to wołowina, a nie wodorosty? I skąd mamy wiedzieć, że to prawdziwe kluski, a nie jakaś dziwna odmiana korzonków ąuilli ugniecionych na kształt klusek? – Nicos żartobliwie spiorunował wzrokiem ciemnowłosego uzdrowiciela. – Żaden inżynier nigdy nie musiał jeść kaktusów przy moim stole. – Castin urwał i zmarszczył brwi. – Chociaż to jest jakiś pomysł... Gunnar parsknął śmiechem. – A co z kurczakami? – zapytał Clerve. – To nie są kurczaki, młodzieńcze. To najbardziej delikatny drób, nie uwierzyłbyś, jak bardzo delikatny. – Uwierzę, jak dostanę jednego do zjedzenia – wychrypiał Nicos. – Czy możemy pozwolić zjeść mistrzowi kucharzowi? – Głos Altary brzmiał cierpko. – Czy macie ochotę pomóc mielić ąuillę na kluski? A może wolelibyście posprzątać kuchnię za Firbeka i marynarzy? – Ja nie, dziękuję – wymamrotał Clerve tak cicho, że tylko Justen go usłyszał. – Castin świetnie się spisuje i to okropnie miło z jego strony, że się tym wszystkim zajmuje. – Jirrl sięgnęła po kluski i poczęstowała się, zanim podała je Krytelli. Uzdrowicielka obsłużyła Gunnara i nałożyła sobie mniejszą porcję, po czym podała miskę Justenowi. – Znowu kluski? – zapytała Berol, wsuwając się na ławę obok Clerve’a. – Oczywiście. Ale z jajek, nie takie zwykłe. – Justen napełnił wyszczerbiony talerz przed sobą i uśmiechnął się do rosłej kobiety. – Jego sosy są naprawdę znakomite. Z takimi sosami nawet korzonki byłyby smaczne. – Podał miskę Clerve’owi. Krytelła nabrała nieco sosu i uniosła brwi. – Wierzę, że lubisz też burkhę i... ach... przyprawy... Gunnar przełknął głośno i zakaszlał. – To dobrze, że jest uzdrowicielką, bracie. – Co takiego zrobiłeś, Justen? – zapytała Berol. – Nic. Powiedziałem tylko, że Castin robi dobre sosy. – Jesteś pewien, że nie powiedziałeś, iż lubisz ostre przyprawy? Justen poczuł, że się rumieni. Czy dokuczali mu tylko z powodu tej dziewczyny w Lornth? – Musi mieć coś na sumieniu, Krytello. Spójrz na niego. – Berol plasnęła dłonią w stół. Justen w końcu wzruszył z przesadą ramionami i zwrócił się do Clerve’a. – Tego właśnie musisz oczekiwać. – Tylko jeśli lubisz pikantne i soczyste. Justen wziął miskę z mięsem i sosem i nalał sobie średnią porcję na stosik klusek. – Naprawdę lubi sos. – Chyba wszyscy mężczyźni lubią? – Nawet magowie... założę się – dorzuciła Jirrl. Justen uśmiechnął się, dostrzegając rumieniec Gunnara. Clerve nabrał chochelką niewielką porcję sosu, ale wyłowił kilkanaście kawałków wołowiny. – Przynajmniej młodsi są bardziej... wybredni co do sosu. Justen i Gunnar zaczęli się śmiać. XXV – A więc tyran zgodziła się zapewnić zakwaterowanie, prowiant oraz wynagrodzenie dla tych, których Recluce wyśle przeciwko nam? – Histen roześmiał się ochryple. – Na to wygląda. – Renwek obejrzał się na drzwi przesłonięte kotarą, które prowadziły do Komnaty Rady. – A ilu wysłano? – Zgłosiła się tylko garstka, większość z nich to inżynierowie i uzdrowiciele. Tylko jeden młody mag burzy. – Tylko jeden młody mag burzy? Oświeć mnie, Renwek. Czy nie było przypadkiem tylko jednego młodego czarnego maga burzy w czasach Jenreda Zdrajcy? – Histen wygiął kąciki ust, czekając na odpowiedź. – Ach... tak, Wysoki Magu. Ale ten nie wydaje się tak potężny jak Creslin. – Mimo całej potęgi Creslin nie potrafił powstrzymać Fairhaven w samym Candarze i wątpię, czy potrafiłby nawet dzisiaj. Najwyraźniej Recluce nie pragnie bronić Sarronnynu. Najwyraźniej też nie zamierzają składać wielkich zobowiązań. Mimo to dobrze jest zachować czujność, gdy w grę wchodzi mag pogody. – Histen pokręcił głową. – Miałem wiadomość od Zerchasa. – A czegóż to chce czcigodny Zerchas? – Sugeruje, żeby niektórzy z silniejszych, w gorącej wodzie kąpanych młodych krzykaczy... na przykład Derba i Beltar... zostali wysłani do pomocy w przejęciu Sarronnynu. – Czy jest aż tak czcigodny? Czy może ma na myśli coś jeszcze? – Prawdopodobnie, ale jest też ostrożny. Martwi się z powodu ofiar w Żelaznej Straży. – Co z lansjerami? Oczy Histena zwęziły się. – Zerchas ma absolutną rację. To Żelazna Straż jest kluczem do naszego sukcesu, zwłaszcza jeśli ci inżynierowie z Recluce wykują większą ilość czarnej stali. – Ale lansjerzy rozgromili rebeliantów w Kyphros... Histen westchnął głośno. – Renwek, zastanów się, proszę, zanim się odezwiesz. Inni być może będą mniej cierpliwi ode mnie. – Odwrócił się i obejrzał za siebie. – Dowiedz się, co dokładnie robili ostatnio Derba i Beltar. Daj mi znać. Dziś wieczorem będę w Wieży. Renwek ukłonił się. Wysoki Mag odwrócił się i poszedł w stronę Wieży. XXVI Justen odłożył młot, gdy ujrzał Gunnara stojącego w drzwiach kuźni. Otarł czoło rękawem i czekał, aż brat podejdzie bliżej. – Nad czym pracujesz? – zapytał Gunnar. – Nad częścią szkieletu wyrzutni. Firbek uważa, że rakiety będą bardzo użyteczne przeciwko Żelaznej Straży. Justen rozprostował palce i przebiegł leniwie dłonią po gładkim drewnie trzonka, zerkając ku sąsiedniemu piecowi, gdzie Clerve pomagał Nicosowi. Czeladnik podniósł młot i uderzył. Justen uśmiechnął się lekko i spojrzał na brata. – Może i tak. – Gunnar przesunął kciukiem po szczęce. – Może. Chcesz jechać do Sarronu? – Kiedy? – Justen ponownie otarł pot z czoła i zerknął na tyły kuźni, gdzie Altara właśnie wyprostowała się od poprawiania i wyrównywania łożysk wału ciągle nie gotowego młyna młotkowego. – Mamy dużo pracy. – Później... jak tylko skończysz. Urwali, gdy Clerve wykonał serię uderzeń w metal na kowadle Nicosa. Justen zmarszczył nos, żeby powstrzymać kichnięcie od mieszanki woni metalu, sadzy i gorącego oleju. – To chwilę potrwa. – Z całą pewnością. – Za Gunnarem stanęła Altara. – Będzie pracował nad tą częścią szkieletu, dopóki cień nie padnie na te różowe mury. I będzie musiał z tobą jechać, z tym sarronnyńskim oddziałem pojutrze. Przerywasz więc wydajny... Gunnar spojrzał przepraszająco. – Nie chciałem... – Urwał. – Ale byłby pomocny... – Ach, wy. – Altara pokręciła głową. – No dobrze, może jechać, tym razem, kiedy zespawa ten krzyżulec i założy wsporniki. To i tak chwilę potrwa. – Dziękuję. – Gunnar się skłonił. – Dlaczego... – Altara urwała. – Nie podejrzewam cię o pijaństwo, magu. Justen podsunął ci ten pomysł? – Nie tym razem. – Gunnar zacisnął na chwilę wargi, jakby powstrzymując uśmiech. – Więc dlaczego sądzisz, że potrzebujesz Justena? – Chcę po prostu wyczuć Sarron. Jeśli pójdę sam... – Jasnowłosy mężczyzna wzruszył ramionami. – Nie wiem, czy to dobry pomysł jechać do samego Sarronu, skoro jest aż nadto jasne, że Sarronnyńczycy nie są szczególnie zachwyceni, gdy za bardzo się zbliżacie. Ale i tak nie mogłabym cię tu zatrzymać, Gunnarze, nawet gdybym chciała, a może we dwóch nie wpakujecie się w takie kłopoty. – A może troje? – zapytał Justen, spoglądając w kąt baraków, gdzie powiewał zielony sztandar. – Poza tym, mając ze sobą damę... – Chcecie zabrać tę młodą uzdrowicielkę i odebrać nam wszystkie atuty? – To dobry pomysł – dorzucił Gunnar. – To jeden z ostatnich bastionów Legendy. – Świetnie. Zakładając, że Krytella zechce towarzyszyć dwóm młodym łajdakom. A teraz nich Justen dokończy robotę. Gunnar skinął głową, ukłonił się i wyszedł. Altara zacisnęła wargi i otarła czoło, zostawiając na nim mokre pasmo sadzy. Zmarszczyła brwi i wytarła smugę wierzchem umięśnionego, lekko opalonego przedramienia. – Gdy patrzę na was dwóch... – pokręciła głową – ...po prostu czuję kłopoty. Nie takie zwyczajne kłopoty. Coś innego. – Zakaszlała. – A zresztą, może to przez to miejsce. Justen pokiwał głową i wrzucił części krzyżulca z powrotem do pieca. – Ale dobrze spawasz, a twoich osłon nie trzeba wiele polerować. Berol mi powiedziała. – Altara spojrzała prosto na młodego inżyniera. – Niech ci to nie uderzy do głowy. Wciąż nie jesteś taki dobry przy naprawdę delikatnej robocie, na przykład przy łopatkach turbiny. – Tak, pani inżynier. – Justen uśmiechnął się radośnie. – Chcesz mi pomóc przy... delikatnej robocie? – Justen, twoja praca tutaj prawdopodobnie nie jest tak delikatna. – Usta jej drgnęły. Czeladnik odłożył młot, gdy główna inżynier zbliżyła się i minęła go. Gdy części metalu w piecu zaczęły lśnić jeszcze jaśniejszą czerwienią niż potrzebna do nitowania, Justen omiótł metal zmysłami, czekając, aż temperatura lekko się podniesie. Potem ustawił oba kawałki i dokończył ukosowanie krawędzi, zanim metal wystygł. Zaraz potem wsunął części na powrót do pieca. W czasie kolejnego rozgrzewania obserwował je i poprawiał, czekając, aż żelazo osiągnie jeszcze wyższą temperaturę, położył je znowu na kowadle i trzema równymi uderzeniami młota dokończył pierwszy spaw. Słońce ciągle wisiało nad horyzontem, choć tylko parę stóp, kiedy w końcu wyszedł z kuźni, umył się i przebrał. Gunnar i Krytella siedzieli na stołkach na wąskiej werandzie starego domu, który Gunnar dzielił z uzdrowicielami. Inżynierowie, pomyślał Justen, mają wątpliwy przywilej zamieszkiwania mniejszych, choć nowszych, izdebek w naprędce postawionych barakach, które zapewniała tyran. W czasie deszczu wszystkie pokoiki czuć było stajnią, która znajdowała się na północnym krańcu. – Przepraszam. – Justen przystanął u stóp schodów. – Wsporniki zajęły więcej czasu. Chyba większość żelaza tyle zabiera. – Nieważne. Dostałeś swoją tygodniówkę? – zapytał Gunnar. – Całe pięć pensów? Nie wystarczą na długo. Tyran jest tak hojna... – Mamy im pomagać, a nie zachowywać się jak najemnicy do wynajęcia. – Krytella wstała i poprawiła pas, zieloną tunikę i nóż. Nosiła też krótką laskę, o połowę krótszą od czarnej laski Justena, którą zostawił w pokoju. – Czasami myślę, że dla każdego pomoc oznacza co innego. – Gunnar podniósł się ze stołka, który zakołysał się na wypaczonych, nierównych deskach, dopóki chłopak nie przytrzymał go ręką. – To długi spacer. – Justen przebiegł wzrokiem od zakurzonej drogi na wzgórza ku granitowym murom Sarronu, jeszcze bardziej zabarwionym na różowo przez późnopopołudniowe słońce. – Lepiej zostawić konie tutaj, a poza tym przyda ci się trochę ćwiczeń. – Gunnar ruszył w stronę drogi. – Nie wymachiwałeś przez cały dzień ciężkim młotem. – Przejechałem moczary Klynstatt i spędziłem pół dnia, przedzierając się przez dębową puszczę. – Czy moglibyście przestać przekonywać się nawzajem, który miał cięższy dzień? – Krytella przystanęła na skraju drogi, żeby przepuścić konną dwukółkę. – Mężczyźni... wszyscy tacy sami. – Woźnica, starsza kobieta o włosach jak konopie, uśmiechnęła się do uzdrowicielki, po czym szarpnęła wodze i wypełniony sitowiem wózek przetoczył się obok całej trójki. Lewa oś skrzypiała tak boleśnie, że Justen drgnął, wyczuwając brak ładu nawet w tak prostym mechanizmie. – Wyczuwasz nieład w maszynach, tak jak uzdrowiciele wyczuwają go w ludziach. – Gunnar szarpnął podbródek i ponownie ruszył pod górę długim krokiem. – Czasami. – Justen wzruszył ramionami, próbując złagodzić trochę ich skurcz. Zanim dotarli do kamiennej grobli wiodącej ku murom, byli spoceni z wysiłku i od dusznego powietrza. Strażniczka przyjrzała się dwóm mężczyznom w czerni i kobiecie w zielonej szacie. – Z Recluce? Stamtąd? – Skinęła w dół długiego spadku, w stronę enklawy Recluce, której dachy ledwo wystawały ponad trawiastymi wzgórzami. – Tak. – Gunnar uśmiechnął się uprzejmie. – Nigdy nie byliśmy w tak dużym i bogatym mieście. Kobieta w ciemnoniebieskim mundurze zignorowała Gunnara i odwróciła się do Krytelli. – Dokąd jedziecie? – Na rynek. – Krytella uśmiechnęła się szeroko. – Chłopcy nigdy nie widzieli prawdziwego rynku. Potem na dobry obiad. Możesz polecić jakieś miejsce? – Każda tawerna na placu handlowym jest dobra... poza Mosiężnym Bykiem. Nie zabrałabym tam dwóch ładnych, młodych chłopców. – Plac? Czy to zaraz... – Idźcie główną drogą aż do baraków Straży. Plac handlowy jest zaraz za nimi po lewej. – Strażniczka cofnęła się i skinęła, żeby weszli. – Opiekuj się tymi dwoma, pani. Nie chcemy tu kłopotów. – Skinęła Krytelli głową, gdy cała trójka przeszła obok. – Zaczynam rozumieć, dlaczego Creslin nie zastanawiał się nad pomysłem przyjazdu do Sarronnynu. – Justen uśmiechnął się. – Albo dlaczego martwił się małżeństwem z rudowłosą? – zapytał Gunnar. Krytella spłonęła rumieńcem. Nawet późnym popołudniem aleja wiodąca w stronę głównego placu była pustawa. Przeszli obok wozu pełnego wygarbowanych skór, które wnoszono do dużego budynku. Justen zmarszczył nos od kwaśnego odoru dolatującego z wozu. – Muszą tego używać nie tylko do garbowania skór – zauważył Gunnar. Justen dotknął zmysłami drewna. – Przypomina trochę sosnę, z wyjątkiem krawędzi. Krytella i Gunnar wymienili szybkie spojrzenia. Weszli na rynek, wciąż prawie pełen sprzedawców mimo zbliżającego się zmierzchu. – Dywany... dywany z najlepszej wełny na śródlądziu... – Miecze... najlepsze miecze po tej stronie Hamoru... – Zobaczcie, najlepsze dywany w Sarronie... miękkie jak policzek dziecka... mocniejsze niż mosiężne ostrogi. – Korzenie... świeże przyprawy. Tu dostaniecie astrę... świeższą niż najlepsza astra czarnych... Krytella przystanęła, słysząc ostatnią przechwałkę, i odwróciła się do kramarki, na chwilę unosząc brwi. Kobieta, stojąca przed małym wózkiem z ciemnego drewna z tuzinem szmacianych worków rozłożonych na ladzie, zamilkła. – Jechały całą drogę z Hamoru i są świeższe niż z Recluce? – naciskała Krytella. – Są świeże... pani. Krytella uśmiechnęła się blado i skinęła na towarzyszących jej braci. Poszli w drugi koniec placu, w stronę wąskiego szarego budynku, który przewyższał dwa sąsiednie o dobre kilka cubitów. – Patrzcie na tę damulkę... dwa takie kąski! – Jak ten blondasek... – Nie... ten ciemniejszy ma lepszy tyłeczek. Blondas jest trochę za chudy. Justen zerknął w bok na Gunnara, szczerząc zęby, ale brat był myślami gdzie indziej, z pewnością nie przy miejscowych rozmowach. – Za chudy? Przy nim wyglądasz, Friedner, jak zagłodzona krowa. Ale nie wyrzuciłabyś go z łóżka, Cerla. Oczywiście ten ciemniejszy to naprawdę coś... Justen poczuł, że się rumieni, i odwrócił się, żeby pochwycić wzrok Krytelli. Uzdrowicielka też się rumieniła. – Są tu raczej... bezpośredni. – Justen zauważył tablicę gospody przedstawiającą srebrną tarczę obramowaną na czarno. – To jest gospoda i nie jest to Mosiężny Byk. Jadalnię Srebrnej Tarczy wypełniał nikły dym, który przypominał spalony tłuszcz. Okna jednak były uchylone i Justen poczuł lekki powiew. Większość stołów była pusta. Usiedli w kącie przy okrągłym stole, z którego mieli widok na drzwi. Gunnar kiwnął na służącego, chudego i młodszego niż większość czeladników na Recluce. – Możemy dostać coś do picia? Służący zignorował go i zwrócił się do Krytelli. – Tak, pani? Krytella uśmiechnęła się do Gunnara, po czym spojrzała na chłopca. – Co proponujesz? – Mamy czerwone wino, ciemne piwo i sok z krasnokrzewu. – Młodzik prawie piszczał. Odchrząknął i czekał. Krytella skinęła głową Gunnarowi, a potem Justenowi. – Poproszę ciemne piwo – powiedział Justen, powstrzymując śmiech. – Ja wezmę sok – odezwał się Gunnar. Młodzik spojrzał na Krytellę i zapytał w końcu: – Czego sobie życzysz, pani? – Sok z krasnokrzewu. Chłopiec spojrzał teraz na mężczyzn i uniósł brwi. – Dwa soki i ciemne piwo – powiedziała Krytella. – Dziękuję. – Chłopak pospieszył na tyły, szurając stopami po zniszczonych, szerokich deskach podłogi. Dwie siwowłose kobiety siedziały przy stole pod ścianą z planszą do gry, trzymając w dłoniach kubki z jakimś napitkiem. Justen spojrzał na nie, próbując rozpoznać grę z czerwonymi i czarnymi żetonami. – Odkryłeś coś? – Krytella ściszyła głos. – Poza zbyt wielką ilością chaosu, jak na ojczyznę Legendy? – Gunnar mówił równie cicho. – Nie. Justen oblizał usta i próbował oczyścić myśli, żeby pochwycić sens tego, co mogło się dziać w Sarronie. Kobieta w pobliżu drzwi, odziana w niebieski mundur, który wskazywał żołnierza w służbie tyrana, siorbała z wyszczerbionego kubka z szarej kamionki. Przetykane siwizną czarne włosy miała krótko przycięte, a na lewym policzku białą bliznę. Na rogu stołu stały dwa puste kubki. Zmysły Justena przesunęły się po kobiecie, wyczuwając żal i niemal pustkę, ale pustka była uczciwa, bliska uładzonemu smutkowi. Justen wychwycił ślady czegoś na placu, jakby lekką, ale niewidzialną białą mgłę, która przylgnęła do rogów budynków, spływała po rynnach i sączyła się z zakrytych kanałów. – Wasze piwo, pani. – Służący postawił kubek przed Krytella. – To dla mojego przyjaciela. – Skinęła w stronę Justena, który drgnął na stuk kubka o stół. Młodzik uśmiechnął się grzecznie i postawił sok przed uzdrowicielką, a drugi przed Gunnarem. – To będzie srebrny i cztery pensy, pani. – Piwo pozostało na swoim miejscu. – Srebrny i cztery? – Przez tych białych diabłów nadciągających przez góry mamy pewne ograniczenia. Powiadają, że spalą każdego, kto wierzy w Legendę. Justen podał Krytelli pół srebrnego, Gunnar zrobił to samo. Uzdrowicielka wręczyła służącemu trzy monety. – Reszta dla ciebie. – Dziękuję, pani. – Zatrzepotał długimi uczernionymi rzęsami. – Cała przyjemność po mojej stronie. Justen obserwował, jak chłopiec drobi wdzięcznie z powrotem do kuchni. – Nie patrz tak wściekle, Justen, kochany. Nie do twarzy ci z tym. – Głos Krytelli zabrzmiał na tyle głośno, żeby dotrzeć do narożnego stołu, przy którym dwie handlarki o okrągłych twarzach – jedna ubrana na szaro, druga na brązowo – gestykulowały do siebie nad tacą lśniących kamieni. Przerwały na chwilę i przyjrzały się trójce z Recluce. Potem ta w brązowym uśmiechnęła się przelotnie do Krytelli i wróciła do targów. – Czy to było absolutnie konieczne? – Justen nie wiedział, czy się śmiać, czy złościć. – Absolutnie. – Krytella mrugnęła i spojrzała na Gunnara. – Zbyt wiele tu chaosu pod powierzchnią, ale nie mogłem powiązać go z żadnym miejscem. – Mag pogody podniósł kubek do ust i napił się. – Jest też dużo strachu. Krytella podsunęła piwo Justenowi, który postanowił nie mówić o swoich, najwyraźniej słabszych, próbach wyśledzenia podskórnego chaosu. Zamiast tego pociągnął z kubka długi łyk i przysłuchiwał się ściszonej rozmowie. – Sądzisz, że biali już przejęli miasto? – zapytała Krytella. Gunnar pokręcił głową. – Ślady nie są takie mocne. Ale jeśli tu wejdą, nie sądzę, żeby natrafili na duży opór. – Dlaczego? Justen mógłby z łatwością odpowiedzieć na to pytanie, ale sączył tylko ciemne piwo, przez posmak chaosu dużo bardziej gorzkie niż powinno, i słuchał odpowiedzi Gunnara. – Ład szczególnie potrzebuje skupienia. Jeśli zaczynasz przekupywać albo usuwać ludzi, wokół których buduje się ład... – Gunnar wzruszył ramionami. Justen pokiwał głową. Gunnar wytłumaczył to nawet jaśniej, niż on by to zrobił. Krytella zamilkła i napiła się soku z jagód krasnokrzewu. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. – Życzycie sobie czegoś jeszcze? – Służący zatrzepotał ku Krytelli swymi czernionymi rzęsami. Krzykliwość natręta spowodowała skurcz żołądka Justena, zwłaszcza gdy zdał sobie sprawę, że chłopak nie był zarażony chaosem, przynajmniej nie wykraczającym poza normalne pragnienia młodego mężczyzny. – Raczej nie, dziękuję. – Krytella uśmiechnęła się jawnie fałszywie, ale młodzik zatrzepotał rzęsami w odpowiedzi, ukłonił się i odszedł. – To miejsce jest inne – przyznał Gunnar. – Rozumiem, dlaczego Creslin nie chciał tu przyjechać – dodał Justen, prowokując uzdrowicielkę. – Skoro tak to odbieracie, no cóż... – Krytella się zamyśliła. – ...Chyba się cieszę, że pomagamy Legendzie. – A pomagamy? – zapytał Gunnar. Kobieta w mundurze postawiła na rogu trzeci kubek, wstała i z przesadną ostrożnością poszła w stronę otwartych drzwi i dalej na plac. Służący zabrał kubki oraz leżącą obok nich monetę. – Mam taką nadzieję – Krytella ściszyła głos. – Sarronnyńczycy nie zdołali zatrzymać białych i dlatego właśnie poprosili, aby Firbek i marynarze dołączyli do nich na północnej drodze prowadzącej do Middlevale. Chciałam iść z tobą i Justenem, ale Ninca powiedziała, że ktoś musi zostać. – Właściwie nie dano mi wielkiego wyboru – stwierdził oschle Justen. – I nikt nie potrafi mi powiedzieć, co właściwie mam robić, poza wymyśleniem jakiegoś sposobu pomocy. Gunnar może przynajmniej wykorzystać wiatry do szpiegowania, gdzie są biali, albo przywołania mgły czy coś takiego. – Jestem pewna, że świetnie sobie poradzisz, Justen. Dorrin był w tym doskonały – zapewniła go Krytella. – To było całe wieki temu. Kto wie, jak to naprawdę było? – Jesteś trochę sceptyczny, bracie. – Zawsze podchodzę sceptycznie do legend i opowieści o dawno zmarłych bohaterach. Szuranie krzesła przerwało przyciszoną rozmowę, gdy dwie handlarki wstały od stołu i wyszły. Justen rozejrzał się po niemal pustej jadalni, gdzie siedzieli już tylko oni – i służący o długich rzęsach, który czekał przy drzwiach zaplecza. – Wszyscy już poszli. – Skończyłam – powiedziała Krytella. – Mara nadzieję, że wasze odczucia co do Sarronu warte były tego przepłaconego soku. – Prawdopodobnie nie. – Gunnar dopił resztę napoju. – Piwo nie było takie złe – dorzucił Justen. – Gorzkie, ale niezłe. – Jak możesz pić to... – mruknął Gunnar. Uzdrowicielka pokręciła głową, ale nie odezwała się, ignorując nawet ostatni zalotny uśmiech i trzepotanie rzęs chłopca. Na placu przed Srebrną Tarczą pozostała tylko garstka przekupniów i nawet oni pakowali swoje towary do skrzyń, gdy trójka z Recluce ruszyła z powrotem do głównej bramy. Pozostał jeszcze sprzedawca dywanów, który zwijał swój towar w długie, ciężkie zwoje. Chociaż wóz garbarza dawno już odjechał, Justen wciąż czuł wiszący w powietrzu odór rozpuszczalników i nawozu, gdy mijali okratowane drzwi sklepu ze skórami. Strażniczki przy bramie ledwie spojrzały na trójkę opuszczającą Sarron i schodzącą groblą za pustym farmerskim wozem, ciągniętym przez kasztanka o zapadniętym grzbiecie. Gunnar uskoczył w bok, żeby ominąć dymiącą kupkę końskiego nawozu. – Nie opłaca się iść zbyt blisko za końmi. – W każdym razie nie na piechotę. – Justen zadrżał, gdy raz jeszcze poczuł wyziewy chaosu, które zdawały się sączyć zza bladoróżowych murów Sarronu, niczym przedwczesna zimowa mgła nadchodząca z Westhorns i rozlewająca się po nietkniętej zielonej krainie. – Zimno ci? Nie jesteś chyba chory? – zapytała Krytella. – Będę, jeśli zaczniesz mnie leczyć. – Zmusił się do na wpół lubieżnego uśmiechu, ale spoważniał na widok zmartwionej twarzy brata. Odgłos końskich kopyt poniósł się echem w półmroku i wszyscy troje spojrzeli w dół, w stronę jeźdźca w czerni, który okrążał wóz. – Uzdrowicielko! – Firbek ściągnął wodze. – Główna inżynier cię potrzebuje. Jeden z inżynierów wkręcił sobie ramię w młyn. Coś w marynarzu zaniepokoiło Justena, choć wyczuwał, że mężczyzna mówi prawdę. – Podwieź mnie. Krytella ujęła dłoń marynarza i wskoczyła za nim na siodło, podsadzona przez Gunnara. Bracia patrzyli, jak objuczony koń rusza w dół zbocza. – Gdzie są pozostali dwaj uzdrowiciele? – zapytał Justen, odganiając niewidocznego komara. Zamachnął się raz jeszcze, zbyt rozkojarzony, żeby ustawić barierę przeciwko wygłodzonym owadom. – Poproszono ich, aby odwiedzili tyran. Najwyraźniej jej córka, następczyni, ma jakieś kłopoty, na które Ninca mogłaby poradzić. Mając na względzie harmonię i dobrą wolę, główna inżynier wyraziła zgodę. – Gunnar spojrzał na port. – Chyba powinniśmy wracać. Justen skinął głową i nieco szybciej ruszyli w dół. – Też to czułeś, prawda? – zapytał Gunnar. – Co? – Firbek. Coś jest z nim nie tak. To nie chaos, ale... coś. – Zawsze miałem takie odczucie co do Firbeka. – Justen roześmiał się ochryple. – Może i jest powód. Mimo to... – Gunnar wzruszył ramionami. – Będziemy musieli mu się przyjrzeć, kiedy ruszymy do Westhorns. XXVII Justen roztarł mięśnie nad prawym kolanem, a potem nad lewym. W końcu wysunął jedną stopę ze strzemienia, zginając ją i próbując zmniejszyć skurcz. Nawet po takich dawkach jazdy, jakie miał ostatnio, zastanawiał się, czy kiedykolwiek przywyknie do koni. Spojrzał w dół zbocza w prawo, gdzie strumień, który w końcu zasili rzekę Sarron, wił się przez skaliste podnóża południowowschodniego Sarronnynu. Po lewej wyrastały Westhorns, a ich szczyty lśniły w letnim powietrzu od lodu, którego nie mogła roztopić nawet Wielka Zmiana. Samo Sarron leżało prawie pięć dni drogi za nim. Jak się wplątał w ten bałagan? Ograniczone doświadczenia na końskim grzbiecie z pewnością nie przygotowały go do tylu dni w siodle. Siwek człapał na kolejnym wąskim zakręcie drogi. I dlaczego tutaj był? Skoro ramię Quentela jest zmiażdżone i bezużyteczne na wiele miesięcy, jeśli nie na zawsze, dlaczego jechał z uzbrojonymi żołnierzami, którzy z pewnością wiedzieli o wiele więcej o rzeziach, niż on mógł się nauczyć po obejrzeniu jednej czy dwóch walk? Chłodny wiatr szarpnął jego kurtką. Justen pokręcił głową. – Zimno, co? – zapytała Yonada, czarnowłosa oficer, która jechała u jego boku. Justen odwrócił się i poprawił w siodle. – To nie chłód. To ta jazda. – Palcami w rękawicach pogładził czarną laskę w uchwycie siodła, czując ciepło ładu nawet przez skórę, chociaż głowa bolała go od ominięcia prawdy. Jakoś uniki i drobne kłamstwa niepokoiły go bardziej niż kiedyś. Czy z powodu bliskości białych? – Przyzwyczaisz się. Wozy za Justenem zaskrzypiały. Odwrócił się w siodle i przechylił trochę, aby się upewnić, że rakiety i szkielet wyrzutni są mocno przywiązane. Yonada podążyła za jego wzrokiem i zacisnęła wargi. – Nie mogę uwierzyć, że możesz jechać tak blisko tego całego prochu. – Ty też. – Justen uśmiechnął się szeroko. – Tylko dlatego, że ty jedziesz, inżynierze. Jak możesz być pewien, że jakiś biały mag go nie podpali? – Nie mogę. Ale żaden z nich nie potrafił zapalić prochu trzymanego w czarnym żelazie, od czasu gdy Dorrin wpadł na ten pomysł całe wieki temu. – Justen spojrzał przed siebie na początek kolumny, gdzie Gunnar jechał obok Dyessy, kanciastej dowódcy wojsk, która przypominała Justenowi stos żelaznych prętów niedbale zespawanych razem. Zanim tych dwoje znikło za grzbietem wzniesienia, Dyessa uśmiechnęła się do Gunnara w odpowiedzi na jego słowa. Justen pokręcił głową. – Ten mag to musi być ktoś. – Yonada delikatnie przynagliła konia. – Dyessa prawie nigdy się nie uśmiecha. – O, tak. – Znasz go? – Czarnowłosa oficer roześmiała się. – To pewnie głupie pytanie. Obaj jesteście z Recluce. – Recluce nie jest taka mała. Trzeba dobrych sześciu dni, żeby przejechać z jednego końca wyspy na drugi. To prawie tak samo daleko, jak z Rulyarth do pałacu tyran w Sarronie. Jest mnóstwo ludzi, których nie znam. Ale ten mag to mój brat, Gunnar. – Młodszy? – Starszy – poprawił Justen z cierpkim uśmiechem. – Magowie pogody zawsze wyglądają młodziej. Nie wiem dlaczego. Koń Yonady przysunął się bliżej, a Justen przyglądał się drodze, gdy zbliżali się do grzbietu, za którym znikli pozostali. Na prawo od drogi kanał, szeroki tylko na parę cubitów, przecinał strumień. Tuż za wzniesieniem woda opadała do wąskiego wąwozu, którego ściany z ciemnych czerwonawych skał opadały w dół niemal trzydzieści cubitów. Kanion się zwężał, aż drogą mógł przecisnąć się tylko jeden wóz – otoczony z lewej przez skalny występ wyrastający prawie na sto cubitów i przez wąwóz po prawej. Za wąwozem i spadającą wodą stała następna gładka ściana wyrastająca w niebo, częściowo przesłonięte białymi chmurami. Nawet w południe droga była ocieniona i chłodna, choć Justen od czasu do czasu czuł podmuch cieplejszego i bardziej wilgotnego, letniego powietrza przenikającego skądś w głąb kanionu. – Prawie jesteśmy – zauważyła oficer. – Gdzie? – W Middlevale. – Yonada odetchnęła głęboko. – To mogłoby być... – urwała w pół zdania. Justen uchwycił w jej słowach odcień czystego lęku. Co takiego w białych tak bardzo niepokoiło Sarronnyńczyków? To, że Sarronnyńczycy postrzegali ten najazd jako Białą krucjatę przeciwko Legendzie? Droga za wzniesieniem zwężała się jeszcze bardziej, a potem otwierała na niewielką dolinę o stromych ścianach z czerwonawej skały. Middlevale położone było na wzgórzu, długim na jakieś dwa kaye, pełnym skalnych pagórków porośniętych krzewami i karłowatych dębów. Nieduża gospoda z dwoma kominami i jednym tylko piętrem przycupnęła tuż przy zakurzonej drodze, pomiędzy dwoma większymi pagórkami, nie więcej niż pół kaya od Justena. Od nagich młodych drzewek w pobliżu chaty służącej jako stajnia oraz gospody powiewał błękitny sztandar Sarronnynu. Justen zacisnął usta i odwrócił się do Yonady. – Nie rozumiem, dlaczego nie obroniliście tutaj wschodniego przesmyku. – Wskazał przeciwległy kraniec doliny oraz wąski wąwóz, z którego najprawdopodobniej wyłoniłyby się białe wojska. – Wypróbowaliśmy ten pomysł, gdy zepchnięto nas z Westwind. Ale mag chaosu obluzował skały w wąskim kanionie – i cała armia Derli została zmiażdżona. Biali nie zrobią tego na otwartym terenie. – Skoro zrzucają skały, czy nie blokują sobie drogi? – Po prostu wysadzają skały. To trwa jakiś czas i hamuje ich marsz, ale potrafią to robić. My nie. Justen pokiwał głową. Nigdy nie rozważał wszystkiego, co potrafi zrobić mag chaosu podczas walki w górach. Przez dolinę galopowało dwóch jeźdźców, wzbijając gęsty pył, który wisiał za nimi jak czerwona mgła. Justen zmrużył oczy, żeby zobaczyć, co się dzieje, gdy zwiadowcy ściągnęli wodze niemal pośrodku sarronnyńskiej armii: dwóch równoległych szeregów piechoty ustawionych niemal prostopadle do drogi i wzmocnionych przez konnicę w centrum. Z obu stron stały dodatkowe oddziały kawalerii, starannie rozstawione za zagajnikiem karłowatych drzew. – Tam! – Firbek wyprostował się w strzemionach i wskazał na wyższy kopiec skał pośrodku sarronnynskich wojsk. – Musimy się tam dostać. Przesuńcie ten wóz! Oficer marynarki na wozie szarpnął lejce i wóz przetoczył się z jękiem obok gospody w stronę kopca wskazanego przez Firbeka. Chudy brodacz z miotłą w dłoni i siwowłosa kobieta przy drzwiach gospody patrzyli na wszystko w milczeniu. – Dlaczego nie odeszli? Będzie bitwa. – Justen obejrzał się ku sarronnyńskim oddziałom, gdzie Gunnar, Dyessa i trzon wojska połączyli siły. – Nie wiem. Kazano odjechać wszystkim. W miejscu bitwy biali palą wszystko na popiół. Sztandar bitewny pochylił się dwukrotnie, a potem trzy razy zabrzmiała trąbka. – Do ataku! Do ataku! – Yonada stanęła w strzemionach. – Formować szyk. – Ściszyła głos i odwróciła się do Justena, wskazując na wzgórze, gdzie Firbek stał pośród zarośli i czerwonych skał. – Zobaczymy się później. Justen patrzył, jak Yonada i jej szwadron zawracają. Pojechał sam w stronę marynarzy, czując się niemal bezużyteczny... i żałując trochę, że przyjaźnie doń nastawiona Yonada odjechała. Zastanawiał się również, dlaczego rusza do walki bez żadnego sensownego powodu... żeby ją obserwować? Pogładził palcami czarną laskę i uśmiechnął się blado, czując ciepło mieszkającego w niej ładu. Co niby miał odkryć? Nową broń, jakby był jakimś drugim Dorrinem? I kto wie, czy któraś z opowieści o wielkim Dorrinie jest naprawdę prawdziwa? Justen uważał, że nie ma co się porównywać z czcigodnym kowalem z pradawnych czasów. Gunnar przynajmniej mógł wyruszyć na grzbietach wichrów i powiedzieć dowódcom Sarronnynu, gdzie znajdują się siły wroga. Justen próbował zarzucić sieć zmysłów poza dolinę, ale na parę setek cubitów niczego nie wyczuwał. Przynaglił siwka, ale ten nie ruszył z miejsca, dopóki nie wbił mu w boki obcasów wysokich butów. Wtedy pokhisował w stronę kopca, gdzie Firbek ściągał z dwukółki wyrzutnię rakiet. Justen ponownie wbił pięty w boki konia, który przeszedł w cwał, zmuszając jeźdźca do uchwycenia się łęku siodła. Jeździec miał tylko nadzieję, żelaska nie wyskoczy z uchwytu. Wielcy inżynierowie nie muszą się trzymać siodeł, prawda? Justen trzymał się kurczowo, dopóki siwek nie zwolnił u podnóża kopca do stępa. Ściągnął wodze tuż przed szczytem i spojrzał na wschód. Strumień biało odzianych postaci wyłaniał się z wąwozu na drugim końcu Middlevale i wylewał na płaskowyż. Ponownie zabrzmiała trąbka Sarronnynu, a żołnierze piechoty przyklękli za naprędce usypanymi wałami ziemi i piasku, trzymając w pogotowiu długie piki. Błękitna kawaleria nałożyła koniom opaski na oczy. Białe wojsko maszerowało naprzód przez kilkaset kayów, po czym na odległość strzału z łuku zatrzymało się. Ognista kula rozbłysła pośród białych sztandarów powiewających zza skupiska różowoszarych głazów wysokości dorosłego mężczyzny i pomknęła w prawo, na wschód od wejścia do Middlevale. Siwek pod Justenem zarżał i spłoszył się, a inżynier przynaglił go w dół wzgórza. Tam zsiadł i przywiązał konia do tego samego karłowatego dębu, przy którym stał wierzchowiec Firbeka, po czym wdrapał się z powrotem na stanowisko rakiet. Kolejna kula ognia błysnęła od białych sztandarów, spadając tuż przed linią Sarronnyńczyków. Zanim jeszcze wybuchła, wypalając czarną plamę w piaszczystej ziemi, następny ognisty pocisk poleciał na szeregi Sarronnynu. Przez Middlevale przetoczył się krzyk. Ze wschodniego krańca doliny zagrzmiał łoskot bębnów, a biała piechota i lansjerzy ruszyli przed siebie, gdy kolejna kula ognia uderzyła w lewą flankę szeregów Sarronnynu. – Przygotować rakiety! – warknął Firbek. Justen zmarszczył brwi. Biali byli daleko poza zasięgiem normalnych rakiet służących do walk na okrętach. Przysunął się do Firbeka. – Rakiety nie są pewne na taką odległość. – Odpalić pierwszą! – rozkazał Firbek, nawet nie patrząc na Justena. Rakieta wystrzeliła z niewielkiej wyrzutni i zbliżyła się do szeregów białych, po czym zakręciła w prawo, minęła żołnierzy w szarych mundurach i eksplodowała fontanną płomieni na głazie. – Następna! – warknął Firbek. Dwóch marynarzy wsunęło rakietę w czarną żelazną rurę. – Jest za daleko – powiedział Justen. – Nie damy rady podejść bliżej. – Firbek odwrócił się do kobiety z lontem. – Odpalaj. Druga rakieta pomknęła prosto na Żelazną Straż, a potem poderwała się w górę i eksplodowała deszczem odłamków żelaza i płomieni. Biali lansjerzy podjechali naprzód równym krokiem, niosąc białobrązowe lance, których ostrza lśniły białym ogniem. Justen omiótł wzrokiem szeregi: biali przewyższali Sarronnyńczyków liczebnie niemal dwukrotnie. Znowu zagrzmiały bębny i biali jeźdźcy ruszyli do ataku. Od strony Sarronnynu zadźwięczało staccato sygnału trąbki i piki, poza odległą lewą flanką, podniosły się w górę. Lansjerzy ominęli piki łukiem. Ci, którzy znaleźli się na wprost pozycji marynarzy, nie zdążyli. Prawie pół szwadronu ruszyło na nich i zaczęło ciąć konnicę. Lewa flanka zaczęła się chwiać. – Tam! Obniżyć wyrzutnię! – Firbek wskazał palcem białych lansjerów. Ognista kula eksplodowała przed wyrzutnią, a jeden z marynarzy zamienił się w zwęgloną kolumnę i stoczył po grzbiecie wzniesienia. Nie zważając na obrzydliwy odór palonego mięsa, Justen chwycił lewą ręką koło wyrzutni i zaczął obracać, podczas gdy kobieta marynarz wsuwała następną rakietę. – Odpalaj! Justen puścił koło i skupił się na próbach wyczucia powietrza wokół rakiety, ale pocisk skręcił na kamienisty grunt i wbił się w świerk, który zapłonął niczym pochodnia. Od wyższej części drogi na przeciwległym końcu doliny rozbłysła kula ognia, uderzyła w prowadzący szereg Sarronnyńczyków i przeleciała na lewą stronę przesmyku tak szybko, że wszyscy czterej nawet nie krzyknęli, gdy zamienili się w ciemny popiół. – Zrób coś, inżynierze! – ryknął Firbek. – Kryć się! – rozkazała Dyessa. Sarronnyńczycy rozpierzchli się pośród głazów i niskich skalnych pagórków na nierównym podłożu doliny. Chowali się nawet za nielicznymi pniami drzew. Na drugim końcu doliny konnica Żelaznej Straży uformowała szyk do ataku. Justen rozejrzał się dokoła, szukając Gunnara, ale brata nigdzie nie było widać. – Następna rakieta! – zażądał Firbek. Justen i reszta marynarzy poprawili konstrukcję wyrzutni i opadli za nią, gdy następna kula ognia rozprysła się na czarnym żelazie, nie wyrządzając zresztą żadnej szkody. Kiedy tylko przygasł płomień, Justen pochylił wyrzutnię tak, aby celowała prosto na najbliższych lansjerów, po czym zmusił się do odzyskania resztek spokoju. Tym razem skupił się na samej rakiecie, próbując wzmocnić ładem obudowę, nadać jej gładkość i poczucie kierunku. Wlewał w metal ład, jeszcze gdy marynarz odpalił lont. Gruchnęło. Czwarta rakieta eksplodowała tam, gdzie ją wycelował – dokładnie w środek pierwszego szwadronu białych lansjerów – wbijając czarne odłamki żelaza w tuziny ciał, tak że rozbłysły białym ogniem. Fala bieli napłynęła z powrotem od miejsca zniszczenia i przetoczyła się obok Justena. Zachwiał się i chwycił szkielet wyrzutni, żeby nie upaść. – Nic ci nie jest? – zapytał marynarz. Justen skinął głową, mimo wewnętrznego chaosu, i wyprostował się. Z całego szwadronu białych lansjerów został tylko jeden człowiek, który zawrócił konia i pogalopował z powrotem w stronę falujących szeregów żołnierzy w ciemnoszarych mundurach: to Żelazna Straż czekała niczym burza na horyzoncie Oceanu Wschodniego. Nawet na lewej flance biali lansjerzy zawrócili, choć Justen nie rozumiał dlaczego. Przez długą chwilę pole bitwy zamarło. Potem ze wschodu przetoczyły się znowu werble i biała piechota podjęła marsz przed Żelazną Strażą, jak zmarszczki na wodzie poprzedzające dużą falę. – Następna rakieta! – rozkazał Firbek. Justen ponownie wygładził strumień powietrza i sił wokół rakiety, a potem obserwował, jak wraz z wybuchem pocisku cały oddział białej armii rozbłyska płomieniem. Ale biała fala parła dalej, mimo iż Justen próbował za wszelką cenę utrzymać się na nogach pod naporem powrotnego podmuchu bieli. – Odpalać! Whhhsssttt... – ...odpalać... Whhhsssttt... – Odpalać... odpalać... ?> Inżynier nie był pewien, jak długo marynarz podnosił rakiety, a on sam torował im drogę do destrukcji i chaosu, w końcu jednak przerwali. – Panie! Zostało tylko parę rakiet. Justen przyjrzał się dolinie, dostrzegając tłuste plamy czerni rozrzucone na całym wschodnim krańcu i najwyraźniej nie kończące się szeregi białych i szarych oddziałów rozstawionych poniżej czerwonych skał. Słońce wisiało tuż nad zachodnią krawędzią kanionu. Ile minęło czasu? Było już późne popołudnie. Dał się słyszeć podwójny werbel i tym razem szara piechota Żelaznej Straży pomaszerowała w stronę skupionych oddziałów Sarronnynu, osłaniana przez resztę łuczników i dwa szwadrony kawalerii. Sarronyńczycy utrzymali tylko dwa środkowe wzgórza i teren pomiędzy nimi. – Dlaczego nie pójdą naokoło? – zapytał Justen. – Nie moglibyśmy ich teraz powstrzymać. – Kiedy zaczną walczyć, inżynierze, nie pozostawią po sobie żywych. Żołądek Justena zacisnął się. Miał tylko obserwować i uczyć się. Zamiast tego zabijał, a teraz sam miał zostać zabity. – Równie dobrze możemy spróbować reszty rakiet – stwierdził ochryple Firbek. Justen pomógł raz jeszcze obniżyć wyrzutnię i czekał, aż kobieta odpali lont. Potem znowu wygładził wokół pocisku przepływ powietrza i działające na nie siły. Czarne żelazo pomknęło na nadchodzącą Żelazną Straż. Kilku padło niczym ołowiane żołnierzyki albo pozbawione sznurków marionetki, ale nie było płomieni ani wybuchów – nie tak jak przy białych lansjerach. I ciągle coraz więcej żołnierzy zdawało się wylewać z wąwozu na wschodnim krańcu Middlevale. Justen spojrzał w lewo i prawo. Ponad połowa wojska Sarronnynu padła, została spalona na popiół albo się rozproszyła. – Odpalcie następną! – rozkazał Firbek. Justen skupił się na wzmocnieniu rakiety ładem. I znowu kilku żołnierzy potoczyło się na ziemię w czasie marszu ku rozrzuconym siłom Sarronnynu. Ale Żelazna Straż nadciągała powoli i nieprzerwanie niczym przypływ. Trzy kule ognia rozbłysły od strony głazów tuż za wschodnim wejściem do Middlevale. Dwie roztrzaskały się o kamienne kopce. Po wybuchu trzeciej rozległy się krzyki, gdy uderzyła w dwóch konnych żołnierzy na skraju punktu dowodzenia, gdzie pozostali Gunnar i Dyessa, wciąż na koniach. Zapłonął karłowaty świerk. – Rakietę zapalającą do wyrzutni! – Firbek spojrzał w stronę białych sztandarów na końcu doliny. – Celować na te białe sztandary. Kobieta marynarz wsunęła rakietę na miejsce i podniosła wzrok z krzesiwem w dłoni. – Pomożecie, panie? Firbek spojrzał spode łba, ale podszedł do skrzyni z rakietami. Justen poniewczasie skupił uwagę na rakiecie, tyle że lekko zboczyła, zanim przeorała szeregi piechoty pod szarym sztandarem obramowanym karjnazynem. Kolejna fala bieli powracająca od miejsca destrukcji omiotła Justena i znowu musiał się oprzeć o podstawę wyrzutni. – Wszystko w porządku, inżynierze? – Marynarz spojrzała na niego. – Tak jakby. Firbek wyciągnął następną rakietę. – Może powinniśmy zachować kilka? – zapytał Justen. – Na co? Chcesz czekać, aż skoczą nam na karki? I tak to zrobią już niedługo, chyba że jakiś mag dokona cudu. – Firbek wsunął rakietę do rury. Zabrzmiały głuche bębny i fala konnicy w ciemnoszarych mundurach runęła naprzód, przejeżdżając pośród szarej piechoty, aby przejąć atak. Do Firbeka podeszła kobieta w błękitnym mundurze Sarronnynu. – Dowódca chce, żebyście otworzyli jeszcze ogień zaporowy na Żelazną Straż – spokojnie przekazała rozkazy. – Prawie nie mamy rakiet. Będziemy strzelać, dopóki się nie skończą. – Powiem jej o tym. – Posłaniec pobiegła w dół, uchylając się ze spokojem, gdy błysnęła koło niej następna ognista kula. – Odpalać! Whsssttt... – Odpalać... Whssstt... – Koniec, panie. To była ostatnia rakieta. Justen oparł się bez sił o gorący metal szkieletu wyrzutni, niepewny, co jest gorsze – zawroty głowy, nudności czy pulsujący ból głowy. Wyprostował się, chwiejnym krokiem ruszył na dół, do siwka i chwycił swoją czarną laskę. – Potrzebowaliśmy więcej rakiet, inżynierze. Prosiłem o więcej. – Zrobiliśmy, ile mogliśmy, Firbek. Ciemność wie, jak trudno je wykuć. – Trudno wykuć? A umrzeć jest łatwiej? – Spojrzawszy ku idącej pod górę Żelaznej Straży, Firbek wydobył miecz z pochwy. Justen ścisnął laskę. Dudnienie grzmotu – grzmotu, nie bębnów – poniosło się przez Middlevale, a za nim napłynął chłód czerni. Justen wdrapał się pod górę do wyrzutni i wytrzeszczył oczy. Niczym czarna wieża, Gunnar stał na niskim pagórku, na prawo od miejsca, gdzie Firbek, Justen i marynarze zmagali się z rakietami. Drugi głuchy grzmot wypełnił niebo, a chmury zdawały się gęstnieć. Trzeci, dłuższy grzmot poniósł się echem pod niebo i ciemność zapadła, gdy zimny podmuch wiatru smagnął wypalone pole bitwy. Zwolniła nawet Żelazna Straż, a białe sztandary na wschodnim krańcu Middlevale pomimo wiatru zdawały się opadać. Zaczął padać deszcz, z początku pojedyncze krople, potem coraz gęstsze, jak powódź lodowatych strzał, a w końcu, gdy popołudnie zamieniło się nagle w zmrok, runęły potoki wody tnące jak bicze. Justen chwycił mocniej laskę, chwiejnie podszedł do siwka i odwiązał swojego konia oraz wierzchowca Firbeka. Rzucił lejce marynarzowi, dosiadł siwka i pognał go w stronę następnego kopca, gdzie stał ciągle Gunnar, podobny do niskiej, ciemnej wieży. Justen nie widział dalej niż na parę cubitów poza grzywą konia. Pochylając głowę przed pędem wiatru i ulewą, pozwalał tylko zmysłom ładu kierować się w stronę ładu, którym rozrzutnie szafował Gunnar. Czy biali mają takie same kłopoty jak on? Czy to ważne? Przynaglił siwka pomiędzy wzgórzami, a potem zboczem w górę. – Wracaj! – rozkazał Gunnar. Jego głos przeciął nawałnicę niczym błyskawica. – Zabierz stąd wszystkich! – Wspiął się na siodło swego gniadosza. – Ale utoną w przesmyku, jeśli przywołasz deszcz! – wrzasnęła Dyessa poprzez wyjący wiatr. Justen przysunął siwka do Gunnara. Dyessa skinęła na kobietę z trąbką. Trzy krótkie podwójne sygnały rozbrzmiały pośród burzy. Chorągiew obróciła się i opadła trzykrotnie. – Jeszcze raz! Trzymaj ją w górze! – Dyessa spięła konia w stronę podnóża gór. Justen wzmocnił ładem czarną laskę i wyciągnął ją do Gunnara, ale brat potrząsnął głową. – Dotknij jej! Gunnar znowu pokręcił głową. – Niech to szlag! Nie bądź taki idiotycznie dumny! Potrzebujesz tego, a my potrzebujemy ciebie, żeby się stąd wydostać! Dotknij jej! Gunnar sięgnął ku lasce, a Justen wepchnął ją w dłoń brata. Mag pogody wyprostował się, choć Justen wyczuwał, że jego myśli ulatują gdzie indziej. Justen przysunął siwka do karego i zaczął prowadzić konia brata w stronę gospody, na zachodni kraniec wąskiej doliny, ledwo świadom, że jedyny pozostały marynarz prowadzi dwukółkę niecałe dwadzieścia cubitów przed nim i że Firbek trzyma uprząż pociągowego konia. Próbował nie zważać na drżenie kolan, niepewny, czy to wyczerpanie, czy strach, czy jedno i drugie. Grzmot się przetoczył, jakby potężne werble waliły pod jego czaszką, strugi deszczu zalewały nie osłoniętą twarz, ale Justen prowadził oba konie, nie zwracając uwagi na Dyessę, która poganiała wycofujących się żołnierzy. Przejechał powoli obok gospody, której strzechę zerwał podmuch burzy Za nim grała trąbka. Czuł krople deszczu uderzające przez czarną kurtkę, jakby miał nagie plecy; siwek zwalniał z każdym krokiem, gdy zaczęło się tworzyć czerwone błoto. Przed nim jak ściana wyrosła gładka czerwona skała. Przesunął konia w lewo i przejechał przez wąską szczelinę. Wewnątrz kanionu siła wiatru i zacinającego deszczu zmalała, choć ulewa nie zmniejszyła się ani trochę. Jakiś tuzin żołnierzy piechoty Sarronnynu schodził z wysiłkiem na dół, a potem wokół głazów, tuż za Firbekiem i pustym wozem. Głuche dudnienie grzmotu przetoczyło się nad Middlevale i wewnątrz kanionu. Na lewo od Justena wąski strumyk zamienił się w rwący potok, rozlewający się parę cubitów poniżej drogi. Jak długo jeszcze będzie się tak rozlewał? – Burza powinna pomóc. – Gunnar wyprostował się w siodle, oglądając się przez ramię. Justen podążył za jego wzrokiem i dostrzegł dowódcę Sarronnyńczyków, która prowadziła swego kasztanka pomiędzy wycofującym się wojskiem, aż zrównała się z Gunnarem i Justenem. – I co teraz? Burza nie zatrzyma ich na długo. – Dyessa krzyczała, żeby było ją słychać przez wiatr i deszcz. – Czy wszyscy wyszli z doliny? – Ci, którzy zostali przy życiu. Gunnar podniósł ramiona, opuścił je i zamknął oczy. Justen wyciągnął ręce, żeby uratować brata przed upadkiem. Rozdzierający, gwałtowny łoskot przedarł się przez deszcz, a niebo pociemniało jeszcze bardziej. Nawet z głębi kanionu Justen widział wirującą czarną wieżę, która poderwała się w górę. – Niech to światło! Nawet Dyessa zbladła, gdy spojrzała za siebie. Ryk narastał, jak gdyby ktoś walił w kamienne ściany niczym w bęben. Seria uderzeń wstrząsnęła podłożem doliny, ale ryk opadł do szeptu, a niebo zaczęło się przejaśniać. Deszcz jeszcze padał, zamieniając się w zwyczajną ulewę. Gunnar opadł na kark swego konia. – Ty! – warknęła Dyessa. – Marynarzu Recluce! Firbek i kobieta odwrócili się jednocześnie. – Tutaj. – Dowódca Sarronnynu wskazała nieprzytomnego maga burzy. – Połóżcie go na wozie. Nie może jechać. Justen i Firbek położyli Gunnara na wóz. Dyessa przykryła maga pogody jego własną kurtką przeciwdeszczową. Justen zerknął ku przesmykowi: poziom wody opadł gwałtownie z powrotem do poprzedniego. – Co się stało? – zapytała Dyessa. – Muszę kawałek zawrócić. Chyba Gunnar zatopił dolinę. – To dobrze. Ci przeklęci biali nie radzą sobie z wodą. – A jeśli tama puści, zanim wyjedziemy? Dyessa spojrzała w tył, na kanion, ku niewidzialnym ścianom z kamienia i skalnym osypiskom. – Lepiej, żeby tak się nie stało. Justen już zawrócił. Pozwalał siwkowi wybierać drogę pomiędzy ostatnimi maruderami Sarronnynu wlokącymi się przez błoto i deszcz. Zanim dotarł do prostego odcinka kanionu poniżej zakrętu, wyczuł zwały kamienia i zarośli, które wir Gunnara cisnął w strumień i przesmyk. Mimo to dojechał prawie do zakrętu. Przez szczeliny w kamieniach sączyła się ciemna woda i spływała kilkunastoma strumykami do przesmyku, wypełniając go do połowy w biegu do odległej rzeki Sarron. Justen zmusił swoje nadwerężone zmysły ładu do otoczenia zapory stworzonej przez burzę Gunnara. Badał ją przez chwilę, po czym pokręcił głową. Jego brat nie był złym inżynierem, jak na maga pogody. Raz jeszcze otarł krople z twarzy i zawrócił siwka z powrotem w głąb kanionu. Zimne strumyki spływały mu pod ubraniem, przenikając na wskroś. Nawet buty miał przemoczone. Dyessa nadal czekała, ale Firbek i wóz – i Gunnar – byli już w głębi kanionu; skrzypienie wozu zagłuszał szum padającego bez przerwy deszczu. Dowódca Sarronnynu spojrzała na Justena. – Czy to, cokolwiek tam zrobił, wytrzyma? – Na wieki... albo do czasów suszy i kilkunastu magów chaosu. – Widząc powątpiewanie na twarzy Dyessy, dodał: – W Middlevale, albo tym, co kiedyś było Middlevale, powstało jezioro. Taka ilość wody niesie mnóstwo ładu. Dobry mag chaosu albo dwóch mogłoby wysadzić kamienie, gdyby nie ład wody. Jezioro musi zostać osuszone albo wyschnąć, zanim magowie będą mogli coś zrobić. A nie zrobią nic, dopóki nie ustanie deszcz. Myślę, że nie ustanie przez długi czas – być może wiele dni – jeżeli ktokolwiek z nich przeżył, w co bardzo wątpię. – To dobrze. Możemy wzmocnić Zerlanę. – Dyessa dotknęła wodzy i podniosła głos. – Ruszajmy. Zanim ruszyła, Justen uniósł dłoń. – Poczekaj. Widziałaś Yonadę? – Padła podczas pierwszego ataku, inżynierze. Kupiła wam, magom, czas, żeby ocalić resztę. Justen przełknął z wysiłkiem. Yonada zginęła? Tak po prostu? – Chyba nigdy nie zrozumiem was, magów. – Dyessa pokręciła głową. – Obmyślacie czarną broń, która niszczy całe szwadrony „i przywołujecie burze, które zamieniają doliny w jeziora i zatapiają całe armie, a potem jesteście zaskoczeni, że ktoś zginął. Justen w odrętwieniu szarpnął wodze. Musiał znaleźć Gunnara... przynajmniej. Dyessa ruszyła przed siebie, zachęcając i organizując, gdy pozostałości dwóch armii wlokły się z powrotem do Sarronu. Ściskając czarną laskę, Justen jechał powoli, żeby dogonić brata, mając nadzieję, że będzie mógł coś zrobić, ale nie bardzo wiedząc co. XXVIII Wozem zakołysało, gdy stoczył się z równej nawierzchni mostu z różowego kamienia na ubite koleiny gliniastej drogi. Gunnar jęknął, ale nie otworzył oczu. Justen w siodle ciągle potulnego siwka instynktownie wyciągnął lewą rękę, ale wóz powrócił do spokojnego rozkołysu i Gunnar zapadł w głębszy sen. Nawet jadąc obok wozu, Justen wyczuwał wyczerpanie sił ładu w organizmie brata. Podniósł wzrok na marynarza w czerni, jadącego tuż przed kolumną obok Dyessy. Firbek kierował koniem kolanami, a rękami gestykulował. Z jego ruchów Justen wnioskował, że raz jeszcze wyjaśnia ograniczony zasięg oraz niewystarczającą liczbę rakiet. Justen prychnął. Kłopot w tym, że Firbekowi brakuje odwagi. Kiedy celność broni ograniczona jest zasięgiem, należy podejść do przodu albo pozwolić wrogom zbliżyć się na odpowiednią odległość. Firbek nie zrobił ani jednego, ani drugiego. Po prostu wystrzelał rakiety jakby dla samego wystrzelania i zmusił Justena do roztrwonienia jego niewielkich umiejętności na doprowadzenie raptem kilku w pobliże celu. A przez to właśnie Gunnar niemal się zabił, przywołując tę ogromną burzę. Więc... teraz... podczas gdy Firbek wyjaśniał swoje niedociągnięcia, Justen martwił się o brata; kładł obok niego czarną laskę, kiedy tylko mógł, i miał nadzieję, że bliskość ładu pomoże Gunnarowi. Droga prowadząca z miejsca, które niegdyś było Middlevale, łączyła się z głównym traktem do Sarronu. Wkrótce będą jechali ostatnim odcinkiem traktu. Obok przejechała Dyessa, kierując się na tyły kolumny; omijała wzrokiem marynarza powożącego dwukółką i nieprzytomnego mężczyznę pod zniszczonym, niebieskim wełnianym kocem. Justen spojrzał za nią, gdy okrążała krótką kolumnę i zawróciła na czoło. Kolumna skręciła na główny trakt. Justen spojrzał na północny wschód, wzdłuż drogi do Lornth, ale miasteczko nad rzeką schowało się za falującymi wzgórzami. Gunnar znowu jęknął i Justen spróbował dotknąć go nie tylko fizycznie, ale i zmysłami ładu... jednak natrafił tylko na tę samą łagodną barierę, która zawsze powstrzymywała go przed walką. Jak można było nazwać całe to zamieszanie w Middlevale bitwą? Justen otarł czoło, poprawił się w siodle i próbował nie zwracać uwagi na Firbeka ciągle rozmawiającego z dowódcą Sarronnynu. Zanim jeszcze kolumna przeszła z wysiłkiem ostatni odcinek drogi, ze wzgórz na karej klaczy zjechała galopem postać w zielonym ubiorze, przystając na chwilę przy Firbeku i Dyessie. Krytella ściągnęła wodze obok wozu, zsiadła z konia i bez słowa podała lejce Justenowi. Dopiero gdy zajęła się Gunnarem i przekazała tyle ładu niespokojnemu magowi, że jej twarz wyraźnie zbladła, zsunęła się z jadącego wozu, odebrała wodze i wsiadła z powrotem na konia. – Pozwoliłeś mu to zrobić... dlaczego mu pozwoliłeś? Jest twoim bratem. – Jej głos brzmiał lodowato. – Zrobiłem, co mogłem. Przekazałem mu trochę ładu, zanim przywołał burzę, ale kiedy już upadł, naprawdę nie mogłem do niego dotrzeć. – Justen ponownie otarł czoło. Miał wrażenie, że nie robi nic innego, tylko się poci, od kiedy w Sarronnynie nastało lato. – Próbowałem. Krytella zmarszczyła brwi. – Przekazałeś trochę ładu. Nie wiem jakim sposobem. – Jej wzrok powędrował ku nieprzytomnej postaci. – Próbowałem wykorzystać laskę. – Justen zastanawiał się, czy chmury napływające ze wschodu były wynikiem burz Gunnara i czy przyniosą więcej deszczu. – Wydobrzeje, prawda? – Będzie żył. Czy będzie mógł widzieć albo myśleć, to inna sprawa. – Jak Creslin? – Nie wiem. Po prostu nie wiem. Dyessa podjechała bliżej karej klaczy Krytelli. – Witaj, uzdrowicielko. Justen spojrzał poza nią i zobaczył, że Firbek został na tyłach kolumny. – Witaj. Dowódca Sarronnynu skinęła lekko w stronę dwukółki. – Mam nadzieję, że wyzdrowieje. – Ja też. – Krytella urwała, a potem wybuchła gwałtownie, jakby nie mogła już dłużej powstrzymać słów: – I co dobrego przyszło z wysiłków Gunnara? Najwyraźniej nie wystarczyły, żeby wygrać bitwę, prawda? – Omiotła wzrokiem przemoczoną kolumnę, stanowiącą może jedną trzecią pierwotnej. – Nie, uzdrowicielko. Tylko po raz pierwszy zdołaliśmy powstrzymać te białe diabły na więcej niż miesiąc. – Dyessa spojrzała pod kopyta wierzchowca. – Zwycięstwa nad białymi nie są tanie. Myślałem, że wy z Recluce to rozumiecie. To jedno kosztowało mnie dwie trzecie mojej armii... tylko po to, żeby powstrzymać niewielki oddział tych białych diabłów. Krytella zwróciła wzrok ku nieruchomej postaci na wozie. – Naprawdę cię to obchodzi? – Uzdrowicielko, cieszę się, że wasz mag pogody przeżyje. On i inżynier ocalili nas. Zasługują aż nadto na... naszą wdzięczność. – Dyessa odetchnęła głęboko. – Tylko wątpię, czy wdzięczność będzie wiele znaczyła w nadchodzących miesiącach, zważywszy, że nie możemy odeprzeć tych białych diabłów. – Ja... zbyt pochopnie... – Nie. – Ciemnowłosa kobieta uśmiechnęła się smutno. – Prawdopodobnie masz rację. Ale wszyscy robimy to, co musimy. Krytella i Justen patrzyli, jak Dyessa prowadzi konia z powrotem na czoło jeźdźców. Kolumna skręciła na wschód na ostatnie wzgórze w stronę Sarronu. Chmury zgęstniały i niski łoskot grzmotu podkreślił narastający mrok. – Naprawdę to zrobił... – mruknęła uzdrowicielka. Gdy zaczął padać deszcz, Justen podjechał bliżej Krytelli, która patrzyła gdzieś poza drogą. – Krytella... musisz mi coś pokazać. – Co takiego? – Jak przenosić na kogoś siły ładu... – To uzdrowiciele... – Próbowałem i nie potrafiłem tego zrobić. A Gunnar o mało nie umarł. – Jesteś zazdrosny o Gunnara, ale kochasz go, prawda? – Spojrzała spokojnie na Justena. Justen spuścił wzrok. – Potrzebował pomocy, a ja nie potrafiłem jej udzielić. – Och, Justen... Uzdrowicielka pogłaskała go tak delikatnie, że nie był pewien, czy naprawdę to zrobiła. Czuł tylko przepływające od niej ciepło. – To właśnie takie uczucie. Justen próbował nie zważać na jej bliskość i skupić się na wzorach ładu. Odsuwając od siebie jej ciepło i słodki zapach, zebrał myśli. Pozwolił zmysłom chwytać przepływ ładu. Przynajmniej to był winien Gunnarowi, jeśli nie wiele więcej. XXIX Grzmot za ścianami kuźni był na tyle głośny, że słychać go było przez brzęk metalu i powolne dudnienie młyna młotkowego, doglądanego troskliwie przez Quentela, którego lewe ramię zawinięte było w łubki i bandaże. Justen podniósł młot, dotykając żelaznego grota na palenisku. Zmarszczył brwi. Wielka szkoda, że inżynierowie nie potrafią odlewać czarnego żelaza albo że kowale z Sarronnynu nie umieli go wykuwać. Jak wszystko, czarne żelazo miało swoje ograniczenia. Ponieważ nie mogło być odlewane, oznaczało to, przynajmniej do tej pory, że czarni nie mogli zrobić więcej niż kilka dział z czarnego żelaza – tych dla Dziesiątki Potężnych – a skoro biali potrafili podpalić cammabark albo proch w żelaznych pojemnikach, choćby i z trudem, każdy, kto nie był biały lub nie znajdował się na czarnym statku, ryzykował wybuch. Prawdopodobnie Żelazna Straż umiała wykorzystywać długie strzelby albo armaty, mimo że zwyczajni biali żołnierze ani magowie tego nie potrafili. Ale te ograniczenia za bardzo Sarronnyńczykom nie pomogą. Inżynierowie zrobili kilka muszkietów do polowań, ale nie nadawały się one na wojnę. Ręczne wykonywanie muszkietu z czarnego żelaza wymagało zbyt wiele czasu i wysiłku. Groty strzał to inna sprawa. Justen odetchnął głęboko, myśląc, że to on wpadł na ten pomysł, i wyciągnął z pieca następny arkusz blachy. Cztery szybkie uderzenia w gorący metal i pierwszy, surowy kształt był gotów. Potem połączył podstawę i ponownie rozgrzał żelazo do temperatury spawania, zanim przybił do podstawy wydrążony pręt. Kolejne uderzenie w gorący metal i uformowanie uchwytu, który włożył w kwadratowy otwór przecinaka na kowadle. – Można pomyśleć, że całe życie nic innego nie robiłeś – zauważył Nicos, przystając na chwilę po powrocie z podwórza. Starszy inżynier otarł pot z twarzy. – Bardziej tu gorąco niż na Recluce przed Creslinem. Doskonale rozumiem, dlaczego nigdy nie chciał tu przyjechać. Justen pokiwał głową, wspominając swoją wyprawę do Srebrnej Tarczy w Sarronie. – Mógłbym wymienić parę powodów. – Myślisz, że te groty będą działały? – Będą. Mam tylko nadzieję, że Sarronnyńczycy zrozumieją, jak dobrze. – Mają kłopoty. Można by pomyśleć, że wykorzystali wszystko, co działa. – Może... – Justen odchrząknął, próbując przełknąć smak węgla drzewnego i metalu. Sięgnął po dzban i napił się ciepławej wody. – Z prawdziwymi wyznawcami Legendy nigdy nic nie wiadomo. – Nicos uśmiechnął się przelotnie i odwrócił do młyna młotkowego. Justen wrócił do wykuwania. Gdy miał już tuzin surowych grotów, skinął na Clerve’a, który zaczął mozolne piłowanie i szlifowanie, zanim Justen po raz ostatni wykorzysta temperaturę i ład, aby zamienić je w czarne żelazo. Potem pomocnik nada im ostatni szlif na kole szlifierki. Podczas gdy Clerve piłował i obrabiał, Justen wykończył następny tuzin kształtów, po czym rozpoczął delikatne wzmacnianie ładem tych, które skończył pomocnik. Do południa wszyscy byli mokrzy od żaru pieca i gorącego, wilgotnego powietrza, które, jak się zdawało, wydobywa się z ziemi. Ale Justen miał gotowych ponad trzy tuziny specjalnych grotów. – Na razie wystarczy. – Otarł czoło i odłożył młot na ławę. Altara pracująca przy ostatnim, najnowszym piecu odstawiła szczypce i podeszła do Justena, który zgarniał węgle. – Jak leci? Justen wskazał na ostatnie pół tuzina lśniących czarnych kształtów na palenisku. – Koło czterdziestu dziś rano. Nie wystarczy nawet na kilka chwil bitwy. – Dyessa chce je pierwsza wypróbować, a Firbek uważa, że powinieneś jechać z następnym oddziałem. – Nie jestem marynarzem. – Justen zmrużył oczy przed słonym potem. Wyszedł przed kuźnię i stanął pod strzechą, ale tam było tylko odrobinę chłodniej niż przy piecu, bo powietrze było nieruchome. Główna inżynier poszła za nim. – Czy twoim zdaniem powinniśmy robić więcej grotów? Firbek chce więcej rakiet. Justen nabrał w dłoń wody ze stojącego na stole wiadra i prychając, ochlapał sobie twarz. Altara czekała. – Przy grotach osiągniemy lepsze rezultaty – odezwał się w końcu. – Nie uzyskam takiej odpowiedzi od Firbeka, zwłaszcza jeśli nie pojedziesz z Dyessą. – Więc... Muszę jechać, ponieważ Firbek uwielbia rakiety? – Młody inżynier opadł ciężko na ławę. Spojrzał na drogę: dwa mocno wyładowane wozy toczyły się w dół zbocza, kierując na się wschód, w stronę Sarronu. Jeszcze niżej kolejny wóz jechał powoli na wschód. Justen pokręcił głową. – Mogłabym poprosić Clerve’a, żeby pojechał. A Krytella mówiła, że Sarronnyńczykom przyda się uzdrowiciel – powiedziała Altara. – Nie. Pojadę. Clerve tylko dałby się zabić. Ja przynajmniej potrafię się schować. – Nie sądzisz, że uzdrowicielka powinna pojechać? – Nie. Przy sposobie walki białych nie zostaje wielu rannych. – Też miałam takie wrażenie. – Altara pochwyciła wzrok Justena. – Dziękuję. – Kiedy Dyessa wyjeżdża? – W ciągu jakiegoś ośmiodnia, prawdopodobnie przed ostatnim dniem. – Altara zamilkła na chwilę. – Dlaczego jesteś taki markotny? Nie pamiętasz, że udało ci się powstrzymać atak białych na północnej przełęczy? – Chyba tak. – Justen prychnął cicho. – Udało nam się... jeśli t k można nazwać stratę dwóch trzecich armii Sarronnynu, połowę broni z czarnego żelaza i bliską śmierć jedynego maga, jakiego mamy. – Jesteś dla siebie zbyt surowy. Justen wstał. – Idę po zimną wodę i zobaczę, co u Gunnara. Uzdrowiciele przenoszą towar z nabrzeża rzeki. – Nadal będziesz pracował nad grotami? Uśmiechnął się, wzruszając ramionami. – Ciągle uważam, że będą bardziej użyteczne niż rakiety Firbeka. Al tara patrzyła, jak Justen schodzi ze zniszczonych desek ganku i idzie po czerwonej glinie oddzielającej kuźnię od starego domu. Najpierw podszedł do pompy za domostwem i starannie opłukał wiadro, dodając nawet odrobinę ładu, aby się upewnić, że woda pozostanie czysta, po czym napełnił je do połowy i zaniósł z powrotem na ganek. Kiedy podszedł do drzwi starego domu i obejrzał się na kuźnię, Altary już nie było. Najwyraźniej wróciła do pracy. Wspiął się po schodach niemal na czubkach palców, jak najciszej stawiając kroki. Gdy jakiś stopień zaskrzypiał, na chwilę zamarł, a potem ruszył dalej. Wsunął się do pokoiku na poddaszu, gdzie drzemał Gunnar. Przystanął na chwilę i przyjrzał się otwartej, bezbronnej twarzy brata. Najciszej jak potrafił, Justen napełnił dzban na stoliku przy śpiącym i przysiadł na stołku obok łóżka. Gdy tak obserwował brata, wyraz otwartości zniknął z jego twarzy i Gunnar zacisnął szczęki. Z lekko uchylonych ust wydobył się ni to jęk, ni to mamrotanie. Gunnar zadrżał i odwrócił się na sienniku. Justen wyczuł biel i czający się chaos. Żałował, że nie ma przy sobie czarnej laski, ale zmusił się do zachowania spokoju. Potem przypomniał sobie to, czego uczył go stary Dembek – o głębi i ładzie Oceanu Wschodniego, o mocnej strukturze żelaza – i powoli pozwolił otoczyć się ładem. Delikatnie wyciągnął rękę, jak pokazywała mu Krytella, i musnął palcami czoło brata. Wówczas, jeszcze wolniej, pozwolił skupionemu ładowi spłynąć z czubków palców. Napięcie znikło z twarzy brata, a oddech pogłębił się nieznacznie. Powieki wciąż mu drgały, ale już nie tak szybko. Justen czekał przez jakiś czas, ciągle wysuwając zmysły, wypatrując powrotu cząstki chaosu, ale niewidzialny, ciemny chłód ładu nie odchodził. Po chwili inżynier zszedł znowu po wąskich schodach tak samo cicho jak wszedł; ocierał pot z oczu i twarzy, uważając, żeby nie uderzyć wiadrem o ścianę, i stawiając nogi na samej krawędzi stopni, żeby stare schody nie skrzypiały. XXX Justen wyczuwał burze narastające na zachodzie Sarronu, choć powietrze w kuźni wciąż było gorące, wilgotne i nieruchome, a monotonne, nieustanne bicie młyna młotkowego przyprawiało go o ból głowy. Zakaszlał. Na chwilę odłożył młot i obserwował, jak Clerve szlifuje i wygładza na kamieniu groty z czarnego żelaza. Odetchnął głęboko, wsunął do pieca żelazną blachę i czekał, aż metal się rozgrzeje. Potem podniósł młot i zaczął od nowa pracę przy następnym komplecie śmiercionośnych grotów. Groty i coraz więcej grotów – śnił nawet o tej przeklętej robocie. – Myślę, że masz dość grotów, aby udowodnić, jakie są dobre – zauważyła Altara. – Nie tyle interesują mnie dowody, ile ochrona. – Potrafię to zrozumieć po ostatniej bitwie. – Tak też sobie pomyślałem, że zrozumiesz. Tak naprawdę większość zrobił Gunnar i nie ma już sił iść gdziekolwiek. – Justen odłożył młot i rozprostował palce. Po jakimś czasie nawet wykuwanie surowych grotów powodowało skurcze dłoni. – Niektórzy z nich uciekli. Firbek nie był do końca zadowolony. – Nos go swędział od sadzy i kurzu w powietrzu, ale udało mu się stłumić kichnięcie. – Wiem. – Pod szarymi oczami głównej inżynier rysowały się ciemne kręgi. – Bez przerwy narzeka na rakiety. Powiedział też, że z powodu wody stracił dwa muły i wyrzutnię. Najwyraźniej nie pamięta, że powódź ocaliła mu życie. – Zamilkła na chwilę, gdy wzmogło się bicie młotów na pozostałych kowadłach. – Nic nie zadowoli Firbeka. Gunnar powstrzymał białych niemal sam jeden i zapłacił za to. Firbek już zapomniał, że musieliśmy przywieźć Gunnara z powrotem na wozie. Przypuszczam, że psioczy też z tego powodu. Złe wykorzystanie dobrego sprzętu armatniego... – Justen otarł czoło i zerknął na sąsiedni piec, gdzie Berol i Jirrl pracowały nad głowicami rakiet. – Wykazuje trochę zrozumienia. – Altara uśmiechnęła się krzywo. – Niewiele. Cały pierwszy dzień Gunnar nie widział. Nadal kręci mu się w głowie. – Krytella mówi, że z jego wzrokiem już wszystko dobrze. – Następnym razem będzie gorzej. Przynajmniej zazwyczaj tak właśnie bywa. – Justen westchnął. – Zaczynam rozumieć, dlaczego Dorrin wynalazł wykuwanie z pomocą ładu. – Firbek jest przekonany, że rakiety są jedyną bronią, która powstrzyma białą Żelazną Straż. – Rakiety są doskonałe na statkach na krótki zasięg, ale nie najlepsze przeciwko żołnierzom – zauważył Justen. – Najwyraźniej czegoś dokonałeś. – Oczy Altary się zwęziły. – Firbek twierdzi, że coś zrobiłeś. Upiera się, żebyś wyruszył z następną wyprawą. – Jestem bardzo popularny. Ty chcesz, żebym jechał. Firbek chce, żebym jechał. Ale nie prosił mnie o to. – I nie poprosi. Nie chce przysług. Wierzy w rozkazy. Wystarczyło już, że zapytał, czy jest jakiś sposób, aby rakiety były celniejsze. Justen prychnął tylko. – Nie potrafimy tak zrobić obudowy, a rakiety ze statecznikami nie są wiele lepsze. – Odchrząknął. – Armata jest o wiele bardziej dokładna. Dlaczego nie zrobimy armaty i nie wstawimy na duży wóz zamiast na statek? Wiem... nie możemy zrobić armaty z czarnego żelaza, ale robiliśmy pociski rakietowe wypełnione prochem. – Po pierwsze to się nazywa laweta, a nie wóz, a porządne wykonanie lawet wymaga mnóstwa pracy. Ale moglibyśmy to zrobić – przyznała Altara. – Nie w tym problem. Gdzie włożymy proch, żeby magowie nie mogli go zapalić? Rakiety mają cały proch w obudowie z czarnego żelaza. – Wstawi się proch w pojemnikach z czarnego żelaza w płóciennych workach do chwili, aż przełożymy go do dział. Biali magowie nie będą mogli go tak szybko znaleźć i zapalić. – A jak przewieziesz pojemniki, zwłaszcza w deszczu? Ile trzeba choćby tylko na jedną armatę? Poza tym, musisz pracować nad grotami. Nie możesz robić wszystkiego równocześnie. – Wiem. Do wieczoru będę miał jeszcze z sześćdziesiąt. – Spodziewasz się, że marynarze albo Sarronnyńczycy będą je obrabiać przez całą noc? Wiesz, że rano wyjeżdżasz. – W porządku – westchnął Justen. – Będą pracowali, kiedy tylko będą gotowe. – Wyciągnął żelazo z pieca i wziął do ręki młot. Altara cofnęła się ze smutnym uśmiechem na twarzy. Justen położył na kowadle wiśniowoczerwone żelazo i podniósł młot. Clerve opiłowywał szwy na surowych odlewach. Dokoła nich rozbrzmiewał szczęk stali o stal. Kiedy Justen skończył następną dwudziestkę, przerwał na chwilę pracę. We frontowych drzwiach stała postać w czerni. Inżynier patrzył na podchodzącego Firbeka, ciągle trzymając żelazo w piecu. – Witaj, prześwietny i bohaterski dowódco marynarki. Firbek uśmiechnął się promiennie. – Witaj, wzniosły poskramiaczu ognia i stali. Z niecierpliwością oczekujemy cię jutro rano. – Ja też na to czekam. – Justen zmusił się do uśmiechu. Marynarz uśmiechnął się z takim samym przymusem i przeszedł obok drugiego pieca do rogu, gdzie wstawiano kolejny wał do walcarki. Altara i Nicos zmagali się z niedużą tokarką, która się zacięła. Justen odetchnął głęboko, próbując się uspokoić. Nie chciał za mocno uderzyć w grot. Dlaczego Firbek wytrącił go z równowagi? Dlaczego Firbek zawsze wytrącał go z równowagi? Inżynier odetchnął ponownie i skinął na Clerve’a. – Wracam za chwilę. – Szybko wyszedł z kuchni na boczny ganek. Wiadro było puste. Podszedł z nim do pompy, uruchomił strumień wody i ochlapał brudną twarz, aż poczuł się czysty. Potem napełnił wiadro i wrócił do kuźni, minąwszy ogród, gdzie kwitła już wysoka do kolan fasola. Justen obejrzał się i zobaczył, że z domu wychodzi jego brat. Gunnar wskazał ławę i Justen skinął głową, odstawiając prawie pełne wiadro na prosty stojak, i poczekał na brata. – Jak się czujesz? Usiądź, na ciemności – przywitał Gunnara. – To chyba odpowiedź na twoje pytanie. – Kąciki ust Gunnara podniosły się na chwilę. – Przynajmniej widzę i potrafię przejść kilkanaście cubitów bez uczucia, że zaraz się przewrócę. – Powoli usadowił się na końcu ławy. Justen zajął drugi koniec. – Co słychać? – zapytał Gunnar. – W porządku... poza tym, że muszę wyruszyć na wyprawę przeciwko białym. – To jutro, prawda? – Oczywiście. – Justen pokręcił głową. – Tak się zastanawiałem, Gunnarze. – Niebezpieczne zajęcie jak na inżyniera. Justen zignorował tę uwagę. – Wiesz, że siły ładu nie mogą wykorzystywać prochu strzelniczego bez ryzyka, że podpali go jakiś biały mag. Dlaczego nie możemy oddać im przysługi? – Chcesz posłużyć się chaosem? – Nie to miałem na myśli. Jeśli stworzysz burzę, tak jak Creslin, spowoduje ona destrukcję. Czy nie jest to tylko inny sposób dla uzyskania tego samego efektu? – Lepiej zostań przy pracy inżyniera, Justen. – Gunnar pokręcił głową i skrzywił się. – Ciemności... nie mogę nawet pokręcić głową, żebym zaraz nie dostał zawrotów. – Jeśli ty i Creslin możecie tworzyć destrukcję poprzez wykorzystanie ładu... – Ciemności! – Gunnar znowu się skrzywił. – Sam nie wiem. Może to jest jakiś sposób. Zajmij się tym i przemyśl, ale możesz skończyć jak ja... albo Creslin. To diabelnie przerażające obudzić się jako ślepiec i z takimi zawrotami głowy, że nie możesz się nawet poruszyć. Justen wytarł kubek, napełnił go do połowy i podał bratu. – Proszę. – Dzięki. – Gunnar powoli popijał wodę. – Mamy tu spory problem. – Chyba zaczynam sobie z tego zdawać sprawę. – Obserwowałem Żelazną Straż. A jeśli potrafią to samo ze statkami? Justen zmarszczył czoło i pokiwał głową. – Chodzi ci o to, że nie bylibyśmy jedynymi polegającymi na podstawowym ładzie oceanu. Czy to by coś zmieniło? Gunnar postawił kubek na ławie pomiędzy nimi. – Nie widzę przeszkód, żeby Żelazna Straż nie mogła wykształcić swoich czarnych. – Ale czy wtedy nie powtórzy się jedynie to, co za czasów Creslina? – Być może. Ilu masz tu Creslinów? Chciałbyś postawić na to przyszłość Recluce? Justen uśmiechnął się gorzko. – Nie zaryzykowałbym. Ale skąd ta wielka zmiana? Najwyraźniej nie uważasz, żeby biali stanowili wielkie zagrożenie. – Pewnie dlatego, że rozumiem, co zrobiłem. – Gunnar patrzył na deski pomiędzy swymi butami. Justen czekał. – Przywołałem jedną z największych burz od czasów Creslina. I co się stało? Może... tylko może... zabiłem tysiąc żołnierzy i nawet nie zahamowałem marszu białych. No, może troszeczkę. Gdyby nie ty, prawdopodobnie bym zginął... – To nie... – Tak, braciszku i obaj o tym wiemy. – Gunnar zamilkł na chwilę. – Byłem głupi, teraz bym to lepiej zrobił. Prawdopodobnie skupiłbym burzę na naprawdę wielkiej armii albo na ucieczce. Ale nie ma nikogo innego, kto by to zrobił, a ja najwyraźniej nie mogę robić takich rzeczy zbyt często. – Wzruszył ramionami. – Twierdzisz więc, że... w końcu... Recluce przegra? – Nigdy do tego nie dojdzie, ale czy to ważne, gdy Fairhaven zajmie już Hamor, Nordlę i Austrę? Tyle że nie stanie się to za naszego życia. – Więc co mamy robić? Gunnar spojrzał prosto na Justena, starając się nie krzywić z bólu. – Cokolwiek się wydarzy podczas tej jutrzejszej wyprawy, przywlecz tu z powrotem swój tyłek. Zbyt wiele jesteś wart żywy, żebyś miał się rzucać do bitwy, która na dłuższą metę i tak nie będzie miała większego znaczenia. – To może nie być aż takie proste. – Nigdy nie jest – westchnął Gunnar. – Nigdy nie jest. XXXI – Dalej, staruszku. – Justen poklepał siwka po szyi, pozwalając strumyczkowi ładu spłynąć z czubków palców. Kanion był ciągle nieprzyjemnie chłodny, ale ranek dopiero co wstał. Wiem. Wiem. Ty też nie lubisz wojny. Inżynier obserwował kanion. Jak większość wąwozów, którymi biegły drogi przez Westhorns, został wyrzeźbiony przez płynącą wodę albo też woda odnalazła tędy najłatwiejszą drogę do Oceanu Północnego. – Naprawdę nie musisz rozmawiać z tym koniem, inżynierze – zauważył Firbek odwracając się w siodle. Marynarz jechał obok konia ciągnącego dwukółkę. Kobieta marynarz imieniem Deryn przynagliła swego wierzchowca, żeby zrównać się z Firbekiem, gdy kolumna pięła się pod górę w stronę następnej doliny Westhorns, Dyessa miała nadzieję, że dołączy tam do dowódcy Zerlany, zanim przybędzie biała armia. – Ten koń nie odpowiada – powiedział Justen ze śmiechem. – Nie powiedziałeś nic, na co chciałby odpowiedzieć – zachrypiał Firbek. – Racja. – Justen ponownie poklepał siwka. Droga skręcała gwałtownie w miejscu, gdzie strumień wpadał na solidną ścianę z granitu. Justen dostrzegł wąski przesmyk i nieco łagodniejsze, mniej kamieniste zbocze. Woda przepływała nad szeroką granitową półką głęboką na pół cubita, a łożysko strumienia znajdowało się niecałe dwa cubity poniżej traktu. Inżynier uśmiechnął się. Może nie trzeba będzie magii, żeby stworzyć jezioro. Zmarszczył brwi: dlaczego rozmyśla, jak powstrzymać białych, skoro Sarronnyńczycy muszą się wycofywać? Ponieważ się martwił, Dyessa była ponura i nie odzywała się nawet do Firbeka. Żołnierze Sarronnynu zachowywali się, jakby wysłano ich do rzeźni, a nawet Gunnar nie mógł zapewnić w Middlevale prawdziwego zwycięstwa. Na ciemności, jego brat wciąż z trudem utrzymywał się na nogach przez dłuższy czas. Justen poruszył się w nieznośnie twardym siodle, ale milczał. Jechał za kolumną traktem przy strumieniu i od czasu do czasu spoglądał ponad ścianami kanionu na okryte lodem szczyty Westhorns. Z martwego świerka wzbił się z krzykiem czarny sęp i wytrwale leciał ponad kanionem, kierując się na wschód. Czy to zwyczajny sęp, czy jeden z tych opętanych przez białych magów? Justen dotknął czarnej laski. Pokonawszy niezliczone zakręty, kolumna wmaszerowała do okrągłej doliny o łagodnych zboczach, ale takich samych skalistych pagórkach, jakie znaczyły Middlevale. Tym razem Sarronnyńczycy okopali się niecałe pół kaya od zachodniego wejścia. Szańce z ziemi i skał osłaniały konie kawalerii, podczas gdy piechota wzniosła kamienny mur w kształcie półkola. Białe sztandary – razem z zielonymi, złotymi i karmazynowymi – zafalowały na drugim końcu doliny. Do Firbeka podjechał jeździec w błękitnym mundurze. – Dowódca twierdzi, że tamto wzgórze po lewej stanowi najlepsze miejsce do dowodzenia naszymi oddziałami. Jedźcie za mną z łaski swojej. Justen uśmiechnął się. Posłaniec najwyraźniej przekazał sugestię Zerlany jako rozkaz. – Dziękuję. – Głos Firbeka był spokojny i uprzejmy. Odwrócił się do Deryn, a potem do Feseka, drugiego marynarza, który jechał obok. – Za posłańcem. – Popatrzył na Justena. – Jedziesz, inżynierze? – Jakżeby inaczej? – Właśnie. Jakżeby inaczej. Justen uderzył piętami w boki siwka. Koń zarżał i ruszył za wozem. Inżynier zsiadł w połowie pagórka i przywiązał konia do karłowatego dębu, zanim wspiął się na szczyt, gdzie marynarze rozstawiali wyrzutnię rakiet. Czarną laskę zostawił w uchwycie przy siodle. – Przygotujcie te rakiety. Firbek siedział w siodle, podczas gdy Deryn i Fesek przygotowywali wyrzutnię. Potem Fesek ułożył rakiety obok wyrzutni, a Deryn zacisnęła klamry. Justen wzruszył ramionami, po czym zaczął ściągać wielkie kamienie, żeby utworzyć mur. Kiedy ustawił prawie tuzin, podniósł wzrok na Firbeka. Marynarz zsiadł z konia i uwiązał go w dole obok siwka Justena. Wierzchowce usiłowały się paść na rozrzuconych kępkach trawy porastających skalistą glebę. Lekki wiatr powiał ze wschodu niosąc drobny pył i nikły zapach koni... i może, pomyślał Justen, strachu. – Gotowe? – zapytał Firbek. – Tak, panie. – A ty, inżynierze? – Sądzę, że gotów jak nigdy. Głuchy łoskot bębnów przetoczył się przez dolinę jak grzmot, a fala białych lansjerów, setki konnych, ruszyła w stronę linii Sarronnynu. Za nimi równo maszerowała piechota pod zielonozłotymi sztandarami. Pierwsza kula ognia uderzyła w zbocze, na którym powiewał błękitny sztandar Sarronnyn, zamieniając kilkanaście karłowatych dębów w węgiel drzewny. Następna ognista kula zatoczyła łuk za kamienie, ale brak krzyków upewnił Justena... o czymś. Szare sztandary Żelaznej Straży trzymały się na tyłach, gdy biali lansjerzy galopowali przez dolinę. Dopóki nie znaleźli się niecałe dwieście cubitów od kamiennych murów, po stronie Sarronnynu panowała cisza. Dźwięk trąbki, czysty i raźny, poniósł dwa krótkie sygnały i powtórzył je znowu. Pierwsza fala strzał poszybowała sponad usypanych z kamieni i ziemi umocnień osłaniających pierwsze szeregi Sarronnynu. Justen wstrzymał oddech, gdy strzały o grotach z czarnego żelaza spadły jak deszcz na białych lansjerów gnających przez dolinę. Rozległy się trzaski. Z otwartymi ustami inżynier patrzył, jak każdy trafiony eksploduje płomieniem. Z szeregów Sarronnynu rozległy się stłumione, urywane wiwaty, gdy następna fala czarnych strzał przeszyła już zamglone poranne niebo. Strzały opadły pośród lansjerów niczym ogniste kule. Kwiczały pozbawione jeźdźców, poparzone konie. Lekki wiatr przyniósł Justenowi kwaśny odór palonej sierści i zwęglonego mięsa. Odsunął od siebie nagły zawrót głowy i czekał. Trzy szybkie ogniste kule pomknęły przez dolinę i rozprysły się o usypane wały ziemi. Jedna zbyt ciekawska wojowniczka wrzasnęła, zamieniając się nagle w pochodnię. Justen przymknął oczy. – Przygotujmy te rakiety. – Firbek spiorunował wzrokiem Deryn i Feseka. – Poczekamy na nadejście Żelaznej Straży, chyba że żołnierze podejdą za blisko. Grupa białych lansjerów wlokła się z powrotem na wschodni kraniec doliny, a za nim podążały konie bez jeźdźców. Przez jakiś czas na zachodnim krańcu doliny zapanowała niepokojąca cisza, przerywana tylko szumem wiatru i cichym pomrukiem żołnierzy Sarronnynu. Potem ze wschodniej strony rozbrzmiały bębny i kolejna wataha lansjerów ruszyła w stronę Sarronnyńczyków, torując sobie drogę pośród piechoty. Gdy druga fala przeszła, piechota ruszyła naprzód i kryjąc się co chwila za zaroślami oraz pagórkami, zbliżała się stale do pozycji Sarronnyńczyków. Ogniste kule spadły na umocnienia, nie powodując większych szkód prócz krótkotrwałego pożaru zarośli. W odpowiedzi spadła na lansjerów następna fala strzał, powodując więcej eksplozji i pozostawiając więcej spalonych ciał. Justen znowu poczuł atak zawrotów głowy, widząc zarówno destrukcję powodowaną przez czarne żelazo, jak i zdając sobie sprawę, że pozostało niewiele specjalnych strzał. Tym razem pozostali lansjerzy zatoczyli koło, przegrupowali się i wspomagani przez trzeci oddział kawalerii zaatakowali Sarronnyńczyków raz jeszcze. Chociaż strzały ciągle padały pośród lansjerów, niektórzy z trafionych jechali dalej. Inni padali, ale jak zwykli ludzie i siła ataku, samą tylko liczbą ponad pięciuset lansjerów, napierała na linię Sarronnyńczyków w błękitnych mundurach. Ciała biało odzianych mężczyzn oraz ich koni piętrzyły się niecałe sto cubitów od płytkich okopów Sarronnynu. Zadudnił głośno bęben i lansjerzy rozstąpili się, odsłaniając piechotę Fairhaven: maszerowała z lekkimi, białymi tarczami, niemal tuż przy pozycjach Sarronnynu. Za nimi pojawili się biali łucznicy i ku Sarronnyńczykom pomknęły białe strzały. – Teraz! – warknął Firbek. Justen rozpłaszczył się na ziemi chwilę przed tym, jak rakieta przemknęła nad miejscem, gdzie stał. Drżał na ziemi, nie rozumiejąc w pełni, dlaczego miał dość rozumu, żeby paść, i czy aby na pewno kryje się przed strzałami? – Mówiłem, żebyś uważała! Potężna łapa Firbeka spadła na Deryn i przewróciła ją na ziemię. Leżała, ściskając ramię. Olbrzymi marynarz odwrócił wyrzutnię i skinął na Feseka, który skrzesał iskrę, żeby odpalić pierwszą rakietę. Justen dźwignął się na nogi, próbując zetrzeć brud i grudkę nawozu, która przykleiła się do tuniki. Pot zrosił mu czoło, gdy inżynier pomyślał, jak blisko niego przeleciała rakieta. Odwrócił się ku wojskom Fairhaven. Pocisk z czarnego żelaza przeorał ziemię po lewej stronie wojsk pod zielonym sztandarem. Nadejściu białych towarzyszył niski, warkotliwy dźwięk, a składały się nań pomruki, wrzaski i uderzenia stóp o twardą ziemię, gdy piechota przeskoczyła martwe ciała i rzuciła się w stronę wąskiej błękitnej linii za niskimi kamieniami. Napłynęła kolejna fala białych strzał i Justen opadł za kamienny mur. Deryn przeczołgała się niezdarnie za wóz. Stojący za konstrukcją z czarnego żelaza Firbek wycelował wyrzutnię i skinął głową. Fesek zapalił lont i tym razem Justen spróbował wzmocnić ładem początkowy strzał. Połączone wysiłki powiodły się i rakieta uderzyła w środek białej piechoty, tworząc kulę ognia i rozrzucając zwęglone ciała na kilkanaście cubitów. Kolejne hałaśliwe wiwaty rozległy się po stronie Sarronnynu, gdy raptem fala destrukcji zakołysała Justenem. Przytrzymał się najwyższego kamienia na zbudowanym przez siebie murze, walcząc z mdłościami i zawrotami głowy, które wywołała rzeź. Obejrzał się na Deryn: próbowała założyć na przedramieniu prowizoryczne łubki. Nie wyczuwał w niej gniewu, tylko smutek. Strzały padały z obu stron, tak samo raniąc białych, jak i niebieskich. Justen opadł na kolana; widział stąd pole bitwy, nie stanowiąc celu dla żadnego łucznika. – Następna. – Firbek podniósł rakietę do wyrzutni. Druga rakieta poszerzyła wyrwę w centrum białych. Justen oparł się o kamienie i jęknął. Kula ognia wystrzelona w odpowiedzi upadła blisko, niemal paląc białą piechotę. – Następna. Biały mag robi się zmęczony. – Jeszcze raz... Inżynier zdołał jakoś nasycić ładem każdy strzał, próbując chować się przed białymi łucznikami i walcząc z napływem chaosu i zawrotów głowy. – Stop. Pozostała grupa atakujących wojsk Fairhaven, pod zielonymi sztandarami Certis, wczołgała się z powrotem za prowizoryczne barykady z ciał, zarośli i kamieni. Przez jakiś czas doliną niósł się cichy szept złożony z wiatru, jęków oraz krzyków rannych i umierających. Potem z zachodu dobiegł głuchy łoskot bębnów i fala żołnierzy pod karmazynowym sztandarem ruszyła przed siebie. Raz jeszcze biali łucznicy oraz Sarronnyńczycy unieśli łuki i późne poranne niebo wypełniła śmierć. – Musimy ich powstrzymać! Odpalaj! – Gdy tylko rakieta odpaliła, Firbek wsunął do wyrzutni następną. Justen odetchnął głęboko i dodał trochę ładu, tyle że rakieta uderzyła na lewo od centrum nowego ataku. Tym razem kula maga rozprysła się tuż przed wyrzutnią. Firbek zakręcił korbą wyrzutni. – Tam. Jest na tym niskim wzgórzu. Odpalaj! Druga rakieta trysnęła płomieniem przed białym magiem, który zniknął z oczu. Firbek poprawił wyrzutnię. – Odpalaj! Następna rakieta poszerzyła dziurę w centrum białych. Kula ognia upadła za blisko. – Następna. Niech idą. Są zmęczeni. – Firbek zmienił kąt wyrzutni i rakieta osmaliła czubek wzgórza, na którym stał mag. – Jeszcze raz. – Odpalaj... Inżynier nasycał ładem każdy pocisk. Pomimo ostrzału biała piechota dotarła do linii Sarronnyńczyków i do odoru zwęglonych ciał, zapachu płonącego prochu, wrzasków i jęków żołnierzy oraz koni dołączył szczęk metalu. Sarronnyńscy łucznicy wypuszczali strzały z tak bliska, że czasami jedna przebijała na wylot dwóch żołnierzy Fairhaven. Ogniste kule na zmianę uderzały w pozycje Sarronnynu i Recluce, ale Firbek i Justen skupili się teraz na białej piechocie. – Odpalaj! Trzech mężczyzn w czerni stanęło w ciszy, gdy pobita biała piechota się wycofała, mimo że znowu rozległo się walenie w bębny, a szare sztandary uniesiono i opuszczono. Ponad pojedynczymi krzykami, wrzaskami i sykiem rzucanej od czasu do czasu ognistej kuli rozległy się trzy krótkie podwójne sygnały. Chorągiew obróciła się i pochyliła trzykrotnie. – To rozkaz do odwrotu! – wrzasnął Fesek. – Ciągle mamy rakiety! – protestował Firbek. Justen wskazał na garstkę Sarronnyńczyków. – Zerlanie nie zostało wielu żołnierzy. A oni wzywają Żelazną Straż. Firbek gapił się przez chwilę, po czym opuścił ręce. Justen szarpnął marynarza za ramię i pociągnął go na ziemię. – Tępy gnojek... Prawie dwadzieścia strzał przeleciało nad głową Justena w ślad za ognistą kulą. – To my jesteśmy celem! – Ruszajmy! Firbek przykucnął za wyrzutnią i pociągnął za klamry, podczas gdy Fesek i Justen ładowali na muła półtora tuzina pozostałych rakiet owiniętych w płótno. Potem postawili wyrzutnię na dwukółce. Deryn jedną ręką wyciągnęła zapalniki i wsadziła je do skórzanej torby przypiętej obok płóciennych na grzbiecie muła. Justen pokiwał głową na te środki ostrożności i dosiadł siwka. Obok muła błysnęła kula ognia. Zwierzę pokuśtykało trzy kroki i upadło. Nad szczytem wzgórza przelatywały strzały. – Idźcie dalej! – rozkazał Firbek. – Sam idź! – Justen zeskoczył z siwka i próbował zdjąć płócienne torby z martwego muła. Odwiązał rakiety jedną po drugiej, jakby poruszał się w głębokim śniegu, aż mógł podnieść wszystko i zarzucić na grzbiet siwka. Obok raz po raz ze świstem przelatywały kule ognia i białe strzały. Z westchnieniem bardziej przypominającym szloch inżynier chwycił wodze siwka i zaczął biec, wykorzystując pagórek jako osłonę przed bezpośrednim atakiem białego maga. Za jego plecami odgłos bębnów potężniał. Obok niego biegło truchtem troje żołnierzy w niebieskich mundurach. Przed sobą ledwo widział zarysy wozu i dwoje marynarzy wjeżdżających do kanionu pomiędzy dwoma rzędami łuczników oraz żołnierzy czekających, aby w razie konieczności osłaniać odwrót. Kolejny deszcz strzał spadł wokół nich. Jedna trafiła kobietę obok Justena i przyszpiliła jej ramię do ziemi. Justen pochylił się i bez zastanowienia wyrwał strzałę, po czym podniósł kobietę na konia, na worek z rakietami, równocześnie wyciągając grot i podając jej pas płótna. – Prze wiąż to. Patrzyła na niego pustym wzrokiem. – Przewiąż, jeśli chcesz żyć! – rozkazał, szarpiąc wodze, żeby siwek nie stanął. – Twardy mały gnojek... – mruknęła żołnierz po lewej. Twardy? Justen nawet nie podniósł miecza ani pałki i czuł się jak siekane mięso. Miał wrażenie, że ziemia kołysze mu się pod stopami, a głowa bolała, jakby uderżano w nią pałką. Kaszlał i szedł dalej, aż razem z koniem i ranną kobietą znaleźli się w kanionie. Przemoczona kolumna ciągle szła przed siebie, szedł więc również, prowadząc konia. – Inżynierze! Justen podniósł wzrok na dźwięk tego głosu. Sarronnyńska oficer, której nie znał, prowadziła pstrokatego konia. – Wsiadaj! Mechanicznie wspiął się na puste siodło, ciągle trzymając wodze siwka. – Dzięki... kolego. Ale pójdę sama. – Ranna żołnierz zsunęła się z konia i zadrżała, gdy jej palce dotknęły czarnej laski. Ciężkim krokiem powoli schodziła zboczem. Justen zawrócił srokaczem, prowadząc siwka. Podczas przejazdu przez kanion przejaśniało mu się lekko w głowie i po jakimś czasie obejrzał się na wijącą się kolumnę. Co może zrobić, żeby powstrzymać białych? Niedługo dobiliby rannych, zabrali ich broń oraz zapasy i złupili zabitych. Co może zrobić Gunnar z pomocą magii? Być może potrafiłby udoskonalić władanie ładem i proch w rakietach, gdyby wyczuł, że biali nie depczą po piętach pozostałym Sarronnyńczykom. Po drodze przyjrzał się przynajmniej kilku miejscom w wąskim kanionie, w których skręcał gwałtownie na granitową ścianę – jeśli dokładnie przypominał sobie to miejsce. Niecałe pół kaya w głębi kanionu Justen przystanął przy zwężeniu i przyjrzał się pierwszemu spadkowi. Zmarszczył brwi na widok zebranej w dole głębokiej wody. Wprawdzie magazynowała ład, ale prawdopodobnie zalałaby skały, które mogą się osunąć. Dogonił jadących w milczeniu marynarzy. Gdy Justen dotarł do wąskiej granitowej ściany, którą zapamiętał, sprowadził srokatego i siwka z drogi na wąski brzeg strumienia i raz jeszcze przyjrzał się ścianom kanionu. To, o czym myślał, wciąż wydawało się niemożliwe. – Dlaczego się zatrzymujesz, inżynierze? – Firbek zawrócił. – Zamierzam zbudować zaporę. – Czym? Magią? – Raczej nie. Rakietami na przykład. – Potrzebuję ich. – Firbek położył rękę na mieczu. Jadąca niżej Deryn zatrzymała wóz. Fesek obok niej zatrzymał konia. Oboje patrzyli obojętnie ponad przerywaną falą w większości rannych żołnierzy, na Justena i Firbeka. – Ja też. – Justen uśmiechnął się, a jego palce zacisnęły się na czarnej lasce. – I ja je uratowałem. Pomagałem też je wykuć. Firbek zerknął na Deryn, ciągle przytrzymującą strzaskane lewe ramię, i na siwka i płócienne pokrowce rakiet. Roześmiał się. – Świetnie! Rób, co chcesz. – Popatrzył na Deryn. – Sam zdecydował. Justen obserwował przez chwilę, jak zawracają konie i wóz na zakurzoną górską drogę, żeby pojechać za wojskiem do stóp wzgórza i rzeki. Wtedy uwiązał konia do poskręcanego korzenia wystającego ze skały. Gdyby wykorzystać drzewo... – Inżynierze... co robisz? – Zerlana, otoczona przez pół szwadronu ciężkozbrojnej kawalerii, zatrzymała konia. – Będziemy potrzebowali tych rakiet na równinach. – Za pozwoleniem, dowódco. Tutaj zrobią więcej dobrego. – Zechciałbyś to wyjaśnić? Justen wzruszył ramionami i wskazał na pokryte głazami zbocze na prawo od drogi. – Większość tych kamieni może się w każdej chwili stoczyć. – Wszyscy o tym wiemy. Każdej wiosny musimy oczyszczać trakt. Ale biali magowie po prostu wysadzą tych parę głazów, które zrzucisz na dół. – Nie, jeśli zgromadzę ich wystarczająco dużo w łożysku strumienia. Dowódca przyjrzała się drodze. – Nie możesz podnieść strumienia na więcej niż trzy cubity. W czym to pomoże? – Czy chciałabyś poprowadzić swoje wojsko przez trzy cubity lodowatej wody? – Potrafisz to zrobić? – Nie wiem. – Justen wzruszył ramionami. – Warto spróbować. Jeśli się uda, będą musieli skorzystać z drogi prowadzącej z ich traktu, a on wiedzie do Cerlyn, co odsunie białych daleko od Sarronu. – A jeśli się nie uda? – Stracisz trochę rakiet i jednego inżyniera, najwyżej. – Ilu potrzebujesz do pomocy? – Trzech ludzi. Więcej tylko wchodziłoby w drogę. Zerlana podjechała ku grupie konnych, która zatrzymała się na zakręcie, gdy dowódca przystanęła obok Justena. Inżynier stał przy srokaczu, w roztargnieniu głaszcząc szyję wałacha, podczas gdy zmysłami badał zbocza kanionu, szukając słabych punktów na skale. Zanim skończył, podjechały do niego trzy kobiety, dwie w niebieskich mundurach i jedna w szarym. – Dowódca mówi, że potrzebujesz pomocy. – Blondynka o surowej twarzy, z cienką, nabiegłą krwią szramą po prawej stronie szczęki, ściągnęła wodze kasztana, niemal potrącając Justena. – Co chcesz zrobić? – Wysadzić zbocze, żeby stworzyć zaporę, kiedy nasi ludzie dotrą do ujścia strumienia. – Nasi ludzie? – zapytała brunetka. Kobieta w szarym mundurze milczała. – Wszyscy, dla których walczę, to moi ludzie. – Justen stłumił westchnienie. – Ile to zajmie? – zapytała blondynka. – Prawie całe popołudnie. – To za długo. Biali będą tu, zanim skończysz. Justen pokręcił głową. – Raczej nie. Nie opuścili jeszcze pola bitwy. Muszą się trochę ogarnąć. – Nie spodobały im się te czarne strzały, oj nie – prychnęła brunetka. – Szkoda, że nie mieliśmy więcej. – Kiedy dowódca zda raport głównej inżynier, wykują ich więcej. – Ale nie dość. – Dlatego właśnie tu jesteśmy. Zyskamy więcej czasu na wykucie broni i zebranie żołnierzy – przypomniał im Justen. – Chciałbym, żebyście wyszukały głazy, które wyglądają niezbyt stabilnie, jakby można je było poruszyć solidnym pchnięciem. Musimy jakoś je zaznaczać... – Jest trochę białych szmat. Przez jakiś czas wytrzymają. – Śmiech blondynki przypominał krakanie. Justen pokiwał głową. – Ja w tym czasie rozłożę rakiety. Wsunął za pas nieduży żelazny lewarek, a potem zdjął z grzbietu siwka cztery rakiety. Podciągnął się na korzeniu drzewa na niższy występ skalny, a stamtąd wdrapał się na porośnięty rzadką trawą skalny nawis. Cubit za cubitem posuwał się, jak mógł najwyżej. – Ten chyba można ruszyć, panie – zauważyła brunetka. Justen położył dłoń na głazie, wypolerowanym przez czas monolicie, który wystawał ze zbocza, i otoczył granit siecią zmysłów. Pokręcił głową. – Jest połączony z granią poniżej. Spróbuj tamten. – Nie jest taki duży. – Muszą tylko dać się ruszyć z miejsca. Po trzech próbach Justen znalazł dwa głazy, które zdawały się pasować. Za pomocą żelaznego lewara wyżłobił podłużny otwór w górnym boku większego kamienia, umieścił wewnątrz dwie rakiety i delikatnie przysypał je piaszczystą ziemią, na wierzchu zostawiając tylko skręcone lonty. – Schowajcie się za tą skałą! Wszyscy! Skrzesał iskrę i wycofał się pod osłonę skały. Pośliznął się i podrapał twarz, czepiając się rękami skalnego grzbietu, który miała nadzieję przesunąć brunetka. Gruchnęło. Z głazu eksplodował piasek, kamień zakołysał się i znieruchomiał. – Ciemności... Justen przysunął się do głazu, nie zważając na krew na policzku, dotknął granitu i pchnął. Poczuł obok siebie ramię blondynki, kamień przesunął się z jękiem do przodu... i zaczął toczyć w dół, niosąc kilka mniejszych kamieni i piach. Następny głaz również potrzebował dwóch rakiet, ale spadł na samą drogę, chociaż mniejsze kamienie potoczyły się do strumienia. Wrócił po więcej rakiet i wtaszczył je na strome zbocze, dwa razy padając i raz jeszcze bardziej drapiąc sobie twarz. Jego czarne ubranie było mokre od pasa w górę. Przelotne spojrzenie w niebo upewniło go, że chmury za mgłą wiszą nad nimi nieruchomo. W końcu ich wysiłki przyniosły rezultat w postaci stosu kamieni w wąskim przesmyku, gdzie kanion zakręcał. Obmyli twarze i usiedli przy strumieniu, żeby odpocząć. Niebawem Justen wstał. – Zaprowadźmy konie za zakręt. Potem ustawimy te kamienie w jakimś porządku. – To gorsze niż walka. W bitwie można najwyżej zginąć. Tutaj cię torturują. – Blondynka pokręciła głową. – Mnie też boli. – Justen wzruszył ramionami. Koń pociągowy, zbudowany potężniej od siwka, trzy kobiety i Justen zdołali przesunąć większe kamienie w jeden rząd w wąskim punkcie kanionu, tuż przed ostrym zakrętem. Strumień podniósł się na tyle, że uderzał o krawędź drogi. – Teraz zrzucimy więcej kamieni. Tych mniejszych. Kobiety wymieniły spojrzenia. Po chwili ciemnowłosa uśmiechnęła się. – W porządku, inżynierze. Pomożemy ci zrzucić więcej kamieni. Kiedy zostały już tylko cztery rakiety, a słońce opadło za krawędź kanionu, Justen się wyprostował. – Zejdźmy na dół i skończmy. We czworo brodzili w wodzie po łydki, zanim mogli się wspiąć na prowizoryczną zaporę. Kobiety weszły na skalne półki ponad drogą, bo środkiem traktu płynęła woda. – Cholera. Nic dziwnego, że nikt nie zdobył Recluce... za dużo z tym pieprzonej roboty. – To lepsze niż słuchanie, jak Dyessa albo Zerlana psioczą na... – Dyessa... będzie jej brakowało. Dobry dowódca w polu. Justen spojrzał na nie, ale się nie odezwały. – Brakowało? Co się stało? – Chyba dopadł ją ten przeklęty przez demony mag podczas ostatniego ataku. Inżynier zacisnął wargi i przełknął, żeby zwilżyć zaschnięte gardło. Dyessa miała rację. Dlaczego tak zaskakiwała go śmierć poszczególnych osób? W końcu podszedł do niskiej zapory i przyjrzał się niskiemu brzegowi ponad strumieniem. Odpiął wyrzutnię i przeniósł ją na płaskie miejsce, ostrożnie stawiając w głębokiej do kostek wodzie. Poprawił ją i wycelował tuż nad strumieniem. – Dlaczego teraz to robisz? Dlaczego nie zacząłeś od tego? – Blondynka w poplamionym krwią, podartym niebieskim mundurze zakaszlała. – Potrzeba większych skał, żeby utrzymać mniejsze kawałki i gruz. – Justen skrzesał iskrę, wysuwając sieć zmysłów, aby wygładzić strumień powietrza wokół rakiety. Po drugiej rakiecie solidna ściana skał, piachu, ziemi, a nawet korzeni wpadła do strumienia, barwiąc czystą wodę na czerwonawy brąz. Niemal w tej samej chwili woda zaczęła się sączyć na drogę. Justen zniósł wyrzutnię poniżej tamy i wycelował następną rakietę w stronę nawisu nad drogą. Spadło dość dużo kamieni, użył jednak ostatniego pocisku, żeby zrzucić więcej materiału. Potem przypiął wyrzutnię na grzbiecie srokacza. Jego czarne ubranie ociekało wodą i potem, twarz miał podrapaną i okrwawioną, był zziajany, ale uśmiechał się szeroko. – Wyglądasz jak wyżęta ścierka, inżynierze. Z czego się tak cieszysz? – Kobieta w szarym mundurze uśmiechała się, wsiadając na konia. Justen wgramołił się na siodło i poklepał siwka po szyi. – Dobry konik. Zanieś tylko tatuśka Justena z powrotem do Sarronu. – ...twardy mały gnojek... – ...to w jego stylu... Justen obejrzał się na niską zaporę, badając zmysłami skały, ziemię i kilka konarów. Nie była tak solidna jak robota Gunnara, ale wytrzyma, przynajmniej przez rok albo dwa, a to dość czasu, żeby skierować białą armię na południowy trakt przez Cerlyn. XXXII Dwóch białych magów wchodziło na wzgórze. Obcas niższego trącił jakiś ciemny przedmiot leżący w kurzu. Mężczyzna podskoczył lekko, słysząc syk. – Jeszcze jedna z tych strzał z czarnego żelaza? – zapytał wyższy, bardziej krępy. – Te, na ciemność, przeklęte paskudztwa są wszędzie. – Opowiedz mi o tym. Nie musisz wysyłać wiadomości do Histena z prośbą o następne dwa tysiące lansjerów. – Oni nie... nie tak wielu, prawda? – Jehan, domyślam się, że mieli jakieś parę setek tych czarnych strzał. Chciałbyś wiedzieć, ile wykują, zanim dotrzemy do Sarronnynu południową trasą? – Zerchas odetchnął głęboko, gdy dotarli na szczyt wzgórza. Odwrócił się na zachód i przyjrzał wodzie w dole, blokującej zachodnie wyjście z doliny. – Żelazna Straż mogłaby tędy przejść. Zerchas spojrzał łagodnie na Jehana, który patrzył na koleiny wozu na ziemi. – Potrafisz uruchomić źródła chaosu? – Ja? – prychnął Zerchas. – Może wielki Jeslek by potrafił, ale tama tego czarnego inżyniera jest wzniesiona w zimnej wodzie płynącej po twardym granicie. Poślij Histenowi następną wiadomość i sprowadź tu jednego z tych zapaleńców, na przykład Beltara. Niech sobie radzi z tym odrzutem ładu. Ja raczej dziękuję. – Myślisz, że to może być problem? – Chcesz się sam przekonać, wielki Jehanie? – Ach... chyba nie. – Więc nie pytaj. – We wzroku Zerchasa przez chwilę była pustka. Jehan spojrzał w dół na powóz i otaczający go oddział białych lansjerów, potem w stronę powoli powiększającego się jeziora, a w końcu znowu na wschodni kraniec doliny, gdzie zwinięto szare sztandary i złożono namioty. Zwilżył językiem wargi. – Tama nie jest aż taka mocna. – Zerchas odchrząknął. – Gdy wejdziemy już do Sarronnynu, niewielka ekipa mogłaby ją łatwo przedziurawić z drugiej strony. Jeśli woda się uspokoi i będziemy mieć dość materiałów, możemy posłać tam łódź. – Nie... – Wiem. Będziemy musieli po prostu pójść dłuższą trasą. Tak czy inaczej, droga jest lepsza. – Wszystko się przeciąga. Przy takim obrocie spraw zima dopadnie nas, zanim dotrzemy do Sarronu. – Jehan splunął, a ślina syknęła, spadając na czarne żelazo. – Wątpię. Sarronnyńczycy już stracili niemal połowę swojej armii. – Zrobią nowy zaciąg. – Sarronnyn nigdy nie było dobrze przygotowane do wojny. Cała idea Legendy sprzeciwia się wojnie. – A co z Westwind albo Southwind? – Jedno padło dawno temu, a drugie dogorywa. – Spojrzawszy po raz ostatni na płytką wodę, Zerchas odwrócił się i zaczął schodzić. – Chodźmy. Musisz wysłać wiadomość do Histena. Przy okazji poproś o Beltara. – Jak sobie życzysz. XXXIII Wzniesieniem od rzeki do Sarronu, trochę z tyłu za głównym trzonem kawalerii powracającej armii sarronnyńskiej, ale w sporej odległości przed piechotą jechały cztery postaci. W przeciwieństwie do większości ostatnich podróżnych nadjeżdżali z południa. Jak niemal całe lato w Sarronnynie niebo przesłaniały chmury, odrobinę tylko zmniejszające żar białożółtego słońca i nadające niebu zielonkawy odcień. Justen ściągnął wodze przed osadą Recluce i szarpnął wodze srokacza, żeby koń zatrzymał się obok siwka. Skóra na czole bolała od zadrapań i siniaków. Wierzchem przedramienia bardzo delikatnie otarł pot, nie zważając na swędzące zadrapania na prawej skroni. Odwrócił się w siodle i spojrzał na trójkę pomagających mu w kanionie kobiet. – Dziękuję. – Bez tych męskich czułości, inżynierze. Oby było więcej takich jak ty. – Blondynka skłoniła lekko głowę. – Do zobaczenia. – Mam nadzieję, że niezbyt szybko. – Justen uśmiechnął się oschle. – My też, bez obrazy, inżynierze. Ale nie miałybyśmy nic przeciwko spotkaniu z tobą. – Żołnierz w szarym mundurze spojrzała na południowy wschód. – Nie będziemy miały takiego szczęścia. Chciałabym parę kołczanów takich czarnych strzał, zanim znowu spotkamy te białe diabły. Kobiety pokiwały po kolei głowami. – Zrobimy, co się da. Justen patrzył przez chwilę, jak zawracają konie, żeby dołączyć do resztek sarronnyńskiej kawalerii, po czym pojechał na koniec baraków, do stajni. Zapach oleju i wody do gaszenia łaskotał go w nos. Dwa kurczaki Castina pierzchły do stajni, gdy ściągnął wodze i zsiadł. Rozkulbaczywszy i ustawiwszy srokacza w boksie, poprowadził siwka do ostatniej wolnej przegrody. Potem podszedł do pompy i nabrał wiadro wody, żeby zmyć z siebie najgorszy brud. Drugie wiadro było dla koni. Gdy konie się napiły, wyczesał szybko srokacza i zaczął ściągać siodło z siwka, kiedy usłyszał czyjeś kroki. Przed boksem stała Altara. – Właśnie wróciłem. – Odpiął popręg. – Widziałam. Firbek mówił, że wykorzystałeś dobre rakiety do czegoś, co nazwał wybuchową głupotą. Justen wysunął popręg ze sprzączki i wyprostował się. – Wykorzystałem je do zbudowania zapory. Domyślam się, że to była ta głupota. – Co powiedziała Zerlana? – Nie wiem. Nie rozmawiałem z nią potem. Była zbyt zajęta. – Justen, czasami... czasami jesteś tak samo okropny jak twój brat. Wy dwaj... po prostu robisz coś ważnego i nikomu nie mówisz. – Altara pokręciła głową. – To dobrze, że nikt już nie musi się martwić o szlaki handlowe. – Tak przypuszczam. Naprawdę nie przyszło mi to do głowy. – Jak szybko możesz wrócić do pracy przy strzałach? Zerlana przysłała posłańca, mówi, że strzały z czarnego żelaza zamieniały białych lansjerów w kule ognia. Chce tyle, ile damy radę dostarczyć. – Mówiłem ci, że się uda. – Justen wyszedł z boksu na światło. – Ciemności... co ci się stało? – Altara spojrzała nań badawczo. – Potrzebujesz uzdrowiciela, przynajmniej żeby obejrzał wszystkie te zadrapania. Jak zdołałeś się tak pokaleczyć? – Siłowałem się z górami. To właśnie się stało, kiedy użyłem reszty rakiet... zresztą tych, które sam uratowałem... żeby zrobić to przeklęte jezioro. Nie jest tak głębokie, jak tamto Gunnara, ale powinno uniemożliwić białym przejazd środkową przełęczą. – Justen odwiesił derkę i siodło i wziął zgrzebło. – Firbek mówił, że nigdy ci się nie uda. – To niech idzie i sobie popływa. – Wszedł znowu do boksu i zaczął czesać siwka, który parskał i płoszył się. – Spokojnie, staruszku. – Pogładził go i zwierzę się uspokoiło. Altara zmrużyła oczy i zerknęła na konia ponad barierką boksu. – To ten sam siwek? – Ten sam. – Justen zmuszał się do szczotkowania. Ciemność wie, jak ten biedny koń na nie zasłużył. – Nie wygląda tak samo. Ma mniej zapadnięty grzbiet i jest... jakby młodszy. – Prawdopodobnie to tylko przyzwoite traktowanie i dość paszy. – Justen odłożył zgrzebło. – Sama nie wiem. Zastanawiam się, czy nie mógłbyś być uzdrowicielem. Krytella twierdzi, że to ty pomogłeś Gunnarowi. – Jest moim bratem. – Powiem Nice, żeby obejrzała twoją twarz. – Altara potrząsała głową, wychodząc ze stajni. Justen dalej szczotkował konia; siwek znowu prychnął. – Wiem, wiem. Do końca lata jeszcze daleko, a jest coraz goręcej. – Zanim skończył mówić, siwek ochlapał mu wodą buty. – Ja też dziękuję. Koń znowu parsknął. Justen przyjrzał mu się. C?y to możliwe, że mimowolnie przekazał mu dość ładu i zwierzę jest zdrowsze? Wzruszył ramionami. To możliwe, ale odrobina ładu to naprawdę niewiele za to, że siwek dźwigał go przez całe Sarronnyn. Poszperał w prawie pustej baryłce na owsiane suchary i podał kawałki obu koniom. Siwek parskał i trącał go w ramię; srokacz po prostu zjadł. Justen zamknął boksy, zarzucił plecak na ramię i powlókł się w popołudniowym upale i kurzu do swojego pokoju w barakach. Zdał sobie sprawę, że musi coś zjeść. Czy ktoś zostawił coś z obiadu? – Justen! Nica musi obejrzeć twoją twarz. – Altara machała z bocznego ganku kuźni. Justen wszedł po stopniach ganku i opadł na ławę. Stara uzdrowicielka spojrzała mu w twarz. Poczuł delikatny dotyk ładu na siniakach i zadrapaniach. – Nie zabrudziłeś ich. Tyle mogę stwierdzić. Nie ma nigdzie chaosu, prawie jakbym sama to zrobiła. Nie zabrudź tylko zadrapań. Przez jakiś czas nie będziesz zbyt ładnie wyglądał, ale widziałam gorszych. Kiedy umyjesz się wieczorem, tylko nie zapomnij, posmaruj tą maścią zadrapania i skaleczenia. – Dziękuję. – Justen wziął maść w niedużym pudełeczku. Zamierzał też kontynuować własne leczenie ładem. Nica uśmiechnęła się doń oschle i odwróciła do Altary. – Skoro tu jestem, mogę spojrzeć na ramię tego dużego inżyniera. – Zmarszczyła brwi. – Wygląda na to, że Sarronnyńczycy nigdy nie słyszeli o prawdziwym uzdrawianiu. Cały czas ktoś na dworze tyran chce uzdrowiciela. A Krytellę zawsze dręczą na ulicy jakieś kobiety... – Za mało jedzenia – stwierdziła rzeczowo Altara, patrząc na Justena. – Potrzebujemy więcej grotów... – Wiem. Muszę to odłożyć i coś zjeść. – Wskazał sfatygowany skórzany plecak. – Castin może coś odłożył z obiadu – zauważyła Nica. – Zobaczymy się później – powiedziała Altara. Justen patrzył, jak wchodzą do kuźni, po czym wstał i podniósł plecak. – Poczekaj chwilę. – W drzwiach kuźni stał Gunnar. – Równie dobrze możesz usiąść. – Skinął lewą ręką na drugi koniec ławy. W prawej ręce trzymał zakryty koszyk. – Altara nie zmusi cię do podniesienia młota czy czego tam właśnie w tej chwili. Justen zerknął w stronę kuźni, a potem na plecak. – Tak naprawdę chciałem zostawić to w pokoju i znaleźć coś do jedzenia. – Pomyślałem, że możesz być głodny, kiedy zobaczyłem, że przyjechałeś. – Gunnar postawił koszyk na ławie. – Jest trochę kurczaka, ciemny chleb, ser i gruszki. Nie przyniosłem nic do picia, ale tu jest kubek, a woda w dzbanie jest zimna. – Mag burzy usiadł okrakiem na ławie. – Ta woda nigdy nie jest zimna – zaprotestował Justen, ale odłożył plecak na ziemię. – Teraz jest. Justen nalał wody do kubka i skosztował. – Masz rację. Jak to zrobiłeś? To jakiś rodzaj burzowej magii? Gunnar skinął głową z nikłym uśmiechem na twarzy, który zgasł pod spojrzeniem Justena. Zmarszczył brwi. – Wykorzystywanie ładu ciągle sprawia ból, prawda? – zapytał Justen, pakując do ust kawałek kurczaka. – To zależy. Mogę wykorzystywać wiatry do poszukiwań i to nie boli. Próby poruszania... porządkowania rzeczy, choćby powietrza, są wciąż trochę... trudne. – Nie całkiem... bolało jak... demony światła – wymamrotał młodszy brat z ustami pełnymi kurczaka i ciepłego chleba, którym zagryzł zbyt suchy drób. – Bardziej jak cięcie na czaszce albo ból głowy. Ale jest coraz lepiej. – Gunnar umilkł i patrzył, jak Justen pochłania wilcze kęsy – Już nie jesteś taki biały jak bandaż uzdrowiciela. – Byłem głodny. Niewiele jedzenia zostało... w... powrotnej drodze. – Justen spojrzał na resztki chleba. – Castin piecze teraz małe bochenki. A smak jest gorzki. – Mówi, że nie zauważamy różnicy, czy są małe, czy duże. Ziarno jest z dna spichlerza. Trochę zapleśniało... taka pleśń pomaga zwalczać chaos, ale rzeczywiście smakuje gorzko. – To nie zima. Dlaczego spichrze pustoszeją? Gunnar spojrzał na Justena. – Tak po prostu jest. Sarronnyn bierze owoce z równin, a one późno kwitną. Zboża jeszcze nie wzeszły. – Więc... w środku lata zapasy jedzenia są najmniejsze. Z ponurego wyrazu twojej twarzy domyślam się, że Fairhaven usiłowało odciąć handel od Sarronnynu. – Nie to jest prawdziwym problemem. Chodzi o ludzi. Sarronnyn mnóstwo produkuje. Zawsze tak było. Ale gdybyś był tam rolnikiem – Gunnar wskazał na zachód – chciałbyś dużo sprzedawać, gdybyś się martwił o zimę i czy biali spalą twoje pola, tak jak to zrobili na południu Kyphros czy Spidlaru? – Każdy gromadzi zapasy. – Justen przełknął i sięgnął po wodę. – Zgadza się. A to oznacza coś innego. Justen wypił jednym haustem pół kubka zimnej wody i nożem odkroił kawałek twardego żółtego sera. Czekał, co Gunnar powie. – To znaczy, że Sarronnyńczycy już stracili nadzieję. Justen pokiwał głową, gryząc twardy ser. Napił się znowu chłodnej wody. Nawet z magią Gunnara w letnim upale woda się ocieplała. – Martwisz się – powiedział w końcu Justen. – Tak, braciszku. Martwię się. Nawet z twoją zaporą nie minie więcej niż trzy, cztery ośmiodnie, jak biali podejdą pod Sarron. – To czas na zrobienie mnóstwa czarnych strzał. – Na Żelazną Straż nie podziałają bardziej niż zwykłe, a biali wypuścili na trakt magów całą armię Żelaznej Straży. Justen zacisnął wargi. – Może Firbek miał rację. Może potrzebujemy więcej rakiet. – Może. Bracia siedzieli w milczeniu, poprzez fale żaru, który unosił się znad drogi nad rzeką, spoglądając na południe. XXXIV – Wejdź. Biały mag o szerokich ramionach wszedł do komnaty na wieży. Szczuplejszy mag przez chwilę spoglądał w lustro na antycznym stole z białego dębu, po czym odwrócił się. – Chciałeś mnie widzieć? – Beltar pokłonił się głęboko przed Wysokim Magiem. – Tak. – Histen skinął w stronę lustra i pośród wirującej białej mgły pojawiła się grupa budynków. – Do Sarronnynu przybyła nieduża grupa inżynierów z Recluce. – Skinął raz jeszcze i obraz w lustrze znikł. – Już udało im się całkiem skutecznie zahamować marsz Białej Kompanii i Żelaznej Straży. Beltar czekał. – Przywieźli też potomka... Creslina. Młodszy mag uniósł brwi. – Zamienił Middlevale w całkiem głębokie jezioro. Niestety, w tym czasie znajdował się tam oddział Żelaznej Straży. – Żadnych innych wojsk? – Inni są bardziej... jak by to powiedzieć... łatwiejsi do zastąpienia. Wróciło może ze czterdziestu i spodziewamy się, że przez jakiś czas północny szlak będzie zablokowany. – To musi być naprawdę głębokie jezioro. – Beltar zasznurował wargi. – Co jeszcze? – To nie wystarczy? Beltar uśmiechnął się uprzejmie. – Jedno jezioro nie stanowiłoby tak wielkiej przeszkody dla groźnego Zerchasa. – Tak naprawdę są dwa jeziora. Drugie powstało na środku traktu. Jest płytsze. – Ale bez wątpienia wystarczająco głębokie, żeby białe wojska nie przeszły tą drogą. – Jestem pewien, że to nieznaczna zawada. – Z pewnością – zgodził się Beltar z kolejnym uśmiechem. Ciągle czekał. – Ach... widzisz – łagodził Histen – inna rzecz, że ci inżynierowie dostarczają broni. – Takiej jak ich rakiety? Histen zmarszczył brwi. – Zaczęli, dopiero zaczęli wykuwać strzały z czarnego żelaza. Beltar powoli pokiwał głową. – Domyślam się, że straty wśród białych lansjerów były znaczne. – Straciliśmy niemal cztery setki, zanim zabrakło im strzał. – I nie chcesz, żeby sytuacja wymknęła się spod kontroli? – Ach... tak. Żelazna Straż wysyła swoją armatę. – A więc plotki były prawdą... ta armata została odlana przez Lydian. – Beltar skłonił się. – Najwyraźniej wszystko starannie przemyślałeś, Wysoki Magu. A czym może służyć ktoś taki jak ja? Histen pogładził palcami złoty amulet na szyi. – Sugerowałeś, że... bardziej skuteczne sposoby sławnego Jesleka... mogłyby być użyteczne. – Wysoki Mag zamilkł. Beltar ciągle czekał. – Czyż nie? – Być może, zauważyłem kilka razy, że być może nie zwrócono należytej uwagi na doniosłość dokonań Jesleka. – Ty przynajmniej nie jesteś tak arogancki jak twój idol. Uważamy, że ktoś o twoich zdolnościach byłby użyteczny w zmaganiach z magiem burzy, a być może także w odparciu tych strzał i rakiet z czarnego żelaza, które inżynierowie wykuli dla Sarronnynu. – Mówiąc krótko, chcesz, abym wykorzystując niedawno odlane działa, zniszczył inżynierów oraz maga burzy, zanim świat zda sobie sprawę z bezbronności naszego wojska? – Powiedzmy, że szybkie zwycięstwo w Sarronnynie wyszłoby wszystkim na korzyść. – Doceniam zaufanie i jestem na twoje rozkazy. – Beltar pokłonił się. XXXV Umieściwszy czarną laskę w uchwycie u siodła, Justen wskoczył na grzbiet siwka i pojechał przez wyschniętą glinę oraz rozrzucone kępki trawy na podwórzu, aż dogonił szóstkę marynarzy. Jakaś kura zagdakała ze swej grzędy na żerdzi rozklekotanego płotu wokół ogrodu uzdrowicieli. Justenowi przemknęło przez myśl, dlaczego, dokądkolwiek jechali uzdrowiciele, mieli ogrody albo też uprawiali ogrody innych. Firbek spojrzał ponad dwukółką i powożącym marynarzem na Justena. – Gotów, inżynierze? – Kiedy zechcesz. – Justen skinął głową i uniósłszy wodze, skierował konia do oficera marynarki. – Gdzie jest to źródło, czy cokolwiek to jest? – Zgodnie ze wskazówkami Merwhy... – Merwhy? – wtrącił się Firbek. – To oficer Sarronnynu przydzielona do pomocy dla naszego oddziału. Według niej, mamy pojechać drogą na tyłach, tą, która okrąża wschodnią stronę miasta, aż do rozwidlenia, a potem w prawo przez jakieś pięć, sześć kayów. Gdzieś w połowie drogi natrafimy na żółtą odnogę – tak ją nazywają. Śmierdzi siarką. Siarka pochodzi ze źródeł... – Mam pomysł. – Firbek zwrócił głowę do marynarza: – Jedź prosto, aż do drugiego rozwidlenia. Justen pozwolił siwkowi zrównać się z Firbekiem, gdy ten prowadził grupę na główną drogę do Sarronu. Pomalowany na niebiesko powóz z przypiętymi na dachu skórzanymi sakwami przetoczył się obok Justena w drodze na dół, ku rzece. Woźnica trzymał dobrze naoliwione lejce dwóch gniadych koni. Za nim siedział strażnik w błękitnokremowej liberii trzymający uniesioną kuszę. – Miedziaka... jednego miedziaka, szlachetni panowie. – Chłopiec w wystrzępionej opasce na biodrach wyciągnął dłoń do Firbeka. Jedna noga, krzywa i wykręcona, wlokła się w kurzu, gdy kuśtykał w dół, z dala od miasta. – Tylko miedziaka... marnego miedziaka. Firbek zignorował żebraka, kierując konia na środek traktu. Justen wyjął monetę z sakiewki i rzucił chłopcu. Jechali niecałe pięćdziesiąt rodów pod górę, po czym musieli znowu zjechać na pobocze, tym razem ustępując miejsca pustemu farmerskiemu wozowi przejeżdżającemu obok niedużej dwukółki wyładowanej domowymi sprzętami i ciągniętej przez małego osiołka. Obok osła szli siwowłosa kobieta i mężczyzna z białą brodą. Żadne z nich nie podniosło wzroku na konnych żołnierzy z Recluce, ani nawet na klekoczący farmerski wóz. Justen pogładził palcami czarne drewno laski. – Z drogi... z drogi! – krzyczała wysoka kobieta jadąca na czele tuzina konnych strażników. Za strażnikami, od strony Sarronu, turkotały dwa wozy. Załadunek na obu, sięgający dobre cztery cubity ponad furmana, przykryty był płócienną płachtą. Każdy wóz ciągnęło z wysiłkiem sześć koni, a ciężkie koła mieliły na drobny pył żwir rozsypany na kamiennych płytach traktu. Justen podążył za Firbekiem i resztą szwadronu, zjeżdżając z granitowych płyt na skarpę i mierząc wzrokiem wygięcie grubych desek na dnie wozu. – Niech to diabli! – mruknął rudowłosy marynarz prowadzący wózek, który trzeszczał i chwiał się na głębokich koleinach skarpy. Ciekaw, co właściwie znajduje się pod płótnem, Justen wysunął sieć zmysłów ładu, żeby dotknąć przejeżdżających wozów. Pod płótnem spoczywał materiał – gruby, tkany, zwinięty w bele. Materiał? Dywany? Sarronnyńczycy słynęli ze swoich kobierców, a one na pewno są ciężkie. Ale wozy wiozły ich tyle, że można by wypełnić niewielki magazyn. Justen zmarszczył brwi. – Co wiozą, inżynierze? – zapytała jadąca obok niego kobieta marynarz. – Dywany – odparł zamyślony. Zastanawiał się, co znaczy ładunek dywanów oraz dwa tuziny strażników jadących za wozami. – Chytrzy handlarze porzucają Sarron – warknął Firbek. – Błagali nas o pomoc, ale nie zostają nawet we własnym mieście. – Nie do końca udało nam się ich powstrzymać – zauważył oschle inżynier. – Skręcać w rozwidlenie! – Firbek wskazał boczną drogę po prawej, która rozwidlała się na południowy – wschód przed groblą. Wąska gliniasta droga biegła przy zewnętrznych murach z różowego granitu. – Żadnej fosy – stwierdził Firbek, gdy przejechali jeszcze jeden kay. – Podejrzewam, że nie ma tu tyle wody. – Justen zmarszczył brwi, gdy podniósł wzrok i rozpoznał kamienne łuki głównego akweduktu. – Nie... to nie to. Prawdopodobnie ogrzewanie. – Co ma z tym wspólnego ogrzewanie? – Wlewasz do fosy gorącą wodę, a ona zaczyna się robić zastała i zielona. Dużo komarów, much i pluskiew. Mnóstwo chorób. – Hmm... – Firbek zacisnął wargi. – Mury nie są na tyle wysokie. Nie więcej niż piętnaście, dwadzieścia cubitów. Nie sądzę też, żeby bramy zbyt długo wytrzymały taran. – Prawdopodobnie nie – odrzekł Justen. – Minęło ponad tysiąc lat, a może więcej, gdy ktoś zagrażał Sarronowi. – Odegnał muchę raz i drugi, w końcu skoncentrował się i ustawił delikatną barierę przeciwko owadom zadowolony, że przynajmniej tyle nauczył się od Krytelli. – Nie można zapominać, że biali planują z dużym wyprzedzeniem. Nie to co Sarronnyńczycy. Ha! Handlarze dywanów, ot i wszystko. Justen jechał dalej w milczeniu, raz po raz spoglądając na mury miasta, w miarę jak się oddalały, i krzywiąc się czasami, gdy zaskrzypiał wóz. Prawe rozwidlenie drogi pojawiło się nie więcej niż dwa kaye po wschodniej stronie murów. Po jakimś czasie, ciągle jeszcze przed południem, znad wody przy drodze zaczął się unosić nikły odór siarki. Przy strumieniu nie rosły żadne większe drzewa, choć kamienie ogrodzenia były bardzo stare. – Śmierdzi zgniłymi jajami. – Marynarz powożąca dwukółką zatkała nos. – Jaja pachną ładniej – odparł jeździec obok Justena. Uwagi najwyraźniej rozwiązały milczące dotąd języki. – ...po co to wszystko... – ...inżynierowie to wykorzystują... rakiety... – ...śmierdzi okropnie. Na pewno nie ma tu chaosu? W końcu dotarli do kamiennych murów osady uzdrowicieli. Bramy z czerwonego dębu otwarte były na oścież i przypięte łańcuchem. Za murami znajdował się otwarty brukowany dziedziniec. Prawie nie było czuć siarki. Po prawej stał kamienny, ale kryty strzechą budynek, który wyglądał na stajnię. Od dziedzińca do długiego niskiego budynku z czerwonym dachem rozciągał się ogród z przyciętymi drzewami. Justen zsiadł z konia i uwiązał siwka do barierki, która służyła za płot pomiędzy brukowanym dziedzińcem a ogrodem. Lekki wiatr niósł delikatną woń siarki przez trawy i kołysał niebieskimi kwiatami na długich łodyżkach, którymi obsadzono granice dziedzińca. Z budynku z czerwonym dachem wyszła jakaś kobieta w zielonej tunice i spodniach i poszła kamienną ścieżką, która przecinała ogród. Justen spojrzał na Firbeka. – Z przyjemnością zaczekamy tutaj – powiedział marynarz. Justen ruszył w kierunku kobiety. Na zakręcie po prawej, pomiędzy stajnią a głównym budynkiem, zobaczył niecki wypełnione pomarańczowożółtą siarką. Zatrzymał się kilka kroków przed siwowłosą uzdrowicielką. – Ty musisz być inżynierem z Recluce. Jestem Marilla, główna uzdrowicielka Gyphros. – Ukłoniła mu się. Justen odwzajemnił ukłon, dostrzegł przy tym głębokie, ciemne kręgi pod oczami kobiety. – Jak być może poinformowała was tyran, przybyliśmy po siarkę. – Chcielibyśmy, aby powód był inny. – Ja również – stwierdził Justen. – Już jest w workach, panie. – Kobieta wskazała na ścieżkę po prawej. – Worki są złożone na drugim końcu stajni, po stronie niecek do suszenia. Żałuję, że nie ma ścieżki dla wozu, ale każdy worek mieści tylko pół puda siarki. Przygotowaliśmy też trochę saletry. Jest tego pięć worków. – Ile jest siarki? – Cztery razy po dwadzieścia. – Na twarzy uzdrowicielki pojawił się przepraszający wyraz. – Zatrzymaliśmy tylko to, co absolutnie konieczne do uzdrawiania, najwyżej jakiś pud. – To więcej, niż moglibyśmy prosić. – Justen ponownie się pokłonił. – I dziękujemy za worki. – Mieliśmy posterunek w Middlevale, inżynierze. Biali zabili dwudziestu pięciu ludzi, choć nie stawiali oporu. Wszyscy szyliśmy przez ostatni ośmiodzień. – Rysy uzdrowicielki stwardniały. – Choć nie wyznajecie Legendy tak jak my, przybyliście, kiedy inni zawiedli. Skierujcie swoją broń na legiony przeklętego światła. – Zrobimy co w naszej mocy. – Justen spojrzał na stos czegoś, co wziął za kamienie, i z powrotem na wóz. – Czy marynarze mogą załadować siarkę? – Oczywiście. Potem wystawimy chleb, mięso i ser pod tamtymi drzewami. – Znowu spojrzała przepraszająco. – Mamy tylko sok z jagód krasnokrzewu i wodę. Justen uśmiechnął się. – To będzie aż nadto odpowiednie. I bardzo dziękuję. – Podziękowania nie są konieczne. – Uzdrowicielka się odwróciła. Justen wrócił do marynarzy. – O co chodziło? – Firbek, wciąż na koniu, zmierzył Justena wzrokiem. – Siarka jest w workach, jakieś osiemdziesiąt półpudowych worków. Jest też pięć worków saletry. – Justen zakaszlał. – Kiedy twoi żołnierze załadują wóz, uzdrowiciele nakryją do posiłku przy stole na dworze, pod drzewami. – Osiemdziesiąt? – zapytał Firbek, grymas przemknął mu po twarzy. – Osiemdziesiąt – powtórzył Justen. Stłumił uśmiech, gdy zobaczył, jak wieść o posiłku rozchodzi się pośród konnych marynarzy. – W porządku. Idźcie za inżynierem! I żadnego lenistwa, jeśli chcecie się nacieszyć jedzeniem! Justen poklepał siwka i spojrzał ku uzdrowicielce, która obserwowała z kąta ogrodu, jak marynarze wynoszą siarkę z gospodarstwa. Trzej inni uzdrowiciele, dwóch mężczyzn i kobieta, wynosili duże półmiski i ustawiali je na stole razem z dzbanami i wyszczerbionymi kubkami. Gdy ostatni worek siarki został załadowany i umocowany na miejscu, Justen klepnął siwka i ruszył do stołu. Był równie głodny jak marynarze. – Panie? – Starsza uzdrowicielka skinęła w stronę siwka. – Tak? – Czy to twoja laska? – Ach... cóż, tak. To prezent, ale jest moja. – Jesteś kimś o wiele więcej niż inżynierem, młodzieńcze. Ale nie pokładaj zbyt wiele zaufania w tej lasce. Justen się zaczerwienił. – Wiem, że twoja księga mówi, iż... – Uzdrowicielka się uśmiechnęła. – Moja księga? – Ta napisana przez waszego założyciela, Podstawy ładu. Nasze ciała być może żyją w zamknięciu, ale to nie znaczy, że nasze umysły również. – Kobieta skinęła w stronę stołu; marynarze zaczęli już jeść. – Ty też musisz coś zjeść. Ale pamiętaj, że tej laski należy używać, nie opierać się na niej. Justen niedostrzegalnie pokręcił głową. Najpierw Firbek i jego niezadowolenie z powodu ilości siarki, a teraz to? Musi porozmawiać z Gunnarem. Zdecydowanie musi. XXXVI Justen oparł się i pozwolił owiewać się chłodnej wieczornej bryzie napływającej ze wschodu i od strony Westhorns. Na drugim końcu ganku Clerve zmagał się ze sfatygowaną gitarą i starą pieśnią. ...na morskim brzegu, gdzie pienią się wody, odchyl głowę i usłysz lot wichru. Wschodni wiatr kocha światło słońca, A zachodni kocha noc. Północny dmie samotnie, kochana, A ja lękam się światła. Zabrałaś me serce, kochana, Porwałaś wichrami nocy. Płomienie, które roznieciłaś, Palą się dłużej od światła. ...palą się dłużej od światła, kiedy wody pienią się bielą, odchyl głowę i usłysz lot wichru. Płomienie, które roznieciłaś, Rozjaśnią moją noc... Justen słuchał słów pochodzących z czasów założenia Recluce. Nie spojrzał w stronę schodów, gdzie Gunnar i Krytella rozmawiali cicho. Choć byli na tyle blisko, że mógł przywołać ich słowa na grzbiecie wiatru, nie zrobił tego. Chłodna bryza mierzwiła mu za długie już włosy. – A może coś bardziej pogodnego? Wyszeptana prośba dotarła mimo poszumu wiatru i Clerve usiadł z powrotem na stołku. ...zaśpiewaj pieśń złotych monet, o plecaku pełnym ptaków, minstrelu łaknącym miłości, zawodzącym miłosne słowa... – To lepsze. Znasz coś o białych diabłach? Albo tych dziwnych wyznawcach Legendy? – zapytał beznamiętnie Quentel. – Wiesz, że gdyby nie chodziło o Legendę... – zaczęła Berol. – Wiem – burknął Quentel. – Nie wykuwałbym tutaj rakiet dla tyran. – Byłoby lepiej, gdybym miał ich więcej – chłodny ton Firbeka zagłuszył gitarę Clerve’a. Justen odwrócił się w jego stronę. Potężny marynarz niemal niesłyszalnie wsunął się w kąt ganku. Młody inżynier zmarszczył brwi niewidoczny w ciemnościach, wyczuwając coś złego w słowach Firbeka. – Już kujemy do późnej nocy. Nie potrzeba nam więcej wypadków. – Głos Altary był równie lodowaty jak Firbeka. – Czy możemy po prostu cieszyć się muzyką? – zapytał Castin. – Pozwólcie staremu biednemu kucharzowi zamkniętemu w kuchni gorętszej niż wasza kuźnia nacieszyć się grą tego młodzieńca. – Proszę bardzo. Proszę bardzo. – Firbek zszedł niespiesznie po schodach i przeciął ciemne podwórko, omal nie wpadając na plot ogrodu, gdy kierował się do baraków marynarzy. – ...zawsze wszystko psuje. – Zaśpiewaj coś jeszcze, chłopcze! – rozkazał Castin. Palce Clerve’a przebiegły po strunach, a jego czysty głos uciszył pozostałych. Patrzyłam, jak mój ukochany wyrusza w morze. Tak zręczne ma dłonie; pomachał do mnie. Ale potem wody spieniły się bielą, A mój ukochany okłamał mnie. Och, miłość jest dzika, miłość jest zuchwała. Jakże szczere są pierwsze kwiaty, Ale miłość się starzeje, A namiętność stygnie I znika niczym poranna rosa... – Jak to młodzi, zawsze biadolą, jaka smutna jest miłość. Castin objął Nincę w talii. Uzdrowicielka zdawała się ignorować ten gest, ale Justen wyczuł uśmiech mimo ciemności. – Jeszcze jedną, a potem... – Co potem? – Nieważne... Gdy Clerve znowu dotknął strun, Quentel wśliznął się w mrok, a po chwili znikła Altara. Gdybym niósł bukiety kwiatów Albo leżał w buduarze mojej pani... Gdybym dzierżył władzę Albo strącił Wieże Zachodzącego Słońca... Gdy ucichła ostatnia srebrna nuta, Castin i Ninca podnieśli się z miejsc, a zaraz za nimi Berol i Jirrl. Krytella przeciągnęła się i wstała. – Clerve dobrze śpiewa. Miło się słuchało. Ale jestem zmęczona, a jutro muszę jechać zbadać córkę tyran. Znowu – dodała uzdrowicielka z przesadnym jękiem. – Oto męki bycia dobrym uzdrowicielem – zachichotał Gunnar, opierając się prawą ręką o poręcz ganku. – To był miły wieczór. – Justen przeciągnął się i podszedł do Krytelli. – Dobranoc, Gunnar... Justen. Uzdrowicielka obeszła Justena i zniknęła wewnątrz domu. Justen żałował, że słowa nie były naprawdę przeznaczone dla niego. Odwrócił się, gdy podszedł Clerve. – Dziękuję. Dobrze śpiewasz. – Dziękuję, mistrzu Justen. – Chłopak skinął głową, zszedł po schodach i ruszył na koniec baraków, gdzie mieli swoje pokoje inżynierowie. Gunnar i Justen stali sami na stopniach. – Nie będzie już wielu takich miłych wieczorów. – Gunnar zerknął na południe. – Biali przedarli się przez Westhorns i dotarli do górnego traktu nad rzeką. – Tyran nic nie mówiła. – Justen odkaszlnął. – Widziałeś maszerujących werbowników? Albo tych wszystkich uciekających ludzi? – Mówisz tak, jakby tyran stawiała wszystko na Sarron. Na ciemności, to ciągle siedem dni jazdy do Rulyarth. – Ich wiara w Legendę nie jest już tak silna jak niegdyś. – Gunnar wzruszył ramionami. – I wszyscy boją się białych. Jeśli upadnie Sarron, upadnie też Sarronnyn. Justen zadrżał, słysząc chłód w głosie brata. „Jeśli upadnie Sarron, upadnie też Sarronnyn”. Słyszał te słowa bez przerwy, jeszcze długo potem jak wdrapał się na swój siennik, dopóki gdzieś nad ranem nie odpłynął w niespokojny sen. XXXVII Justen odłożył na bok ukończony grot z czarnego żelaza, ostatni tego ranka. Po raporcie złożonym Altarze przez Gunnara inżynierowie na zmianę wykuwali rakiety i strzały, pracując do późnego wieczoru, gdy posłańcy w błękitnych mundurach galopowali w górę rzeki, przynosząc ciągle raporty o zbliżaniu się białych. Firbek upierał się, że tylko rakiety mogą zatrzymać Żelazną Straż. Justen zacisnął wargi. Czy Żelazna Straż była aż taka groźna? Jak dotąd widział tylko sztandary białych wojsk. Czy Żelazną Straż trzymano w odwodzie na konfrontację z ładem – może na czas inwazji Recluce? Inżynier odetchnął głęboko. Spekulacje i zgadywanki niczego nie wykują. – Idź się czegoś napić. Potem zajmiemy się rakietami. Clerve otarł raz jeszcze czoło, skinął głową i odłożył młot. Justen poszedł za nim. Potrzebował wody i świeżego powietrza tak samo jak czeladnik. Podniósł pusty dzban stojący na ławie. Nicos przesunął żelazo w palenisku i podniósł wzrok na przechodzącego Justena. – Co słychać? – Jeszcze dwadzieścia grotów. Rakiety zajmują mi więcej czasu. – Każdemu zajmują więcej czasu. Są jak bolesny wrzód na tyłku. – Żylasty inżynier spojrzał na młyn młotkowy. – Quentel nie jest zachwycony tym całym prochem, choć w piwnicy są pojemniki z czarnego żelaza. – Ja też bym nie był. – Ani Firbek. – Nicos prychnął. – Psioczył jak demony, kiedy Altara mu powiedziała, że marynarze będą musieli pomóc ładować proch do rakiet. – Firbek zawsze psioczy, zwłaszcza za czyimiś plecami. Nie przepadam za nim, ale nie wiem dlaczego. – Justen wzruszył ramionami i podniósł dzban. – Nie można wszystkich lubić. On po prostu wykonuje swoją pracę. – Nicos ponownie odwrócił żelazo. – Wtedy przyjazd do Sarronnyn wydawał się dobrym pomysłem. Teraz już nie wygląda to tak dobrze. – Wiem. Nicos ustawił żelazo na kowadle, a Justen wyszedł z kuźni na osłonięty ganek. Clerve siedział w gorącym, nieruchomym powietrzu niczym mokra ścierka. Ubranie miał ciemne od potu. Justen spojrzał na swoje odzienie, jeszcze bardziej mokre niż chłopaka. W końcu wziął wiadro i dzban i wyszedł na letni skwar, zastanawiając się kiedy, jeśli w ogóle, lato w Sarronnynie przejdzie w jesień i przestanie tak prażyć. Powlókł się w kurzu w stronę pompy. Trzy kurczaki przypatrywały mu się w milczeniu z cienia po północnej stronie starego domu. – Za gorąco, żeby gdakać. To dopiero upał. – Napełnił wiadro i powlókł się z powrotem na ganek. Clerve napełnił kubek. – Dzięki, Justen. Nie rozumiem, jak to robisz. Po prostu nie ustajesz. – Praktyka. Justen zmarszczył brwi, gdy poniewczasie zmusił się do zaklęcia ładem wody w wiadrze i kubku Clerve’a. W końcu, po zadręczaniu Krytelli prawie przez ośmiodzień, nauczył się oczyszczać wodę ładem przeciwko chorobom. Oczywiście nie pomagało, jeśli nie pamiętał, aby wykorzystać to, czego się nauczył. Justen spojrzał na Clerve’a. Miał nadzieję, że ten jeden łyk nie zaszkodzi czeladnikowi. Otarł czoło rękawem, nalał sobie kubek i zmusił się do powolnego wypicia ciepławej wody. W końcu podniósł dzban i popatrzył na pomocnika. – Chodź. Musimy wracać do roboty przy obudowach rakiet. Clerve wstał. – Czy rakiety naprawdę przyniosą jakiś pożytek? Przecież biali ciągle się zbliżają? – Nie wiem. Ale się przydadzą. Weszli do kuźni, gdzie dźwięczały młoty i dudnił młyn młotkowy. Justen postawił na ławie pełny dzban, po czym wziął arkusz blachy. Clerve pracował przy miechach, podczas gdy inżynier wsunął stal do pieca i obserwował, jak powoli zmienia kolor. Po pewnym czasie wyjął wiśniowoczerwone żelazo. Clerve uniósł młot... pozwolił mu opaść i znowu uniósł... opuszczał i znowu podnosił. Często przerywał i ocierał czoło. W przerwach pomiędzy uderzeniami młota Justen poprawiał żelazo na kowadle, obserwując, jak obrabiany kawałek staje się coraz cieńszy. W końcu wziął suwmiarkę, wymierzył, skinął głową na Clerve’a i włożył metal na powrót do pieca. Po ponownym rozgrzaniu żelaza tym razem Justen wziął mniejszy młot i gładzik. Po ostatniej serii uderzeń cofnął się i pozwolił stali ostygnąć. Pomocnik naznaczył kredą linię i ułożył na arkuszu szablon. Kilka szybkich uderzeń i na arkuszu grubości pergaminu pojawił się zarys obudowy rakiety. Powoli ciężkimi nożycami wycięli obudowę. Zniekształcenia powstałe przy cięciu nie osłabiły zbytnio działania rakiety, zwłaszcza w porównaniu z tak precyzyjnym kuciem jak przy łopatkach turbiny czy częściach pompy. Justen ułożył płaskie żelazo na piecu i pociągnął solidny łyk wody z dzbana. Czy rakiety pomogą? A co z działami, które – jak mówił Gunnar – ciągnięto traktem nad rzeką? Jak rakiety mogą się przeciwko nim przydać? Czy nie ma j ak i e g o ś sposobu? Justen przeniósł jeden bok obudowy do pieca, aby go rozgrzać, zanim wybije otwory na nity i wygnie metal w cylindryczny kształt. Później będzie musiał pomyśleć o armacie i prochu. Później. Jakoś. XXXVIII Justen nasypał odrobinę prochu na palenisko pieca, zatkał kolbę i odłożył ją na stalową płytę na ławie. Wziął sosnową drzazgę ze skrzyni na wióry i rzucił ją na węgle, dmuchając lekko, dopóki drewno nie zapłonęło i mógł wyciągnąć drzazgę. Z niewielkiej odległości rzucił płonące drewienko do prochu. Zamknął oczy i skupił zmysły, gdy proch wybuchł. Potem otworzył oczy i położył płonącą drzazgę na palenisku, zaciskając mocno wargi. Raz jeszcze nasypał nieco prochu na palenisko i znowu zakorkował kolbę. Ponownie zamknął oczy i skupił się. Tym razem proch pozostał prochem. Westchnąwszy, podniósł sosnową drzazgę i rzucił ją z powrotem na węgle, aż zapłonęła. Wtedy ostrożnie podpalił proch, zamknął oczy i wysunął zmysły. Z blachy uniosła się smużka nasyconego siarką dymu z osadu. Justen kichnął i potarł nos. Zmarszczył brwi i odłożył drzazgę, sięgając po kolbę z prochem. Znowu kichnął. Po serii kichnięć znowu potarł nos, po czym raz jeszcze nasypał szczyptę prochu na żelazo. Skoncentrował się, próbując odtworzyć wzory. Nic się nie stało. Nie tracąc cierpliwości podniósł drzazgę i zapalił ją, po czym rzucił płomień na maleńki stosik prochu, próbując zatrzymać w myślach kombinację połączeń, które prowadziły do chaosu destrukcji. Wzory ładu znowu zawiodły. Justen zmarszczył brwi: wzory przecież istnieją. Musi tylko stworzyć właściwe. Czego potrzebuje ogień? Czegoś do spalania... i powietrza. Wygaszony ogień, piec ani palenisko nie działały dobrze. Czy istnieje połączenie z powietrzem? Czy musi jakieś stworzyć? Ponownie sięgnął po proch... skupił się... sięgnął po proch... skupił się. Oczy go piekły, nogi bolały, kiedy... Whhhsssttt! Przez zamknięte powieki błysnęła jasność i przez chwilę zdawało się, że kuźnia się kołysze. Spojrzał bezmyślnie na żelazo. Ani śladu prochu. Żadnego dymu. Nasypał jeszcze jedną szczyptę prochu i spróbował odtworzyć wzory. To samo: jasny błysk, wrażenie kołysania się. Justen pokręcił głową. Czy naprawdę chciał użyć tych wzorów? Wydawało mu się, że mózg niemal wiruje wewnątrz czaszki. Odetchnął głęboko, wytarł żelazo i odwrócił się do drzwi. Gwiazdy lśniły chłodno, gdy wyszedł we wczesnojesienny wieczór. Kwaśny dym, nie prochu, lecz dalekiego ognia, zapiekł go w nozdrza. Dochodził z północy, od strony rzeki, zapowiadając nadejście białych. Tunika Justena falowała w chłodnym wietrze. Odwrócił się do drzwi i zamknął je najdelikatniej jak mógł. Pomimo wysiłków skrzyp był wystarczająco głośny, aby nocne owady na chwilę zamilkły. – Justen? Co ty wyprawiasz, na piekielne demony? – Gunnar stał w ciemnościach niecałe dziesięć kroków od brata. – Stwarzam niemożliwe. Gunnar pociągnął nosem i spojrzał na pustą kolbę w dłoni Justena. – Powinienem się domyślić. Wiesz, jakie to uczucie? – Uczucie? – Justen ponownie odetchnął głęboko. – To, co mnie obudziło. Zupełnie jakbyś obrócił ład w chaos. – Niezupełnie. Splatasz dwa niewielkie wzory ładu, a kiedy je połączysz... hm, stwarzają własny chaos. – Ład stwarzający chaos? To niemożliwe! – To niezupełnie tak działa – próbował wyjaśnić Justen. – Bardziej przypomina to sytuację, gdy w strukturze znajduje się za wiele ładu, a ponieważ nie może się utrzymać, rozprężenie stwarza chaos – tak jak wtedy, gdy ogrzewasz wodę, żeby uzyskać parę. Gunnar pokiwał głową w ciemnościach – gest ten mógł dostrzec jedynie mag albo inżynier. – Zaufaj inżynierowi... – Wydajesz się niezadowolony... – Bo chyba nie jestem. Myślę, że zrobiłeś o wiele więcej, niż sobie zdajesz sprawę. – Gunnar odgarnął włosy z czoła. Justen czekał. – Połączyłeś budowanie i niszczenie, ład i chaos. – Gunnar roześmiał się nerwowo. – Nigdy nie było szarego maga, ponieważ nikt nie wymyślił, jak połączyć ład i chaos. Zdołałeś obrócić ład w chaos. Ale szara magia musi działać w obie strony. Czy potrafisz zamienić chaos w ład? – Nie sądzę, żebym w ogóle chciał próbować, nawet żeby ochronić Legendę. Spojrzeli na wschód, na ciemne mury. Miasto oświetlała jedynie garstka pochodni. – To dobrze. Choć nawet i to może nie wystarczyć – stwierdził oschle Gunnar. – A teraz pozwól, że trochę się prześpię, i nie wytrącaj ładu z jego struktury. – To nie było tak. – Tak to wyglądało. – W porządku – westchnął Justen. – Zobaczymy się rano. – Nie zobaczymy się. Jadę na południe sprawdzić, jak daleko zaszli biali. Tyran chce więcej szczegółów na temat tych dział czy też długich strzelb. Powinienem wrócić do wieczoru. – Mówiąc twoimi słowami, przywlecz tu swój tyłek w jednym kawałku. – Dobra. – Gunnar się roześmiał i na chwilę objął Justena. – Dobrej nocy, chociaż to już bardziej dzień dobry. Justen obserwował przez chwilę, jak brat idzie w stronę starego domostwa. Potem zawrócił do baraków i swego małego pokoju. XXXIX Justen przystanął za drzwiami kuźni, spoglądając na szare chmury. Czuł na plecach lekką bryzę, która naprawdę obiecywała ostudzić kuźnię. Może w końcu przyjdzie jesień. Odwrócił się i spojrzał na drogę. Przez ostatnie parę dni turkotanie kół wozów oraz stuk końskich kopyt wypełniały każdą chwilę ciszy w hałaśliwej pracy kuźni. Na głównym trakcie panował niemal ciągły ruch. Dwukółki i powozy toczyły się z północy do Rulyarth; żołnierze i wozy z zapasami wchodzili do Sarronu, zanim rozesłano ich do wzmocnionych wałów na południowy wschód od miasta. Mniej szczęśliwi kuśtykali drogą na północ, w stronę oceanu. Justen pokręcił głową i wszedł do kuźni. Miał uczucie, że ktoś zagląda mu przez ramię do warsztatu. Spojrzał za siebie, ale nikogo tam nie było. – Dobra, zajmij się czymś pożytecznym. – Stojąca wraz z Nicosem przy drugim piecu Altara odłożyła młot i przebijak. – To wszystko trzeba ponitować. Justen przyjrzał się kwadratowym ramom z czarnego żelaza, przebiegając wzrokiem od ukończonych ram na stojaku do ciemnych kawałków drewna. Podszedł do warsztatu i wybrał kawałek drewna, a potem następny, przyglądając się uważnie trzem stosom o różnych kształtach. Za drewnem stały beczki gwoździ i haków. Młody inżynier znowu obejrzał się przez ramię. Nikt nie wszedł przez frontowe drzwi kuźni. – Widziałaś Gunnara? – zapytał. – Jest na wzgórzach, na zachód od Klynstatt. Z pomocą wiatrów śledzi, gdzie ci przeklęci magowie rozstawili swoich żołnierzy, zwłaszcza Żelazną Straż. – Al tara odchrząknęła. – Trzeba to zrobić. Musimy mieć je gotowe, zanim biali zanadto się zbliżą. Justen pokiwał głową. – Jestem zaskoczony, że Firbek nie narzeka, że nadal nie mamy dość rakiet. – Zerknął przez otwarte drzwi na dziedziniec, gdzie marynarze pracowali przy nowej składanej wyrzutni. – Czy Firbek mówił coś o... – Nie dokończył. – O twoim wspomaganiu ładem rakiet po wystrzeleniu? – prychnęła Altara. – Zdecydował, że lubi mnie bardziej niż ciebie, a wiesz, jak bardzo mnie lubi. Pytał, czy pomogę przy rakietach, jeśli biali dotrą do bagien. – Jeśli? Raczej kiedy. – Podzielam twój optymizm. – Wzruszyła ramionami. – Powiedziałam, że pomogę. Nicos zajmie się minami. Możesz pomagać każdemu, kto tego potrzebuje, albo zająć się jakimkolwiek figlem, który wymyśliłeś dla białych. Justen spojrzał na nią ostro. – Gunnar powiedział, że trzeba dać ci wolną rękę. Nie powiedział dlaczego. Nie dyskutuję z magami pogody. I nikt nie zamierza kwestionować ani twojej odwagi, ani osiągnięć. – Altara odchrząknęła i spojrzała na niego. – Ale i tak musisz pomóc nitować te obudowy. Justen powiesił tunikę i podszedł do pieca. Spojrzał znowu na obudowy min. Czy jeśli w grę wchodzi przetrwanie, służenie ładowi różni się bardzo od służenia chaosowi? Oba zdawały się polegać na wynajdywaniu lepszych środków destrukcji. Dołożył węgla drzewnego i pompował wielkie miechy, aż ogień rozbłysnął niemal bielą, podniósł szczypce i wsunął do pieca pierwszą część obudowy, pozwalając jej się rozgrzać, aż nabrała koloru wiśniowej czerwieni i mógł wybić otwory na nity. Na trakcie turkotały wozy i maszerowali żołnierze w niebieskich mundurach. Kobiety, mężczyźni oraz dzieci szli na północ. Justen wyjął żelazo z pieca i położył na kowadle. Potem podniósł młot i przebijak. XL Wojska Sarronnynu oraz ich umocnienia utworzyły łuk tuż pod szczytem wzgórza. Po prawej znajdowały się moczary Klynstatt, a za nimi płynęła rzeka Sarron. Z lewej, na północnym wschodzie, stała dębowa puszcza, gdzie ciemność pod sękatymi konarami pełna była grubych, poskręcanych korzeni i wilgotnych rozpadlin. Od czasu do czasu niósł się na południe odór stęchłej wody i skrzek jaszczurek. Na południowym wschodzie wyrastały smugi czarnego dymu, znacząc przejście białej hordy, która wlokła się pod górę na drugim końcu doliny Klynstatt. Pomiędzy armią białych i Sarronnynu biegł szlak handlowy niczym brązowy sznur łączący dwa odważniki. Za Justenem, na szczycie wzgórza, stara kamienna strażnica powiewała niebieskim sztandarem z orłem – wojenną flagą Sarronnynu. Justen stał po prawej stronie umocnień i przyglądał się drodze – również zmysłami. Jakieś dwa kaye dalej, częściowo osłonięta przez niskie wzniesienie, nie dość strome, żeby je nazwać wzgórzem, biała armia formowała szyki pod różnobarwnymi sztandarami: karmazynowymi Hydlen, purpurowymi Gallos, zielonymi Certis, złotymi Kyphros i oczywiście białymi z karmazynowym brzegiem Fairhaven oraz zielonymi z karmazynowym brzegiem Żelaznej Straży. Justen obejrzał się na kamienną strażnicę, którą Zerlana zajęła na punkt dowodzenia. Krytella i uzdrowiciele czekali za niskim nasypem ziemnym na lewo od strażnicy. Dalej na północny wschód, jakieś cztery kaye po drugiej stronie płaskowyżu, leżał Sarron. Jedynie brązowiejące ścierniska oddzielały miasto od prawdopodobnego pola bitwy. Stały wiatr ze wschodu, znad wiecznych lodów Westhorns, targał błękitnymi sztandarami Sarronnynu i zielonoczarną flagą jedynego oddziału Southwind, który począwszy od najmłodszego żołnierza, skończywszy na siwowłosej dowódcy, składał się z kobiet o surowych twarzach. Ciężkie szare chmury zwiastowały nadciągającą zagładę. Mimo że wiatr był chłodny, Justen otarł czoło. Czy poczucia zagłady nie wzmacniał jeszcze zapach płonących pól i domów? Czy może odbijało ono tylko jego własny brak doświadczenia? Zacisnął palce na drewnie laski, która nagle zrobiła się śliska. Od strony armii chaosu dotarło niskie dudnienie bębnów i potoczyło się echem ku obrońcom. Kopyta wierzchowców białych lansjerów wybijały rytm staccato, wyjeżdżając ze swoich pozycji na drugim krańcu doliny. Za lansjerami czekali żołnierze Gallos i Certis, a także Żelazna Straż. Ponad nasypem na przeciwległym zboczu wzgórza powiewał pojedynczy biały sztandar. Chłód wiejący od umocnienia przyciągnął uwagę Justena, mimo iż opadł za wał ziemi. Biali jeźdźcy zbliżyli się do stóp wzgórza trzymanego przez Sarronnyn i wjechali na wyższy teren ponad bagniskami po prawej stronie Justena – trochę poza zasięgiem strzału z łuku i tuż przed minami zakopanymi pod przyniesioną tu trawą na zboczach. Od strony białego sztandaru błysnęła pojedyncza kula ognia i pomknęła ku wzgórzu Sarronnynu, rozprzestrzeniając ogień, dopóki nie uderzyła w ziemię. Kilka cienkich smug tłustego czarnego dymu popłynęło w niebo, ale w ślad za płomieniem nie rozległy się żadne krzyki. Ziemia zadrżała. Za strażnicą stali w szeregu jeźdźcy w niebieskich mundurach. Konie miały zasłonięte oczy. Czekali. Justen pokiwał głową. Jak dotąd Zerlana przewidziała taktykę magów. Na wzgórzu trochę się uciszyło. Justen czekał. Gruchnęło. Okrągły odcinek wzgórza pomiędzy dwoma rowami wyleciał w powietrze. – Długie strzelby! – Mają działa! – Clerve spojrzał na Justena. – Gunnar o tym pomyślał. – Justen potarł czoło. – To ma sens. My mamy rakiety. – Przyjrzał się terenowi. – Ale oni nie potrafią kuć czarnego żelaza – zaprotestował czeladnik. – A więc... Żelazna Straż potrafi wykorzystać zwykłe żelazo albo brąz, a my ciągle nie umiemy użyć chaosu do podpalenia ich prochu – warknął Justen. Znów gruchnęło. Po drugim wybuchu rozległy się krzyki. I znowu. Justen zlokalizował stanowisko: trzy działa za niskim wzgórzem po lewej od trzonu armii białych. Kolejny wybuch. – Spróbujcie rakiet! – rozkazał ochrypłym głosem Firbek. Justen wyczuł raczej, niż usłyszał uderzenie krzesiwa i wsuwanie rakiety do lufy wyrzutni. Wyczuł również dotknięcie ładu Altary. Wybuch dymu i plama ognia na wzgórzu osłaniającym działa potwierdziły, że pocisk dotarł do celu. Za pierwszą podążyła druga rakieta, z niewielkim efektem. Kolejna część okopów eksplodowała i rozrzuciła po wzgórzu drewno, ziemię i ciała. Justen sięgnął zmysłami ku działom, aż rozbolała go głowa, ale nie mógł do nich dotrzeć. Kolejna eksplozja. Na wzgórzu pojawiło się więcej wypalonej ziemi i zwęglonych ciał. – Kryć się! – Justen poczołgał się wzdłuż okopów w lewo, trzymając w lewej dłoni czarną laskę i omijając klęczących łuczników. – Uważaj! Och... wybacz, panie. Ale Justen już minął dowódcę szwadronu łuczników, a pozostali usunęli mu się z drogi. Zanim dotarł na koniec okopów, ciężko dyszał. Rowy od karłowatego dębu i krzewów jeżyn na skraju dębowej puszczy oddzielało niecałe pół kaya trawy na wzgórzach, nie wyższej niż do kolan. – Chcesz to zrobić? Nikt mu nie odpowiedział. Wziął kilka głębokich oddechów i chwycił mocniej laskę. Wybuch. Zanim jeszcze ustały drgania spowodowane uderzeniem pocisku, Justen wysunął się z rowu i pobiegł do lasu, mając nadzieję, że jest poza zasięgiem łuczników i że biali uznają strzelanie z działa do jednego człowieka za marnowanie pocisku. – Kto to? – krzyknął ktoś zza tumanu kurzu, który podniósł się po strzale białych. Justen zignorował głos i biegł dalej, myśląc, że zapomniał o czymś ważnym. Następna eksplozja. Justen oddychał chrapliwie. W końcu zahamował za karłowatym dębem, a nogi uginały się pod nim na nierównym gruncie. Jak do tej pory biali zadowalali się przeczekiwaniem wojsk Sarronnynu. Kolejna seria rakiet uderzyła we wzgórze osłaniające ? działa białych. Justen pokręcił głową, zastanawiając się, dlaczego Firbek nie próbuje przerzucić rakiet ponad wzgórzem. Ale jak można wymierzyć trajektorię? Mimo to niewiele dobrego przyjdzie z bezpośredniego ostrzału wzgórza osłaniającego działa białych. Justen ponownie odetchnął głęboko i ruszył na dół, wysuwając zmysły. Miał nadzieję, że nie wysłano naprzód zbyt wielu białych zwiadowców czy łuczników. Niecałe trzysta kayów niżej inżynier przystanął, wyczuwając białego łucznika w głębi gęstszego lasu. Przypadł płasko do ziemi za kolejnym karłowatym dębem i wstrzymał oddech. Wciąż nie wyczuwał dział; słyszał jedynie nieustanne wybuchy i sporadyczne krzyki. Sarronnyńczycy byli w opałach. Jeśli zaatakują, biali magowie usmażą ich kulami ognia. A jeśli zostaną w okopach, w końcu zniszczą ich armatnie pociski. Jeśli się wycofają, aż nazbyt wielu zostanie wyciętych w pień przez większą liczbę konnych białych lansjerów albo Żelazną Straż. Justen usiłował przekraść się obok łucznika. Czuł beznadziejność sytuacji. Chciał tylko podejść na tyle blisko dział, żeby sprawdzić, czy potrafi powtórzyć sztuczkę z prochem. Zaczął się czołgać przez trawę, próbując nie zważać na wystające kamienie i laskę, która utrudniała ruch. Po trzydziestu cubitach zatrzymał się pod następnym karłowatym dębem. Na górze wciąż padały pociski. Myśl, rozkazał sobie. A co z osłoną, jakich używa się na czarnych okrętach? Czy zdołam ją utrzymać, gdy będę szedł niemal na oślep przez zarośla po nierównym terenie? Jeszcze raz głęboko odetchnął. Nad głową przeleciała mu strzała. Justen schylił się, ciągle próbując się skupić na utkaniu osłony wokół siebie. Jeszcze jeden pocisk uderzył we wzgórze za jego plecami. Powoli tkał tarczę, aż w końcu nie widział już nic poza czernią. Umysł dostarczał mu jedynie niewyraźny obraz ziemi i niskich drzew dokoła. – Przeklęty czarny mag! Zniknął... – Strzelaj. – Gdzie? Justen gorączkowo przesuwał się w dół, dopóki nie zgubił pierwszych łuczników – i znalazł następnych dwóch. Zaczerpnął tchu i szedł dalej w stronę stanowiska dział. Za nim padały pociski. Od strony dębowej puszczy zdawał się nadbiegać nikły szelest, odgłos butów, ale zasięg jego zmysłów kończył się daleko przed gęstymi drzewami. Szedł dalej w dół. I znów pocisk. – Czarny zwiadowca jest gdzieś na skraju! Celuj w te zarośla! Tam! Justen przypadł do ziemi, gdy pomknęła ku niemu strzała, po czym podniósł się niezdarnie i pospieszył w dół. Nawet trawy zdawały się czepiać jego butów. – Jest bliżej. Próbuj tam! Justen wgramolił się w zagłębienie terenu, które mogło być wyschłym łożyskiem strumienia, i ruszył ciężko w dół. – Zgubiliśmy go... na światło. Głos z puszczy był bardziej odległy i Justen miał nadzieję, że jest z dala od białych magów, którzy najwyraźniej go tropili. Stanowisko dział było ciągle setki cubitów dalej, kiedy odkrył, że potrafi je wyczuć, ale wzrok miał tak rozproszony, że parł dalej w ciemnościach, przystając w końcu niedaleko od wzgórza osłaniającego działa. Na równi obawiał się teraz bezużytecznych rakiet Firbeka, jak i strzał oraz dział białych. Justenowi drżały nogi, gdy usiadł w trawie i zaczął się koncentrować na prochu w białych pociskach ze zwykłego żelaza. Czy jego wysiłek poskutkuje? Musi. Potarł czoło i odetchnął głęboko, skupiając się na stworzeniu specjalnego ładu prochu i powietrza. Trzy fale następujących po sobie eksplozji i ognia zalały szczyt wzgórza, wypalając trawy nawet na zboczu najbliżej Justena. Potem nastąpił skręt, gwałtowny splot, choć niewidzialny, zderzenie ładu i chaosu wybuchło mu pod czaszką niczym pęknięty parowy kocioł i runął twarzą w trawę i kurz. XLI Ziemia zadudniła i ogromny kłąb płomieni buchnął w niebo. Jeden z trzech białych magów stojących za prowizorycznym nasypem, dowodzący wojskami Fairhaven, zatoczył się i padł. Dwóch pozostałych spojrzało po sobie. – Przez ciemność przeklęci czarni! – Zerchas wyjrzał ostrożnie na falujące płomienie, gdzie chwilę wcześniej stało działo Żelaznej Straży. – Jak... co... czułeś ten skręt? Beltar otarł czoło. – Ja... nigdy nie czułem czegoś podobnego. To było jak błysk ładu obróconego w chaos. – Każdy biały w Candarze to poczuł – warknął Zerchas. – Jesteś potężnym mistrzem chaosu. Co to było? – Nie wiem. Krępy mag zaszurał w kurzu butami z białej skóry. – Lepiej, żebyś się dowiedział. Beltar spojrzał na dolinę, obserwując kłęby dymu, gdy raz po raz strzała o grocie z czarnego żelaza znajdowała białego lansjera. – To nie może się teraz powtórzyć. – Jesteś pewien? – Tak. Poza tym, cokolwiek zrobił ten czarny, potrzebuje prochu, a nie ma go już więcej. – Z całą pewnością. Nie ma też więcej dział. – Umm... – Eldiren dźwignął się z trudem do pozycji siedzącej. – No? – Zerchas spojrzał na szczupłego maga na ziemi. – Wiesz, co się stało? Beltar wyciągnął butelkę z wodą i Eldiren się napił. – Nieważne. Już zniszczyliśmy połowę ich armii. – Zerchas odwrócił się do posłańca w bieli. – Powiedz Jekli, żeby Piąty i Trzeci ruszali do ataku. Piąty i Trzeci. Rozumiesz? – Tak, panie. Marszałek Jekla ma rzucić do ataku Piąty i Trzeci. Beltar zerknął na Zerchasa. – Dalej chcesz, żebym się trzymał z tyłu? – Co za sens rzucać ogniem na ziemne umocnienia? – Mógłbym zrównać miasto z ziemią. – Świetnie... kosztowałoby to nas jedynie więcej żołnierzy, a Sarronnyńczycy nie mieliby już nic do stracenia. Bitew nie wygrywa się magią – prychnął Zerchas. – Żołnierze wygrywają bitwy. – A co z Jehanem? Używa magii, żeby pomóc Żelaznej Straży, żeby osłonić skrzydło. – Straż wygra tę bitwę, nie magia. – Zerchas odwrócił się i poszedł na grzbiet wzgórza, gdzie oczekiwali go marszałkowie. Eldiren spojrzał na Beltara. Beltar wzruszył ramionami. Obaj obserwowali, jak purpurowe sztandary pędzą w stronę umocnień Sarronnynu. XLII Zapach dymu i siarki, płonących traw i zwęglonych ciał wypalił nozdrza i gardło Justena. Kaszlał, leżąc w trawie i powstrzymując mdłości. Ostatnia, mniejsza eksplozja, wstrząsnęła wzgórzem. Inżynier powoli usiadł. Potarł pulsujące z bólu czoło. Teraz musi jedynie wrócić na swoją stronę pola walki. Utkał ponownie tarczę ze światła i ruszył na północ. Mijając zamieszanie i wrzaski po stronie białych, przeszedł połowę długiego zbocza utrzymywanego przez wojska Sarronnynu, wykorzystując do ukrycia się przed magami płytkie, ale suche łożysko strumienia. Potem musiał przystanąć. Jego nie widzące oczy piekły, a pulsujący ból głowy groził pęknięciem czaszki. Ciągle zdawał się dochodzić z dębowej puszczy ten sam szelest i stłumione tupanie, które słyszał w drodze na dół. Zmarszczył brwi. Czy biali mogli wysłać żołnierzy przez puszczę? W jaki sposób? Okryte kolcami pnie drzew rozdzierały skórę niczym papier; chwilami ledwo starczało miejsca dla jednego człowieka, żeby przecisnąć się przez dziką różę i ciernie. Zdawało mu się, że dźwięk cichnie. Pokręcił głową i szedł dalej pod górę, nie opuszczając tarczy, dopóki nie znalazł się w okopach. – Panie... skąd wracacie? – Działa – odpowiedział bez zastanowienia Justen, ciągle trąc czoło. – Ty to zrobiłeś? – dowódca szwadronu łuczników wycelowała palcem w poczerniałe wzgórze, gdzie przedtem stały działa. Zza wzgórza unosił się tylko dym. Justen wzruszył ramionami i podszedł do Clerve’a. – Dokąd poszedłeś? – zapytał czeladnik. – Próbowałem sztuczki z działami. – Justen usiadł na mokrej glinie na dnie okopu. – To byłeś ty? – Clerve spojrzał na inżyniera. – Cała struktura ładu drgnęła niczym zepsuta miedziana nuta. – Dzięki. To właśnie chciałem usłyszeć. Przez dolinę poniosło się dudnienie bębnów. – Justen! Biali atakują. Idą prosto na nas! – Nie dojdą tutaj. Jeszcze nie. – Justen dźwignął się na kolana i wyjrzał przez osłonę z grubych desek na zbocze w dole. Szereg żołnierzy w purpurowych mundurach parł pod górę w stronę niżej położonej przedniej linii okopów, gdzie czekali pikinierzy i halabardziści Sarronnynu. Znów wybuch i niższa część zbocza i droga wyleciały w powietrze. Wygięła się nawet wzmocniona deskami gliniana ściana przed Justenem i Cłerve’em, a wstrząs odrzucił ich do tyłu. Justen pozbierał się na nogi i wyjrzał przez otwory. Wyrzucona w górę ziemia spadła wyżej i pogrzebała pierwszą linię obrońców wewnątrz okopów. Uderzyła go kolejna fala bieli zniszczenia i osunął się bezwładnie na dno rowu pogrążony we własnej ciemności, ciemności spowodowanej białą agonią, która rozsadzała mu czaszkę. Justen nie wiedział, jak długo trwało, zanim wynurzył się z tej białej agonii, poczuł tylko, jak jego własne palce zaciskają się na grubych deskach. – Matko światła! – wrzasnął żołnierz z okopu na dole, o rów ponad tym, który stał się grobowcem. Justen zmrużył oczy, czując ból rannych żołnierzy. Ich cierpienie szarpało mu zmysły. Ramię pulsowało z bólu. Drewniana drzazga przebiła kurtkę i tunikę. Spojrzał na nią bezmyślnie, jakby na kogoś obcego, i spróbował odsunąć ból rozsadzający mu czaszkę. Jak Dorrin to znosił? Przełknął i dotknął niezdarnie drewnianego odłamka w ramieniu, odkrywając z ulgą, że rana jest powierzchowna. Piekły go oczy, ale wyjął drzazgę. Białe młoty waliły w czaszce tak mocno, że ledwo mógł się skupić czy zobaczyć choć trochę dalej niż na parę stóp. Spojrzał na drugą stronę rowu, gdzie leżał rozciągnięty twarzą do ziemi Clerve. W ciszy, która zapadła po zniszczeniu, Justen pochylił się i dotknął Clerve’a, wyczuł urywany oddech i przekazał czeladnikowi trochę ładu. Oddech rannego wyrównał się i co dziwne, pulsujący ból czaszki Justena przygasł. Inżynier dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że słyszy kolejne uderzenia bębnów. Spojrzał na dół, na falę żołnierzy maszerujących w karmazynowych i purpurowych mundurach. Na szeregi białej armii spadł deszcz strzał o czarnych grotach, powodując przerywane wybuchy płomieni. Justen pokiwał głową: niecała biała armia była naznaczona chaosem, prawdopodobnie nawet nie większość poza białymi lansjerami, którzy czerpali chaos bezpośrednio. Cichy jęk przykuł jego uwagę i przykląkł obok Clerve’a. – Ohhh... Justen podał Clerve’ovi odrobinę wody, gdy ten usiadł z wysiłkiem. – Boli... – wymamrotał czeladnik. Justen dotknął czerwonej plamy barwiącej bok i tył rękawa chłopaka. Jak mógł nie zauważyć krwawienia? Inżynier rozejrzał się po gruzach na wpół zapadniętego okopu, ale nie znalazł niczego do przewiązania rany. Zajrzał za deski. Fala wrzasków, przerywanych odgłosami uderzania stali o stal, niosła się w górę, gdy żołnierze Fairhaven przedarli się przez pierwszą linię, wpadli do okopów i rozdzielili się, żeby przedostać się na wyższe pozycje. Sztandary nie ustawały w drodze pod górę, docierając do połowy wyższych umocnień. Strzały – niewiele, ale dosyć – nadlatywały z okopów pod strażnicą w stronę pierwszych szeregów, hamując ich nadejście. Justen przygryzł wargę i przysunął się do Clerve’a. – ...musimy ruszać. Czeladnik przymknął powieki i upadł na plecy. Krew spływała mu z ramienia i barku. Justen podniósł młodego i wyprostował się z wysiłkiem. Obejrzał się. Sztandary podążające za oddziałami zbliżyły się do okopów pomimo deszczu strzał spadającego na atakujących białych. Justen nie zważał na żołnierzy, których mijał, wlokąc się przez okopy wijące się pod górę i na wpół świadomie zastanawiając się, jak opatrzyć ranę Clerve’a. Pochylony pod ciężarem chłopaka, szedł ciężko przez mokrą, przylegającą do butów glinę na dnie okopu, zdecydowany dotrzeć do uzdrowicieli. Nie wiedział, jak długo to trwało, tyle że znowu bolała go głowa, gdy położył Clerve’a na wolnym sienniku. Żołnierz na sąsiednim sienniku zwymiotował. – Ten wygląda jak poduszka na szpilki. – Spokojny głos dobiegł gdzieś spoza zasięgu jego wzroku. – Justen! To Clerve. Na dźwięk głosu Krytelli Justen spróbował odwrócić głowę, ale wysiłek był tak ogromny, że czerń przesłoniła mu wzrok. Przytrzymał się. – Możesz... Ale uzdrowicielka już zaczęła rozcinać podarty materiał. Justen powlókł się z powrotem na grzbiet wzgórza. Nogi niosły go bez udziału myśli. Po lewej od strażnicy stała Altara, przy wyrzutni rakiet. Pustka w oczach wskazywała, że zmysłami przebywa gdzie indziej, ponad rakietami, ponad wojskiem walczącym w połowie drogi na wzgórze. Ze strażnicy dobiegły dwa sygnały trąbki, a po nich jeszcze dwa. – Niżej. Podkręć ją trochę – rozkazał Firbek. Jeden z marynarzy załadował rakietę, podczas gdy drugi poprawiał kąt wyrzutni. Z lewej strony oddział marynarzy powtarzał te same czynności. – Pal! Justen podążył wzrokiem za dymem czarnych pocisków, patrząc, jak dwa ogniste uderzenia rozsypują po wzgórzach Certan i Gallian. – Ładuj i pal! Kolejne uderzenie i kolejny odrzut bieli i śmierci cofnął Justena o krok, niemal na nieporuszoną Altarę. Spojrzał w dół i zobaczył, że główna inżynier tak mocno zacisnęła dłoń na desce osłony, że nabrała niezdrowego odcienia bieli. Skrzywił się, czując przepełniający ją ból, i cofnął się jeszcze o krok. – Ciemności... Omiotła wzrokiem długie zbocze w dole i zbocze po prawej, pomiędzy moczarami a skrajem umocnień ziemnych, gdzie kawaleria Sarronnynu atakowała flankę białej armii, spychając ją na dół. Rozległy się trzy szybkie sygnały trąbki i błękitna konnica zawróciła i wycofała się, ale przedtem dwie ogniste kule zamieniły pół tuzina jeźdźców oraz ich wierzchowców w zwęglone kopce. Wtedy poleciały strzały – zwyczajne, jak mimo woli zauważył Justen – i padło jeszcze więcej Gallian. Justen wycofał się jeszcze kilka kroków i oparł o chłodne kamienie wieży. Młody mężczyzna podbiegł ku niemu i podał kawałek sera. – Pani uzdrowicielka powiedziała, że macie to zjeść. Zniknął, zanim Justen zdążył otworzyć usta. Kolejna rakieta rozdarła zbocze, a za nią poleciała następna. Inżynier usiadł na mokrej glinie i ugryzł kęs sera, patrząc w stronę marynarzy i wyrzutni. – Stop! – Altara ocknęła się. – Dlaczego? – zapytał Firbek. – Trafiamy więcej naszych żołnierzy niż ich. Poza tym cofają się. Poczekaj... albo na Żelazną Straż, albo na białych lansjerów. – Spocznij. – Głos Firbeka był bezbarwny. Justen bezwiednie zjadł ser i napił się ciepławej wody z butelki na biodrze, o której zapomniał. Najgorszy ból głowy zelżał. W upale południa zapadła niemal absolutna cisza. Podeszła Altara i usiadła obok niego. – Równie dobrze możemy odpocząć, póki się da. Wrócą. Niewiele nam zostało poza rakietami. Justen podał jej wodę. Główna inżynier pociągnęła łyk i oddała butelkę. – Dzięki. Co zrobiłeś z działami... zresztą chyba nie chcę wiedzieć. Czułam, jakbyś bawił się z chaosem, ale nic po tobie nie widać. – Wymyśliłem, jak połączyć ład z prochem, żeby zrobić chaos. – Justen odetchnął głęboko. – Czy zawsze tak jest? – Jak? Byłeś z tym bardziej związany niż ja. – Altara uśmiechnęła się gorzko. – Taki... nieład. Nie mam na myśli walki... ale coś się dzieje, a ja się gubię. Clerve został ranny, a ja po prostu dałem mu wodę i chwilę na niego patrzyłem. Z początku nawet nie dostrzegłem, że jest ranny. Jak można być świadomym tego, co się dzieje? – Założę się, że większość ludzi tego nie potrafi. – Altara spojrzała na marynarzy, którzy, prócz Firbeka, siedzieli za niską osłoną fortyfikacyjnej ławki na grzbiecie wzgórza. – Firbek po prostu nie przestaje odpalać rakiet. Echo przyniosło głębokie dudnienie bębnów. – Cholera. To brzmi jak biali lansjerzy. – Altara dźwignęła się na nogi. Bębny nie cichły, odpowiedziały im cztery krótkie sygnały trąbki Sarronnynu. Jak w poprzedniej bitwie, biali lansjerzy podjechali na przód równym tempem. Czubki ich białobrązowych lanc lśniły zimnym ogniem. Tworzyli szyk niemal na pięć szeregów, poza zasięgiem strzałów z łuku. – Przygotować się! – rozkazał Firbek. – Zaczekaj – warknęła Altara. – Poczekajmy, aż się zbliżą. Celuj w płaski teren tuż u stóp wzgórza. Będą musieli tam zwolnić i prawdopodobnie zacieśnią szyk. Biali lansjerzy ruszyli do ataku wraz z kolejnym odgłosem bębnów. – Przygotować się! Staccato trąbki rozbrzmiało ze strażnicy Sarronnyńczyków i po lewej stronie od trzeciej linii okopów uniosły się pozostałe piki. Niższe umocnienia były puste, niemal zrównane z ziemią przez walczących, ogniste kule, pociski armatnie i wcześniejsze miny. Pierwsza rakieta przeleciała nad lansjerami i wybuchła na zboczu wzgórza za białą kawalerią. – Tam... na płaskowyżu. Obniżyć wyrzutnię! – Firbek wycelował palce w stronę białych lansjerów. Jeszcze dwie rakiety poleciały z grzbietu wzgórza. Jedna eksplodowała w powietrzu, nie czyniąc żadnych szkód, niedaleko lansjerów. Druga rzygnęła ogniem na prawym krańcu atakujących i spomiędzy wierzb i traw na moczarach uniosły się brudne popioły. Jeszcze raz zagrała trąbka i strzały o czarnych grotach zaczęły uderzać w białych lansjerów. – Pal! – Pal! Po raz pierwszy tego dnia krzyki ludzi i koni rozbrzmiały od strony pola Fairhaven. Mimo to lansjerzy parli naprzód, minęli płaskowyż, zbliżyli się do okopów Sarronnynu i objechali je, jako punkt zwrotny wykorzystując wąski skrawek ziemi pomiędzy końcem umocnień a zejściem na moczary, zanim zaatakowali od tyłu pikinierów. – Celować na brzeg okopu! Tam! – warknął Justen, widząc, że Altara pochłonięta jest wygładzaniem toru rakiet. – Pal! – Firbek zignorował inżyniera. Justen klepnął marynarza w ramię. – Celuj na skraj okopu! Tam! Firbek spiorunował go wzrokiem, ale wrzasnął na marynarzy: – W górę! Trochę na prawo. Na koniec okopów! Pierwsza rakieta wypaliła kępę wierzb na bagnach. Druga, wycelowana z pomocą ładu Justena, eksplodowała pośród gromady białych lansjerów okrążających flankę wojsk Sarronnynu. Samotna kula ognia przeleciała łukiem ponad umocnieniami i uderzyła w prawą wyrzutnię. Marynarz kierujący wyrzutnią upadł na twarz, cały w płomieniach. Justen przełknął z wysiłkiem, próbując powstrzymać torsje od smrodu zwęglonegomięsa. Podczas gdy walczył o kontrolę nad swoim zbuntowanym żołądkiem, inny marynarz ujął koło wyrzutni i poprawił korbę. Kobieta marynarz przesunęła inną rakietę na miejsce. – Odpalaj! Rakieta eksplodowała w powietrzu. To samo stało się z następną. Justen zmarszczył brwi: czyżby biali odkryli sposób na podpalanie prochu w czarnym żelazie? Ciężki łoskot bębnów nasilił się i żołnierze z Hydlenu i Lydiaru pomaszerowali naprzód, podążając śladem białych lansjerów. – Pal! Altara ciągle koncentrowała się na rakietach. Pomimo ogromnych wyrw w szeregach lansjerów – dobre dwie trzecie z nich zostało zabitych, spalonych albo okaleczonych – pozostali wdzierali się pod górę, najwyraźniej nie zważając na zniszczenia spowodowane czarnymi strzałami i rakietami. Za nimi maszerowali niewzruszenie biali najemnicy, unosząc wysoko niewielkie tarcze. Justen zrozumiał, że strategia Fairhaven się sprawdza. Usiłując powstrzymać lansjerów, Sarronnyńczycy nie celowali w najemników, którzy byli już w połowie drogi na wzgórze. Mimo to... karmazynowoszare sztandary wciąż tkwiły w miejscu. Dlaczego nie rzucono do walki Żelaznej Straży? I dlaczego jest tak mało ognistych kul białych magów? Justen zmierzył wzrokiem pole bitwy. Przez dolinę znowu poniosło się echo bębnów. Teraz ruszyły złotozielone sztandary. Ilu żołnierzy mają ci przeklęci biali? – Pal! Jednak... rakiety wylatywały w powietrze, choć połowa z nich eksplodowała teraz raczej w powietrzu niż u celu. Justena bolała głowa i nie pojmował, jak Altara może tak stać. Przykucnął, gdy kolejna kula magów przemknęła obok i uderzyła w prastare kamienie strażnicy. Spojrzał niżej, na pole bitwy po prawej, gdzie biali parli pod górę. Bagniska pod nimi zdawały się tężeć. Justen zdał sobie sprawę, że ta ciemna masa to ciała zabitych. Wszędzie, gdzie spojrzał, leżały ciała: spalone, spopielone, ciała przeszyte strzałami, ciała pokryte ciemną czerwienią. Przez wzgórze znowu poniosło się dudnienie bębnów. Justen zadrżał i odwrócił się. Dźwięk nadchodził z północnego wschodu, od strony dębiny. Niecałe pięćset cubitów na północ na skraju lasu setki żołnierzy w ciemnych mundurach formowały szyk. – Ciemności! – zaklął Justen. Sztandary w dole były przynętą. Powinien zaufać swoim przeczuciom! Znowu rozległ się łoskot bębnów i ruszyła Żelazna Straż. Spoza nich mknęły ku Sarronnyńczykom strzały. Justen pochylił się znowu za osłoną z desek, zastanawiając się, co może zrobić. Nagle obok strażnicy pojawiła się znajoma postać. Justen zadrżał, gdy poczuł sieci ładu rosnące wokół Gunnara. Wyczuwał, jak brat przywołuje wielkie wichry i burze z Dachu Świata. Zimny, zawodzący i świszczący wicher nadleciał z południowego wschodu i omiótł wzgórza. Bojowe sztandary Sarronnynu załopotały gwałtownie. Za Justenem Firbek wciąż kierował rakiety przeciwko reszcie białych lansjerów, najwyraźniej nieświadomy zagrożenia od strony puszczy. – Pal! Justen zerknął w stronę Gunnara i nadciągającej Żelaznej Straży i zadrżał, bo wiatr się wzmagał, a niebiosa pociemniały. Gunnar stał obok strażnicy niczym pradawne drzewo zakorzenione w czasie. Lodowy grad zaczął grzechotać o kamienie wieży. Ciemne chmury skłębiły się na jasnym jeszcze przed chwilą niebie, a dudnienie ciężkiego grzmotu przetoczyło się przez dolinę, gdy burza spadła na białe wojska. Bębny zamilkły na chwilę. Błysnęła kolejna kula ognia – tym razem zza Żelaznej Straży – i uderzyła w strażnicę. Justen, walcząc z bólem głowy i rozpaczą, z wysiłkiem zarzucił wokół Gunnara tarczę ładu. Następna ognista kula zatoczyła łuk, celując w maga burzy. Justen koncentrował się cały czas i uczepiony grubych desek, przelewał siły w stworzenie bariery, która ochroniłaby Gunnara, podczas gdy mag pogody przywoływał burze. – Formować szyk! Justen zmarszczył brwi, słysząc te słowa. Tymczasem inna postać – potężnie zbudowana i ubrana na czarno – odwróciła się od pozycji rakiet i przeszła szybko obok niego, a potem przez zbocze w stronę maga pogody. Justen wstał. – Gunnar! Pogrążony w wichrach Gunnar stał dalej jak wrośnięty w ziemię. Justen zaczął biec w stronę brata, żałując, że nie ma laski, ale zasypało ją podczas osunięcia zbocza. Wyciągnął nóż zza pasa, zrozumiawszy, że nie dotrze do Gunnara przed Firbekiem. – Firbek! Olbrzymi marynarz podniósł miecz. Wiatry świszczały, a grad bił o ziemię, spowalniając znacznie marsz Żelaznej Straży. Justen splótł tarczę pomiędzy marynarzem i Gunnarem. Firbek przystanął, a Justen skoczył naprzód, wbijając nóż w prawe ramię napastnika. Marynarz upuścił miecz, ale lewą ręką powalił Justena na ziemię, a ten z kolei wypuścił z ręki nóż i opuścił tarczę ładu. W końcu inżynier pochwycił miecz Firbeka. Firbek uderzył Gunnara w twarz otwartą dłonią akurat w chwili, gdy Justen zamachnął się mieczem. Marynarz odskoczył, ale Gunnar zachwiał się i upadł na stratowaną brązową trawę. Justen ruszył na marynarza. Firbek cofał się, skręcając w stronę pustego stanowiska rakiet. Inżynier szedł dalej, zastanawiając się, czy Firbek odesłał marynarzy, czy też uciekli, gdy zobaczyli Żelazną Straż. Potem ujrzał czarno odzianą postać, teraz już z mieczem, skradającą się ku dowódcy wojsk. Wiatr przycichł, a kulki lodu padały już nie tak gęsto. – Wybieraj, inżynierze! Ja... albo twój brat. – Firbek wskazał w stronę nadciągającej Żelaznej Straży. Justen wyczuwał nadchodzącą białą armię. Postaci w niebieskich mundurach zaczęły pierzchać za szczyt wzgórza, spiesząc w stronę Sarronu, które wydawało się niemożliwie odległe. Inżynier skręcił ku najbliższej wyrzutni rakiet. Firbek, ciągle z mieczem w dłoni, skradał się ku nieruchomej postaci Altary. Justen pochylił się ze wzrokiem utkwionym w marynarzu. Główna inżynier była nieprzytomna, ale oddychała, i zanim się wyprostował, przekazał jej odrobinę ładu. – Więc... co zamierzasz zrobić, Firbek? – Justen próbował odwrócić wyrzutnię na kołach w stronę nadciągających szeregów w szarych mundurach. – Dołączyć do Żelaznej Straży? Potężny marynarz obiema rękami odwrócił drugą wyrzutnię w stronę Justena. – Niezły pomysł. Przynajmniej Fairhaven nie jest pełne hipokrytów. – Naprawdę w to wierzysz? – Spójrz na Dziesiątkę Potężnych! Mogłaby zniszczyć wszystkich na oceanie, a Rada tylko buduje coraz to większe statki, ale upiera się, że nie możemy nikomu pomóc. Dostaliśmy marne rakiety, kiedy potrzeba nam armat. – Nie czas na filozofowanie. Dlaczego nie skierujesz tego w dół, zanim dotrą tu lansjerzy? – Po co? – W dłoni Firbeka pojawiło się krzesiwo. Justen, nie zważając na przeszywający ból głowy, zarzucił wokół siebie tarczę światła i odszedł na bok. Eksplozja. Justen rzucił się w bok, po czym znowu odwrócił do Firbeka. Marynarz przyłożył krzesiwo do drugiej rakiety i gwałtownie obrócił wyrzutnię w stronę inżyniera, którego nie mógł zobaczyć. Rakieta błysnęła obok Justena, który teraz ruszył biegiem. Zatoczył mieczem, w ostatniej chwili obracając nim tak, że płaską stroną uderzył Firbeka w głowę. Marynarz upadł na ziemię. Przeszywająca biel na chwilę oślepiła Justena. Potrząsnął głową, żeby ją odpędzić. Otworzył szeroko usta, gdy spojrzał na lewo od strażnicy i ujrzał oddziały Sarronnynu pędzące obok płonącego namiotu dowódcy, z którego została już tylko kupka popiołu. Ledwo spojrzawszy na nieprzytomnego marynarza, Justen ruszył biegiem w stronę płonącego namiotu pod kamienną strażnicą. Zatrzymał go żar – gorętszy niż żar paleniska – i rozejrzał się dokoła. Gunnar stał obok niego na niepewnych nogach. – Zrób coś! – wrzasnął Justen. – Przywołaj burzę... cokolwiek! – Końce jego włosów skręciły się, gdy podszedł do płomieni. – Nie czujesz tego? – Gunnar ze smutkiem pokręcił głową. Justen zaskoczony otworzył usta. W namiocie były tylko ciała zabitych. – Ten bękart... – Kto? – Gunnar zmrużył oczy. Kula ognia rozprysła się na starych kamieniach wieży. Justen zachwiał się, po czym odwrócił ponownie ku wyrzutniom rakiet. Zrobił tylko trzy kroki, zanim pierwsze karmazynowe sztandary i ponad czterdziestu lansjerów wpadło na wzgórze. Spojrzał za siebie w stronę dębowej puszczy, ale ujrzał tylko Żelazną Straż maszerującą w zwartym szyku niecałe dwieście cubitów od wieży. Popatrzył w kierunku resztki marynarzy i zobaczył Altarę z mieczem w dłoni. Czarno odziani marynarze i pozostali strażnicy Sarronnynu maszerowali raźno z powrotem ku Sarronowi, unosząc wysoko tarcze w obronie przed strzałami. – Osłoń się! – krzyknął Gunnar. – Otaczają nas. Wracaj do Sarronu! Justen patrzył, jak brat znika mu z oczu, choć wyczuł skręt światła. Kolejna ognista kula przemknęła obok, tak blisko, że Justen poczuł gorąco. Ścisnął mocniej miecz, który zabrał Firbekowi, i obrócił się w stronę szwadronu Sarronnynu pod strażnicą. Okrążając wysoką jasnowłosą kobietę, Sarronnyńczycy cofali się przed białą armią, niemal biegnąc w stronę drogi, aby uniknąć kleszczy lansjerów i Żelaznej Straży. Obok Justena przeleciały dwie kule ognia. Jeden z sarronnyńskich żołnierzy krzyknął: padł, zamieniając się w zwęglony stos. Czworo innych po prostu upadło w milczeniu. Justen zawrócił ku Sarronowi, mając wrażenie, jakby szedł przez gęste, kleiste błoto, i spróbował na powrót spleść wokół siebie światło. Nawet ciemność zafalowała. Był w pułapce! Jeśli się nie osłoni, dopadną go łucznicy albo Straż. Jeśli to zrobi, nie zostanie mu dość sił, żeby uciec przed białą armią. Zacisnął zęby, pokonując pulsujący ból głowy i słabość w nogach, po czym zrobił krok i jeszcze jeden. W dół... w stronę moczarów. Do wody, tego, czego przeklęci biali magowie nie mogli spalić na popiół ani wykrzywić. Do wody miał o wiele bliższej niż do aż nadto odległych murów Sarronu. Zrobił kolejny krok... przytrzymał tarczę światła... i jeszcze jeden... przytrzymał tarczę światła... W głowie mu dudniło. Kiedy łomot na chwilę ustawał, czaszkę przeszywał ogień. Szedł jednak z wysiłkiem naprzód, wiedząc, że nie wolno mu upaść. Biali magowie wypalają do czysta swoje pola bitwy, likwidując wszystkie ciała, martwych czy nie. Jeszcze jeden krok i jeszcze... aż strome zbocze opadło w bardziej łagodne oparcie dla stóp. Przynajmniej bardziej łagodne pomiędzy ciałami zabitych. Przystanął na skraju bagien otoczony śmiercią. Gdzieś z głębszej wody zaskrzeczała żaba, a od czasu do czasu poprzez odgłos maszerujących stóp i syk ognistych kul słyszał bzyczenie much i moskitów. Droga na północ była zbyt stroma. W ciemnościach posuwał się powoli na południe, a błoto przywierało mu do butów. Omijał, zdawało się bez końca, martwe ciała. W pewnym momencie opuścił tarczę światła, zbyt zmęczony, żeby ją utrzymać, i spojrzał za siebie. Zdał sobie sprawę, że przemierzył niecałe dwa kaye i że trwa systematyczne plądrowanie trupów i zabieranie broni przez białych. Nikt nie patrzył w jego stronę i być może nikogo nie obchodził. Szedł chwiejnym krokiem na południowy zachód, z dala od pola bitwy, z dala od białych i od Sarronu. W końcu nie było już więcej ciał – tylko bagna, błoto, moskity, muchy, wilgoć i smród, którego nie potrafił zidentyfikować. Gdy zapadł zmrok i prawdziwe ciemności, wspiął się wyżej i w końcu zapadł w sen za kamiennym murem niedaleko traktu, którego przeznaczenia nie znał. XLIII – Justen! Gdzie jest Justen? – wychrypiał Gunnar przez wyschnięte gardło. – Nie wiemy. – Altara spojrzała znowu na południe, ale kolumny dymu były zbyt daleko, żeby je zobaczyć. – Niech to szlag! Nie mogę nawet ruszyć głową. Głos Gunnara zamarł, a oczy zamknęły się powoli, jakby walczył ze snem. Leżąc na dwukółce służącej marynarzom do przewożenia rakiet, pustej teraz, wyglądał bardziej na martwego niż żywego. Zakrwawiony marynarz leżący obok niego jęknął, gdy wóz zakołysał się na zakręcie i ruszył ku zabudowie, gdzie ludzie z Recluce szykowali się do obrony Sarronu. Główna inżynier idąca szybko, równo z wozem, położyła na czole maga chłodną szmatkę, po czym wsiadła na konia. – Żadnych uzdrowicieli? – zapytała Deryn, której ramię wciąż przytrzymywały rzemienne szelki. – Nie. Oni... nie żyją. – Przeklęci biali. Dlaczego spalili uzdrowicieli? Altara wzruszyła ramionami. – Dlaczego chaos w ogóle coś robi? – Nie mogę uwierzyć, że Firbek... – Lubi walczyć – dorzucił trzeci głos. – Przypuszczam, że nieźle sobie poradzi w Żelaznej Straży. – Wyjeżdżamy – oznajmiła Altara. – Najszybciej jak się da. – Wyjeżdżamy? – Wyjeżdżamy. Mamy maga burzy, który jest diabelnie blisko śmierci. Niemal połowa naszych inżynierów i wszyscy uzdrowiciele nie żyją albo zaginęli. A Sarron upadnie za parę dni, jeśli nie szybciej. – Spojrzała znowu przez ramię na różowe granitowe mury. – I tyle z Legendy. Ziemia drżała pod stopami. XLIV W szarości przed świtem Justen usiadł na skraju kamiennego muru, powoli żując garść przejrzałych jeżyn, które zebrał z późno owocującego krzewu, i nasłuchiwał bzyczenia owadów oraz szumu wiatru z północy. Wiatr niósł nikły odór popiołów. Drzewa zmieniały barwę, nie na złotą czy czerwoną, ale brudnobrązową. Czy to dlatego, że drzewa w Sarronnynie były inne, czy też z powodu przypływu chaosu? Inżynier z goryczą pokręcił głową. Biali niczego nie zrobili drzewom. Jak łatwo było myśleć o wszystkim z osobistego punktu widzenia. Drzewa i kamienie będą trwały, niezależnie od tego, czy w Sarronnynie zatriumfuje ład, czy chaos. Przełknął resztę jeżyn. Po kiepskim śnie i śniadaniu złożonym z garstki owoców był wciąż zmęczony i głodny. Nie miał plecaka, laski ani noża. Miał miecz bez pochwy, ubranie, może ze trzy złote i kilka srebrnych oraz garść miedziaków. Nie miał też konia, a pomiędzy nim i Sarronem stała większość białej armii. Przynajmniej mógł wstać bez uczucia, że zaraz upadnie. Jedno było jasne: nie dotrze nigdzie, zwłaszcza wokół białych i z powrotem do Sarronu – ani do Rulyarth – na piechotę. Odetchnąwszy głęboko, rozejrzał się dokoła. Na południowy wschód, nie więcej niż kay drogi stąd, stała mała chata z dwoma budynkami gospodarczymi. Brak dymu z komina i głucha cisza wskazywały, że domostwo było prawdopodobnie opuszczone. Justen skręcił na południowy wschód, ale bagna Klynstatt ciągnęły się przy rzece Sarron przez jeszcze dwa do trzech kayów. Moczary były głównym powodem, dla którego większość łodzi zatrzymywało się w samym Sarron. Mimo iż było mało prawdopodobne, że ktokolwiek będzie śledził go na bagnach, obawiał się, że nie jest to nawet konieczne, skoro duże wodne jaszczurki znane były z niewybrednych gustów. Wspiął się na kamienie, ostrożnie balansując ciałem i przytrzymując się karłowatego dębu, który rósł przy na wpół zapadłej ścianie, spojrzał za siebie na północ. Nad północnym krańcem bagnisk wisiała niska smuga dymu czy mgły. Nawet z daleka wyczuwał białe wojska na wschód od rzeki i bagien, przypuszczalnie szykujące się do ataku na Sarron. Zeskoczył z muru i przeszedł dwadzieścia cubitów brązowiejących traw, które oddzielały go od opuszczonego traktu. Kiedy dotarł do pasa gliny, przyjrzał się śladom, ale było ich niewiele, a wszystkie zmierzały na południe, z dala od pola bitwy. Na południu nie będzie koni, tylko uciekinierzy. Justen skręcił na północ, gotów w każdej chwili zarzucić wokół siebie tarczę światła, wytężając wzrok i słuch na białych zwiadowców albo podróżnych. Ciszę wczesnego poranka przerywało jedynie bzyczenie owadów, od czasu do czasu świergot niewidocznego ptaka i szelest bagiennej trawy za traktem i przy murze po lewej. Justen pokonał niemal dwa kaye, gdy nagle droga zakołysała mu się pod stopami i potknął się. Odzyskał równowagę i przystanął, kładąc dłoń na czole. Czyżby był słabszy, niż myślał? Podniósł rękę, spojrzał na nią i skupił się. Droga zakołysała się raz jeszcze. Spojrzał na północ i zauważył dąb, którego wyższe gałęzie falowały, jakby poruszane wiatrem. Ale powietrze było nieruchome, niemal jak martwe. Ziemia wciąż drżała, gdy Justen pospieszył do następnego wzgórza, gdzie znowu będzie miał lepszy widok na Sarron. Gdy przystanął na grzbiecie wzgórza, zacisnął wargi – tak widoczne było skupienie chaosu emanującego ze starej strażnicy, z której dowodziła Zerlana. Mimo że nie widział Sarronu, nie miał wątpliwości, co się tam dzieje. Czy powinien iść dalej? Uśmiechnął się gorzko. Im więcej chaosu, tym więcej szans, że przejdzie bez zwracania na siebie uwagi – albo przynajmniej że nikt go nie rozpozna. Poza tym nie miał ochoty podróżować przez większość Candaru na piechotę, jeśli zdoła znaleźć drogę wokół białych i dołączyć do reszty inżynierów, o ile jacyś zostali. Justen nieznacznie przyspieszył kroku, kierując się na północ. XLV We wczesnym świetle Beltar patrzył na dwa ciała w niebieskich mundurach za strażnicą. Oczy ciemnowłosej sierżant były otwarte i ślepe. Drugi trup leżał twarzą do ziemi. Żaden z jeńców nie ujawnił wiele na temat inżynierów Recluce. Beltar uniósł dłoń i wokół ciał rozbłysł ślad ognia. Pozostał tylko biały proch unoszący się na wietrze. – O wiele schludniej – mruknął. Niższy mag zmarszczył brwi, szurając butem z białej skóry po ubitej glinie. – Nie marnuj sił. Trzeci mag potarł podbródek, przebiegając wzrokiem od Eldirena do Beltara i z powrotem. – Właściwie nie jestem słabeuszem, Eldiren. – Beltar spojrzał na drugiego maga. – Co o tym myślisz, Jehan? – Wątpię, czy wielu ma taką moc jak ty, Beltar. – Ton Jehana był oschły. – Może z wyjątkiem Zerchasa, a on zawsze zaznacza, że magia ma swoje ograniczenia. Beltar prychnął i przeszedł przez otwarte drzwi. Wspiął się po czterdziestu stopniach strażnicy. Z otwartych blanek widoczne było na północnym wschodzie całe miasto Sarron, którego różowe wieże lśniły w świetle wczesnego poranka. Strażnica rzucała długi cień, niczym strzała wymierzona w miasto, nad którym wyrastała niewyraźna chmura brązowego dymu. Choć było wcześnie, od bram ku rzece Sarron ciągnął się rząd postaci. – Co zamierzasz? – zapytał Jehan. – Oczywiście zburzyć Sarron. – Beltar uśmiechał się wargami, ale jego oczy nie odbijały uśmiechu. Odwrócił się, zamknął oczy i stanął bez ruchu na kamieniach. Wokół niego zalśniła biała mgiełka. Jehan przełknął, spoglądając na Eldirena. Ten wzruszył ramionami i spojrzał na północ i miasto. Ziemia zadrżała raz i drugi. Przeniknęła ją fala drgań, unosząc zdeptaną trawę oraz zrytą glinę pola bitwy, potem zafalowały odległe pola i drżenie na chwilę znikło na poniższym zboczu, które opadało od wieży. Wieża zakołysała się, gdy zaczęła się kolejna fala. Jehan oparł się dłonią o blanki. Pierwsza seria fal przecięła zieloną połać. Kolejna przetoczyła się od wieży, a falowanie w miarę oddalania się od białych magów najwyraźniej narastało. Rżały konie trzymane niżej przez lansjerów. Kilka spłoszyło się, jakby chciały uciec od swoich jeźdźców. – Stój, niech cię cholera... – ...zasłońcie im oczy... – Powinieneś wcześniej o tym pomyśleć... Z kolejnym drżeniem ziemia znowu się uniosła. Z wieży spadł kamień i jakiś koń skoczył w tył z rżeniem, które przypominało krzyk. Głuche dudnienie niosło się echem z głębi ziemi. Na północnym wschodzie zakołysały się wieże Sarronu. Cichy trzask poniósł się w stronę magów, ledwo słyszalny poprzez tupot kopyt, rżenie i ciche przekleństwa lansjerów tuż za murami wieży. Z jeszcze głośniejszym trzaskiem, ostrym niczym strzał z bicza, z dalekich wież odpadł narożnik. Przez chwilę zwisał bez ruchu, po czym zakołysał się i opadł za mury Sarronu. Miejsce upadku naznaczyła fontanna kurzu. Beltar przesunął się w milczeniu i kolejna fala wstrząsów pomknęła przez ziemię w stronę Sarronu. Mury miasta zachwiały się, zakołysały w przód i w tył, aż potoczyło się z nich więcej białoróżowych kamieni. Jehan znowu przełknął. Eldiren miał na twarzy ponury uśmiech. Twarz Beltara pozostawała bez wyrazu, ale pot zebrał mu się na czole. Po każdym skutecznym wstrząsie więcej kamieni spadało z murów i wież. Niektóre pędziły w dół, w stronę rzeki Sarron, ale większość spadała na miasto. Zza nierównych teraz murów zaczęły się unosić pióropusze dymu. Wkrótce zgęstniały, pociemniały i dołączyły do kolumn białego dymu, aż nad miastem i murami rozciągał się gruby całun. Ze strażnicy spadł kolejny obluzowany kamień i Jehan spojrzał przez wyrwę w blankach na Sarron, kiedy duża część murów miejskich spadła niczym wodospad kamieni, a w niebo buchnęła ogromna fontanna kurzu. Dym nad Sarronem gęstniał coraz bardziej, zamazując zarysy zniszczonych murów oraz postaci na głównym trakcie, niczym mrówki pierzchające z popękanego wzgórza w stronę rzeki. Odgłos dalekich krzyków, wrzasków i zawodzenia zmieszał się w cichy, jękliwy szum. Słońce wspięło się już ponad horyzontem, gdy Beltar na powrót otworzył oczy i spojrzał na odległy, dymiący stos gruzów – gruzów ciągle wstrząsanych drganiami i zwieńczonych językami płomieni. Tłusty czarny dym mieszał się z białym i zalewał niebo, a płomienie lizały horyzont. – Zostawiłeś kogoś przy życiu? – wyszeptał Eldiren. Beltar odwrócił się. – Być może. Tych z dala od budynków i murów. – Dlaczego nie zrobiłeś tego w czasie bitwy? – zapytał Jehan. Beltar odwrócił się i zatoczył dłonią krąg ponad pokrytą popiołem, zwęgloną ziemią wzgórz na południe od wieży. – Prawie niemożliwe jest zniszczenie obwarowanych umocnień. – Ale mogłeś się przemknąć przez puszczę i zniszczyć miasto. Ich armia by się poddała – zauważył Eldiren. – Wówczas mielibyśmy tysiące wściekłych uzbrojonych mężczyzn i kobiet, którzy nie mieliby absolutnie nic do stracenia. Ponieważ odrzucili nasze warunki, mogliśmy zniszczyć miasto. To ludzie zaakceptują. Niszczenie miast bez bitew nie jest... przynajmniej dopóki nie stoczysz kilku. – Ale to szaleństwo. – Eldiren pokręcił głową. – Nie. To wojna. – Beltar ruszył w dół po schodach, gdy wokół dymiących ruin Sarron zaczęły się zbierać zamglone chmury. Nikły uśmiech pojawił się na jego wargach. Jehan pokiwał głową i ruszył za dwoma magami po wąskich schodach wieży. XLVI Tuż za zakrętem drogi, obok kępy karłowatych wierzb stało coś żywego. Justen wysunął sieć zmysłów i uśmiechnął się, gdy wyczuł konia. Zmarszczył brwi, próbując określić, czy w pobliżu jest również jeździec, ale nic nie wyczuwał. Ostrożnie rozciągnął wokół siebie opończę światła i jak najciszej szedł traktem... przystając, nasłuchując i posuwając się naprzód... przystając, nasłuchując i posuwając się naprzód... aż minął wierzby. Kiedy już był przekonany, że czeka nań tylko koń, odrzucił tarczę i spojrzał. Obok drogi stał kasztanowy wałach, skubiąc trawę po drugiej stronie bagien. Justen wyszczerzył zęby w uśmiechu, myśląc o obolałych już stopach, i podszedł do konia. Przystanął, gdy ujrzał na siodle, derce i grzywie kasztanka ciemne plamy. Wałach zarżał. Justen zrobił kolejny krok i zatrzymał się. Kasztan prychnął i cofnął się od drogi na ściernisko, wycofując się od żywopłotu, który tworzyły karłowate wierzby. – Spokojnie, kolego. Spokojnie... już. – Inżynier podszedł. Przez chwilę wałach tylko obserwował. Potem podniósł łeb i znowu się cofnął. – Spokojnie. Justen zrobił mały krok. Wałach również. Justen spróbował raz jeszcze, ale czujny kasztan ciągle się cofał. W końcu inżynier wysunął zmysł ładu, aby uspokoić spłoszonego konia. Niemal jakby Justen go oparzył, duży wałach odwrócił się w miejscu i pogalopował przez ściernisko, a pod uderzeniem jego kopyt unosiły się z ziemi chmury kurzu. Głupcze! Jasne, że go przestraszyłeś. To biały wierzchowiec. Inżynier zmarszczył brwi. Czy będę miał takie problemy z każdym koniem? Pokręcił głową. Nie wszyscy biali są naznaczeni chaosem w równym stopniu, a przy tak wielkiej liczbie zabitych i rannych muszą chyba być gdzieś wolne konie. Po dwóch zakrętach natknął się na drugiego konia, ale odczucie bieli było tak silne, że inżynier tylko westchnął i powlókł się dalej, zastanawiając się, czy biali zrównają Sarron z ziemią, zanim przebędzie traktem pięć kayów. Przystanął, spojrzał na moczary i z powrotem na drogę. Szlak okrążający bagna – ten, którym szedł poprzedniego wieczoru – nie mógł mieć więcej niż trzy kaye, a mimo to droga wiła się i skręcała niczym jaszczurka, tak że jej długość prawie dwukrotnie przekraczała długość szlaku. Odetchnął głęboko, wyczuwając następnego konia. Nieduża kara klacz pasła się przy drodze, po stronie moczarów. Justen zmarszczył brwi, widząc poplamione krwią siodło. Nasłuchiwał, przystanąwszy za karłowatym dębem, ale prócz odległych wibracji wozów i żołnierzy nie słyszał niczego. Wtedy ruszył naprzód. Siodło było szare. Justen wysunął zmysły, ale poza nikłym odczuciem bieli nie było śladu chaosu, jakby ktoś naznaczony nieładem przystanął tylko i odszedł. Nie wyczuwał też nikogo w pobliżu konia. Powoli posuwał się naprzód. Klacz na chwilę podniosła głowę i Justen przystanął. Parsknęła, ale się nie poruszyła. Wciąż obserwowała Justena. W trawie, pomiędzy traktem a murem, leżał ciemny kształt. Justen zmarszczył brwi, po czym wspiął się na mur i przysiadł na chwilę. – Jesteś teraz sama, panienko? – zapytał tonem swobodnej konwersacji, spoglądając w stronę szarego wzgórka, który mógł być tylko jeźdźcem. Dotknął postaci zmysłami ładu, ale żołnierz był martwy... i to od jakiegoś czasu, prawdopodobnie od wczorajszej bitwy. W przeciwieństwie do innych koni klacz się nie spłoszyła, czując dotyk ładu, choć Justen nie skierował go do niej. Mimo to jej spokój był dobrym znakiem. Inżynier ciągle siedział na murze. – Jesteś wierna, nie to co inne. Czekasz, aż twój jeździec wstanie. Ale chyba tak nie będzie. Klacz znowu parsknęła. Justen przesunął się na sąsiedni kamień, bliżej klaczy i martwego jeźdźca. – Chciałbym, żebyś pozwoliła mi podejść bliżej. – Przesunął się po następnych dwóch kamieniach tak blisko, że jego ubłocone buty niemal dotykały wyciągniętej ręki martwego członka Żelaznej Straży. Justen powoli pochylił się do przodu i odwrócił, żeby spojrzeć na ciało. Pomimo krótkich czarnych włosów i zastygłej martwej twarzy kobieta była ładna... i młoda. Szerokie muskularne ramiona i ciemne włosy przypomniały mu o Al tarze. Martwa Strażniczka mogłaby być siostrą głównej inżynier. Lewą dłonią ciągle ściskała strzałę o czarnym grocie, a prawy bark i pierś pokryte były krwią. Justen zmusił się do spokoju, gdy przewracał ją na plecy. Na chwilę zamknął oczy, myśląc o grotach z czarnego żelaza – jak dumny był z ich skuteczności oraz swojego rzemiosła. Klacz trąciła go w ramię. – W porządku. Zrobię, co będę mógł. Ale uwiążę cię, żebyś nie uciekła. Uwiązał klacz do młodego drzewka w załomku muru, po czym przeszukał plecak i sakwy u siodła, ale nie znalazł niczego, co przypominałoby łopatę. Jesteś ostatnim głupcem, pomyślał. Wyprostował ciało kobiety i pociągnął je w zagłębienie terenu po drugiej stronie muru. Zabrał tylko sakiewkę z zawartością pięciu złotych i srebrnego pensa, nóż u pasa, który włożył do swojej pochwy, oraz pustą pochwę miecza. Miecz Firbeka wystawał z niej, ale przykrótka pochwa była lepsza niż żadna. Owinął martwą Strażniczkę w brezent, który tkwił zrolowany za siodłem, po czym zwinął ponownie koc i wsunął go za siodło. Ciągle jesteś przeklętym głupcem! Zaczął usypywać stos kamieni nad martwym ciałem, spoglądając na trakt za każdym razem, gdy położył kamień. Zanim kopiec był gotów, był wyczerpany i roztrzęsiony. Spojrzał bezradnie na butelkę z wodą schowaną za siodłem i roześmiał się. W torbie z racjami żywnościowymi był jedynie wyschnięty kawałek sera i trzy maślane herbatniki. Starał się nie połknąć ich wszystkich jednym kęsem, ale żuł powoli, popijając wodą. – Najlepszy posiłek od wielu dni – zwrócił się do klaczy, gdy ją odwiązywał i nakładał siodło. Skierował kasztankę na północ, w stronę dymiącego stosu, który niegdyś był Sarronem, obejrzał się za siebie, ale wzrok mu się zamglił, gdy przypomniał mu się obraz młodszej Altary ściskającej strzałę o czarnym grocie. – Jedziemy, panienko. Klacz spłoszyła się, po czym spokojnym krokiem ruszyła na północ. Przy następnym strumieniu Justen zatrzymał się i pozwolił klaczy pić, sam zaś napełnił butelkę i zerwał kilka ostatnich jeżyn z niewielkiego krzaka obok strumienia. Wciąż był głodny i drżał. Niecały kay za strumieniem droga skręcała w dół, a potem znowu biegła w górę i w prawo. Justen ściągnął wodze i spojrzał na plamy popiołu na zboczach wzgórza oraz kawałki metalu. Dotarł do pola bitwy, niemal nie zdając sobie z tego sprawy. Na przeciwległym krańcu doliny leżały zwęglone umocnienia obrońców Sarronnynu, pokryte teraz grubą warstwą szarego popiołu. Tuż za zakrętem drogi wiodącej na płaskowyż pomiędzy dwoma wzgórzami wyczuł falę bieli, niemal jakby na trakcie rozciągnięto barierę, która wychodziła z dębiny i biegła aż do moczarów po jego prawej stronie. Drogę przed nim zajmowały dziesiątki jeźdźców – najwyraźniej tylna straż potężnej białej armii, która pomaszerowała w stronę Sarronu. Justen zmarszczył brwi. Jaką ma szansę, nawet gdyby zdołał utrzymać tarczę przez następne pięć do dziesięciu kayów, żeby przejść nie zauważony pod nadzorem białych? Siedział na klaczy, gładząc jej kark i rozważając możliwości. Realistycznie rzecz biorąc, ma diabelnie mało czasu na próbę przejechania następnych kilku kayów, gdy co najmniej jeden mag chaosu obserwuje wąski pas pomiędzy bagnem a puszczą, a prawdopodobnie również część lasu. Nawet jeśli je przejedzie, co wtedy? Z Sarronu został stos dymiących gruzów, a inżynierowie i Gunnar byli albo martwi, albo w drodze do Rulyarth. Jednak wiedziałby, gdyby Gunnar nie żył. Ale jeżeli nie spróbuje, będzie musiał zrobić koło daleko na południe i zachód i być może nigdy nie dogoni uciekających Sarronnyńczyków ani pozostałych inżynierów i marynarzy Recluce. Odsuwając tę myśl, otoczył siebie i klacz tarczą światła i pogładził zwierzę po szyi, dodając mu odwagi. – Już... będzie ciemno, ale papcio Justen chce jechać do domu. Pogładził kark klaczy, przekazując jej jak najwięcej pokrzepienia, gdy ruszyła łagodnie przed siebie. Wyczuł ohydne białe oddziały, gdy przynaglił klacz, kierując ją na pobocze, gdzie, jak miał nadzieję, pył unoszący się spod kopyt nie będzie tak widoczny. Przy dużym wysiłku Justen mógł teraz usłyszeć parę słów wymamrotanych przez żołnierzy. – ...czekamy tutaj... – ...żadnych cholernych łupów... żadnych bab... – ...Girta to miał fart. – ...taki fart być z Zerchasem... Po stronie moczarów nie było żadnych konnych. Justen usiłował oddychać spokojnie i cicho. – Stawać w szyku! Łucznicy! Biali lansjerzy zamilkli po wyszczekanej komendzie. Justen próbował powstrzymać klacz. – Tam! Widzę tuman kurzu. To czarny szpieg! Poprzez niewidoczny czerwonawobiały ogień Justen wyczuwał obecność białego maga – nie straszliwie silnego, ale mając tylu żołnierzy nie potrzeba było wiele siły. Inżynier zawrócił konia i pognał go traktem, kładąc się płasko na jego karku. – Łucznicy! Salwa! Salwa! Świsnęły strzały. – Gdzie, do cholery? – Co... – Na wysokość konia! Na wysokość konia! – warknął mag. Inżynier skierował konia jak najbliżej krawędzi urwiska, gnając co sił, jak najdalej od żołnierzy. Wyczuwał świszczące mu nad głową i pośrodku traktu strzały, gdy na oślep mijał zakręt i wycofywał się za linię ognia. – Stać! Nie wiemy, co za sztuczkę szykuje! Przypomnijcie sobie te pułapki w Spidlarze! Stać... Justen odetchnął głęboko, gdy w końcu pozwolił klaczy przejść w stępa i opuścił tarczę światła. Miał po prostu szczęście, że biali bali się zasadzki. Sprawdziwszy drogę przed sobą, odwrócił się w siodle i spojrzał w stronę rzeki Sarron. Za bagnami na południu mógł być most albo bród. Jego znajomość topografii Sarronnynu była pobieżna, ale wiedział, że w miasteczku Clynya można przejść rzekę. Pokręcił głową. Do Clynyi były ponad trzy dni jazdy. Raz jeszcze przyjrzał się fali niewidocznej bieli za sobą, mając nadzieję, że nie ruszył za nim nikt z tylnej straży. Przyjrzał się krętej drodze przed sobą: wydostanie się z moczarów do miejsca, gdzie trakt znowu biegnie wzdłuż rzeki, zajmie mu co najmniej pół dnia. Klacz parsknęła i poklepał ją po szyi. – Spokojnie... spokojnie. Mamy przed sobą długą drogę. – Miał tylko nadzieję, że niezbyt długą. Zdał sobie sprawę, że znowu będą jechali obok kopca martwej strażniczki. Odetchnął głęboko, przez chwilę widząc w myślach obraz roześmianej ciemnowłosej kobiety. Strzały naznaczone ładem? Cudowne rzemiosło? Poklepał klacz i jechał dalej. XLVII Po prawej stronie rzeka wiła się i skręcała przez nizinę, a pobocza porastały gęste zarośla. Po zachodniej stronie rzeki Sarron znajdowały się ścierniska przeplatane brązowiejącymi pastwiskami ogrodzonymi kamiennym murem, gdzie wciąż pasły się nieliczne stada owiec, jakby pasterze wiedzieli, że chroni je chłodny ranek. Czy powinien spróbować znaleźć bród? Justen spojrzał na rzekę, która rozciągała się niemal na sto cubitów. Mimo posuchy środek błotnistego nurtu wciąż złowieszczo wirował. Lekki wiatr niósł od wody jesienny zapach liści i pleśni. Inżynier zerknął na zachód, gdzie słońce wisiało w połowie drogi pomiędzy zenitem a naznaczonym pasmami dymu horyzontem. Westchnął i pociągnął łyk wody z butelki. Na skalistych zboczach nad traktem widać było kilka niedużych pastwisk i kamienne szpalery dźwigające winorośl. Winogrona już zebrano, a nieliczne miały szczelnie zamknięte okiennice. Znalazł kilka jagód i nawet gruszę z wystarczającą ilością owoców nie tylko do zjedzenia, ale nawet zapakowania w puste sakwy u siodła. Nie był wygłodzony, ale przydałaby się solidna porcja chleba i twardego sera. – Jedziemy, panienko. – Poklepał ponownie klacz i pochylił się lekko w siodle, gdy ruszyli pod górę. Nie wiedział, jak długo jechał, aż ujrzał cieniutką smużkę dymu z komina. Słońce było już nisko na popołudniowym niebie. – Spróbujemy coś kupić? – zapytał klacz. Nie otrzymawszy odpowiedzi, zjechał z drogi na ścieżkę dla wozów, ku niskiemu kamiennemu domkowi krytemu strzechą. Cienka smuga dymu wydawała się jeszcze cieńsza, ale ciągle czuł nikły zapach palonego drewna. Dom i coś, co wyglądało na krytą strzechą stodołę, otaczał kamienny mur, z jedną otwartą bramą. Gdzieś zza muru dochodził odgłos piły. – Ojcze! – zawołał ostry, wysoki głos. – Halo, tam w domu! – zawołał Justen, najpogodniej jak potrafił, ściągając wodze jakieś dwadzieścia cubitów przed bramą. – Stój tam, gdzie jesteś, kolego! – Zza muru wyłonił się mężczyzna o chudej twarzy, stojący na jakimś podwyższeniu, tak że widać było pierś i kuszę. – Miałem nadzieję, że kupię u was trochę prowiantu. – Nie mam nic na sprzedaż. – Mężczyzna celował w pierś Justena. – Mogę zapłacić. Zostawię pieniądze na widoku. – Nie chcę twoich pieniędzy. – Nie jestem biały. Jestem inżynierem z Recluce. – Nie gadaj. Jedziesz na koniu z szarym czaprakiem. To znaczy, że jesteś albo białym zwiadowcą, albo dezerterem, albo jeszcze czymś gorszym. Gdybym tylko był pewien, że z ciebie nic dobrego, już byś nie żył. Poza tym... nawet jeśli jesteś z tej diabelskiej wyspy, co za różnica? Walczycie o nasze trupy, to wszystko. – Uniósł odrobinę łuk. Justen zmarszczył brwi, po czym naciągnął wokół siebie i klaczy tarczę światła, szybko gnając ją w bok i przypadając płasko do szyi zwierzęcia. Strzała przeleciała mu nad głową na tyle blisko, że poczuł podmuch powietrza. – Ty pieprzony magu! Zbliż się tylko, a cię zatłukę! – Mężczyzna nałożył na cięciwę następną strzałę. – Widzę twoje ślady w kurzu. Wszystkiego nie ukryjesz swoimi sztuczkami. A teraz wynocha! Mam mnóstwo strzał i może chybię, a może nie. Kręcąc głową za tarczą światła, Justen użył zmysłów, żeby pomóc klaczy skręcić. – Jedź! Nie trzeba nam tu takich jak ty. Jak tylko wrócisz, przegonię cię aż do Stone Hills. Justen trzymał się jak najniżej w siodle, kierując klaczą z powrotem na trakt. Poza zasięgiem strzału z łuku opuścił tarczę i odkrył, że cały drży. – Nie są zbyt przyjaźni. Ścigać nas całą drogę do Stone Hills? Jest gorąco, a to chyba nie jest przyjemne miejsce. Klacz parsknęła cicho. – Nie chcesz kolejnego jeźdźca przeszytego strzałą. – Zanim wypowiedział całe zdanie, ujrzał w myślach obraz martwej ciemnowłosej strażniczki. Czy chociaż widziała łucznika, który ją zabił? Może to nie była jedna z jego strzał. Potrząsnął głową. To był jego pomysł, a to znaczyło, że wszystkie strzały należą do niego. Poprzedni jeździec nie był dotknięty chaosem, ale w końcu nie było to ważne. Dziewczyna zginęła, tak jak tysiące Sarronnyńczyków. Tak jak Clerve i Krytella. Wzrok Justena zamglił się, tak jak i obraz rudowłosej oraz ciemnowłosej. Jechał przez jakiś czas, nic nie widząc. Napotkał jeszcze parę domostw, ale te, które widział z drogi, były ciche, zamknięte i niemal wrogie. Przejechawszy jeszcze trzy wzgórza, podjechał do gruszy niedaleko traktu, na której zostało trochę owoców. Zerwał je oraz trochę późnych jagód rosnących przy wąskim strumieniu. Zjadł gruszkę i jagody, popił wodą ze strumienia – oczyszczoną ładem dla bezpieczeństwa – i miał nadzieję, że jego organizm nie zbuntuje się przeciwko owocom. Jedząc, odganiał bzyczącego moskita i muchy. W końcu wstał i otrząsnął się. – Czas ruszać w drogę... znowu. Klacz powoli podniosła głowę, a brązowiejąca trawa znikła w jej pysku. Ruszyli traktem na południe, jedyną drogą wzdłuż rzeki, aż dotarli na wzgórze. Na grzbiecie wzniesienia Justen przystanął i przyjrzał się dolinie rzeki oraz niewielkiemu miasteczku. Dotarł do miejsca, w którym rzeka rozdzielała się na dwie odnogi. Zamiast stawiać potężny most poniżej skrzyżowania, Sarronnyńczycy zbudowali dwa na każdej odnodze. Z tego, co widział Justen, zachodnia odnoga rzeki była niemal dwukrotnie szersza niż ta przed nim. Miasteczko, którego nazwy Justen nie mógł sobie przypomnieć, leżało na zachodnim brzegu zachodniej odnogi. Domy i stodoły rozrzucone po wzgórzach, które przecinał, były szczelnie pozamykane, puste, albo jedno i drugie, choć na przeciwległym brzegu rzeki dostrzegł ruch i dym. Przynaglił klacz w stronę mostu. Może w końcu zdoła przejść rzekę i zawrócić do Sarronu i Rulyarth. Gdy droga się wyrównała, minął kilka budynków, które wyglądały na gospodę, ze słupka przy drodze usunięto znak i nawet drzwi stajni zabito deskami. Z zamkniętej karczmy w stronę mostu prowadziły świeże, głębokie koleiny. Justen obejrzał się na gospodę i jechał dalej, do mostu na drodze, która wystawała ponad bagnisty teren. Z nagich gałęzi drzewa odezwał się ochrypłym głosem kruk i poleciał z powrotem ku Sarronowi. Justen ściągnął wodze na skraju kamiennego mostu. Środkowej części, najwidoczniej drewnianej, nie było, pozostała tylko wyrwa na jakieś dziesięć cubitów. Miejscowi najwyraźniej nie wysilali się zbytnio na zablokowanie wschodniego mostu, podejrzewał jednak, że zachodni będzie inny. Woda w tym miejscu wydawała się niemal na tyle płytka, żeby przejść w bród. Justen pokiwał głową i spojrzał znowu na wyrwę. Otwór był na tyle wąski, że mógłby go pokonać. Czy zdołałby się utrzymać na grzbiecie konia? Czy lepiej spróbować rzeką? – Zrobisz krótki skok, panienko? – Poklepał klacz, ale nie odpowiedziała. Westchnął i poprowadził ją z powrotem po glinianej ścieżce do mostu. Potem przyjrzał się przęsłu. Wyrwa wydawała się szersza niż przedtem. – Niech to ciemności! – warknął. – Dalej. Przynaglił kasztankę na środek i do galopu. Kopyta zastukały na kamieniach, skoczyła – jeszcze zanim ją spiął – i bez trudu wylądowała po drugiej stronie. Justen zachwiał się, jedną ręką czepiając się grzywy, a drugą siodła i przechylając tak mocno, że niemal zawadził głową o jeden ze wsporników mostu. Żołądek podszedł mu do gardła, oddychał z wysiłkiem, kiedy klacz zwolniła do stępa i zdołał wyprostować się w siodle. Żebra bolały go w miejscu, gdzie najwyraźniej nadział się na rękojeść zbyt dużego miecza Firbeka. Glina na drodze naznaczona była głębokimi koleinami wozów, prawdopodobnie wiozących belki do budowy mostu. Ślady biegły obok wąskiej drogi wiodącej na południowy wschód między wyschnięte, falujące wzgórza. Justen podjechał do większego mostu i zauważył znak: Rohrn. Tak jak podejrzewał, wszystkie trzy części, poza kamiennymi filarami, były drewniane i usunięte. Czyżby ludzie z Rohrn naprawdę sądzili, że brak mostu powstrzyma białych? Uśmiechnął się szeroko: biorąc pod uwagę głębokość rzeki, z pewnością ich przyhamuje. Potem jednak pokręcił głową, gdy zawrócił klacz. Jak dostanie się na drugą stronę? Po tej stronie nie było nawet szlaku równoległego do zachodniej odnogi rzeki. Prawdopodobnie mniejszy trakt, który właśnie minął, skręca albo łączy się z innym szlakiem, który wraca do rzeki. Prawdopodobnie... ale próba wydostania się z Sarronnynu okazuje się trudniejsza, niż sądził. Wszystko okazało się trudniejsze, niż sądził. Słońce opadło już w połowie za horyzont. Zawrócił klacz do ostatniej krzyżówki. Po prawej stronie drogi kilkaset cubitów na zachód, do szczytu niskiego wzgórza ciągnęło się wąskie, niedawno zaorane pole. Popękany płot oddzielał je od drogi, a drugi wyznaczał przeciwległy jego kraniec. Łagodne wzniesienie przesłaniało teren za dalszym płotem, Justen widział jedynie równą linię drzew. Ciągle potrzebował miejsca na obozowisko, czegoś do jedzenia i paszy dla konia. Pozostawanie zbyt blisko Rohrn i jego uszkodzonego mostu nie było zbyt rozsądne. Justen szarpnął wodze i spojrzał ku skrzyżowaniu dróg. Przystanął i odwrócił się w siodle. Powinna być gdzieś inna droga, ale jej nie widział, chyba że coś przeoczył. Jednak po ostrzelaniu przez łuczników i bez przyzwoitego posiłku nie myślał zbyt jasno. W końcu przynaglił klacz na główny trakt, wiodący jednak dalej od Rohrn, Sarronu i od Rulyarth. Wziął głęboki oddech i znowu poklepał klacz. Tym razem odpowiedziała prychnięciem. XLVIII Smuklejsza z dwóch postaci w bieli skrzywiła się, spoglądając na mgłę wirującą w zwierciadle na stole. Świeca oświetlająca lustro zamigotała, gdy mag się pochylił, próbując dojrzeć we mgle niewyraźną postać. – Ciemności – mruknął Beltar. – Co to takiego? – Kobieta i drzewo. Rodzaj przesłania, tyle że na podstawie ładu, a mimo to innego. Jakby z południowego zachodu. – Z Naclos? Druidzi? Nie podoba mi się to. – Co na przykład? – przerwał bardziej szorstki głos. Do namiotu wszedł Zerchas. – Poczułem, że ktoś bawi się zwierciadłem. Za nim wszedł Jehan z przezornie obojętnym wyrazem twarzy. – Mamy tu coś w rodzaju przekazywania ładu z Naclos – zauważył uprzejmie Eldiren. – Z Naclos? Nigdy nie potrafiliśmy zajrzeć do Naclos. – Zerchas odwrócił głowę, splunął w ciemność i uczynił gest ręką. Biały płomień rozbłysł w miejscu, gdzie spadła ślina. – To raczej... przesadna ostrożność. – Głos Beltara był chłodny i uprzejmy. – Chodzi ci o przesądy? Niektóre mają podstawy, Beltarze. – Zerchas roześmiał się ochryple. – Co to za bzdury z tymi druidami? – Zerknął w stronę lustra i ciemnego drzewa. Wzrok Jehana podążył za jego spojrzeniem. Obraz nagle zniknął. Eldiren zakołysał się na stołku, kładąc dłoń na czole. Twarz miał bladą w migoczącym świetle. Beltar i Zerchas wymienili spojrzenia, choć nie zauważenie. Jehan zatoczył się niepewnie i wyprostował. – Druidzi? Aż tyle ładu? – wybełkotał krzepki biały mag. – Ale dlaczego? – To musi się łączyć z tym inżynierem... tym, który zrobił czarne strzały i drugą zaporę – wymamrotał Eldiren. – Nie wyjechał z innymi? – Nie ma go na drodze do Rulyarth. W grupie było tylko pięcioro inżynierów. – Beltar położył dłoń na ramieniu Eldirena. – Odejdźmy od lustra – dodał ciszej. – Mógł być ubrany jak marynarz. To ten, o którym ten marynarz z Recluce, chyba Firbek, mówił, że zna się na broni – zauważył Jehan. – Firbek widział ich wszystkich w zwierciadle. – Eldiren skinął ku tafli. Na stole spoczywało teraz tylko zwykłe lustro. – A zatem znajdźcie go i skończcie z nim, jeśli jest taki ważny. – Zerchas wykrzywił drwiąco wargi. – Z pewnością wasza moc da sobie radę ze zwykłym inżynierem! Schwytajcie go albo zabijcie. Wtedy nie będziecie się musieli martwić o Naclos. Beltar usiadł przed pustym zwierciadłem, na chwilę marszcząc brwi, gdy biała mgła pojawiła się ponownie. Powoli ukazał się obraz mężczyzny siedzącego pod kamiennym murem. Potem mgła zawirowała nad obrazem i zwierciadło zgasło. – Co... – Zarzucił barierę. Nie sądzę, żeby był zwykłym inżynierem. – Beltar zamknął oczy i pomasował je delikatnie. Eldiren napotkał wzrok Jehana, który leciutko pokręcił głową. – Gdzie on jest? – zapytał Zerchas. – Niedaleko – odrzekł Beltar. – Gdzieś na trakcie do Clynyi. – Och... zostawcie go w spokoju. Co może zrobić jeden inżynier? – zapytał Zerchas, znowu spluwając przez połę namiotu i spopielając ślinę, zanim jeszcze dotknęła ziemi. – Nawet gdyby był podrzędnym czarnym, nie może zrobić wiele. – Popisy... – mruknął Eldiren. Jehan się skrzywił. – Az drugiej strony – dodał Zerchas – może i ten inżynier jest groźny. Eldiren, weź Drugą i Trzecią lansjerów i znajdź go. – Ach... nie wysyłaliśmy żadnych wojsk tak daleko. – Beltar wstał ze stołka. – Teraz wyślemy. Eldiren, możesz wziąć Piątą, to, co z nich zostało. W stronę Clynyi i tak nie ma żadnych domostw, tylko sady i owce. Kieruj się w górę rzeki Sarron, przez Rohm do Clynyi. Prawdopodobnie nie przejdziesz rzeki, dopóki nie dojedziesz do Clynyi. W ten sposób upewnisz się, czy wszystko jest bezpieczne, podczas gdy Beltar i ja zaczniemy marsz na Rulyarth. – Zerchas uśmiechnął się. – Jehan zastąpi cię tu przy Beltarze. – Ten Czarny zawsze może się ukryć w Stone Hills – zauważył Eldiren. – Nawet inżynier z Recluce nie może być aż tak naiwny – prychnął Zerchas. – Kiedy już złapiesz tego odszczepieńca, możesz pójść wzdłuż południowego dopływu Jeryny. Nie spiesz się. Spotkamy się w Jerans... jak tylko się da. – Prosisz o wiele. – Eldiren przełknął. – Jestem pewien, że sobie poradzisz. Ale nie brałbym żadnego prochu. – Zerchas pokłonił się i dorzucił przed odejściem: – Miłego wieczoru. Jehan spojrzał na Eldirena i wzruszył ramionami za plecami Zerchasa. – Idź, Jehan. Jeszcze mnie nie zastąpiłeś. Jehan odwrócił się i poszedł za starszym magiem. Dwóch białych magów przez chwilę stało w milczeniu. Tylko kilka głosów przenikało do namiotu z obozowiska. Słychać też było nikłe bzyczenie owadów i od czasu do czasu rechotanie żab. – Beltar... – Eldiren potarł czoło. – Z powodu tego inżyniera mamy braki we wszystkich oddziałach. Wątpię, czy zostało ze stu. A górale Sarronnynu nie przepadają za obcymi. – Wiem. – Możesz coś zrobić? Biały mag wzruszył szerokimi ramionami. – Co? Zerchas nadal jest dowódcą. Dlatego napuszcza na mnie Jehana – upewnia się, że jestem grzecznym chłopcem. Eldiren zacisnął wargi i spojrzał na Beltara. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Po chwili ramiona Eldirena opadły i wyszedł w ciemność. Beltar odetchnął głęboko. XLIX Justen wyciągnął ramiona do drzewa otoczonego dywanem krótkiej zielonej trawy. Kora lorkena była chropowata i niemal tak czarna, jak powinno być drewno pod spodem. Jednak nigdy nie widział tak potężnego lorkena po drodze od Sarronu, choć też nie miał za dużo czasu, by przyglądać się drzewom. – Miałeś niewiele czasu, żeby znaleźć to drzewo. – Przy ciemnym, potężnym pniu pojawiła się smukła młoda kobieta o srebrnych włosach, ciągle odziana na brązowo. – Czy to znowu sen? – zapytał. – Nie. Nie, jeśli uważasz sny za fragmenty sennych myśli, które ledwo dostrzegamy, a jeszcze mniej pamiętamy. – W jej srebrnym głosie zadźwięczał smutek. – Ale kim jesteś? – Justen spróbował zrobić krok do przodu, ale nie zdołał. – Poznasz me imię w Naclos. Tam musisz iść, jeśli chcesz odnaleźć siebie. – Twarz miała poważną. – Wiesz, że to jeszcze nie nastąpiło. Dopóki nie odnajdziesz siebie, jesteś skazany na... – Urwała. – Ale tego nie mogę powiedzieć. Nigdy nie spoczniesz. Ponieważ stworzyłeś chaos z ładu, a to będzie ci przeszkadzać, dopóki nie dojdziesz do równowagi. Justen zamyślił się na chwilę. Przebudził go szelest kroków, trzask gałęzi i cichy szum wiatru. Usiadł w milczeniu przy kamiennym murze, zmysłami i wzrokiem przeszukując otaczającą go ciemność. Zmrużył oczy, gdy światło, które nie było światłem, zaczęło lśnić w powietrzu niecałe trzy cubity od niego. Gdy tak patrzył, ze lśniącej białej mgły wyjrzała twarz ciemnowłosego mężczyzny. Przypomniawszy sobie poniewczasie o nauce przesłaniania, Justen zmusił się do skupienia i utkał wokół siebie gwiezdne światło, chciał się ukryć zarówno przed realnymi, jak i magicznymi szpiegami. Przez jakiś czas, który wydawał się bardzo długi, siedział w swym ciemnym kokonie, dopóki się nie upewnił, że biały mag już go nie widzi. Do tego czasu zniknął też ktoś lub coś, co go tropiło na trakcie. Kiedy opuścił tarczę, zaczął drżeć. Drżenie nie ustawało pomimo ciepłego jesiennego powietrza, nawet gdy zarzucił na koc opończę. Koc nie dawał wiele ciepła i Justen trząsł się przez całą noc, tak zmęczony, że przeleżał brzask i nie zwlókł się z posłania, dopóki słońce nie tylko stanęło wysoko na horyzoncie, ale wyszło ponad czubki karłowatych drzew na wschodnich wzgórzach. Stojąc w porannym świetle, które dawało odrobinę ciepła, był tak przemarznięty, że niemal spodziewał się obłoczka pary przy wydechu. Przeciągnął się ostrożnie, zmysłami i wzrokiem przeszukując teren, ale wyczuł jedynie kilka ptaków, różne gatunki małych gryzoni i klaczy. Umył się w strumieniu, który był ledwie strużką, ale najlepszej wody jaką znalazł, i napił się, krzywiąc wargi na metaliczny smak. Rosnąca broda swędziała i żałował, że nie ma brzytwy, ale i ten luksus zaginął gdzieś po drodze. Wyłowił z sakwy poobijaną gruszkę i zjadł powoli, mając nadzieję, że owoc nie będzie zbyt kwaśny dla pustego żołądka. Gdy obmył ręce z lepkiego soku, usłyszał łopot ciężkich skrzydeł. Odwrócił się ku uschniętej wierzbie, stojącej dobre pięćdziesiąt cubitów w górę strumienia, gdzie przysiadł kruk. Coś w przybyciu ptaka zaniepokoiło go i wysunął sieć zmysłów, ale dotknął tylko nikłej bieli, która potwierdziła jego obawy. Daleki biały mag w jakiś sposób był połączony z ptakiem. Kruk wzbił się w niebo i poleciał na południe. – Prawie jakby nas szukał – mruknął Justen. Dlaczego ptak skierował się na południe? Pospiesznie wyczesał klacz zgrzebłem, które znalazł w lewej sakwie, i położył derkę pod siodło, pragnąc, aby nie była szara po obu stronach i żeby nie było na niej widać czerwonych plam. Potem osiodłał klacz. Pozwoliła na to, raz tylko parskając. Zwinął koc i umieścił go za siodłem, wsiadł i rozejrzał się za krukiem, ale nigdzie nie było widać czarnego ptaka... na razie. Pozwolił klaczy iść spokojnym krokiem, a sam dalej obserwował drogę, wypatrując znaków zjazdu do Clynyi albo zakrętu na zachód i powrotu do rzeki. Żałował, że podążył brzegiem rzeki, ale nie chciał jechać przez pola, obojętnie czy były zżęte i zaorane, czy nie, a wcześniejsze spotkanie z gospodarzem i jego łukiem odebrało mu złudzenia co do bezstronności miejscowych. Jego czarne odzienie wydawało się równie niepopularne jak ubrania białych i Żelaznej Straży. Obróciwszy się w siodle, Justen spojrzał na zachód, ale nie dostrzegał nawet zarysów linii drzew znaczącej zachodnią odnogę rzeki. Na wschodzie widział – niewyraźnie – kilka drzew, które mogły rosnąć na brzegu niewielkiego dopływu Sarronu. Dlaczego nie było traktu bliżej Clynyi? Co przeoczył? Justen zwilżył wargi językiem. Jeszcze tylko parę kayów i skręci na zachód, czy znajdzie drogę, czy nie. L – Jak mamy go złapać, panie magu? – Dowódca białych lansjerów uprzejmie skinął głową Eldirenowi. – To nie powinno być takie trudne. Jeszcze się nie obudził i może jeszcze przez jakiś czas będzie spał. – Biały mag spojrzał na ciągle szarzejący wschodni horyzont. – Najwyraźniej nie ma za wiele jedzenia i jeszcze nie wie, że go śledzimy. Przeoczył pierwszy zakręt do Clynyi... – Jak to możliwe? On też jest magiem. Eldiren się roześmiał. Oficer cofnął się od klaczy. – Nie spodziewa się pułapek po miejscowych. Zaorali trakt, postawili płot i nawet posadzili krzaki. – Ale jak... – Kiedy posługujesz się krukiem i widzisz wszystko z wysoka, widać jak na dłoni, że coś zrobiono, skoro droga zaczyna się na środku wzgórza. – Eldiren podał oficerowi pergamin. – Weź najszybszych ludzi i poprowadź ich zaznaczonym szlakiem. Musisz dotrzeć do rozstajów dróg przed nim. – W przeciwieństwie do Zerchasa i Beltara Eldiren usiadł na grzbiecie białej klaczy, a nie w powozie, i ciągnął: – Musicie jedynie pójść krótszą drogą, nie tą, co on, i się pośpieszyć. Poczekajcie po prostu na krzyżówce, aż do was dołączymy albo dopóki nie dostacie wiadomości. Jeśli nadjedzie inżynier, złapcie go oczywiście. To wszystko, co macie do zrobienia. – Wszystko? Schwytać maga inżyniera z połową szwadronu ludzi? Musimy nadrobić dzień drogi. – Nie. Jeśli dotrzecie tam pierwsi, on skręci. Nie przyjedzie do was. – Ale zrobić dwa dni drogi w jeden? – Niecałe tak naprawdę. Jestem pewien, że sobie poradzisz. – Eldiren poczekał, aż oficer wsiądzie na konia, patrząc znacząco na jego wierzchowca. – Wątpię, czy ktoś zechce nas powstrzymać. Przynajmniej dopóki nie dotrzemy do Clynyi i spróbujemy przejść rzekę, a to potrwa jakiś czas, może nawet długo, a sytuacja polityczna może się zmienić. – Z całym szacunkiem, panie magu, ale mówisz, jakbyś wolał raczej ścigać inżyniera do Stone Hills niż do Clynyi. – Naszym zadaniem, zgodnie z życzeniem wielkiego maga Zerchasa, jest w miarę możliwości wytropić tego inżyniera. – Eldiren uśmiechnął się przelotnie. – A teraz zbierz swój szwadron i ruszajcie. – Tak, panie. – Chyba że wolisz jechać z Zerchasem... – Ruszamy natychmiast, panie. – Oficer pospiesznie wskoczył na siodło. LI Justen wybrał wydeptaną ścieżkę. Ciągle nie widział drogi powrotnej do rzeki ani w stronę Clynyi, a przejechał kolejne trzy kaye, więcej, niż sobie obiecywał. Ale droga, którą podróżował, skręcała, po czym biegła niemal prosto na południe, z każdym krokiem klaczy jeszcze bardziej oddalając się od rzeki. – Mamy nią jechać? Ponieważ klacz czekała na jego decyzję, zawrócił ją na ścieżkę pomiędzy polami. Piaszczysta dróżka przez kilkaset cubitów biegła wzdłuż kamiennego muru, który przecinał łagodne zbocze. Mniej więcej co każde pięćdziesiąt cubitów Justen musiał prowadzić klacz w lewo, pochylać się albo odsuwać z twarzy żółte liście i gałęzie karłowatych dębów. – Pieska droga – mruknął, gdy gałąź odbiła się i podrapała go w policzek. Mur za szczytem wzgórza zakręcał z powrotem ku Rohrn, tak jak samo jak ścieżka. Justen ściągnął wodze. Z tego, co widział, ścieżka biegła równolegle do drogi przez kilkaset cubitów, a potem zawracała znowu ku rzece, ale nie tak wprost jak odcinek, który właśnie przebył. Wzruszył ramionami. Miał wrażenie, że nieważne, którą drogą pojedzie, i tak nie będzie łatwo dostać się do Clynyi. Ten sam naznaczony bielą kruk siedział na nagim konarze uschniętej gruszy niewiele ponad dwa tuziny cubitów od niego, niemal na wysokości oczu Justena. Inżynier wziął głęboki oddech, odwrócił wzrok od ciemnego ptaka i przyjrzał się ścieżce. Piaszczysty szlak wyglądał, jakby zawracał tam, gdzie – jak sądził – płynie rzeka. – W porządku. Każda droga będzie lepsza od siedzenia tutaj. – Urwał. A co z białym magiem? I co ze snem? Dlaczego mag wysłał za nim swego szpiega? Co z Naclos? Naclos leżało gdzieś na południu, albo za szczytami Westhorns, albo po drugiej stronie Stone Hills – a Stone Hills było chyba najbardziej gorącym i suchym miejscem w całym Candarze. Czy tamten sen był tylko zwykłym snem? Szarpnął wodze. – Znajdźmy rzekę i spróbujmy przejść na drugą stronę. Kruk poderwał się w poranne niebo, jak czarny kleks na tle szarych, wysokich chmur, które zwiastowały znowu deszcz. Klacz poniosła go w dół i do rozgałęzienia ścieżki. Ściągnął wodze. Prawe odgałęzienie zdawało się biec z powrotem do Rohrn. Kto wie, dokąd prowadziło lewe, choć wyglądało na to, że opasuje ściernisko, które pojawiło się za pastwiskami dla owiec, i biegnie w stronę niewielkich budynków jakieś pół kaya przed nim. Poirytowany, Justen poprowadził klacz na ścieżkę po lewej. Burczało mu w brzuchu. Szkoda, że nie miał już więcej jedzenia w sakwach. Dlaczego? Czy członkini Żelaznej Straży ruszyła do bitwy głodna? Czy też była tak niedoświadczona w boju, że nie nauczyła się, iż trzeba mieć własne zapasy? Czy bardzo różniła się od biednego Clerve’a, który wcale nie chciał walczyć? Justen pokręcił głową i znowu zapiekły go oczy. – Trzeba jechać... – mruknął do klaczy, próbując dojrzeć budynki na niskim pagórku przed sobą, aż w końcu otarł oczy i przełknął. Znowu zaburczało mu w brzuchu, a klacz zarżała żałośnie. – W porządku. – Justen roześmiał się na absurdalność całej sytuacji: burczący żołądek i rżącą klacz na ścieżce, która być może prowadzi donikąd, a on sam usiłuje dotrzeć do niewidocznej rzeki, podczas gdy obserwuje go niewidoczny biały mag i niewidoczny druid ze snu. – W porządku. Zobaczymy, czy uda nam się znaleźć coś do jedzenia. Gdy zbliżył się do szopy – nawet nie domu – pozwolił zmysłom zbadać teren. Za nierównym murem studni pomiędzy szopą a rozpadającą się ruderą, która prawdopodobnie służyła za stodołę, ktoś się ukrywał. Nawet z odległości ponad stu cubitów Justen wyczuwał ból i strach. Ruszył powoli na podwórko, przyglądając się śladom w kurzu, które wskazywały, że co najmniej parę dni wcześniej spędzono tu zwierzęta i poprowadzono na wypas. Obok studni poruszyło się coś, co wyglądało jak kupka łachmanów. – Dobrze się czujesz? – zapytał Justen. – Świetnie. Kapłan jaki... zadaje pytania... jak jaki głupi... Justen starał się pochwycić wypowiedziane ostrym tonem słowa, pierwsze, jakie usłyszał w starym Świątynnym. Zsiadł z konia i rozejrzał się, gdzie mógłby uwiązać klacz. – Rahmra... za bardzo się martwi... o swoje stare kości, żeby przyjść... przysłał jakiegoś młodego. – Kupka szmat okazała się siwowłosą kobietą, która patrzyła na Justena ślepym spojrzeniem. Inżynier zmarszczył brwi, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Co robiła przy studni i co on powinien zrobić? – Ty... jesteś ze Świątyni? – Tak, ale z dalekich stron – odrzekł w końcu. Jego zmysły potwierdziły, że kobieta złamała nogę. – Jak się zraniłaś w nogę? – Pierwsze rozsądne słowa, jakie powiedziałeś. Może ty uzdrowiciel? Pomożesz starej Lurles? Justen uwiązał klacz do słupka na drugim końcu studni i przyjrzał się kamieniom. W lekkim wietrze poruszał się wystrzępiony koniec sznura. – Niewiele wiem. Pośliznęłaś się, gdy urwała się lina? – Tak. Ten idiota Birsen podkopał stopień, zapominając o matce swojej żony... zapomniał. Też coś, wcale nie zapomniał. Miał nadzieję, że zabiją mnie biali albo jego sztuczki. Nie jesteś jednym z nich, co? Justen roześmiał się. – Nie. Jest pewien biały mag, który mnie śledzi, ale musi być sporo za mną. – Mam nadzieję, dodał do siebie w myślach. – Najpierw sprawdzę, co mogę dla ciebie zrobić. Lurles spróbowała się wyprostować na kamieniu, który był kiedyś schodkiem, ale fala bijącego od niej bólu niemal zmusiła Justena do zatrzymania się. – Och... ummm... – Spokojnie... – Pogładził palcami łachmany, prawie czyste, jak odkrył ku swemu zaskoczeniu, i mocno opaloną nogę o stwardniałej skórze. – Jest złamana. – Jasne, że złamana. Inaczej bym tu nie siedziała. Ale nie mogę iść z grupą, a Firla musi nieść Hyrę. – Już dobrze. Zaniosę cię na twój... siennik. – Mam łóżko. Może nie piękne, ale łóżko i jest moje własne. Justen uśmiechnął się szeroko. Podobała mu się ta staruszka. Nagle uśmiech zamarł mu na wargach. Wyglądała na starą, ale wątpił, czy była w wieku jego matki, a Cirlin przecież nie wyglądała na tak starą i zniszczoną. Była taka lekka, że Justen bez trudu podniósł ją i zaniósł do szopy. – Już dawno nie nosił mnie na rękach młody i silny chłopak. Prawie było warto. – Jej ochrypły śmiech zdradzał ból. – Moje jest to w rogu, z zagłówkiem. Szopa mieściła jedną podłużną izbę z paleniskiem po jednej stronie i dwoma łóżkami – w każdym kącie po przeciwnych stronach paleniska – dwa stoły, cztery stołki oraz trzy prymitywne drewniane skrzynie pod ścianą. Na mniejszym stole wciąż piętrzyły się wiadra, kilka dzbanów i różne kuchenne przybory. Justen położył kobietę na łóżku i obejrzał nogę zarówno zmysłami, jak i oczami. Czy powinien spróbować? Czy może nie spróbować? – Chyba potrafię ją nastawić. – Co? – Kości, tak żeby dobrze się zrosły. – No to przestań kłapać jadaczką, tylko zrób to. Takie świątynne typki jak ty... ci mężczyźni. Gadają i gadają. – Będzie bolało. – Nie może boleć bardziej niż przy porodzie Firli. Prawie wtedy umarłam. Justen odetchnął głęboko. Jeśli nie nastawi nogi i nie włoży w łubki, kobieta prawdopodobnie umrze, już na pewno nigdy nie będzie prosto chodziła. Kosztowało go to trzy próby i trzy gorące fale bieli, zanim zdołał połączyć końce kości. Przy ostatniej próbie kobieta straciła przytomność, a i sam Justen niemal zwalił się na podłogę. Kiedy już mógł ustać na nogach, rozejrzał się za czymś do przewiązania nogi we właściwej pozycji. Na wpół szedł, na wpół zataczał się po szopie, aż doszedł do starej stajni, próbując omijać największe kupy nawozu i nie zwracać uwagi na smród. Jedyna kura, najwyraźniej przeoczona przez gospodarza, zagdakała nań z tylnej grzędy. Nie znalazł sznura, ale wziął trzy paliki i starą skórę, wystarczająco mocną, żeby pociąć ją na rzemienie. Lurles ciągle leżała nieruchomo, gdy wrócił. Jeden z palików był za długi, więc go złamał i wygładził koniec. Wyciął kilka rzemieni i zaczął układać paliki wokół chorej nogi. Nie mógł włożyć nogi w łubki bez uniesienia jej. W dodatku potrzebował więcej sztywnego opatrunku wokół złamania. Raz jeszcze przeszukał chatę, aż znalazł coś, co wyglądało na starą deskę do krojenia. Wyciął podłużny kawałek skóry, ułożył ją na desce i wsunął wszystko pod złamane miejsce. Wtedy owinął nogę skórą, przyłożył paliki i zaczął je obwiązywać tak ciasno, na ile pozwalały mu zmysły. Kiedy skończył, wlał w nogę trochę ładu, skupiając się na końcach kości. – Ooo... – Już cicho. Najgorsze minęło. – Nie bolało tak strasznie jak przy Firli. – Cieszę się. – Justen pokręcił głową. Jeśli ból, który wytrzymała przy jego niezdarnym nastawianiu kości był mniejszy niż przy porodzie, nie chciałby być w najbliższym czasie przy narodzinach żadnego dziecka. – Muszę znaleźć coś, żebyś mogła chodzić po domu... za jakiś czas. Tak od razu i tak nie powinnaś ruszać tą nogą. – Zdechnę z głodu, jak będę tu leżała. – Nie tak od razu. – Birsen ma drugą laskę. Jest pod łóżkiem. Justen wydobył grubą laskę i położył ją obok łóżka. – Jest na podłodze. Sięgnęła po omacku z niskiego łóżka, dopóki nie natrafiła palcami na drewno. – Pić – poprosiła. – Zobaczę, czy da się wyciągnąć wiadro i linę. – Zapasowa lina jest w trzeciej skrzyni. Justen otworzył skrzynię i znalazł krótki zwój konopnego sznura, dwa drewniane młotki i ostrze piły zawinięte w naoliwione szmaty. Wyjął sznur, zamknął skrzynię i odwrócił się. – Zaraz wrócę. Muszę przywiązać wiadro i napoić konia. – Nigdzie się nie wybieram. – Bardzo bym prosił. Na dworze zaczęło siąpić. Spojrzał na gęstniejące chmury na północy. Dopiero wczesne popołudnie, a on już musi walczyć z deszczem. Nie ma nawet ceratowej peleryny ani brezentu. Przełknął na wspomnienie pogrzebanej w brezencie Strażniczki. Nie... przynajmniej na tyle zasługiwała. Pokręcił głową i zajrzał do studni. Ihhaaa... haaa... – Wiem, panienko. Jesteś spragniona i głodna – odezwał się Justen do klaczy. Studnia była płytka, miała nie więcej niż osiem cubitów głębokości, a urwany sznur zahaczył o coś tuż na wyciągnięcie ręki. Przytrzymując się mocnego wspornika, Justen zdołał się wychylić w głąb i chwycić sznur. Zmarszczył brwi, gdy przyjrzał się urwanej końcówce. Nie pękła, ale została przecięta. Żeby powstrzymać białych przed nabraniem wody czy żeby skrzywdzić starą kobietę? Justen uznał, że nie lubi Birsena. Uciąwszy jeszcze cztery cubity liny, uwiązał ją do sznura u studni. Odwiązał krótszy górny kawałek i wsunął go za pas, po czym opuścił wiadro, uniósł je i postawił na kamiennym obramowaniu. Przeniknął wodę zmysłami, nasycając lekko ładem ciemny płyn. Przy zaklęciu poczuł lekki zawrót głowy i dopiero dotarło do niego, jaki jest głodny. Mimo to... pierwsze wiadro wylał do niewielkiego koryta, odwiązał klacz i przywiązał tak, żeby mogła się napić. Drugie wiadro postawił na kamieniach, ale przypomniał sobie, że nie przyniósł niczego, w czym mógłby zanieść wodę do chaty. – Zapomniałem cebrzyka – wyjaśniła Lurles, odkładając nie używaną linę. Wyjął też ucięty kawałek i położył na rogu dużego stołu. – Wy, świątynni, nie jesteście zbyt praktyczni. – Nie – roześmiał się Justen. Wziął z mniejszego stołu oba dzbany i wyszedł do studni. Niebawem wrócił z dwoma pełnymi dzbanami czystej, zimnej wody. Najpierw pomógł staruszce usiąść i oparł ją o stary podgłówek. Potem wrócił do stołu i nalał trochę wody do obitego kubka, który zaniósł Lurles. – Proszę. Na oślep poszukała kubka, po czym wypiła łapczywie. Justen przyciągnął stołek i usiadł, żeby dać odpocząć niepewnym nogom, zanim sam się napił. Woda pomogła na tyle, że znikły nagłe zawroty głowy. – Musimy przygotować ci coś do jedzenia. – I tobie pewnie też, co, młodzieńcze? – Jeśli mam być szczery, proszę pani, to mi też. Nie jestem aniołem zdolnym unosić się w powietrzu bez pożywienia. – Ba... kupa gnoju. Nie to, że Legenda dokucza mężczyznom, ale z tą czystością kobiet. Ludzie, którzy mają miecze, używają ich. Czy mężczyzna, czy kobieta. Bez różnicy. Tyle że mężczyźni są paskudniej si. – Jedzenie – zauważył Justen. Zapadło milczenie. – Nie jesteś kapłanem Świątyni, prawda? – Nie. Nie jestem. Nie jestem też uzdrowicielem. Wiem co nieco i jeśli nie będziesz stawać na tej nodze... za bardzo... przez jakiś czas, powinna się zrosnąć prosto. – Musisz być czarnym diabłem... skoro nie białym. – Tak, jeśli tak chcesz to ująć – przyznał Justen. – Jestem z Recluce. – Dlaczego zajmujesz się starą Lurles? – Potrzebowałem jedzenia, a ty pomocy. – Justen przeklął się w duchu za tę szczerość wobec ślepej staruszki, ale jakoś było to dla niego ważne, żeby jej nie oszukać. – Mogłeś mnie zostawić. – Nie, gdy się dowiedziałem, że jesteś ranna. – Dlaczego potrzebujesz jedzenia? – Zostałem oddzielony od brata w czasie walki i próbowałem dostać się do rzeki, żeby ją przejść, ale mosty w Rohrn znikły. Miałem nadzieję, że przejdę gdzieś tutaj, ale widocznie zgubiłem drogę do rzeki. – Pewnie to magia. W Rohrn są trzy drogi: dwa mosty i droga wzdłuż rzeki. Ale nie ma brodu aż do mostu w Clynyi. Przeważnie jest tam głęboko. Jak pojedziesz stąd ścieżką, biegnie pod górę i pod górę, choć tego nie zauważysz... chyba że jesteś zmęczony. Justen mechanicznie napełnił znowu kubek i podał go staruszce. – W schowku przy stole jadalnym jest chleb i ser. – Jesteś pewna? – Czuć cię uczciwością. Gadasz uczciwie i tak się zachowujesz. Mogłam się mylić i może znowu się mylę. Tak to już w życiu jest. Roześmiała się i pomimo poczerniałych zębów, a nawet braków w uzębieniu Justen zauważył, że musiała być kiedyś ładną dziewczyną. Przełknął, odstawił dzban i podszedł do stołu. W schowku było kilka starych bochenków chleba i dwie duże gomółki twardego żółtego sera, zabezpieczone woskiem. Jedna została otwarta, a potem ponownie zapieczętowana. Wziął tę oraz jeden bochenek, odłożył na miejsce kamień i wyprostował się. – Ile zjesz plastrów sera i chleba? – No proszę, jeszcze młody poda mi do łóżka ser... – Znowu wybuchła śmiechem. – Jeden gruby. Justen ukroił po trzy plastry sera i trzy pajdy chleba, wszystkie grube, położył je na drewnianym półmisku i zaniósł staruszce. Wziął jej z ręki kubek i położył na niej kromkę chleba z serem. W końcu usiadł z powrotem na stołku. – Mocne palce... jak u kowala. Jesteś kowalem? – Tak. Pracuję przy kuciu. – To dobrze. Nigdy nie znałam złego kowala – mówiła Lurles pomiędzy kęsami jedzenia. Chleb i ser smakowały Justenowi o wiele lepiej niż jakikolwiek posiłek ostatnio. – Umocowałeś linę, żebym mogła nabrać wody? – Nie powinnaś... – wymamrotał pomiędzy kęsami chleba i sera. – Nie kłopocz się. Jesteś czarnym kowalem i nie możesz tu zostać. Jeśli chcesz żyć. To, co mi położyłeś na nodze... jak długo mam to trzymać? – Jakieś cztery do pięciu ośmiodni. Ale minie ze trzy miesiące, zanim naprawdę będzie zdrowa. – A co tam. – Nie stawaj na niej, jak długo możesz, bo inaczej znowu ją złamiesz. Justen przełknął resztę drugiej kromki z serem zdumiony, że zjadł wszystko tak szybko. – Mężczyźni... – Lurles wyciągnęła przed siebie rękę, a Justen napełnił kubek i podał jej. – Mówisz, jakbyś wierzyła w Legendę. – Do diabła z Legendą. Popatrz na Birsena. Justen odchrząknął. – Sznur przy studni nie pękł... – powiedział w końcu. – Wiadro wpadło do wody. Słyszałam. – Sznur został niemal całkiem przecięty. Przyniosłem górną część. – Podszedł do stołu i wziął sznur, przyniósł go staruszce i włożył w dłoń. Patrzył, jak zręcznymi palcami bada konopie. – Trzeba coś zrobić z tym chłopakiem. – Chłopakiem? – Birsenem. To tylko duży, samolubny chłopak. – Lurles obniżyła się lekko w łóżku, krzywiąc się przy poruszeniu. – Mówiłam Firli, że jest za przystojny. Tak samo Tomaz. Jesteś przystojny, młodzieńcze? – Ach... nigdy o tym nie myślałem. Mój brat był przystojny. – Mężczyźni... pewnie tak myślisz. Jesteś diabelnie szczery, co tu gadać. – Lurles uśmiechnęła się szeroko. – A teraz... nic mi nie jest, a ty lepiej ruszaj, zanim cię dogonią te białe diabły. – Jak... a co z tobą? – Nie możesz mnie zabrać, prawda? Jeśli napełnisz wiadra, mogę tu odpoczywać. – Roześmiała się. – Żaden biały diabeł nie będzie się przejmował taką biedotą. – Zajmę się wodą. – I weź gomółkę sera i chleb. – Potrzebujesz ich. – A ty nie? Wyleczenie mojej nogi i opieka nad takim byle kim jak ja jest coś warte, mój miły czarny chłopcze. Justen wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Podniósł dwa mniejsze dzbany na wodę i wyszedł na deszcz. Klacz zarżała, gdy wyciągał wiadro ze studni. – Wiem. Pewnie też jesteś głodna. W chacie otarł krople z twarzy i włosów, po czym postawił dzbany. – Woda jest na stole. Potrzeba ci czegoś jeszcze? – Nie. – Zamilkła na chwilę. – W tej małej skrzyni w rogu stodoły jest trochę ziarna. Dla twojego konia. – Zdałoby się trochę, jeśli to nie za duża strata. – Młody człowieku... nie mogę opowiedzieć o tobie Firli, skoro nie wiem, jak się nazywasz. – Justen. Mam na imię Justen. – Ruszaj już. Spędziłeś dość czasu ze starą. Justen dotknął delikatnie jej czoła, przekazując odrobinę ładu w nadziei, że to pomoże. – Na pewno nie jesteś kapłanem Świątyni? – Nie. Tylko zagubionym kowalem. – Weź chleb, ser i ziarno i ruszaj w drogę. Justen wziął resztę sera, który już kroił – jakieś pół gomółki – i jeden bochenek. Dwa zostawił. Przełknął po raz ostatni, spoglądając od drzwi na Lurles. – Nic mi nie jest. Jedź! Cicho i starannie zamknął drzwi i poszedł poszukać ziarna dla klaczy. Deszcz zamienił się w wilgotną mgiełkę, która osiadała na skórze. LII Ścieżka, jak przepowiedziała Lurles, zakręcała i wiła się po łagodnym zboczu, tak łagodnym, że Justen był zaskoczony, gdy spojrzał za siebie przez ramię i ujrzał wschodnią odnogę rzeki Sarron biegnącą na południowy wschód z dala od Rohrn. Łagodna krzywizna wzgórza przesłaniała widok Rohrn i zbieg rzek. Justen szukał szopy, ale widział tylko kryty strzechą dach. Miał nadzieję, że Lurles wydobrzeje. Odetchnął głęboko i skręcił akurat w odpowiedniej chwili, żeby uchylić się przed zwisającą gałęzią, gdy ścieżka zawracała na południe. Czy popełnił błąd? Prawdopodobnie, ale skoro ujechał tak daleko, czy nie będzie jeszcze gorzej próbować wracać po własnych śladach? Mimo to jazda była uciążliwa. Kilka szop i jedno duże domostwo, które minął, były zamknięte i ciche, choć miał wrażenie, że większy dom nie był opuszczony, ale obwarowany, i objechał go dokoła. Dręczyły go sny, zwłaszcza drugi z tą samą kobietą, tak samo wyrazisty i z tym samym swego rodzaju przesłaniem. Pierwszy raz śnił o drzewach, drugi o Naclos. Kto coś wiedział o Naclos poza tym, że mieszkają tam druidzi, którzy przypuszczalnie zajmują się drzewami? Czasami przybywały z Diehl, jedynego portu w Naclos, ładunki z cudownymi wyrobami z drewna, a czasami ludzie gadali o druidach. Ale nikt nie wiedział o nich zbyt wiele... a mimo to śnił o pięknej druidce. Ze stosu porośniętych zielskiem kamieni ułożonych w rogu pastwiska, które niegdyś było może uprawiane, zaskrzeczał kruk. Justen zmarszczył brwi. Czy to ten sam ptak? Wysunął ku ciemnym piórom sieć zmysłów i zatrzymał się. Albo biały mag miał więcej szpiegów, albo to ten sam ptak. Poczuł ucisk w żołądku. Czy biali idą właśnie za nim? Dlaczego? Czyżby odkryli, że to on wysadził działa i zrobił czarne strzały? Jeśli nie, to dlaczego go śledzą? A może to z powodu niezdarnych prób przesliznięcia się obok nich? Kręcił się w siodle, ale na niewielkim odcinku drogi, którą opuścił tego ranka, nie widział żadnych podróżnych. Chociaż chmury przesłaniały słońce, wyczuwał, że jest już dobrze po południu, a on ciągle błąkał się pośród łagodnych wzgórz, próbując odnaleźć drogę do Clynyi. Czy kiedykolwiek tam dotrze? Ścieżka znowu się rozwidlała i skręcił na zachód w stronę, gdzie jak sądził, płynie rzeka. Zerknął przez ramię i zadrżał w nieruchomym, zimnym i wilgotnym jesiennym powietrzu. LIII – Zatrzymał się na jakiś czas za Rohrn. Zgubiłem go w deszczu, ale nadal jest niedaleko drogi do Clynyi. – Eldiren lekko szarpnął wodze, żeby zachęcić wierzchowca do szybkiego stępa. – Myślisz, że Yurka go złapie? – Głos podoficera był cichy, pełen szacunku. – Przy tym biegu spraw, Yurka prawdopodobnie dotrze do krzyżówki przed nim. Ścieżka, którą pojechał inżynier, jest dłuższa niż główna droga. – Eldiren roześmiał się. – Dlatego właśnie Fairhaven buduje drogi. Dlatego właśnie wielki Creslin czarnych upierał się przy traktach na Recluce... a ten biedny inżynier jeszcze nie nauczył się tej lekcji. – Co zamierzasz z nim zrobić? – Z Yurką? Nic. Nie złapie inżyniera. – Miałem na myśli inżyniera, panie. – Inżynier wyczuje Yurkę i jego żołnierzy i pojedzie z powrotem drogą, której tak niecierpliwie szuka i którą powinien był pojechać. – Biały Mag pokręcił głową. – Równie dobrze możemy zwolnić. – Eldiren zignorował zaskoczenie oficera i ciągnął dalej: – Wiesz, że jeśli złapiemy tego inżyniera, będziemy musieli przypuścić atak na Clynyę. Jestem prawie pewien, że most będzie solidnie obwarowany. Mogli go nawet zniszczyć. Podoficer przełknął. – Oczywiście, jeśli ten pościg zabierze za dużo czasu, a na koniach jest trudny, prawdopodobnie będziemy musieli wrócić po własnych śladach, powiedzmy, do Rohrn, a może z powrotem na drogę Sarronnyńczyków. – Ale mag Zerchas będzie... – To prawda. Mag Zerchas będzie... – Eldiren zasznurował wargi i uśmiechnął się łagodnie. LIV Justen mrużył oczy w półmroku, próbując przez mgłę i gasnące światło dostrzec ścieżkę, aby znaleźć, jeśli to możliwe, wymykającą mu się ciągle drogę do Clynyi. Klacz parsknęła, jakby chciała powiedzieć, że jest zmęczona wąskimi dróżkami prowadzącymi donikąd. Justen odetchnął głęboko, żałując, że nie może posłać zmysłów na wietrze tak, jak to robił Gunnar. Niestety jego talenty nie szły w tym kierunku i bez pomocy wzroku wyczuwał rzeczy najdalej na kilkaset cubitów w każdą stronę. Przez wilgoć poniósł się echem nikły metaliczny odgłos. Justen ściągnął wodze i zatrzymał klacz pod dębem, który miał ledwie połowę liści. Gdy wysunął zmysły w stronę źródła dźwięku, spadł żółty liść i osiadł mu na nadgarstku. Strząsnął go. Przed sobą miał kamienny wysoki na jakieś osiem cubitów mur, który ciągnął się przez grzbiet wzgórza na co najmniej dwieście cubitów. W strażnicy na rogu było dwóch mężczyzn, w tym jeden uzbrojony w kuszę. Justen dalej nasłuchiwał, próbując uchwycić niewyraźne pomruki. – ...widziano w pobliżu Rohrn jakichś dezerterów z armii tyrana... próbowali przejść rzekę. – ...życzę im powodzenia! – ...myśli, że biali będą tędy jechali... może lansjerzy. A to pech! Justen trafił na posiadłość albo fortecę miejscowego urzędnika, który utrzymywał własną armię. Zacisnął wargi, nasłuchując jeszcze jakiś czas. Kolejny żółty liść sfrunął w dół przed prawym okiem klaczy. Strzepnęła uchem i potrząsnęła łbem. Justen poklepał ją po szyi i wyszeptał. – Spokojnie... spokojnie, malutka. – ...chyba zaatakują... – Któregoś dnia. Nie teraz. Tylko pięć... sześć dziesiątek... za mało na nas... – ...co z magiem... – ...mury... z powrotem do Jery... na skałach w dole. – Mam nadzieję... – Chciałbyn, żeby Bildar... był tu... Justen ponownie poklepał klacz po szyi, zawrócił i pojechał z powrotem ścieżką do ostatniego rozwidlenia. Mimo że był przekonany, iż droga do rzeki nie leży z dala od domostwa, nie miał zamiaru próbować się przemykać obok żadnego domu, który mógł się obronić przeciwko sześćdziesięciu białym lansjerom, zwłaszcza że mgła mogła się w każdej chwili podnieść i nawet nie było jeszcze ciemno. Nie odetchnął spokojnie, dopóki nie wycofał się prawie pół kaya, do ostatniego rozwidlenia na szlaku. Ziewnął, siedząc w siodle. Dlaczego jest taki zmęczony? Pokręcił głową, uśmiechając się przez chwilę. Poza brakiem jedzenia, przyzwoitego snu, nieustannych zmartwień, próbą uzdrowienia starej kobiety – nie wspominając o siniakach podczas bitwy o Sarron – nie miał prawdziwych powodów do zmęczenia. Przynaglił klacz w lewo. Szlak był trochę szerszy od ścieżki i wydawało się, że raczej biegnie równolegle do niewidocznej drogi, niż się z nią łączy. Gdy tak jechał pośród rosnących ciemności, obserwował tereny po prawej, z porządnym murem z kwadratowych kamieni, dobrze utrzymanymi płotami, o wiele bardziej zadbane niż większość ziem, przez które przejeżdżał. Najprawdopodobniej należały do właściciela twierdzy, którą omijał. Mimo że Justen ciągle ziewał i bolały go mięśnie, ani myślał się zatrzymywać, dopóki meandry ścieżki i klacz nie zaniosły go na nierówne, skaliste pastwisko dla owiec z chylącym się murem i płotem. Kilka kęsów sera i kawałek czerstwego chleba podczas jazdy pomogły złagodzić ból głowy i najgorsze zmęczenie, ale nie stłumiły ziewania. W końcu ścieżka skręciła lekko na zachód – przynajmniej Justen miał takie wrażenie – i pobiegła dalej przez łagodne wzgórza. Inżynier stracił rachubę przy liczeniu wzniesień, gdyż usiłował nie zasnąć, na wpół tylko czujny, gdy ścieżka opadła i zawróciła niemal prosto na południe, wzdłuż zagłębienia terenu pomiędzy wzgórzami. Nagle uderzył weń nikły ślad ładu, niewidocznego ładu, i chłopak ściągnął wodze, kręcąc głową. Spojrzał w dół, ale miał problemy ze skupieniem wzroku, choć w mroku poniżej słyszał bulgot strumienia, płynącego najwyraźniej w niewielkim sosnowym zagajniku. Zmrużył oczy i próbował użyć zmysłów. Na tę odległość wyczuwał tylko oczyszczony teren pod drzewami i żadnych zwierząt ani ludzi dokoła. Oczyszczona część wyglądała jak maleńka dolinka ściśnięta pomiędzy dwoma wzgórzami, od których niosło się odczucie spokoju. Justen przyjrzał się zboczom wzgórza. Jedna część była niemal oczyszczona z zarośli i drzew, ale omijał je wzrokiem. Używając głównie zmysłów, inżynier prowadził klacz przez szczeliny pod wysokimi drzewami. Zsiadł z konia, ale kolana prawie ugięły się pod nim, gdy dotknął stopami ziemi pokrytej sosnowymi igłami. – Oooo... Whuufff... – Ja też ci dziękuję, malutka. Klacz szarpnęła wodze, ciągnąc swego pana w stronę strumienia, który płynął po dużych otoczakach, pomiędzy głazami i większymi skałami. – Nie tędy, wariatko. Kopyta ci ugrzęzną. Tutaj. Podczas gdy klacz piła, Justen przyglądał się otoczeniu. Nie więcej niż pół tuzina wysokich sosen tworzyło niemal krąg, osłaniając środek szeroko rozpostartymi gałęziami. Strumień wynurzał się zza plątaniny gałęzi ciernistych krzewów i jeżyn, biegł przez polanę i znikał w masie splątanej roślinności. Justen zacisnął wargi i ponownie przywołał zmysły, obserwując teren, aż w końcu pokręcił głową. Poza niewyraźnym odczuciem ładu pod powierzchnią, niemal przenikającego skały i sosny, nie wyczuwał niczego. Najwidoczniej kiedyś miniaturowa dolina została stworzona, żeby służyć ładowi, ale nic nie pozostało już z tego celu. Przynajmniej nic, co mógłby wyczuć. Napoiwszy klacz, poszedł dalej wokół wycinki, ale nie znalazł śladu niczyjej obecności ani obozowiska. W końcu rozsiodłał klacz i uwiązał ją do gałęzi sosny na taką długość, że mogła paść się na gęstej trawie pod drzewami oraz na wąskim pasie przed plątaniną zarośli. Potem, znowu wykorzystując zmysły, bo było już niemal zupełnie ciemno, wydobył zapasy i zaczął jeść oparty o pień sosny, nasłuchując delikatnego bulgotania strumienia i szumu konarów w wieczornym wietrzyku. Kolacja, aczkolwiek w Sarronnynie był to obiad, jak sobie przypominał, złożona była z gruszek, sera i kawałka chleba oraz wody ze strumienia. Choć woda wydawała się dość czysta, przezornie nasycił ją ładem. Kto wie, po jakich pastwiskach płynęła? Gęste igły sosnowe oraz koc stworzyły najmiększe łóżko, jakie miał od wielu dni, a może od miesięcy? Zagajnik wyglądał co prawda na bezpieczny, ale Justen ustawił prostą przesłonę – jedyną, jaką potrafił – aby go przebudziła, gdyby w pobliże zakradło się coś większego. Potem owinął się kocem i zasnął. Przebudzenie było trudne. Ospale poruszał stopami. Nie znajdował się już w zagajniku, ale biegł za klaczą, która odskakiwała od niego tak, że nie mógł jej dogonić. Na odległym szczycie wzgórza maszerował na północ Gunnar, nie zważając na brata, który wykrzykiwał jego imię. Czarny kruk sfrunął z nieba, a Justen wyciągnął ramię, żeby osłonić się przed ptakiem. Dwie kule ognia zaskwierczały obok niego, a jedna osmaliła mu włosy. Obejrzał się przez ramię. Szwadron biało odzianych jeźdźców pędził po zboczu. Ruszył biegiem ku klaczy. Gdy już miał zacisnąć palce na wodzach, potknął się... i zobaczył ciało w ciemnym ubraniu. – Krytella! Pochylił się. Rude włosy pociemniały i stały się krótsze, a jego palce zacisnęły się na gnijącym ubraniu. Drgnął i puścił martwą Żelazną Strażniczkę, której płynne ciało wsiąkło w ziemię. Obudził się gwałtownie, ocierając pot z czoła. Czy to był tylko sen? Przez chwilę wydawał się rzeczywistością. A może znowu gonił go biały mag? Drżąc w chłodnym, wilgotnym powietrzu, dotykał zmysłami ciszy wokół siebie, sięgając w przód, żeby się upewnić, iż nic nie wynurzy się z ciemności za zagajnikiem, ale wyczuwał tylko nikły ład pod powierzchnią. Nie wyczuwał ani chaosu, ani strachu. Po omacku poszukał butelki z wodą, którą postawił obok pnia drzewa, i upił kilka łyków chłodnego płynu. Co znaczył ten sen, jeśli w ogóle coś znaczył? Wiedział na pewno, że Krytella i Gunnar nie żyją. Czy własny umysł próbował mu powiedzieć, że nie złapie Gunnara? Czy też, że pomimo spokoju dokoła, nadal skradają się za nim biały mag i jego szpieg? Zakręcił butelkę i postawił ją obok pnia, po czym naciągnął koc na ramiona i położył się. Po jakimś czasie serce przestało mu walić jak oszalałe i zamknął oczy. Ponad jego głową szumiały na wietrze gałęzie sosny. LV Justen był na nogach o szarym brzasku – najpierw wyczesał klacz, gdy pasła się na gęstej trawie za dywanem z sosnowych igieł, na którym spał Justen, potem napoił ją, a w końcu sam umył się w strumieniu. Po wypełnieniu tych obowiązków zjadł na śniadanie przedostatnią gruszkę, dwie garście prawie suchych jagód, które zdołał zerwać z gęstego krzaka bez podrapania się do krwi, chleb i ser. Napełnił butelkę wodą i przeciągnął się. – Gotowa do drogi? Położył na grzbiecie konia szarą derkę, a potem siodło. Klacz stała cierpliwie, gdy gmerał przy popręgu i uździe. Potem zrolował koc i przytroczył go za siodłem. Znowu się przeciągnął i spojrzał w jasne błękitnozielone niebo. Na zboczu za strumieniem z wielkiego dębu opadała masa żółtych liści, wirując w porywach wiatru, który zdawał się mieszać zimne i ciepłe powietrze, gdy mierzwił włosy Justena. Inżynier palcami przeczesał włosy i strząsnął liście z czoła. – Za długo to trwa. – Dotknął kłującej szczeciny na brodzie i pokręcił głową. – Jedziemy. Sprawdził swój skromny ekwipunek i wspiął się na siodło. Klacz spłoszyła się dwukrotnie, zanim się usadowił. – Rozbrykałaś się, malutka? – Poklepał ją po szyi. Ciepło słońca było bardziej niż przyjemne, kiedy wyjechał spomiędzy drzew z powrotem na wąską ścieżkę. Obejrzał się na zagajnik i zamrugał. Choć wyczuwał ład na tym niewielkim terenie, miał ochotę ominąć wzrokiem to miejsce, a zwłaszcza sosny. – Zdecydowanie dziwne – mruknął. Co było w tych drzewach? A może wciąż był tak zmęczony, że wyobraźnia podsuwała mu różne rzeczy? Tylko że mimo niespokojnego snu nie odczuwał zmęczenia, z pewnością nie tak bardzo jak wczoraj. Ścieżka biegła niemal prosto na południe, przez co najmniej tuzin falujących wzgórz, po czym skręcała z powrotem na zachód. Brązowa trawa na pastwiskach była dłuższa, jakby nie wypasano na niej owiec, a wzgórza i doliny zdobiło mniej uprawnych pól. Odkąd opuścił swoie miejsce noclegu w zagajniku, Justen nie widział drzew, jedynie gęste zarośla i tylko jedną chatę z rozpadającą się stodołą. Szopa, jak wszystkie oprócz domostwa Lurles, była zamknięta na głucho i opuszczona. W nieruchomym porannym powietrzu bzyczenie owadów zdawało się przycichać i tylko kilka ptaków nie dawało za wygraną, szukając pokarmu na ścierniskach. Gdy ponownie zawrócił na zachód i przejechał jeszcze dwa niskie wzgórza, ścieżka poszerzyła się, przechodząc w szlak, czy raczej w wąską drogę. Justen ściągnął wodze tuż pod szczytem drugiego wzgórza, gdy ujrzał w dole po lewej stronie drogi, niewielki sad. Pół kaya dalej na niemal płaskim terenie stało może z dziesięć prawie nagich drzew, otoczonych niskim, kruszącym się kamiennym murem. Dwa budynki o ścianach obłożonych darnią, w tak samo opłakanym stanie jak mur, pochylały się ku sobie na zachód od sadu. Pomiędzy budynkami leżał stos kamieni przypominający studnię. Justen miał wrażenie, że na drodze pod cienką Warstwą kurzu widzi mnóstwo śladów kopyt. Wszystkie należały do owiec albo kóz pędzonych na wypas na zachód, może przez most w Clynyi. Czy most jeszcze stoi, czy Sarronnyńczycy go również zniszczyli? Czy kiedykolwiek wróci do Rulyarth lub na Recluce? Słońce i nieruchome powietrze ogrzewało wysokie równiny jak w letni dzień. Justen otarł czoło, potem odetchnął głęboko i przyjrzał się ponownie drodze, ale nie dostrzegł niedawnych śladów, choć wiedział, że nie jest tropicielem. Powoli jechał drogą ku najwyraźniej opuszczonemu sadowi. Gdy dotarł już do muru, przystanął, przyglądając się drzewom, chyba oliwkowym. Podjechał drogą bliżej budynków i posłał przed siebie zmysły, z ulgą kiwając głową, gdy odkrył, że są puste. Popatrzył na prawie puste sakwy u siodła, a potem na zabudowania. W końcu, zerkając na zakurzoną drogę, aby się upewnić, czy nikt nie nadjeżdża, zjechał z niej i ruszył dróżką do dwóch ziemianek. – Halo! Tylko cisza odpowiedziała na jego pozdrowienie, ale też nie oczekiwał odpowiedzi. Zsiadając z konia przy studni, z zadowoleniem odkrył poobijane wiadro i sznur. Po chwili wyciągnął wiadro wody, oczyścił ją ładem i napełnił butelkę. Upił trochę i obmył z twarzy kurz drogi. Potem, ponieważ nie było koryta, ponownie napełnił wiadro i podstawił je klaczy. Piła głośno. Justen przyjrzał się budynkom. Ten po prawej od studni wyglądał na mieszkalny, choć nie naprawiany od lat. Drzwi pozbawionego okien drugiego budynku były węższe i zamknięte na żelazny skobel. Obok drugiej ziemianki biegły dość świeże ślady wozu, zawracały ku dróżce i wiodły na drogę. Justen uniósł skobel i otworzył drzwi. Gdy zajrzał do środka, poczuł nikły zapach solanki i zobaczył puste drewniane półki. Nie całkiem puste. Pod jedną z nich stały resztki rozbitej niedawno dużej baryłki. Justen rozejrzał się ponownie, wśliznął do środka i podszedł do baryłki. Usunięto pokrywkę, a podłogę zaścielały małe okrągłe przedmioty – oliwki. Zajrzał na dno beczki i odkrył jeszcze sporo owoców. Sięgnął ręką, wydobył mokrą oliwkę i nadgryzł ją. Pod warstwą słonej wody, która miała ją chronić, oliwka z całą pewnością nadawała się do jedzenia, choć wciąż była trochę słodkawa. Hodowcy oliwek w pośpiechu pakowali swoje zapasy, skoro wzięli tylko to, co mogli łatwo wyjąć, zostawiając resztę. Ponieważ Justen nie miał nic do zapakowania pozostałych oliwek, wrócił do klaczy, odpiął pustą sakwę i zaniósł ją z powrotem do magazynu. Unikając ostrych końcówek dwóch złamanych klepek, zaczął wyjmować ciągle mokre owoce, równocześnie jedząc, ale tak, aby nie połamać sobie zębów na pestkach. W końcu wyprostował się i zobaczył, że torba jest wyładowana do połowy. Ruszył do wyjścia i pokręcił głową. Reszta oliwek się zepsuje, ale nie mógł ich zabrać. Zostawił tylko na półce dwa miedziaki. Gdy znowu wyszedł na podwórko, klacz zarżała, ruszyła ku kępie trawy i zaczęła się paść. Justen położył sakwę na ocembrowaniu studni i znowu opuścił wiadro, tym razem żeby obmyć dłonie z resztek soli. Opłukał je i wytarł o spodnie. Spojrzał na sakwę. Nie mógł zużyć wszystkich pozostawionych oliwek, bo niektóre już zaczynały się psuć. W końcu zaczął się koncentrować, mając nadzieję, że zdoła nasycić owoce ładem i przynajmniej opóźnić proces psucia. Poczuł lekkie zawroty głowy i przysiadł na kamieniach obok torby, żeby odpocząć. – Jak na zwykłego inżyniera nieźle sobie radzisz. Justen zerwał się na równe nogi. Kruk przysiadł na uschniętej gałęzi oliwki, przekrzywiając na bok głowę, niemal jakby obserwował inżyniera. – Wiem. Mamy kłopoty, malutka. Spojrzał ku drodze, ale nie zobaczył nikogo. Potem wstał, podniósł sakwę i podszedł do klaczy, żeby przywiązać skórzaną torbę. Wziął jeszcze kilka oliwek i wrzucił jedną do ust, zanim wsiadł na konia. Kruk ciągle nawoływał z oliwnego drzewka. Justen szarpnął wodze i klacz poniosła go na drogę. Powietrze wciąż było gorące i nieruchome. Po niecałych dwóch kayach droga skręcała znowu na południe. Justen rozchylił tunikę jak najszerzej. Pot spływał mu po całym ciele, a słońce nawet nie sięgnęło zenitu na błękitnozielonym niebie. Trawa z dala od drogi była teraz krótsza, bardziej brązowa i rzadsza, a pomiędzy kępami ukazywały się plamy piachu i skał. Skalisty mur zniknął, gdy Justen zostawił za sobą oliwny sad, a przez płaskowyż nie płynęły żadne strumienie. Jedynie głębokie ślady wozu pokrywające odciski owczych kopyt wskazywały na to, że droga była używana. Justen odpiął butelkę i pociągnął długi łyk. Kolejny kay przed sobą ujrzał kilka niskich krzewów rosnących rzędem niemal prostopadle do drogi, a powietrze nad nimi zdawało się falować niczym tafla jeziora. Justen spojrzał na zachód, ale równina wydawała się taka sama, gdy jechał w stronę znikającej iluzji, i zarośli, które były realne. Krzewy znaczyły połączenie z inną drogą, szerszą i od czasu do czasu wyłożoną kamieniami. Nowa droga również nosiła ślady wozu i zwierząt i Justen miał nadzieję, że wszystkie one prowadzą do Clynyi. – Może tym razem naprawdę tam dojedziemy. Justen napił się jeszcze wody, po czym dotknął karku klaczy, próbując wyczuć, jak się czuje w upale. Jak do tej pory wydawała się silna. Chociaż słońce wciąż paliło, z zachodu nadleciał nikły podmuch powietrza, gdy Justen jechał ku drodze nad rzeką. Stało tam kilka rozrzuconych chat, opuszczonych tak jak wszystkie, które widział. Justen zmarszczył brwi. Czy wszyscy Sarronnyńczycy obawiali się białych? Pomimo nienawiści do wyznawców Legendy biali palili lub niszczyli tylko te miasta, które się im sprzeciwiały. Justen uśmiechnął się z goryczą. Z powodu wiary w Legendę większość Sarronnyńczyków prawdopodobnie sprzeciwiała się białym. Mimo to... czy nie było żadnego sposobu, żeby powstrzymać białych? Pokręcił głową, w roztargnieniu poklepując klacz, i jechał dalej. Gdzieś koło południa zaczął szukać kolejnej chaty ze studnią, a bez ludzi, zarówno dla klaczy, jak i dla siebie. Obraz martwej strażniczki, ściskającej przeklęty grot czarnej strzały, jeszcze raz pojawił się nieproszony w myślach. Zacisnął wargi i zmrużył oczy w jaskrawym świetle próbując określić, czy wzniesienie przed nim oznacza dostęp do wody. Wzniesienie okazało się kolejną ziemianką. Woda w studni była prawie słona i Justenowi tak bardzo kręciło się w głowie po oczyszczeniu z soli dwóch wiader wody, że usiadł na gorącym piasku i pogryzał ciepłe oliwki, popijając z napełnionej na nowo butelki. Klacz piła również. Gdzieś koło popołudnia trawa zaczęła znowu gęstnieć – była to zapowiedź falujących wzgórz z drzewami oraz kamiennymi słupami znaczącymi rogi pastwisk. Minął trzy domy stojące niemal w gromadzie. Mimo że zamknięte na głucho, były solidne i wyglądały na zadbane. Skorzystał z nieobecności gospodarzy, żeby napoić klacz i napełnić butelkę, ponieważ na płaskowyżu nie znalazł strumienia. Potem pojawiło się więcej uprawnych pól i jeszcze więcej domostw, zamkniętych, choć miał wrażenie, że niektóre z nich były zamieszkane. Jeszcze później teren zaczął opadać w dół. Minął kolejną boczną drogę, pierwszą od jakiegoś czasu niemal tak szeroką jak droga, którą podróżował, ale wiodła na południe, niezupełnie tam, gdzie chciał. Również nosiła ślady wozów. Justen pokiwał głową i przynaglił klacz w stronę rzeki. Z zachodu powiał lekki wiatr, niosąc odrobinę wilgoci i nikły zapach siana. Gdy Justen przejechał grzbiet kolejnego wzgórza, na horyzoncie zobaczył niewyraźną linię drzew. Bez wątpienia oznaczała rzekę. Spojrzał w stronę nagich drzew przy drodze i przełknął, widząc znowu kruka, obserwującego... czekającego. Ptak poderwał się do lotu nad polem, gdy klacz poniosła Justena równym krokiem na zachód. Znowu otarł czoło. Mimo lekkiego podmuchu późnopopołudniowe słońce wciąż prażyło nad drogą – i nad nim. Gdy Justen dotarł na szczyt następnego wzgórza, dostrzegł przed sobą tumany kurzu, lekko po prawej, pomiędzy porozrzucanymi drzewami, które najwidoczniej porastały brzeg rzeki. Poczuł ucisk w żołądku. Zobaczył ciąg wozów, którego długość oznaczała żołnierzy, może ze dwudziestu, a żołnierze w tej części Sarronnynu mogli być jedynie białymi lansjerami albo członkami Żelaznej Straży. To, że byli niemal przed nim, oznaczało, że dotrą do krzyżówki szybciej niż on. Choć nie widział kruka białego maga, nie miał wątpliwości, że ptak czai się gdzieś w pobliżu. Ściągnął wodze. Co zrobią, gdy dotrą do rozwidlenia dróg? Czy skierują się w stronę Clynyi, czy też skręcą ku niemu? Czy naprawdę jadą za nim? Zacisnął wargi, zastanawiając się i w roztargnieniu głaszcząc kark klaczy. Był zbyt zmęczony i nie dość silny, żeby długo utrzymać tarczę światła, a do rozstajów było jeszcze prawie dwa kaye. W końcu poprowadził klacz za następny karłowaty dąb i zsiadł. Jeśli żołnierze jadą w jego stronę, może po prostu poczekać, użyć tarczy światła i pozwolić im przejść. Jeśli pojadą dalej do Clynyi, będzie mógł pojechać za nimi w bezpiecznej odległości. Uśmiechnął się i odkorkował butelkę z wodą. Potem zjadł trochę oliwek z kawałkiem chleba i plastrem sera, zostawiając resztę na następny dzień, choć z chleba zostały już tylko okruchy. Uśmiech zamarł mu na wargach, gdy słońce dotknęło horyzontu, a biali żołnierze zaczęli rozbijać obozowisko przy skrzyżowaniu dróg. Tym razem kruk krążył mu nad głową. Justen przełknął. Jeśli miałby jakieś wątpliwości... Przyjrzał się drodze, którą przejechał. Dokąd mógłby teraz pójść? Czy mógł czekać? Jeśli wróci tą samą ścieżką, wpadnie na wojska białego maga. Nie był równym przeciwnikiem dla dziesiątki białych lansjerów, łagodne zbocze do skrzyżowania było tak otwarte, że nie mógłby przeciąć pól nie zauważony, a jego zmysły nie dość mocne, aby zaufać polom, których nigdy przedtem nie widział. Jedna dziura i klacz złamie nogę. Biali już wiedzieli, że mają strzelać na widok każdej chmury pyłu. Przełknął, zastanawiając się, czy może po prostu poczekać, aż zapadnie noc. Odwrócił się, żeby raz jeszcze spojrzeć na drogę, którą wybrał. Za drugim wzgórzem ujrzał więcej pyłu. – Ciemności! Justen z wysiłkiem wsiadł znowu na konia i zawrócił z dala od skrzyżowania. Dwa wzgórza wcześniej była boczna droga. Ponieważ biali mogli dotrzeć tam pierwsi, zakładając, że druga chmura pyłu zapowiadała więcej białych – i to dużą grupę, sądząc po rozmiarach chmury – musiałby spróbować otwartych pól. Powstrzymując impuls przynaglenia klaczy do cwału czy nawet krótkiego galopu, jechał z powrotem łagodnym zboczem, obserwując teren po prawej, na południu, i próbując go zapamiętać. Potem, u stóp wzgórza, osłonił siebie i klacz tarczą światła i zawrócił na południe, przez otwarte pastwiska, mając nadzieję, że pamięć go nie zawiedzie. LVI Eldiren zmarszczył brwi. – Co się stało, panie magu? – Zniknął. Jedna z tych tchórzliwych czarnych sztuczek. Ale to mu już nie pomoże. Namierzyliśmy go. – Słucham, panie? Eldiren pokręcił głową. Oficer tylko przepraszająco, lękliwie, wzruszył ramionami. Eldiren westchnął. – To proste. Wie, że tamci zajęli krzyżówkę, a on jest inżynierem, nie magiem. Będzie więc próbował albo okrążyć ich i dostać się do rzeki od drugiej strony naszych wojsk, albo dostać się na tę samą stronę drogi przed nami. – Ale... z tego, co mówiłeś, jest ponad kay dalej. My tylko paręset cubitów. – Przetnie pola, ale będzie musiał iść niemal na oślep, powoli. Weź następną dwudziestkę – powiedzmy Czwartą. Przejedź za skrzyżowanie i jedź dalej, aż dotrzesz do rozwidlenia dróg po tej stronie rzeki. Poznasz to miejsce. Gdy drogi się połączą, jest już tylko paręset cubitów do dużego zwodzonego mostu przez Sarron do Clynyi. Most będzie podniesiony oczywiście. Zajmij rozwidlenie tak blisko mostu, jak będzie to bezpieczne, i czekaj na nas. Przetrząśnijcie teren, jeśli to konieczne. – A co z inżynierem? – Jeśli zajmiecie rozwidlenie, nie będzie mógł przejść rzeki. Będzie musiał jechać przez pustkowie jeszcze jeden dzień, a może dłużej... ale jeśli już go miniecie i dotrzecie do drogi nad rzeką, nie pojedzie tamtędy. A my będziemy tuż za nim. Jeśli zobaczysz chmury pyłu, wiesz, co robić ze strzałami. – Eldiren uśmiechnął się. Oficer zadrżał. LVII Justen otarł pot z twarzy, zastanawiając się, jakim cudem on i klacz jeszcze idą. Był zmęczony i ona również. Za każdym razem, gdy próbował dotrzeć do rzeki, zdawało się, że przybywa więcej białych żołnierzy. Nie zostało mu już energii, żeby osłaniać się przed tym przeklętym krukiem, a słońce nie przestawało prażyć przez cały dzień. Odsłonięta skóra była jaskrawoczerwona, a twarz piekła dzień i noc. Własny słony pot palił na policzkach jak kwas i nawet skóra pod krótką brodą swędziała i piekła. Raz jeszcze pożałował, że nie ma brzytwy. Niektórzy mężczyźni używali do golenia noża, ale on tego nie potrafił, zwłaszcza bez mydła czy oliwy. Raz jeszcze potarł swędzące czoło, próbując zapomnieć o bólu nóg. Więc dlaczego ciągle jechał? Znany mu już pył, który unosił się na drodze za nim, częściowo był odpowiedzią. Dwudziestka, albo więcej, ścigających go białych lansjerów oraz biały mag z pewnością byli dobrym powodem, żeby nie ustawać w drodze. W górze krążył kruk, ciągle ukazując białemu magowi jego położenie. Było to niemal jak gra, śmiertelnie niebezpieczna gra, jakby biały mag grał na zwłokę. Sypiając krócej i dłużej jadąc przez ostatnie dwa dni, Justen zdołał utrzymać się przed pogonią. Ale każdego dnia budził się z męczącego snu coraz bardziej pozbawiony energii i bez szans na szybkie czy łatwe uzupełnienie szczuplejących zapasów chleba i sera. Kilka szczelnie zamkniętych domów i chat na wypalonych trawiastych równinach południa nie było opuszczonych, ale pełnych uzbrojonych i przerażonych dusz. Oliwki prawie się skończyły i tylko słonawa woda, którą oczyścił ładem, pozwalała im iść dalej. Przynajmniej była jeszcze trawa – brązowa, ale jadalna... dla klaczy. Na szczycie kolejnego z suchych, nie kończących się wzgórz Justen odwrócił się i odetchnął głęboko. Biali byli znowu blisko, a ledwie minęło południe. Raz jeszcze się odwrócił, zauważywszy rozwidlenie na drodze przed sobą. Lewa odnoga była węższa i biegła prosto na monotonne, szare wzgórza. Po lewej stronie drogi spostrzegł kamienny mur. Główna droga wiła się na zachód i wyglądała na płaską i pustą. Justen pojechał w lewo. Na wzgórzach można będzie się przynajmniej gdzieś ukryć. Niecałe pół kaya na południe w głąb wzgórz, na zboczu ponad drogą, stał podłużny kamienny budynek pokryty dachem ze zniszczonych glinianych dachówek. Justen zawrócił klacz w stronę dróżki. – Wiem. Jest bardziej stromo, ale potrzebujemy wody. Gdy wjechał na podwórko, jakaś postać pomknęła ku drzwiom domostwa. Drzwi zatrzasnęły się z hukiem i opadła zasuwa. Przy studni stało wiadro z wodą. Justen uśmiechnął się. Podjechał do drzwi domu. – Jeśli to nie kłopot – powiedział głośno – byłbym wdzięczny za trochę wody i jakieś zapasy na drogę. Zostawiłbym pieniądze. Żadnej odpowiedzi. – W porządku. Nabiorę tylko wody i zostawię miedziaki przy studni. Justen pochylił się w siodle, odciążając obolałe uda i zesztywniałe mięśnie, zanim sie zsunął, a raczej spadł z siodła. Złapał równowagę, chwytając się łęku siodła. W końcu umoczył palce w wodzie i posmakował – lekko słonawa, ale nie na tyle, żeby wymagała zaklęcia ładem, którego w obecnym stanie chyba nie mógłby rzucić. Przy studni stało okrągłe koryto, nalał więc do niego wodę dla klaczy, która natychmiast zaczęła pić. – Spokojnie... spokojnie, malutka. Potem sam się napił, a resztą ochlapał twarz i kark, żeby się ochłodzić i spłukać brud i kurz. Pamiętając o obietnicy, wyjął z sakiewki dwa miedziaki i położył je na ocembrowaniu studni. Potem opuścił wiadro w głąb płytkiej studni i podniósł je. Wyjął butelkę i zaczął ją napełniać. – Wynoś się stąd! Wynocha! Justen spojrzał ku drzwiom domostwa, gdzie stała kobieta z wycelowaną w niego zabytkową kuszą. Ciemne włosy przetykane siwizną odsłoniły jej wąską twarz, gdy skupiła się na celu. – Już jadę – zapewnił ją Justen. – Miedziaki są tutaj. – Tylko dlatego jeszcze żyjesz. Justen zakorkował butelkę i wsunął ją obok siodła. Potem zmusił się do upicia solidnego łyku z wiadra. – Lepiej bądź ostrożna. Jedzie za mną kilkudziesięciu białych. – Będę ostrożna. Niech szlag trafi twoich białych... ty ich przyprowadziłeś, dezerterze. Niech cię gonią do samego Stone Hills i obyś miał za swoje. – Nie jestem dezerterem. Jestem czarnym inżynierem. – Wszyscyście jednacy. A teraz wsiadaj na tę chabetę i wynoś się. – Stone Hills? – powtórzył Justen, wylewając trochę wody z wiadra do pustego już koryta. Wiedział, że klacz potrzebuje więcej, a woda była dość ciepła, żeby nie dostała kolki. – Może nie jesteś taki zły... nieważne. Tak jak Dach Świata to najzimniejsze miejsce w Candarze, tak Stone Hills jest najbardziej suche. A to jedyne miejsce, gdzie prowadzi ta droga... poza starymi kopalniami miedzi, ale już od dawna są nieczynne. – Twarz jej stężała. – Zabieraj się stąd, jak tylko twój koń skończy. – Mógłbym kupić bochenek chleba albo coś innego? – Twoje pieniądze nie są tego warte. – Uniosła kuszę. – Dziękuję. Justen podciągnął się raczej, niż wspiął na grzbiet klaczy, obawiając się trochę strzału w plecy. Ale nie strzeliła, gdy jechał drogą w dół i skręcił w stronę Stone Hills. Może biali nie pojadą za nim poza kopalnie miedzi. Oglądając się przez ramię na chmurę pyłu niecałe dwa kaye za nim, roześmiał się gorzko. LVIII – Wysłanie Beltara do Sarronnynu było strzałem w dziesiątkę, Histenie. – Nie, wysłanie złota na Recluce było lepszym pomysłem. Gdyby ten marynarz nie zaatakował maga burzy, moglibyśmy stracić kolejną armię. – Histen cofnął się od zwierciadła na stole z białego dębu. – Co się stanie, gdy mag burzy odzyska siły? – Renwek poprawił z roztargnieniem pas z czerwonej skóry. – Nic. Wygląda na to, że jest w drodze powrotnej na Recluce z pozostałymi inżynierami. Poza jednym, który jak twierdzi Beltar, błąka się po Sarronnynie. – To nie wróży nic dobrego. – Tak naprawdę to nawet dobrze, bo Zerchas i Beltar kłócą się, co robić. A młody Derba, jeszcze większy zapaleniec niż Beltar, nie chce sprawiać kłopotów, dopóki nie będzie wiedział, kto wygra. – A co z Jehanem? – Martwię się o biednego Jehana. Za dużo myśli. Tak jak Eldiren. Oczywiście ty także, Renwek. – Wysoki Mag wykrzywił twarz w uśmiechu i podszedł do okna. Spojrzał na zimny jesienny deszcz, potarł czoło i zaciągnął zasłonę. – Czasami żałuję, że nie mamy maga pogody. Renwek zakaszlał nerwowo. – Czy ten mag pogody nie ujawni twoich... wpływów? – Masz na myśli moją łapówkę? A co tu ujawniać? Jedyna osoba, którą mógł znać ten mag, dołączyła do Żelaznej Straży. – Histen nalał czerwonego wina do dwóch kieliszków. – Wszystko idzie dobrze. – Nie za bardzo. Straciliśmy małą armię i prawie połowę drugiej. – Mamy Sarron, a niedługo będziemy mieli całe Sarronnyn, te części, których Beltar nie obrócił w ruinę. Poza tym, tego rodzaju straty trzymają Zerchasa w ryzach. – Zerchas to chytra sztuka. – Renwek zasznurował wargi. – Ale... Beltar jest silniejszy od Zerchasa. Jeśli go pokona, mógłby... – Mógłby zastąpić Zerchasa? Oczywiście, że zastąpi. Nie wszystkie knowania Zerchasa się powiodą. Jehan jest zbyt sprytny na jego oszustwa i Zerchas o tym wie. Co ważniejsze, Jehan będzie unikał wchodzenia Beltarowi w drogę. – Myślisz, że znasz ich wszystkich, prawda? – To prawdziwe zadanie Wysokiego Maga. A młodzi głupcy posiadający moc mogą spalić na popiół swoich rywali. – A co zrobisz, gdy Beltar wejdzie na wieżę, tak jak kiedyś Jeslek? – Jeśli zajdzie aż tak daleko... hmm. – Histen zacisnął wargi. – Tak jak Sterol, dam mu amulet. W przeciwieństwie do Sterola nie będę niczego knuł, ale ofiaruję swoje pełne poparcie, zanim wyjadę do Lydiaru... najszybciej jak zdołam. – To raczej niezbyt zaszczytne rozwiązanie. – Jest ogromna różnica pomiędzy złamaniem słowa, którego nie dałem, a oczekiwaniem na spalenie przez kogoś, kto tej różnicy nie pojmuje. Beltar nie będzie mnie ścigał. Ten arogancki idiota, Derba, by tak zrobił. – Histen wychylił kielich. – Tymczasem poślij kolejny ładunek na Recluce. – Ale dlaczego? Nie potrzebujesz... – Renwek... zawsze dobrze płać swoim zdrajcom, nawet po ich zdradzie. Jeśli nikt się nie dowie, będą wdzięczni, a ty możesz znowu ich potrzebować. A jeśli ktoś się dowie, to złoto przyciągnie uwagę, a nie jego ofiarodaw – – ca. – Wysoki Mag roześmiał się. – W tym wypadku złoto prawdopodobnie nie będzie konieczne. Jestem pewien, że kieruje się tylko własnymi skłonnościami. Ale zagwarantowanie sobie tych skłonności było tanie. Renwek pokiwał głową, ale zacisnął wargi. LIX Justen zatrzymał klacz, próbując wyczuć, co go niepokoi. Słońce nad głową wciąż paliło i oślepiało, z każdym krokiem, który niósł go do Stone Hills, coraz bardziej gorące. Czy w ogóle znalazł się w Stone Hills? Spojrzał na drogę, dość szeroką dla ciężkich wozów, choć zapadającą się na poboczach. Gdzie były kopalnie miedzi – porzucone czy jakiekolwiek inne? Kruk wylądował na grubej odrośli starego, szarego kaktusa pochylonego nad drogą, przez chwilę gapił się na Justena, po czym znowu pofrunął w bezchmurne niebo. Głuche dudnienie, prawie jak łoskot bębnów, przestraszyło Justena i obejrzał się przez ramię. Niecały kay od niego rząd białych lansjerów poganiał konie do galopu. Zdawało się, że w jednej chwili zbliżyli się do kilkuset cubitów. Justen odwrócił się i rozejrzał dokoła. Droga biegła pomiędzy niskimi wzgórzami nad wyschniętym korytem strumienia. Zbocza pokrywały nieliczne kępy brązowej trawy, gdzieniegdzie rosnące kaktusy, piach i skały. Gorący wiatr ciskał kurz w jego obolałą, pokrytą pęcherzami twarz. Po prawej stronie, jakieś dwieście cubitów przed nim, biegła wycięta w zboczu droga, która się później zwężała. Kopalnie? Justen przynaglił klacz. Mimo zmęczenia ruszyła cwałem. Inżynier obejrzał się raz jeszcze. Galopujący lansjerzy byli na tyle blisko, że kilku już uniosło miecze. Justen zwrócił uwagę ku drodze. Czy powinien pojechać wąskim szlakiem, czy drogą do kopalni? Zdecydował się na drogę do kopalni i pognał klacz. – Dalej, malutka. – Wysiłek był prawdopodobnie bezcelowy, ale z szukającym go, tak bliskim białym magiem, bez żadnej roślinności czy innej kryjówki, nie wystarczyłaby nawet świetlna tarcza. Kruk przeleciał tuż przed Justenem, jednym skrzydłem niemal uderzając go w twarz. Klacz spłoszyła się i prawie upadła. Justen chwycił grzywę, żeby nie spaść z siodła, gdy zatrzymała się tuż przed wykutą w skale drogą. – Błagam... malutka. Strzała zabrzęczała mu koło ucha. – Do diabła – mruknął, stwierdziwszy, że pocisk nadleciał z przeciwka. Przypadł do karku klaczy, próbując zarzucić wokół nich obojga tarczę światła. Znowu świsnęło. Klacz zarżała przeraźliwie, a Justen drgnął, czując ból w jej głosie. – Trafiłem przynajmniej konia. Bez konia nie ujdzie daleko. – Zabierz tego przeklętego ptaka! Gdy klacz padła na ziemię, Justen wyczuł drogę, wyrwał z uchwytu przy siodle butelkę i koc i próbował się wycofać. Lansjerzy pognali w stronę klaczy, która musiała pojawić się jakby znikąd, pomyślał Justen, za wszelką cenę usiłując zejść ze skalnej drogi do kopalni. – Zasadzka! – ...uwaga na strzały! Uważajcie! – Wezwijcie maga! Gdy lansjerzy na nowo formowali szyk, Justen kuśtykał powoli do wąskiego szlaku, choć go raczej wyczuwał, niż widział. Kruk spadł ze skrzydłem przebitym strzałą; na pełnej kurzu drodze leżał lansjer. Justen nie oglądał się za siebie, z wysiłkiem idąc pod górę. Wątpił, czy tych niewielu górali z Sarronnynu, choćby i byli twardzi, na długo powstrzyma lansjerów. Na zboczu za Justenem rozprysła się kula ognia. Szedł dalej na oślep, oddalając się cały czas od Sarronnynu, z dala od wody i białego maga, a szlak pod jego stopami zwężał się coraz bardziej. Nie tyle się urywał, ile przechodził w wyschnięte koryto strumienia, które wspina się łagodnie pomiędzy dwoma brązowiejącymi wzgórzami. Justen dotarł do szczytu i wszedł za wyschnięty kaktus, zanim opuścił tarczę światła. Lansjerzy w dole wycofali się poza zasięg strzału z łuku i czekali. Jeden z sarronnyńskich łuczników, niemal niedostrzegalny na tle brązów i matowych czerwieni okolicy, nałożył strzałę na cięciwę i wypuścił ją. W ślad za strzałą poleciała kula ognia. Krzyczący łucznik płonął przez chwilę, po czym potoczył się na ziemię, zamieniając się w zwęglony kopiec. Kolejny łucznik wypuścił strzałę w stronę lansjerów, tym razem nie wychylając się spoza skały. Ognista kula zapłonęła na piaskowcu, nie czyniąc żadnych szkód. Justen pokiwał głową i zsunął się niżej, żeby zniknąć z widoku. Skoro widział tylko jednego kruka, może minąć jakiś czas, zanim biały mag sprowadzi następnego. Miał taką nadzieję. Jeszcze niżej przystanął i pociągnął solidny łyk wody z butelki, po czym przewlókł pętlę przez pasek. Rozwiązał rzemienie koca i przerzucił go przez ramię. Spojrzał na szare wzgórza przed sobą. Miał nadzieję, że jest tam dużo kaktusów, bo – czy chciał, czy nie – zmierzał do Naclos. Nie miał złudzeń. Najprawdopodobniej zginie po drodze. Ale Naclos dawało pewną szansę, a nie wątpił, że przeżycie w górzystej krainie Sarronnyn na dłuższą metę było dlań niemożliwe. Być może zdoła przedrzeć się przez Stone Hills do zielonych ziem Naclos. Być może było coś w tamtym śnie, wizji srebrnowłosej druidki. Prychnął i szedł dalej, wypatrując jakiejkolwiek roślinności, która mogłaby dostarczyć wody lub pożywienia. LX Dwie srebrnowłose kobiety, z których starszą odróżniały jedynie mroczne źrenice i ledwie widoczne delikatne linie biegnące od kącików ust do mądrych oczu. Po przeciwnych stronach piaskowego stołu stały. Obie milczały. Starsza skoncentrowała się i na piasku pojawiła się miniaturowa replika Stone Hills. Teraz przyszła kolej na młodszą kobietę, z włosami opadającymi na ramiona. Na jej czole pojawiły się kropelki potu. Zacisnęła usta i zamknęła oczy, ale ręce opuściła po bokach, wyraźnie rozluźnione. Nikły uśmiech przemknął po wargach starszej, gdy obserwowała wysiłki swej towarzyszki. Po pewnym czasie maleńka część mapy na płaskorzeźbie zawirowała na chwilę i na północnym krańcu pojawił się niewielki stożek piasku. Młodsza uśmiechnęła się szeroko. – Tam jest. Druga pokiwała ze smutkiem głową i uniosła brwi. – Jest silny, ale czy dość silny? – Chyba tak – odrzekła młodsza. – Ale nigdy nie wiadomo. Dopóki... – Tak... tylko garstka przetrwała w Stone Hills więcej niż kilka dni. Jesteś pewna, że chcesz iść? – Tak – odpowiedziała młodsza. – Moje przesłanie, mój obowiązek. Starsza kobieta odetchnęła głęboko i wyraziste kontury płaskorzeźby złagodniały i zaokrągliły się. – Twój obowiązek... to może długo potrwać. – A ty żałujesz swojego? Zawsze cieszyły mnie jego pieśni. Uśmiech starszej zgasł. – Wiele stracił. Jak my wszyscy. A czas rozłąki jest trudny, zwłaszcza jeśli musisz się nim dzielić. – Tak nie będzie. – Jak zechcą Aniołowie. Młodsza kobieta pokiwała głową i pogładziła dłoń towarzyszki. Odwróciła się i zaczęła zbierać rzeczy do czekającej ją podróży. Miała niewiele czasu do stracenia, gdyż był już w gorących szponach Stone Hills. LXI Eldiren spojrzał na pół tuzina zwęglonych kopców, które niegdyś były żywymi istotami. – Tych pięciu to górale z Sarronnynu. – Wskazał ciało rozciągnięte najbliżej drogi do kopalni. – To był czarny inżynier. – Nie mieliśmy go schwytać? – ośmielił się zapytać podoficer lansjerów. – Wątpię, żeby Beltar i Zerchas byli bardzo niezadowoleni, gdy dowiedzą się, że nie żyje – rzekł oschle Eldiren. – Tym bardziej że zaciągnął nas niemal w głąb Stone Hills. Prawie mu się udało... mogliśmy jechać za nim w głąb tych gór. – Biały mag się roześmiał. – Chociaż wątpię, czy długo by tam przetrwał. Mimo to... chciałbyś, żeby dalej robił te przeklęty strzały? Trójka najbliżej stojących lansjerów gorliwie pokręciła głowami. – To on wysadził działa? – zapytał podoficer, nerwowo zerkając na zrujnowane budynki kopalni na płaskim terenie za białym magiem. – Najprawdopodobniej – stwierdził Eldiren, unosząc ręce. Biały, ogień zatańczył ponad czterema ciałami najbliżej budynków, aż zmieniły się w biały popiół. Mag odwrócił się ku budynkom kopalni. Trysnął ogień. Mężczyzna obserwował przez chwilę. – To powinno zniszczyć to siedlisko zarazy. Odwrócił się do ostatniego ciała i skinął głową. – Przysporzył nam sporo kłopotów. Oby wszyscy z nich umierali tak młodo. – Raz jeszcze uniósł dłoń i biały ogień spopielił trupa. Na piaszczystym gruncie została tylko kupka białego popiołu i ciemna plama. – Jedziemy. – Tak, panie. – Podoficer odwrócił się do dziesiątki lansjerów. – Na konie i wracamy. Napoimy je znowu w tamtym miejscu. Biały mag zawrócił konia ku wzgórzom i zasalutował. Potem skręcił za lansjerami. LXII Justenowi brakowało klaczy i to nie tylko z powodu obolałych stóp. Dała z siebie wszystko, prawdopodobnie tak, jak uczyniła to dla martwej Żelaznej Strażniczki. I co dostała w nagrodę? Śmierć od strzały przeznaczonej dla niego. Powlókł się w cień wąwozu, próbując kierować się cały czas na południe i chować się przed słońcem. Oglądając się za siebie, widział ciemny dym wirujący w niebo, znak, że biali spalili stare budynki kopalni. To da mu więcej czasu. Pokręcił głową. Więcej czasu na co? Biali nie będą go dalej ścigać. Nie ma przecież drogi ani wody dla dziesiątki lansjerow oraz ich koni. Poza tym prawdopodobnie wątpili, że przeżyje w Stone Hills. Wzrok Justena biegł od kamienia do kamienia wzdłuż suchego żlebu. Wszystko wyglądało na uschnięte, nawet kaktusy, a jedynym dźwiękiem był jego własny chrapliwy oddech i odgłos stóp szurających po piaszczystym podłożu. Pierwsze wzgórze było dość łagodne, ale światło słońca z przeciwległej strony uderzało weń niczym kula ognia. Zmrużywszy oczy, przyglądał się wyschniętej, szarej kamiennej krainie. Gdzieś na południu leżało Naclos, gdzieś za tymi wzgórzami – jeśli kiedykolwiek tam dotrze z połową butelki wody i bez jakichkolwiek umiejętności przeżycia na kamiennym pustkowiu. Jedno było nad wyraz oczywiste: nie może podróżować w upale dnia. Potrzebował chłodnego miejsca, gdzie mógłby odpocząć. Przemknął wzrokiem w dół zboczy, szukając jakiejś kryjówki, najlepiej nie zamieszkanej przez nic, co uznałoby go za obiad. Z tego, co wiedział, a wiedział niewiele, żaden z większych górskich kotów nie zamieszkiwał w gorących regionach, a mordercze jaszczurki potrzebowały więcej wody, niż było w Stone Hills. Jednak wystarczająco niebezpieczne były węże i kolcoszczury. Przez jakiś czas pokonywał zbocze spokojnym krokiem, mrużąc oczy przed światłem, aż dotarł do kolejnego obniżenia terenu pomiędzy najwyraźniej nie kończącymi się wzgórzami. Zamiast wspinać się na następne wzniesienie, poszedł wąwozem na wschód, ku najbardziej wysuniętej na zachód odnodze Westhorns – poza zasięgiem jego wzroku. Jednak im dalej na południe, tym bardziej Stone Hills się rozszerzały. Wlókł się przez niemal kay, aż znalazł duży głaz z dwiema szarawymi bryłami, które podpierały go od wschodu. Każda była wielkości niedużego cebra, a porastały je twarde brązowe kolce. Justen spojrzał na występ, który tworzył głaz. Wyjął miecz i wzruszył nim ziemię dokoła, próbując usunąć piasek i sprawdzić, co też może się kryć w chłodnym cieniu. Spod głazu czmychnął czerwonawy owad, a Justen nadepnął go i odrzucił na pełne słońce. Poskrobał jeszcze głębiej w mieszaninie twardej czerwonej gliny oraz piaskowca, ale nic się nie pojawiło. Rozwinął więc koc i obciążył go z jednej strony kamieniami, tak że tworzył na głazie prowizoryczną zasłonę. Przyjrzał się jednemu z szarych kaktusów. W końcu za pomocą długiego noża wyciął kawałek z jednego boku rośliny. Kleista substancja przywarła do ostrza. Usiadł pod głazem za markizą z koca, odetchnął głęboko i obejrzał kawałek kaktusa, najpierw oczami, a potem zmysłem ładu. Kleista substancja zawierała wodę, a zmysły mówiły mu, że mógłby prawdopodobnie ssać albo zjeść lepki miąższ. Dotknął językiem szarej papki. Miąższ był bardziej cierpki niż niedojrzała gruszka i bardziej gorzki niż świeżo zebrane brązowe wodorosty. Justen ugryzł maleńki kęs i czekał na reakcję pustego żołądka. Jeśli miał przejść Stone Hills, będzie potrzebował więcej wody i jedzenia, a nie było w pobliżu nikogo, kto by mu je przyniósł. Na wpół drzemał, na wpół śnił, dopóki nie poczuł, że powietrze zaczyna się ochładzać. Wtedy wysunął się zza zasłony i ujrzał, że słońce już prawie zaszło i rzuca na zachodzie pomarańczowy blask. Powietrze było mimo to cieplejsze niż w środku lata w Nylanie, choć o wiele chłodniejsze niż w południe. Spojrzał na kaktusy i tym razem odkroił duży kawałek, zmuszając się do zjedzenia dużego kęsa. Smakowało jak trociny zmieszane ze zgniłymi wodorostami, ale zjadł prawie połowę. Na razie postanowił nie jeść więcej i zaczął zwijać koc. W wąwozie rozległo się ciche bzyczenie wskazujące, iż istniały tu przynajmniej jakieś owady. Justen napił się trochę z niemal pustej butelki i ruszył znowu na południe, próbując w miarę możliwości unikać wspinaczki i wypatrując czegokolwiek, co przypominałoby jedzenie albo wodę. Zjadł trochę szarego kaktusa, ale postanowił nie próbować więcej, dopóki jego żołądek nie zdecyduje, czy jest jadalny, tak jak wskazywały mu zmysły. Brązowoszary gryzoń czmychnął ze szczeliny w skale i schował się, gdy buty Justena zaszuraly na piasku. Leciutki podmuch powietrza owionął jego pokrytą pęcherzami twarz. Odetchnął głębiej. Może... LXIII ...a może nie. Justen spróbował się poruszyć, wiedząc, że żar kolejnego dnia już prawie minął, ale oczy nie chciały się otworzyć. Zbadał palcami opuchliznę i delikatnie otarł śluz. Trzy dni jedzenia różnego rodzaju kaktusów nie zabiło go, ale twarz miał opuchniętą i przez większość czasu kręciło mu się w głowie. Miał nadzieję, że będzie podążać wyschniętym korytem strumienia, dopóki nie wyczuje wody pod piaskiem, ale wody albo nie było, albo była zbyt głęboko i nie mógł jej wyczuć. Gdy najpierw jedno, a potem drugie oko wyjrzało spod zapuchniętych powiek na światło późnego popołudnia, spróbował zwilżyć wargi, ale i język, i usta miał suche. Po prostu nie było dość wody i musiał tak zacisnąć pasek, że spodnie powiewały mu luźno wokół talii i nóg, jakby wiał prawdziwy wiatr. Bolały go plecy, a o pęcherzach na stopach i twarzy wolał nawet nie myśleć. Podczołgał się na kolanach i udało mu się wstać. Potrząsnął butelką na wodę – ciągle pustą – po czym włożył na powrót za pas pochwę z mieczem. Miecz przydawał się do wycinania części kaktusa, tak że Justen mógł uniknąć długich kolców, ale zarówno ostrze miecza, jak i noża oblepiła kleista substancja, której nie sposób było zetrzeć. Zwinął koc najciaśniej jak potrafił, przywiązał go i ruszył w dół strumienia. Linie na piasku wskazywały, że niegdyś wyschniętym łożyskiem płynęła woda. Poza tym koryto biegło mniej więcej na południe, w stronę Naclos, choć Justen nie widział końca kamiennych zboczy i dolin. W miarę jak szedł, szerzej otwierał oczy i wypatrywał kaktusa, który byłby bardziej zielony niż szary i miał więcej wody. Ale w zapadającym zmroku nie widać było ani zielonego kaktusa, ani strumienia, ani żadnego zagłębienia z wodą. Wlókł się dalej, próbując jak najczęściej szukać zmysłami wody, jakiegoś śladu, że Stone Hills nie są tak suche, jak o nich mówiono. Teraz potrafił już rozpoznać grzechot kolcoszczurów i syk czerwonych owadów o paskudnie wyglądających ogonach. Nawet kolcoszczur byłby smaczny, ale gryzonie nie podchodziły dość blisko, żeby dosięgnąć je mieczem czy kamieniem. Suchy piach był wszędzie – w butach, ropiejących pęcherzach, w uszach – a tam, gdzie nie swędziało, piekło. Zatrzymał się, żeby odkroić kawałek szarego kaktusa, jedynego, jaki zdołał znaleźć, z zaledwie odrobiną wilgoci w miąższu. Żuł, idąc pod gwiazdami. W końcu osunął się pod głazem na środku rzeki, którą prawdopodobnie płynęła woda przed założeniem Recluce, i pozwolił odpocząć stopom, spoglądając na ciemną plamę na skalnej płycie obok wyschniętego koryta. Sprawdził skałę zmysłami, po czym wyprostował się i podkradł bliżej, wyczuwając ciemny mech. Mech? Wyciągnął nóż i zatrzymał się, pozwalając rozdygotanym zmysłom sprawdzić miękkość pod ciemną plamą, która w tym świetle wyglądała na zieloną. Odkręcił butelkę z wodą i wetknął ją do sakiewki. Potem, ostrożnie, zaczął drżącymi palcami wycinać wierzchnią warstwę mchu, oczyszczając krawędzie wąskiej szczeliny. Zaczął kopać głębiej i dotknął palcami wilgoci. Pochylił się i polizał kamień, nie zważając na błotnisty posmak mchu. Potem zanurzył nóż głębiej i na zewnątrz wypłynął cienki strumyczek wody. Justen pochylił się i zaczął łapczywie pić, pewny, że za chwilę strużka zniknie. Chłeptał wodę, dopóki żołądek nie powiedział mu: dość. Wtedy przyłożył do kamienia butelkę, ale strumyczek spływał po szyjce. Wbił głębiej ostrze noża, aż zazgrzytało po piaszczystym dnie strumienia. Ale cienka strużka trysnęła trochę dalej od powierzchni kamienia, na tyle, że zdołał przycisnąć butelkę do krawędzi i słuchał, jak woda ścieka do środka. Palce mu drżały, gdy butelka była już pełna i zakorkowana, a on znowu się napił. Nie chcąc, żeby woda znikła, wetknął w szczelinę trochę mchu i cienka strużka znowu zaczęła się sączyć po kamieniach. Potem poszukał miejsca na odpoczynek, pozwalając wodzie zregenerować nadwątlone siły. Trzykrotnie w ciągu nocy pił, ile tylko zdołał. Usiadł w szarości przed świtem, owinięty kocem. Jak długo powinien zostać przy strużce wody? Na jak długo wystarczy? Podszedł znowu do skały, żeby się napić, i wyjął mech, ale jego wysiłek nagrodziła tylko cienka smużka wilgoci, a nie potrafił przeniknąć skały zmysłami na tyle głęboko, aby sprawdzić, czy poza zasięgiem noża jest więcej wody. – Muszę znaleźć więcej... gdzieś... – wymamrotał do kolcoszczura, który zniknął za kopcem piasku. Zwinął koc i otrząsnął piasek z butów, po czym przypadł do sączącej się smużki wilgoci na skale, próbując spić ostatnie krople. Poluzował pasek i ruszył z powrotem w dół suchego koryta, mniej więcej na południe. Chciał sprawdzić, jak daleko zajdzie, zanim słońce znowu zamieni piasek i skałę w rozpalony piec. Ta odrobina wody ukryta w skale kupiła mu trochę czasu, szedł pewniej i myślał jaśniej, choć w żołądku czuł ciężar. Szedł w miarę możliwości po nagim skalnym podłożu, bo piasek wbijał się w buty. Gdy słońce wspięło się wyżej, zmieniając pomarańczową barwę w biel na bezchmurnym błękitnozielonym niebie, zamilkł nawet cichy szmer owadów. Zapanował bezruch i żar. LXIV Ciemnowłosa inżynier kroczyła nabrzeżem z grubych belek, oglądając się na kłęby białego dymu ulatujące w niebo z kominów Dumy Bristy. Omiotła wzrokiem magazyny, dwa hamoriańskie handlowce i lśniący kadłub potężnego szkunera bez tabliczki z nazwą, z czarnym takielunkiem i żaglami... niewątpliwie przemytnik. Ku czterem statkom ciągnął sznur wozów, by wyrzucić z siebie towary. – Uwaga na wozy! Uwaga na wozy! Altara wycofała się z drogi przewozu i przystanęła dalej na poboczu, gdy dwie kobiety, ubrane w ciemnoniebieskie mundury, z mieczami, eskortowały swoich małżonków i dzieci maszerujące po szorstkich belkach. Za rodziną ciągnęły trzy ręczne wózki wyładowane na wysokość cubita belami i torbami. A za wózkami podążały trzy strażniczki o surowych twarzach, z których każda niosła obosieczny miecz i plecak. Jedna z nich skinęła Altarze, a inżynier oddała ukłon, podążając znowu wzrokiem na czoło nabrzeża. Z wysokich kominów hamoriańskiego parowca o długości dwustu pięćdziesięciu cubitów, Cesarzowej Dafrille, wydobywały się kłęby dymu. Altara zmarszczyła brwi, wyczuwając napięcie ładu emanujące z kotłów, i westchnęła, widząc jasnowłosą wysoką, chudą sylwetkę Gunnara idącego nabrzeżem. Zeszła na bok przed następnym wozem, wyładowanym zwojami sarronnyńskich dywanów prze znaczonych na jeden z hamoriańskich okrętów. – ...poluzuj pętlę! – ...dla Atli z Hamoru... Altara wyjrzała ponad gromadą ludzi w stronę Gunnara i pomachała ręką. Mag pogody skinął w odpowiedzi i szedł dalej, na chwilę znikając za kolejnym wozem, tym razem wyładowanym drewnianymi skrzyniami. Gunnar pokręcił głową, kiedy do niego podeszła. – Żadnego śladu? – zapytała Altara. – Żadnego. Żyje. Chyba wiedziałbym, gdyby było inaczej. Ale gdziekolwiek jest, to gdzieś bardzo daleko stąd. – Gunnar uskoczył przed przechylającym się wózkiem wyładowanym trzema pakami. – Długo tam byłeś. – Altara obejrzała się na Dumę Bristy, gdzie dwóch żeglarzy na nabrzeżu zaczynało rozplątywać liny. – Musimy się spieszyć. – Wszedłem na tamtą skarpę. Myślałem, że z wysoka będzie lepiej. Poza tym jeszcze nie wyjeżdżamy. – Gunnar uskoczył, gdy przysadzista kobieta przetoczyła pusty wózek z powrotem na początek nabrzeża. – Przygotowują nabrzeża, żeby mogły zacumować jeszcze dwa parowce. Wszyscy muszą szybciej ładować towar. Altara torowała sobie drogę, nie oglądając się, czy Gunnar idzie za nią. Wszyscy się poddali. – A co byś zrobił na ich miejscu? Tyran nie żyje; spadkobierczynią została chorowita piętnastolatka, nie ma już prawdziwej armii. Z Sarronu została kupa gruzu, a biali są trzy dni drogi od Rulyarth. – Altara prychnęła. – Zauważ, że my też tu nie zostajemy. – Trochę pomogliśmy. – Gunnar przystanął na chwilę r przy trapie Dumy Bristy, gdy zręczny robotnik portowy przetoczył obok niego pusty wózek. – Sami nie mogliśmy tego zrobić. Ty i Justen zmietliście z powierzchni ziemi niemal całą armię. Czego jeszcze się spodziewałeś? Gunnar bezradnie wzruszył ramionami. – Wy dwoje, czarni, na pokład! Podnosimy trap – zawołał z pokładu drugi oficer. Altara i Gunnar wymienili spojrzenia. Mag pogody wszedł na deski pokładu. Inżynier podążyła jego śladem. LXV Głęboko odetchnąwszy, Justen zatrzymał się na szczycie kamiennego wzniesienia. Powoli żuł kawałek zielonego kaktusa, delikatnie zdarł z pokrytej pęcherzami twarzy kawałek martwej skóry i osunął się na jaśniejszy kamień, który wydawał się płaski. Zbyt duży miecz w za małej pochwie uderzył o skałę i jego posiniaczoną nogę. Nawet teraz, wczesnym rankiem, kamień wchłonął już tyle słonecznego światła, że siedzenie na nim nie było przyjemne. Justen odwrócił głowę i spojrzał na północ. Fale żaru unosiły się z szarych kamieni pokrywających nie kończące się szeregi wzgórz, jedno podobne do drugiego. Przyjrzał się wzgórzom przed sobą. Czy niewyraźna linia na horyzoncie była puszczą Naclos... czy kolejnym mirażem? Zamrugał, ocierając czoło. Zdawało mu się, że ziemia zadrżała, usiadł na gorącym kamieniu i wyjął zza pasa butelkę. Wypił prawie połowę tego, co zostało, i przyjrzał się butelce, zanim znowu wetknął ją za pas. Jak długo jeszcze uda mu się znajdować wodę? Zawroty głowy zelżały nieco. Po jakimś czasie wstał i zszedł po zboczu, ostrożnie stawiając stopy na pokruszonej skale i rozglądając się za nawisem albo kawałkiem cienia, zanim nastanie południe. Szukał też, co było równie istotne, jednego z niewielkich zielonych kaktusów zawierających odrobinę wilgoci, albo jeszcze jednego skalnego źródła czy zagłębienia z wodą. Według jego aż nazbyt pobieżnych obliczeń oraz wyczucia kierunku, puszcza Naclos była ciągle wiele dni drogi przed nim. Wszędzie jak okiem sięgnąć były tylko kamienie, nie kończące się szare kamienie Stone Hills, suchy skalny ocean. – Ocean skał. Ocean kamieni... z żadnego nie można się napić. – Roześmiał się ochryple i wlókł dalej częściowo ocienionym, wyschniętym korytem, które prowadziło na południe, wytężając wzrok i zmysły w poszukiwaniu wody albo kilku jadalnych owoców kaktusa. Jedna noga... i druga... jedna noga... i druga... nad jego głową białopomarańczowe słońce paliło się na bezchmurnym błękitnozielonym niebie. Jedna noga... i druga... LXVI – Biali zajęli Rulyarth i port. Suthya jest otoczona ze wszystkich stron. – Claris przez chwilę pocierała czoło, po czym napiła się z czarnego szklanego pucharu stojącego na stole w komnacie Rady. Szum fal z plaży poniżej Czarnego Domostwa był dobrym tłem dla zimnej mżawki za zamkniętymi oknami. Zapalono tylko dwie olejne lampy w uchwytach na ścianie. – Rozumiesz teraz, dlaczego uważałem, iż każda znacząca pomoc dla tyran była w najlepszym razie przedwczesna. – Ryltar odgarnął pasmo rzadkich brązowych włosów. – Ryltar... – Trzecia radczyni zakaszlała i zwilżyła wargi. – Garstka naszych ochotników drogo kosztowała białych. Być może więcej zdołałoby ocalić Sarronnyn. – Jenna, kochanie, czy nie nauczyliśmy się niczego przez tyle wieków od założenia Recluce? Sam wielki Creslin, przy całej swojej potędze mógł ocalić jedynie tych, którzy sami chcieli się uratować. Sarronnyńczycy nie chcieli walczyć, nie tak jak Southwind czy choćby Suthya. – Ryltar uniósł puchar i odstawił go, nie napiwszy się. – A teraz Suthya i Southwind zostały same, rozdzielone przez Sarronnyn w łapach tych białych diabłów. Musisz przyznać, że to niezbyt obiecujące. – Czarnowłosa starsza kobieta o szerokich ramionach pokręciła głową i napiła się ze swego kielicha. – Bądźmy szczerzy, moje panie. Gdzie dostalibyśmy dość żołnierzy do obrony Sarronnynu? Tak, żeby nie zostawić bez obrony Recluce? W końcu mamy wszystkiego... ile? Osiemdziesięciu marynarzy? I ze czterdziestu studentów, którzy ledwie potrafią się posługiwać bronią? Nie znamy się najlepiej na sztuce walki na lądzie. – Ryltar uśmiechnął się. – Dlaczego twoja argumentacja zawsze przyprawia mnie o mdłości, Ryltarze? – Jenna spojrzała za okno, gdy światło błyskawicy przyćmiło blask olejnych lamp. – Może dlatego, że to ty zawsze sprzeciwiałeś się zwiększeniu liczby marynarzy. Oraz zwiększeniu dostaw żelaza z Haraoru. Ryltar wzruszył ramionami. – Nie zaprzeczam. Ktoś musi zapłacić za takie ekstrawagancje, a ja zawsze sprzeciwiałem się zwiększeniu podatków. – Nie wdawajmy się w to dziś wieczór – zaproponowała Claris. – Rzecz w tym, że Fairhaven zrobiło kolejny krok w swym mistrzowskim planie podbicia Candaru. Pytanie, co zamierzamy z tym zrobić? – Atak. Ten wielki mistrzowski plan – uśmiechnął się głupkowato Ryltar. – Ryltar... – westchnęła Jenna. – Musimy stawić czoło faktom. Po pierwsze, nasze okręty powstrzymają Fairhaven, które nie zagrozi nam, nawet jeśli upadnie cały Candar. Po drugie, jak już mówiliśmy, liczba naszych wyszkolonych żołnierzy nie robi wielkiego wrażenia. I dokąd byśmy ich posłali? Do już otoczonej Suthyi? Do Southwind, gdzie Fairhaven może zwlekać z atakiem przez lata, jeśli w ogóle zaatakuje? – Ryltar odwrócił się w fotelu z ciemnego drewna i wpatrzył w lampę przy wiszącym nad stołem portrecie srebrnowłosego mężczyzny. – Co naprawdę może nam zrobić Fairhaven? – Zniszczyć podstawy naszego ładu... – Jenna – przerwała Claris – dyskutowaliśmy nad tym wiele razy i nie zmienisz zdania Ryltara ani dziś, ani nigdy. Masz jakieś konkretne pomysły? – Świetnie. Tylko... och, nieważne. – Jenna urwała. – Przynajmniej inżynierowie mogliby wykuć dużo tych strzał o czarnych grotach. Moglibyśmy posłać je do Suthyi. – Jak zapłacimy za strzały i żelazo? – odparował Ryltar. – Podejrzewam, biorąc pod uwagę ich skuteczność, że Suthyanie z chęcią zapłacą za taką broń – zauważyła oschle Claris. – To dobry pomysł. – Nie podoba mi się. Nie powinniśmy zostawać światowym dostawcą broni. – Nie zostaniemy. I, jak sam twierdzisz, nigdy nie zdołalibyśmy stworzyć takiej armii... ale możemy wysłać parę tysięcy strzał. – Jenna uśmiechnęła się czarująco. – Nie podoba mi się to, ale... – Ryltar uśmiechnął się ponuro. – To o wiele lepsze niż wysyłanie naszych ludzi na śmierć. Wiesz, że i tak straciliśmy ponad połowę tych „ochotników”. – Wiem. Włączając w to twego siostrzeńca, jeśli uznać to za stratę. – Jenna... – Wybacz, Ryl tarze. – Przyjmuję przeprosiny, koleżanko radczyni. Kolejna błyskawica burzy znad Oceanu Wschodniego rozświetliła salę, a okna zatrzeszczały od pioruna, który pojawił się zaraz po niej. – Myślę, że na dzisiaj wystarczy – zauważyła Claris. – W ciągu najbliższego ośmiodnia porozmawiam z Altarą i Nirrodem o strzałach. Ryltar wstał, skinął głową i oddalił się w milczeniu. Jenna zebrała dokumenty i wsunęła je do skórzanej teczki. – Byłaś surowa dla Ryltara. – Claris odwróciła wzrok od okien ku młodszej kobiecie. – Trudno z nim wytrzymać. Czy on nic nie rozumie? – Jenna pokręciła głową. – Czasami myślę, że nigdy nie powinniśmy zaniechać wygnań. Pomysł odbycia próby dla potencjalnie niebezpiecznych ma sens. Niektórzy ludzie po prostu nie potrafią pojąć, co posiadamy i utrzymujemy, jeśli nie zobaczą innych możliwości. – Zmuszenie ludzi do zgody na to mogłoby spowodować większe niebezpieczeństwo niż kiedykolwiek. – Dlatego właśnie jest Rada – warknęła Jenna. – Żeby podejmować niepopularne decyzje, które muszą zostać podjęte. – Jenna... Ale młodsza radczyni wzięła już teczkę i wyszła z komnaty. LXVII Kiedy Justen skończył mocowanie koca, wsunął się w cień i zdrapał bardziej gorący piach, aż dotarł do chłodniejszej skały i gliny. Sprawdził, czy nie ma owadów i kolcoszczurów, rozpiął pas i odłożył miecz, a potem ściągnął buty, nie zważając na pęcherze na stopach. Powstrzymanie chaosu od otwartych ran nie sprawiało kłopotu, ale nie miał sił, żeby je wyleczyć. W końcu odwrócił się i oparł znowu o skałę, po czym odkręcił butelkę, w której została jedna czwarta wody. Wypił połowę, zachowując resztę na drogę po zmroku, i starannie zakorkował butelkę. Ledwo zamknął oczy, gdy znowu zobaczył drzewo. Raz jeszcze Justen wyciągnął rękę do lorkena, tyle że teraz pień o czarnej korze otaczał nie dywan krótkiej zielonej trawy, tylko piasek płonący od żaru słońca. Próbował podejść bliżej, ale piach parzył przez podeszwy butów. – Próbuj znaleźć to drzewo, a ono odnajdzie ciebie. – W żarze obok ciemnego, potężnego pnia, który emanował chłodem i ładem, pojawiła się smukła młoda kobieta o srebrnych włosach, ciągle odziana na brązowo i bosa. Spróbował przemówić, ale język miał zbyt suchy. – Jednak droga do odnalezienia drzewa i siebie samego będzie jeszcze trudniejsza. – W jej głosie dźwięczał smutek i stłumione srebrne dzwoneczki, które pamiętał z ostatniego snu. – Jeszcze trudniejsza... – wymamrotał Justen przez opuchnięte wargi. – Jeszcze trudniejsza? – Ład, który jest prawdą, jest zimniejszy niż Dach Świata zimą, bardziej suchy niż Stone Hills i bardziej odległy niż Naclos dla białego maga. Drzewo i kobieta znikły, ale gorące słońce płonęło i Justen przebudził się nagle, odkrywając, że coś obluzowało róg zasłony z koca i żar pada na jego odsłonięte ramiona z siłą rozgrzanego do czerwoności młota. Dźwignął się na nogi i wypełzł zza zasłony, żeby poprawić kamień przytrzymujący róg koca. Obolałe stopy paliły, zanim jeszcze zdążył wrócić do kryjówki. Nawet gdy już zapadł w kolejną niespokojną drzemkę, czuł gorąco stóp i piasek pod powiekami, ale obraz drzewa i srebrnowłosej kobiety już się nie pojawił. Gdy odrobinę chłodniejsze powietrze zmroku uniosło koc służący jako zasłona tego popołudnia, Justen pochylił się do przodu, usiłując zwilżyć wargi zbyt suchym językiem. Oczy znów miał opuchnięte i załzawione. Piekły, gdy próbował je otworzyć. Nie potrafił znaleźć dość wody. Poszukał niezdarnie butelki, po czym skupił się na opanowaniu drżenia rąk i wypił resztę wody. Wytrzepał piach z butów, włożył je i wstał, spoglądając na zachód. Po pomarańczowym blasku stwierdził, że słońce chyliło się ku zachodowi. Wytrzepał koc obok głazu. Ręce mu drżały, kiedy go zwijał. Za pierwszym razem, gdy próbował wsunąć go w rzemienne pętle i zapiąć, wyśliznął mu się z rąk i spadł na piasek. – Ciemności... – Zakaszlał i spróbował przełknąć, ale gardło miał tak opuchnięte, że zadławiłby się przy odrobinie wilgoci. W końcu zrolował koc i zaczął brnąć na południe wzdłuż kolejnego suchego żlebu. Zanim jeszcze zgasło pomarańczowe słońce, potknął się i upadł. Ostry kamień przeciął spodnie i rozciął mu prawe kolano, które zaczęło tępo pulsować. Podniósł się powoli, szukając kaktusa albo śladu wody. Nie znalazł niczego i poszedł dalej. Na głos kolcoszczura z wysiłkiem skupił wzrok na głazie, gdzie siedział gryzoń, ale szedł dalej. Nagle zahaczył o coś czubkiem prawego buta i upadł na twarz. Przez długi czas leżał na twardym skalistym podłożu. Coś szarpnęło go za spodnie. W końcu przeturlał się na bok i zobaczył kolcoszczura uciekającego za okrągły kamień. Chwilę później, gdy półmrok zamienił się w ciemność, zebrał dość sił, żeby usiąść, a w końcu wstać. – Muszę... znaleźć... wodę... Stał w wodzie, chłodnej wodzie płynącej przez Stone Hills, a jednak nie mógł otworzyć ust i pić. Mógł tylko stawiać jedną nogę za drugą. – ...jak to się skończy? – Wypowiedział te słowa czy pomyślał? Czy to ważne? A jednak przez wzgórza płynęła cudowna woda, woda, której nie mógł dotknąć ani pić, choć widział ją i siedział pośród wirującej piany. – Gunnar... Krytella... Martwa Żelazna Strażniczka jechała na karej klaczy przez bród, ale wir porwał jeźdźca i konia. Pośrodku łożyska strumienia zaczął wyrastać czarny lorken i Justena pochłonęła jego czerń. LXVIII Wysoki mężczyzna cisnął kamień, a potem następny, przez piach do wód Zatoki Candaru. Podniósł niewielki płaski kamień, rzucił go i podszedł na brzeg, gdzie cienka linia bieli kąsała delikatnie biały piasek Recluce. Objął wzrokiem gęste, szare chmury zapowiadające zimę, które kłębiły się nad brzegiem wód i zbliżały ku niemu. Pokręcił głową i ruszył na południe, z powrotem do Nylanu. Pod jego ciężkimi butami chrzęścił piasek, gdy szedł ku wąskiej plaży pod urwiskiem i w stronę szerszego pasa piachu, który z kolei prowadził do falochronu w porcie. Dołączyła do niego postać w czerni. – Dobrze się czujesz? – zapytała Altara. – Nic mi nie jest. – To dlatego bez przerwy przeszukujesz plaże? Dlatego rozmawiasz z Turminem, czy czarni potrafią wróżyć ze szklanej kuli? – Nic mi nie jest. – Martwisz się. Jest twoim bratem, gdziekolwiek jest. – Główna inżynier skinęła ku wodom Zatoki Candaru. – Przynajmniej ty tak mówisz. – Chyba byś wiedział. – Ma kłopoty, Altaro, a ja nawet nie wiem, gdzie jest. Powinienem z nim zostać. – Nie wiedziałeś. – Uratował mnie przed Firbekiem. Gdyby nie... – Nic mu nie będzie. Jest z tych, którzy przetrwają wszystko, Gunnarze. – Altara na chwilę położyła dłoń na ramieniu maga. – Niewielu przeżywa to, przez co on teraz przechodzi. – Jest aż tak źle? – Prawdopodobnie gorzej. – Gunnar spojrzał w stronę burz, półmroku i pomyślał o czekającej ich długiej zimie. – Gorzej. Część druga ŁAD NAPRAWIA ZŁO LXIX Justen obudził się, drżąc w ciemnościach. Jak mógł drżeć w upale Stone Hills? Czy właśnie nie widział w wyobraźni wody? Co się z nią stało? A Żelazna Strażniczka? Gdy odwrócił głowę, od oczu do karku zapłonęła linia ognia i znowu zadrżał. – Nie ruszaj się jeszcze – usłyszał czyjś lekko ochrypły, melodyjny głos. – Ciągle jesteś bardzo chory. Słowa brzmiały jak wypowiedziane w świątynnym, ale jakby inaczej, bardziej rytmicznie, bardziej jak piosenka. – Gdzie... – Gardło Justena było tak wyschnięte, że wydobył z siebie tylko jedno zgrzytliwe słowo. – Cii. Wypij to, proszę. Poczuł krople płynu na wargach i zlizał je, a potem wypił kilka łyków gorzkiego napoju. Po chwili jego niewidoczna wybawczyni przytknęła mu butelkę do ust. Wypił jeszcze więcej. Gorące powietrze, które czuł na twarzy, oznaczało, że nadal jest w jakimś ciepłym, jeśli nie gorącym miejscu, ale nie widział. Czyżby oślepł? A może z powodu złego wykorzystania ładu znalazł się w piekle demonów? Spróbował dotknąć twarzy, oczu, ale nie mógł poruszyć ramionami. – Twoje oczy wyzdrowieją. Są tylko spuchnięte – usłyszał ten sam melodyjny głos. Opadł na plecy, jakby wysiłek go wyczerpał, i znowu pochłonęła go czerń, jak cień lorkena, który widział tylko we śnie. Kiedy się znowu obudził, było chłodniej i ciemniej nawet przez zapuchnięte powieki. Wciąż czuł, jakby obito mu każdy centymetr ciała, a potem porzucono na słońcu, żeby zgnił. Bez słowa podano mu do wypicia gorzki napój i w milczeniu wypił go. Gdy przebudził się za trzecim razem, mógł już łatwiej przełykać, ale oczy ciągle miał zapuchnięte i nie próbował ich otwierać. Przesunął tylko ręką po policzku, wyczuwając delikatną substancję, która pokrywała mu oczy i prawie cały nos. Mimowolne drgnięcie spowodowało kolejną falę białego ognia od oczu do karku. – Proszę, nie próbuj się jeszcze ruszać. – Moje oczy... – wychrypiał Justen. – Będą zdrowe, ale musisz wypoczywać. Proszę, wypij jeszcze trochę. Justen powoli wypił gorzki płyn, z każdym łykiem czując się silniejszy. A może ktoś nasycał ładem jego organizm? Znowu zasnął. Kiedy się obudził, w powietrzu czuć było żar południa. Ciągle pogrążony był w czerni. Czyżby tylko śnił o piciu i melodyjnym głosie? Czy ciągle leżał na skale pośrodku Stone Hills? Oblizał wargi. Opuchlizna najwyraźniej znikła, a kiedy przełykał, gardła nie zatykała suchość. Pamiętając ból przy wcześniejszych próbach poruszenia głową, delikatnie przebiegł palcami po twarzy, dotykając strupów na policzku i bandaża na oczach. – Czujesz się lepiej. – Słowa wypowiedziane melodyjnym głosem nie były pytaniem. – Tak. – Justen przełknął. – Dasz radę trzymać to i pić? Justen wziął butelkę, która wyglądała na jego własną, i wypił. Tylko odrobina płynu pociekła mu z kącika ust. – Pij, ile zdołasz. To pomoże w leczeniu. Jego żołądek zaprotestował, ale zanim zdążył się odezwać, chłodne palce wyjęły mu z ręki butelkę. – Kim jesteś? – zapytał. – Gdzie my jesteśmy? – Możesz mnie nazywać Dayala. Jesteśmy w Stone Hills. Justen zmarszczył brwi na dźwięk jej głosu, jakby znajomego tonu, choć zupełnie nieznanego. Leciutko poruszył głową, zdając sobie sprawę, że spoczywa na poduszce, a on sam leży na jakiejś macie. – Jak... gdzie znalazłaś wodę? – Przyniosłam trochę, ale za jakiś czas sam byś ją znalazł. Chcesz usiąść? – Tak. Lekki wiatr zmierzwił mu włosy, a dźwięk delikatnie falującej materii obok niego potwierdził przypuszczenie, że leży w jakimś namiocie. Pomagające mu ramiona, choć gładkie, były równie pewne i silne jak inżyniera czy kowala. – Jesteś kobietą? – zapytał, odchylając się na poduszki. – Chyba nie musiałeś o to pytać. – Nie widzę. – A musisz? Justen zaczerwienił się i sięgnął zmysłami. Kobieta... tak, ale otaczała ją głęboka czerń, niczym welon ładu. Zadrżał. Nigdy nie wyczuł u nikogo tyle ładu ani pewności. A mimo to ład wydawał się powiązany z... czymś. Chaosem? Znowu zadrżał. – Ty... musisz być z Naclos. Owionęło go delikatne odczucie śmiechu. – Może ci się to wydawać zabawne... – Justen musiał się uśmiechnąć, choć zabolały przy tym kąciki ust. Został uratowany i denerwuje się, bo jest rozbawiona? – Masz ochotę na suchary? Nagła wilgoć w ustach odpowiedziała wcześniej niż on sam. – Tak, proszę. – Widzę, że odzyskałeś dobre maniery, choć się nie zatroszczyłeś, by mi powiedzieć, kim jesteś. Justen poczuł, że się czerwieni. – Przepraszam. Jestem Justen, początkujący inżynier z Recluce. – Dziękuję. Musisz coś zjeść. – Dayala włożyła mu w dłoń kawałek chleba, a jej gładkie palce ledwo dotknęły jego skóry. Justen odgryzł mały kęs; wilgotny gruby miąższ miał posmak orzechów. Nawet gryzienie przysparzało wysiłku, ale powoli zjadł chleb i napił się, czując w rękach butelkę. – Jutro... jeśli ci się poprawi... ruszymy w dalszą podróż. – Dokąd idziemy? – Justen zmusił się do zadania pytania, zanim ziewnął. – Do Rybatty. – Rybatty? – Znowu ziewnął. – To... mój dom. Będziesz tam mile widziany. Leżąc na poduszce, Justen chciał wzruszyć ramionami, ale zrezygnował, gdy ramiona zaprotestowały. Zamknął oczy. LXX Justen obudził się, gdy w lekkim wietrze załopotały poły namiotu, i odkrył, że Dayala – albo ktoś inny – przykrył go miękkim kocem. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że zdjęto mu całe ubranie oprócz bielizny. Przeciągnął się ostrożnie, z ulgą, bo nie poczuł skurczu, ani ostrych szpilek bólu w całym ciele. Potem dźwignął się delikatnie do pozycji siedzącej i oparł na poduszce. Po chłodniejszym powiewie na twarzy oraz szarości sączącej się przez bandaże na oczach poznał, że zbliża się brzask. Owinął się kocem, nadzwyczaj miękkim, zastanawiając się, gdzie też jest jego ubranie i czy nie zostało doszczętnie zniszczone w drodze przez piasek i Stone Hills. Zatoczył wokół siebie zmysłami i odkrył butelkę z wodą. Wyciągnął rękę, przez chwilę zmagał się z korkiem, po czym przytknął ją do ust i pociągnął solidny łyk płynu: woda zmieszana z czymś gorzkim. Gdy zakręcał butelkę, usłyszał kroki. – Obudziłeś się. Przyniosłam twoje odzienie. Naprawienie go było swego rodzaju wyzwaniem. – Dayala położyła w zasięgu jego ręki stosik odzieży. – Chyba możesz ruszyć dzisiaj w drogę. – Będę miał kłopoty, skoro nie widzę. – Zdejmiemy bandaże, kiedy się ubierzesz. – Odwróciła się i kroki przycichły. Justen wzruszył ramionami. Powinien dać sobie radę z ubraniem bez patrzenia. Sięgnął po koszulę i odkrył, że ma tunikę. Włożył koszulę do połowy, zanim zdał sobie sprawę, że jest odwrócona na drugą stronę. W końcu udało mu się ubrać i naciągnąć buty. Dysząc ciężko, wynurzył się z namiotu, niemal wpadając na kołek. – Może rozsądnie byłoby teraz zdjąć bandaże z oczu. Powinieneś usiąść. Dayala poprowadziła go do kamienia, ciepłego nawet wczesnym rankiem. Usiadł, a ona rozwiązała supeł przytrzymujący opaski wokół głowy i oczu. Justen niezdarnie zdjął opatrunek ciągle opuchniętymi palcami i zmrużył oczy w nikłym świetle Stone Hills. Zanim zdążył zsunąć z twarzy ostatni bandaż, łzy napłynęły mu do oczu i zamknął je, nie mając odwagi otworzyć. W końcu jednak, gdy wzrok przyzwyczaił się do najgorszego blasku, zamrugał raz i drugi i zerknął na piasek u stóp. Buty, tak samo jak spodnie, wyglądały na prawie nowe. Dayala stała u jego boku, ale przez jakiś czas nie patrzył w jej stronę; ciągle mrużył oczy. W końcu odwrócił ku niej głowę. W aureoli światła pojawiła się kobieca twarz. Dziewczyna miała na sobie jasnobrązową koszulę i spodnie oraz ciemny, tkany pas. Justen zamrugał i znowu zmrużył oczy. – Nie widzę cię dobrze... – Przyjrzał się lepiej lśniącym, długim do ramion srebrnym włosom. Znowu zamrugał i przełknął. Na chwilę zamknął oczy, splótł palce i wysunął ku niej zmysły. Pokręcił głową. Zdawała się składać z kolumny absolutnej czerni – mimo to było jeszcze coś innego, prawie jak spętany chaos pod tą ciemnością, choć mocną i absolutną. Odczucie uderzyło takim chłodem, że zadrżał. Wreszcie uchylił powieki i spojrzał ku niej, chwytając długi, głęboki oddech. – To nie był sen, prawda? Dayala powoli pokręciła głową. – Dlaczego tak trudno ci uwierzyć, że jestem prawdziwa? – Nie jestem przyzwyczajony, że sny stają się rzeczywistością. Uśmiechnęła się, jakby to, co powiedział, było dziecinne i zabawne. Justen zacisnął wargi. W brzuchu mu zaburczało. – Musisz coś zjeść. Inżynier uśmiechnął się bezradnie, zdradzony przez własne ciało. – A ty? – Już jadłam. Przetrząsnęła plecak i wyjęła gomółkę sera oraz pół bochenka chleba i podała mu wszystko. Przez chwilę zmagał się z serem, po czym sięgnął do pasa, ale odkrył, że nie ma noża. Spróbował jeszcze raz i w końcu oderwał kawałek sera. Dayala tymczasem wyciągnęła butelkę i bez słowa postawiła ją, ciągle zakorkowaną, u jego stóp. Gryzł na przemian ser i chleb, ale po kilku kęsach miał już pełen żołądek. – Od dawna nie jadłeś za wiele. Justen popatrzył na długi koniec paska. – Od dawna. – Teraz się spakuję. Powinniśmy wyruszyć, póki jest jeszcze chłodno. Justen zerknął na bose stopy Dayali. – A buty? – O nie. Za bardzo mnie oddzielają. Podeszła do namiotu, podczas gdy Justen popijał z butelki, i rozwiązała linki przytrzymujące boczne paliki. Szybkim, zręcznym ruchem położyła namiot na ziemi, zanim Justen skończył i zakręcił butelkę. – Poczekaj chwilę – powiedział. Dayala spojrzała ku niemu z klęczek. – Uratowałaś mnie. Zesłałaś mi te sny. Dokładnie wiedziałaś, gdzie byłem. Nie chodzi o to, że nie potrzebowałem ratunku i że... – przełknął – ...nie jesteś ładna, ale naprawdę chciałbym wiedzieć... – Wzruszył ramionami. Dayala odwróciła się i usiadła po turecku na zwiniętym namiocie. – Przedwieczna odnalazła cię w snach Aniołów. To nie zdarza się często, a przesłanie musi być dopasowane do... właściwej osoby. Tak więc Przedwieczna wezwała tego, kto mógłby być... odpowiedni. – Druidka zwilżyła wargi językiem. – Pomogła mi w przesłaniach. Nie wiedziałyśmy, że przybędziesz do Naclos. – A gdybym nie przybył? Dayala spojrzała w ziemię. – Po jakimś czasie musiałabym przyjść po ciebie. Justen zamyślił się. – Czy to ty sprawiłaś, że przyszedłem do Stone Hills? – zapytał wreszcie. – Nie! My nie posługujemy się zaklęciami... nigdy. – Ale jak mnie znalazłaś? – Jedna z Przed... przedwiecznych pomogła mi. – Ale dlaczego? – Równowaga ma dla ciebie zadanie. Nie wiem, co to jest, tylko że jesteś... kimś szczególnym. – Tak jak składani w ofierze, jak się domyślam. Zbladła, jakby ją uderzył. – Przepraszam. – Sam czuł się jak uderzony. Pokręcił głową. – Przepraszam. Tylko wydaje się, jakby wszyscy oprócz mnie wiedzieli, co się dzieje, i gnali mnie po całym świecie. Jasnozielone oczy przesłonił mrok. – Wiem, że masz ogromne znaczenie, większe niż ja będę miała kiedykolwiek. To trudne... – Ja? Młodszy inżynier? – Justen roześmiał się. – Moc nie w imieniu, ale w czynach i zdolności działania. Czyż twoje czyny już nie odmieniły świata? Obraz martwej Żelaznej Strażniczki, ciągle ściskającej strzałę o czarnym grocie, pojawił się w jego umyśle i Justen zadrżał. – Nie myślałem o tym w ten sposób. – Przedwieczni pomyśleli. Potrząsnął głową. Czy to było realne, czy wciąż śnił i umierał? Siedział ciągle, gdy Dayala wstała. – Pomogę ci zwijać namiot. – Justen zdecydował, że skoro czuje się żywy, równie dobrze może się zachowywać jak żywy. – Zazwyczaj robię to sama. – Dayala uśmiechnęła się. – Mógłbyś potrzymać namiot, gdy będę okręcać go sznurem? Justen trzymał materiał, zwinięty w odpowiedni kształt, dopóki Dayala nie zawiązała sznurów. Potem wstał. – Gdzie to położyć? – Jesteś ciągle słabszy, niż myślisz. – Świetnie. Możemy go zanieść razem. – Chwycił jeden koniec namiotu, związanego teraz w tobołek długości niecałych czterech cubitów, ale gruby na półtora. Dayala z łatwością chwyciła drugi koniec. Justen potarł palcami materię, gdy szli obok głazów do ciągle ocienionego wąwozu, gdzie czekały konie. Jak na rozmiary namiotu, tobołek był lekki. – Z czego jest ten namiot? – To gatunek... jedwabiu – odrzekła Dayala ze śmiechem. – Na tego brązowego ogiera na końcu. Justen przełknął, spoglądając na trzy konie. Żaden nie nosił wędzidła czy choćby uzdy ani siodła. Zamiast tego miały miękką, tkaną uprząż. Dwie klacze były już objuczone cienkimi paczkami. Jedna niosła kilka dzbanów. Podszedł do ogiera, który odwrócił głowę i patrzył, jak Justen przypina namiot. Inżynier znalazł sznurki i zaczął je wiązać z jednej strony. – Nie za ciasno. Tylko tyle, żeby się nie przesuwał. – Ach... jak będziemy podróżować? – zapytał Justen. – Tak samo jak one. Tą samą drogą, którą tu przyszedłeś. Na nogach. – Zaczęła szperać w jednej z paczek, aż w końcu wyjęła jakiś przedmiot, odwinęła i podała Justenowi. – Proszę. To powinno pomóc na słońcu. Justen wziął miękki kapelusz, najwyraźniej upleciony z jakiejś miękkiej trawy, i nasunął go na ciągle obolałą głowę. Kapelusz był lekki, więc czaszka nie zaprotestowała, a oczy przestały tak bardzo łzawić. – Dziękuję. Pomaga. – Justen poprawił kapelusz. – Ale nie rozumiem. Masz konie. I jesteś boso. Jak możesz iść... po tym? – Czyżby ciągle śnił? – Konie zgodziły się mi pomóc – stwierdziła rzeczowo Dayala, jakby wygłaszała oczywistą prawdę. – I mam nadzieję, że będzie ci dobrze w butach. Wyglądają na takie ograniczające i ciasne. – Zadrżała. – Mam nadzieję, że Rybatta nie jest zbyt daleko. – Czy mówię to, Justen zapytał sam siebie, tylko żeby się upewnić, że mogę iść do miasta, o którym nigdy nie słyszałem, z kobietą, którą spotkałem tylko w snach? Pokręcił głową, ale suchość Stone Hills i tępy ból stóp dawały poczucie rzeczywistości. – Jakiś ośmiodzień, powiedziałabym, choć pójdziemy szybciej, jak poczujesz się silniejszy. Justen nie wiedział, czy miał nadzieję na szybkie czy wolne uzdrowienie, gdy Dayala wymaszerowała na gorący piach i skały, jakby jej bose stopy osłaniały najlepsze skórzane buty. Obeszli dwa szerokie zakręty pomiędzy wzgórzami i Justen zaczął zwalniać, kiedy Dayala przystanęła. Oczy miała zwężone nawet bardziej, niż wskazywałby na to blask słońca. Justen zatrzymał się. Konie również. Wreszcie Dayala wyjęła z pakunków na dereszu niedużą łopatkę i poszła na ocienioną stronę wzgórza, zatrzymując się przy suchej piaszczystej plamie. Uniosła łopatkę i wbiła ją w piasek, jakby to był duży wysiłek. Justen podszedł. – Może mi będzie łatwiej kopać? – Tak. Ty i konie potrzebujecie wody, ale... nawet tutaj... Justen zignorował nie dokończone zdanie i zaczął kopać. Po kilku ruchach zaczął się pocić. Jeszcze cztery szufle i musiał przystanąć, żeby złapać oddech. Spojrzał na nagle wilgotny piasek na dnie dziury. Znowu zaczął kopać. Po kolejnych pięciu czy sześciu szuflach zatrzymał się. Dno dziury zaczęło się wypełniać stosunkowo czystą wodą i Dayala wsunęła w otwór płytki garnek ze spiczastym końcem. Justen patrzył, jak za pomocą garnka napełnia dwa duże dzbany niesione przez klacz, a potem butelki. Coś – niczym błysk ładu zabarwionego zielenią – przemknęło pomiędzy nią a końmi. Potem odeszła na bok i pozwoliła koniom pić, a zagłębienie ciągle się napełniało. – Teraz długo nie będziemy musieli się zatrzymywać. Justen ostrożnie napił się wody, ale tylko trochę czuć ją było piaskiem, a zmysł ładu powiedział mu, że nie niosła chaosu. Napił się jeszcze, zanim zamknął butelkę i umieścił ją za pasem. Ogier zarżał i konie cofnęły się od wody. Justen patrzył, jak resztki wody wsiąkają na powrót w piasek. Przełknął, zmrużył oczy i odwrócił się za Dayalą, która ruszyła na południe. LXXI – Życzyłeś sobie mnie widzieć? – Beltar ukłonił się, wchodząc do pokoju, który był niegdyś biurem zarządcy portu. Zerchas wciąż przyglądał się niższym partiom Rulyarth pod klifem, gdzie mieścił się pusty teraz port. – Tak. Dość odpoczywaliśmy. Idź się spotkać z przyjacielem, jak mu tam, w Clynyi, czy z kimkolwiek, kto był z nim podczas pościgu za tym czarnym inżynierem. – Zerchas napił się czerwonego wina prosto z butelki. – Jedź drogą w głębi lądu. Chcę, żebyś zajął Berlitos i obaj... – To trochę okrężna droga – zauważył Beltar. – Pozwól Eldirenowi zająć się Clynyą. Jeśli zajmę Bornt i pojadę wzdłuż rzeki do Berlitos, Clynya i Rohrn zostaną odcięte. Mógłbym podjechać do Clynyi, gdyby Eldiren miał kłopoty. Ani Clynya, ani Rohrn nie są takie duże. A może zamierzasz zająć Bornt? – Bardziej podoba mi się twój pomysł. – Zerchas się uśmiechnął. – W końcu jeśli się nie podporządkują, to po co... możesz ich potraktować tak jak Sarron. Jerę wolałbym zostawić nietkniętą; to ładne miasteczko, a i port jest niezły. Później ty i twój przyjaciel możecie oczyścić mniejsze miejsca. Masz swój styl. Miejscowi już nazywają cię Białym Rzeźnikiem. – Zerchas się roześmiał. – W porównaniu z tobą wydaję się niemal przyjacielski. Beltar milczał. – Wiesz co, młody Beltarze – zauważył Zerchas – problem z użyciem siły polega na tym, że wszyscy się tego po tobie spodziewają, a kiedy jej nie używasz, myślą, że straciłeś moc albo wolę. Nie możesz zdobyć i utrzymać amuletu samą tylko mocą. – Pokręcił głową. – Nie rozumiesz tego. I nie zrozumiesz, dopóki nie będzie za późno. Ruszaj, niszcz, co tylko zechcesz, ale Jerę zostaw w spokoju. – Zapewniam cię, że zniszczę tylko tyle, ile konieczne, i nic więcej. – Beltar pokłonił się głęboko. – Przypuszczam, że reszta lansjerów, Certan i Gallian ruszy do tej kampanii. – Jesteś bardzo spostrzegawczy, młody Beltarze. – A Jehan? Czy będzie mi towarzyszył? – Nie sądzę. Mam parę innych... zadań dla Jehana. Nie potrzeba mu więcej przekupstwa. – Rozumiem. – Beltar ukłonił się znowu i odszedł. Zerchas przez długi czas myślał o młodszym magu ze zmarszczonym czołem. – Nigdy nie rozumieją – mruknął. Ponownie napił się czerwonego wina. – Ba. Już się zmienia... LXXII Justen otworzył oczy na głos kolcoszczura. Przez chwilę wpatrywał się w ciemność, zanim wzrok całkiem się przyzwyczaił. Przynajmniej wróciła mu zdolność widzenia w ciemności. Gdy widział wyraźniej, zniknął już i dźwięk, i kolcoszczur, ale Justen nie czuł się już śpiący. Może z powodu obolałych stóp. Słyszał teraz tylko nikły poszum nocnego wiatru na piaskach Stone Hills, ciągle ciepłych tuż przed świtem, oraz jeszcze lżejszy szelest oddechu Dayali. Zwrócił wzrok ku kobiecie, która leżała nie okryta na plecionej macie, z gołą głową i bosymi stopami, w tej samej koszuli i spodniach, które jakby nigdy się nie brudziły. Wargi miała lekko rozchylone, szerokie ramiona oplatały srebrne włosy. Czy była piękna? Właściwie nie, przynajmniej nie urodą Krytelli. Twarz Dayali była zbyt otwarta, niemal bez wyrazu we śnie, zwłaszcza gdy nie dodawały jej życia wyraziste, zielone oczy. Podbródek przypominał twarz elfa, ale nie miała wystających kości policzkowych, które zdaniem Justena powinny pasować do takiego podbródka. A mimo to... coś... w niej było. Pokręcił głową. Może to tylko jej dobroć. Drgnęła lekko i wymamrotała coś, a zmarszczka przecięła jej czoło. – ...moje przesłanie... Justen czekał, ale zapadła w głębszy sen. Wkrótce on również zasnął. Dayala obudziła się przed nim. To oczywiste, skoro obok niego czekała woda, suchary i ser. – Najpierw musisz zjeść. – Nie całkiem. – Uśmiechnął się krzywo i poczłapał za namiot, patrząc, gdzie stawia stopy, i krzywiąc się niemal przy każdym kroku, aż przystanął za niskim głazem. Podbródek go swędział od rosnącej brody i tęsknił za brzytwą równie mocno jak za nożem. Kiedy wrócił, Dayala jadła kawałek chleba. Usiadł, otrzepał piach ze stóp i wyjął z zagięcia dużego palca mały kamyk. Wydawało mu się, że jest o wiele większy. Potem spojrzał na lewy nadgarstek, na cienki strupek długości piędzi, głębszy od zadrapania, a mimo to prosty i czysty. Pokręcił głową. Jak to zrobił? Zmarszczył brwi, wzruszył ramionami i napił się wody z butelki, zanim odłamał kawałek chleba. – Gdybym miał nóż... Dayala spojrzała w ziemię i lekki rumieniec wystąpił jej na twarz. – Co zrobiłaś... – zaczął Justen. – Jest w plecaku na brązowej klaczy. Przywiozłam go. Przykro mi z powodu miecza, ale po prostu... po prostu nie mogłam. Justen przestał jeść, wciąż z serem w dłoni. – Czego nie mogłaś? – Widzisz... – Naclanka znowu spuściła wzrok. – Nóż jest narzędziem i nawet my mamy noże. Używałam twojego, jeśli musiałam. Ale miecz nie. To znaczy... nie jest do tego przeznaczony i nie mogłam. Myślałam, że zrozumiałeś, kiedy wziąłeś łopatkę. Justen spojrzał na ser i na srebrnowłosą kobietę. Spojrzenie niemożliwie głębokich, zielonych oczu napotkało jego wzrok. Przez chwilę żadne się nie odezwało. Nagle zaburczało mu w brzuchu i Dayala się uśmiechnęła. Wzruszył ramionami. – Wszystko po kolei. Po serze zagryzł kawałkiem chleba, wilgotnego, o orzechowym posmaku. Kiedy napił się trochę wody, pochwycił jej wzrok. – A teraz o mieczach i nożach. – My nie walczymy, nie w ten sposób. Miecze odrywają rzeczy od ich korzeni. Łopatki czasami też, tyle że nie tak strasznie. – Jak walczycie? – Będziesz musiał zobaczyć. To bardziej kwestia... powstrzymywania i równowagi. Justen pogryzł i przełknął kolejny kęs sera i chleba, zastanawiając się, czy cokolwiek w Naclos jest niedwuznaczne. Zamiast mówić, jadł tylko, trochę więcej niż poprzedniego dnia. – Równowaga jest dla nas ważna, może bardziej niż dla... innych – powiedziała Dayala i napiła się wody. – Nie można wymuszać równowagi, nie przez cały czas. – Dlaczego mnie przywołałaś? Bo tak było, prawda? Chciałaś, żebym przyszedł do Naclos. Miałaś coś wspólnego z tym białym magiem, który mnie ścigał? – Nie. – Dayala zadrżała. – Jesteś... niezrównoważony, ale oni są... – Znowu zadrżała. – Źli? – Justen zacisnął wargi. – To twoje określenie, nawet... celne. – Jakie byłoby celniejsze? – Niezdolni do równowagi... – Dayala pozwoliła zawisnąć słowom, jakby niezadowolona, choć nie umiała udzielić wyjaśnienia. Justen westchnął i spojrzał na swoje buty. – Jeśli ludzie mieli chodzić tak daleko, dlaczego Aniołowie nie dali nam podków? – Roztarł podbicie i duży palec lewej stopy. – Lepiej... – Powtórzył to samo z prawą stopą i wytrząsnął buty z resztek piasku i owadów. – Naprawdę chciałbyś mieć podkowy? – Brwi Dayali wygięły się w łuk. – Powiadają, że demony światła miały podkowy. – Zamilkła na chwilę. – Śpisz bez butów. To dobry znak – dodała po chwili. – Dlaczego? – Każdy dobry Naclanin potrzebuje kontaktu z ziemią. – Ale ja nie jestem Naclaninem. – Będziesz, zanim odejdziesz. – Uśmiechnęła się, ale był to smutny uśmiech. Justen starał się nie kręcić głową. Nieważne, jakie pytanie by zadał, każda odpowiedź prowadziła do następnych pytań, a on był ciągle zmęczony, zbyt zmęczony, żeby to wszystko pojąć. Naciągnął drugi but, wstał i schylił się, żeby podnieść cienką plecioną matę do spania, wytrzepał ją, zrolował i związał sznurkiem. LXXIII Justen stawiał jedną obutą stopę przed drugą. Czuł, jakby były z żelaza albo ołowiu, a było ledwo przed południem. Przebiegł wzrokiem po zboczach, dostrzegając kilka plam brązowej trawy, i zmarszczył brwi. Czy zbocza nie były już tak strome? Czyżby naprawdę wynurzali się z tych przeklętych Stone Hills? Obeszli kolejny zakręt w nie kończących się dolinach pomiędzy wzgórzami, pośród których najgłośniejszym dźwiękiem w upale dnia był stłumiony stukot nie podkutych końskich kopyt. Wzgórze przed Justenem wyglądało jak wszystkie inne, może bardziej strome, a z matowych brązowych skał unosiły się drżące fale żaru. – Musimy się wspiąć. Dolina biegnie stąd za daleko na północ. Justen nie zdołał powstrzymać jęku. – Potrzebujesz odpoczynku? – Jeszcze nie. Przez ostatnie trzy dni musieli się zatrzymywać i rozstawiać namiot w południe, z powodu jego osłabienia, nie Dayali. Boso, czy nie, potrafiła iść dłużej i szybciej od niego, może nawet szybciej, niż on kiedykolwiek chodził. – Jesteś pewien? – Tak. Dayala wyciągała długie nogi, gdy skręciła pod górę. Justen ponuro wbijał buty w piaszczystą glebę. Obok Justena przecwałował ogier, jakby strofował go za zbyt wolne tempo. – ...mam tylko dwie nogi, dziękuję... – wymamrotał. Zanim pobiegł za Dayalą, ogier odwrócił głowę. Kara klacz również przekłusowała obok Justena. Obejrzał się na deresza, ale krok konia był niemal delikatny i cały czas szła za nim. – Przynajmniej nie wszystkie konie lubią udowadniać swoją przewagę... Powlókł się dalej pod górę. Dayala i dwa konie czekali na szczycie. Wyciągnęła rękę na południe, gdzie za kilkunastoma szeregami pofałdowanych, szarych kamiennych wzniesień pojawiła się nikła linia ciemności. – Niedługo dotrzemy do trawiastych równin. Wieczorem albo jutro. Justen popatrzył na wzgórza i Dayalę. – Jutro i to późno. – Być może. Nadal nie czujesz się dobrze? – Czuję się... świetnie – prychnął Justen pomiędzy chrapliwymi oddechami. Odkręcił butelkę i pociągnął solidny łyk. Woda pomogła. Zdjął lekki kapelusz i się powachlował. Gdy złapał oddech, Dayala wlała wodę z jednego z dzbanów do płaskiego garnka i podała ogierowi. Napoiła też klacze i schowała garnek. – Na początek pójdziemy tędy, bardziej na zachód. Tuż przed równinami jest źródło. Justen podniósł jedną ołowianą nogę, a potem drugą, pół idąc, pół zsuwając się ze zbocza ku odległej linii zieleni. Dayala szła obok niego, oddychając lekko. LXXIV Z bliska trawiaste połacie nie były tak zielone, jak wydawały się ze wzgórz. Były to raczej porozrzucane kępy cienkiej trawy wysokiej ledwie na kilka piędzi. Justen kopnął jedną kępę, po czym przystanął i odwrócił się do Dayali. – To cię niepokoi, prawda? Pokiwała głową. – Ponieważ nie służy żadnemu celowi? Nie odpowiedziała, ale on znał przyczynę. Nie rozumiał natomiast, skąd wiedział, że jego czyn ją zaniepokoił. Nawet na nią nie spojrzał. Po falistych wzgórzach łatwiej było iść, albo też miał silniejsze nogi, a może jedno i drugie. W południe pierwszego dnia na równinach Stone Hills znikły za północnym horyzontem, nawet gdy Justen zatrzymał się i obejrzał ze szczytu wzgórza. Dayala patrzyła tylko przed siebie, nie oglądała się. Na szczycie kolejnego niskiego wzniesienia przystanął i napił się wody, zagryzając sucharami, które zdawały się nigdy nie kończyć. – Ile zabrałaś z sobą? – Sześćdziesiąt bochenków. Moglibyśmy wyżyć tylko na nich, ale ser jest urozmaiceniem. – Naclanka odgarnęła z czoła delikatne srebrne włosy. – Większość mężczyzn lubi różnorodność – stwierdziła rzeczowo. Justen pokiwał głową i zakręcił butelkę. – Czy ktoś tu żyje? – Paru ludzi lubi te równiny. Mają wozy i jadą śladem traw. W drodze do ciebie nie widziałam żadnego z nich. Justen zacisnął wargi. – Nie wyjaśniłaś, jak mnie odnalazłaś i dlaczego. Wiesz co? Tak naprawdę niczego nie wyjaśniłaś... tylko że pomogli ci przedwieczni. – Ty również pomogłeś. – Uśmiechnęła się. – Byłeś wyraźnie... obecny, nawet przy osłabieniu. – Wy, druidzi, musicie być raczej wrażliwi. – Nie w porównaniu z przedwiecznymi. – Przedwieczni... ciągle mówisz o tych przedwiecznych. Kim są? Czy to druidzi? – Druidzi? Mówisz o druidach, a ja powiedziałam niewiele, zakładając, że to inne określenie tych z Naclos. Ale... – Wzruszyła pytająco ramionami, idąc dalej równym krokiem po łagodnym zboczu. Justen zauważył mimo woli, że kępy traw rosną teraz gęściej, niemal się stykają. – Druidzi to ludzie, którzy kochają drzewa. Przypuszczalnie wszyscy druidzi to piękne kobiety, a każda ma... ach... specjalne drzewo. – Dlaczego specjalne? – Jeśli drzewo umrze... – Justen nie miał ochoty kończyć zdania. – Druid również umiera. Dayala zatrzymała się i obejrzała w kierunku Stone Hills, szukając ogiera i klaczy. Konie nie podróżowały już blisko nich. – W Naclos znajdziesz przedwiecznych i wielu innych, a wszyscy uważamy drzewa za cenne, zwłaszcza jako część puszczy. Nawet w Sarronnynie zostały jeszcze niewielkie fragmenty zielonej puszczy, choć niewielu je rozpoznaje. Jest też wielu mężczyzn, których nazwałbyś druidami. – Uśmiechnęła się. – Po jakimś czasie sam uznasz się za druida. – Jej uśmiech zgasł. – Niektórzy z nas są powiązani, przede wszystkim przedwieczni, ale nie z drzewami. – Przedwieczni? Wciąż nie wyjaśniłaś... – Będziesz musiał ich poznać. Są częścią waszej Legendy, ale którą, sam musisz zdecydować. Tylko niczego nie zdecydujemy, jeśli nie pójdziemy dalej. Gdy trójka koni, która pasła się w oddali, przygalopowała ku niej, Dayala odwróciła się i poszła grzbietem niskiego wzniesienia. Justen odetchnął głęboko, czując się jakoś zraniony, a może też ona została zraniona, ale nie wiedział dlaczego. Pospieszył za nią niemal biegiem. – Przepraszam. Nie chciałem... ale ty wiesz wszystko, a ja nic... tylko że ocaliła mnie śliczna kobieta i chce, żebym przeszedł cały Candar. – Nawet nie całe Naclos. Tylko do Rybatty. Podrzuciła głową i kaskada srebrnych włosów zadźwięczała mu w głowie jak dzwonki. Co się dzieje? Czy rzuciła na niego jakieś zaklęcie? Przez jej twarz przemknął nieśmiały uśmiech. – Nie uprawiamy tu magii. To zbyt niebezpieczne, zwłaszcza w pobliżu wielkiej puszczy. Konie pobiegły na wzgórze, a Justen patrzył, tylko patrzył, podziwiając ich wdzięk. – W głębi serca jesteś druidem, Justenie... i cieszy mnie to. Czujesz to, co ja, kiedy patrzę na konie. – Nie widzieliśmy żadnych innych koni. – Nie. Większość z nich zamieszkuje Pustkowie. Trawy są tam bujniejsze i wyższe. – Jak wysokie? Pochyliła się i przeciągnęła niewidzialną linię na wysokości kolan. – Oczywiście, muszą martwić się o stepowe koty, a czasem błotne węże. – Pustkowie? – Justen schował butelkę z wodą. – Przypomina stepy Jeran, ale nikt tam nie mieszka z wyjątkiem koniarzy i włóczęgów. Mało tam otwartej wody i niewiele strumieni. Ciemnowłosy mężczyzna odetchnął głęboko. – Jak trawa może być bujna bez wody? – Trawa ma głębokie korzenie, a deszcze są obfite, ale gleba przeważnie jest piaszczysta. Kiedyś była tam puszcza, zanim nadeszli ci... dawni, którzy wycięli drzewa i zamienili to miejsce w pustynię. Przedwieczni zamienili je na powrót w trawiaste połacie i każdego roku jest coraz więcej drzew i... – wzruszyła ramionami – ...któregoś dnia puszcza powróci. Justen dopasował się do jej tempa, co było łatwiejsze w drodze na dół, bo miał trochę dłuższe nogi. – A co z wężami trawiastymi? – nie ustępował. – Przeważnie żywią się gryzoniami, ale niektóre potrafią zabić źrebię, a nawet dziecko. Przebiegł wzrokiem wysoką do kostek trawę w łagodnej dolinie poniżej. – Jak duże mogą być? – Jak tylko się da, oczywiście. Wędrowcy twierdzą, że król wężów ma dwadzieścia cubitów długości i prawie cubit grubości. Justen zadrżał na myśl o tak wielkim wężu i rozejrzał się. – Ale nie wiem, czy to prawda, bo nigdy nie widziałam króla wężów. – Twarz Dayali była nieruchoma. – Widziałam duże skóry węża, bardzo duże... – Czekała. – Jak duże? – zapytał w końcu Justen. – Och, długości jakichś dwóch cubitów. Justen zaczął się śmiać, kręcąc głową. A on myślał, że Dayala nie ma poczucia humoru. – Któregoś dnia... któregoś dnia... – wysapał w końcu. – Jestem tego pewna. – Uśmiechnęła się szeroko. Szło mu się coraz lżej. Słońce, już nie tak oślepiające jak nad Stone Hills, ale wciąż ciepłe, lśniło na niemal bezchmurnym niebie. Konie chwilami galopowały z dala od nich, zawracały, stawały dęba, ale zawsze wracały. Od czasu do czasu Dayala i Justen przystawali, wypoczywali na wzniesieniu i posilali się. Gdy słońce przesunęło się na południowy zachód, Dayala wskazała dolinę, w której pomiędzy dwoma mniejszymi wzgórzami pobłyskiwała czysta, zielonkawa woda. – Miałam nadzieję, że tam dotrzemy. Chciałabym się wykąpać, pochlapać w wodzie. – Dużo pływacie w Rybatcie? – Wszyscy lubimy drzewa i wodę. – Spojrzała na wschód, w stronę pasących się koni, a kara klacz uniosła głowę i przycwałowała do niej. Justen poczuł krótki przepływ ładu. Był ciekaw, czy potrafiłby to powtórzyć. Konie zatrzymały się na trawiastym zboczu ponad stawem i Dayala rozkulbaczyła ogiera. Justen zajął się dereszem. – Spokojnie, panienko... Klacz parsknęła. – Mówi, że jest klaczą, nie panienką. – Jak mam ją nazywać? – Threealla to zbliżona wersja jej imienia, którą potrafisz wymówić – odrzekła pogodnie Dayala, śpiewnie przeciągając imię. – W porządku, Threealla. Skąd miałem wiedzieć? Zaraz to ściągnę. Potem możesz się napić i wytarzać w trawie... Justen wzruszył ramionami. Dlaczego rozmawia z klaczą? Znowu wzruszył ramionami. A dlaczego nie? Zawsze rozmawiał z końmi, tyle że ten go rozumiał... albo Dayala rozumiała klacz. Odpiął ostatnie torby i postawił je na trawie. Tymczasem Dayala rozkulbaczyła ogiera i karą klacz. Patrzył, jak konie cwałują na drugi koniec stawu, w pobliże sitowia, które znaczyło niewielki bagnisty teren. – Nasze ubrania wymagają prania, a my kąpieli. Najpierw my. – Dayala zsunęła koszulę, nie przejmując się Justenem. Pod spodem nic nie miała. Przełknął. – Nie chcesz się wykąpać? – Spojrzała nań pytająco. – Ach... tak... – Spuścił wzrok i ściągnął tunikę, a potem balansował na jednej nodze, ściągając but. To samo zrobił z drugim. Dayala zachichotała. Justen nie chciał podnieść oczu. Zerwał z siebie koszulę, spodnie i kalesony, zwinął je niedbale i rzucił na trawę. – Wyglądałeś jak stary, zrzędliwy żuraw stojący na jednej nodze. Justen podniósł wzrok na Dayalę, prawie nie mógł oddychać. Brązowa skóra, niewielkie piersi, srebrne włosy i przepastne zielone oczy, w których migotały iskierki światła. Bezradnie spojrzał na własną bladą skórę i ciało, które wydawało się za bardzo owłosione, zbyt kanciaste i chude, mimo szerokich ramion. W końcu powrócił wzrokiem do Dayali, skupiając się na jedynej skazie, jaką dojrzał – delikatnej białej linii po wewnętrznej stronie lewego nadgarstka. Mimo to wciąż oddychał za szybko. Uśmiechnęła się. – Widzę, że ci się podobam. – Tak... – Justen zachłysnął się. – Ty mnie również i tak jest dobrze, ale musisz wejść do wody. Justen dobrze o tym wiedział. Zaczerwienił się i zauważył, że Dayala także się rumieni. Na drugim brzegu stawu ogier bił kopytem w trawę. Justen uśmiechnął się i skoczył do wody. Dayala pobiegła za nim i prawie go przegoniła, gdy zwolnił pod naporem wody. Wtedy dał susa do przodu i zanurzył się W głębokiej do pasa wodzie. – Oooo... zimna! – Za dużo narzekasz. – Dayala przewróciła się na plecy, pozwalając włosom unosić się na powierzchni, z ramionami tuż pod taflą wody. Justen poczłapał do bagniska na przeciwległym krańcu, gdzie rosła trzcina. Na dnie stawu leżał tylko zielonkawy piasek i tylko jedna ryba, mniejsza od jego stopy, śmignęła w bok w czystej wodzie. – To bagno jest sercem stawu. – Dayala przepłynęła obok niego niczym wydra. – Spróbuj, to poczujesz. Niepewny swych zmysłów ładu i chaosu, gdy niezdarnie taplał się w wodzie, pokiwał głową i posłuchał jej rady, nie zważając na emanujące z niej ciepło czerni i skupiając uwagę na bagnie. Trzciny były cienkie, jak wąskie włócznie czerni, a wokół nich gnieździły się skupiska bieli chaosu. W wodzie pomiędzy trzcinami przemykały drobniutkie czarne cętki. Niektóre skorupiaki uczepiły się chaosu – kawałka czegoś martwego – choć wszystkie fragmenty wydawały się splecione razem, a czerń i biel tworzyły jakby zieloną sieć. Justen przestał młócić wodę ramionami, zaczął tonąć i napił się wody, gdy palcami stóp dotknął piasku na dnie. Odbił się do góry i wypluł wodę. Dayala też prawie napiła się wody, gdy wybuchła śmiechem. – Wyglądałeś... tak zabawnie... nie możesz przestać płynąć... utrzymać się na powierzchni... Justen wypluł jeszcze trochę czystej wody, pamiętając o poruszaniu ramionami. – Nie najlepiej mi idzie w wodzie. – Dobrze ci poszło. – Uśmiechnęła się ciepło. Potem zanurkowała i znikła pod wodą. Justen płynął powoli z powrotem do miejsca, gdzie mógł stanąć, wchłaniając wodę całym ciałem, rozkoszując się jej chłodem, jakby próbował nadrobić te wszystkie dni gorąca. Po chwili podniósł ubranie, zostawiając tylko pas i sakiewkę razem z butami. Ociekająca wodą Dayala podała mu coś zielonego. – Korzeń mydlany. Wyprali ubranie, rozstawili namiot i powiesili rzeczy na sznurkach rozpiętych na palikach. Justen starał się nie patrzeć w stronę Dayali, choć od czasu do czasu czuł na sobie jej spojrzenie. Konie trzymały się blisko stawu, ale w pobliżu bagnistego krańca, gdzie ich prychanie, parskanie i rżenie niosło się echem po wodzie. Gdy zapadła ciemność, z bagna podniosły się cichsze odgłosy przerywane rechotaniem żab. W chłodnym powietrzu nocy Justen i Dayala siedzieli na trawie owinięci w jedwabiste koce, żując suchary i popijając czystą wodą ze stawu. – Jesteś piękna... – powiedział cicho. – Nie – odrzekła rozbawiona. – To ty uważasz moje ciało za piękne. Zaczerwienił się zadowolony, że nie widać tego w świetle gwiazd. – A ja uważam twoje za piękne. To dobrze rokuje. Usiłował nie przywoływać w myślach obrazu nurkującej, bawiącej się w wodzie Dayali, smukłej i pełnej wdzięku niczym wodne zwierzątko. W końcu napił się wody i odchylił głowę w tył, spoglądając w ciemny fiolet i punkty światła nad głową. – Ciekaw jestem, gdzie jest Niebo... – Powiadają, że nie można stąd zobaczyć Nieba, że przepadło na zawsze. – Któregoś dnia może je odnajdziemy. – Mówią, że zniszczyły je demony światła. – A zatem będziemy musieli stworzyć nowe. – Czy wszyscy inżynierowie coś budują? – Przeważnie. Nie jestem takim dobrym inżynierem... – Urwał i dokończył po chwili: – Z wyjątkiem destrukcji. – Słowa uwięzły mu w gardle. – Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo mnie to niepokoi. Przelotnie, szybkim ruchem dotknęła jego dłoni i poczuł pełznące wzdłuż ramienia ciepło. Siedział więc tylko i patrzył w ciemne srebro stawu, i wsłuchiwał się w noc. Gdy od bagna powiał lekki wiatr, Justen zmarszczył brwi, konstatując, że nie ma komarów. – Ponieważ czują, że mógłbyś się przed nimi osłonić. – Hm? – Komary... czują twoją moc. – To muszą być inne komary. Albo Naclos jest inne, zupełnie inne. – Naclos jest inne. Z tym Justen mógł się zgodzić. Przez jakiś czas siedzieli w milczeniu. Justenowi ciążyły powieki. Wreszcie wstał i poszedł do namiotu, owinął się w kołdrę i zasnął. Dayala spała na wyciągnięcie ramienia od niego, a mimo to wyczuwał jej obecność, jakby była bardzo blisko. We śnie wyciągnął rękę, żeby jej dotknąć... i nie dotknął niczego. LXXV Wzgórza nad Justenem zdawały się zakręcać i oddalać, jakby stał na skraju niewidocznego kręgu. Szli pod górę, aż weszli na ścieżkę w trawie oznaczoną jedynie lekkim zagłębieniem terenu, która wiła się wokół wzgórza po prawej stronie. – Tą drogą jutro pójdziemy do Rybatty. – Dayala skinęła ku ścieżce. Justen obejrzał się na zachód, gdzie słońce niemal dotykało falujących, trawiastych wzgórz, ale się nie odezwał. Musiał się zbliżać środek zimy, choć drzewa były zielone. Czy tak daleko na południe rośnie zielona puszcza? – Pierwszego dnia pójdziemy wolniej, dopóki nie będziemy mogli zostawić namiotu i dzbanów w Merthe. – A konie? – Och, nie. To nie byłoby w porządku wobec nich, nie w wielkiej puszczy. Jesteśmy prawie na jej skraju. Nie czujesz? Ciągnąc go za rękę, Dayala prawie przeskoczyła ostatnie parę cubitów na szczyt wzgórza, ominąwszy kilka młodych drzewek i zarośli, których Justen nie rozpoznawał. Zatrzymali się przy dwóch podłużnych, płaskich głazach – może wygładzonych przez pokolenia obserwatorów? Justen dostrzegł zagłębienie w trawie, niemal ścieżkę, wiodącą łukiem w dół, w stronę wielkiej puszczy. – Nie łatwiej byłoby pójść ścieżką? – Ścieżka będzie później. Teraz nie doprowadzi cię nigdzie. – Wygląda, jakby prowadziła do Merthe. Dayala wzruszyła ramionami. – Jeśli chcesz, możemy jutro nią pójść, ale kończy się niedaleko w lesie. Z każdym pokoleniem biegnie dalej. – Och. – Justen spojrzał na nibyścieżkę i pokręcił głową. Dayala usiadła i przyjrzała się wielkiej puszczy, zielonej ze złotym odcieniem, który rzucało zachodzące słońce. Justen przeszukał wzrokiem potężny dach zieleni ciągnący się od podnóża wzgórz prawie na poziom równin, jak daleko mógł sięgnąć okiem. – Czasami przychodzę tutaj i przez całe dnie po prostu patrzę na zieloną puszczę. Justen otworzył usta ze zdziwienia. Dnie? Jednak Dayala nie należała do osób, które przesadzają. – Nie dnie, może nawet nie dzień. – Roześmiała się. – Ale puszcza sprawia, że tracisz rachubę czasu. To jedna z prób, ale patrzenie jest absolutnie bezpieczne. Prób? Przez chwilę Justen stał na skraju niewidocznej otchłani. Raz jeszcze pokręcił głową. – Możemy tu chwilę odpocząć. Później rozstawimy namiot na tamtej łące. Jest pod szczytem na trawiastej stronie. Przez jakiś czas nie będzie z nami koni. – Dayala poruszyła się na kamieniu z uśmiechem. – Dobrze jest wracać. Stone Hills są zabawne i zawsze miło jest przejść się po równinach. Równowaga jest tam taka prosta. Za każdym razem, kiedy zdawało mu się, że już jest bliski zrozumienia Dayali, nawiązywała do czegoś mu nie znanego. Dlaczegóż to równowaga na równinach jest prostsza niż w wielkiej puszczy? Justen omiótł zmysłami subtelną mieszaninę zieleni, która zaczynała się sto cubitów poniżej głazu, gdzie siedział w świetle zachodzącego słońca. Pod koniec dnia wciąż bolały go stopy. Kątem oka zobaczył nagie stopy Dayali zwisające ze skały tuż obok jego butów. Pokręcił głową. Czego nie wiedział... Takie proste? Zmarszczył brwi, pozwalając zmysłom opaść ku złotawozielonej wielkiej puszczy. Mieszanina ładu i chaosu, przeplatające się wzory obydwu przykuły jego uwagę i zanurzył się w niej. Tam – bijące źródło czystej czerni, równocześnie lśniąco zielone, oplecione wokół fontanny bieli naznaczonej odcieniem zieleni... i... delikatny puls dwóch mniejszych źródeł ładu bijących na płaskim, okrągłym chaosie, tylko... jak chaos mógł mieć kształt czy zawierać ład? Czy kiedykolwiek istniała taka mieszanina i splątanie ładu i chaosu? Justen unosił się wzdłuż linii mocy ku niewielkiej fontannie czerni, która zdawała się gejzerem w głębi skał poniżej Naclos, niemal jak szybko rosnące drzewo, którego korzenie przenikały wszystko pod powierzchnią puszczy. Pod spodem prąd bieli wirował wokół podstawy czarnej fontanny. Przywoływała go chłodna nić zieleni, ale czuł, jakby zaraz miał pojąć spleciony wzór... Nie wiadomo, skąd wyskoczyła linia bieli i przeszyły go ostre igły. Następne, grubsze pasmo bieli zaczęło splatać się wokół niego, gdy znowu uderzyła cieńsza biała lina. Oplotło go pasmo czerni i próbował się uwolnić, ale kolejna biała linia, naznaczona czerwienią, cięła, aż zapłonęła jego dusza i twarz. Chłodna nić zieleni ciągnęła go, przyzywała... – Dayała? – Justen... Zanurzył myśli w tej zieleni, ale ciosy nie ustawały, czarny, biały, czarny i biały, słabnąc z wolna, w miarę jak on i Dayala odsuwali zmysły od wielkiej puszczy. – Raj ma swoje ciernie – wysapał. Puścił dłoń Dayali i szeroko otworzył oczy, dostrzegłszy oparzenia, podarte rękawy i spodnie oraz pęcherze tworzące na twarzy Dayałi zygzakowaty wzór. Zerknął na puszczę, ale zielony baldachim milczał. – Co... ci się stało? – Cii... – Wyciągnęła butelkę z wodą. Głowa go bolała, jakby ścisnęło ją kowalskie imadło. Ale płakał nad pęcherzami i oparzeniami na jej ciele. Podniósł się z wysiłkiem i położył ręce na jej ramionach, gdzie nie ucierpiała ani skóra, ani koszula. – Najpierw... ty. – Jesteś za silny – powiedziała, podając mu butelkę. – Stanowisz dla puszczy zbyt wielką pokusę. Pijąc, po raz pierwszy zobaczył, że rękawy ma w strzępach, a skórę znaczą czerwone oparzenia i pręgi. Twarz i czoło piekły go o wiele bardziej niż w Stone Hills. – Musimy zejść. Podążył za nią na grzbiet wzgórza i w dół, ku wycince, gdzie czekały trzy konie. Ogier uderzył kopytem w ziemię. Kara klacz skubała niską zieloną roślinę, niewiele wyższą niż sięgająca pół cubita trawa dokoła. – Wiem, Threealla. Musiałaś czekać na nas, powolnych ludzi. – Justen podszedł do niej. Klacz podrzuciła głową. Justen pokręcił swoją w odpowiedzi i przystanął, czując, jak iskry ognia uderzają w jego kark i ramiona. Dayala odwróciła się i na chwilę oparła o bok ogiera. Odetchnął głęboko i w milczeniu zdjęli z koni bagaże. – To pomoże. – Dayala wydobyła z jednej z toreb niedużą nawoskowaną paczuszkę i podeszła do Justena z kremem na czubkach palców. Stał bez ruchu, gdy smarowała kremem pęcherze na jego twarzy. Niemal natychmiast najgorsze pieczenie zmniejszyło się do tępego bólu. Kiedy skończyła, wziął paczuszkę i najdelikatniej jak umiał, natarł kremem jej twarz. – Dziękuję – powiedziała. Jak może mu dziękować, skoro jego nieuwaga, niezrozumienie jej ostrzeżenia zraniły ją? – Nie wyjaśniłam tego dobrze. Justen pokręcił głową. – Nie słuchałem dobrze. – W brzuchu mu zaburczało. Po jej twarzy przemknął uśmiech. – Słyszę twój żołądek. Powinniśmy coś zjeść. – Przyniosę wody. Strumień jest na dole? – zapytał. – To bezpieczne... nawet dla ciebie. – Nikły uśmiech trwał chwilę dłużej. Kiedy Justen wrócił z jednym z dużych dzbanów wypełnionym czystą, chłodną wodą, konie stały i obserwowały, jak Dayala kończy mocowanie namiotu. Spojrzał na nie. – Czekają. – Oczywiście. Justen zrozumiał, ale jak można podziękować koniom? W końcu pochylił głowę i skupił się na wyrażeniu swej wdzięczności zmysłami, poprzez ciepły przekaz ładu. Brązowa klacz podrzuciła łbem, po czym zawróciła, a za nią poszła kara. Ogier uderzył kopytem w trawę i... odeszły. – To było łagodne. Będziesz dobrym druidem. Dayala siedziała ze skrzyżowanymi nogami na jednej z mat do spania położonej przed namiotem i skinęła na Justena, żeby usiadł na drugiej. Pomiędzy nimi stały dwa czyste kubki. Gdy usiadł, podała mu pół bochenka chleba. Nalał wody do kubków, zauważając, że pęcherze na jej twarzy zaczęły tracić swą wściekle czerwoną barwę. Znowu zaburczało mu w brzuchu. Dayala uśmiechnęła się. – Lepiej zjedz. Przejście próby budzi apetyt. – Czy wszyscy druidzi muszą to przejść? Czy cała podróż przez wielką puszczę taka będzie? – Och, nie – wymamrotała Dayala pomiędzy kęsami suchara. – Jeśli tylko nie będziesz szukał ładu albo chaosu, nic się nie stanie. To poszukiwania budzą takie zaproszenia. Jeśli pozostaniesz w głębi siebie... Justen pokiwał głową. Najwyraźniej używanie ładu – albo chaosu – jako pomocy w postrzeganiu albo podróży związane było z wielkim niebezpieczeństwem. Zmarszczył brwi. – Ale jeśli dziki kot... – Jeśli cię zaatakuje, znaczy to, że jest formą chaosu i możesz zareagować odpowiednio do sytuacji. Jeśli ty go zaatakujesz, puszcza postrzeże cię jako chaos. – Żadnych polowań, co? – Nie. Justen zjadł jeszcze kilka kęsów, po czym się odezwał: – Ale koty muszą jeść. Co atakują? – Wszystko, co jest mniejsze od nich albo nie może uciec. Gwiżdżawce, zające, czasami dzikie ptactwo. – To wygląda na nieład. Rządzi siła, a nie ład. Dayala oblizała wargi i napiła się z czystego kubka. – Nadal nie rozumiem – mówił Justen. – Wygląda na to, że każdy pierwszy czyn, czy to ładu, czy chaosu, spotyka się z reakcją, ale ci, którzy są wystarczająco silni, mogą tego uniknąć. Dayala pokiwała głową. – Dlaczego puszcza nie uderza w koty? – Bo one nie używają czystego ładu ani czystego chaosu. – Och. Ale twierdzisz, że jeśli odpowiem na fizyczny atak, moja reakcja przemieni czysto fizyczne działanie w kwestię ładu i chaosu? – Nie. Ty... każdy druid przemienia fizyczność w kwestię równowagi ładu i chaosu. Justen przełknął. – To dlatego zaatakowała cię puszcza. Natura opiera się każdej próbie rozdzielenia swojej... równowagi... na dwa poziomy istnienia. To, co widzisz i czujesz, oraz to, co czujesz poza... Zamyślony Justen ugryzł jeszcze dwa kawałki wilgotnego orzechowego chleba. – A więc... oddzielenie ładu od świata, który go stwarza, jest pewną formą przemocy? Dayala pokiwała głową. – Oddzielenie chaosu, mimo że łatwiejsze, jest również przemocą... i złem. – Chwileczkę. Mówisz, że oddzielenie, czy to ładu, czy chaosu od... codziennego... świata jest złem. Druidka wypiła jeszcze łyk wody. – Trudno to wyjaśnić. Jeśli wzmacniasz ład w drzewie, nie jest to złem, ponieważ rośnie, aby wzmocnić ład. Nie jest też złem pozwolić istnieć chaosowi, ale tworzenie ładu oddzielonego od drzewa albo umieszczenie chaosu tam, gdzie nie powinien zaistnieć... Justen położył ręce na głowie, ale opuścił je szybko, gdy dotknął pęcherzy. – A zatem... po co ta próba? Skoro nie masz... – To nie takie proste. – Dayala spojrzała w stronę szarych resztek półmroku na zachodzie. – Przekopujemy pustynię, żeby znaleźć wodę. To przemoc wobec ziemi, ale śmierć w pobliżu wody i kopanie, które stwarza niewiele chaosu, stworzyłyby go znacznie więcej. To nie do końca właściwe... ale... Justen odetchnął głęboko. – Więc to próba... – Pokazania, że jesteś dość silny, aby mądrze używać ładu. Jeśli nie oprzesz się puszczy, wówczas... – Wzruszyła ramionami i Justen odczuł jej smutek i zmartwienie. Przez chwilę wpatrywał się w gwiazdy. – Jak można oprzeć się puszczy? – zapytał wreszcie. – Jak tego dokonałaś? – To było trudne. Związałam chaos w ład i przeszłam przez obie fontanny. Każdy ma inną drogę... ci, którzy wracają. – Spuściła wzrok. – Jestem zmęczona, a jutro czeka nas ciężka droga aż do Merthe. Później Justen leżał na macie, wpatrując się w namiot nad głową, gdy już owinął się po pierś jedwabną kołdrą. – To o to ci chodziło, kiedy mówiłaś, że magia jest niebezpieczna w wielkiej puszczy? – Każde niezrównoważone użycie ładu albo białej siły jest niebezpieczne. A w wielkiej puszczy o wiele bardziej niebezpieczne. Dayala poruszyła się i Justen niemal czuł ból jej ramion. – Nadal nie rozumiem, dlaczego zostałaś poparzona i pokaleczona. Powiedziałaś, że to bezpieczne. Czy nie przeszłaś już próby? Dayala leżała cicho, tak cicho, że Justen dźwignął się na ramionach, krzywiąc się z bólu, i spojrzał na nią. Ona również się skrzywiła, choć leżała bez ruchu, a po jej twarzy płynęły łzy, srebrne w ciemnościach. – Och, ciemności. – Oczy go zapiekły i spojrzał na bliznę na nadgarstku, taką samą jak u niej. Obie blizny zdawały się płonąć taką samą czernią. – Ciemności... – Bardzo delikatnie dotknął jej palców. Ciągle płakała, gdy Justen przesunął swoją matę bliżej niej tak, że ich palce pozostawały splecione jeszcze długo potem, gdy odgłosy wielkiej puszczy rozbrzmiewały łagodnie ponad szczytami wzgórz. LXXVI Eldiren skupił się na zwierciadle, ale mimo że pot perlił mu czoło, nie potrafił się przedrzeć przez białą wirującą mgłę, która okrywała lustro. – Jedno z tych miejsc... – mruknął, zaprzestając wysiłków. Zwierciadło lśniło lustrzaną taflą. Odchrząknął. – To przez te drzewa – powiedział Beltar, wskazując ku pradawnej puszczy w dolinie pod obozowiskiem białych. – Czy to nie dlatego nikt nie może zajrzeć do Naclos? – Tak powiadają. – Eldiren przetarł wilgotne czoło złożoną w kwadrat chustą. – Kiedy mamy się połączyć z Zerchasem? – Po zajęciu Berlitos. – Jak to zrobimy? – zapytał Eldiren. – Z powodu tego ładu w lesie nie widzę nawet ich żołnierzy. Próba ataku będzie nas kosztowała resztę armii. Nie możemy go zniszczyć? Beltar pokręcił głową. – Drzewa? – podpowiedział Eldiren. – Sam nie wiem, ale nie potrafię uruchomić wystarczającego przepływu chaosu w ziemi. Zyskujemy tylko niewielkie wstrząsy. Jest tam mnóstwo starego ładu. – Mimo to nieźle ci idzie. Mamy Clynyę i Bornt... tylko ta niewielka mieścina, jak jej tam, nad pierwszym dopływem Sarronu... – Rohrn – podpowiedział Beltar. – Zapomnij o niej. Musi poczekać. Musimy się przedrzeć bez dalszych strat w ludziach. Clynya nie była żadnym szczególnym wyczynem. Gdyby nie udało ci się zawrócić przez wzgórza i rozniecić pożarów... Do namiotu wszedł posłaniec. Beltar podniósł wzrok. – Słucham? – Sarronnyńczycy nie przyjmują żadnych warunków, panie. – Czyżby? – Są jeszcze bardziej bezczelni, panie. – Po twarzy mężczyzny ściekał pot, a niebieska czapka, którą trzymał w dłoniach na wysokości pasa, była ciemna od wilgoci. – Oni... mówią, że Berlitos nigdy się nie poddało, nawet największemu tyranowi w dziejach, i teraz też nie mają zamiaru się poddawać. – Idioci! – warknął Beltar. Posłaniec czekał. – Nie, nie poddadzą się. Jasne, że nie. Honor i takie tam bzdury! – Beltar przemierzał namiot tam i z powrotem. Posłaniec spojrzał na Eldirena. – I co teraz? – zapytał Beltar. Eldiren wskazał posłańca. – Och. – Beltar skinął głową. – Możesz odejść. – Dziękuję. Dziękuję, panie. – Posłaniec wybiegł z namiotu. – Najwyraźniej ich przerażasz, Beltarze. – Szkoda, że nie tych przeklętych Sarronnyńczyków. Ale nie. Zupełnie jakby zmuszali mnie do użycia siły. – Dopiero co mówiłeś, że nie możesz tego zrobić – zauważył Eldiren. – Mówiłem, że mógłbym rozwalić to przeklęte miasto, i prawdopodobnie o tym wiedzą. – Biały mag pogładził palcami podbródek. – Nieważne, kto co mówił. Pożary to jest to. Ciekaw jestem, z czego zbudowane jest Berlitos. Nie ma tu wiele kamienia. – Spaliłbyś je? – Czemu nie? To lepsze niż utrata armii. Jera to jedyne miasto, jakie muszę oszczędzić. – Beltar uśmiechnął się. – Mogą wyciąć te wszystkie przeklęte drzewa do odbudowy... jeśli wiele im zostanie. Poza tym niedługo pojawią się tu burze. – Spalisz? – zapytał ponownie Eldiren. – Dlaczego nie? Widać jestem przeznaczony do używania siły. Więc zrobię to. Natychmiast. Zerchas chce efektów. Dam mu efekty. – Beltar podszedł do wyjścia namiotu i spojrzał na leśną siedzibę Berlitos. – Dam mu te przeklęte przez ład efekty. Eldiren popatrzył w puste zwierciadło, a potem na plecy Beltara. Zacisnął wargi, ale nie otarł potu, który nagle wystąpił mu na czoło. LXXVII Droga była wystarczająco szeroka dla wozu, choć Justen nie widział żadnego, od kiedy tuż po świcie wkroczyli do wielkiej puszczy. Widział wózki ciągnięte przez mężczyzn lub kobiety, duże woły o gładkiej sierści dźwigające worki albo baryłki umocowane do wyściełanej uprzęży, które podążały za druidami, choć ci nie kierowali nimi w żaden widoczny sposób, oraz niemal dwudziestu ludzi wędrujących z miejsca na miejsce pod zielonym łukiem wyniosłych drzew o brązowych pniach. Pod potężnymi drzewami wyrastającymi na ponad sto cubitów rosły niższe drzewa i krzewy, a żadne nie dotykało drugiego. Rosły tu przysadziste lorkeny o ciemnych pniach. Inne dęby najwyraźniej nigdy nie miały osiągnąć wysokości drzew, które Justen znał jako dziecko na wyżynach Wandernaught i uważał za oszałamiająco wysokie, dopóki nie zobaczył wielkiej puszczy Naclos. Baldachim drzew zmieniał drogę i wszystko poniżej w świątynię zielonego światła, niemal domagającą się czci. Ponieważ nie paliło już słońce, Justen wetknął plecioną czapkę za pas. Mniej się bez niej pocił, ale okrycie najwyraźniej pomogło mu przejść Stone Hills oraz trawiaste równiny. Gdy weszli głębiej w las, Justen odezwał się szeptem: – Ile jeszcze do Merthe? – Kawałek. Nawet nie ma jeszcze ranka. Przesunął ciężkie plecaki na ramieniu zadowolony, że nie jest jucznym zwierzęciem albo żołnierzem i spojrzał na chwilowo pustą drogę. Przez drogę, sto cubitów przed nimi, przemknęła pokryta ciemnymi cętkami sylwetka leśnego kota sięgającego Justenowi niemal do pasa, znikając bezszelestnie w leśnym poszyciu. Justen sięgnął po nóż, choć broń nie na wiele by się zdała przeciwko takiemu potworowi. – Jesteś pewna, że jesteśmy bezpieczni? – Dopóki nie zaczniesz znowu badać ładu. – Ale co powstrzymałoby... – Jesteś ze mną. Justen przełknął, czując się przez chwilę jak głupiutkie dziecko, które chce powiedzieć: „Tak, mamo”. Zamiast tego spróbował jednak wyczuć jakąś formę ładu, niż próbować wysyłać czy też badać. Doświadczył już tutejszych niebezpieczeństw, o których przypominały mu obolała twarz i ramiona. Droga opadała stopniowo, niczym strumień, coraz szerszy i coraz głośniejszy. Po obu stronach krzewiły się zarośla i od czasu do czasu kwiaty. Przystanął, żeby się przyjrzeć fioletowym dzwonkom o pręcikach, które zdawały się wypływać niczym złote nuty z kielicha kwietnego instrumentu. Purpurowe kwiaty miały własne miejsce, choćby najmniejsze, jak każda roślina, choćby najdrobniejsza. Justen pełen podziwu dla niewidzialnego ogrodnika, który wyhodował te drzewa, a nawet kwiaty wyglądające z rozmieszczonych tu i ówdzie grządek, odwrócił się do Dayali, która również przystanęła. – Kto się tym wszystkim zajmuje? – Wielka puszcza dba sama o siebie, i tak powinno być. Tak powinno być? Justen nie wypowiedział na głos pytania, gdy zrównał krok z Dayalą. Droga podążała wzdłuż rzeki i minęli jeszcze kilka osób, samych dorosłych, maszerujących zdecydowanym krokiem, który przypominał mu Dayalę. – Wszyscy idą. – Poruszył ramionami, próbując ulżyć coraz bardziej obolałym barkom. – Poza podróżą rzeką. Jak inaczej mogłoby być? Jak inaczej mogłoby być, skoro Nadanie nie używali zwierząt do jazdy ani ciągnięcia wozów? Było niemal południe, kiedy droga skręciła i przed nimi pojawił się nad strumieniem kamienny most. Po drugiej stronie strumienia Justen zobaczył niewielki dom, niemal całkowicie osłonięty przez drzewa, a za gładkimi, ciemnymi ścianami słoneczne światło padało na niższe drzewa i trawę – której nie widział od czasu, gdy wkroczyli do wielkiej puszczy. W kręgu o średnicy kaya, było to chyba Merthe, zamiast leśnych gigantów dość niskie drzewa okalały niewysokie budynki. Wzdłuż krętych wybrukowanych dróżek stało ponad dwadzieścia domów. Srebrnowłosy mężczyzna niosący duży, przykryty kosz skinął głową Justenowi i Dayali, gdy przechodzili ostatni kawałek mostu i weszli na zalaną słońcem drogę wiodącą do miasteczka. – Przyjemne miejsce. Od strony wielkiej puszczy napływał do Merthe lekki wiaterek, mierzwiąc włosy Justena. Odgarnął za długie loki z czoła, zadowolony, że nie musi już nakładać plecionego kapelusza. – Dlaczego nie powinno tak być? Justen nie znał odpowiedzi na to pytanie. Spojrzał w stronę drugiego, mijanego domu, gdzie dwoje dzieci bawiło się w klasy. Starsza dziewczynka z powagą skinęła głową, gdy przechodzili, a młodsza pomachała pogodnie. Za domem znajdował się ogród ze schludnymi grządkami i roślinami przy podpórkach, które sięgały Justenowi do ramion. Liście były tam ciągle zielone. – Czy nigdy nie ma tu przymrozków? – Rzadko. – Więc rośliny rosną przez okrągły rok? – Większość z nich tak. Justen zastanawiał się nad tym, gdy zobaczył dwie krowy przeżuwające na bujnej trawie za kolejnym budynkiem. Zwierzęta najwyraźniej nie były przywiązane ani oddzielone płotem. Wzruszył ramionami, próbując złagodzić sztywność i ból od niesienia plecaka, o wiele cięższego niż przedtem. Dayala podeszła do niskiego budynku z trzema dębami przy każdej ze ścian. – Tutaj zostawimy sprzęt podróżny. Do sklepu prowadziły właściwie nie drzwi, lecz brama. Gdy weszli do środka, Justen spojrzał na rozsunięte zasłony, za którymi nie kryły się jednak żadne drzwi. Starał się nie marszczyć brwi, ale dlaczego nie było tam drzwi? Czyżby nie było tu złodziei? Choć nawet na Recluce było ich niewielu, jeśli w ogóle, domy i sklepy miały drzwi. – Dayala! Znalazłaś go! Tak się cieszę. Justen uniósł brwi, gdy zza niewielkiego warsztatu tkackiego na tyłach domostwa wytoczyła się przysadzista młoda kobieta. – Justen. – Dayala wskazała kobietę. – To jest Lyntha. – Jestem zaszczycony. – Justen ukłonił się. – Nie. To ja jestem zaszczycona. Tylko niewielu trafia do Merthe czy na północne krańce wielkiej puszczy. – Lyntha uśmiechnęła się szeroko. Dayala zsunęła plecak z lekkością, którą Justen podziwiał, a on podążył za jej przykładem z dużo mniejszym wdziękiem, ale znacznie większą ulgą. – Tutaj jest namiot... jest wzmocniony ładem... i dzbany na wodę... Inżynier rozcierał ramiona i patrzył, jak Dayala wypakowuje rzeczy z dwóch plecaków. Niektóre powędrowały na prawie pusty drewniany stół, a inne, na przykład duże pojemniki na wodę, Lyntha zaniosła do tylnej izby. – Ułożymy inne rzeczy. Tkałaś... – Moja siostra wkrótce będzie miała syna i będzie dla niego potrzebowała mięciutkiej kołdry. – Długo czekała. – Nie tak długo jak ty! – Lyntha się roześmiała. Dayala zarumieniła się przelotnie. Justen prawie przeoczył tę zmianę barwy. – Niektóre z nas mają więcej szczęścia. Lyntha wróciła do warsztatu, a Dayala zaczęła układać rzeczy na półkach pod ścianami. Justen pogładził palcami drewno laski z gładkiego, mocnego lorkena, niemal śliskiej w dotyku. – Co z sucharami? – pomyślał na głos. – Zostaną na karmę dla krów i kurcząt. – Dayala zaniosła niektóre z nawoskowanych paczek z powrotem na tyły sklepu, a Justen poszedł za nią z pozostałymi. Kiedy torby były puste, a rzeczy rozmieszczone na półkach, Dayala odwróciła się do niego. – Może zostawiłbyś swoją butelkę na wodę... – Ruchem głowy wskazała drewniany stojak, na którym stała tylko jej butelka i jeszcze jedna. Justen odpiął butelkę i rzemienie od paska. – Co z wodą? Zostało jeszcze trochę. – Lyntha? – Dayala wskazała ręką. – Justen zapomniał opróżnić butelkę. Mogłabyś się tym zająć? – Postaw ją po prostu na końcu regału. Nie on pierwszy i nie ostatni. Nie dalej jak zeszłego osmiodnia stara Fyhthrem nie tylko zostawiła tu pełen plecak, ale jeszcze z mchem w środku. Co to był za bałagan. Przepraszała, a później przyniosła suszone gruszki w wosku na podróż. Ale to się zdarza. Co tam odrobina wody. Justen postawił butelkę na końcu regału, oglądając się na Dayalę. Skinęła głową i podeszła do stołu, gdzie przysadzista srebrnowłosa kobieta tkała przy niedużym ręcznym warsztacie. – Musimy iść. – Niedługo wrócicie. – Oczywiście. We właściwym czasie. Justen pokłonił się Lyncie. Kobieta zarumieniła się przelotnie, ale oddała ukłon. Wyszedł za Dayalą z powrotem na ciepło słońca, rozpinając tunikę, gdy przecinali centralny plac w drodze do następnego niskiego budynku, również bez żadnego znaku lub szyldu. Wewnątrz kolejnej izby bez drzwi stanęli pośród pół tuzina krzeseł i stołów, gdy do środka wszedł srebrnowłosy młodzieniec, sięgający Justenowi ledwie do ramion. – Dayala! – Uśmiechnął się szeroko do srebrnowłosej kobiety. – Matka mówiła, że... – Odwrócił się i pokłonił Justenowi, nie kończąc zdania. Justen odwzajemnił ukłon. – Zapalony jak zawsze, Yunkin. – Dayala pokręciła głową. – Któregoś dnia będę taki jak ty. – Mam nadzieję, że nie! – Dayala roześmiała się i rozejrzała po izbie. – Najlepiej usiądźcie przy tym stole w rogu. Tam jest najchłodniej, a ja przyniosę coś do picia. Usiedli, a Yunkin kręcił się obok nich, gdy przysuwali sobie krzesła. – Czego się napijecie? – Srebrnowłosy chłopak spojrżał na nich, zanim jeszcze skończył pytanie. – Czy to mag ładu zza Stone Hills, młoda przedwieczna? – Tak. To Justen. Urodził się na Recluce. – Dayala zaczerwieniła się. – Witajcie w Merthe, panie. – Co masz do picia? – Sok z krasnokrzewu, zielony sok, jasne i ciemne piwo. – Proszę ciemne piwo. – A ty, pani? – Yunkin usiłował przybrać bardziej oficjalny ton. – Jasne piwo. – Matka... to znaczy... mamy... – Chłopak uśmiechnął się szeroko i zmusił do bardziej spokojnego zachowania – ...ser i bregan. – Wspaniale – powiedział Justen. – Wszystko, tylko nie suchary. Cokolwiek. Dayala skinęła głową i gdy chłopak czmychnął do kuchni, uniosła brwi. – Coś jeszcze? Justen spojrzał na gładką drewnianą powierzchnię stołu, nie potrafiąc wyśledzić połączeń drewna. – Co miał na myśli, gdy nazwał cię młodą przedwieczną? – zapytał w końcu. – To oznaka szacunku. Był uprzejmy. Ja... daleko mi do przedwiecznej. Młodzik przybiegł z wysokimi szklankami, przez których cienki kryształ opalizowało ciemnobrązowe i złote piwo. Justen czekał, aż napije się Dayala, po czym spróbował piwa. Ale ostry smak i łagodna moc trunku sprawiła, że ucieszył się, iż wypił tylko niewielki łyk. Jego organizm odwykł od jakichkolwiek trunków. – Dobre. – Niewielu ludzi na Recluce pija piwo, prawda? – Podejrzewam, że jestem jedynym inżynierem, który to robi. – To dobrze. – Inni tak nie uważają, zwłaszcza mój brat. – Justen przełknął, zastanawiając się, jak się ma Gunnar i czy pozostali dotarli bezpiecznie na Recluce. Ale ich podróż musiała być bezpieczna. Czułby coś, gdyby Gunnar był ranny. A może nie? – Oni patrzą jedynie na powierzchnię równowagi. – Napiła się ze szklanki wolniej od Justena. Zanim zdążył odpowiedzieć, Yunkin przyniósł dwa duże półmiski, z których jeden podsunął Dayali, a drugi Justenowi. Justen odetchnął głęboko, wdychając owocowoorzechowy aromat pasztetu i ostrą woń sera. Zapomniał, że ser może być inny niż ten ciepły, gąbczasty i bez smaku, który jadł ostatnio. – Wyglądasz na głodnego. – Jestem głodny. – Zanim zdał sobie z tego sprawę, pochłonął zarówno ser, jak i pasztet, a także prawie całe piwo, ani słowem nie odzywając się do Dayali. Chłopak pojawił się z dzbanem, napełniając do połowy kryształowy kielich przed Justenem. Gdy Yunkin odszedł do kuchni, Justen zmarszczył brwi. – Wydajesz się zaniepokojony – zauważyła Dayala. – Skąd wiedział, że chciałem tylko tyle? – Nie wiedział. Po prostu wyczuł równowagę. Chcesz więcej? – Nie. – Justen napił się chłodnego, jedwabistego ciemnego piwa. – Nie. – Mimo to ciągle marszczył brwi. Znowu czuł, jakby przeoczył coś, co powinien zrozumieć. W milczeniu trzymał swój pusty kielich, aż Dayala skończyła. Ona również milczała, a on nie miał ochoty zadawać więcej pytań, po których czułby się jak głupie dziecko. – Powinniśmy iść. Rybatta jest ciągle daleko stąd. Justen zmarszczył brwi, uświadomiwszy sobie, że nie widział matki Yunkina i że coś jeszcze wydawało się dziwne. – Czy nie jesteśmy im coś winni? – Oczywiście. Przyślę Duvalli trochę konfitur z zielonych jagód albo sok. Jesteś kowalem, prawda? Yual... musi się z tobą spotkać i wiem, że pozwoliłby ci skorzystać ze swego pieca. Niewielu to potrafi, więc jakakolwiek ozdoba z żelaza byłaby bardzo mile widziana. – Dayala rozprostowała nogi i poruszyła się na drewnianym krześle. – Ale... jak sprawiacie, że wszystko działa w ten sposób? – Justen, pamiętasz wielką puszczę? Jak ona działa? – Pod pewnymi względami jestem jak dziecko, pamiętasz? Proszę, przestań być taka protekcjonalna i tajemnicza. Wytłumacz mi jak najgłupszemu i najtępszemu dziecku. – Tak się z pewnością czuł. – To równowaga. Jeśli nie odpłacasz z własnej chęci, inni odpowiedzą za ten brak równowagi. – To znaczy... jeśli nie odpłacę im w pewien sposób, przypomni mi o tym sąsiad albo ktoś inny? – Tylko jeśli będziesz prawie dzieckiem. – Prawie dzieckiem? – Kimś, kto nie przeszedł próby. Justen odetchnął głęboko. – W porządku, czym jest ta próba? Jasno i prosto. Dayala utkwiła w nim spojrzenie zielonych oczu. – Przechodzisz ją, gdy stajesz się dorosłym, druidem. Kiedy przemierzasz wielką puszczę własnym umysłem, sam, bez pomocy. Justen zadrżał. – Tak jak ja próbowałem tamtej nocy? Dayala pokiwała głową. – I wszyscy druidzi... – Ludzie mogą opuścić Naclos i niektórzy tak czynią. Ci, którzy zostają, muszą przejść próbę. Justenowi nagle pot wystąpił na czoło. – A więc, załóżmy, że przeszedłem próbę i nie odpłaciłem się za usługę, co by się stało? Wzruszyła ramionami. – To nieczęsto się zdarza. Większość z nas, nawet tych zapominalskich, pamięta o tym. – Ale gdybym nie... – Nie potrafię powiedzieć. Leśny kot, może białopyski wąż... wielka puszcza ma swoje sposoby. Justen zadrżał, jakby znowu stanął na skraju rozległej otchłani. – Nie macie wielkiego wyboru. – Po co? Czy to zgodne z ładem, że ludziom wolno oszukiwać innych albo jeść więcej niż sobie na to zapracowali? – Ale pracująca osoba... – Nie. Wielka puszcza to rozumie i my również. Chory odpłaca, kiedy może. Tak samo karmiąca matka. Wiesz w głębi duszy, co jest właściwe, prawda? – Nie wszyscy ludzie to wiedzą. – Wszyscy, którzy mieszkają w Naclos, wiedzą. Chłodna pewność w słowach Dayali zmroziła Justena jeszcze bardziej. Uniósł piękny kielich do piwa, przyjrzał się nacięciom kryształu i odstawił go. System nie przebaczającej, absolutnej sprawiedliwości? W co on się wdał? – Jesteś zaniepokojony. – Wyciągnęła dłoń i palcami dotknęła jego ramienia. – To dobrze, to znak, że masz dobre serce. Puszcza chroni tych o dobrym sercu. – Nie zauważyłem. – Mimo to nie wątpię, że podążysz za równowagą. Justen nie był tego pewien, ale bez słowa ujął kielich z piwem. LXXVIII – Oto moje domostwo. Dayala wskazała drewniany domek na wycince. Przesunęła plecak, w którym było trochę chleba i sera z rynku w Rybatcie. Zanim opuścili centrum miasta, trzykrotnie przepraszała za jego skromność. W półmroku Justen spojrzał na niski budynek, najwidoczniej ustawiony pomiędzy dwoma potężnymi dębami. Dęby były niższe niż wyniosłe monolity wzbijające się w niebo. Przełknął, dostrzegłszy, że tworzą wsporniki narożników domu. Ile domów widział w Naclos, nieświadomy nawet, że są one częścią drzew? Na co jeszcze patrzył i nie widział? Zerknął na srebrnowłosą druidkę. – Jest... taki uładzony. – Za wąskim trawnikiem na tyłach domu rosło dużo niskich drzew, niemal przypominających gąszcz ciągnący się na sto cubitów w stronę wielkiej puszczy. – Czym są te wszystkie drzewa? A może to zarośla? – Moją pracą. Justen zmusił się do uśmiechu i pociągnął za brodę niepewny, jak postąpić. – A czym się zajmujesz, tajemnicza druidko? – zapytał wreszcie. – Drzewem. – Jesteś stolarzem? Dayala pokręciła głową. – Nie... pracuję z równowagą. Nie mogłabym się po sługiwać tnącymi narzędziami. – Odchyliła zasłonę u wejścia. Justen żałował, że tak jest, gładząc palcami brodę i czując swędzenie skóry pod spodem. Gdzie on znajdzie brzytwę? – Yual robi takie rzeczy. Może mógłby pomóc. Pochylił głowę zakłopotany i wszedł do dużej izby. Ściany były wyłożone gładkim drewnem bez widocznych połączeń, a dębowa podłoga pasowała do ścian i sufitu. Dwie długie drewniane ławy tworzyły kąt prosty w przeciwległym rogu pokoju. Jedno przejście prowadziło do kuchni, gdzie widać było piec z gliny i żelaza. Justen spojrzał na piec we wnęce i pokiwał głową, zauważając, że drzewo wyrosło, albo zostało wyhodowane, żeby zostawić miejsce na piec i komin z cegieł poza nim. W łazience stała wanna obudowana kaflami, ale razem z wychodkiem. Justen spojrzał na Dayalę i pokiwał głową. Z pewnością drzewa potrafiły wykorzystać takie... odpady. Zajrzał do gościnnej izby: stał tam jedynie stołek, zamknięta skrzynia i szerokie łóżko, na którym leżała poduszka i zwinięty koc z tego samego ciepłego jedwabistego materiału, który okrywał go przez większość nocy w czasie podróży do Rybatty – tyle że koc na łóżku był czarny, tak samo jak poszwa na poduszce. Tkany dywanik w trójkąty pokrywał połowę gładkiej drewnianej podłogi. Na drewnianym krześle leżały brązowe spodnie oraz koszula, najwyraźniej w jego rozmiarze. Odzienie wskazywało jasno, gdzie będzie spał. – Pomyślałam, że możesz potrzebować jakiegoś ubrania. – Najwidoczniej byłaś przekonana, że dam radę przejść Stone Hills. – Nadzieja często działa cuda. Justen spojrzał na swoją wystrzępioną koszulę. – Mam nadzieję, że zostawiłaś też coś dla siebie. – Nie potrzebuję zbyt wiele okryć, ale mam wszystko, czego mi trzeba. – Na pewno. – Justen pozwolił sobie na pożądliwe spojrzenie. Dayala stłumiła ziewnięcie. – Gdybyś chciał się wykąpać, studnia i wiadra są za domem. Przygotuję coś do jedzenia. – Wystarczy chleb z serem, jesteś zmęczona. – Jestem. – Dayala uśmiechnęła się. – I zjemy chleb z serem oraz owoce. Justen odwzajemnił uśmiech i poszedł po wodę. LXXIX Justen siedział na szarym głazie, przebierając nogami w chłodnej wodzie. Leniwym ruchem odgonił tygrysiego moskita, po czym wzniósł cieniutką tarczę ładu, żeby osłonić się przed głodnymi komarami i wszelkimi innymi owadami, które zechciałyby go kąsać. – Radzisz sobie o wiele... lepiej. – Dłoń Dayali spoczęła obok niego na kamieniu. Ciepłe palce na krótką chwilę przemknęły po jego nadgarstku. – Delikatniej? – Justen uśmiechnął się i wzburzył stopami wodę, ochlapując ją. – Delikatnie? Nie sądzę. Być może łagodniej, ale miną lata, zanim twój dotyk będzie... – Subtelny? – Justen przeciągnął się. – Dlaczego nie nękały mnie komary na równinach, a te ciągle kąsają? – Ponieważ równiny są spokojne. – Och. Tutaj jest zbyt wiele różnego rodzaju mocy? – Coś w tym rodzaju. – Jestem głodny. – Ziewnął. – Nie... nie jesteś. Posłuchaj swego ciała. Czy naprawdę potrzebuje jedzenia? – Dayala obdarzyła go szerokim uśmiechem. Justen poczuł, jak krew napływa mu do twarzy, i spojrzał na białe brzegi strumienia, gdzie szybko płynąca woda przeskakiwała przez skały. Potem zerknął na Dayalę. Spuściła wzrok. – Rumienisz się. – Wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Ty... się rumienisz. – Odwrócił się i ześliznął z kamienia na dywan z sosnowych igieł. Wyciągnął rękę. Palce Dayali zamknęły się wokół jego palców i zeskoczyła z kamienia tuż obok niego. – Nieźle jak na przedwieczną druidkę. – Jestem bardzo młodą druidką. Bardzo młodą. W przeciwnym razie... – Uwolniła dłoń i przygładziła włosy. – W przeciwnym razie? – Nie byłoby mnie tutaj. Justen zmarszczył brwi, rozumiejąc, że choć mówi prawdę, to jednak więcej pozostało nie wypowiedziane. – Tylko młode druidki ruszają w podróż za obcymi do Stone Hills? – To prawda. – Ale... dlaczego ty? Nigdy naprawdę nie odpowiedziałaś na to pytanie. Dayala spuściła wzrok na plamę trawy, na której stała. – Wracajmy. Justen poszedł za nią przez las, który niemal przypominał park. Kiedy dotarli do łagodnego zakrętu drogi, która prowadzi do Rybatty i domku stojącego na drugim końcu, pochyliła się ku niemu. – Miałaś mi powiedzieć... – To historia, którą sam musisz sobie opowiedzieć za jakiś czas, gdy już naprawdę poznasz Naclos i jego mieszkańców. Ale opowiem ci inną historię. Justen zmarszczył brwi, po czym odetchnął głęboko i zaczął słuchać. – Kiedyś młoda dziewczyna zapytała matkę, jakie będzie jej życie. Czy będzie miała kochanków, czy może tylko jednego? A może będzie służyła Aniołom, słuchała ogromnych drzew i głosów pod ziemią, wiatru, który przemierza cały Candar i szepcze swoje sekrety tym, którzy chcą słuchać? Ile czasu minie, zanim będzie wiedziała to wszystko? Matka uśmiechnęła się, ale nic nie powiedziała, a dziewczyna zapytała jeszcze raz. Jakie będzie moje życie? Jak się tego dowiem? Ale matka nic nie powiedziała. I dziewczyna zaczęła płakać. Szlochała, jak potrafi szlochać tylko dziecko. Kiedy przestała łkać, matka przyniosła jej orzech Juraba w skorupie. Niedojrzałe są tak twarde, że można je rozbić jedynie mieczem, młotem albo młyńskim kołem. I matka powiedziała jej, że jej życie będzie jak orzech Juraba. – Dayala przestała mówić i skinęła głową szczupłemu starszemu mężczyźnie, który niósł kosz zielonych gruszek. Mężczyzna ukłonił się z lekkim uśmiechem. – I? – zapytał Justen. – To już cała opowieść. Justen zacisnął wargi i zamyślił się. – Twoja opowieść mówi chyba, że jeśli próbujesz wymusić odpowiedź, zanim dojrzeje, zniszczysz ją, tak jak zniszczyłabyś niedojrzały orzech. Dayala pokiwała głową. – Pytanie tylko... jak obcy, prawie dziecko, który nigdy nie widział orzecha Juraba, wie, kiedy jest dojrzały? – Skorupa pęka i sam widzisz wewnętrzną łuskę i jądro orzecha. – Cudownie. Czy to była twoja matka? – Oczywiście. Tak poznałam tę opowieść. – Widziałaś dojrzały orzech? – Nie bardziej niż ty, mój drogi. Justen zadrżał, słysząc ciepło i otwartość w tych słowach. Przed nimi leżał wąski mostek w punkcie przecięcia dwóch ścieżek. Za mostem gigantyczne drzewa przerzedzały się i zaczynał oczyszczony teren Rybatty. – Witajcie, młode anioły. – Nieduża srebrnowłosa dziewczynka niosąca kosz pełen zawoskowanych paczuszek sera i plaster miodu uprzejmie skinęła głową i odeszła na bok, pozwalając im przejść przez wąski mostek. – Niech harmonia będzie z tobą, Krysero. – Dayala uśmiechnęła się. Justen skinął głową, a Krysera z powagą odwzajemniła pozdrowienie. – Więc teraz jestem młodym aniołem? – zapytał Justen, gdy już nie mogła ich słyszeć. – Tylko co to znaczy? – To określenie wyrażające szacunek. Nie jest za bardzo pewna, jak cię nazywać. Ponieważ mieszkasz ze mną, a nie w domu obcych, nie jesteś obcy. Promieniujesz ładem i mocą. Musisz więc być młodym aniołem. – Dayala wzruszyła ramionami, jakby wniosek był oczywisty. – Dom obcych? – Jeśli gościmy prawdziwych obcych, mieszkają u Yuala albo Hersy. Ona robi kotły. Diehl ma duży dom dla obcych, który nazwałbyś gospodą. Kiedy podróżujemy, zatrzymujemy się w domu dla gości. – Więc dlaczego nie jestem obcym? Dayala dotknęła jego ramienia w miejscu, gdzie została tylko niewyraźna blizna. Nie jesteś obcy. Nie tera z... nigdy. Odczuł słowa z taką siłą, że aż się zatoczył i potknął. Dłoń Dayali podtrzymała go przez chwilę, ale jej palce niemal sparzyły mu skórę. Spojrzał na nią uważnie i zobaczył wilgoć na policzkach. Oczy go zapiekły. Co się działo? Z nim? Z nią? Przeszli jeszcze sto cubitów, gdy Dayala znowu się odezwała: – Chodźmy na nabrzeże rzeki. – Poco? – Muszę porozmawiać z... Frysą, ile potrzebuje pudeł. Minęli nieduży stragan z porządnie ułożonymi gruszkami i zamkniętymi baryłkami ziarna. W chłodniejszej piwnicy, do której prowadziły otwarte, strome stopnie, leżały sery i bardziej dojrzałe owoce. Dayala pomachała do Sergi, właściciela sklepu, a okrągły mężczyzna zrobił to samo w odpowiedzi. – Pudeł? Twoich pudeł? Po co jej one? – Na handel. Wymieniamy pewne towary, na przykład kotły i wełnę z Recluce, choć nie potrzeba nam wiele ciepłej odzieży i większość wełny wykorzystujemy do czego innego. – Więc dostarczasz pudeł na handel jako formę spłaty dla wielkiej puszczy i pozostałych w Naclos? – Właśnie. – Dayala roześmiała się cicho. – No widzisz! Naprawdę rozumiesz. – Czasami. Tylko jedna łódź była przycumowana do kamiennego nabrzeża. Dayala poprowadziła Justena do niedużego okrągłego budynku, którego fundamentem było tylko jedno drzewo – nie dąb, ale gatunek, którego Justen nie znał. Wewnątrz na stołku siedziała kobieta, również srebrnowłosa i zielonooka, ale mocno opalona. Gdy się podniosła, przypominała Justenowi Dayalę, choć nie wiedział dlaczego. – Justen, to Frysa. Justen skłonił się. – Jestem zaszczycony. – I naprawdę tak czuł, tak jak czuł, że Dayala nie wyjaśniła do końca, kim jest Frysa. – Masz przystojnego mężczyznę. Justen zarumienił się i zerknął na Dayalę. Jej policzki również nabrały rumieńców. – Jest skromny. To dobrze dla was obojga. Dayala pokiwała głową, zanim przemówiła: – Zapomniałam zapytać, ile będziesz potrzebowała pudeł. – Dziesięć na razie wystarczy. Będziesz miała więcej czasu... później. Justen spojrzał od niechcenia na rzekę, gładką i szeroką niemal na sto cubitów, o brzegach porośniętych drzewami oraz na łódź. Mimo iż rzeka była spokojna, wiosłowanie pod prąd byłoby trudne. – Jak ci się podoba Naclos? – zapytała Frysa. – Jest chyba bardzo spokojne i bardzo niepokojące. – Jest również uczciwy. Justen starał się nie zaczerwienić, ale bez rezultatu. – Z wyjątkiem włosów, już wyglądasz bardziej jak my, przynajmniej wewnątrz, niż ci z Recluce. Justen wzruszył ramionami, nie wiedząc, jak zareagować. – Nie potrafię wejrzeć tak głęboko w siebie. Muszę więc przyjąć twoje spostrzeżenia. Frysa wyciągnęła rękę i pogładziła palcami jego odsłonięty nadgarstek. – Pamiętaj, żebyś ufał sobie. – Spojrzała na Dayalę. – Musisz iść. Dziękuję. Miałaś wielkie szczęście. Mimo to będzie trudno wam obojgu. – Odwróciła się do Justena. – Ona nie jest taka silna jak ty, choć teraz wydaje ci się inaczej. Justen czuł, nie patrząc, że Dayala się czerwieni. Kobiety objęły się, a Justen jeszcze raz się ukłonił. – Miło było cię poznać. Wszystkiego dobrego. – Jest również szczodry. – Tak. – Szczodra dusza i nie wie dlac z e g o... Justen przełknął, wyczuwając nie wypowiedziane słowa Dayali, ciekaw, czy przepływ myśli pomiędzy nimi będzie coraz silniejszy, ciekaw... Zadrżał. W milczeniu przeszli obok łodzi. – Jak łodzie płyną pod prąd? Nie rozumiem, jak mogą wiosłować tak daleko. – Czasami bierzemy rzeczny lud, wydry, żeby je pchały, ale jeśli w łodziach nie ma ludzi. Wydry popychają tylko lekkie ładunki. – Więc każdy, kto rusza w dół rzeki, musi wracać pieszo albo wiosłować? – Tak. Ale nie jest tak źle, jeśli potrafisz wyczuwać prądy. Znowu zamilkli, minęli gościnny dom na placu i nieduży sklep z materiałami, w którym sprzedawano len i cieniutki jak pajęczyna jedwab. – Frysa jest twoją krewną? – Tak. – Starszą siostrą? Dayala pokręciła głową z rozbawionym uśmiechem. – Twoją matką? Czy tutaj nikt się nie starzeje? – Oczywiście, że tak. Tylko o wiele wolniej. Starzenie się jest formą chaosu i można ją zrównoważyć. – Jasne, że twoją matką. Jaki ze mnie głupiec. – Pokręcił głową. – Dlaczego mi nie powiedziałaś? – Chciałam, żeby zobaczyła, jaki naprawdę jesteś. Jesteś uczciwy i otwarty. – A to rzadkość... Justen czuł, że łzy napływają mu do oczu na tę przeklętą uczciwość jej nie wypowiadanych słów. Co się z nim dzieje? – Wielka puszcza nalega, abyś rozpoznał sam siebie, a to bardzo trudne. – Trudne... – Roześmiał się ochryple. Minęli długie rzędy fasoli na skraju Rybatty, zanim Justen znowu się odezwał. – Jak robisz swoje pudła? Hodujesz je w tych zaroślach? Wiem, że to bardziej skomplikowane, ale chodzi mniej więcej o pomysł. Dayala pokiwała głową. – To działa? Znowu przytaknęła. Pokręcił głową, gdy szli ścieżką do jej domu. – Trzeba czasu, żeby się do tego wszystkiego przyzwyczaić. – Rozumiem. – Dayala weszła do głównej izby i opuściła ręce. Justen patrzył na nią przez dłuższy czas, na srebrne włosy, zielone oczy oraz mroczny, otwarty ład w ich głębi, który wielkim głosem krzyczał o straszliwej uczciwości. Potem objął ją, a ona oplotła go ramionami. Musnęli się ustami. Pragnę ci ę... przybyłem, żeby cię kochać... Justen zaczerwienił się na śmiałość własnych myśli. Przez chwilę Dayala przywierała do niego wargami i przyciągała do siebie. Potem cofnęła się i przytrzymała go na odległość ramienia. Oddychała ciężko. – Orzech... nie całkiem... dojrzał. – Potem wyrwała się z jego objęć i uciekła do swego pokoju. Tak t r u dn o... nie w porządku. Aniołowie nigdy nie mówił i... kochać cię. Jeszcze nie teraz. Nie wie m... jak dług o... Justen zachwiał się pod ładunkiem uczuć, jakimi nabrzmiały te słowa, ciepłe niczym lato i ostre jak strzały. W końcu opadł ciężko na stołek. Gdy tylko nauczył się jednego, natychmiast się dowiadywał, ile jeszcze nie wie. LXXX Centrum Berlitos znajdowało się na szczycie niskiego wzgórza, które wynurzało się z lasu pełnego drzew ciągle szarych w zimowym chłodzie. Świątynia Aniołów – z wypolerowanego drewna koloru bursztynu – stała obok trzypiętrowego budynku. Nawet w środku górskiego miasta kilka szarych drzew rysowało się niewyraźnie w pobliżu niskich zabudowań. Beltar stanął na pospiesznie wzniesionej platformie z bali, odchrząknął. Z północnego wschodu wiał lekki wiatr. Stojący u boku Beltara Eldiren zerknął nerwowo w kierunku miasta i z powrotem na grupę żołnierzy otaczających platformę. Została ich niecała setka. A Zerchas chciał, żeby zajęli większość zachodniego Sarronnynu... – Gotów, Eldirenie? – zapytał Beltar. – Na co? To twoje zadanie. – Możesz pomóc – warknął Beltar. Drobny biały mag wzruszył ramionami. Wkrótce potem kula ognia uderzyła w dom ponad kay od nich i słomiany dach zaczął się palić. Drugi pocisk zatoczył łuk w stronę bliższego budynku w dolinie poniżej wzgórza, a trzeci zapłonął jeszcze dalej i spadł na gładkie drewno Świątyni. Biały dym, a za nim czarna sadza uniosły się w powietrze. Rozległo się uderzenie ciężkiego dzwonu, a potem drugie i jeszcze jedno, ołowiane echo potoczyło się pośród szarości poranka. Beltar uśmiechnął się i otarł czoło. – Chyba narobiliśmy im trochę zamieszania. Eldiren zmarszczył brwi i skoncentrował się. Nieduża biaława kula ognia wybuchła na dnie doliny. Po uderzeniu nie pojawił się żaden dym. Drugi, większy podmuch płomieni wgryzł się w Świątynię, a następny w wysoki budynek poza nią. Języki ognia lizały drewno. Od krytego strzechą domu, u stóp wzgórza, otoczonego płomieniami zaczął się rozprzestrzeniać ogień. – Panie! Idą tu żołnierze! Beltar spojrzał na Eldirena. – Zajmij się nimi. I tak nie masz żadnego zasięgu. – Potem spojrzał na Yurkę, dowódcę lansjerów. – Formuj szyk przed platformą. – Tak, panie. Kolejna kula ognia pomknęła przez niebo, lądując po prawej stronie wzgórza, gdzie zaczęło się unosić więcej dymu. Eldiren zerknął na Yurkę. – Przygotuj łuczników... tych, których mamy. Niedługo ktoś pomaszeruje tą drogą. – Tak, panie. – Yurka wycofał konia ku północnej stronie wzgórza. – Kulsen! Przyprowadź tu swoje oddziały. Eldiren skoncentrował się i następna ognista kula poszybowała w stronę krytych strzechą domów poniżej centrum miasta. Wkrótce potem następny dach buchnął płomieniami. Biały mag uśmiechnął się ponuro. Za nim Beltar wzniósł w niebo olbrzymią kulę ognia, po czym pozwolił jej opaść niczym meteorytowi na budowle obok Świątyni; płomienie trysnęły na wszystkie strony. – Widzisz? – Beltar wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Więc nie jestem tak wielki jak tyran? Niech teraz to powiedzą! Rzucił następną kulę ognia. Z wąskiej drogi wiodącej do doliny pomiędzy białymi a peryferiami Berlitos zabrzmiał cienki, urywany głos trąbki. Błotnistą drogą ku białej armii maszerowała formacja żołnierzy w stalowych pancerzach, z błękitnymi szarfami. Przed nimi szedł młodzieniec ze spłowiałym niebieskim sztandarem. – Łucznicy! – zawołał Yurka. – Pierwszy szereg, ognia! – wrzasnął ochryple Kulsen i deszcz strzał spadł na żołnierzy Sarronnynu. Kilku zachwiało się, dwóch upadło, ale Sarronnyńczycy parli pod górę. Kolejny deszcz pocisków spadł na nich, a za nim pomknęły dwie kule ognia. Żołnierz z błękitną szarfą zamienił się w kopiec płomieni i tłustego, czarnego dymu. – Drugi szereg! Następne strzały pomknęły na południowy zachód. – Lansjerzy! – warknął Eldiren. – Trzecia i Piąta! – Otarł czoło wierzchem rękawa. Następna kula ognia uderzyła w nadciągającą piechotę. Czterdziestu lansjerów zaatakowało Sarronnyńczyków zaraz po trzeciej chmarze strzał i jeszcze dwóch ognistych kulach. Dwie większe kule spadły na środek Berlitos. Teraz już płomienie – rozdmuchane przez narastający wiatr z północnego wschodu – zalały całe centrum miasta. Pozostała niecała dziesiątka piechoty Sarronnynu – bez halabard czy pik – gdy biali lansjerzy przedarli się i przegrupowali do powrotnego uderzenia. – Biedne gnojki – mruknął Yurka. – Przyleźli tu bez pojęcia jak i po co. – Zupełnie jak my – powiedział szorstko Eldiren, niemal szeptem. Skrzywił się, ale pośród Sarronnyńczyków zapłonęła następna kula ognia. Trzech z nich wyrwało się i uciekło, lecz natychmiast zostali trafieni przez powracających lansjerów. Zostało tylko dwóch pieszych Sarronnyńczyków. Jeden z lansjerów ściskał się za ramię, drugi nie był chyba ranny. Ostatnich dwóch Sarronnyńczyków odwróciło się i uciekło. – Niech idą – powiedział zmęczonym głosem Yurka. – Będzie więcej. – Wąsy unosiły mu się na wietrze, który stał się niemal porywisty. – Nie sądzę – odezwał się Beltar. – Spójrz. Eldiren i Yurka odwrócili się na zachód, gdzie mur ognia pochłaniał zbocze wzgórza, napotykając płomienie otaczające miejsce, które niegdyś było Berlitos. Eldiren opuścił ramiona. Trzask! Eldiren odwrócił się. Ciemne niebo rozszczepiła błyskawica, a o deski platformy zadudniły krople deszczu. – Deszcz może ich uratować – zauważył Kulsen, odpinając cięciwę łuku i chowając ją do nawoskowanej sakwy. Odwrócił się do dziesięciu łuczników. – Schowajcie cięciwy i spróbujcie odzyskać strzały, te, które się da. Starsi łucznicy już zaczęli osłaniać łuki. Eldiren odwrócił się ponownie w stronę miasta, gdy deszcz zaczął padać równiej, obserwując rosnące na wietrze płomienie, najwyraźniej nie stłumione. – Nie poddaliby się? Następne niezwyciężone miasto na pewno się podda. – Beltar spojrzał na Eldirena. – Jestem pewien, że tak, Beltarze. – Biały mag usiadł powoli na skraju platformy, machając w powietrzu nogami i oddychając ciężko, jakby właśnie ukończył wyścig. – Nie jestem zwykłym tyranem. Lepiej niech to sobie zapamiętają. Eldiren w milczeniu pokiwał głową. Deszcz nie przestawał padać i wkrótce ze zwęglonych ruin miasta zaczęły się unosić chmury pary. Potem wraz z kroplami deszczu zaczęła spadać sadza. Biali lansjerzy naciągnęli płaszcze na zbroje i wjechali pod drzewa na skraju wycinki, żeby uniknąć najgorszej ulewy. Przez jakiś czas Eldiren siedział na brzegu platformy. W końcu dźwignął się i zszedł przez błotnisty grunt w stronę swego konia. Wsiadł powoli, gdy deszcz zaczął ustawać. Wyjął karmazynowa chustę i wytarł osłoniętą głowę. Chusta zrobiła się szara i czarna od sadzy. – Jedziemy! – warknął Beltar. – Nic tu nie zostało... albo nie zostanie. – Formuj szyk. – Głos Yurki był bez wyrazu, gdy Beltar ruszył w stronę powozu. Eldiren podprowadził konia do oficera lansjerów. Yurka patrzył przez długą chwilę na białego maga. – To nie jest wojna. – Jest – odrzekł zmęczonym głosem Eldiren. – Wojna to rzeź, a Beltar jest bardzo skuteczny. – Niech światło ocali nas wszystkich. Jechali obaj w milczeniu obok kolumny stanowiącej resztki Trzeciej lansjerów. Zmierzali ciągle na zachód, okrążając stos popiołu, który kiedyś był miastem. Gdy kolumna zbliżyła się do skrzyżowania, pojawiła się kobieta w podartej bluzce ze smugami popiołu. Zaczęła biec boso, unosząc kuchenny nóż. Yurka ściągnął wodze kasztanka i uniósł szablę. – Gnojki! Białe gnojki! – Zawróciła w stronę najwyraźniej nie uzbrojonego Eldirena. Biały mag spiął konia, ale kobieta skoczyła naprzód. Edliren zachłysnął się, ale udało mu się cisnąć ogniem w kobietę. Zwęglona postać zadrżała i runęła twarzą w błoto tuż przed nim. Mag zachwiał się w siodle i przez chwilę przytrzymał końskiej grzywy. – Nic ci nie jest, panie? – zapytał Yurka. – Nie. – Głos Eldirena był bezbarwny. – Przepraszam za tę szaloną. Powinienem był ją powstrzymać. Eldiren pokręcił głową. – Powinienem ją ominąć. – Spróbowałaby zaatakować nożem kogoś innego. – Przypuszczam, że ja również. A ty nie? Yurka pokiwał głową. – Tak to już jest. – Tak. Tak to już jest. Powóz za nimi objechał martwą kobietę, a łucznicy rozstąpili się, żeby ominąć trupa. Wciąż padało. Eldiren nie odwrócił się. Kołysał się w siodle i nasłuchiwał skrzypienia powozu i trzaśnięć bata woźnicy. Cichy odgłos rozmów lansjerów mieszał się z cichnącym sykiem pary i miękkim kapaniem deszczu. Po jakimś czasie Eldiren otarł ręką sadzę z czoła i wytarł dłoń o brudną chustę przywiązaną do siodła. Nieważne jak często wycierał czoło, dłonie wciąż miał brudne. Sadza była wszędzie, mimo iż ruiny Berlitos leżały kilkanaście kayów za nimi, a wiosenny deszcz wydawał się również szary. – Nie jestem zwykłym tyranem – oznajmił Beltar. Nikt nie przyznałby mu tego tytułu, nie w tej chwili. Pomimo nikłego światła słońca przenikającego chmury Eldiren drżał. Powóz skrzypiał za chudym białym magiem, gdy czwórka koni ciągnęła go błotnistą drogą do Jery. LXXXI – Yual musi się z tobą spotkać. Czeka na ciebie. Poza tym mam robotę i ty również. – Dayala ujęła Justena za ramię i wyprowadziła na drogę. – Pamiętasz, w którą stronę? – Przez dwa mosty i obok rozszczepionego dębu. Potem ścieżką pod górę na wycinkę. – Justen uśmiechnął się. – Czy to bezpieczne? To znaczy dla takiego prawie dziecka jak ja, błąkać się samemu? – Dopóki nie będziesz badał ładu po całym Naclos. Poza tym w pobliżu Yuala niewiele się dzieje. – Mam wrażenie, że bardzo chcesz, abym się z nim spotkał. – Tak. – Dlaczego? – Dlatego. – Dayala uśmiechnęła się szeroko. – Musisz popracować własnymi rękami, a nie tylko umysłem. Widzę, jak się wiercisz, a twoje ciało potrzebuje zajęcia. – W porządku, najwspanialsza z druidek. Chylę głowę przed twoją wiedzą. – Pogładził jej palce, a ich oczy spotkały się na chwilę. Niemożliwie przepastne były te zielone oczy i przez jedną nieskończoną chwilę Justen nie mógł się ani poruszyć, ani odezwać. – Justenie... musisz iść... Otrząsnął się niczym mokry kot. – Idę. Ruszam do Yuala. Czuł na plecach wzrok Dayali, dopóki nie minął pierwszego zakrętu drogi i nie zniknął jej z oczu. Domostwo Yuala stało na niskim wzgórzu. Wokół nie rosły potężne drzewa. Szare, gęste chmury mknęły ponad puszczą, a ulewny deszcz bębnił o zbocza i dwa przycupnięte tam budynki. W głębi wielkiej puszczy dom i kuźnia były pierwszymi budynkami, które nie wyrastały z drzew. Justen wzruszył ramionami i wyszedł spod wysokiego baldachimu lasu na deszcz i ruszył kamienną dróżką w stronę kuźni. Drzwi kuźni, jak wszystkie w Naclos, były otwarte i Justen wszedł do środka. Poczekał, aż srebrnowłosy mężczyzna przerwie pracę i odłoży na wpół wykuty miecz na piec do wyżarzenia. Wtedy podszedł doń. – Ty musisz być Justen. – Oczy kowala nie były zielone, ku zaskoczeniu Justena, lecz jasnobrązowe, ale równie przenikliwe jak oczy wszystkich Naclan. Uśmiechnął się szeroko. – Dayala mówiła, że tu będziesz, i miałem nadzieję, że przyjdziesz. Moja kuźnia należy do ciebie. – Jesteś bardzo uprzejmy. – Młodszy inżynier skłonił się. – Wcale nie jestem uprzejmy. Jestem pełen nadziei. Tak niewielu w Nalcos para się kowalstwem i wiele lat minęło, od kiedy jakiś kowal zapuścił się tak daleko do wielkiej puszczy. – Nie przyniosłem żadnych narzędzi... – Mam kilka dodatkowych. Możesz pożyczyć wszystko, czego potrzebujesz do kucia. Justen rozejrzał się dokoła, od wszechobecnego kowadła do drugiego, mniejszego, spojrzał na wielkie miechy, choć inaczej wycięte, oraz na młoty i szczypce schludnie ułożone w dwóch rzędach na regale. Z pieca dochodziło łagodne ciepło. – Węgiel drzewny? – Nawet w wielkiej puszczy drzewa umierają. – A żelazo? – Jest go dość na bagnach. – Yual uśmiechnął się gorzko. – W Naclos używamy niewiele żelaza w porównaniu z Sarronnynem. – A zwłaszcza z Recluce. – To z powodu troski o równowagę. – Yaul skinął na piec. – Jeśli nie masz nic przeciwko... – Nie przeszkadzaj sobie. – Z pewnością możesz sprawdzić moją lichą robotę, a kiedy skończę, zobaczymy, jak mógłbym pomóc. – Kowal wziął niewielkie szczypce i wsunął ostrze w ogień paleniska. Justen podniósł młot, przebiegł palcami po gładkiej powierzchni i zagięciach, zauważając, jak został dopasowany do dłoni kowala. W końcu odłożył go. – Piękne narzędzia. – Ach... ja robię narzędzia. Ty jesteś kowalem. Ogień... bije od ciebie jak z paleniska bogów. – Yual wyciągnął rozgrzane do czerwoności żelazo i wsunął je na kowadło, równo i precyzyjnie uderzając średnim młotem, żeby spłaszczyć ostrze. Na stole z tyłu leżała ukończona praca. Justen przyjrzał się jej: komplet noży, kratownica, młot kamieniarski i dłuta oraz trochę dużych, zakrzywionych igieł. Nie było narzędzi do drewna ani do uprawiania ziemi. Do ogrodu, ale nie roli. I żadnej brzytwy. Co powinien wykuć? Justen zmarszczył brwi. Już był winien podarki wielu osobom, począwszy od sklepu z odzieżą w Merthe do tamtejszego domu gościnnego, z pewnością Dayali, a teraz kowalowi. Mimo to powinien wykuć dla siebie brzytwę. Pogładził palcami niewielki kawałek czegoś, co wyglądało na sztabę, ale było bardziej miękkie od żelaza i bardziej kanciaste. Przystanął, zrozumiawszy, że Yaul musiał częściowo wytapiać własne żelazo. Jego ocena „twórcy narzędzi” znacznie wzrosła. Co mógłby wykuć na podarki? Może jakieś ozdobne przedmioty, poza sklepem, bo już postanowił zrobić dla nich parę zapalarek. Nawet druidzi mieli lampy – i piece, choćby tylko chlebowe – a podróżni często potrzebowali ognia. Kłopot mógł być z krzemieniem, ale zapyta o to Yuala, zanim zacznie. Jeśli nie będzie krzemieni, może zrobi latarnie podróżne. Dla Duvalli mógłby wykuć ozdobnego dziadka do orzechów, a dla Dayali, ma pomysł... jeśli tylko będzie umiał go wykonać. Podczas gdy Yual pracował, Justen znalazł deskę do rysowania i kawałek węgla drzewnego. Zaczął szkicować, pobieżnie przedstawiając zarysy tego, co chciał wykonać zaraz po brzytwie, i pamiętając, że żelaza jest prawdopodobnie niewiele. – Kowal, który myśli, zanim podniesie żelazo. – Yual roześmiał się, stając nad Justenem, który nawet go nie zauważył. – Och... – Jestem podwójnie zaszczycony, że dzielisz się swoimi myślami i zaufaniem. – To ja jestem zaszczycony – stwierdził rzeczowo Justen, bo nie był przecież ani nikim szczególnym, ani ufającym. – Jak mogę ci pomóc? – zapytał Yual. – Jeśli mógłbym pożyczyć trochę żaru z pieca i jakoś zapłacić za użycie żelaza i narzędzi... moje umiejętności nie są nadzwyczajne. Mogę używać kowadła, którego nie potrzebujesz. – Widzisz moje żelazo. Co ci się przyda, jest twoje. Zamierzałem użyć tego dużego kowadła do narzędzi... – To małe będzie w porządku. Yual pokiwał głową. – A gdybyś potrzebował, mogę pomóc przy miechach przy większej robocie. – Przydałoby się – przyznał kowal. – Mam zapasowy skórzany fartuch. Justen ściągnął brązową koszulę, którą dostał od Dayali, i zawiązał fartuch. Yual wrócił do pieca i dużego kowadła, zanim Justen znalazł kawałek żelaza, którego będzie potrzebował, mniejsze młoty i przebijaki. Po chwili w kuźni zadźwięczały dwa młoty. Później Yual zaproponował, żeby coś zjedli, i postawił na stole chleb, koszyk owoców i dzban. – To jest ciemne piwo, ale mam też wodę. – Ciemne piwo będzie świetne. – Justen otarł czoło. Ręce i ramiona miał zmęczone. Od dawna już nie pracował przy żelazie, a jego uderzenia nie były ani tak pewne, ani tak czyste, jak by tego chciał. Odetchnął głęboko i napił się piwa, rozkoszując się nie całkiem chłodnym płynem. Spoglądał na trawiaste wzgórze, gdzie zaczynała się wielka puszcza. – Przyjemnie tutaj. Yual przełknął łyk piwa. – Niektórzy uważają, że za... daleko do lasu. – Czy wszyscy Nadanie muszą być tak blisko puszczy? – Ja nie. – Yual się roześmiał. – Moja córka czasami podróżuje z dala od puszczy, ale jej matka staje się niespokojna za daleko od drzew. Wszyscy jesteśmy inni, tak jak i wy. – Kowal oderwał piętkę chleba i podał bochenek Justenowi. – Dziękuję. – Widziałem, że pracujesz w najbardziej miękkim żelazie, aż do ostatniego kroku, i zawsze uważasz na ziarno. Ja też tak robię, ale nie wykuwam jak Sarronnyńczycy. – Oni nie potrafią nasycić metalu ładem. To nieważne, jak sądzę, ale nie chcę, żeby zrobiło się kruche. To przewaga czarnego żelaza nad stalą. Większa elastyczność. Dlatego nasze kotły mogą znieść większe ciśnienie od tych z Hamoru. – Justen odgryzł kawałek chleba. – Delikatna robota przy tych podwójnych zawiasach dziadka do orzechów. Justen pokiwał głową. – Ale mocniejsza. Niedokładnie zrobiłem żłobienia, ale wyszedłem z wprawy. – Pociągnął łyk piwa. – Mogę przyjść znowu? – Oczywiście. Dopóki jesteś w Rybatcie, jesteś mile widziany. Słowa były serdeczne, ale Yual leciutko zmarszczył brwi, jakby chciał zapytać, dlaczego Justen zadaje takie dziwne pytania. Przynajmniej Justen miał takie wrażenie. – Mam dług u wielu ludzi i może mógłbym ci coś pokazać. W każdym razie spróbuję. – Jestem pewien, że spróbujesz. – Yual znowu napełnił kubek Justena, po czym wyciągnął z koszyka zielone jabłko i zaczął jeść. Justen wziął twardą gruszkę, myśląc o pracy, którą miał do wykonania. Słońce dotykało niższych drzew, gdy Justen odłożył narzędzia i zamiótł kuźnię. Potem ruszył szybko w zapadającym zmierzchu, niosąc jedynie brzytwę owiniętą w grubą łupinę, którą dał mu Yual. Dom Dayali był cichy i ciemny w późnym zmroku, gdy Justen wszedł do środka. – Dayala? Gdy jego oczy przywykły do mroku, ujrzał postać leżącą na krótkim tapczanie w głównej izbie: Dayala. Podszedł po cichu, nasłuchując delikatnego oddechu, który był prawie, choć nie całkiem, cichutkim chrapaniem. Czy coś zjadła? – Och... – Myślisz za głośn o... – Przepraszam. Nie przywykłem do kontrolowania tonu swoich myśli. Druidka usiadła powoli. – Dobrze się czujesz? – zapytał Justen. – Jestem zmęczona. Trudno pracować z małymi drzewami, a ja obiecałam te pudła... – Wiem. – Justen minął ją i wszedł do niewielkiej kuchni. Wziął nóż i ukroił kilka kromek chleba z pozostałego bochenka i poszperał w niskiej szafce w poszukiwaniu sera. – Na drzewie są chyba dojrzałe gruszki. Zaraz wracam. Przyniósł dwie, gdy je obmył w wiadrze wody wyciągniętej ze studni. Dayala ciągle tarła oczy, kiedy postawił półmisek na stole i zapalił swoją zapalarką niedużą lampę. Przyniósł dzban z sokiem i dwa kubki i napełnił jej kubek do połowy. – Dziękuję. – Znowu ziewnęła, przysuwając sobie krzesło do stołu. – Co robiłaś dzisiaj... właściwie? – Skończyłam tylko jedno pudło. Jest na tym niskim stole. Nie najlepsze. Za bardzo się spieszyłam. – Napiła się soku. – Jak ci się podoba Yual? – Był bardzo serdeczny. Muszę tam wrócić. Kowalstwo to powolna praca, zwłaszcza gdy wyszło się z wprawy. – Myślę, że powrót będzie najlepszy. Ja też mam dużo do zrobienia. Justen spojrzał w stronę niskiego stołu. – Mogę obejrzeć to pudło? – Jeśli weźmiesz pod uwagę, że daleko mu do moich najlepszych prac. Justen podniósł owalne pudło z gładkiego jasnego drewna o szerokich włóknach. Pokrywka łatwo się odsuwała. Nie było na nim żadnych śladów złączeń ani klejenia, jakby było jedną całością. – Jest piękne. – Odłożył je delikatnie i usiadł przy stole naprzeciwko niej. – Proszę... nie jest najlepsze. Justen przełknął. – A więc najlepsze musi być... – Nie mógł dokończyć zdania, nie znajdując właściwych słów. – Jesteś... – ...z byt miły... – Nie. Rzadko widuje się takie dzieło. Druidka zjadła w milczeniu kromkę chleba i kawałek sera. Potem napiła się jeszcze soku i ziewnęła. Justen usiłował nie ziewać, ale usta otwierały mu się równie szeroko jak jej. – Oboje jesteśmy zmęczeni. – Dayala odsunęła kubek. – To był długi dzień – zgodził się Justen. Był ciągle zdumiony, bo Dayala przyznała przecież, że nie może się posługiwać ostrymi narzędziami. Najwyraźniej była wyczerpana, a jej dzieło było piękne. Ale jak je wykonała? Odłożyli chleb i ser i poszli chwiejnym krokiem do swoich łóżek. – Dobrej nocy. Justen nie był pewien, kto wypowiedział te słowa, ale sen zawładnął nim, zanim zdążył to ustalić. LXXXII – Musisz się uczyć, patrząc... i słuchając. – Dayala zacisnęła palce na jego dłoni, a potem złagodziła uścisk, ale nie puściła jego ręki. – Jest prawie tak samo przedwieczny jak niektórzy ze starszych, a jego pieśni wiele uczą. – Młodzi kochankowie... widzę, że ukrywacie się tam na ławie. Justen zmarszczył brwi, bo głos był młodzieńczy i mocny. Srebrnowłosy mężczyzna z gitarą w dłoniach, siedzący przy niewielkiej fontannie tryskającej nie wiadomo skąd, nie wyglądał starzej od Justena. Inżynier wysunął ku niemu delikatne czułki ładu, spoglądając na Dayalę, aż wyczuł jej ostrożne przyzwolenie. – Kiedyś byłem młody. Ciesz się tym. – Śmiech był przyjazny, serdeczny i takie samo było odczucie ładu, które otrzymał Justen, ale ład zawierał ślad... czegoś ukrytego. Dayala musnęła jego ramię, gdy palce śpiewaka dotknęły strun. Siedząc na ławie wyrastającej z ciemnego lorkena, Justen patrzył i słuchał. Palce srebrnowłosego mężczyzny przemykały po strunach, a złote nuty unosiły się w półmroku, kojące mimo chłodu, ciepłe i mroźne równocześnie. Dłoń druidki spoczywała spokojnie w dłoni Justena. Słuchali i łkali. ...na morskim brzegu, gdzie pienią się wody, odchyl głowę i usłysz lot wichru. Wschodni wiatr kocha światło słońca, A zachodni kocha noc. Północny dmie samotnie, kochana, A ja lękam się światła. Zabrałaś me serce, kochana, Porwałaś wichrami nocy. Płomienie, które roznieciłaś, Palą się dłużej od światła. ...palą się dłużej od światła, kochana, kiedy wody pienią się bielą, odchyl głowę, usłysz lot wichru. Płomienie, które roznieciłaś, Wypalą moją noc. Płomienie, które roznieciłaś, Wypalą moją noc. Wkrótce umrę, kochana, Na zimnych górskich szczytach. Stalowy wicher niesie prawdę, kochana, Silniejszą niż mój miecz. ...silniejszą niż mój miecz, kochana, gdzie wody pienią się bielą, odchyl głowę, usłysz lot wichru. Mówiłem ci prawdę, kochana, Od samego początku. Pragnąłem twej miłości, kochana, Z całego serca. Czasami mnie raniłaś I czasami walczyliśmy, Ale teraz mnie porzuciłaś, I moje życie straciło sens. Moje życie straciło sens, kochana, gdy wody pienią się bielą. Więc unieś głowę i usłysz lot wichru. Justen spuścił głowę, a w kącikach jego oczu pojawiły się łzy na dźwięk tęsknoty ukrytej w złotych nutach. – Być może przypominacie sobie tę pieśń. Wybaczcie, jeśli akcent nie jest całkiem poprawny, ale minęło już tyle czasu – odezwał się śpiewak. Dayala odchrząknęła delikatnie. – Trochę ją przypominasz, młoda damo. Jak ci na imię? – Dayala. – Śliczne imię. – Śpiewak zwrócił spojrzenie chłodnych zielonych oczu na Justena. – Pamiętaj, co tu usłyszałeś, kiedy opuścisz Naclos, młodzieńcze. Trudno opuszczać, ale jeszcze trudniej jest zostać opuszczonym. Wiem o tym. Doświadczyłem jednego i drugiego. – Kim... jesteś? Czuję, że powinienem wiedzieć. – Justen bezradnie wzruszył ramionami. – Cały czas chwytam znaczenia, jakbym był na krawędzi wydarzeń. – Imiona nie znaczą zbyt wiele, nie po tak długim czasie. Niegdyś zwano mnie Werlynn i niegdyś miałem dzieci. – Śpiewak uniósł gitarę. – Trudno było odejść. Każdego dnia umierałem w tej podróży. Ale tak było lepiej. Przynajmniej dla nich. Dayala pokiwała głową. – Pamiętacie tę pieśń? – Długie palce pieszczotliwie dotknęły strun. Nie proś, abym zaśpiewał, I nie proś, aby zagrał dzwon, Nie pytaj o baśń... Odpowiedzią jest wszystko – i nic. Odpowiedzią jest wszystko – i nic... ...Och, miłość moja ma barwę bieli, Jasna jest i biała jak gołębica, I biały był ten, jak ona jasnowłosy, Który odebrał mi moją miłość... Nie proś o baśń Nie proś o dźwięczący rym Ani o pieśń słońca Odpowiedzią jest wszystko – i nic. Odpowiedzią jest wszystko – i nic... Och, czerń widziały me oczy Ciemną, czarną noc. I mroczny byłem, jak mroczne niebo, Którego kłamstwo obnażyła błyskawica. Nie proś, abym zaśpiewał, I nie proś, aby zagrał dzwon, Nie pytaj o baśń... Odpowiedzią jest wszystko – i nic. Odpowiedzią jest wszystko – i nic... Siedzieli na ławie jeszcze długo potem, jak srebrnowłosy śpiewak odszedł, mocno trzymając się za ręce, ramię przy ramieniu, dusza przy duszy. LXXXIII Justen położył na stole kwiat z żelaza, odwracając go tak, żeby aż do zachodu słońca oświetlało go światło. Potem ułożył na jadalnym stole pozostałe przedmioty: dwa dziadki do orzechów, zapalarkę, nożyce do metalu i dwie podróżne latarnie, w których można było umieścić zarówno lampy, jak i świece. Mimo pomocy Yuala spędził większość wiosny i wczesne lato na tworzeniu tych przedmiotów... oraz projektowaniu niewielkiej wodnej turbiny, którą interesował się kowal. Justen wyjrzał do ogrodu; Dayala przechadzała się pośród niskich krzewów, bardziej przypominających teraz drzewa. Pogładził palcami niegdyś gładki podbródek. Wprawdzie Dayala nie dostrzegała różnicy, ale lepiej się czuł gładko ogolony. Podarowała mu niedużą fiolkę jakiegoś pieniącego się oleju, dzięki któremu nie zacinał się tyle razy własnoręcznie wykonaną brzytwą. Obszedł pokój, raz jeszcze przestawiając swoje dzieła, i obejrzał się na żelazny kwiat trilii, którego cienkie stalowe płatki wyginały się delikatnie. Ale Dayala ciągle była w ogrodzie, a słońce zaczęło opadać za niewidoczny horyzont. Wreszcie Justen wymknął się przez frontowe drzwi i cicho wszedł do ogrodu. Przystanął przy pierwszym drzewie, spoglądając na zamknięty strąk wielkości pięści, który wydawał się większy niż parę dni temu. Dayala stała na tyłach ogrodu, wplatając palce w jeden z krzewów. Nie zważała na nadejście Justena. Obserwował ją równocześnie zmysłami i wzrokiem, gdy poczuł powolny przepływ ładu od druidki do drzewa. Cofnął się i ruszył na przód ogrodu, potrząsając głową. Dlaczego nie widział niczego do końca? Jeśli można sprawić, aby z drzew wyrastały domy, z pewnością mogą też pudła i kto wie, co jeszcze? Czy w Naclos zawsze tak będzie, że przyjmował coś, co, jak się okazywało, ma inne znaczenie? Że Dayala sądziła, iż rozumie, a on sądził, że ona rozumie? Wolnym krokiem przemierzał tam i z powrotem otwartą przestrzeń przed domem, aż opadł półmrok. – Justen... nie powiedziałeś mi, że jesteś. – Dayala stała obok dębu, który tworzył narożnik domu. Trzymała coś w ręce. – Chciałam ci coś pokazać. Chociaż się uśmiechała, Justen czuł jej wyczerpanie. – Jesteś zmęczona. Starasz się za dużo zrobić w ogrodzie. – Tym razem wiedział, co ma na myśli, mówiąc to. Każdy, kto potrafił zgonić go niemal na śmierć przez całe Stone Hills, a nie miał siły jeść po pracy, zdecydowanie poświęcał na tę pracę zbyt wiele energii. – Proszę. – Podniosła pudełko. Podszedł bliżej, a ona podała mu podłużny przedmiot. Wziął go w palce i zadrżał, wyczuwając łagodność, ład oraz absolutny spokój, który ucieleśniało pudełko. Potem przyjrzał się delikatnym włóknom oraz wzorowi młota i kowadła na wieczku. – Jest... piękne. – Bardziej niż piękn e... – Zrobiłam to dla ciebie. Oczy go zapiekły i spuścił wzrok. – Justen. Podniósł wzrok, napotykając jej spojrzenie. – Nie możesz nauczyć się wszystkiego od razu. I chyba oboje potrzebujemy czegoś do jedzenia. Skinął głową i poszedł za nią do środka, ciągle podziwiając pudełko, wykończenie, fakturę i wzór. Jak zdołała wyhodować młot i kowadło? – Och... – wykrztusił. – Na stole jest coś dla ciebie. Dayala już pochylała się nad kwiatem trilii. – Justen, to cudowne! Wygląda jak prawdziwy. Pokręcił głową, wiedząc, iż jego nędzna praca nie może się równać z prawdziwym kunsztem, który ujawniała. – A to... dla Duvalli i pozostałych. Bardzo się ucieszą. Ale ten kwiat... Patrzył, jak łzy spływają jej po twarzy. – Ale... to nic w porównaniu z tym. – Podniósł pudełko, które mu podarowała. – Nie. To nędzne pudełko to nic takiego. Postawił pudełko na stole obok żelaznej trilii i ich dłonie się zetknęły. – Nie rozumiesz? – Szlochała. – Łatwo sprawić, aby drzewa rosły w określony wzór. One chcą pomagać. Ale zimne żelazo? Walczy przez cały czas i pomyśleć, że zrobiłeś z metalu coś tak pięknego. Włożyłeś w to swój wewnętrzny żar. To nigdy nie umrze. – Nie widzisz... – odrzekł łamiącym się głosem – ...że trilia jest tylko zimnym żelazem, nie tak jak twoja sztuka. – ...n i c z y m... – Ale to ty, ty! – Zacisnęła palce wokół jego dłoni. Zamglonym wzrokiem ujrzał ją i zrozumiał – wreszcie, pomyślał – że dar jest świadomością i poświęceniem, nie przedmiotem. A jednak przedmiot stworzony z głębi duszy był piękny – ponieważ stworzony z potrzeby serca? Przez jakiś czas stali przy stole, spleceni dłońmi i wzrokiem. Potem Dayala roześmiała się cicho. – I tak musimy coś zjeść. Pokiwał głową, przez chwilę patrząc na pudełko, podczas gdy ona spoglądała na trilię. Postawił pudełko obok kwiatu i jeden po drugim przestawił pozostałe przedmioty na drugą stronę stołu, ona tymczasem przyniosła owoce i bochenek chleba. LXXXIV Dayala położyła jagodowy chleb na owalnej desce i wsunęła go do pieca za pomocą podłużnej drewnianej łopatki. Lampa na stole zamigotała od podmuchu powietrza wywołanego jej poruszeniem. – Nie wiem, czy dam radę zjeść więcej. – Justen odetchnął głęboko. – Ładnie pachnie. – Ściskał w dłoniach kubek, w którym została jeszcze połowa ciemnego piwa. – Nauczyłam się tego od niej. – Dayala ruchem głowy wskazała Frysę. – Zawsze wini się matki. – Oczy Frysy zamigotały przez moment. – Nawet gdy się je chwali. – Albo ojców – dorzucił Justen. – U nas kucharzem zawsze był ojciec. Gunnar odziedziczył to po nim. Ja niewiele potrafię. – Gunnar? – zapytała Frysa. – Mój starszy brat. Jest magiem powietrza. – Nadal cię szuka – mruknęła Dayala. – Tak powiedziała mi jedna z przedwiecznych. Justen przełknął. Gunnar nadal go szuka? – Wie, że żyjesz. – I prawdopodobnie się martwi. – Musi być miło mieć brata. – Mam też młodszą siostrę. Ma na imię Elisabet. Ona również jest magiem pogody, albo nim będzie. – My tutaj mamy niewiele dzieci – odrzekła powoli Frysa. – Nie wszystkie zostają, ale wielka puszcza może utrzymać tylko taką liczbę. Justen pokiwał głową. Ludzie muszą żyć także w równowadze ładu i chaosu. – Czy w innych krainach jest zbyt wielu ludzi? Frysa i Dayala spojrzały po sobie, a potem na Justena. – Zawsze istnieje równowaga – odezwała się w końcu Frysa. – Tutaj ją znamy, ale bylibyśmy głupcami, twierdząc, czym mogłaby być równowaga gdzie indziej. – Zerknęła ku żelaznej trilii na stole. – Nie mogłabym dorównać takiemu mistrzostwu. Ani większość Naclan. Jak więc możemy cokolwiek zakładać? Justen napił się odrobinę piwa, żeby zwilżyć gardło. – Podejrzewacie więc, że przynajmniej w paru miejscach jest zbyt wielu łudzi, ale wierzycie, iż to z powodu tych, którzy żyją tam z własnego wyboru – lub też, żeby na własną rękę walczyć z równowagą? – Z równowagą raczej nie można walczyć. – Wargi Dayali drgnęły lekko. – Rozumiem. Muszą ustalić własne sposoby życia z równowagą, ale jeśli im się nie uda... – Wzruszył ramionami i zacisnął wargi. – Czy dlatego tu jestem? Aby dać obcemu szansę uporządkowania bałaganu poza Naclos? – I tak byś spróbował, z naszą pomocą czy bez. Jesteś tym, który nadaje kształt – powiedziała Frysa bezbarwnym tonem. – Próbujecie pomagać tym, którzy chcą próbować, i zawsze tak było, prawda? – Kiedy tylko możemy. Wielu nie chce przyjąć naszej wiedzy. Dayala upiła nieduży łyk z kubka i przysłuchiwała się rozmowie matki z Justenem. Justen ponownie odetchnął głęboko. – Spotkaliśmy tego śpiewaka, Werlynna. Pomogliście mu? – Nie. Chciał pomóc swoimi pieśniami wam i swojemu synowi. Przeżył wiele i wciąż... nie do końca się z tym pogodził. – Synowi? – Miał córkę, która została zabita w młodym wieku, oraz syna, który przez większość swego życia był ślepy. Oboje młodo umarli... jak na druidów w każdym razie. – Frysa uśmiechnęła się smutno. – Czuje się winny. – Odsunęła krzesło. – Muszę iść. Jutro ruszam w dół rzeki do Diehl i będę musiała uważać na prądy. Justen i Dayala odprowadzili Frysę do drzwi frontowych i Dayala rozsunęła zasłony, wypuszczając matkę w spokojną noc późnego lata. Ciche bzyczenie owadów i rechot żab rozbrzmiewały w ciemnościach, gdy starsza srebrnowłosa kobieta, której włosy niemal lśniły w fioletowym mroku, szła ku centrum Rybatty. Dayala zaciągnęła kotarę. Wrócili do stołu, a Justen spojrzał na nietknięty chleb. – Pachnie tak ładnie, ale po prostu już nie mogłem. Zjem rano. – Sam najlepiej rozumiesz swoje ciało. – Tak sądzę. – Justen urwał i przełknął. – Niemal boję się zapytać. – Znowu urwał. – Spotkałem twoją matkę już dwa razy, ale... – Mój ojciec? Justen pokiwał głową, czując ucisk w sercu. Dayala roześmiała się. – Powinnam ci powiedzieć. Przepraszam. Już go spotkałeś. Ale nie chciałam... – Pokręciła głową. – Niektóre rzeczy są tutaj inne. Justen miał mętlik w głowie. Który mężczyzna przypominał mu Dayalę? Gdzie? Potem pokiwał głową i zapytał powoli. – Yual? – Oczywiście. To dlatego... – Potrafię znieść p ł o m i e ń... – Ale... dlaczego nie mieszkają razem? – Czasami mieszkają. Ale Yual lubi bardziej otwarte przestrzenie i czasami podróżuje na Pustkowie albo na równiny. Kilka razy wyruszał do Sarronnynu, zanim się urodziłam. – A twoja matka jest bardziej związana z wielką puszczą. Yual mówił mi o tym, ale nie powiedział, że chodzi o twoją matkę, tylko matkę jego córki. – Justen pokręcił głową. – Wszyscy sądzicie, że rozumiem więcej niż w rzeczywistości. A ja nadal nie znam odpowiedzi, których bym pragnął. – Mogę cię zabrać do Syodry. Potrafi rzeźbić w piasku. W ten sposób cię znalazłam. – Dayala uścisnęła jego palce. – Byłoby łatwiej... – Łatwiej? – Piaski na skraju Stone Hills są czasami czystsze, ale... – Dayala wzruszyła ramionami. – Nie zawsze... współpracują. Piaski puszczy mogłyby pomóc w twoich poszukiwaniach. – Sądzę, że pomogłoby cokolwiek. – Justen odwzajemnił uścisk, wstrzymując oddech z powodu jej bliskości i własnego pożądania. – Czy orzech już dojrzał? Wyczuł jej smutek. – Nie... jeszcze nie. – Czego potrzeba, aby dojrzał? – Usiłował mówić lekkim tonem, wiedząc, że i tak jej nie zwiedzie. – Próby. Twojej próby. Pokiwał głową niespecjalnie zaskoczony. Jak mogłaby się odważyć całą mocą pokochać kogoś, kto samodzielnie się nie przeciwstawił wielkiej puszczy? – Nie o to chodzi. Musisz zrozumieć... poczuć... zanim będziesz gotowy. Rozumiał aż nadto dobrze. Dayala, czy jej się to podobało czy nie, kochała go i nie chciała naciskać, dopóki nie będzie gotów. Ale jeśli będzie czekał, czy kiedykolwiek będzie gotów? Już jest późne lato, prawie jesień i niebawem przez Zatokę i chłodną Recluce powieją zimne wiatry, a na Westhorns spadł pierwszy śnieg. – Jak szybko możemy się zobaczyć z Syodrą? – Jutro. LXXXV – Syodra, to jest Justen. Pomożesz mu? Srebrne włosy starszej druidki były dłuższe niż Dayali, ale zielone oczy były takie same. Nosiła tunikę i spodnie z brązowej materii o srebrnym połysku. Stała obok usypanego kopczyka piasku, który otaczały korzenie lorkena. – Mogę mu pokazać, co mówią piaski. Sam będzie musiał odnaleźć własne znaczenia. – Syodra uśmiechnęła się uprzejmie i skłoniła głowę. – Zostawię was samych. Piaski nie lubią zamieszania. – Dayala dotknęła dłoni Justena i ruszyła ścieżką w dół. – Jak brzmią twoje pytania? Zastanów się dobrze, zanim je wypowiesz. – Syodra zanurzyła dłonie w bezbarwnym piasku otoczonym przez korzenie lorkena. – Ludzie nazywają mnie „tym, który nadaje kształt”. Pragnę tylko powstrzymać rozprzestrzenianie się niezrównoważonego chaosu, jakim jest Fairhaven. Jak mogę to zrobić? Piasek drgnął i nabrał kolorów, a Justen patrzył, jak pojawia się na nim obraz ciemności rozprzestrzeniającej się na białej wieży i przesłaniającej ją. Potem piasek zawirował i cała przestrzeń zamieniła się w jaskrawą biel. – Ciemność pokrywająca Fairhaven zastąpiona przez światło. Co to oznacza? Syodra milczała i Justen pokiwał głową sam do siebie. – Wiem, moje znaczenia. – Zwilżył wargi i zapytał: – Mam być sobą, aby pomyślnie przejść próbę. Jak mogę taki być? Drugi obraz był wyraźniejszy. Justen ściskał zakrwawiony miecz oraz szkielet i kłaniał się. – To wydaje się raczej przesadzone, ale musi być prawdą... w jakiś sposób – odezwał się z goryczą Justen. – Co ty byś mi pokazała? Syodra pochyliła głowę i spojrzała na kolorowe piaski, które poruszyły się gwałtownie na stole, a potem uspokoiły, ukazując obraz rudowłosej kobiety odzianej w czerń. Za tym obrazem była flaga ze znakiem skrzyżowanej róży i miecza. – Chcesz mi powiedzieć, że jesteście odpowiedzialni za to, że Megaera została założycielką Recluce? Piaski znowu zawirowały, już nie tak gwałtownie, i obraz sztandaru zastąpił obraz dwóch złamanych czarnych bransolet. Justen pokręcił głową. – Tego nie rozumiem. Przypuszczam zresztą, że to nieważne. Albo zrozumiem, albo... – Wzruszył ramionami. – Dlaczego nie potrafię zrozumieć do końca? Piaski znowu się poruszyły i pojawiła się pojedyncza kolumna czerni oddzielona niskim murem od kolumny bieli. Łańcuch zieleni prowadził od czarnej kolumny do białej, tylko że ogniwa każdej z kolumn kończyły się w rozerwanym ogniwie leżącym na gładkich kamieniach muru. – Coś jeszcze? – Justen zadrżał, gdy znowu ujrzał w myślach obraz siebie ściskającego zakrwawiony miecz i szkielet. – Nie. Dość już widziałeś. – Srebrnowłosa kobieta uśmiechnęła się ze smutkiem i wskazała na ścieżkę. Pochylił głowę, pokłonił się lekko i cofnął kilka kroków. Skręcił i przeszedł obok potężnego czarnego dębu. W korzeniach, które wyrastały na kształt ławy, skąd widać było naturalny staw, siedziała Dayala. – Dowiedziałeś się tego, czego chciałeś? Justen westchnął, słysząc połączenie lekko ochrypłego tonu i muzyki w głosie druidki, i opadł powoli na siedzisko obok niej. – Niezupełnie. Jak wszystko, co odkryłem w Naclos. Każdy jest taki pomocny, ale nie rozumiem połowy odpowiedzi, przynajmniej nie od razu. – Zamiast spojrzeć na nią, sięgnął leniwym ruchem po długie źdźbło trawy. Znowu zadrżał, wspominając obraz miecza i szkieletu. Dayala dotknęła jego dłoni. – Przepraszam – powiedział. – Zapomniałem. – Jeśli naprawdę tego potrzebujesz... – zaczęła. – Wiem. Jestem zdenerwowany. Ciągle myślę o tym, że gdybym wiedział więcej... ale nigdy nie będę wiedział. Nie aż tyle. Możesz mi coś powiedzieć o próbie? Dayala wzruszyła nerwowo ramionami. – Wiesz więcej niż większość. Prawie ją przeszedłeś, gdy pierwszy raz napotkałeś wielką puszczę. To ułatwia i utrudnia. Wiesz więcej i masz więcej powodów do obaw. A nie powinieneś się lękać. Jesteś wystarczająco silny, jeśli wierzysz w siebie. – Więc kiedy podejmę tę próbę? – Kiedy zechcesz. Będziemy musieli wrócić do Merthe. – Możemy zacząć jutro? Dayala skinęła głową. LXXXVI Justen siedział na krawędzi wąskiego łóżka, spoglądając w ciemność ku Dayali, która rozwijała cienki koc z gościnnego domu. Słyszał śpiewającą gdzieś cicho Duvallę, a przez uchylone okno sączyła się ciepła woń świeżo pieczonego chleba. Kilka głosów, tylko kilka, bo nawet centrum Merthe było o wiele cichsze niż skraj Rybatty, docierało do jego uszu, ale nie rozróżniał słów. – Muszą być jakieś zasady. – W głosie Justena pobrzmiewało rozdrażnienie. – W przeciwnym razie mógłbym pójść na skraj, powiedzieć: „Witaj, wielka puszczo”, i odejść. – Jeśli wielka puszcza przyjmie próbę, nie będzie to takie proste. A jeśli nie, to nie będzie próby. Ale zasady istnieją. Musisz wejść do wielkiej puszczy ścieżką, która wiedzie w dół od czarnych skał. Musisz cały czas trzymać się jej, aż dotrzesz do końca, albo dopóki nie będziesz mógł już dalej iść, a potem musisz wrócić tą samą ścieżką na drogę do Merthe. – Dayala odetchnęła głęboko i dodała: – Kazano mi powiedzieć ci o wyborze. – Kazano? – Musisz wybrać jedynie pomiędzy bezpieczeństwem a chwałą. – Bezpieczeństwo i chwała? A cóż to znaczy? Dayala patrzyła w podłogę. – Kiedy próba się skończy? – zapytał wreszcie Justen. – Kiedy postawisz stopę na drodze do Merthe. – Dla chcącego nic trudnego. – Justen pokiwał głową, po czym zmarszczył brwi, przesuwając się na wąskim sienniku. – Mówisz, jakby to było proste, Dayalo, ale nic nie jest takie proste. – Proste nie znaczy łatwe. Droga ze Stone Hills do Naclos jest prosta, ale czy łatwa? – Dlaczego ja? Dlaczego ryzykowałaś życie, żeby mnie ocalić? A potem jeszcze raz, kiedy zaplątałem się w wielkiej puszczy? Spuściła wzrok i nie odpowiedziała. Justen czekał, siedząc na sienniku i bębniąc palcami w drewnianą ramę. – Justen, patrzysz i nie widzisz. Czy związałabym swoje życie z twoim, a potem niepotrzebnie narażała na niebezpieczeństwo? – ...kocham cię... Justen ujrzał łzy w jej oczach i wyczuł ukryty za nimi smutek i niepokój. Jego również zapiekły oczy. – Ale dlaczego? Dlaczego nas z sobą związałaś? – Prawie dławił się słowami. – Nie musiałaś... mnie ratować. – Ponieważ jesteś tym, który nadaje kształt. To, czego... nauczysz się, jeśli przeżyjesz próbę, pozwoli ci... zmienić świat... a ten, który nie kształtuje, jak zarządzili Aniołowie... może odejść nie skrępowany. – Jej słowa były bardziej szlochem niż logicznie połączonymi zdaniami. Justenem wstrząsnął zimny dreszcz, zimniejszy niż wichry znad Oceanu Północnego. LXXXVII Justen szedł sam. Miał na sobie brązowe spodnie, brązową koszulę i swoje stare czarne buty. Szedł z Dayalą od Rybatty przez Vielę do Merthe, gdzie teraz czekała. A on maszerował w stronę skraju wielkiej puszczy, ku wzniesieniu. Próbował nie myśleć za wiele o tym, co go tam czeka, o druidce, która objęła go jak kochanka, ale która nią nie była, jeszcze nie, i w ogóle usiłował za bardzo się nie zastanawiać. A kiedyś uważał Naclos za jakiś park, gdzie drzewa, zwierzęta i druidzi żyją w pełnej pokoju harmonii! Zatrzymał się przy rozwidleniu dróg. Jedna ścieżka prowadziła w głąb równin, a druga pod górę przez niskie zarośla na wzniesienie. Skręcił tam, zastanawiając się, jak wielu innych wybrało tak samo, a ilu ruszyło na równiny jako wędrowcy na zawsze wygnani z krainy, w której się urodzili. Tuż przed szczytem wzgórza, na polanie, gdzie spędzili noc, kto wie ile ośmiodni temu, po raz ostatni spojrzał ku trawiastym równinom «– w stronę Stone Hills, gdzie wszystko wydawało się takie proste. Potem wspiął się ostatnie parę cubitów i popatrzył w dół na puszczę. Są dwie drogi... bezpieczna i chwalebna... bezpieczna i chwalebna... bezpieczna i chwalebna. Justen przełknął i pokręcił głową. Niech będzie przeklęta ciemność, jeśli będzie się płaszczył. Ani przed białymi z Fairhaven, ani przed splątanym ładem i chaosem wielkiej puszczy. Słońce dotknęło zachodniego horyzontu, a Justen raz jeszcze odetchnął głęboko. Za dużo głębokich oddechów, za mało myśli. Zmarszczył brwi. Przebieg próby zależy od niego, dopóki spełnia warunki wielkiej puszczy, dopóki ją przemierza w pełni ładu. Ale nie istniał warunek, na jakim miał dopełnić wyzwania. Uśmiechnął się i zacisnął wargi, przyciskając plecy do gładkich, ciemnych kamieni, ciemnych od ładu... i krwi. Nerwowo pokręcił głową, a potem spojrzał na wielką puszczę, w złotawy pył zmierzchu. Rzucił wyzwanie wielkiej puszczy. Jestem! Tu jestem! N i e... och, bądź ostrożny, Justeni e... Nawet z tak daleka wyczuwał czyste, subtelne myśli Dayali i ledwie znalazł czas, żeby przekazać jej niejasne poczucie bezpieczeństwa, zanim z półmroku wyskoczył ku niemu pierwszy bicz bieli. Wyobraził sobie siebie jako odporne na wszystko kowadło z czarnego żelaza, podstawową siłę ładu, a bicz uderzył weń, wokół niego zapłonęły w powietrzu białe kleksy chaosu... paląc, ale bez płomienia. Zanim pierwszy bicz uderzył w samą jego istotę, dwie inne, cieńsze sieci – jedna biała, druga czarna – owinęły się wokół niego i zacisnęły, jakby chciały w nim zmiażdżyć podstawowy ład. Oddychał z wysiłkiem, płytko. Justen stał się żelazem, rozpalonym do białości żelazem, tuż przed momentem zapalenia, emanującym żarem... Bliźniacze spirale odwróciły żar przeciw niemu. Justen uśmiechnął się, nie poruszając ustami, i pozwolił żelaznemu jądru w sobie przyjąć żar, wziąć go w całości, tak jak uczyniłoby to spragnione gorąca żelazo. Gdy żar należał już do niego, zrobił pierwszy krok na ścieżce. Dwa szarpnięcia wstrząsnęły jego wolą, mocne niczym ręce kowala, jakim czasami bywał, zanim jeszcze dotarł do niskich zarośli na skraju wielkiej puszczy. Jestem Justen! Jestem sobą! Gruba gałąź gruchnęła przez baldachim ponad jego głową, spadając prawie u jego stóp i blokując ścieżkę. Justen przystanął i uwolnił żar, który wchłonął podczas ostatniego ataku. Kora gałęzi zatliła się, potem zapłonęła, a on przeszedł przez grube drewno niczym miecz przecinający kawałek sera. Postawił lewą stopę w puszczy, a potem prawą. Pot zalewał mu czoło, a w świetle, które rzucał, wyrastały mroczne cienie. Przepalił drugą gałąź grubości pnia, zanim go dosięgła, i wszedł głębiej w zielony mrok. Z każdym cubitem ścieżka stawała się mniej wyraźna, trudna do rozpoznania, jakby nikła, ale Justen dalej stawiał nogę za nogą. Kolejny wybuch mocy rozbłysł w głębi puszczy i ku Justenowi ruszył potężny leśny kot. Śmiałek uskoczył w bok. Zęby zwierza – każdy dłuższy od noża – lśniły niczym srebrne szable, a wyciągnięte pazury ociekały krwią. Justen skupił się na zagięciu światła, nachyleniu siły wokół siebie i kot znikł. Z cieni wysunęła się postać ubrana ciemnoszaro, z krótką pałką w ręku. Justen zwolnił, ale żołnierz z zasłoniętą mrokiem twarzą nie miał miecza ani tarczy, jedynie krótką dębową pałkę, grubą ledwie na palec. Bezduszne oczy Żelaznej Strażniczki przeszyły Justena na wylot i wyciągnęła przed siebie strzałę o grocie naznaczonym ładem. Jesteś dziełem chaosu, tak samo jak i ja... bo śmierć jest chaosem, a ty stworzyłeś śmierć, nie tylko własną ręką, ale rękami setek innych... Zadrżał i przyjrzał się postaci zmysłami ładu, jednak poza obrazem pojawiło się tylko leciutkie pulsowanie energii. Weź... to twoje, wielki Mistrzu Chaosu. Mistrz chaosu? Nigdy! Podniósł rękę, jakby chciał odepchnąć strzałę, wiedząc, że obraz musi być gambitem wielkiej puszczy. Weź... Żelazna Strażniczka cisnęła strzałę w jego wyciągniętą dłoń i lewe ramie przeszył mu ogień, jakby czubek noża rozdarł je od nadgarstka do barku. To twoje, Mistrzu Chaosu, powraca do ciebie... Justen zmrużył oczy, usiłując przejrzeć obraz, ale nic za nim nie stało. Oczy mu zwilgotniały, gdy przeszedł obok Żelaznej Strażniczki z ramieniem zdrętwiałym z bólu. Obok ścieżki stała rudowłosa kobieta, przyzywała go gestami i uśmiechała się... ale jej twarz była na wpół zwęglona, a kości na policzkach i czole przebijały poczerniałe ciało. Odziana była w popiół. Chodź ze mną, Justenie. Kochałeś mnie... a ja cierpiałam z powodu twojej miłości... Nie! Justen zacisnął zęby. Nie byłem powodem tego cierpienia. To Firbek. Nigdy mnie nie kochałaś! Kochałaś Gunnara. Wyciągnęła ku niemu ramiona, a on zarzucił wokół siebie więcej osłon. Jednak niemożliwie długi palec dosięgnął go, ścisnął prawe ramię, a jej paznokcie wbiły się w przedramię niczym rozpalone do białości białe kolce z jego własnej kuźni. Odór własnego palonego ciała wypełnił jego nozdrza. Kochałeś mnie i twoja miłość mnie zabiła. Justen wlókł się naprzód, w mroczniejsze cienie leżące na jego ścieżce, a ramiona zwisały mu bezwładnie. Czarnowłosa kobieta w błękitnym mundurze zawróciła wierzchowca, a potem zatrzymała zwierzę w poprzek ścieżki. Z nozdrzy konia unosiła się para. Wycelowała krótki miecz w pierś Justena. Chodź... wielki Zwiastunie Zniszczenia. Dołącz do nas. Poza nią Justen wyczuwał powstające hordy zmarłych, biało odziane postaci. Zatrzymał się. Dołącz do nas... Spojrzał bezmyślnie na konnego żołnierza. Co mu umknęło? W głowie mu dudniło. Nie mógł podnieść ramion. Dołącz do nas... Wielki Oszuście... wyznający własne kredo jedynego ładu... jedynego ładu... Miecz dotknął jego piersi, przepalając koszulę. Uniósł się dym. Dołącz do nas. Nie uciekniesz. Nie uciekniesz... nie uciekniesz. Słowa dźwięczały mu w uszach i głowie...nie uciekniesz. I wtedy Justen roześmiał się i chwycił ostrze, nie zważając na przeciętą dłoń. – Nie! Ty chodź do mnie. Przyjmuję cię! Jesteś moim chaosem, moim złem. Jesteś mną! Niewyraźne zawodzenie unosiło się i cichło... unosiło i cichło... i Justen opuścił tarcze, które odgradzały go od wielkiej puszczy i ponownie stał się sobą. Leżał na ścieżce, a przed nim warczał leśny kot, nie bardzo duży, ale nadzwyczaj realny – niecałe dziesięć cubitów od niego. Powoli dźwignął się na nogi, przecięta dłoń piekła od piachu i ledwie zdołał się podeprzeć ramionami. Spojrzał na prawe ramię i otwartą ranę, która biegła od nadgarstka do łokcia, oraz cztery zwęglone zagłębienia na prawym przedramieniu. Przełknął. Kot warknął. – Idź do domu, kocie. Już nie mam ochoty się z tobą bawić. Zmrużył oczy. Ścieżka przed nim zdawała się pochylać w ciemnościach. Wyprostował się i postąpił krok. – Żadna przeklęta przez światło puszcza nie będzie... Kot zawarczał raz jeszcze. Justen zacisnął mocno zęby i wlepił weń wzrok. Zwierzę machnęło ogonem i uniosło jedną łapę. – Nie będę... nie, nie będę! – zawył Justen, a jego wrzask splótł wzory, których użył tylko dwukrotnie, wiedząc, że teraz nie potrzebuje ani prochu, ani armat, a jedynie ładu i woli, ładu i woli... ładu i woli! Ziemia zadrżała, potężne drzewa zakołysały się i pojedyncza linia światła wystrzeliła z dłoni Justena, przelatując przez kota i nie zostawiając śladu po zwierzęciu, żadnych popiołów, żadnych krzyków. Przed Justenem, jak okiem sięgnąć, leżała wypalona ścieżka. Echo poruszenia połączonych sił ładu i chaosu odbijało się w jego umyśle niczym dwa zwierciadła odbijające tam i z powrotem słońce w nie kończącym się korytarzu, ciągnącym się równocześnie w głąb ziemi i w niebo. A na całej jego długości płakali pradawni Aniołowie, Ryba – ta z chyżych statków Niebios – unosiła głowę, a demony światła uśmiechały się, po czym wszystko zatonęło w ciemnościach olśniewającego ładu. Gdzieś tam leśny kot skradał się chyłkiem, żeby wylizać łapy i przespać ten straszliwy sen o pradawnych Aniołach. Justen zakaszlał i chwiejnie ruszył przed siebie, skupiając się na kolejnych krokach. Robił krok i oddychał głęboko, krok i oddech, krok i oddech... Nie wiedział, jak długo to trwało, tylko że stanął na drodze do Merthe, gdy puszczę rozjaśniła szarość świtu. Stała tam Dayala o bladej twarzy, z zaczerwienionymi oczyma, bliznami na ramionach i twarzy oraz krwią sączącą się z obu dłoni. – Tak źle...? Zrobił ostatni krok na drodze i kolana ugięły się pod nim. Jej ramiona były mocne i łagodne – jak kochanki – położyła się przy nim, a ich krew i łzy mieszały się z sobą i spływały w pył. LXXXVIII – Zerchas miał rację, wiesz? – Beltar wysączył kielich wina i spojrzał na powierzchnię wody za falochronem. – Jera jest zbyt ładnym miejscem, aby ją niszczyć. Eldiren w milczeniu uniósł swój puchar na znak zgody. – Prawdopodobnie będziemy musieli wrócić niebawem do Rulyarth, jeśli błoto kiedyś wyschnie na tych traktach. Trudno uwierzyć, że byliśmy tu przez całe lato, prawie pół roku. – Czasami... dopóki nie stracimy więcej żołnierzy przy zdobywaniu jakichś przeklętych krzyżówek, co będzie oznaczało, że wojna trwa. Nie widzisz tego w Jerze. – Wojna jest okropna. Ciesz się z korzyści, dopóki możesz. Przynajmniej nie musisz się martwić o węszącego Jehana, donoszącego Zerchasowi za każdym razem, jak pójdziesz się odlać. – Beltar pociągnął solidny łyk z pucharu. – Jehan nie jest taki zły. Prawdopodobnie nie ma wielkiego wyboru. – Przy Zerchasie pewnie nie. Ale nadal muszę się o niego martwić. Kędy już wyjdziemy na drogę, nie będzie tak źle. – Ponownie uniósł kielich. – Powiadają, że trakty zamarzają na kilka ośmiodni przed pierwszym śniegiem, jeśli w ogóle spadnie. – Śnieg? To ledwie pora żniw. – Zima przychodzi tu wcześniej. Będziemy musieli zacząć przygotowania do ataku na Suthyę... jeśli chcemy zacząć tuż po wiosennych roztopach. – Nie poddadzą się? – Zerchas twierdzi, że nie. Suthyanie chcą się o wszystko targować. Myślę, że spuszczą z tonu, jak tylko armia zacznie zalewać ich kraj. – Jak Sarronnyn? Ci nadal nie ustępują. I nigdy nie ustąpią. Nienawidzą nas. – Nigdy nie mów „nigdy”, Eldirenie. Eldiren bawił się pustym kielichem, podnosząc go i chwytając światło jednej ze ściennych lamp w przejrzysty kryształ. – Mówią, że można wejrzeć w dobry kryształowy kielich. – Beltar roześmiał się. – Próbowałeś kiedyś? – Nie. Raczej nie. – Eldiren spojrzał w stronę do połowy pustej butelki czerwonego wina. – Sprawdź, czy dasz radę zajrzeć do Naclos. Może z tym kielichem byłoby łatwiej. – Naclos? – Spróbuj się dowiedzieć, co się stało z tym inżynierem. – Zginął. – Eldiren. Kogoś, kto przeistacza ład w chaos, nie usmażą twoje ogniste kule. Zerchas może tak myśleć... ale my wiemy lepiej. Prawda? – Beltar się uśmiechnął. – Dlaczego nie spróbujesz poszukać go w Naclos? Dla mnie... nie dla Zerchasa. – Beltar... – Nie musisz nic wyjaśniać. Nikt nie chce popełniać samobójstwa, żeby uszczęśliwić Zerchasa. Światło wie, że bym tego nie zrobił. Ale spróbuj wypatrzyć tego inżyniera. Czuję niepokój, jakby się do czegoś szykował. Eldiren postawił kielich na stole przed sobą, wziął głęboki oddech, skoncentrował się i wejrzał we mgłę powstającą w przestrzeni pomiędzy cienkimi warstwami kryształu. Środek kielicha przez chwilę odbijał ciemne kręgi pod jego zapadniętymi, głęboko osadzonymi oczami. Służąca – córka dawnego właściciela domu – odwróciła się i patrzyła z otwartymi ustami na poskręcane kolumny bieli i czerni, które pojawiły się we mgle pucharu. Bezgłośny krzyk rozdarł półmrok i kielich pękł, a rozsypane kawałki szkła potoczyły się po stole. Eldiren opadł głową na stół, a po obrusie spłynęła krew. Służąca upadła bezwładnie przy drzwiach. Beltar niepewnie kręcił głową, po czym wyjął z policzka odłamek szkła. – Ciemności... Uniósł ze stołu głowę Eldirena, wyjął z jego twarzy kawałki szkła i wytarł rany chustką umoczoną w winie. Potem biały mag chwiejnym krokiem zaniósł młodszego mężczyznę na sofę pod ścianą. Eldiren oddychał powoli, jakby ogłuszony uderzeniem w głowę. Beltar spojrzał na pusty puchar i na pełną do połowy butelkę. Pokręcił głową i sięgnął po ostatni kawałek czerstwego już chleba w koszyku. Nie musiał długo czekać, żeby na kamieniach przed domem zastukały końskie kopyta. – Gdzie jest ta parszywa imitacja maga? – Zerchas przekroczył ciągle leżące pod drzwiami ciało. Omiótł wzrokiem izbę. – Nie żyje? Ten inżynier jest tak martwy, że jego ostatni wyczyn roztrzaskał wszystkie zwierciadła w Candarze. Inżynier? Taki z niego inżynier jak... z Eldirena biały mag. – Zerchas odwrócił się w stronę nieprzytomnego. – Szkoda, że jest ogłuszony, ale tak będzie łatwiej. Okłamał mnie, tak?. Beltar wstał. – Nie dałeś mu wielkiego wyboru, Zerchasie. Tak naprawdę chciałeś, żebym się sprzeciwił, prawda? Mógłbyś mieć wtedy wymówkę, żeby pozbyć się nas obu. Służąca potrząsnęła głową, a jej oczy rozszerzyły się na widok dwóch magów. – Słowa. Nic, tylko gadasz. – Zerchas podniósł ręce i smuga białych gwiazd pomknęła ku Beltarowi. Z maga buchnął biały płomień, napotykając trzaskający, migoczący sznur czerwonobiałych gwiazd przed Zerchasem. Nie wiadomo skąd zaczęły opadać na posadzkę białe popioły, gdy białe płomienie przesuwały gwiazdy coraz bliżej Zerchasa. Mury zadrżały, popękała reszta kryształowych pucharów. Służąca otworzyła usta do krzyku, ale nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku, przyciskając się do ściany. Biały płomień na chwilę cofnął się od Zerchasa i gwiazdy pomknęły ku Beltarowi, ale raz jeszcze obróciły się w popiół, gdy ściana ognia przesłoniła drzwi. Przy wejściu leżały tylko dwie kupki popiołu. Jedna była niegdyś białym magiem, druga dziewczyną. Beltar uśmiechnął się szeroko, zanim ugięły się pod nim kolana. LXXXIX Wysoki jasnowłosy mężczyzna stał na czarnych urwiskach, skąd widać było Zatokę Candaru, pośród czarnych murów, które ciągnęły się przez trawę, oznaczając granicę pomiędzy Nylanem i resztą Candaru. Stał, jakby często tak stawał przez ostatni rok, z zamkniętymi oczami, wysuwając zmysły ku wichrom, szukając. Wysokie do kolan czubki brązowiejących traw ocierały się o jego czarne spodnie. Stał w ciemnościach wczesnego wieczoru, słuchając przeczucia, że...? Nie wiedział, co czuł. Jedynie wyczuwał coś i musiał na to odpowiedzieć. Z zachodu stalowe prądy wysokich wichrów, które omiatały Dach Świata, pędziły przez południowy Candar i opadały nisko ponad wodami pomiędzy wyspą a zdominowaną przez białych częścią Candaru. Cienka smuga poskręcanej czerni i bieli wyglądała jak lanca wbita w niebiosa, a dudnienie niewidocznego grzmotu atakowało mu czaszkę. Krzyk cierpienia – poskręcanej czerni i bieli – zachwiał Gunnarem i mag pogody zatoczył się nieprzygotowany na siłę odczucia, potykając się o nieduży kamień. Machał ramionami, usiłując złapać równowagę, ale noga osunęła mu się po głazie i runął naprzód. Podniósł się powoli, ocierając krew z rozcięcia na czole i krzywiąc się na kłujący ból w nodze. Czuł tworzący się na łydce siniak. Ale uśmiechał się. – Justen... Justen żyje, tego był pewien. Tamten krzyk był okrzykiem cierpienia i triumfu. Justen żyje. Ale gdzie? To już inne pytanie. Pokuśtykał ścieżką przy ciemnym kamiennym murze. Może Turmin odczuł skręt ładu i chaosu i będzie wiedział, skąd nadszedł. A może nie. Ale Justen żyje. xc Justen obserwował, jak Dayala wraca od drzew do domu. Uśmiechnął się. Śliczna druidk a... Podniosła głowę i odwzajemniła uśmiech. Przystojny drui d... – Jestem druidem? – Każdy, kto przejdzie ten rodzaj próby, jest druidem. – Spojrzała na białe linie na swoich przedramionach. Powiew wiatru rozsypał jej włosy i zadrżała, niezupełnie od chłodu. – Przepraszam – mruknął, pochylając się i muskając wargami jej policzek. – Nigdy nie chciałem... – Wiem. A wielka puszcza pomaga uleczyć. – Nie. Ty pomogłaś nam się wyleczyć. Pokręciła głową. – Wiedziałam jak, ale to ty miałeś siłę za nas oboje. Justen wzruszył ramionami. – No, to pokaż mi. – Uśmiechnął się. Dayala dotknęła jego dłoni. – Powinieneś wiedzieć, ale pokażę ci to, co już wiesz. – Czekam. – Znowu się uśmiechnął. – Spójrz na siebie – poleciła Dayala. Justen spojrzał, widząc brązowe odzienie oraz miękkie brązowe buty, nie ze skóry. – Swoim umysłem, zmysłami. – Dayala roześmiała się cicho. Justen posłuchał jej wskazówek, w jakiś sposób prześwietlając własne ciało, widząc połączenia mięśni i kości, maleńkie błyski chaosu wewnątrz siebie, takie jak we wszystkich żywych istotach, oraz przepływ ładu powstrzymującego chaos... dopóki nie stanie się stary i siwy. – Zobacz, jaki jesteś. A teraz obserwuj. Ogarnęła zmysłami jego lewe ramię, a on patrzył, jak maleńkie płatki chaosu skręcają się. Wciąż tam były, ale już nie przepływały swobodnie, zamknięte wewnątrz ładu. – Spróbuj sam z drugim ramieniem. Nie zniszczysz chaosu, ale zamkniesz go w ładzie tak, że nie będzie mógł się wydostać. Justen wytężył siły, żeby powtórzyć czynności Dayali. Z taką łatwością zamknęła chaos w ładzie, ale jemu się nie udało. Spróbował ponownie, przeszukując własne ciało, widząc drobne zmiany w strumieniu ładu, który przepływał od jednego miejsca do drugiego, od czubków palców do ramienia. Pokręcił głową. Patrzyła, jak próbuje znowu... i znowu. Za czwartym razem udało mu się odwrócić bieg, ale nie zamknąć. Przyjrzał się wzorom lewego ramienia i spróbował raz jeszcze. Kiedy udało mu się dorównać jej wysiłkom, był mokry od potu. – ...chyba jesteś w lepszej formie ode mnie. Uniosła brwi. – Nie skończyłeś. – Potem uśmiechnęła się szeroko. Justen przełknął i spróbował rozprzestrzenić rezultat na resztę ciała. Słońce zaszło zanim skończył. – Trudniej to robić na sobie, ale właśnie dlatego to takie ważne. – Zwłaszcza dla mnie... i dla ciebie. Justen pokiwał głową, rozumiejąc dlaczego, wiedząc, że druidzi miewają tylko jednego małżonka – na całe życie – bo jak można przejść agonię łączących się dusz więcej niż raz? – Teraz możesz się spotkać z Przedwieczną, bo nie spotkałaby się z nikim, kto nie zmierzył się z wielką puszczą i nie stał prawdziwym druidem. Justen raz jeszcze przyjrzał się sobie. Z zewnątrz nie było żadnej różnicy... czyżby? – Ludzie mogą stwierdzić, że wyglądasz młodziej. Albo i nie. Jesteś młodszy niż większość tych, którzy znaleźli drogę z zewnątrz. Justen ciągle był myślami gdzie indziej. – Kim jest ta Przedwieczna? – Kimś, kto pomoże ci zrozumieć, co musisz uczynić. Justen bezwiednie wyczuł smutek ukryty za tymi słowami, odwrócił się i przytulił ją w mroku, nie chcąc pytać, pragnąc jedynie uchwycić ten moment, gdy jej wargi dotknęły jego ust. XCI Dayala wskazała ręką. – Tam jest zagajnik. – Dlaczego teraz? – Dopiero co naprawdę się odnaleźliśmy... – Bo Przedwieczna wie. I już jest późno. Justen spojrzał w niebo, niewidoczne przez baldachim puszczy, myśląc, że nie minął’ nawet ranek. Późno dla Candaru; późno dla ciebie; późno dla mnie. Gunnar twierdził, że zawsze się spóźniam. Pół inżynier, pół druid odetchnął głęboko i uścisnął dłoń Dayali. – Będę czekała – powiedziała. Choć wyczuwał, że będzie, słowa były miłą pociechą i uśmiechnął się. Pośrodku zagajnika rósł czarny lorken poskręcany ze starości, a mimo to nie wyższy od Justena. Obok drzewa stała srebrnowłosa kobieta odziana w czyste srebro. Na pierwszy rzut oka wydawała się niewiele starsza od Dayali, ale Justen wyczuwał wiek pod gładką skórą i pojął, że młodość była rezultatem lekcji, której dopiero co nauczył się od Dayali. Pochylił głowę. – Jestem, Przedwieczna. – Masz pytania, młody druidzie. – Chciałbym zapytać, jak można naprawić wielkie zło wyrządzone przez mistrzów chaosu. – Dlaczego twierdzisz, że czyny mistrzów chaosu są złem? Chaos to chaos, a ład to ład. Czy możesz prosić, aby chaos stał się ładem, a ład chaosem? – Słowa kobiety były spokojne, odmierzone, jakby stwierdzała najbardziej oczywisty z faktów. – Ale – zaprotestował Justen – czyż nie ma to znaczenia dla ładu? Czy nie ma celu w życiu? Dlaczego tak wielu walczy o ład w swoim życiu? Nawet według waszej Legendy, pradawni Aniołowie uciekli z Niebios. – Pytasz o sens życia, jakby pradawni Aniołowie spisali odpowiedzi w kamieniu jako zagadkę dla tych, co przyjdą po nich odkrywać i wyjaśniać. Ani świat, ani Aniołowie nie mają celu. Świat istnieje. Nie potrzebuje znaczeń. Mężczyźni i kobiety potrzebują celu. – Ale co z ładem i chaosem? One istnieją – powiedział Justen. – Rzeczywiście istnieją, tak jak i świat. Ale to myślące istoty przypisują im określone wartości. Dlaczego człowiek coś robi? – Ponieważ tego chce. – Justen zmarszczył brwi. – Albo musi. – A jeśli odmawia? – Ktoś może użyć siły. – Czy ta osoba porusza wtedy mięśniami czyjegoś ciała? – Mówisz, że każdy dokonuje wyboru. To okrutne. A jeśli dzieci albo rodzina będą cierpiały głód albo tortury? – To wciąż wybór. – Nie ma żadnych wyższych wartości? Nie ma żadnej różnicy pomiędzy osobą, która służy dobru, i tą, która służy złu? Albo taką, która zostaje przymuszona do niemądrych czynów, i taką, która dokonuje ich z własnej woli? – Oczywiście, że jest różnica. Ale nie dla świata, jedynie dla myślących istot. – A więc skoro świata to nie obchodzi, dlaczego ktoś miałby czynić dobro? Z jakiego powodu ktoś miałby próbować czynić dobrze? Świat o to nie dba. – Zarówno egoizm, jak i bezinteresowność zniszczą człowieka. Jeśli dusza jest zbyt egoistyczna, myśli tylko o osobistych pragnieniach i celach, a jeśli będzie żyła wystarczająco długo, nikt jej nie wesprze i wielu spróbuje ją zniszczyć. Aby przeżyć, człowiek musi stać się tak silny i pozbawiony serca, że ani miłość, ani przywiązanie nie będą próbowały do niego dotrzeć. W końcu taka osoba przestaje już być człowiekiem, staje się bezduszną machiną, jak silniki na waszych czarnych okrętach. Osobą zbyt bezinteresowną rzucają tu i tam potrzeby innych – ciągnęła Przedwieczna. – Bo zawsze jest więcej potrzeb, niż mogłaby zaspokoić najbardziej miłosierna istota. Jeśli taki człowiek nie będzie dość silny, aby odpowiedzieć na najpilniejsze i najbardziej palące potrzeby, albo wykrwawi się na śmierć od stawianych mu żądań, albo utraci całą serdeczność w mechanicznej pogoni, żeby zaspokoić potrzeby świata. A zatem ktoś, kto pragnie, aby jego życie miało znaczenie, musi zawsze wybierać pomiędzy egoizmem i bezinteresownością, zawsze pytać. Kiedy poniecha tej walki, pozwoli innym decydować o sensie własnego życia. Może nawet nie być świadom, że zaniechał wysiłków, bo inni mogą naprawdę reprezentować wiarę w coś, co uważa za lepsze i ważniejsze i z wielką ulgą podda się ich prostym regułom. Mogą to być reguły Aniołów, demonów światła, Czarnego Bractwa albo Białej Rady. Jednak zauważyliśmy, że większość ludzi, którzy zaniechali walki, pyta, dlaczego ich życie nie ma sensu, zwłaszcza kiedy napotykają trudności. – Wąskie wargi uniosły się lekko w kącikach. – Nie jesteś specjalnie radosna. Wasza filozofia nie ofiarowuje wielkiej pociechy. – Nie prosiłeś o pociechę. Prosiłeś o mądrość. Mądrość rzadko niesie pociechę, ponieważ wiele rzeczy, które niosą ludziom pociechę, jest niczym więcej jak iluzją. Przez jakiś czas Justen przyglądał się pradawnej, choć nie naznaczonej zmarszczkami twarzy. W końcu przełknął. – Czy to dobrze, że mistrzowie chaosu kontrolują Candar? – Sam nadajesz wartość takim czynom. W chwili gdy zadałeś to pytanie, już zdecydowałeś, że całkowita władza mistrzów chaosu nad Candarem jest zła. Ale czy zapytałeś, czy dobrze jest, aby mistrzowie chaosu kontrolowali w całości Recluce i oceany wokół niej? – A więc twierdzisz, że taka kontrola jest iluzją? Skoro widziałem upadające miasta i umierających żołnierzy? Kobieta pokręciła głową. – Iluzją jest to, że czyjakolwiek kontrola jest dobra. Pod władzą równowagi całkowita dominacja ładu czy też chaosu może jedynie prowadzić do takiej czy innej śmierci. – To znaczy, że powinniśmy pozwolić chaosowi wejść w nasze życie? – To również jest iluzją. Chaos istnieje w życiu wszystkich. Tak samo jak ład. Justen westchnął. – Co chcesz mi powiedzieć? Że to, czego szukani, jest iluzją? Że poszukiwanie ładu nie ma znaczenia? – Niczego takiego nie powiedziałam, młody druidzie. – Nie jestem druidem. – Jesteś. Pozostaje tylko czekać, aż się z tym pogodzisz. – Uśmiechnęła się. – Pragniesz powstrzymać to, co uważasz za zło, napływ chaosu z Fairhaven. My również. Tak wielki czyn nie jest możliwy, dopóki nie weźmie się pod rozwagę równowagi. Czy pytałeś, co umożliwia taki chaos? – Często. – Justen wzruszył ramionami. – I? Znowu wzruszył ramionami. – Czy można stworzyć chaos? – zapytał przedwieczny Anioł. – Nie sądzę. – Masz rację. W niektórych miejscach ład musi wytrysnąć z chaosu. Tutaj chaos musi wytrysnąć z ładu. – A więc co trzeba zrobić, aby ograniczyć potęgę chaosu? – To zależy od ciebie. Wiesz jak, ale musisz znaleźć wolę i drogę. – Przedwieczna uśmiechnęła się. – To zaczęło się wraz z próbą. – W jaki sposób? – Mogłeś opuścić Naclos jako dziecko, niczego nie pamiętając, albo odejść jako dorosły, pamiętając wszystko oraz posiadając wiedzę i środki do zrobienia tego, co konieczne. – Dlaczego nie mogłem po prostu odejść? – Ledwie wyrosłeś z dzieciństwa. Z trudem przyjmujesz wiarę... użyję więc narzędzia koniecznego dla dzieci. Spróbuj odejść. Idź! Odejdź ode mnie. Justen chciał się odwrócić, ale jego nogi tkwiły w miejscu. Skupiając siłę woli, uniósł jedną nogę... ale nie mógł się odwrócić i postawił ją ciężko na ziemi. Ujrzał przed sobą ciemność i chaos, w pradawnych źrenicach Anioła, ale nawet gdy zdał sobie z tego sprawę, dawne szaleństwo pochwyciło jego myśli. Stał jak wrośnięty w ziemię, bez ruchu. – Dlatego właśnie odejdziesz, jako wiedzący dorosły. Dlatego właśnie zmierzyłeś się z próbą puszczy... i ryzykowałeś utratę wszystkich wspomnień o Naclos. A Dayala ryzykowała życie dla ciebie. O tym również możesz pamiętać. Napór wokół niego zelżał i Justen powstrzymał się od wzruszenia ramionami. – Wiesz, co należy zrobić. Justen powoli pokiwał głową. – Dayala pomoże ci w przygotowaniach. Nie ma innego sposobu. Justen spojrzał w moc oczu Anioła i raz jeszcze ujrzał głębokie studnie, jedną bieli, drugą czerni, każda naznaczona zielenią. Głębia tej mocy sprawiła, że władanie burzami Gunnara wydawało się dziecinną grą, a jego własne niedawne zrozumienie niezdarnym początkiem Pojmowania. – Rozumiesz? – Nie wszystko, ale mam nadzieję, że dosyć. – My także. – Dlaczego ja? – Nie potrafimy was ocalić, ani żaden człowiek nie może ocalić innych. Ocalenie musi zawsze pochodzić z duszy i własnego „ja”; nie można go wymusić... jak sam zobaczysz. Musisz znaleźć drogę i wolę, a twoja podróż zaczęła się od próby. Ta była dopiero pierwsza. Będzie ich więcej i będą większe, na Recluce i poza nią. Jutro albo pojutrze ty i Dayala ruszycie do Diehl. To kolejny krok w twojej podróży. Pamiętaj też, że zawsze są dwie drogi: bezpieczeństwa i chwały, a chwała ma o wiele wyższą cenę. Justen odwrócił wzrok od głębokich oczu, niezdolny nagle skupić się na blasku połączenia ładu i chaosu. Przyglądał się ciemnemu drzewu obok niej, a kiedy znowu mógł skupić wzrok, już jej nie było. Powoli wyszedł z zagajnika. Stopy miał ciężkie, jakby już stawiał je na drodze do Diehl. XCII Łódź sunęła w dół rzeki, tylko od czasu do czasu kierowana dłonią Dayali. Justen siedział na ławce pośrodku, obserwując światło igrające na jej twarzy, gdy utrzymywała łódź pośrodku niewidzialnych prądów. – Czy Przedwieczna powiedziała ci, dlaczego musimy iść do Diehl? – A jak inaczej wróciłbyś na Recluce? – Nie chcę cię zostawiać. – Rozmawialiśmy już o tym. Nie możesz opuścić Recluce, jeśli naprawdę tak wybrałeś, bez pierwszego powrotu. Jeśli postanowisz powrócić, będę tu. Zawsze tu będę. – Z a w s z e... Justen przełknął, czując siłę dzielonych wspólnie myśli, i sięgnął, aby pochwycić jej wolną dłoń, która nie trzymała wiosła. W milczeniu przepłynęli obok kępy trawy na zachodnim brzegu, gdzie na niewielkiej polanie stał dom wyrastający z dwóch dębów. Dziewczyna klęcząca w ogrodzie pomachała do nich, a Justen odwzajemnił pozdrowienie. – Jak daleko jeszcze do Diehl? – Co najmniej pół dnia. Ponownie uścisnął palce Dayali. Gdy polana i dom zostały za łodzią, Justen popłynął zmysłami pod powierzchnią wody, chwytając błyski światła będące rybami, żerującego na dnie żółwia, a bliżej zarośniętych krzewami brzegów od czasu do czasu wydrę. – To o wiele przyjemniejsze od wędrówki na piechotę. – Nawet łódź ma swoje wady. – Dayala skierowała łódkę ku wschodniemu brzegowi, aby na powrót ustawić ją na głównym prądzie. – A droga przez Stone Hills nie? Mocny puls czerwonawej bieli zalśnił głęboko pod ciemną powierzchnią, na prawo od łodzi. – Och... – mruknęła Dayala. – Och? – Justen usiadł prosto. Woda eksplodowała białą pianą i łódź się zakołysała, gdy szczęki długości samego Justena wyskoczyły w powietrze, a za nimi potężne, szarozielone cielsko pokryte omszałymi łuskami. Gdy olbrzymia jaszczurka wodna opadła z powrotem w wodę, druga fala niemal zatopiła łódź i przemoczyła Justena oraz Dayalę, którzy musieli trzymać się mocno, aby nie zmyło ich do wody. Justen sięgnął po miecz, który miał do czasu opuszczenia Stone Hills, a potem zapasowe wiosło, wiedząc, że nie zda się na wiele przeciwko takim szczękom. Dwoje ślepi, wielkich jak butelki, utkwiło spojrzenie w łodzi i jej pasażerach, a aura chaosu i nienawiści sączyła się ponad rzeką niczym lepki deszcz. Jaszczurka, dwukrotnie dłuższa od łodzi, ruszyła gwałtownie ku nim. Pamiętając swoją ciężką próbę na skraju wielkiej puszczy, Justen raz jeszcze sięgnął po ład i wolę i skierował je w stronę olbrzymiego gada. W jego stronę pomknęła linia białego światła od jaszczurki. Woda zawirowała, łódź się przechyliła i Justen podniósł rękę, która zdawała się poruszać niemożliwie powoli, żeby posłać linię ciemności po białej linii, dopóki nie przeszyła olbrzymiej jaszczurki. Ale białe światło dopadło Justena i miał wrażenie, że głowa pęka mu na kawałki, podczas gdy echo poruszenia ładu i chaosu odbijało się w jego mózgu, a dwa zwierciadła w jego wnętrzu odbijały tam i z powrotem światło słońca wzdłuż nie kończącego się korytarza, który ciągnął się równocześnie w głąb ziemi i pod niebiosa. Potem ciemność powaliła go na dno gwałtownie kołyszącej się łodzi. Słońce stało nisko, gdy Justen poczuł miękką dłoń na obolałym czole i chłodne powietrze na rozpalonych policzkach. – Och... Łódź zakołysała się łagodnie, a on zadrżał, czując chłód wiatru na mokrej koszuli. Otworzył oczy i zakaszlał. Głębokie wyrwy w deskach oznaczały, że jaszczurka nie była wytworem wyobraźni. Znowu zadrżał, zastanawiając się, czy kiedykolwiek nauczy się akceptować dziwność Naclos, gdzie na powierzchni wszystko wydawało się takie spokojne – tak jak rzeka. Odwrócił głowę, szukając Dayali i czując, że w jakiś sposób jest nieobecna, z dala od jego myśli. – Jestem tutaj. Ktoś musi prowadzić łódź, przynajmniej czasami. Justen spróbował się podnieść, ale nie mógł poruszyć nogami. – Moje nogi... – Popatrzył na nie, ale nie dostrzegł ran. Przywołał zmysły ładu, wykorzystując wzory, których nauczyła go Dayala, ale niczego nie wyczuł, jakby nagle stał się ślepy na ład. – Nie widzę. To znaczy... – W porządku. To tylko blokada umysłu. Przejdzie. – Blokada umysłu? – W ten sposób jaszczurki wodne porażają swoje ofiary. Musisz wznieść barierę, tarczę. – Na jak długo? Dni? Miesiące? – Justen znowu zadrżał, nie tylko od chłodu, choć późnopopołudniowe słońce powinno go ogrzewać. Ciągle bolała go głowa. Dayala przesunęła się obok niego i otuliła własnym ciałem. Jej ciepło przegnało chłód. – Tylko na chwilę. To nigdy nie trwa dłużej niż dzień. Głowa może boleć cię dłużej. Zamrugał i przetarł oczy, z wdzięcznością przyjmując jej ciepło. – Za każdym razem, kiedy myślę, że nauczyłem się czegoś o tym miejscu, napotykam kolejną paskudną niespodziankę. – Naprawdę masz zwyczaj przyciągania ich. Dawno nie widziałam tak długiej jaszczurki wodnej. – Dlaczego ja? – Bo jesteś żyjącą fontanną ładu, a ład w takiej ilości przyciąga chaos, mój drogi. – Przesunęła się znowu na rufę i ujęła rumpel. – To znaczy, że ciągle będzie mi się to przytrafiać? – jęknął Justen. – Nie. Przez jakiś czas nie przydarzy się nawet w Naclos. – Och? Wybacz mój sceptycyzm. Co się stało z naszym olbrzymim przyjacielem? – Z jaszczurką? Żółwie i karp mają ucztę. – Dziękuję. – Nic nie zrobiłam. Nie jestem pewna, czybym potrafiła. Ogłuszyłeś ją i utonęła. Justen wciągnął głęboko powietrze. Zaczynał czuć mrowienie w nogach. Przypuszczał, że to dobry znak. Dayala przesunęła rumpel i łódź się przechyliła. – Nie przeszkadza nam, gdy są wielkości kota, ale ta była chyba starsza niż samo Diehl. – Wzdrygnęła się. Justen również, na wspomnienie światła chaosu emanującego z jaszczurki, siły mocniejszej od zwykłego gada. A myślał, że Naclos jest takie spokojne. – Wasze niebezpieczeństwa są bardziej oczywiste. Justen potarł czoło i zauważył, że Dayala powtarza jego gest. – Och... które z nas boli głowa? – Chyba każdego po trochę. Za chwilę się dowiesz. Justen raz jeszcze głęboko odetchnął i spojrzał na ciemną wodę. – Nie dotrzemy do Diehl dziś wieczorem – powiedziała Dayala. – Jakoś się tego domyśliłem. Dayala roześmiała się, a Justen ujął jej wolną rękę. XCIII Dayala poprowadziła łódź przez ostatni zakręt na rzece, a potem w stronę długiego nabrzeża w porcie. Poza rybacką łodzią bez załogi nabrzeże było puste, choć wystarczająco długie, żeby pomieścić co najmniej dwa statki oceaniczne. Stojący na dziobie z liną w ręce Justen czekał, aż Dayala przysunie płaskodenną łódź wystarczająco blisko, żeby mógł się wdrapać na brzeg. Poszło jej to całkiem zręcznie. Nabrzeże pachniało wodorostami, skorupiakami i starością. Gdy Justen już się wspiął po wąskiej drewnianej drabince i uwiązał łódź na drugim końcu nabrzeża, schylił się i wziął dwie paczki, które podała mu Dayala. Potem wyciągnął do niej rękę. Kiedy zeszła na ląd, musnął ustami jej policzek. Wyprostował się i potarł czoło. – Głowa nadal boli? – Zaczyna i przestaje – przyznał Justen. – Teraz już mniej. Przez chwilę skupiła na nim wzrok. – Znacznie lepiej. Dziękuję. – Ja też nie lubię bólu głowy. Justen roześmiał się i zarzucił plecak. Za nabrzeżem z kamienia i drewna stał jednopiętrowy budynek biura mistrza portu z gładkiego, wypolerowanego drewna, pokryty glinianymi dachówkami. Na rogu dwóch ulic za biurem stał sklep noszący znak skrzyżowanych świec otoczonych liną. Gdy szli w jego stronę, znad zatoki wiała rześka bryza, unosząc piach i kurz. – Gdzie idziemy? – Do Muriny. Jej dom gościnny jest na drugim końcu Diehl, najbliżej wielkiej puszczy. Justen skinął głową. Pod wystającym okapem ocieniającym front sklepu stało dwoje handlarzy w purpurowych spodniach i złotych tunikach. Mężczyzna miał zmierzwioną brodę, a włosy kobiety były krótsze niż Justena, choć twarz miała pomarszczoną; w jej wnętrzu wyczuwało się białe cienie chaosu i wieku. – Jeszcze jeden druid przystojniaczek – mruknęła kobieta. – Nigdy nie widziałam takich zimnych mężczyzn. Szkoda. – Kobiety to też piękne stworzenia – dorzucił broda ty handlarz. – Ale możesz zatrzymać ich oboje. Nie chciałbym zamienić się w drzewo. Wielkie dzięki. – Roześmiał się. Więc obcy postrzegali ich oboje jako druidów? Czy naprawdę tak wyglądał, czy to przez to brązowe odzienie? Przeszli koło tawerny, jak głosił znak srebrnej misy oraz zapach nieznanego jedzenia, który wypełnił nozdrza Justena. Ciężki, niemal zjełczały. Mimo to zapach był znajomy. Zmarszczył brwi. Jagnię z rusztu? Ale przecież nigdy nie uważał, że jagnię cuchnie. Zacisnął wargi, przypomniawszy sobie, że nie jadł mięsa od przybycia do Naclos. Orzechy, sery, nawet różnego rodzaju jajka, ale nie mięso. Na następnym rogu Dayala wybrała prawe odgałęzienie drogi, które zdawało się oddalać od portu. Justen podążał za nią, wciąż pogrążony w atmosferze miasteczka, próbując sam sobie wyjaśnić, czym się różni od Rybatty i Merthe, czy tylu innych w Naclos. Spojrzał na rząd sklepów z cegły – środkowy miał zamknięte okiennice przed mocnym popołudniowym słońcem – a potem na domy za sklepami. Bardziej przypominały Kyphros: solidne mury, frontony bez wyrazu, rozmieszczone prawdopodobnie wokół środkowego dziedzińca. Diehl wydawało się dość uładzone i nigdzie nie było śladu chaosu. Więc co niepokoiło go w tym miejscu? Potarł podbródek i spojrzał w bok na Dayalę. Czy ona czuła to samo? – Tak. Powinieneś o tym wiedzieć. Powinien? Pokiwał głową. Część tego niepokoju nie należała wcale do niego, tylko do niej, a on wciąż z trudem przyzwyczajał się do tego przepływu uczuć. Płytkie – to właściwe słowo na określenie Diehl. Płytkie. Lad miasta – w porównaniu z równowagą ładu i chaosu istniejącą w wielkiej puszczy – zdawał się nie mieć żadnych prawdziwych podstaw. Czy Recluce również wygląda podobnie? Potarł podbródek i poprawił plecak. Na większość jego ciężaru składały się nieduże przedmioty, na przykład pudełko, które zrobiła dlań Dayala, przeznaczone na Recluce i zawierające mniejsze pudełko, które Dayala uparła się dać Gunnarowi, jak również kilka innych. Jedno będzie z pewnością dla Altary. W przeciwieństwie do Rybatty Diehl miało zwartą zabudowę, domy niemal tłoczyły się blisko siebie, dopóki nie znaleźli się nagle na skraju miasteczka. Justen obejrzał się. Przeszli ledwie kay, a mimo to niecałe dwieście cubitów przed nimi zaczynała się pierwsza linia olbrzymich drzew. Niemal schowany pod drzewami stał gościnny dom Muriny, na skraju wielkiej puszczy, rozciągającej się na północny wschód od właściwego Diehl. Dom gościnny, jak one wszystkie, zdaniem Justena, wyrastał z dębów tworzących ściany. Inżynier nie zdawał sobie sprawy, że wstrzymuje oddech, dopóki go nie wypuścił. Roześmiał się, wyczuwając, że Dayala również poczuła ulgę. Prawie przeskoczyli wyłożoną kamieniami ścieżkę do wejścia. Dayala poruszyła dzwonkami wiszącymi na plecionym sznurku. – Idę... Murina, jak wszystkie druidki, miała srebrne włosy, ale jej oczy były brązowe,’jak Yuala, a nie zielone. W przeciwieństwie do Dayali była drobniutka i sięgała Justenowi ledwie do ramienia. – Dayala...! Tyle czasu. – To prawda. To jest Justen. Justen ukłonił się. – Bardzo mi przyjemnie. Murina roześmiała się. – Nie tak jak mnie. Lubię Dayalę, a to jasne, że jesteś dla niej kimś szczególnym. Justen zarumienił się zaskoczony jej bezpośredniością, a potem jeszcze raz, gdy wyczuł reakcję Dayali. – Obyście zawsze tak czuli. – Gospodyni roześmiała się cicho raz jeszcze. – Wejdźcie, proszę. Shersha pokaże wam pokoje, a ja dokończę wypieki, jeśli nie macie nic przeciwko. Potem może napijecie się ze mną soku na tarasie. Dayala i Justen pokiwali głowami. Maleńka dziewuszka o poważnej buzi stałą w korytarzu za drzwiami. – Shersha, pamiętasz Dayalę? To jest Justen. – Murina skinęła ku niemu i Shersha pochyliła głowę. – Dostaną ten duży pokój nad tarasem, ten z oknem na ogród. – To najlepszy – przyznała Shersha. Potem odwróciła się i poprowadziła ich za róg po szerokich schodach do góry i do holu z następnymi drzwiami. – Mam nadzieję, że się wam spodoba – powiedziała nieśmiało dziewczynka. Justen przeszedł przez kotarę nad wejściem. Choć skromny, pokój miał okno wychodzące na tylny ogród. Stało w nim tylko jedno łóżko, podwójne. Spojrzał na nie i na Dayalę. Wyczuł jej rumieniec, jeszcze zanim ujrzał kolor na policzkach. – Podoba nam się. – Justen zdusił śmiech. – Dziękuję, Shersho. Powiedz Murinie, że jest cudowny. – Cieszymy się, że jesteście zadowoleni. – Shersha skłoniła głowę i odwróciła się do wyjścia. – Jest cudowny – zawtórował Justen. – Mam nadzieję, że będziemy mogli tu zostać jakiś czas. – Matka byłaby zadowolona. Patrzyli od wejścia, jak dziewczynka o czystym spojrzeniu czmycha korytarzem. Justen opuścił kotarę i objął Dayalę. Jej wargi odnalazły jego usta i poszli w stronę wielkiego łoża. XCIV Nadeszło późne popołudnie, zanim Justen i Dayala wstali, umyli się, ubrali i zeszli na taras. Shersha eskortowała ich do stołu, po czym wróciła z trzema dużymi brązowymi kubkami. Murina przysunęła krzesło i spojrzała na Justena. – Wiele się o tobie mówi. Rozumiem dlaczego. – Uśmiechnęła się szeroko. Justen się zaczerwienił. – Jesteś skromny. Rozumiem, dlaczego Dayala cię lubi. To dobrze. Raz jeszcze poczuł, że tyle samo powiedziano, co przemilczano, ale odezwał się uprzejmie: – Ciągle czuję się tutaj trochę jak dziecko. Ale i jestem nim w porównaniu z wami wszystkimi. Przypuszczam więc, że można się było tego spodziewać. – Niezupełnie jest dzieckiem, co? – Murina uniosła brwi i spojrzała na Dayalę. – Nie. Wie więcej, niż mu się wydaje... i więcej, niż oczekiwaliśmy, ja i przedwieczne. – Przesunęła dłoń pod stołem i uścisnęła go. – I mniej, jak sądzę – dodał kwaśno Justen, śledząc wzrokiem lot jaskrawozielonego ptaka z czarnym łebkiem i żółtym dziobem, który przemknął obok tarasu i przysiadł na dachu kuchni poniżej. – Widzę, że przybył mój przyjaciel. – Często przychodzi? – zapytał Justen. – Codziennie przed zmierzchem. Śpiewa piosenkę lub dwie i czeka na nagrodę. – I nagradzasz go? – Zwykle robi to Shersha. Myślę, że śpiewa dla niej, ale i ja lubię jego piosenki. Zielony ptak podniósł główkę i opuścił ją dwukrotnie, jakby kłaniał się publiczności, i zaczął śpiewać – krótką serię nut śpiewaka Werlynna. Justen słuchał i poczuł się niemal rozczarowany, gdy dwie krótkie pieśni się skończyły. Na tarasie pojawiła się Shersha i cisnęła śpiewakowi garść jagód. Pochwycił jedną w locie, po czym powrócił, żeby zgarnąć resztę z kamieni tarasu. – Możesz nam powiedzieć, co się wydarzyło w Sarronnynie? – zapytał Justen. – Handlarze powiadają, że biali z Fairhaven zajęli całe Sarronnyn i że z nadejściem wiosny zaatakują Suthyę. – Zostałoby im tylko Southwind i Naclos. – Nigdy tu nie przyjdą. Justen pokiwał głową. – A co z Southwind? – Może upaść. Nic nie możemy zrobić poza obrębem wielkiej puszczy. – Nadal czegoś tu nie rozumiem. – Większość ludzi odrzuca Legendę i ukrytą w niej prawdę. – Murina wzruszyła ramionami. – Czy mamy armię? Jak możemy pomóc? – Mimo to nikt tutaj nie obawia się Fairhaven. – A czego tu się obawiać? Ich magowie są tak niezrównoważeni, że każda próba użycia chaosu w wielkiej puszczy zniszczyłaby ich. – Gospodyni uśmiechnęła się do Justena. – To samo stałoby się z waszymi magami ładu. – Już to odkryłem. Shersha przyniosła podłużny bochenek chleba otoczony plastrami sera i kilkanaście gruszek. Postawiła półmisek na środku stołu. Justen uniósł brwi na widok noża. – Niektórzy z nas używają noży – powiedziała Murina z uśmiechem. – Ci z brązowymi oczami? – To pomaga, ale Trughal jest zielonookim kowalem. Dayala pokręciła głową, lekko się uśmiechając, po czym sięgnęła po plaster sera. – Usiądź, dziecko. – Murina skinęła na Shershę, która natychmiast przycupnęła na wolnym krześle i sięgnęła po gruszkę. Gdy skończyła plaster sera i odłamała kawałek chleba, Dayala zwróciła się do Justena: – Jutro powinieneś porozmawiać z handlarzami, a ja pogadam z Dierą. Jest... mistrzem portu. – Diera wie wszystko – ośmieliła się odezwać Shersha. – Niezupełnie – skorygowała z uśmiechem Murina. Justen wziął spory kawałek świeżego chleba. – Chyba powinienem spróbować się dowiedzieć, co jeszcze dzieje się w świecie. Choć nie oczekuję, że wiele się zmieniło. – Nigdy się nie zmienia – zauważyła Murina. – Smacznego. Ciepły chleb jest lepszy niż zimna plotka. Dayala pokiwała głową, a Justen ugryzł następny kęs chrupiącego chleba. XCV – Nie ma sensu atakować tak późno. – Beltar wyjrzał za okno powozu. – Niech minie trochę czasu, a Sarronnyńczycy odczują nacisk. W każdym razie, zanim poradzimy sobie z Suthyą, musimy przekonać Sarronnyn, że nie jesteśmy białymi diabłami. Eldiren poruszył się na miękkiej poduszce i potarł czoło, masując cienką białą bliznę nad prawą brwią. – Sarronnyńczycy będą tak samo źli jak Spidlarianie. Gorsi, o wiele gorsi. – Każdego można przekonać... w jakiś sposób. – Może tak, jak przekonałeś Zerchasa – odrzekł oschle Eldiren. – Hm, no cóż. Jeśli wszystko inne zawiedzie. – Arii... Zaraz po okrzyku bólu zabrzmiał stłumiony odgłos uderzenia i powóz zwolnił. Beltar szarpnięciem otworzył drzwi akurat w chwili, gdy jakiś jeździec poganiał konia pod górę. Ciało woźnicy opierało się bezwładnie o dach powozu ze strzałą w piersi. Strażnik obok woźnicy zmagał się z lejcami. Dwa szwadrony białych lansjerów ruszyły w pościg za napastnikiem, ale odległość pomiędzy nimi się powiększała. Gdy strażnik zdołał zatrzymać powóz, Eldiren spojrzał na Beltara. – Chyba czeka nas sporo pracy z przekonywaniem ich. – Ba! Nauczą się. Eldiren śledził wzrokiem białych lansjerów, którzy zostawali coraz bardziej w tyle za jeźdźcem. – Skoro nie możemy złapać nawet jednego człowieka? – Powinieneś przemawiać. Beltar uniósł ramiona. Ogromna kula ognia pomknęła od białego maga przez wzgórze, uderzając w uciekającego jeźdźca. Ogień trysnął na wszystkie strony, a w dół potoczyły się mniejsze ogniste kule. Jedna uderzyła w prowadzącego lansjera. Urwany krzyk i wzgórze zaznaczyły dwa kłęby tłustego dymu. Każdy z nich składał się z konia i jeźdźca. Beltar wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Czy to było naprawdę konieczne? – zapytał Eldiren. – Nie mogłem pozwolić mu uciec. Eldiren obejrzał się na zwęglonego lansjera i konia oraz dym wirujący w szare niebo. – Jestem pewien, iż nasi lansjerzy zrozumieją, że nie mogłeś pozwolić mu tak uciec. – Skończ z tymi docinkami. Nie potrafiłeś niczego zrobić. – Masz rację, Beltarze. W przeciwieństwie do niektórych znam własne ograniczenia. Krępy biały mag odwrócił wzrok od Eldirena i strażnika. – Ściągnij go i zanieś do uzdrowiciela. – Nie żyje, panie. – To przyprowadź innego woźnicę. Musimy się dostać do Rulyarth. – Tak, panie. Eldiren powstrzymał się, żeby nie pokręcić głową. XCVI – Justen, jutro zacumuje tu handlowiec z Bristy. Statek zabierze cię do domu, na Recluce. – Recluce nie jest domem. Już nie. Uśmiechnęła się smutno. – Nie możesz tego stwierdzić, dopóki tam nie wrócisz. A jeśli nie wrócisz, na zawsze będzie twoim domem. Dom trzeba opuścić w sercu, nie na końcu świata. – Podniosła skórzaną torbę i położyła ją na łóżku. – To dla ciebie. – Co ta torba ma wspólnego z handlowcem? Albo moim wyjazdem? Dayala wysypała kamienie na narzutę. – Dlaczego, Dayalo? Są warte fortunę... wszędzie. – Przedwieczna powiedziała, że będziesz ich potrzebował podczas wyprawy. – To jeszcze jeden sposób przekupienia mnie, żebym wyjechał? – To niesprawiedliwe, Justenie. Ona nie musi przekupywać. – Żebym się lepiej poczuł? – Nie sądzę, żeby tak nisko cię ceniła. – Więc dlaczego? – Bo jesteś potężny, bardziej potężny, niż myślisz. Wykorzystasz wszystko, jeśli uznasz coś za właściwe. Z tym będzie ci łatwiej. Na twarzy Justena malowało się zaskoczenie. – Nadal nie rozumiem wszystkiego, co robisz – ciągnęła Dayala – ale wytwarzasz przedmioty z fragmentów ziemi, z metali oraz innych substancji. Jeśli musisz sam wszystko tworzyć, lepiej, jeśli będziesz mógł kupić części albo metal. Justen krążył dokoła stołu, usiłując pochwycić znaczenie ukryte w słowach Dayali. – Jeśli sam wytwarzam przedmioty, stwarza to więcej... nieładu... więcej chaosu? – Oczywiście. – Dayala się uśmiechnęła, jakby jej słowa były aż nadto oczywiste. Pokręcił głową. – Justen, zastanów się. Jeśli kupujesz żelazo od Yuala, on już je zrobił w najbardziej uładzony sposób. Wprawdzie potrafisz lepiej wykuwać, ale nie potrafisz wydobywać żelaza, i zraniłbyś ziemię i puszczę o wiele bardziej, sam robiąc żelazo... – Rozumiem. – Justen uśmiechnął się z goryczą. – Ale Przedwieczna pokłada we mnie zbyt wiele zaufania. – Chyba nie wystarczająco wiele. Jest jeszcze jeden powód, egoistyczny. – Dayala wsunęła kamienie z powrotem do torby. – O? – Posiadanie takich bogactw może sprawi, że bez zwłoki zrobisz to, co musisz. – Chcesz, żebym wrócił? – Pokręcił głową, czując jej ból. – Wybacz... głupie pytanie. Ale dlaczego nie możesz pojechać ze mną? Zacisnęła wargi. – Nie chcę wyjeżdżać – zaprotestował. – Nie możesz zostać. Nie teraz. – Czy kiedykolwiek pozwolą mi zostać? Nie jestem druidem. Czy nie jest to tylko sposób zmuszenia mnie do odejścia? – Sposób? – Głos się jej załamał. Justen patrzył na płynące łzy, drżącą istotę jej ładu... cierpiącą. Otoczył ją ramionami. – Jak mogła to zrobić? – Piekły go oczy. – Nie jest Rybą... ani Aniołem. Ani odrobiny ciepła czy łagodności... – Ład nie jest łagodny, ani równowaga... a ty jesteś druidem. Wspomniał słowa pradawnego Anioła: „Nie prosiłeś o pociechę. Prosiłeś o mądrość”. Tak, prosił o mądrość. Pytał, co musi zrobić, aby na nowo spleść świat w jedną materię. Nie prosił o oddzielenie od jedynej istoty... – Mamy nadzieję na długie życie, Justen. Ale czy byłbyś szczęśliwy, gdyby cały Candar znalazł się pod panowaniem białych magów, a wszystkie oceany w rękach czarnych? – Nie. Dayala uśmiechnęła się smutno, a potem odezwała w ciszy: – Jutro po prostu pójdziesz do doku. Diera powie kapitanowi, że jest naszym życzeniem, aby zawieziono cię na Recluce. Bristanie i tak zatrzymują się w Nylanie w większości swoich podróży. – Dayala spojrzała w stronę portu, unikając wzroku Justena. – Mamy też ładunek lorkena, który będzie dla nich wart o wiele więcej w handlu z Recluce. Justen skinął głową. Z tego, co już się nauczył, większość stolarzy spoza Recluce wolała nie używać lorkena, mimo jego trwałości i głębokiej czarnej barwy. – Mamy tylko dzisiejszy wieczór. – Ujął jej dłoń. – Mamy tylko dzisiejszy wieczór. – Jej palce gorączkowo pochwyciły jego rękę. XCVII Justen dziwnie się czuł w czarnych spodniach i koszuli, trzymając Dayalę za rękę w drodze na kamienne nabrzeże w porcie. – Masz kamienie? Skinął głową. – Spróbuj oszczędzić kilka najdłużej jak się da. Nie potrafię ci powiedzieć dlaczego, ale czuję, że będziesz ich potrzebował. – Ufam twoim przeczuciom. – A więc zaufaj mi, że wrócisz. Uścisnął jej dłoń i poszli na koniec nabrzeża, gdzie cumował samotny statek. Justen wyczuł, że silnik jest zimny, ale załoga krzątała się po wyszorowanym pokładzie najwyraźniej nie bez celu. Sztandar Bristy – słońce nad lodową krą – powiewał na maszcie, a na górnej części kadłuba widniała nazwa Nyessa wypisana pozłacanymi literami. Relingi zostały niedawno polakierowane, a mosiężne okucia lśniły. Zatrzymali się naprzeciw trapu i Justen po raz ostatni objął Dayalę i pocałował. Na długą chwilę połączyły się ich słone wargi i łzy. Ich palce stykały się jeszcze przez chwilę, aż w końcu Justen cofnął się, i zarzucił plecak na ramię i wszedł po trapie. – Ty jesteś tym honorowym pasażerem? – zapytał krępy mężczyzna w zielonej kurtce. – Justen. – Druidinżynier pochylił głowę. – Jak mi wiadomo, mistrz portu uzgodniła mój przejazd. – Bikelat, drugi mat – odrzekł oficer. – Och, uzgodniła wszystko. Kapitan Gaffni zabrałby cię do samego Hamoru za ten ładunek, który przekazała. – Oficer powiódł wzrokiem od Justena do Dayali, która stała na molo, i znowu do Justena. – Nie wiem, co zrobiłeś, i nie wiem, czy chciałbym wiedzieć. – Urwał. – Musimy odbijać, panie. Czekaliśmy tylko na ciebie. Gdy Justen odszedł na bok, a potem ruszył wzdłuż relingu, skąd widział Dayalę, oficer zawołał. – Fok staw! Odpływamy! Dwoje zręcznych żeglarzy, mężczyzna i kobieta, wciągnęło trap, podczas gdy żagle łopotały im nad głowami. – Odcumować! Justen utkwił wzrok w Dayali i przez chwilę zdawali się jednością. – Nie zostawiałbym tak damy, kolego. – Drugi oficer pokręcił głową, podchodząc do Justena. – Nie bardzo miałem wybór. – Justen czuł ucisk w gardle, gdy patrzył, jak rośnie pomiędzy nimi zieleń wód. – Do widzeni a... u k o c h a n a... Dotknęła palcami warg. Jestem... zawsze przy tobi e... – Jesteś jednym z nich, prawda? Rozmawiałeś z nią... – Drugi cofnął się. Justen zmusił się do ponurego uśmiechu. – Urodziłem się i wychowałem na Recluce, uczony na inżyniera. – Niech ciemność ocali... kogoś – wymamrotał oficer. – Cieszę się, że lubią kapitana. Justen zmarszczył brwi, gdy mężczyzna poszedł na rufę pokładu, gdzie kapitan nadzorował wyprowadzanie statku z zatoki. Potem obserwował nabrzeże, aż Dayala stała się tylko punktem na kamieniu. Dopiero gdy Nyessa opłynęła dwa bliźniacze wzgórza i kanał pomiędzy nimi, z kominów zaczął się wydobywać dym. Wkrótce potem zaczęły się obracać łopatki turbin ciężkich silników i handlowiec Bristan popłynął, sapiąc, na północny wschód przez niemal gładkie morze. Justen wspiął się na rufę i stanął tam, ciągle oglądając się za siebie, ciągle wyczuwając splecione pasmo... czegoś... co wiodło z powrotem do Naclos. Czy to czyniło go druidem – bo kochał i związany był z jedną z nich? Czy może coś głębszego? I czy w ogóle był druidem? W końcu odwrócił się ku morzu przed sobą, gdzie fale stawały się coraz bardziej spienione, w miarę jak rósł wiatr z południowego zachodu. XCVIII Justen trzymał jedną dłoń na relingu rufowym, gdy Nyessa zagłębiła się w falę, która zalała bukszpryt. Zielona woda trysnęła na pokład, a piana dotarła w pobliże Justena. W świetle wczesnego poranka, pomimo odgłosu fal, statek wydawał się cichy. Turbiny milczały, a parowe silniki wystygły. Wiatr się utrzymywał, więc kapitan nie musiał palić węgla. – Zawsze mamy dobry wiatr, jak wypływamy z Diehl – zauważył drugi oficer, przystając na chwilę obok Justena. Długie jasne włosy przygładził mu wiatr i rozbryzgi fal. – W każdym razie przeważnie. – Spojrzał na czarne odzienie gościa. – Nie rozumiem, jak... możesz być druidem i magiem. Nie znam nikogo, kto byłyby jednym i drugim. – Pewnie to niemożliwe. Zaczynałem jako inżynier... kowal. Jakimś cudem wylądowałem w Naclos, żeby uniknąć białych w Sarronnynie. – Z deszczu pod rynnę. – Drugi gwizdnął. – Założę się, że Wesser chciałby, żebyś spojrzał na jego silniki! Znasz się na silnikach? Justen pokiwał głową. – Na większości. – Ile czasu minęło, od kiedy zajmował się parą, turbinami, śrubami, wałami i kondensatorami? Ponad rok, a wciąż myślał o sobie jako o inżynierze. Ale czy nim jest? Czy ktoś, kto poczuł wielką puszczę i jest związany z druidką – a może sam jest druidem – może być inżynierem? Gdy myślał o Dayali, jej cieple, jej cichej głębi, zalała go fala smutku. Zacisnął wargi. Przecierpiał dwa swego rodzaju wygnania – jedno z Recluce, drugie z Naclos. Mimo to nie cieszył się specjalnie z powrotu do Nylanu, wyjąwszy chęć zobaczenia Gunnara, Elisabet i rodziny. Co może powiedzieć Altarze albo Radzie? Że ich poszukiwanie ładu jest niemal tak samo złe dla przedwiecznych, jak poszukiwanie chaosu przez Fairhaven? Kto by mu uwierzył? Ale czy może skłamać? Zaburczało mu w brzuchu. Grzbiet następnej fali zalał przedni luk, a niżej, na mokrym pokładzie dwóch marynarzy zwijało liny, nie zważając na strugi wody, podczas gdy trzeci pewnymi ruchami wdrapywał się na grotmaszt. Na rufowym pokładzie inny marynarz, kobieta o szerokich barkach, spuścił młot na metalowy sztyft przy korbie wyciągu. Justenowi znowu zaburczało w brzuchu. Wyprostował się i ruszył do mesy załogi mieszczącej się pod mostkiem: zajmowała przestrzeń niewiele większą,niż dwie kabiny rozmiaru tej, którą Justen dzielił z trzecim matem. Dwa krótkie stoły przymocowane były do podłogi, tak samo jak ławy bez oparć. W zagłębieniach na stole były uchwyty z głębokimi koszykami. Na śniadanie były suszone owoce – gruszki i brzoskwinie – suchary oraz herbata, która chlapała z metalowego dzbanka przy każdym przechyle Nyessy. Justen usiadł w kącie, gdzie mógł się zaklinować pomiędzy ławą a świetlikiem. Przy drugim stole siedziało dwóch żeglarzy, a trzeci mat wgramolił się do mesy i usiadł naprzeciwko Justena. – Zdaje się, że gwałtowna pogoda ci służy, panie Justen. – Nie jest tak źle, póki uważam, jak chodzę. – Justen wzruszył ramionami i nalał herbaty do jednego z poobijanych szarych kubków. Spróbował ugryźć suchara, ale czując, jak twarde brzegi tną dziąsła, zanurzył go w kubku. – Widzę, że odkryłeś jedyny sposób na jedzenie sucharów naszego kuka. Nieraz pokrwawiłem sobie o nie dziąsła – zauważył pogodnie trzeci mat. Dwóch żeglarzy wymknęło się cicho z mesy. Kobieta za plecami trzeciego pokręciła ze smutkiem głową. – Cudowny dzień. Jasny, wietrzny. Człowiek cieszy się, że jest na morzu. Justen sięgnął po gruszkę. Miała posmak dymu i soli, ale i tak ją zjadł, uznając, że jest daleko smaczniejsza od zielonego kaktusa. – Kapitan pognał nas tuż przed wiatrem. Stary jest mistrzem w wykorzystywaniu wiatru. – Mat wypluł słowa razem z kawałkami suchara. Justen uśmiechnął się blado i napił herbaty. Część trzecia WOJNA ŁADU I CHAOSU XCIX Mag o włosach barwy piasku wpadł przez drzwi sali inżynierów, oglądając się na prawo, lewo i za siebie, dopóki nie odszukał wysokiej ciemnowłosej inżynier. – Altara! Jest bezpieczny. Właśnie wpływa do portu. Główna inżynier odłożyła suwmiarkę. – Możesz to dokończyć, Nurta. – Okrążyła piec i podeszła do Gunnara. – Kiedy? – Myślę, że statek wypływa z kanału. Tak myślę. – Tam się spotkamy. – Altara skinęła Gunnarowi. – Idź. To twój brat. Gunnar rzucił się z powrotem przez salę i wypadł na jaskrawe słońce, a potem szybkim krokiem przemierzył wzgórze, gdy stwierdził, że statek Bristan – co widać było po sztandarze z krą lodu – nie wypłynął jeszcze poza zewnętrzny falochron. W Justenie było coś dziwnego, co mógł stwierdzić nawet mimo odległości – jakiś rodzaj mocnej nici ładu, która zdawała się ciągnąć z powrotem do Candaru. Uśmiechnął się szeroko. W końcu w Justenie zawsze było coś dziwnego. Gunnar ruszył trochę szybciej, wiedząc, że będzie na nabrzeżu przed przybyciem statku. C Justen mrużył oczy w słońcu, patrząc na molo. Koła łopatkowe Nyessy poruszyły się do tyłu i znacznie wyhamowały statek, który dobił burtą do pustego miejsca pomiędzy dwoma solidnymi pachołkami. Bliżej brzegu zacumowany był dwumasztowy szkuner o czarnym kadłubie, z bocznym kołem i cienkim kominem. Lekki wiatr z zachodu niósł jesienny chłód w późnym poranku. Justen zerknął na plecak u swych stóp, żeby się upewnić, że ciągle tam jest, po czym przyjrzał się nabrzeżu, gdzie dziesięciu robotników portowych zajętych było przy rozładunku szkunera, a grupka mężczyzn i kobiet stała, najwyraźniej czekając na Nyessę. Wysoki jasnowłosy mężczyzna i ciemnowłosa kobieta – oboje w czerni – stali z dala od czekającej załogi portu. Justen pomachał; zastanawiał się, skąd Gunnar wiedział o jego powrocie. Oni również pomachali. Pierwsza oficer przystanęła przy Justenie. – Panie, twój udział w ładunku zostanie złożony na twoje imię w banku mistrza portu. – Rozwinęła arkusz pergaminu. – Zgadza się? Justen pobieżnie przeczytał dokument, usiłując ukryć zdziwienie na widok nieoczekiwanych, przyznanych mu udziałów: połowy szacunkowej wartości lorkena. Może osiągnąć prawie sto złotych. W końcu skinął głową. – Kiedy te fundusze będą dostępne? – Cóż, panie. To naprawdę szacunkowa wartość, oparta na cenie poprzednich ładunków, ale zobowiązania muszą zostać spłacone, zanim wypłyniemy z portu. – Rozumiem. – Druidzi są bardzo dokładni, panie. Nikt, kto ich oszuka, nie dostanie już następnego ładunku. – Pierwsza roześmiała się cicho. – Herko uznał to za ciężkie warunki. My raczej nie. Więc jeśli masz jakieś pytania, proszę... proszę, porozmawiaj ze mną albo z kapitanem. – Chciałbym mieć kopię ostatecznego listu przewozowego dołączonego do rachunku, jeśli nie masz nic przeciwko. – Nie, panie. I tak byśmy go dostarczyli. W ten sposób wszystko jest jasne. A teraz, jeśli zechcesz mi wybaczyć... – Och, tak. Dam sobie radę. Justen patrzył, jak liny wędrują do pracowników na nabrzeżu, a załoga zaczyna cumować Nyessę na swoim miejscu. W końcu zarzucił plecak i podszedł do miejsca, gdzie dwóch krępych członów załogi opuszczało trap. Altara i Gunnar czekali, aż zejdzie na kamienie ciągle mokre od deszczu, który padał zeszłej nocy. Gunnar otoczył go ramionami i Justen na chwilę przylgnął do brata. – Jak znalazłeś ten statek? – zapytała Altara, gdy się rozdzielili. – Co porabiałeś? – Gdzie byłeś? Jak się tu dostałeś? Martwiłem się, kiedy się rozdzieliliśmy w Sarronie. – Pytania Gunnara spadały na Justena szybciej niż wirująca turbina. Justen podniósł rękę, na wpół śmiejąc się, choć oczy miał mokre na widok troski i miłości promieniującej od brata. Czy było coś jeszcze, czego nie widział wcześniej? – Stop – wydusił z siebie. – Nie potrafię odpowiedzieć na wszystko naraz. – Dlaczego nie? – Altara uśmiechała się. Pracownicy doku i żeglarze wokół nich zwijali liny Nyessy, a kilka koni ciągnęło skrzypiące wozy w stronę handlowca Bristan. – Jestem głodny – wyznał Justen. – Houlart otwiera wcześnie, prawda? – Ciągle myślisz o jedzeniu? – Wszystko jest lepsze od kaktusa. – Houlart jest otwarty – odpowiedziała Altara – ale czy tak wcześnie ma coś bardziej jadalnego od kaktusa, to już inna sprawa. Justen poprawił plecak i cała trójka ruszyła nabrzeżem w stronę Nylanu. – Ile czasu zajęła podróż? – zapytał Gunnar. – Pięć dni. Ale kapitan, jak tylko mógł, wykorzystywał żagle. – Pięć dni? Skąd płynęliście? A więc nie przypłynąłeś z Armatu ani Southwind? – Nie. Z Diehl. – Z Naclos? Musiałeś przejść cały Candar, a może twój statek okrążył Southwind? – Gunnar ominął tragarza ciągnącego wózek. – Zobaczyłem sporo Naclos, zwłaszcza Stone Hills i północne równiny. – Elisabet się martwiła, wiesz? – Naprawdę... – Justen westchnął. – Powinienem wysłać wiadomość, ale... tak wiele się wydarzyło i nie wiedziałem jak. Nie – poprawił się, odkrywając, że nie chce błędnie przedstawiać sytuacji. – Naclos było tak dziwne, że czasami wydawało się nierealne i po prostu nie myślałem o tym, co się dzieje i kto się martwi. Wiedziałem, że muszę wrócić, ale było to trudne. – Pokręcił głową. Gunnar i Altara nie odzywali się, gdy zeszli z nabrzeża i ruszyli drogą obok kapitanatu, w stronę sklepów za portem. Na całą trójkę padał cień, rzucany przez nieduże, szybko płynące chmury. Justen usiłował nie marszczyć brwi, gdy ogarnęły go te same odczucia co w Diehl – tyle że silniejsze. Wszystkie te budynki z solidnego czarnego kamienia wydawały się jakieś koślawe, jakby pochylały się ku niemu, bliskie upadku. Zamrugał kilka razy, próbując powstrzymać zmysłami nierównowagę ładu i chaosu. – Cieszysz się, że wróciłeś? – zapytała Altara. – Sam nie wiem. Cieszę się, że was widzę... bardzo się cieszę. Chcę też pojechać do Wandernaught i wszystkich zobaczyć. Altara i Gunnar spojrzeli po sobie, ale milczeli. – Jest dużo do zrobienia – podjął po chwili Justen. – Wygląda na to... sam nie wiem. – Co robiłeś? – Starałem się przetrwać. Mnóstwo rzeczy. – Justen wskazał znak czarnej trąby wodnej, który oznaczał Hoularta. – Nie chcę zaczynać, dopóki nie będę wam mógł opowiedzieć od razu całej historii... nie w kawałkach. Jadalnia była pusta, jak było do przewidzenia wczesnym rankiem w Nylanie. Mijając pierwsze stoły, Justen zerknął na tablicę do „Pojmania” leżącą na pustym narożnym stole, zastanawiając się, czy teraz grałby z Gunnarem inaczej. Postawił plecak pomiędzy krzesłem a ścianą i gdy opadł na drewniany fotel, lekko wzruszył ramionami, zdając sobie sprawę, że tak naprawdę nie ma chęci grać. Altara skinęła na służącą w rogu, niedużą kobietę w niebieskiej czapce, która podbiegła do nich. – Jest jeszcze kiełbasa, jajka i smażone białe wodorosty – zaczęła kobieta. – Macie chleb, jakieś konfitury i piwo? – zapytał Justen. – I trochę białego sera? – Nie bardzo się zmienił – wyszeptała Altara do Gunnara. – Postaramy się, panie. A wy? – zapytała służąca, zwracając się do Altary. – Tylko sok z zielonych jagód. – Dla mnie chleb i sok – powiedział Gunnar. Służąca skinęła głową i odwróciła się, a Justen lekko przesunął krzesło, spoglądając na swój plecak. – Statek? – zapytała Altara. – A może niech zacznie od początku? Justen obserwował, jak służąca przynosi kubek piwa i stawia go ze stukiem na ciemnym drewnianym stole. – Za chwilę będzie chleb, ser i sok. Justen pociągnął nieduży łyk ciemnego piwa. Miało bardziej gorzki smak, niż pamiętał, ale potem wypił duży łyk. – No dobrze... – Podniósł rękę, zanim zaczęły się pytania. – Opowiem wam najważniejsze rzeczy. Po pierwsze, byłem tak zmęczony pod koniec bitwy w Sarronie, że nie mogłem długo utrzymać tarczy, a byłem po niewłaściwej stronie wzgórza, ze wszystkim tymi magami pomiędzy nami. Zanim się domyśliłem, co się stało, nie mogłem już wrócić. Pomyślałem więc, że pójdę w górę rzeki, spróbuję znaleźć konia, przejechać Sarron i wrócić... Pomiędzy łykami piwa Justen opowiedział ze szczegółami o swojej podróży po Sarronnynie, ogólnie wspominając o kłopotach z białym magiem, który go ścigał, i o tym, jak nie mógł się przedostać przez rzekę. Potem zaczęły się sny. Służąca postawiła na stole dwa kubki soku z zielonych jagód i odeszła równie szybko, jak przyszła. – Miałeś te sny przed wyjazdem z Recluce? – zapytał Gunnar. – Raz. Ale myślałem, że to zwyczajny sen. Potem, kiedy próbowałem przejść Stone Hills... Pojawił się chleb, biały ser i konfitury. Justen zaczął jeść i opowiadał dalej pomiędzy kęsami. – Ale mówiłeś, że Sarronnyńczycy zabili ci konia. – Przeszedłem Stone Hills na piechotę. Z początku byłem sam. Miałem problemy ze znalezieniem wody, a kiedy spróbowałem szarych kaktusów, rozchorowałem się. Zielone nie były takie złe. Ale po prostu nie mogłem znaleźć dość wody. Dobrze, że Dayala mnie znalazła. – Dayala? – Jest druidką... – Po jego minie, Gunnarze, widać, że musi być kimś szczególnym. – Jak cię znalazła? Tak po prostu poszła do Stone Hills i cię znalazła? Dlaczego? – naciskał Gunnar. Justen dokończył kęs chleba z serem, odnotowując w milczeniu, że ser wydaje się twardszy i grubszy, niż pamiętał. – To ona zsyłała te sny i użyła piasku, żeby mnie odnaleźć. Trochę czasu zajęło leczenie mnie. Nie byłem w najlepszym stanie i oczywiście musieliśmy na piechotę wrócić do Rybatty, gdzie mieszka. Druidzi nie dosiadają zwierząt, ale zwierzęta zazwyczaj noszą dla nich ładunki. – Justen opisał drogę powrotną, pomijając swoje pierwsze spotkanie z wielką puszczą. Kiedy zaczął opisywać pracę Dayali, dźwignął plecak i położył go na kolanach. – Nie wierzycie w połowę tego, co mówię. Biedny Justen stracił wszystko. Oszalał. Proszę. – Pierwsze pudełko podał Gunnarowi, a mniejsze, ciemne, Altarze. Gunnar przełknął, a Justen wyczuł obawę brata, gdy ten sprawdzał ład pudełka. Altara tylko patrzyła... patrzyła... zanim się odezwała: – Nie ma żadnych połączeń. – Nie. Ona je hoduje. – Justen uśmiechnął się szeroko. – W końcu jest druidką. – Potem jego twarz przybrała poważny wyraz. – To nie takie proste. Naprawdę wymaga wysiłku. Po dniu pracy przy drzewach była bardziej zmęczona niż ja po całym dniu w kuźni. – Myślałem, że druidzi nie pracują z metalem. – Ja też, ale jej ojciec jest kowalem. Wykorzystuje żelazo z bagien, ale żyje trochę z dala od reszty. Tylko niewielu druidów może używać mieczy i noży. – Co... – Poczekaj – przerwał Justen. – Mówię i mówię. Teraz wasza kolej. – Ale nie skończyłeś... – Skończę później. Co się wydarzyło po bitwie w Sarronie? Czułem, że biały mag zburzył miasto, ale potem byłem za daleko. – Sarronnyńczycy, poza ludźmi z Berlitos, po prostu poddali się po śmierci tyran. – Altara urwała, żeby napić się soku z zielonych jagód. – Udało nam się powrócić do Rulyarth. Było zamieszanie. Ludzie używali przekupstwa... zabijali... robili wszystko, żeby wydostać się z Sarronnynu. Spora grupa poszła do Suthyi, ale nikt nie myślał, że Suthya długo się utrzyma. Uzyskaliśmy przejazd na Dumie Bristy – na pokładzie, a przez całą drogę padało. Dwóch marynarzy zmarło od ran i zimna. Tak się dzieje, kiedy nie ma uzdrowicieli. – Co się stało z Firbekiem? – Ostatni raz, kiedy go widziałam, odwracał nasze wyrzutnie przeciwko Żelaznej Straży. Według żołnierzy Sarronnynu, którzy uciekli i przybyli tu zeszłej wiosny, prowadził oddział, żeby złupić Rulyarth. – Głos Altary był zimny. – Gunnar był zaskoczony. Myślał, że go zabiłeś. Justen pokręcił głową. – Uderzyłem go nożem, ale walnął Gunnara i uciekł. Wtedy wszyscy lansjerzy zaatakowali wzgórze, a on wypuścił rakiety... na uzdrowicieli. Altara i Gunnar wymienili spojrzenia. – Gunnar sądził, że zrobił to biały mag. – Nie. To był Firbek. Częściowo to moja wina. Próbował trafić mnie, ale rakiety przeleciały obok i poleciały na teren uzdrowicieli. – Justen patrzył w stół. – Clerve, Krytella... nikt z nich nie wiedział, co się stało. Zabiłbym tego gnojka, gdybym miał choćby cień szansy. – Skinął na służącą. – Jeszcze jedna kolejka. – Spojrzał na Gunnara. – Możesz zapłacić? Będę ci mógł oddać za dzień albo dwa. – Nie martw się o to. – Gunnar dotknął jego ramienia. – Cieszę się, że wróciłeś. – Gdy dotarliście do domu... – podpowiedział Justen. – Rada rozmawiała z każdym z nas pojedynczo. – Gunnar zsunął puste kubki na środek stołu, a służąca przyniosła trzy następne i zabrała puste. – Turmin bardzo mnie wypytywał, jak czuć chaos z tak bliska. – I wszyscy udawali, że nic się nie stało – prychnęła Altara. – Poza tym, że Ryltar przepchnął podwyżkę podatków na lokalnych kupców, żeby wzmocnić marynarzy, w razie gdyby byli potrzebni handlowej flocie. – Dlaczego nie cła? – zapytał Justen. – Ponieważ wyższe stawki celne ograniczają handel – warknęła Altara. – Ściągają podatki z naszych kieszeni. Gdzie jeszcze moglibyśmy pojechać po żywność czy towary? Och, oczywiście handlarze zostali uwolnieni. Justen sączył drugie piwo. Jakoś podatki wydawały się tak samo nierealne na Recluce, jak w Naclos wydawała się praca Dayali. – Wygląda na to, że nic się nie zmieniło, od kiedy wypłynęliśmy do Sarronnynu. Tyle że następnej wiosny to samo stanie się w Suthyi. – Nie. Nie stanie się, ponieważ następnym razem Rada nie wyśle nawet ochotników. Będą tylko załamywać ręce – powiedziała Altara. – Aż tak źle? – zapytał Gunnar. – Nie byliśmy za bardzo skuteczni. – Nie. Ty i Justen kosztowaliście ich zaledwie dwie armie i opóźnienie o prawie rok. Ale wszyscy są przekonani, że nic nie możemy. – Altara spojrzała na kubek. – Jestem niemal gotowa zacząć pić piwo albo brandy. Justen zadrżał, myśląc o Krytelli, Clervie i martwej Żelaznej Strażniczce. – Zbyt wiele ładu i zbyt wiele chaosu... – mruknął. – Zbyt wiele ładu i zbyt wiele chaosu? – powtórzył pytająco Gunnar. Justen wzruszył ramionami. – Tak mówiła jedna ze starszych druidek. Nadal o tym myślę. – Ukłucie bólu i błysk światła przeszyły mu czaszkę. – Dużo o tym myślę. Altara i Gunnar ponownie wymienili spojrzenia. – Nie powiedziałeś, jak dotarłeś z Rybatty do Diehl i do domu, i dlaczego tak długo to trwało – podpowiedział Gunnar. – Popłynąłem łodzią w dół rzeki, ale przedtem wiele się wydarzyło... – Justen zaczął opisywać Rybattę oraz współpracę w Naclos. Altara powoli odetchnęła, gdy zaczął mówić, a Gunnar odchylił się lekko na krześle. Justen raz jeszcze próbował ominąć omawianie zniewalającej natury wielkiej puszczy, swoją próbę i więzy z Dayalą. Nie wspomniał również o swych odczuciach niezrównoważenia ładu. Pod pewnymi względami będę na Recluce samotny, pomyślał, bardzo samotny. CI Justen otworzył drzwi. Nic się nie zmieniło. Olejna lampa stała w kącie na biurku; na brązie i szkle klosza nie było nawet drobinki kurzu. Tylko wąskie łóżko było inne, z narzutą i prześcieradłem schludnie złożonym w nogach zamiast na materacu. Położył plecak i otworzył najpierw wewnętrzne okiennice, a potem okno. Jesienny wiatr szeptał w nieruchomym powietrzu o przeszłości. Wyjął z plecaka pozostałe pół tuzina pudełek, każde owinięte w miękkie, podobne do łusek liście, które je chroniły i położył wszystkie na biurku. Poczuł mrowienie w palcach, gdy musnął gładkie ścianki ostatniego pudełka, tam gdzie liść niedokładnie przesłaniał drewno. Mówiło o srebrnych włosach, długich palcach i zielonych oczach. Przez jakiś czas Justen stał nad biurkiem z zamkniętymi oczami. Potem odetchnął głęboko i spojrzał na swo je przybory toaletowe: brzytwę, którą wykuł u Yuala, mydło z Rybatty, miękką chustę do twarzy i małe lusterko w ramce z brązu. Wytrzepał brązowe spodnie oraz tunikę, delikatniejsze od czarnego odzienia, które znowu nosił, i powiesił je na kołkach w szafie. Plecak powędrował na dno szafy, gdzie było jeszcze miejsce na buty, o ile dostanie jeszcze jedną parę czarnych. Z niedużej biblioteczki wziął tablicę do Pojmania oraz pudełko zawierające czarne i białe żetony. Przyjrzał się pudełku, aż nadto świadom łączeń drewna i tego, że nawet najdelikatniejsze dzieło ludzkich rąk wydaje się bliskie przemocy, jakby drewno połączono siłą. Odstawił pudełko i pokręcił głową. Skoro Naclos wydawało się tak nierealne, dlaczego wszystko postrzegał teraz inaczej? Zwrócił wzrok ku kamieniom zewnętrznego muru: wydawały się ułożone zgodnie z ładem. Czy drewno zostało ukształtowane ostrymi narzędziami? Czy, jak Dayala, odczuwa ból z powodu ich użycia? A może po prostu więcej teraz dostrzega? Raz jeszcze omiótł spojrzeniem pokój i wyszedł. Lekkie zagłębienie pośrodku kamiennych stopni wiodących na parter i ulicę przypomniało mu o pokoleniach młodych inżynierów, którzy mieszkali w tych kwaterach. Niemal czuł, jak mężczyźni i kobiety z przeszłości zaglądają mu przez ramię, widział ich naznaczone ładem oblicza zatrzymane w czasie. Było chłodne, jasne popołudnie. Pusty konny wóz przejechał ulicą, turkocąc. Justen zmarszczył brwi na widok woźnicy siedzącego na wozie, a nie idącego obok konia. Zamrugał i wziął głęboki oddech. W połowie drogi ze wzgórza przystanął przed budynkiem szkoły, który zawsze wydawał mu się częścią zbocza, ale teraz raczej odstawał od wzgórza, niż się z nim stapiał. Grupka studentów zebrała się wokół kamiennej ławy przy pomniku Dorrina, szczebiocząc niczym rzadkie ptaki. Przez chwilę stał i patrzył, zanim zawrócił i poszedł dalej do sali inżynierów. Przystanął u stóp schodów, podnosząc wzrok na ocieniony ganek i wyczuwając wzmocnione ładem masy metalu wewnątrz murów, solidniejszych i bardziej niezdarnych, niż pamiętał. Wszedł niskimi schodami do sali i zatrzymał się przed warsztatem. Młoda kobieta, której nie znał, obsługiwała piec i zajmowała miejsce, które niegdyś nazywał swoim, a jej uderzenia na kowadle były czyste i pewne – jak uderzenia wszystkich inżynierów. Tępy zgrzyt frezarki brzmiał mu w uszach, kiedy tak patrzył. – Justen? Co tu robisz? – Ciemnowłosa główna inżynier podeszła ku niemu. Wzruszył ramionami. – Chyba jestem inżynierem. – Przez jakiś czas dawaliśmy sobie radę bez ciebie, Justenie. – Altara się roześmiała. – Az tego, co mówił Gunnar, przynajmniej twoja siostra chciałaby cię zobaczyć. Przypuszczam, że Rada również zechce, gdy tylko się dowiedzą, że wróciłeś. Chciał przecież zobaczyć rodzinę. Więc co robił w sali inżynierów? Justen przebiegł wzrokiem od jednej masy ciężkiego żelaza do drugiej, od kowadła do żelaznej obudowy i delikatnej łopatki turbiny. – Jeśli zechcą cię zobaczyć, zawiozę cię do Wandernaught. Jeśli nie, wrócisz za parę dni. I nie martw się. I tak ci zapłacą. Justen uśmiechnął się z poczuciem winy, zdając sobie sprawę, że jest o wiele bogatszy, niżby się kiedykolwiek spodziewał. Uśmiech zgasł, gdy przypomniał sobie przyczynę tego bogactwa. – Będziesz musiała przyprowadzić konia albo wezmę powóz pocztowy – dodał. – Jestem pewna, że Bractwo albo Rada znajdzie konia, jeśli zechcą cię zobaczyć. A teraz... jedź i powiedz rodzinie, że jesteś cały i zdrowy. – Dziękuję. – Justen odwrócił się powoli. Dlaczego jest taki powolny? Jasne, że rodzice i Elisabet chcieli go zobaczyć, on ich również. Dlaczego więc nie przyszło mu to do głowy? Dlaczego po prostu powtarza stare nawyki? Powoli zszedł po schodach na ulicę, leniwie gładząc palcami podbródek. CII – No cóż... prawie jesteśmy na miejscu. – Severa ściągnęła lekko wodze i wóz pocztowy zwolnił, zbliżając się do poczty. Złamane Koło, dwupiętrowa gospoda z drewna i kamienia, wyglądała niemal tak samo jak podczas ostatniej wizyty Justena w domu, tyle że szprychy złamanego koła na znaku były teraz ciemnobrązowe. Mężczyzna niewiele starszy od Justena, z puszką farby w ręce, pomachał do Severy. Ona odwzajemniła gest. – Kto to? – zapytał Justen, chwytając się brzegu siedziska, gdy Severa zaciągnęła hamulec i wóz zakołysał się, a potem stanął. – Rildr. Siostrzeniec starego Hernona. Powoli odnawiają ten stary dom. Nie był strasznie zrujnowany, ale jeśli nie utrzymujesz gospody, rozpada się. – Myślę, że tak jest ze wszystkim. – Justen podał jej dwa miedziaki, zsunął się ze skórzanego siedzenia i sięgnął na wóz po plecak. Podniósł wzrok na wysokie, rzadkie chmury, które ochładzały popołudnie, nie dając deszczu. Severa włożyła monety do sakiewki, podniosła jedną ze skórzanych pocztowych toreb i postawiła ją na kamiennym chodniku przed domem akurat w chwili, gdy wybiegł z niego młody pracownik pocztowy. – Przepraszam, Severo. Nie słyszałem cię. – Nawet gdybym obudziła demony, Lorn, i tak byś mnie nie usłyszał. – Severa uśmiechnęła się do młodzieńca, który zawstydzony spoglądał na chodnik pod nogami. Justen zarzucił plecak na ramię i wyciągnął dłoń do Severy. – Dziękuję. – Jesteś miłym towarzyszem podróży, Justen. Pozdrów matkę. – Pozdrowię. – Justen odwrócił się i zaczął iść na zachód główną ulicą, obok sklepu z wyrobami z miedzi oraz sklepem z odzieżą i skórami Basty. Jeszcze jeden wóz stał przed Selditem; bednarz i woźnica dźwigali dużą baryłkę obok trzech innych na wozie. – Dzień dobry, Seldit – odezwał się uprzejmie Justen, przechodząc. – Justen! My... nikt... kiedy wróciłeś? – Wczoraj... dotarłem do Nylanu. – Justen przystanął. – Twój tata się ucieszy na twój widok. – Bednarz o potężnych ramionach odkaszlnął. – Mama i siostra też. – Ja też się cieszę, że ich zobaczę. – Justen uśmiechnął się. – Nie zatrzymuję was. Myślę, że zostanę jakieś parę dni. – Przyjeżdża tylko się pokazać... – Seldit pokręcił głową i spojrzał na woźnicę. – Inżynierowie i magowie... nigdy nie mówią... – Zgadza się. – Justen zmusił się do uśmiechu. – Nigdy nie wiesz. Wracamy jak fałszywe miedziaki. – A niech cię. Ciągle jesteś młodym łobuzem... trochę. Justen pomachał i odwrócił się. Przynajmniej Seldit był ten sam, nawet jeśli Wandernaught wydawało się jakby pozbawione głębi, tak jak i Diehl oraz Nylan – choć Nylan było z nich trzech najbardziej stabilne. Mimo to było najbardziej niezrównoważone, niemal zatopione w nadmiarze ładu. Minął dom, w którym mieszkała niegdyś Shrezsan i podszedł do mniejszego budynku. Wydawał się tak nowy, że niemal nie na miejscu; jasnowłosa młoda kobieta i dziecko pracowali w niedużym ogródku. A więc, pomyślał z uśmiechem Justen, Shrezsan i Yousal przeprowadzili się w pobliże domu rodziców, aby być blisko i prowadzić rodzinny interes – handel płótnem i wełną. Ani Shrezsan, ani dziecko nie podnieśli głowy, gdy przeszedł obok i ruszył ku wzgórzom, na których pyszniły się sady grusz i wisien. Za pierwszym zagajnikiem, którego drzewa wydawały się tak samo potężne jak w Naclos, Justen zaczął wypatrywać domu na zachodzie. Gdy minął ostatni wiśniowy sad, pojawił się znajomy dom z czarnego kamienia, kryty dachówką – wyglądał tak samo. Tylko, jak Nylan, wydawał się bardziej solidny. Czy to za sprawą jego mieszkańców? A może dlatego, że stał dłużej niż inne? Justen widział chudą postać ojca na drabinie w odległym końcu sadu, zbierającego jabłka. Smukła Elisabet stała u stóp drabiny, podnosząc w górę koszyk. Odwróciła się w stronę Justena i upuściła kosz, rzucając się szaleńczym biegiem ku bratu. – Justen! Justen! Ojcze! Wrócił! Wrócił! Siła uścisku Elisabet nieomal zwaliła Justena z nóg na kamienny murek przy drodze. – Wiedziałam! Wiedziałam, że przyjedziesz! – Ukryła twarz na jego ramieniu. Mimowolnie Justen zdał sobie sprawę, że jest prawie tak wysoka jak on, że nie jest już niezdarną dziewczyną, ale młodą kobietą. Uściskał ją. – Cieszę się, że przyjechałem. Horas podążał za córką spokojniejszym krokiem i przystanął na skraju drogi, czekając, aż Justen wypłacze się z objęć siostry. – Zmieniłeś się – brzmiały pierwsze słowa ojca. – Bardzo. – Tak. To był długi rok. – To ciągle Justen – powiedziała Elisabet. – Można by nawet powiedzieć, że bardziej Justen niż kiedykolwiek. – W słowach Horasa czuć było ciepło i ironię. – Gdzie matka? – U Nerli, pomaga jej urządzać własną kuźnię. Mówiła, że wróci po południu. Powiedziała, że nie będzie odwalała całej ciężkiej roboty dla dawnej czeladniczki. Roześmiali się, widząc, jak Horas naśladuje Cirlin. – Oczywiście, teraz będzie musiała znaleźć nowego czeladnika, chyba że... – Ojciec spojrzał rozmyślnie na Justena. – Kto wie? – Syn wzruszył ramionami. – Myślę, że jabłka mogą trochę poczekać. Chodźmy się czegoś napić. Zostało nawet trochę piwa i... – Jest ciemne ciasto z prawdziwą melasą! – wykrzyknęła Elisabet. – Czy Gunnar przyjedzie? – zapytał Horas. – Chyba tak, ale za parę dni. Musi dokończyć coś z Turminem i powiedział, że przez jakiś czas powinniście mieć mnie tylko dla siebie. Moim zdaniem bał się, że lepiej gram w Pojmanie. – Justen uśmiechnął się przelotnie. – A grasz? – zapytała siostra. – Nie. Nie grałem od czasu wyjazdu z Sarronu, a to było rok temu. W każdym razie nie sądzę, żebym był lepszy. Horas się odwrócił, a dwoje dzieci poszło za nim kamienną ścieżką do osłoniętego ganku. Czekał przy drzwiach domu, gdy Justen i Elisabet weszli na werandę. – Sok z krasnokrzewu i piwo, tak? – Tak. – Tak. – Elisabet opadła na stołek u kolan Justena i podniosła wzrok na brata. – Co się stało? Justen roześmiał się. – Poczekaj, aż wróci ojciec. Pewnie też chce posłuchać, a nie chcę dwa razy powtarzać tej samej historii. – W takim razie poczekaj, aż wróci mama i będę musiała pomóc przy kolacji, a wtedy nigdy nie usłyszę wszystkiego. – Usłyszysz wszystko. – Justen zmierzwił jej jasną czuprynę. – Ścięłaś włosy. – Długie przeszkadzają, a poza tym nie chcę wyglądać jak zarodowa klacz, a tak wyglądają wszystkie dziewczyny z długimi włosami. – Mocne słowa, młoda damo. – Horas podał Justenowi wyższy kubek. – Prawdziwe! – Elisabet wzięła niższy kubek ze zniszczonej drewnianej tacy. – Lidia już mówi, ile będzie miała dzieci! Justen i ojciec uśmiechnęli się przelotnie do siebie. – I nie uśmiechajcie się tak. Wiem, czego chcę. – W to wierzę. – Justen napił się piwa, przez chwilę trzymając je w ustach. Z zadowoleniem stwierdził, że piwo ojca było tak samo łagodne jak to w Naclos, i pozwolił mu spłynąć do gardła. – Hmm, myślę, że twoja matka właśnie tu skręca – odezwał się Horas. – Poczekamy więc z twoją opowieścią, aż tu dojdzie. – Mówiłam ci. – Elisabet spojrzała na Justena. – W tym czasie możemy ci opowiedzieć, co tu się wydarzyło. – Niewiele – zauważyła Elisabet. – Posadziłem trochę sadzonek w obu sadach, a dom Shrezsan i Yousala chyba widziałeś. Justen skinął głową. – Naprawiają Złamane Koło, a Niteral przejął teren starego Kayłerta. Mówi, że szykuje go dla Huntala... – to chłopak, który chodził z Gunnarem do świątynnej szkoły. On i Mara mają dwie dziewczynki i nie podoba im się życie rybaków. Wrócili więc do gościnnego domu Niterala, ale jest naprawdę mały... – Ryby... bleee – wtrąciła Elisabet. – Ktoś musi łowić ryby. – Sady są lepsze. – Nie, jeśli nie masz w rodzinie maga pogody albo nie lubisz robaków – zauważył Horas. Elisabet wstała, zbiegła z ganku i pomknęła ścieżką na powitanie Cirlin. – Justen jest w domu! Wrócił! Horas i Justen spojrzeli po sobie. – Ciągle jest dziewczynką – powiedział Justen. – Myślę, że już niedługo. Justen wstał i objął matkę w niedźwiedzim uścisku, gdy weszła na zadaszony ganek. – Co za miła niespodzianka! Ale Gunnar był cały czas pewien, że wrócisz. – Wiedział więcej ode mnie. Horas zniknął na chwilę w domu i pojawił się z następnym piwem w chwili, gdy Justen wypuścił matkę z objęć i Cirlin usiadła na wąskim bujanym fotelu w kącie. – No, dobrze. Chcę wszystko usłyszeć – oznajmiła Elisabet. – Czekałam i czekałam. – Myślę, że Justen jest głodny. Może poczekamy, aż zjemy kolację... Justen uchwycił błysk w oku Horasa. – Ojcze! Ty... po prostu się drażnisz. Cirlin pokręciła głową. – Czasami jesteś zbyt prędka, córko. – Może i tak, ale Justen obiecał, że wszystko usłyszę. Justen poklepał ją po ramieniu. – Usłyszysz wszystko to, co inni. – Pociągnął solidny łyk piwa, zanim zaczął. – Jestem pewien, że Gunnar opowiedział wam wszystko, co się wydarzyło w Sarronie do chwili ostatecznej bitwy. Zacznę od tego... Słońce dotykało szczytów niskich wzgórz za sadem jabłoni i grusz, kiedy Justen pokrótce opisał im swą podróż przez Candar. – ...a kiedy statek przybił do nabrzeża w Nylanie, czekali tam na mnie Gunnar i Altara. Poniewczasie przypomniał sobie coś i sięgnął po plecak, wydobywając z niego trzy pudełka Dayali, które dla nich odłożył. Pierwsze wręczył Elisabet. – Dayala je przysłała. – Następne podał Horasowi i Cirlin. – Jakie piękne! To dla mnie? Naprawdę dla mnie? Justen skinął głową. – Dla ciebie, Elisabet. Horas przyglądał się splecionym włóknom pudełka, po czym położył je delikatnie na stole obok siebie. Cirlin postawiła swoje przy pudełku Horasa. – Jest utalentowana, prawda? – Tak. – I ocaliła cię w Stone Hills, a potem upewniła się, że bezpiecznie wrócisz do domu? Wiele jej zawdzięczamy, prawda? – Horas mówił cichym głosem. Justen przełknął. – Nie tak wiele, jak myślicie. Wszyscy jesteśmy schwytani w sieć przeznaczenia Aniołów. – Kochasz ją, prawda? – Tak. – Ale ona jest druidką – zaprotestowała Elisabet. Ja też, pomyślał Justen, ale nie powiedział tego od razu. – Ona jest druidką, a ty jesteś z Recluce! – Elisabet przeniosła wzrok z Justena na rodziców. – Nie jesteś druidem. Nie możesz nas zostawić. – Jestem druidem. Teraz. Horas pokiwał głową, a za nim Cirlin. – Nie zostaniesz, prawda? – zapytał Horas. – Oczywiście, że zostaje. Dopiero co przyjechał – upierała się Elisabet. – Zmieni zdanie. Musi. – Zostanę przez kilka dni. Altara twierdzi, że Rada może zechcieć mnie widzieć. – Jestem pewna, że zechce. – Cirlin napiła się z wysokiego kubka. – Chociaż to przychodzi na nas wszystkich. Wracasz do Naclos? – Nie rozumiem. – Elisabet spoglądała od jednego rodzica do drugiego. – Prawie zginął w Candarze, a wy najwyraźniej myślicie, że zaraz tam wróci. – Myślę, że nie zaraz. Czy to tylko ta druidką? – zapytał Horas. – Nie mogła zaczarować Justena. Powiedz, że nie, Justen. – Nie. Będę musiał pojechać do Fairhaven. Oczy Elisabet rozszerzyły się jeszcze bardziej. – Nic z tego nie ma sensu. Czy możecie mi wyjaśnić, o czym mówicie? – Spójrz na mnie, Elisabet. Spójrz na mnie zmysłami ładu. Przez chwilę Elisabet wpatrywała się w brata, a potem odwróciła wzrok. Zadrżała i wlepiła oczy w podłogę. – Teraz, dziewczyno, powiedz nam, co zobaczyłaś – poprosił Horas. – On... jego ład... nie ma w nim chaosu, który nie byłby związany. Nawet Gunnar ma drobinki wolnego chaosu. Justen nie – wyjąkała Elisabet i w końcu podniosła wzrok. – To coś... – Przełknęła, nie kończąc zdania. – O to ci chodziło. Ci druidzi coś zrobili. Dlaczego? – Tak. O to mi chodziło. Ale oni nic nie zrobili. Ja musiałem coś zrobić. Chodzi o... wszystko. – Justen wiedział, jak pretensjonalnie brzmiały te słowa, ale to nie umniejszało ich prawdziwości. – Przez jakiś czas jeszcze tu będę. Mam dużo do zrobienia. – To dobrze! – wykrzyknęła Elisabet. – Nie mogę powiedzieć, żebym się nie cieszyła – dodała Cirlin. – Więc skoro już to ustaliliśmy, to może zajmiemy się kolacją? – zapytał Horas. Burczenie w brzuchu Justena było odpowiedzią. Uśmiechnął się. – Justen! – krzyknęła Elisabet z udawanym oburzeniem. Wzruszył ramionami z uśmiechem, gdy ojciec odwrócił się w stronę kuchni. Ale oczy go piekły i spojrzał na aż nazbyt znajome i aż nazbyt obce drzewa jabłoni, rysujące się w narastającym półmroku. CIII – Przykro mi, że musiałam skrócić twój pobyt u rodziny. Rada bardzo nalegała... – Altara... – Justen przerwał głównej inżynier, która najmniej piąty raz przepraszała podczas trzydniowej podróży z Wandernaught. – Nie skróciłaś go, a zatrzymamy się tam w powrotnej drodze. Nie martw się. – Ależ martwię się. Nie widzieli cię od ponad roku. Justen odetchnął głęboko, myśląc o tym, co czeka go po spotkaniu z Radą. Powrót do Candaru nie będzie łatwy, ale nie widział wielkiego wyboru, kiedy tak ów wychwalany ład Recluce wydawał się tak płytki... tak jednostronny. – Nie powiedziałeś mi wszystkiego. – Nie. – Co stało się z tym beztroskim Justenem, który nazywał broń przeżytkiem? – Nadal jej nie noszę, jak zauważyłaś. – Starał się nadać głosowi lekkie brzmienie. – Wtedy to była gra. Teraz mówisz poważnie. – Altara wskazała czarną budowlę na skarpie po prawej przed nimi. – Oto Czarne Domostwo. Pięć czarnych budynków wydawało się wrastać w potężną skałę, która pokrywała większość Recluce, a mimo to Justenowi wydawały się niezrównoważone, jakby miały przewrócić się na bok. Zmrużył oczy i pokręcił głową, ale odczucie nie mijało, gdy podjechali bliżej. Niemal czuł, jakby wcielony w kamienie pradawny ład miał na niego spaść. Odetchnął głęboko, ściągając wodze przed niedużą starą stajnią. Zsiadł z konia i poklepał go po szyi, a ogier zarżał łagodnie. – Przebyłeś długą drogę od tamtego młodego inżyniera, który ledwie mógł dosiąść szarego kucyka. – Altara roześmiała się, zsiadając z kasztanowego wałacha i podając wodze młodzikowi w czerni, który czekał na nich. Justen podał wodze młodej kobiecie, a gdy ogier parsknął i spłoszył się, przesłał mu subtelny strumień ładu. – Spokojnie, staruszku – powiedział. Ogier zarżał i uspokoił się. Dziewczyna się cofnęła, choć Justen uśmiechnął się do niej pocieszająco. Przeszedł płytką kałużę, która utworzyła się w zagłębieniu na starych kamieniach. Deszcz nie padał aż do Alberth na południu, gdzie zatrzymali się zeszłej nocy. – Którędy? – Justen skinął głową ku chodnikowi po prawej. – Tędy. – Altara wskazała w lewo na drogę, która okrążała stajnię i poprowadziła ich na południową stronę domostwa obok tarasu. Ścieżka biegła pomiędzy pradawnym dębem i tarasem. Przed nimi lśnił srebrem letniego poranka Ocean Wschodni. – Myślisz, że Radę naprawdę interesuje, gdzie byłem? – Justen wszedł na stopnie tarasu i podszedł do zamkniętych drzwi z ciemnej sosny. – Oczywiście, że nie. Jesteś jedynym od co najmniej pięciu pokoleń inżynierem czy magiem, który był poza portem w Diehl. Jednym z niewielu, którzy przeżyli Stone Hills, i jedynym, którego projekt wzmocnionych ładem grotów kosztował białych prawie całą armię. Dlaczego mieliby się interesować biednym małym Justenem? – Altara wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Pomyślałem, że zapytam. – Jeśli musisz już udawać głupka, nie rób tego aż tak dobrze. Justen odwzajemnił uśmiech i zastukał w drzwi, które otworzyły się, gdy tylko opuścił rękę. Kobieta w marynarskiej czerni z obosiecznym mieczem pradawnego i upadłego Westwind czekała. – Justen, inżynier. Jestem tu... – Spojrzał na Altarę. – W odpowiedzi na prośbę radcy Jenny. Jestem główna inżynier, Altara. – Witajcie w Czarnym Domostwie. – Marynarz uśmiechnęła się uprzejmie. – Wejdźcie, proszę. – Cofnęła się i gestem dłoni wskazała pokój za niewielkim foyer. – Jeśli zechcecie usiąść, radcy za chwilę będą gotowi na wasze spotkanie. Ściany foyer były gładkie, tak jak pamiętał Justen z czasów, gdy wiele lat temu nauczyciel pokazywał mu domostwo. Najwyraźniej założycieli nie interesowały dekoracje, a ich następcy zostawili domostwo tak samo proste i bezbarwne, jak było pierwotnie. W poczekalni stało prawie pół tuzina krzeseł z czarnego dębu i niski stół, ale krzesła były puste. Altara zajęła jedno przy oknie, skąd mogła widzieć skraj Oceanu Wschodniego. Justen podszedł do biblioteczki zawierającej jakieś dwadzieścia tomów. Przebiegł wzrokiem po czarnych okładkach bez tytułów. – Usiądziesz? – Jechaliśmy przez całe pięć dni. Nie jestem lepszym jeźdźcem niż rok temu. – Minął już ponad rok i jesteś o wiele lepszy. – Nie bardzo, ale masz rację. Wydaje się o wiele dłużej. – Jesteś dużo starszy. – Przejście Stone Hills postarza – roześmiał się Justen. – Napiłbym się teraz ciemnego piwa. – Nadal pijasz to świństwo? – Czemu nie? Jest dobre. – Ale teraz jesteś bardziej uładzony. Bardziej przypominasz swojego brata albo Turmina. – Lubię piwo. Marynarz stanęła przy drzwiach Komnaty Rady, odchrząkując cicho. – Inżynierowie, radcy zobaczą się z wami. Justen podążył za Altarą do komnaty wyłożonej ciemną boazerią, zerkając ku portretom po obu stronach okien – Megaery oraz Creslina, założycieli – i ku trzem postaciom za stołem Rady. Pośrodku stała starsza, ciemnowłosa kobieta, po jej prawej ręce mężczyzna o rzadkich brązowych włosach, a po lewej rudowłosa kobieta w wieku zbliżonym do Altary. Starsza kobieta skinęła głową. – Jestem Claris. Dziękuję za przybycie, inżynierowie. To Ryltar... i Jenna. Rudowłosa potwierdziła swoje imię lekkim skinieniem głowy. Ryltar ukłonił się zdawkowo. – Siadajcie, proszę. Justen zajął miejsce po prawej: wygodny, choć zniszczony fotel z czarnego dębu naprzeciwko rudowłosej. Altara usiadła na wprost Claris. – Główna inżynier powiedziała nam, jak dotarłeś do Sarronu i co się tam wydarzyło... o wyniku bitwy, ale nie wiemy, co stało się z tobą po bitwie. – Od czego powinienem zacząć? Po tym, jak Firbek próbował obrócić przeciwko nam rakiety? – To już wiemy – uciął ostro Ryltar. – Dlaczego nie wycofałeś się z innymi? Jak was rozdzielono? – Biali tak szybko weszli na wzgórze, a ja nie miałem konia. Nie zostało mi też wiele sił. Naciągnąłem więc wokół siebie tarczę światła... Ryltar skinął głową, żeby mówił dalej, i Justen ze szczegółami opisał drogę, którą podjął przez rzekę Sarron, i opowiedział o tym, jak każda próba przejścia pchała go w głąb Sarronnynu, aż znalazł się na południe od Clynyi. – Dlaczego podjąłeś próbę przejścia Stone Hills? – zapytała starsza radczyni, Claris. – Nie miałem wielkiego wyboru – zaczął oschle Justen. – Ścigało mnie kilkudziesięciu lansjerów i co najmniej jeden biały mag i nie mogłem pozbyć się tego przeklętego kruka... – Opisał, jak przy każdej próbie dotarcia do mostu w Clynyi spychało go na południe i wschód, żeby uniknąć schwytania. – Czy druidzi byli... pomocni? Chodzi mi o to, jak cię odnaleźli? – zapytała rudowłosa radczyni. Justen zmarszczył brwi. – Trudno to wyjaśnić. Ocalili mnie w Stone Hills. Nie zdołałem ich przejść... – Jak daleko zaszedłeś, młodzieńcze? – przerwał radca o rzadkich włosach. – Pod koniec nie mogłem już tego wymierzyć, panie. Jeśli mnie pamięć nie myli, przetrwałem jakieś dziesięć albo dwanaście dni, zanim upadłem. – I nie miałeś żadnej specjalnej pomocy? – Wiem, że to brzmi głupio. Wszedłem do Stone Hills z kocem, ubraniem na grzbiecie i butelką wody. Wtedy wydawało się to o wiele bardziej rozsądne niż w tej chwili. Przypuszczam, że pościg białego maga może tak wpłynąć na rozsądek. – Justen uśmiechnął się lekko, odnotowując chłodne spojrzenie starszej radczyni skierowane ku Ryltarowi. – Przetrwałeś dwanaście dni na butelce wody, a nawet nie jesteś magiem? – Ryltar... – Jenna, próbuję tylko sprawdzić, czy nasz inżynier jest tym, za kogo się podaje. – Nie – odparł Justen. – Jeden rodzaj kaktusa, zielony, miał wodę w miąższu. Tak samo jak szare, ale po nich czasem chorowałem. Dwa razy znalazłem niewielkie zagłębienie wody w skale. Mam pewien zmysł ładu. Nie mógłbym być inżynierem, gdybym go nie miał. – A więc przetrwałeś dwanaście dni na wodzie, którą znalazłeś? – Mogłoby być dziesięć... a może czternaście. Nie myślałem wtedy jasno. – I co się stało? – Upadłem i nie mogłem wstać. – Justen wzruszył ramionami. Altara uśmiechnęła się na to suche stwierdzenie. – I? – naciskał Ryltar. – Kiedy się ocknąłem, ktoś mnie odnalazł i próbował zmusić do picia. Była to jedna z Naclanek. – Jedna z druidów? Justen skinął głową. – Więc, tak po prostu, ocalili cię, nakarmili i odwieźli do Diehl, a potem odesłali do domu na Recluce, zdrowego i wyleczonego? – prychnął Ryltar. Justen odetchnął głęboko, przerwał i zamiast odpowiedzieć, wysunął ku Ryltarowi zmysł ładu. Lekka zmarszczka przecięła mu czoło; nie był to właściwie chaos, ale... coś. Nieład na granicy... – Wydajesz się niezadowolony, Justenie – powiedziała Claris. – Nie... – Justen spróbował zebrać się w sobie. – Mógłbyś wyjaśnić, co się wydarzyło w Naclos? – zapytała łagodnie Jenna. – No cóż, wróciliśmy na piechotę. Oni nie jeżdżą konno. Konie wożą dla nich ładunki, ale druidzi twierdzą, że mają z nimi umowę. – Szedłeś do Diehł na piechotę? – Ryltar znowu podniósł głos. – Przez pół Candaru... po tym, jak ledwie przeżyłeś Stone Hills? – Ryltar... – ...prosi, żebyśmy wiele przełknęli... – Może mógłbyś to przełknąć, gdybyś mniej mówił, a więcej słuchał – warknęła Jenna. – Jenna – łagodziła Claris. Justen znowu wziął głęboki oddech. – Po pierwsze, przez wiele dni nigdzie się nie ruszałem po tym, jak mnie odnaleźli. Potem szliśmy tylko parę kayów dziennie. Doszliśmy do miejsca zwanego Rybattą. Leży nad rzeką i później popłynęliśmy łodzią w dół rzeki do Diehl. Trochę trwało, zanim doszedłem do siebie. – ...nie wątpię. – Może opowiesz nam o Naclanach? – Wierzą w swoją wersję Legendy, powiedziałbym, choć nigdy mi tego dokładnie nie wyjaśnili. Żyją w harmonii ze wszystkimi żywymi istotami... nie zabierają życia nawet roślinom, bez powodu... wydają się długowieczni... W miarę wyjaśnień sceptycyzm na twarzy Ryltara stawał się coraz bardziej wyraźny. W końcu Claris podniosła rękę. – Wydajesz się raczej niezadowolony, Ryltarze. – Bo jestem. Jak mamy w to uwierzyć? – Nie wyczuwam żadnego chaosu. A ty? – Skąd mamy wiedzieć? Potrzebujemy specjalisty – parsknął znowu Ryltar. – Dlatego kazałeś czekać Turminowi? – zapytała Jenna. Ryltar zaczerwienił się. – Justenie, przy tym wszystkim, co się dzieje i co się stało z jego siostrzeńcem, możesz zrozumieć obawy radcy Ryltara, że jesteś teraz jakoś powiązany, być może wbrew swej woli, z Fairhaven? – Głos Claris był łagodny. – Rozumiem obawy radcy. – Justen wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Domyślam się, że chcecie, aby szlachetny Turmin sprawdził mój stopień... ładu? Nie mam z tym problemów. – Turmin może mieć, pomyślał Justen, a usta mu drgnęły. – Wydajesz się czymś rozbawiony. – Ryltar skinął na kobietę marynarz przy drzwiach. – Jestem. Myślę, że Turmin uzna mnie za bardzo... uładzonego. Druidzi nie pozwoliliby mi się zbliżyć nawet do Diehl, gdybym taki nie był. Ryltar wykrzywił się w uśmiechu, gdy do komnaty wkroczył Turmin. Justen wstał i ukłonił się czarnemu magowi. Pozostali również. – Zechciałbyś? – Claris skinęła na Ryltara. – Obecny tu Justen najwyraźniej spędził niemal pół roku w Naclos i niedawno powrócił. Najwyraźniej jestem jedynym, który obawia się, że nie jest tym, za kogo się podaje. – To absolutnie zrozumiałe przy twojej... odpowiedzialności. – Turmin skłonił się radcy. Nikły rumieniec zabarwił policzki Ryltara, a Justen stłumił uśmiech. Turmin nie był niczyim narzędziem. Mag odwrócił się do Justena. – Masz coś przeciwko, panie? Zanim odpowiedział, Justen uchwycił grymas na twarzach Claris i Ryltara. – Nie, panie. Turmin uśmiechnął się, wysuwając zmysły ładu, a młody mag ten wyczuł coś, ale o wiele bledszego niż czarna mgła, która otaczała Dayalę, a zwłaszcza pradawnego Anioła. Mag przelotnie zmarszczył brwi, po czym skinął głową. Po paru chwilach odwrócił się do trojga radców za stołem. – Za pozwoleniem, radcy, ten młodzieniec wykazuje więcej podstawowego ładu niż ktokolwiek na Recluce. Nawet przebywanie w jego pobliżu sprawiłoby ból przeciętnemu białemu. – Czy to może być jakaś sztuczka? – naciskał Ryl tar, – Radco, za pozwoleniem, jesteś o wiele bliższy białym niż on. Nie znam żadnego sposobu na symulowanie ładu. A ty? – Dziękujemy, Turminie – odezwała się Claris. – Doceniamy twoją pomoc. – Do usług, radcy. – Turmin skinął głową, lekko pokłonił się Justenowi i mrugnął za plecami trójki radców. Jenna zakryła usta i nikły uśmiech. – Mamy jeszcze parę pytań – dodała Claris, gdy za Turminem zamknęły się drzwi. – Myślisz, że Nadanie będą walczyli z białymi? Justen znowu odetchnął głęboko. Zapowiadał się długi ranek. – Z tego, co wiem, nie walczyli ostatnio, ale wątpię, czy Fairhaven chciałoby najechać Naclos. Puszcza jest niemal nie do przejścia, poza ukrytymi szlakami. Armia nie da rady przemierzyć Stone Hills, a kraj wytwarza niewiele rzeczy, które przydałyby się białym. – Jak zamierzają uniknąć skutków chaosu? Justen napił się wody, zanim rozważył odpowiedź. W samej rzeczy, jak? – Wierzą, że siły równowagi w końcu naprawią sytuację... – Wspomagane przez jednego inżyniera imieniem Justen, jak podejrzewam, dodał w myśli. Pytania padały dalej, a on odpowiadał zgodnie z prawdą i swoją wiedzą, choć wszystkie zwodziły Radę, która nie pojmowała, że zbyt wiele ładu przedstawia takie samo zagrożenie jak zbyt wiele chaosu. CIV Justen przesunął się w siodle i otarł czoło, choć letni żar był o wiele mniej natarczywy niż w Stone Hills późną jesienią. Mimo woli zastanawiał się, jak cokolwiek przetrwa tam lato. Wraz z myślą o Stone Hills obraz twarzy Dayali przepłynął mu przed oczami. Czy powinien napisać? Jak dostarczy list? I co mógłby przekazać słowami? Och... Dayalo. Tęsknię za tobą... Nikły cień przeciął drogę, gdy pierzasta biała chmura na chwilę przesłoniła słońce. Czyżby poczuł w odpowiedzi jakieś ciepło, czy to tylko nadzieja? Justenowi zaburczało w brzuchu. A kopyta ogiera stukały na kamieniach Wielkiego Traktu, memoriału wielkiego Creslina. – Myślisz, że tawerna jest już otwarta? Altara milczała, od kiedy wyjechali ze stajni Czarnego Domostwa. Teraz odchrząknęła, zanim się odezwała, i spojrzała ku owczym pastwiskom na zachód od drogi. Każda łąka pyszniła się odporną trawą, która rosła tylko na Recluce, i każda oddzielona była od sąsiedniej niskim murem z ciemnych kamieni. – Tawerna... chyba tak. Obok nich przetoczył się rolniczy wóz wyładowany porządnie ułożonymi koszami ziemniaków, zmierzający do portu na Krańcach Lądu. – Dzień dobry, magistrze, magistra. – Kobieta na siedzeniu woźnicy skinęła głową. – Dzień dobry. – Dzień dobry. Kiedy wóz był już daleko, Altara przez chwilę patrzyła na Justena skupionym spojrzeniem zielonych oczu. – Zmieniłeś się. I nie tylko w widoczny sposób. – Podejrzewam, że pościg białego maga przez pół Sarronnynu i bliska śmierć w Stone Hills mogły wywrzeć pewien wpływ. – To raczej coś więcej, młody Justenie, tylko że nie jesteś już taki młody. – Altara patrzyła na południe wzdłuż kamiennego Wielkiego Traktu. – Z pewnością zaniepokoiłeś radcę Ryltara. – Jest w nim coś... – Justen leniwym gestem pogładził szyję ogiera. – Na pewno nie dajesz do zrozumienia, że jeden z naszych wielkich i potężnych radców być może nie jest tak doskonale uładzony? – Turmin to zrobił – roześmiał się Justen. – Ale zastanawiam się, jak byś coś takiego udowodniła? Nawet jeśli tak się sprawy mają. – Patrzysz zbyt głęboko, Justenie. Co ze zwykłą korupcją? Ktoś z rodziny Ryltara jest w Radzie przez ostatnie dwa pokolenia. – Nie mogę uwierzyć, że ktoś mógłby kupić miejsce w Radzie bez niczyjej wiedzy. – Oczywiście, że nie. Ale jeśli wielka handlująca rodzina z Nylanu wspiera i zasila fundusze Rady... – Och... – Justen pokiwał głową. Mimo to Ryltar nie czuł się w porządku. Korupcja? Kto i za co płaciłby Ryltarowi? I dlaczego? – Co Rada zrobi w sprawie Suthyi? – Justen znowu poklepał szyję ogiera. – Nic. Berlitos to kupa popiołów, a po upadku Sarronu i spaleniu Berlitos Rada najwyraźniej nie ma ochoty działać. Poza tym biali nie zrobili żadnego ruchu. – A więc Rada nic nie zrobi? Ciekaw jestem, czy ktoś zapłacił Ryltarowi za powstrzymanie wszelkich działań. – Justen... to poważne oskarżenie. – Nie oskarżam, zastanawiam się tylko. Poza tym jak byś się dowiedziała? Zyski z handlu na statkach są trudne do wykrycia. – Wszystko jedno... – Altara pokręciła głową. – Nie sądzę, żeby płacili Ryltarowi. Nigdy nie chciał się mieszać do spraw Candaru. – Idioci... – mruknął Justen. – Zgadzam się. Ale dlaczego tak myślisz? – Biali umocnią panowanie nad Sarronnynem, wyślą swoich tajnych magów i podkopią wiarę ludzi w ład, a Suthya upadnie tak jak Sarronnyn. – Chcesz wracać do Candaru, żeby ich powstrzymać? Justen uśmiechnął się blado, ale nie odpowiedział. – Ciemności. Naprawdę o tym myślisz, prawda? – Myślisz, że tawerna jest otwarta? – Justen wskazał wioskę, do której się zbliżali. – Jeśli twój żołądek wytrzyma jeszcze trochę, kuchnia w Extinie jest lepsza, a i tak nie ma jeszcze południa. – Altara zmusiła się do śmiechu. – A ciemne piwo uważane jest za jedno z najlepszych. – Wypiłbym kufel dobrego ciemnego piwa. – Raz jeszcze poklepał kark ogiera, mając nadzieję, że piwo nie będzie zbyt gorzkie i nie pozostawi smaku, którego nie zauważał, dopóki nie skosztował piwa w Naclos. – Zdecydowanie. CV – Dobrej nocy, synu. – Horas pomachał mu lekko, idąc korytarzem do sypialni. Justen zamknął drzwi i spojrzał na lampę w uchwycie na ścianie. Czy naprawdę jej potrzebował? Podszedł i zdmuchnął ją delikatnie, żeby oszczędzać oliwę. Potem ściągnął buty, ułożył poduszki pod ścianą i usadowił się na łóżku. Podłożył ramiona pod głowę i wyciągnął stopy poza łóżko, w którym spał przez tyle lat, zanim wyjechał do Nylanu, aby zostać inżynierem. Kim teraz jest? Trochę inżynierem, trochę druidem, trochę uzdrowicielem i trochę... kto wie kim? Usłyszał powiew wiatru w żółknących liściach drzew i zmarszczył brwi, przypominając sobie dawne słowa Gunnara: Udało ci się odwrócić ład w chaos. Ale szara magia musi działać w obie strony. Czy potrafisz obrócić chaos w ład? Czy praca z chaosem jest całkowicie zła, jeśli celem jest ład? Zadrżał. Ilu ludzi zniszczyło siebie w ten sposób? Ale jeśli powstrzymałby chaos w ryzach ładu – tak jak przy uzdrawianiu, którego nauczyła go Dayala, czy powstrzyma chaos zamknięty w ładzie własnego ciała? Fałszywy ołów? Magistra Gerra wspomniała kiedyś, że fałszywy ołów łączy ład i chaos, ale bywa niebezpieczny. Mimo że znajdował się w żółtym proszku, trudno było go znaleźć, a jeszcze trudniej zamienić w czysty metal. Coś zaskrobało do drzwi. Uśmiechnął się, wyczuwając po drugiej stronie siostrę. – Wejdź, Elisabet. – Jest ciemno. – Nie potrzebujesz światła. Żaden mag nie potrzebuje. Spójrz tylko. – Och, Justen. Wszystko psujesz. – Dlatego, że wiem, iż widzisz bez światła? – Justen. – Matka wie, że nie śpisz? – Nie miałaby nic przeciwko. Ojciec też nie. – Elisabet opadła w kąt łóżka, a Justen przesunął stopy. – Opowiedz mi o Dayali. Jaka ona jest? – Dlaczego chcesz wiedzieć? – Justen uśmiechnął się w ciemnościach. – Justen, zakochałeś się w druidce, a ja mam nie być ciekawa? Czy ona ma swoje drzewo, tak jak w starych baśniach? – Raczej nie. Większość druidów mieszka w wielkiej puszczy Naclos i nie lubi jej opuszczać, ale nie wszyscy. Ojciec Dayali jest kowalem, i kilkakrotnie w przeszłości podróżował do Sarronnynu. A ich domy naprawdę wyrastają z drzew. Dayala pracuje przy mniejszych drzewach i robi pudełka. – Już mi o tym mówiłeś. Jak ona wygląda? – Hmm, jest prawie tak wysoka jak ja i ma srebrne włosy i zielone oczy. I subtelne poczucie humoru, które trudno opisać. Z początku trudno mi było ją zrozumieć, ponieważ Nadanie mówią oryginalnym językiem Świątyni. – Czy wygląda jak Llyse na obrazie w starej zbrojowni? – Hmm. – Justen próbował przypomnieć sobie obraz ukazujący siostrę wielkiego Creslina w bojowym rynsztunku. – Nie ma tak kręconych włosów jak Llyse ani tak szerokich ramion. Och, i nie nosi butów. W ten sposób pozostaje w kontakcie ze wszystkim wokół siebie. – Nosi ubranie? – Elisabet – Justen udawał, że gani siostrę. – Musi mieć coś, co cię pociąga. – Nosi ubranie, zazwyczaj spodnie i koszulę. Srebrnobrązowego koloru. – Czy jest dobrą kochanką? Justen zakrztusił się. – Jest? – Elisabet, myślę, że to sprawa pomiędzy mną a Dayalą. – Jest dobrą kochanką. Bardzo jest mądra? – W niektórych sprawach o wiele mądrzejsza ode mnie. – O rany. – Elisabet podciągnęła kolana pod brodę. W końcu spytała: – Jak długo zostaniesz? – Jeszcze parę dni, może krócej. Z pewnych powodów powinienem wracać do Nylanu. – Chodziło mi o to, kiedy wracasz do Candaru. Justen wzruszył ramionami. – Nie wiem. Nieprędko. Zbyt wiele jest do zrobienia. Nie wiem nawet, jak zrobię to, co trzeba zrobić. – To dobrze. Mam nadzieję, że to potrwa. Dlaczego Dayala nie przyjedzie tutaj? – Rozmawialiśmy o tym. Dopóki nie dokończę mojego... zadania, nie wrócę tam. – Justen, nie wyglądasz na szczęśliwego, kiedy mówisz o tym zadaniu. – Bo nie jestem. Trzeba je wykonać, ale nie skaczę z radości z tego powodu. – Dlaczego musisz to zrobić? – Zauważyłaś kogoś poza Altarą, Gunnarem albo mną, kto troszczyłby się o to, co robi Fairhaven? Na tyle, żeby zrobić coś poza ignorowaniem białych? – Ojciec mówi, że każdy sądzi, iż Recluce będzie bezpieczna, jeśli nawet podbiją cały Candar. – Prawdopodobnie przez jakiś czas. – A więc dlaczego... – Robiłem strzały o grotach wzmocnionych ładem, Elisabet. Zabiły wielu niewinnych ludzi. Czasami jeszcze śnią mi się koszmary. To problem zła. Chaos niekoniecznie jest zły, ale biali są złem, ponieważ chcą siłą narzucić swoje sposoby. Jedynym sposobem walki ze złem jest siła, a to czyni walczących niemal tak samo złymi jak samo zło. Nie chcę, żeby cały świat stał się zły... ci, którzy są źli, i ci, którzy muszą stać się źli, żeby ich powstrzymać. Elisabet ciągle milczała. – Jeśli pozwolisz rosnąć złu, trzeba więcej siły, aby je powstrzymać, a to oznacza jeszcze większe zło w świecie. Dlatego punkt widzenia Rady jest niewłaściwy. Elisabet podciągnęła się na łóżku i objęła Justena ramionami. – Jesteś bardzo dzielny. – Nie. Nie powiedziałbym. Jestem zły. Jestem wściekły i nienawidzę aniołów oraz białych, że stawiają mnie w takiej sytuacji. Jeśli czegoś nie zrobię, będę tchórzem, a jeśli zrobię, stanę się jak biali, czyniący zło w imię jakiegoś ideału. Siostra uścisnęła go raz jeszcze. W końcu wzruszył ramionami. – Takie pewnie jest życie. – Ty jesteś inny. Bardziej poważny. Justen zmusił się do śmiechu. – To też jest życie. CVI Justen usiadł okrakiem na krześle i spojrzał na Gunnara. – Co teraz zrobisz? – Słucham cię. – Gunnar odchylił się na wąskim łóżku i oparł głowę o wyłożoną boazerią ścianę kwater Bractwa dla starszych magów. Zewnętrzne mury pokoju Justena były tylko z kamienia. Justen westchnął. – Dla Turmina, dla Bractwa. – Przeważnie wypatruję wysokich wichrów, próbując wyśledzić, co dzieje się w Suthyi. Śledzę też wzory wiatrów dla floty, żeby statki wiedziały, czego się spodziewać i gdzie mogą być sztormy. Zwykłe rzeczy. – Coś złego dzieje się z tym radcą, Ryltarem. To nie chaos, ale wyczuwam coś niewłaściwego. – Justen pociągnął się za brodę. – Chciałbym wiedzieć, co knuje. Mógłbyś się dowiedzieć? – Chcesz, żebym szpiegował radcę? – Tak mi tylko przyszło do głowy. – Justen wzruszył ramionami. – To pewnie zbyt uciążliwe. – Wiesz, zawsze dawałem się na to złapać. – Gunnar usiadł. – Mówiłeś, że nie mogę czegoś zrobić, a ja musiałem udowodnić, że mogę. Justen wyszczerzył zęby w uśmiechu. – W porządku. Poświęcę na to trochę czasu. Ale tylko trochę. – O nic więcej nie proszę. – Justen napił się ciepłego już piwa. – Nadal nie mogę uwierzyć, że możesz to pić i być tak uładzony, jak mówi Turmin. – Gunnar zmarszczył brwi. – Druidzi mają takie powiedzenie o głębszym ładzie. – Dobrze. A co z tą damą... tą Dayalą? Unikasz mówienia o niej. – Masz rację. Unikam. – Justen wypił resztę z kubka i odstawił go. – Trudno ją opisać. – Hmm... czym się zajmuje poza tym, że jest druidką? – Wytwarza rzeczy z drewna. Hoduje je, jak to pudełko, które ci dałem. – Hoduje? To niewiele, nawet jak na druida. – Ja też tak myślałem, ale... naprawdę trudno to wyjaśnić, dopóki sam nie zobaczysz. Na zewnątrz wszystko wygląda na takie uładzone i jest. Ale oni stwarzają u każdego druida równowagę ładu i chaosu na głębszym poziomie. – Stwarzają? – Mają próbę. Możesz ją podjąć i przeżyć albo odejść. – Ty – odbyłeś tę próbę? Justen pokiwał głową i dodał: – Ledwie mi się udało. Sarronnyn pod pewnymi względami było jak dziecinna gra. Choć i tam można zginąć. Gunnar patrzył na brata przez długą chwilę, a Justen czuł badanie ładu. W końcu Gunnar pokręcił głową. – Ta Dayala... to ona była powodem? To znaczy, dla niej podjąłeś próbę? – Częściowo. Ale i tak czułem, że muszę. Nie potrafię ci wytłumaczyć dlaczego, ale wyczuwam na Recluce coś złego. Może to z powodu Firbeka. – W najlepszym sadzie trafiają się kiepskie jabłka. – Ale nie powinno się ich wkładać tam, gdzie mogą zepsuć całą beczkę, prawda? – Justen przesunął się na twardym drewnianym krześle. – Do czego zmierzasz, drogi bracie? – Dlaczego to Firbek dowodził marynarzami? Z zasady nie wierzę w zbiegi okoliczności. – Myślisz... – Gunnar urwał na chwilę. – To dlatego chcesz wiedzieć o Ryltarze? Ponieważ jest kuzynem Firbeka? – Nazwij to ciekawością. – Jasne. – Nawet biali magowie nie robią niczego bez powodu. – O czym ty mówisz? – Gunnar podrapał się po karku. – Dlaczego w Fairhaven jest tak mało białych magów? Dlaczego Fairhaven odnosi więcej sukcesów od czasu, gdy Cerryl Wielki porozsyłał białych magów po stolicach i garnizonach Candaru? – Równie dobrze przyczyną może być Żelazna Straż. – Jestem pewien, że po części tak, ale skupienie chaosu jest dla nich tak samo niebezpieczne jak dla nas, a może nawet bardziej. – Do czego zmierzasz? – zapytał Gunnar. – Przeskakujesz z tematu na temat. Zaczęło się od pytania o Dayalę. A może... sam nie wiem. Poruszyłeś tyle spraw naraz, że zgubiłem wątek. – Westchnął. – Dobrze, co rozumiesz przez skupienie chaosu? – Zamierzam ich zmusić do skupienia całego ładu w jednym miejscu. Upewnię się, że to zrobią. – Tylko jak tego dokonasz? Poślesz im wiadomość, błagając, żeby zrobili coś, czego nie robili od wieków? Justen uśmiechnął się i wstał. – Wiesz, że to mogłoby się udać. Gunnar podniósł się z wąskiego łóżka. – Wychodzisz? – Muszę rano popracować w hali. – Iw końcu nie powiedziałeś mi o tej swojej druidce. – Masz rację, nie powiedziałem. – Justen wyszczerzył zęby w uśmiechu i ruszył do drzwi. Otworzył je i odwrócił się do Gunnar a. Starszy brat westchnął. – Następnym razem? Justen przesadnym gestem uniósł ramiona i znowu się uśmiechnął. CVII Justen otarł pot z czoła, przeszedł halę inżynierów i wyszedł na boczny ganek. Rześka, chłodna bryza wiała z zachodu, a jego oddech parował w późnym popołudniu. Zimne powietrze pomagało mu odzyskać równowagę. Czasami czuł, że dusi się w hali przy tak wielkiej ilości uładzonego metalu, choć paradoksalnie, czuł się teraz przy uładzonym żelazie lepiej niż przedtem. Odetchnął głęboko i ochłonął szybko w zimnym powietrzu, ale stał w nikłym świetle i spoglądał ku słońcu wiszącemu nisko nad Zatoką Candaru. Dayala... patrzysz w półmrok, czy też rozmyślasz przy swoich pudełkach i drzewach? Jak długo jeszcze? Pochwycił ślad ciepła... czegoś. Ale czy była to tylko jego własna tęsknota, własne odbite w jego wnętrzu pragnienia? Napił się wody z dzbana i wrócił do hali, nie do paleniska, ale do platformy wzniesionej na tyłach, gdzie Altara ustawiła rysownicę. Poczekał, aż w końcu podniesie wzrok znad schematów. – Tak, Justenie? – Muszę popracować do późna. Masz coś przeciwko temu? Altara uniosła brwi. – Wyprzedzasz plan. Musiałeś nauczyć się czegoś w Naclos. Twoja praca jest lepsza niż przed wyjazdem. Myślałam, że mógłbyś przejąć pracę Fitzla. Zastanawia się na przeniesieniem do wozowni w Alberth. – Muszę jeszcze nad czymś popracować. – Na przykład? – Model silnika naziemnego. – Turmin powiedział, że nie będziemy tego robić. Zbyt wiele chaosu bez równoważącego ładu oceanu. – Mam pomysł. Altara skrzywiła się kpiąco. – Śmiertelnie niebezpieczne słowa jak na inżyniera. „Mam pomysł”. Dorrin też miewał pomysły i zobacz, jaki spowodował bałagan. – Nie jestem Dorrinem. Z pewnością nie potrafiłbym wymyślić czegoś takiego jak Podstawy Ładu. Jaką szkodę może wyrządzić model? – Jeśli dobrze sobie przypominam – zaczęła z uśmiechem główna inżynier – on również zaczął od modelu. Justen rozłożył ręce. – Mogłabym, tylko mogłabym, się nad tym zastanowić – ustępowała. – O? – Gdybyś ty zastanowił się nad poćwiczeniem od czasu do czasu z tymi z was, których los nie obdarzył tak szczodrze wojennymi talentami. – To szantaż. – Z całą pewnością. – W porządku. Ustępuję przed szantażem. – Zobaczymy się jutro po pracy. Dziś wieczorem – podsumowała Altara z szerokim uśmiechem – możesz zacząć swój model. Oczywiście jak skończysz pracę przy pompach. – Oczywiście, szanowna główna inżynier. – Czy zmiana wirników rozwiązałaby problem? – Muszę sprawdzić. Mam nowy projekt, który może zadziałać. Altara pokiwała głową i Justen wiedział, że rozmowa dobiegła końca. Skinął w odpowiedzi i wrócił do swego pieca, automatycznie szukając wzrokiem Clerve’a. Poczuł ucisk w piersi. Clerve – pracowałeś dla mnie przez rok. Aż do końca nie wiedziałem, że umiesz śpiewać, i nie powiedziałem ci, jak bardzo podobają mi się twoje pieśni. Czy zawsze tak bywa w życiu? Nie mówisz tego, co powinieneś aż jest za późno? Justen pogładził podbródek lewą dłonią i spojrzał na piec. Problem z pompą na nowego Hyela był dość prosty. Proporcje kondensacji i zbierania nie były równe i wirniki miały tendencje do łamania się, kiedy przełączano je na powietrze albo pianę dla lepszego sprężania. Prawdopodobnie najlepszym wyjściem byłoby gruntowne przejrzenie systemu sprężania, ale powiedziano mu, że problem dotyczy pompy. Westchnął i spojrzał na surowe blachy na nowe ostrza wirników. Innym wyjściem byłaby pompa o zmiennych prędkościach, ale wówczas potrzebny byłby bardziej skomplikowany system, a i tak już poruszała się na granicy ładu i chaosu. Zmarszczył brwi, biegnąc myślą do silnika ziemnego i pytania, czy wodna osłona wokół kondensatora wyrówna przepływ pompy. W końcu pokręcił głową i podszedł do pieca. Zajął się kuciem na nowo zaprojektowanych ostrzy wirnika, aby zobaczyć, jak będą działały. Potem będzie musiał je opiłować i oszlifować przed wyżarzeniem, nasyceniem ładem oraz zamknięciem we wnętrzu pierścienia z czarnego żelaza, który był sercem pompy. Wsunął żelazo do pieca, rozglądając się po pełnej ludzi hali, nasłuchując kakofonii młotów, pilników, szlifierek oraz frezarek, która zagłuszała cichy szmer głosów. CVIII Justen wytarł kurz ze zniszczonej laski: od ponad roku tkwiła w jego szafce, od czasu gdy opuścił Recluce, ruszając na tę jakże bohaterską wyprawę na pomoc Sarronnynowi. Prychnął, odwieszając skórzany fartuch. – Nie mogę w to uwierzyć. Naprawdę masz zamiar z nami poćwiczyć... tą przestarzałą bronią. – Warin obniżył głos niemal do basu, podnosząc nową, okutą czarnym żelazem laskę. – Naprawdę mam zamiar. – Justen spojrzał zakłopotany. – Przykro mi z powodu twojej laski. Naprawdę. Ale spaliła się, kiedy biali wycelowali w nas działa. Wiem, że ją lubiłeś. Chciałem przywieźć ją z powrotem. – Nie martw się tym. – Łysiejący starszy inżynier dotknął ramienia Justena. – Wiem, że przywiózłbyś, gdybyś mógł. Przydała się? Justen pokiwał głową, myśląc nie o bitwach czy zamkniętym w lasce ładzie, ale o tym, z jaką troską została ofiarowana. – Tak. Czasami... bardzo. – To dobrze. Może dziś po popołudniu będziesz tak słaby, że dasz mi szansę. – Warin postukał laską w kamienne płytki posadzki. – Chodź. – Idę i pewnie będziesz miał szansę. Nie miałem laski w ręce, od kiedy straciłem twoją w bitwie. Justen poszedł za starszym inżynierem na niemal pusty trakt naprzeciwko starej zbrojowni. Warin spojrzał na długie zbocze. Trakt w jesiennym półmroku był wyraźny. Luźno dopasowane kamienne bloki wciąż solidnie tkwiły na swoim miejscu po wiekach użytkowania. – Altara pewnie już tam ćwiczy. Justen pokręcił głową. Dlaczego Altara upierała się przy powrocie do starego zwyczaju wspólnych ćwiczeń? Próbuje sprawdzić, czy działanie przywróci mu choć cień dawnej postawy beztroski i niedbałości? Czy myślała, że powtórzone słowa lub czyny na nowo stworzą przeszłość? Zakręcił laską młynka, rzucił ją o kamienie i pochwycił z powrotem. Ale musiał podskoczyć, żeby ją złapać, i niemal upuścił. – Wyszedłeś z wprawy. – Na to wygląda. Warin przystanął przed uchylonymi głównymi drzwiami zbrojowni, oglądając się, czy nikt za nimi nie idzie, po czym wkroczył do budynku z czarnego kamienia, który mimo swej długowieczności nie wykazywał żadnych oznak upływu czasu. Justen wszedł na otwartą przestrzeń do ćwiczeń. Postawił laskę pod ścianą i zaczął się rozciągać, czując skurczone mięśnie i nieustanną świadomość nierównowagi ładu i chaosu, świadomość, którą łatwiej było wytrzymać, choć nie słabła. Ciągle się rozciągał zadowolony, że mięśnie nie są tak skurczone, jak się tego obawiał. Jak bardzo zmieniło go ponowne uładzenie ciała przez Dayalę? Wymachiwał ramionami, żeby rozluźnić napięcie barków. – Nie wyglądasz na osłabionego. – Warin zmierzył Justena wzrokiem. – Wygląd może być złudny. W przeciwległym kącie ćwiczyło kilkunastu inżynierów z Altarą pośrodku. W bliższym ćwiczyła niecała dwudziestka marynarzy. – Gdzie reszta marynarzy? – Niektórzy przenieśli się do nowej zbrojowni. Nie wiem dlaczego, ale stało się tak po zwycięstwie Gerola. Przypuszczam, że nie chcieli się zadawać ze zwykłymi inżynierami – wysapał Warin z przysiadu. – To szwadron Martana. Jest młodszym kuzynem Hyntala. – Hyntala... kapitana Llysel – Znasz jakiegoś innego Hyntala? – Hyntala bednarza, Hyntala srebrnika z Alberth. – Nie bądź protekcjonalny, Justen. Wszyscy wiemy, że potrafisz czynić to, co niemożliwe, i znasz to, co nieznane. Doceń po prostu to, co robimy i wiemy. – Przepraszam. – Justen spojrzał na Warina. – Naprawdę nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało. – To nadal drażni ludzi – dorzucił ktoś. – Jesteś gotów pokazać, jak dalece wyszedłeś z wprawy? – Altara wymachiwała długą laską, idąc przez pole do ćwiczeń. – Gotów, jak zawsze będę, jak sądzę. – Justen wytarł ręce o spodnie i podniósł laskę. Ustawił stopy pod kątem prostym i podniósł swoją starą zniszczoną laskę, o ponad cubit krótszą od czarnej laski Altary. – Nadal używasz tego maleństwa? – Altara zakręciła młynka czarną laską. Justen zablokował i odparował cios. Altara cofnęła się, przyjęła pozycję i uderzyła półparadą. Justen przesunął się naprzód i uchylił przed dłuższą laską. Bloki, kontry, uderzenia i parady następowały jedna po drugiej. – Nie... spowolniałeś... – Nie... wiem... dlaczego – wysapał Justen, ledwo zdoławszy odparować uderzenie Altary i uniknąć strzaskania żeber. – To... by... bolało. Altara cofnęła się i kilka razy odetchnęła głęboko. Justen zrobił głęboki oddech, ustawił się na nowo i czekał na następny atak. Od niechcenia spróbował dotknąć strumienia ładu i chaosu w sobie i wokół siebie. Altara ruszyła przed siebie, a Justen pozwolił ciału dostosować się do równowagi ładu, obserwując, jak jego laska skręca w mgnieniu oka. – Ciemności. Co to było? – Altara patrzyła na swoją laskę leżącą na posadzce. – Nic ci nie jest? – zapytał Justen. – Nie. Nawet nie dotknęła moich rąk. – Altara podniosła laskę i spojrzała na Justena. – Jeszcze raz? Justen ponownie sięgnął po zmysły ładu, ale dwukrotnie musiał niezdarnie odskoczyć na bok, zanim wreszcie dopasował się do wymaganego wzoru. Gdy tylko wyczuł podskórny rytm ładu i chaosu, laska Altary wyskoczyła jej z rąk i uderzyła w pobliski mur. – Obrona. – Główna inżynier pokręciła głową. – Nie atakujesz tak ostro... ale nie sądzę, żeby ktokolwiek cię teraz dotknął. – Sam nie wiem. Dwa razy prawie mnie dostałaś. – Wyglądało, jakbyś się z czymś zmagał, jakbyś próbował coś znaleźć, ale gdy już znalazłeś, nie mogłam się zbliżyć. – Chyba podłapałem to w Naclos. – Justen wzruszył ramionami. Altara spojrzała na niego z rozmysłem. – Nie sądzę, że po prostu jakoś to podłapałeś. – Może i nie. – Justen zdołał się lekko uśmiechnąć. – Chyba zrobię rundę z Warinem, jeśli nie masz nic przeciwko. – Skłoniła głowę ku łysiejącemu inżynierowi. – Z przyjemnością, główna inżynier – powiedział Warin. – Ale bądź łaskawa. Nie dorównuję kunsztowi Justena. A mówił, że wyszedł z wprawy. – A zatem miejmy nadzieję, że nigdy nie nabierze wprawy. – Altara pokłoniła się i czekała na Warina. Justen patrzył, zastanawiając się, podczas gdy ich laski krzyżowały się i wirowały. Nawet bardziej niż przedtem laska i zabawy z bronią wydawały się grą. Grą, w której ktoś mógł zostać ranny, ale ciągle grą. Zacisnął wargi i odetchnął głęboko. – Jak to zrobiłeś? Justen odwrócił się do marynarza, który stał obok. – Co takiego? Przepraszam, chyba się nie znamy. Jestem Justen. – Wiem. Chyba wszyscy wiedzą, kim jesteś, jeśli nie z widzenia, to przynajmniej ze słyszenia. – Marynarz o czarnych włosach i kwadratowej twarzy uśmiechnął się szeroko. – Jestem Martan. Obserwowałem, jak pracujesz z laską. To musi być technika. Nie jesteś w szczególnie dobrej kondycji, a Altara jest. Jednak przy tobie wyszła prawie na głupka. Justen patrzył na ubite klepisko pod nogami. – Byłem tylko ciekawy – dodał marynarz. – Sam nie wiem... dokładnie. To połączenie dawnego treningu i wyczucia ładu, dopasowanie działań do przepływu ładu i chaosu. – Chaosu? Justen z zakłopotaniem wzruszył ramionami. – Czy chcemy to przyznać, czy nie, chaos jest wszędzie. Nawet nasze ciała noszą w sobie chaos. Więc zawsze gdzieś przepływa. – Hmm. Nie wiem, na ile to możliwe dla kogoś, kto nie jest magiem. – Martan znowu się uśmiechnął. Justen spojrzał nieśmiało. – Prawdopodobnie nie bardzo, tyle że nie ma zbyt wielkiej różnicy pomiędzy dobrym treningiem a tym, co zrobiłem. – Myślałeś o tym, żeby wrócić i walczyć z białymi? Justen zacisnął wargi, nie ohcąc kłamać, ani wyznać, co zamierza. – Gdybyś potrzebował marynarzy, panie, daj mi znać. – Martan roześmiał się. – Ale ja umiem dochować tajemnicy... choć nie przed Hyntalem. On wszystkiego się domyśli. – Spojrzał w stronę Warina oraz Altary, którzy cofnęli się od siebie, robiąc przerwę. – Miło było cię poznać. – Pochylił głowę i pobiegł do swego szwadronu. Justen na chwilę zmarszczył brwi. Czy było aż tak oczywiste, że myśli o powrocie do Candaru? CIX – Wiesz, Jenno, trochę popytałem o tego twojego inżyniera. – Jestem tego pewna, Ryltarze. Niech ciemność broni, żeby kogoś uznano za bardziej uładzonego od ciebie. – Jenno, uważam, że jesteś przesadnie surowa dla kolegi radcy – wtrąciła się Claris. – Czego się dowiedziałeś, Ryltar? – Przywiózł ładunek lorkena z Diehl na tym bristańskim statku. Połowa ze sprzedaży należy do niego. Nie było do spłacenia żadnego kredytu. – Jesteś kupcem, Ryltarze. Zechciej wyjaśnić nam te subtelności. – Jenna odgarnęła z czoła pasmo rudych włosów. – Ten młody inżynier zgubił się w Candarze. Przypuszczalnie podróżował przez Stone Hills pieszo, nietknięty przemierzył Naclos i oprócz ubrania na grzbiecie stracił wszystko, nawet konia i miecz. Mimo to przybywa do Nylanu w pięknym odzieniu, jako właściciel połowy nie opodatkowanego, cennego ładunku, który przynosi mu ponad sto złotych. – Ryltar rozłożył ręce. – Czy nie wydaje się to co najmniej dziwne? – Mam nadzieję, że nie zechcesz go oskarżyć o zarażenie chaosem – powiedziała starsza radczyni – chyba że pragniesz oskarżyć Turmina o kłamstwo albo niekompetencję. Ryltar pokręcił głową. – Mam jeszcze jedno pytanie. Co knują Nadanie? Czy to intryga, aby nakłonić nas do ochrony po upadku Suthyi? – Och, przyznajesz, że Suthya upadnie? – Dlaczego nie? Biali zaatakują albo zanim spadnie śnieg, albo wiosną tuż po roztopach. To jasne, że nie możemy ich powstrzymać, a Southwind nie ma teraz żadnych możliwości. – Uważasz więc, że druidzi w jakiś sposób wpłynęli na tego młodego inżyniera? – Masz lepsze wyjaśnienie? – Nie. Ale to nie znaczy, że takie nie istnieje. – Zamierzam nadal obserwować naszego młodego przyjaciela. – Proszę bardzo, Ryltarze. Proszę bardzo. CX Justen podniósł miniaturową zębatą przekładnię i spojrzał na części modelu leżącego na warsztacie. Odłożył przekładnię. Nie potrafi zrobić wszystkich części, chyba że zajmie to lata. W tym druidzi i Dayala mieli rację. Przypuszczał, że inni mogliby zrobić koła, a może nawet ramę, której potrzebował. Ale po co mu naziemny silnik? Ponieważ, jak Dorrin, pragnął udowodnić, że można to osiągnąć? W dzisiejszych czasach był to kiepski powód. Poza tym nie wydawało się to właściwe. Łączyło się ze sprowadzeniem do Fairhaven mnóstwa ładu. Ale nawet uładzony naziemny silnik by nie wystarczył, prawda? Och, Dayala... Wpakowałem się w bałagan. Co za bałagan. Nie było odpowiedzi, choć też jej nie oczekiwał. Czasami jednak miał wrażenie, że wyczuwa odległe pulsowanie ciepła. Czego więc jeszcze potrzebował oprócz naziemnego silnika? Pokręcił głową. Inżynieria oparta na intuicji była piekielną robotą. W każdym razie po skończeniu modelu mechanizmu napędowego musi sprawdzić projekt, aby się dowiedzieć, co koniecznie musi zrobić, co można wykonać, przerabiając złom, a co może kupić. Odetchnąwszy, spojrzał na piec i wsunął żelazo na węgle. Do hali wśliznęła się wysoka postać i podeszła do czynnego paleniska. – Justen? Inżynier podniósł wzrok. – Och, Gunnar. Skąd wiedziałeś, że tu jestem? – A gdzie mógłbyś być? Nie ma cię w pokoju ani w Wandernaught. Twoja druidka jest za oceanem, a ty masz obsesję. Mogłem się założyć. – Mag pogody zerknął na model. – To jest ten naziemny silnik? – Tak. Taki ma być. – Nie wyglądasz na specjalnie szczęśliwego. Czy Turmin miał rację? Justen na chwilę zmarszczył brwi. – W pewnym sensie, ale to nieważne. – Wysunął żelazo z pieca za pomocą szczypiec i położył na cegłach. Gunnar przyciągnął poplamiony, zniszczony stołek i usiadł. – Dlaczego nie? – Cóż, nie sądzę, żebym potrafił zrobić naziemny silnik, który pracowałby sam, jak jeden z Dziesiątki Potężnych, ale i tak nie to zamierzałem. Chciałem tylko silnik, żeby przejechać gdzieś ze wschodniego Candaru do Fairhaven... coś w rodzaju groźby, aby przekonać białych magów, żeby zebrali się razem. – W czym problem, jeśli potrafisz to zrobić? – Jak to skłoni białych do zgromadzenia się? – Gdybyś zdołał się przedrzeć przez wszystkie wojska, które by przeciwko tobie wysłali... musiałbyś go uzbroić, prawda? – O tym nie pomyślałem, ale masz rację. To by oznaczało, że musi być większy i cięższy? – I, jak sądzę, z większą ilością ładu, żeby utrzymać go w całości – dodał Gunnar. – Naturalnie. – Justen skubał podbródek. – Nie mógłbyś zrobić czegoś, co tylko skupiałoby ład albo emanowało nim? Czarne żelazo działa tak pod pewnym względem, ale musisz być blisko, żeby to odczuć. A to, co zrobiłeś z prochem, cokolwiek to było? Nie mógłbyś zrobić czegoś takiego? – Nie utrzymałbym wybuchowego prochu przez całą drogę do Fairhaven. – Jestem pewien, że coś byś wymyślił. – Skoro już tu jesteś... – Justen zacisnął wargi. – Dowiedziałeś się czegoś o dobrym radcy Ryltarze? – Cóż... – Byłbym wdzięczny. Doszły mnie słuchy, że przejawia coś więcej niż tylko przelotne zainteresowanie moją osobą. – W porządku. Nadal nie wiem, czego chcesz. – Dowiesz się, kiedy zobaczysz. Ufam twojemu osądowi, drogi bracie. – Doceniam twoje zaufanie... chyba. – Gunnar uniósł ramiona. – Naprawdę przyszedłem z innego powodu. Zastanawiałem się, czy nie miałbyś ochoty pojechać do domu pod koniec następnego ośmiodnia. Justen zmarszczył brwi, a potem się uśmiechnął. – Czemu nie? Jasne. – Dobra myśl, bracie. Nie można myśleć za dużo. – Gunnar wstał. – Porozmawiamy później. Justen wsunął żelazo z powrotem do pieca. Musi jeszcze popracować nad projektem mechanizmu napędowego. CXI Na pokład ciemnego szkunera zacumowanego na końcu nabrzeża wszedł po trapie kupiec o rzadkich włosach. – Halooo... Lekki wiatr nie wiadomo skąd szumiał wokół niego, gdy jakaś postać, ledwo widoczna w świetle lamp wiszących nad trapem, podeszła do przodu. Dwie lampy zamigotały, choć płomienie były osłonięte kloszami z dymnego szkła. – Mistrzu Ryltar. Spodziewaliśmy się was wcześniej. – Miałem opóźnienie. Mówiłeś o pewnych szczególnych... kamieniach. – Ognistych oczach. Z Hamoru. – Domyślam się, że niezupełnie przez cesarski urząd handlowy. Dwóch mężczyzn poszło na przód pokładu. Wokół nich w chłodnym jesiennym powietrzu unosiła się lekka bryza. – Chłodna noc. Nawet odrobina wiatru wyziębia jeszcze bardziej – zauważył przemytnik. – Tylko dwadzieścia. Połowa drugiego gatunku, połowa pierwszego. – Będę musiał zobaczyć. – Jest tu lampa. – Przemytnik skrzesał iskrę i poprawił knot niedużej lampy na pokrywie luku. Potem wyjął spod koszuli owiniętą w szmatę szkatułkę, i postawił ją obok lampy: odsunął pokrywę. – Dobra jakość, jeśli wytrzymają w świetle dnia – zauważył Ryltar. – Więcej niż dobra. – Rzadkość. – Więcej niż rzadkość. – Dałbym trochę więcej niż na rynku. – Ryltar urwał i dodał po chwili. – Pięćdziesiąt złotych za partię. – Ha. Nie urodziłem się wczoraj. Nie zobaczycie takich za mniej niż setkę. – Mogę dać najwięcej siedemdziesiąt. Sprzedaż bez zrujnowania rynku zajmie lata. – A więc osiemdziesiąt. – Siedemdziesiąt pięć, jeśli w porannym świetle wyglądają równie dobrze. – Wypływamy późnym rankiem. – A więc przyjdę wcześniej z pieniędzmi. Szkatułka znikła, a lampa zamigotała. Dwóch mężczyzn zeszło w milczeniu na śródokręcie do trapu. – Dobranoc, mistrzu Ryltar. – Dobranoc. Za rogiem biura mistrza portu Gunnar otarł rozpalone czoło, ciesząc się z chłodnego powietrza. To, że Ryltar był zamieszany w przemyt z Hamoru, nie było szczególnie wspaniałą nowiną... ale wątpił, czy Justen miał na myśli zwykły przemyt. Lecz skoro Ryltar handlował z przemytnikami, równie dobrze mógł dobić targu z kimś innym, mniej... uładzonym? Mag pogody raz jeszcze otarł czoło, odwrócił się i poszedł powoli pod górę do swego pokoju. CXII Krótkimi, ciężkimi szczypcami Justen wsunął stary i popękany wał pompy do paleniska usuwającego ład na tyłach hali inżynierów. Był to stary piec, wepchnięty za walcownię i frezarkę, obie od jakiegoś czasu nie używane. Spojrzał przed siebie, ale widział tylko róg hali przy nieużywanej walcarce. W ograniczonym polu widzenia miał Quentela i Bertol pracujących przy tokarce. Justen nacisnął pedał, żeby bardziej napompować miechy i podsycić ogień. Nienawidził usuwania ładu z czarnego żelaza, bo była to robota dla jednej osoby i ponieważ oznaczała rozgrzewanie żelaza do białości, kiedy stawało się nawet bardziej gorące, niż to było konieczne przy spawaniu. Kiedy żelazo nawet czarne, osiągało taką temperaturę, coś mogło pójść źle. Mimo to Bractwo nie mogło sobie pozwolić na wiązanie zbyt wielkich ilości ładu w złomie, żeby nie tracić żelaza. Justen zmarszczył brwi. Dlaczego nie mógłby zastosować uładzania, jakie pokazała mu Dayala, i odwrócić go? Skoro czarne żelazo było sztucznie nasycone ładem, a celem nie było tworzenie chaosu, coś takiego powinno zadziałać. Wziął głęboki oddech i skupił się na żelazie, próbując usunąć wiązania ładu. Żelazo w piecu wciąż się rozgrzewało, ale nic się nie stało z długim popękanym wałem, gdy jeden koniec zapłonął wiśniową czerwienią. Justen spróbował raz jeszcze i usłyszał w myślach tępy stuk. Za nim rozległ się trzask metalu, aż inżynier zamrugał. Szczypcami trzymał tylko jedną trzecią dawnego wału pompy. Dwa inne kawałki matowego żelaza leżały na warstwie zimnych szarych popiołów; były zimne – to wiedział na pewno. Pokręcił głową, przeszukując żelazo i piec zmysłami ładu. Kawałki nie były już czarnym żelazem, a piec był zimny, jakby ogień wypalił się wiele dni temu. Justen przesunął żelazo szczypcami w lewo na cegły, odłożył szczypce i położył dłoń obok żelaznego pręta, który był częścią wału pompy. Żadnego gorąca. Czyżby zmysły i myśli oszukiwały go? Rozejrzał się dokoła i oderwał z ławy drewnianą drzazgę, po czym przyłożył jej koniec do żelaza. Nic. Powtórzył tę samą czynność z popiołem paleniska i pozostałymi fragmentami. Wszystko było zimne. Pogładził brodę. Co się stało? – Co zrobiłeś tym razem? – Obok niego stała Altara. – Piec był gorący jak diabli, kiedy przechodziłam tędy przed chwilą. – Dokładnie nie wiem. Próbowałem tylko usunąć ład z czarnego żelaza bez takiej temperatury. – Hmm... – Altara przeszukała piec, patrząc na zimne popioły. Potem podeszła i przesunęła dłonią przez domniemaną ścianę żaru. – Udało ci się odebrać ład o wiele szybciej, niż kiedykolwiek widziałam, ale jak zdołałeś w parę chwil ochłodzić cały piec? – Miałem pewien pomysł, ale nie zadziałał dokładnie tak, jak myślałem. – Justen zacisnął wargi. – Dlaczego właśnie o to cię podejrzewałam? – Altara roześmiała się lekko. – Nawet jeśli wymyślasz najbardziej śmiercionośną broń, jak tamte strzały o uładzonych grotach, pojawia się coś przeciwstawnego, na przykład działa białych. – Myślę, że to równowaga. – Dorrin o tym mówił, ale nie wiem, czy wszyscy traktowali go poważnie. – Powinni – rzucił Justen. – Dlaczego mi się wydaje, że wiesz więcej, niż mówisz? Młodszy inżynier spojrzał ponownie na palenisko, marszcząc czoło, i powrócił wzrokiem do Altary. – Myślałam o naszych ćwiczeniach. – Tak? – powiedział ciężko Justen, zerkając ku zimnym popiołom w piecu. – Tak jak ktoś jeszcze. – Warin? – Raczej nie – roześmiała się ciemnowłosa kobieta. – Warin wie, że nie mógłbyś zrobić niczego złego. Niestety, czynienie dobra bywa często bardziej niszczące niż czynienie zła. Spójrz na naszego wspaniałego przodka, Dorrina. W każdym razie wygląda na to, że jeden z inżynierów wspomniał komuś o twoich umiejętnościach, a ktoś wspomniał o nich komuś jeszcze i wyobraź sobie, że sam Yersol, młodszy faktor w znanym przedsiębiorstwie Ryltara i Weldona oraz kuzyn samego starego Weldona, zatrzymał mnie pewnego dnia, aby wypytać o „zmianę” twojego sposobu walki. Potem zapytał mnie o to samo Hyntal. Najwyraźniej jego kuzyn Martan również to dostrzegł, tylko że młody Martan chce wziąć udział w twojej następnej „przygodzie”, a Hyntal chciał wstawić się za młodzikiem. Przygody? Ledwo wróciłeś, a już się mówi, że wyruszasz na wyprawę? – Wątpię, żeby Martan powiedział komuś jeszcze poza Hyntalem. – Justen pokręcił głową, rozważając pozostałe aspekty sprawy. – Yersola namówił do tego Ryltar. – Oczywiście. Jesteś na dobrej drodze, aby udowodnić, że jesteś całkowicie i absolutnie obłąkany ładem... cokolwiek oznacza to nic nie mówiące określenie. Naprawdę uważam, że potrzebujesz trochę wolnego, żeby odpocząć po tych ciężkich doświadczeniach. – Wolnego? Mówisz, że jestem obłąkany? – Justen usiłował nie podnosić głosu, spoglądając na starszą inżynier. – Nie. Jesteś pewnie bardziej zdrowy na umyśle niż ktokolwiek z nas. Ale niedobrze jest być absolutnie normalnym w krainie szaleńców. – Twarz Altary była ponura. – Przy piecu swojej matki mógłbyś robić niemal to samo co tutaj, prawda? – Oprócz detali. I nie mógłbym zrobić przekładni. – Jestem pewna, że muszą być jakieś stare przekładnie, których Bractwo nie potrzebuje, albo złom, który mógłbyś dostać za kilka srebrnych. Justen pokiwał głową, pojmując w końcu. – Przypuszczam, że tak... a odpoczynek dobrze by mi zrobił. Ryltar nie musiałby też rzucać oszczerstw na wszystkich inżynierów, czyż nie tak? Altara pokiwała głową. – Martwisz się? Naprawdę się martwisz? – A ty byś się nie martwił? Jest jednym z trzech radców i przeważnie Rada robi to, czego on chce, przynajmniej jeśli chodzi o inżynierów i Candar. Już sugerował, że jesteś szpiegiem druidów. – Więc... gdyby ci kazano... i nic nie robić...? – Właśnie. – Ciemności – mruknął Justen. – Nie możesz czegoś zrobić? – Masz jakiś pomysł? Nie jesteśmy białymi magami z Candaru. A nawet gdybyśmy mieli taką moc, jak można by zabić radcę, żeby ślad nie prowadził prosto do tych, którzy mieli najwięcej powodów? – A więc jestem zdany na siebie? – Justen... byłeś zdany sam na siebie, od kiedy wyruszyłeś do Sarronnynu. Tyle że reszta z nas o tym nie wiedziała. Młodszy inżynier odetchnął głęboko. – Myślę też, że będziesz miał więcej czasu i wolności, żeby robić to, co musisz. Mówi się, że masz dość pieniędzy, a więc wiele ci nie trzeba. Ale Bractwo opłaci połowę twego wynagrodzenia, ponieważ jedziesz na leczenie. Ryltar będzie wdzięczny za tę chorobę, a to najlepsze, co mogę zrobić. Chociaż wiem, że mamy mnóstwo „śmiecia”, naprawdę mnóstwo i część z tego nie będzie łatwo pozbawić ładu. – Altara uśmiechnęła się szeroko. Justen spojrzał na zimne popioły w piecu. – Myślę, że nie istnieje prosty sposób odbierania ładu. Starsza inżynier wzruszyła ramionami. – Jeśli jest, daj nam znać. Z przyjemnością pożyczymy ci wóz, żebyś zabrał trochę złomu do Wandernaught na swoje eksperymenty. W końcu gdybyśmy znaleźli tańszy sposób... Ryltar musiałby być zadowolony. – Tak, musiałby. – Justen powstrzymał westchnienie. Pomimo oferty niejawnej pomocy Altary miał uczucie, że to, co w Naclos wydawało się po prostu trudne, w miarę upływu czasu stawało się prawie niemożliwe. – Upewnię się, że Rada się dowie o twoim wypoczynku. – Dziękuję. CXIII Justen rozejrzał się po pokoju, otworzył szafę, wyjął plecak i położył go w nogach łóżka, tuż nad prostą drewnianą skrzynką, w której umieści osobiste rzeczy. Najpierw włożył do plecaka parę nowych butów. Naprawdę nie miał okazji ich użyć, a stare zapasowe buty stracił dawno temu w Sarronnynie. Potem złożył brązową koszulę oraz spodnie, których nie nosił od czasu powrotu do Nylanu, i wsunął je do środka. Stuk! – Wejdź, Gunnar. – Właśnie usłyszałem. Przyszedłem najszybciej, jak mogłem – wysapał Gunnar. Czoło miał mokre od potu. – Nie jest tak źle, żebyś musiał biec całą drogę. – Justen zmusił się do śmiechu. – Wyrzucono cię z Bractwa! To nie jest źle? – Nie chodzi o Bractwo. Biorę urlop wypoczynkowy. Prędzej czy później i tak musiałbym odejść. – Justen podniósł brzytwę, którą wykuł w Naclos, owinął ją w starą roboczą koszulę i wsunął do bocznej kieszeni plecaka. – W ten sposób zyskałem trochę czasu. Usiądź. – Wskazał gestem krzesło. – W dzbanku jest nawet sok z krasnokrzewu. – Ale dlaczego? I dlaczego teraz? – Radca Ryltar próbuje mnie wykorzystać albo do zdyskredytowania Altary i Bractwa, albo zmuszenia ich do zdyskredytowania samych siebie, jeśli staną po mojej stronie. – Justen zwinął ostatnią parę kalesonów i wetknął je na górę plecaka. – Co to za pomysł z obłąkaniem ładem? – Altara mnie na to nakierowała. Martwi się z powodu Ryltara. Dowiedziałeś się czegoś? – Miałeś rację, Justenie. Nie jest skorumpowany chaosem, jeszcze nie. Ale jest skorumpowany. Kupuje z Hamoru przemycane cenne kamienie i prawdopodobnie fałszuje pieczęć cesarskich inspektorów. – Widziałeś to? – Zeszłej nocy na Versalli. Wyszli z portu jakiś czas temu. Ryltar oferował jakieś osiemdziesiąt złotych za coś, co wyglądało na partię kamieni, ognistych oczu. – To mnie nie zaskakuje. Zaskakuje mnie tylko, że Rada to znosi. – Justen pochylił się i podniósł tablicę do Pojmania, kładąc ją na łóżku obok pełnego plecaka. – Nie chcę kłaść tego na spód... – mruknął, otwierając małą szufladę biurka. Niemal ją upuścił, gdy dawna przemoc, z którą ją wykonano, sparzyła mu palce. Na chwilę chwycił drewno mocniej i podniósł skórzaną kasetkę z zestawem kreślarskim. – Pieniądze – zauważył Gunnar. – Podatki z handlu i wpływy od handlarzy utrzymują Radę i Bractwo. Niektórzy kupcy, jak rodzina Ryltara, mają znaczący wkład w skarb Rady. Te wpływy utrzymują niskie podatki, a to z kolei sprawia, że pomniejsi kupcy są zadowoleni z Rady. – Rozumiem. Dlatego więc Ryltar jest w Radzie i dlatego Rada niechętnie mu się sprzeciwia? – Justen podniósł pudełko, które dała mu Dayala, poczuł ciepłe mrowienie w palcach i na chwilę wyjrzał za okno w chłodną szarość. – To nigdy nie jest takie proste. – Prawdopodobnie nie. – Justen przepakował plecak, rozglądając się za czymś miękkim do owinięcia pudełka, choć pewnie było mocniejsze, niż na to wyglądało – jak i sama Dayala. – Co zamierzasz zrobić? – Pojechać spokojnie, oszalały ładem, do domu. Altara mówi, że nikt nie będzie się bardzo interesował... przynajmniej na początku. – Kupujesz czas. Do czego? – Gunnar patrzył wprost na Justena. – Ciągle wiele nie wyjaśniłeś. Co takiego zrobiłeś, że Altara, ni z tego ni z owego, daje ci urlop wypoczynkowy? I co zamierzasz robić w Wandernaught? Nie mogę uwierzyć, że z radością zajmiesz się kuciem z Matką albo uprawianiem sadu z Ojcem. – Myślę, że trochę dawnego kowalstwa dobrze mi zrobi. Gunnar teatralnym gestem położył obie ręce na czole, po czym wyrzucił ramiona ku sufitowi i przewrócił oczami. – Niech ciemność nas ocali. Czy twoja Świątynia Ładu przetrwa taką profanację w imię świętości, czy taką świętość w imię profanacji, czy... – Dosyć! – Justen pokręcił głową, tłumiąc śmiech. Mag pogody opadł na krzesło i prawym ramieniem wskazał okno. – Światło! Niech się stanie światło! Z nie uładzonego światła niech stanie się uładzona ciemność, która będzie lśniła w duszach kobiet i... Aniołów... czego to? Ach tak, Aniołów zakazanego Naclos – a nawet w mrocznych i posępnych duszach nieoświeconych mężczyzn... Justen trząsł się ze śmiechu, słuchając archaizowania Gunnara. – ...ale nie pozwól nam też zapomnieć o dobroczynnej Radzie Recluce. Włącz ich także w ciepłą i uładzona ciemność, ażeby widzieli świat taki, jaki jest, a nie taki, jakiego by pragnęli, chyba że, oczywiście, jest jakiś zysk w oglądaniu prawdy. W takim wypadku niech znajdą sposoby obwinienia tych ze światła za przywileje widzenia tego, co sami już widzieli... – Gunnar spadł z krzesła, zakaszlał i prosto z dzbana wychylił resztę soku z krasnokrzewu. – Nie umiem zrobić tego tak dobrze, jak ty kiedyś... ale to wszystko końskie łajno. Druidzi czegoś chcą. Przedwieczni Aniołowie czegoś chcą. Biali czegoś chcą. Rada czegoś chce. I każdy najmniejszy spośród nich myśli, że ma lampę świecącą prawdą tylko dla nich. Tak, a żaden z nich nie chce słuchać skromnego inżyniera, Justena, który mógł coś odkryć. – Gunnar znowu zakaszlał. – Oczywiście nawet skromniejszy i jeszcze mniej znaczący mag, Gunnar, odkrył już to, co odkrył nie tak nic nie znaczący Justen, choć użył swych poślednich zdolności, żeby skradać się wokół statków i szpiegować szanowanych członków Rady. Choć ten nic nie znaczący Gunnar uzyskał zaufanie skąpanegowładzieorazmistycznejwiedzy Justena... – W porządku... – westchnął Justen. – Usiądź. – Słucham i jestem posłuszny, najbardziej nic nie znaczący inżynierze, przypominając, że znaczę jeszcze mniej od ciebie. – Gunnar opadł na krzesło. – Chcesz prostej i uczciwej odpowiedzi. Świetnie. Więcej ładu, powstałego na przykład przez dodanie do Dziesiątki Potężnych większych i bardziej uładzonych okrętów wojennych, można zrównoważyć jedynie większym chaosem. Jeszcze więcej ładu, stworzonego przez rozwój uładzonej Żelaznej Straży, może owocować jedynie większym chaosem. Więcej ładu na naszej ziemi, pomimo wszystkich teorii wszystkich magów, oznacza coraz większą potęgę Fairhaven. Większe sukcesy Recluce, większe i Fairhaven, i tym większa nędza w Candarze. – Oczy Justena były niczym czarny lód, gdy utkwił wzrok w Gunnarze. – Cholera. Miałem przeczucie... – Gunnar pokręcił głową. – Ale musiałem zapytać, rozumiesz? I przypuszczam, że zamierzasz coś z tym zrobić? Justen pokiwał głową. – Tylko że pozbawianie czegoś ładu pozostawia większy bałagan niż początkowy brak ładu. Dlatego Altara tak się zaniepokoiła. Pozbawiłem ładu czarne żelazo, nie rozgrzewając go najpierw. To pozbawiło ładu i wyssało żar z całego pieca. – A więc zamierzasz zamienić całą Recluce w zimne popioły albo lód, żeby ocalić Candar? – Gunnar oblizał wargi. – Raczej nie. Nie jestem takim altruistą. Pracuję nad czymś dla Fairhaven... silnikiem naziemnym. – Spodziewasz się, że ci na to pozwolą? – Nie. Będę musiał oszukać ludzi tu, na Recluce, i użyć siły, aby dostać się do Fairhaven, kiedy już wyląduję w Candarze. – Mój brat, kłamca, altruistyczny krzyżowiec, który w końcu powie prawdę, choć nie ze szczegółami. – Gunnar uśmiechnął się szeroko. – To ma więcej sensu. Licz na mnie. Tym razem Justen pokręcił głową. – Co? – Licz na mnie. – Twarz Gunnara przybrała surowy wyraz. – Wiesz, że nie byłem Krytelli zupełnie obojętny. A może nie wiesz. I znałem Nincę i Castina od dawna. A ty, ty kochasz tę druidkę, ciemność wie dlaczego, ale to widać, a nawet nie pomyślałeś o powrocie do niej, dopóki nie zrobisz tego, co zaplanowałeś. Justen przełknął, wyciągnął ręce, pochylił się i uściskał Gunnara. Po chwili wyprostował się. – Chcesz pomóc ładować złom do Wandernaught? – Jasne. Zawsze wezmę dobry złom. – Nawet jeśli nie możesz podnieść ostrej broni? Gunnar uśmiechnął się, a Justen odwzajemnił uśmiech. CXIV Cirlin wyszła z kuźni, podczas gdy Justen i Gunnar wciąż wsuwali belki pod koła wozu. Mgła przechodząca w mżawkę płynęła wokół obu mężczyzn i spływała po ceratowej budzie wozu. – Justen, co tam masz na bogów? – zapytała Cirlin. – Żelazo... stare części, składowisko przekładni zębatych, inżynierskie materiały. – Justen wyprostował się i otarł pot z czoła. – Musimy to gdzieś rozładować, może w szopie. – Najpierw musielibyście rozładować szopę. Twój ojciec zapełnił ją taką ilością drzewa, że wystarczy na całe pokolenia. – Cóż, moglibyśmy użyć drewna do budowy następnej szopy... – Bez choćby dwóch kawałków tej samej długości? Przynajmniej dalibyście mu powód do zastanowienia się, co zrobić z tym drewnem – A co z końmi? – zapytał Gunnar. – Gdzie Elisabet? – niemal jednocześnie zapytał Justen. – W ostatnim boksie jest miejsce dla obu – odrzekła kowalka. – Twoja siostra jest na lekcjach u magistry Mieri. Zróbcie, co musicie, a ja dokończę uprząż Hrusona. Potem napijemy się gorącego jabłecznika, piwa albo czegokolwiek. – Rozładujemy później, jak uzgodnimy z ojcem, gdzie to położyć. – Dobrze. – Cirlin zawróciła w stronę kuźni. – Dajcie mi skończyć, później opowiecie mi resztę. Justen i Gunnar zaczęli ściągać uprząż, każdy przy jednym koniu. Gdy odstawili je do stajni, poszli w zacinającym, zimnym deszczu do domu. – Justen... jest zimno i wygląda, jakby miał spaść śnieg. – Nie wiesz? – Jest na granicy i nie zwracałem za bardzo uwagi. Przy całym twoim gadaniu o tworzeniu chaosu za każdym razem, gdy dokładamy do świata więcej ładu, nie bardzo mam odwagę wpływać na pogodę. – Odrobina nie robi różnicy. Wiem... to hipokryzja, ale już oszukuję. Cóż więc znaczy odrobina hipokryzji? – Sarkazm i gorycz też nie są szczególnie dobre. – W tym masz rację. Nie mamy też żadnego miejsca na to żelazo. – Justen wskazał wóz, gdy go mijali, i skręcił na ścieżkę do domu. – Świetnie. – Twarz Gunnara była teraz bez wyrazu, stanął w zimnym deszczu. Justen odprowadził go na bok i czekał, aż bratu wrócą zmysły. Po jakimś czasie Gunnar zachwiał się i odetchnął głęboko. – Nadal będzie padał śnieg na Krańcu Lądu, ale od południa Recluce będzie padał deszcz. – Dziękuję. Horas postawił cztery kubki gorącego jabłecznika i półmisek kruchego ciasta na stole jadalnym, zanim zdjęli przeciwdeszczowe płaszcze i mokre buty. – Wasza matka powinna przyjść niedługo. – Dobrze – wymamrotał Justen, popijając gorący płyn. Gunnar osunął się na krzesło, a potem sięgnął po kubek, gdy Justen odstawił swój i usiadł. – Domyślam się, że Gunnar „poprawiał” pogodę? – Przesuwałem śnieg trochę na północ. Niewiele, tylko odrobinę – przyznał mag pogody. – To akurat da nam trochę czasu. Musimy gdzieś złożyć moje zapasy – dorzucił Justen. – Musi być dużo żelaza na tym wozie – zauważył Horas, unosząc kubek, tak że para opływała jego twarz. – Powinno zmieścić się w szopie. I tak trzeba coś zrobić z tym drewnem. Wasza matka mówi, że zbieram je od zbyt dawna. – Może będę trochę potrzebował – odezwał się Justen. – Drewno jest lżejsze od żelaza i mocniejsze. – Proszę bardzo. Drzwi się zamknęły i do kuchni weszła Cirlin. – Myślałam, że zacznie padać śnieg, ale pada deszcz. To twoja robota, Gunnar? – Tak. – Cóż, nie mogę powiedzieć, że jestem przygotowana na śnieg, dopóki deszcz nie zamarza. – Kowalka opadła na krzesło i wzięła czwarty kubek. – Nie zamarznie. A jeśli nawet, to szybko się stopi. Jest za wcześnie na przymrozki. – Gunnar sięgnął po kawałek kruchego ciasta. – Nie spodziewaliśmy się zobaczyć żadnego z was przez jakiś czas. – Horas postawił kubek na stole. Gunnar spojrzał w stronę Justena. – Myślę, że potrzebuję pomocy wszystkich – odpowiedział Justen. – Rzadko to przyznajesz, Justen. – Cirlin odchyliła się na krześle. – Jakiego rodzaju pomocy? – Muszę zrobić silnik naziemny. – Silnik naziemny? – Nieduży statek, który będzie jeździł na kołach. Ale tylko po drogach. Kowalka zacisnęła usta. – To wygląda na duże zamówienie dla małej kuźni, nawet z takim inżynierem jak ty. – Nie jest aż tak źle. Altara pozwoli mi wykorzystać stare części i zapasową blachę. Wymyśliłem jak przerobić pompę parową. – Jak je tu dostarczysz... i jaki jest cel tego wszystkiego? – Przywiozłem już pierwszy ładunek. – Justen wzruszył ramionami. – A celem jest zbudować coś, co powstrzyma białych magów. Horas potarł czoło. – Wiem, że obaj jesteście utalentowanymi młodzieńcami, nawet nadzwyczaj utalentowanymi, ale jak chcecie spróbować zrobić w naszej niewielkiej kuźni coś, co pokona białych magów, skoro ośmioro takich jak wy nie zdołało tego dokonać nawet przy pomocy tyrana Sarronnynu? – To brzmi głupio. – Justen roześmiał się niemal ochryple. – Ale myślę, że potrafię to zrobić. – Dlaczego tutaj? Justen spojrzał na wypolerowane kamienne płyty podłogi. – Rada by się sprzeciwiła. – A zatem przyjdą tu i powstrzymają cię. – Raczej nie... myślą, że jestem szalony, że mój pobyt w Naclos wpłynął jakoś na mój ład. Dlatego właśnie tu jestem. Płacą mi połowę wynagrodzenia, żebym doszedł do zdrowia w domu. – Szalony? – Cirlin uśmiechnęła się cierpko. – Nieznośny, romantyczny, pełen pomysłów... trochę nicpoń. Ale nie szalony. – Ani Rada, ani inżynierowie nie wiedzą, co robić. Nawet Turmin mówi, że nie ma wokół mnie śladu chaosu czy nieładu. Twierdzi nawet, że jestem najbardziej uładzonym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek badał. Ukuli na to nową nazwę: – jestem „szaleńcem ładu”. Poszedłem na to. Zacząłem pracować nad pomysłami nowego typu uładzonej machiny, która przywróci w Candarze prawdziwy ład i naprawdę chcę, aby większość Rady odrzuciła moją pracę. Nie mogę kłamać... więc najlepszym dla nich wyjściem jest ignorować mnie. – Chyba rozumiem. – Cirlin zmarszczyła brwi. – Ale czy niektórzy nie będą podejrzliwi? – Prawdopodobnie. Myślę, że radca Ryltar już jest. Ale to dlatego, że nie jest całkiem... jakiś taki. Gunnar go sprawdza. – Jeśli to kwestia wiatru, Gunnar się dowie. – Tak też sobie pomyślałem. – Myślę, że Justen ma rację – dodał Gunnar. – Ryltar wmieszany jest w przemyt i parę innych rzeczy, których jeszcze nie wytropiłem. – A jeśli jest skorumpowany? – zapytał Horas. – Co to zmienia? Justen zmarszczył brwi. – Nie sądzicie, że Rada uważa tak samo, skoro był w niej przez ostatnie kilka lat? A skoro nadal tam jest... – Horas uniósł brwi. – Prawdopodobnie nie zrobią wiele, nawet jeśli istnieje dowód korupcji? – zapytał Justen. – Ja jestem tylko gospodarzem i ogrodnikiem. – Horas wzruszył ramionami. – Ale od kiedy to Rada Recluce zajmowała się oskarżeniami o korupcję, skoro nie leży to w ich interesie? Czy Ryltar nie nawoływał do trzymania się z dala od wojny w Candarze? Kto oskarżyłby go wtedy o korupcję? – Rozumiem, o czym myślisz. – Justen się zamyślił. – Jeśli jest na tyle bystry, żeby być w Radzie, nawet jeśli Gunnar odkrył, że jest skorumpowany, jak to udowodnimy i kto wysłucha młodego inżyniera, szaleńca ładu i jego brata, maga pogody? – Chcesz, żebym przestał szukać? – Nie. Muszę znać prawdę. – Myślę, że Justen ma rację, Gunnarze – dodała Cirlin. – Musisz wiedzieć, co jest prawdą, a co nie, nawet jeśli nikt inny tego nie wie. – Świetnie. – Gunnar patrzył w kubek. – Co z kolacją? – zasugerował Horas. – Elisabet niedługo powinna być w domu. CXV – Więc... nie wracasz na zimę do Fairhaven? Naprawdę zostajesz tu, w Rulyarth. Jakie to niewiarygodnie obowiązkowe. – Eldiren chuchnął w dłonie. – Możesz zamarznąć razem z Jehanem i ze mną. – Och, przestań. Wiesz, że nie ma w tym cienia obowiązkowości. Jeśli byłbym w Fairhaven, Histen miałby okazję oskarżyć mnie o zaniedbywanie obowiązków. I, czy ci się to podoba, czy nie, dowódcy, którzy rozkoszują się ciepłem i luksusami, podczas gdy żołnierze tego nie mają, nie wpływają nadzwyczaj korzystnie na morale wojska. – Beltar wyjrzał przez oszklone okna posesji na gęsty śnieg. – Naprawdę usiłujesz zostać powszechnie kochanym dowódcą? – zapytał Eldiren. Stojący po drugiej stronie stołu Jehan przebiegł wzrokiem od Eldirena do Beltara. – A jaki mam wybór? Zostać zwolnionym czy mniej szanowanym? Nie, dziękuję. Poza tym, w przeciwieństwie do poprzednich dowódców zamierzam być gotów do drogi wraz z roztopami. Może nawet wcześniej, a to wymaga teraz pracy. – Duża sprawa – zauważył powoli Jehan. – Choć może być warta zastanowienia. – Jak? – zapytał Eldiren. – Potrzebujemy więcej zapasów, a oni mniej. Mamy też zimowe oddziały. – Beltar skinął Jehanowi, jakby mu dziękował. – Chcesz ich nękać zimą. To niezbyt miłosierne – zauważył Eldiren z ironią w głosie. – Nigdy nie twierdziłem, że jestem miłosierny. Zamierzam rzucić Suthyę na kolana jak najszybciej i przy jak najmniejszych stratach z naszej strony. – Beltar wskazał śnieg na zewnątrz. – Będziemy szkolić zimowe oddziały w grupach po tylu, żeby się nie bili i nie pili zbyt wiele, i powiem wszystkim, że każdy oddział piechoty czy lansjerow, w którym będzie za dużo bójek, będzie wysłany na dodatkowe szkolenie. – Jakie szkolenie? – Przejmowanie przygranicznych miasteczek i farm z magazynami... tego rodzaju sprawy. Eldiren wzdrygnął się. – Przypuszczam, że będziemy towarzyszyć tym... ekspedycjom? – Oczywiście. – Rozchmurz się, Eldiren – odezwał się Jehan. – Mógłbyś tu zostać i wysłuchiwać narzekań żołnierzy i skazywać tego czy tamtego za torturowanie jakichś miejscowych dziewuch. – Czy to nadal się dzieje? – warknął Beltar. – Nie, od kiedy zamieniłeś ostatniego lansjera w świeczkę na placu – powiedział Jehan. – Ale niektórzy znowu zaczną, kiedy wyjedziesz. – Nie, nie zaczną. Usmażę każdego żołnierza w oddziale, który na to pozwoli – oznajmił Beltar. – Nie możesz tak mówić – westchnął Jehan. – Miejscowi coś zmyślą i będziesz musiał albo usmażyć niewinny szwadron, albo się wycofać i wyjść na głupka. W obu wypadkach stracisz. Beltar patrzył to na jednego, to na drugiego. – Więc co proponujesz? – Nic nie rób – powiedział Jehan. – Cokolwiek się zdarzy, zostanie wyciszone, bo wiedzą, że ich usmażysz, kiedy się dowiesz. Zniknie miejscowa kobieta albo dwie. To najlepsze, na co możesz mieć nadzieje. Beltar odetchnął głęboko. – Moc nie rozwiązuje każdego problemu – dodał Eldiren. – Możesz ustalić grafik szkoleń, Eldirenie. – Beltar uśmiechnął się krzywo do maga o szczupłej twarzy. Eldiren wzruszył ramionami. Gdy Beltar wstał i odwrócił się do wyjścia, Jehan pokręcił głową. CXVI Justen przyglądał się planom rozłożonym na warsztacie. Rogi rysunków przytrzymywały kamienie. Przebiegał Wzrokiem od części rozłożonych na wymiecionej do czysta podłodze kuźni do planów i z powrotem. – Jak zamierzasz doprowadzić energię do kół? – Cirlin spojrzała na osie, a potem na model na ławie. – Warin mi w tym pomógł. – Justen szperał w stosie papierów, zanim znalazł potrzebną kartkę. – Widzisz? Cirlin spojrzała synowi przez ramię. – Wygląda jak pudełko w środku osi. – Bo to jest rodzaj pudełka. To właśnie tam wał, tak jak wał napędowy, łączy się z osią. Ale pozwala napędzać każde koło z różną prędkością, gdy włączysz silnik. Kowalka spojrzała w stronę kawałków żelaza i części o dziwnych kształtach ułożonych na regałach, które Justen postawił w drugim kącie kuźni. – Czy to wszystko na tę machinę? – Większość. Inne części mam wykorzystać na materiał albo pozbawić ładu i odesłać z powrotem Altarze. – Jak za to wszystko zapłacisz? – Chcesz zapłacić? W porządku. Ile? – Justen uśmiechnął się do matki. – Dobrze wiesz, że nie to miałam na myśli. – Wiem. Ale powinienem zapłacić. Jeśli mi pomożesz, nie będziesz mogła robić innych rzeczy. – Ty też mógłbyś mi pomóc. Jesteś wspaniałym kowalem. – Pomogę. Ale mogę zapłacić. Druidzi dali mi połowę udziałów w ładunku lorkena i wyposażyli na drogę w parę błyskotek. Tak je nazywają. – Błyskotek? – Różnego rodzaju kamienie szlachetne. Dayala powiedziała, że będę ich potrzebował. Jak do tej pory żadnego nie sprzedałem. – Dlaczego druidzi tak chętnie ci pomagają? To trochę dziwne. Dobroczynność obcych jest podejrzana. – To w ich własnym interesie. Uważają, że narastanie ładu na Recluce i chaosu w Fairhaven należy powstrzymać. – Dlaczego nie powstrzymać tylko chaosu? – Od tego zacząłem. Ale oni pokazali mi, jak połączone są ład i chaos, i nie sądzę, żeby można było powstrzymać chaos bez ograniczenia ładu. – To potworna myśl, synu. – Chyba tak, ale ma sens. – Dlaczego im wierzysz? Justen nie odpowiedział od razu, ale suwmiarką zmierzył średnicę jednego z wałów osi. – Żelazna Straż białych. Po cóż banda białych magów budowałaby ład we własnym królestwie, jeśli nie dla własnej korzyści? – To nie oznacza... – Wiem. Żelazna Straż może walczyć z tym, z czym nie dają sobie rady lansjerzy. Nie umiem powiedzieć dlaczego. Prawdopodobnie nie ma w tym logiki, ale wydaje się właściwe. Cirlin się roześmiała. – Prędzej zaakceptuję to niż logikę, Justenie. Justen odłożył suwmiarkę na warsztat. – Ma skazę wewnątrz. Muszę sprawdzić inne w szopie. – Nie nanoś za wiele błota. Justen pokręcił głową i uśmiechnął się, ruszając znowu w zimny, lekki deszcz, który przed nocą zamieni się w śnieg. CXVII Krzepki żeglarz w kurcie oficera w śniegu szedł po kamiennym nabrzeżu Nylanu. Powiew wiatru cisnął mu kilka płatków w twarz, a on otarł wilgoć szarym łachmanem, który niegdyś był biały. Na końcu nabrzeża skręcił w prawo ku domom handlarzy przylegającym do niższej części wzgórza. Wypisany drukowanymi literami znak nad drzwiami trzeciego budynku głosił: RYLTAR I WELDON. Pod nazwą mniejszymi literami, w świątynnym i hamoriańskim, widniały słowa: „Pośrednicy na Ocean Wschodni”. Przeszedł pod okapem i otworzył drzwi, wszedł do środka i zamknął je za sobą. – Czym mogę służyć? – Młody urzędnik ubrany na brązowo wstał. – Kapitan Pesseiti do mistrza Ryltara. – Chwileczkę, panie. Pesseiti przestąpił z nogi na nogę. Przebiegł wzrokiem od prostego stołu, za którym siedział urzędnik, przez na wpół otwarte drzwi do rogu biura, a potem z powrotem do biblioteczki pełnej handlowych rejestrów. – Proszę, wejdźcie, panie. Mistrz okrętowy skinął głową i minąwszy urzędnika, wszedł do biura. Ryltar wstał na jego powitanie. – Co mogę dla ciebie zrobić, kapitanie? – Tylera zacumowała na końcu dużego pirsu. – Pesseiti wyciągnął do pośrednika zwój pergaminu. – Mam transport wełny dla Ruziosis, czarną i brązową. Ryltar rozwinął pergamin i przeczytał starannie wypisaną umowę. Pogładził palcami umieszczoną na końcu pieczęć. – Wydaje się w porządku. Jak zamierzasz zapłacić? Kapitan Tylery wyciągnął przed siebie płaską, ale grubą kopertę. – Wygląda jak poręczenie Cesarskiego Skarbca Hamoru. – Tak jest. Jak inaczej zrobiłby to stary Kylen? – W samej rzeczy, jak – mruknął Ryltar, wyjął z koperty zwinięty dokument i przejrzał go. – Tym razem pamiętał nawet o załączeniu opłaty zwrotnej. – Wasza wełna jest najlepsza. – Przynajmniej wśród najlepszych. – Jak szybko możemy załadować? – Wełna jest w belach, ale trzeba je właściwe zapakować. Pierwszy ładunek do popołudnia. Reszta do końca dnia. – Mogło być lepiej, ale mogło też być o wiele gorzej. – Pesseiti skinął głową, po czym sięgnął do pasa. Położył na stole ciężką skórzaną sakiewkę. – To premia za ostatnią przesyłkę. Ryltar uniósł brwi, gdy przeciąg zaszeleścił papierami na biurku. – O? – Za te specjalne ładunki z Sarronnynu... jeśli wiecie, co mam na myśli. Klient był niezwykle zadowolony. – Pesseiti wyprostował się i nałożył czapkę. – Lepiej już pójdę, mistrzu Ryltar. Przed południem będziemy gotowi do załadunku, deszcz czy nie deszcz. – Wełna będzie tutaj, w razie konieczności pod ceratą. – Dobrze. – Pesseiti ukłonił się i wyszedł. Ryltar powoli podniósł sakiewkę, ostrożnie zważył ją w dłoni i pokręcił głową. Otarł wilgoć z czoła pomimo lekkiego wiatru i chłodu w pokoju. W tawernie dwa domy dalej Gunnar również otarł spocone czoło. Złoto... a Ryltar był zaskoczony. Ale nie za bardzo. Przełknął z kubka resztę soku z krasnokrzewu i zostawił na stole cztery miedziaki, zanim wymknął się na sypiący wciąż śnieg. CXVIII Skrzypnęło. Odgłos ciężkiego wozu odbił się echem w szopie, gdzie Justen sortował stare żelazo i części z czarnego żelaza, szukając mniejszej przekładni. Wyprostował się, zastanawiając się, czy wóz przywiózł robotę dla Cirlin, czy coś innego, i uchylił drzwi szopy, niemal ciesząc się z podmuchu chłodnego powietrza na twarzy. Czarny wóz ciągnięty przez dwa duże kasztany wjechał na podwórze, kiedy Justen wyszedł na chłód. Na burcie wozu widniał znak czarnego młota obrysowanego na biało. Justen spojrzał raz jeszcze na czarny wóz i dwie postaci na przednim siedzeniu. – Altara! Warin! Łysiejący kowal błysnął uśmiechem i zeskoczył z siedziska. – Wyłaź tu, leniwy inżynierze, i pomóż nam rozładować. W końcu to twoje. Zanim Justen doszedł do nich, Altara zeszła z wozu, a Warin już odpinał budę. – Nie spodziewałem się was – przyznał Justen. – Dlaczego przyjechaliście? – Uśmiechnął się szeroko. – Ale mam trochę pozbawionego ładu żelaza, które możecie zabrać z powrotem. – Przydałoby się. – Altara zaciągnęła hamulec wozu. Warin przywiązał konie do kamiennego słupka. – Wiesz co, Justen. Nadal nie wiem, dlaczego to robię. Spóźniamy się z robotą przy Hyelu, a ja jestem tutaj, niemal przemycając dla ciebie części i sprzęt. – Altara odgarnęła z czoła krótkie pasmo włosów. – Ponieważ – stwierdził młodszy inżynier – wiesz, że trzeba coś zrobić z Fairhaven, a to jedyny sposób, żeby uspokoić wasze sumienia. Zwłaszcza jeśli Rada nadal nic nie robi. – Powinieneś być magiem, nie inżynierem. – Myślę, że jest jednym i drugim. – Warin uśmiechnął się do Altary. – Przynajmniej po tych przygodach w Naclos, cokolwiek to było. Zauważ, że nigdy nie odpowiada na wszystko, kiedy pytamy go o Naclos i druidów, chociaż jasne jest, że wmieszana jest w to bardzo szczególna druidka. – A tak, ta, którą zwą Dayalą. Justen poczuł, że się rumieni. – Lepiej pomogę wam rozładować. Naprawdę jestem wdzięczny. – Widzisz! Znowu zaczyna. – Warin wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Cóż... ty też nie bardzo mówisz o Estil – odciął się Justen, próbując dźwignąć skrzynię zawierającą przekładnię. – Myślę, że jest zakochany, naprawdę zakochany. – Warin jęknął, idąc za Justenem z drugim pudłem w stronę kuźni. Jego oddech parował w zimowym powietrzu. – Tak myślisz? – Altara zsunęła cienką blachę na wózek, który wyładowała, i powoli popchnęła go ścieżką za pozostałymi. – Albo to, albo rwie się do walki. – Warin urwał. – Justen, prawie zapomniałem. Natknąłem się tamtego wieczoru na Martana i prosił, żeby ci powiedzieć, że jest gotów, kiedy tylko zechcesz. Jest jeszcze głupszy ode mnie, skoro chce się z tobą mierzyć. Justen na chwilę zmarszczył brwi. Martan nie przypominał Justenowi o treningu. – Możecie zostać na kolację? – zapytał. – Dla kuchni twojego ojca? Przyjechalibyśmy choćby tylko z tego powodu. Cirlin dołączyła do ekipy rozładowującej i cała czwórka wniosła zapasy, które przywiozła Altara, łącznie z przekładniami, wałami i niewielkim kondensatorem. Justen zauważył kilka innych arkuszy cienkiej blachy, które należało zabrać do szopy. – Po co ta blacha? – Z twoimi zdolnościami, mógłbyś ją zamienić w zbroję z czarnego żelaza, ale coś, co ma podróżować po drogach, musi być lekkie. – Altara jęknęła, wsuwając blachę na wózek. Koła wózka zapadły się lekko w zamarzniętą ziemię. – Powinnaś zaprojektować taką machinę. – Równie dobrze mogę popatrzeć na twoje projekty. Jesteś diabelnie dobry w zastosowaniach, Justen, ale projekty... sama nie wiem. – Ja też cię lubię. – Estil ciągle myśli, że ta druidka istnieje tylko w twojej wyobraźni, Justen – wtrącił się Warin. – Mówi, że nikt realny nie mógłby tak ci zawrócić w głowie. – Powiedz jej – wystękał Justen, pomagając Altarze oprzeć blachę o solidne belki ściany kuźni – że ona by mogła, gdybyś pierwszy jej nie usidlił. – Pożądanie żony bliźniego swego... Justenie, to coś nowego. Jestem skłonny wierzyć, że masz jakieś ludzkie cechy. Cirlin roześmiała się. Altara również, a w końcu i Warin. – Zakładam – dorzucił Horas od drzwi kuźni, gdy umilkły śmiechy – że będziemy mieli gości na kolacji. – Z całą pewnością i na noc też – dodała Cirlin. – Nie moglibyśmy... – A gdzie się zatrzymacie? W Złamanym Kole, gdzie można zamarznąć? Nonsens! – prychnął Horas. Altara i Warin wymienili spojrzenia. – Nietrudno nas namówić – powiedziała główna inżynier. – Poza tym – dodał Warin – może zdołam się czegoś więcej dowiedzieć o tej tajemniczej druidce. – Powodzenia – odrzekła Cirlin. – Jestem jego matką i poza tym, że jest cudowna, piękna, zielonooka i srebrnowłosa oraz że wiele razy ocaliła go od losu gorszego od śmierci, nie wiem nic. A tak, czasami potrafi namówić drzewa do wytwarzania pięknych pudełek i innych przedmiotów z drewna. – Kowalka spojrzała na Altarę, która odwzajemniła uśmiech. – Zapowiada się interesujący wieczór – ośmielił się zauważyć Justen. – Przestańmy paplać – zaproponowała Altara – to szybciej załadujemy ten złom. A gdzie jest to pozbawione ładu żelazo? Coś o nim wspomniałeś. – W tamtej skrzyni w kącie. Tam – wskazał Justen. Warin podszedł bliżej i spojrzał. – Ciemności... naprawdę to zrobił, Altaro. Są pierścienie do turbin, ale teraz tylko z żelaza. Altara podążyła za wzrokiem Warina i pieszczotliwie pogładziła palcami żelazo. – Mógłbyś robić na tym niezły interes. Justen wzruszył ramionami. – Nazwij to odpłatą... swego rodzaju. – W piecu zajęłoby to trzy ośmiodnie, a założę się, że tobie nie trzeba było aż tyle. – Nie. – Justen nie odważył się przyznać, że skrzynia zawiera owoc pracy jednego popołudnia ani że szopa zamieniła się w lodownię, w której wszystko pokrywały grube tafle lodu. – To dobrze. Mogę więc uczciwie przekazać, że przysyłając ci złom, zaoszczędziliśmy czas i pracę. Teraz załadujmy to wszystko na wóz. Zanim jeszcze skończyli układać przywiezione części i złom oraz ładować wóz, od drzwi kuchni już machała Elisabet. – Musimy zaprowadzić konie do stajni. – Altara, idź porozmawiać z Elisabet. My zajmiemy się końmi. Główna inżynier wzruszyła ramionami i w świetle późnego popołudnia ruszyła ku domowi, podczas gdy Justen i Warin zdjęli uprząż dwóm pociągowym koniom i poprowadzili je do stajni. – Zgrzebła są na tamtej półce. – Altara mówiła, że nigdy nie nauczysz się naprawdę jeździć, dopóki nie pojedziesz do Sarronnynu. Jak to się stało, skoro dorastałeś przy koniach i stajni? – Warin starł z twarzy końską sierść wolną dłonią i dokończył czesać jednego kasztanka. – Mieliśmy konie do wozu, nie do jazdy. Umiem zajmować się końmi. Nie umiałem tylko jeździć. Skończyłeś? – Aż nadto. Zimno tu. – Nie jest tak źle. – Dorastałem w Nylanie. Tam jest niżej i cieplej niż w środkowej Recluce. – Warin patrzył, jak Justen wsypuje do żłobu kilka wiader ziarna. – Długo to trwało – powiedziała Elisabet, kiedy dwóch inżynierów weszło do kuchni i zajęło dwa ostatnie miejsca przy dużym stole. – Gorący jabłecznik, piwo czy sok z krasnokrzewu? – zapytał Horas. – Jabłecznik. – Piwo. – Piwo? – wzdrygnął się Warin. – Jak może być tak uładzony, skoro pije piwo? – zapytała Altara. – To tylko powierzchowny ład – roześmiał się Justen. – Jak ład może być powierzchowny? – Nie pozwól mu zacząć – ostrzegła Cirlin. – No to co z tą druidką? – zapytał Warin. – Dayalą? – Elisabet uśmiechnęła się szeroko. – Jest druidką, która nie ma drzewa, takiego, w którym by mieszkała, ale jej dom wyrasta z drzew i zawsze chodzi boso, nawet na pustyni, ale nosi ubranie. – To wszystko? – zapytał płaczliwie Warin. – Prawdziwa druidką, która nie mieszka w drzewie? Dlaczego chodzi boso? – Jest druidką – odrzekł oschle Justen. – I przegoniła mnie oraz moje buty przez Stone Hills i trawiaste równiny. Ja nigdy nie dałem rady chodzić boso po wielkiej puszczy ani równinach, a co dopiero Stone Hills. – Czy oni używają żelaza? – zapytała Altara. – Oczywiście – odpowiedział Justen. – Niektórzy z nich mają co prawda problemy z ostrymi przedmiotami, takimi jak miecze, a nawet noże. Ale niektórzy z nas również. Wiem, że Dorrin nie mógł używać miecza. – Chcę posłuchać o tej srebrnowłosej druidce – zaprotestował Warin, uśmiechając się kącikiem ust do Elisabet. – Cóż... – zaczęła siostra Justena. – Elisabet... – Nie jesteś zabawny, Justen. Powiedz im albo ja powiem. – Wiem, że nie jestem zabawny. Poczekaj chwilę. – Justen napił się ciemnego piwa. – Proszę, świeżo pieczony chleb i ser! – oznajmił Horas, stawiając na stole podłużny półmisek. – Powinien wam wystarczyć do kolacji. – Nie dostaniesz tego w hali inżynierów, co? – zapytał Warin, spoglądając na Altarę. – Nie dostaniesz tego w domu, co? – odcięła się główna inżynier. – Nie, ale dostaję parę innych rzeczy... – zasugerował Justen. – Z tego, co słyszałem, wnioskuję, że powinieneś mówić o swojej druidce. I z tego cielęcego spojrzenia, które masz, kiedy o niej myślisz i kiedy sądzisz, że nikt nie widzi. Altara zakaszlała, dławiąc się gorącym jabłecznikiem i kręcąc głową. – Co mogę powiedzieć? – roześmiał się Justen. – Co mogę powiedzieć? – Prawdopodobnie nic – powiedziała Cirlin. – Spróbuj chleba, zanim wystygnie. I próbuj nie patrzeć cielęcym wzrokiem. – Co to znaczy: cielęcym wzrokiem? – zapytała Elisabet. Altara znowu się zakrztusiła, a potem przełknęła jabłecznik. CXIX – Nadal zastanawia mnie ten inżynier, ten szaleniec ładu. – Ryltar pochylił się przez stół z czarnego dębu. – Szaleniec ładu? Dziwny dobór słów. – Claris odkaszlnęła i napiła się z kubka, po czym odstawiła gliniany szkuner noszący replikę pieczęci Recluce. – Co masz na myśli? – Tak, Ryltarze, oświeć nas, proszę. – Palce Jenny delikatnie przytrzymywały kubek, niemal jakby pieściły gładkie czarne szkło. – Cóż... Turmin stwierdził, że ten inżynier, ten Justen, jest najmocniej uładzonym człowiekiem, jakiego badał. Może nazbyt mocno uładzonym. Rozumiem, iż jest przekonany, że musi stworzyć jakiś rodzaj silnika, którym przemierzy drogi, tak jak statek przemierza morza. – Może się to wydawać niepraktyczne, ale raczej nie szalone. – Claris zacisnęła wargi. W końcu podjęła: – Wszyscy myśleli, że Dorrin jest szalony, ale nie byłoby nas tu, gdyby nie zbudował Czarnego Młota. – Nie uważasz, że pędzący po naszych drogach chaos, zwłaszcza po Wielkim Trakcie, jest szaleństwem? – Nie robi tego, prawda? – Zrobi. – Ryltarze... nie dostrzegasz drobnej niekonsekwencji w swej argumentacji? – Delikatny głos Jenny ledwie unosił się nad deszczem bębniącym w szyby. – Mówisz, żebyśmy nie martwili się z powodu Fairhaven, bo jeszcze nie najechali niektórych krajów, ale mamy się martwić z powodu nadzwyczaj uładzonego inżyniera, który zrobił o wiele mniej niż Fairhaven. Uczciwie mówiąc, jestem o wiele bardziej zatroskana rosnącą liczbą wojsk maszerujących przez Westhorns, które wejdą do Sarronnynu, zanim spadnie śnieg. Wydaje się teraz, że każdego ośmiodnia otrzymujemy raporty o jeszcze jednym miasteczku albo wsi, które poddały się białym, i to podczas tej zimy. Lód odetnie Suthyę od morskiego handlu, a biali otoczą Suthyan. Zanim przyjdą wiosenne roztopy, w rękach Suthyi pozostanie tylko Armat, Devalonia i kilka przybrzeżnych miast. – Jenna popatrzyła na swe krótkie, równo przycięte paznokcie i położyła ręce na stole. – Większość ludności Suthyi znajduje się na wybrzeżu, a większość ich wojsk jest bezpieczna – zauważył Ryltar rozsądnie. – To prawda, Ryltarze – odparowała Jenna. – Tylko że zimowa kampania oznacza, że Suthyi nie zostanie miejsca, żeby osłonić ich przed atakiem zaraz po roztopach, ani dość czasu, aby sprowadzić zapasy czy najemników, czy cokolwiek, drogą morską. – Magowie walczą pomiędzy sobą. – Ryltar uśmiechnął się krzywo. – Jeden żądny władzy mag zniszczył drugiego, a silniejszy okazał się o wiele zdolniejszy i bardziej niebezpieczny. Suthya upadnie przed nadejściem lata. – Wciąż jednak muszę zadać to samo pytanie, drogie koleżanki. Co, na bogów, możemy z tym zrobić? – Ryltar splótł palce i czekał na odpowiedź. – Co, uczciwie, możemy zrobić? W tej chwili nie możemy nawet wysłać statków do Suthyi. Jenna i Claris wymieniły spojrzenia. cxx Zimny, zimowy deszcz, przeplatany płatkami śniegu, przykleił Justenowi włosy do czaszki. Inżynier dźwignął kamieniarski młot i ostukał kamień ze wszystkich stron, szukając śladów gęstego, żółtawego proszku, który pod wpływem ładu stawał się szarawym, fałszywym ołowiem. Przemienianie ładem gęstej materii było cięższe niż kucie czarnego żelaza. Justen wiedział, że magowie, którzy zajmowali się tym zbyt intensywnie i za długo, umierali, ale czuł, że władza nad równowagą ładu i chaosu we własnym ciele ochroni go. Nawet ten proszek wydzielał niewidoczne błyski chaosu, jak biały żar, a drobne ślady fałszywego ołowiu wyglądały jak czarne wysepki powstrzymujące chaos. Takie mniej więcej wrażenie sprawiała wielka puszcza Naclos. Wynajdywanie żółtawego proszku było łatwiejsze w czasie deszczu, nawet jeśli mieszał się ze śniegiem, być może dlatego, że opadająca woda blokowała bardziej odległe impulsy chaosu. Justen pragnął znowu znaleźć się w Naclos razem z Dayalą, wodnymi jaszczurami, leśnymi kotami, Stone Hills i tym wszystkim. Co robiła? Pogrążała się w pracy, odwiedzała rodziców i przyjaciół, martwiła się o niego? Pokręcił głową. Dayala nie mogła sobie pozwolić na usychanie z tęsknoty za nim, a im szybciej on upora się ze swoją pracą, tym szybciej poradzi sobie z tym bałaganem i wróci do Naclos. Tylko co mógłby tam robić? Być kowalem? Wzruszył ramionami. Były gorsze rzeczy, o wiele gorsze. Zadrżał, gdy zimna woda spłynęła mu po szyi. W tej chwili mógłby nawet zgodzić się na powrót do kuźni swojej matki w Wandernaught. W końcu usiadł na kamieniu, aby dać odpocząć nogom po ciężkiej pracy. Delikatnie rozcierał siniak na łydce, próbując przekazać dodatkowy dotyk ładu w zranione miejsce, i od niechcenia zastanawiał się, co właściwie robi, myszkując po kopalniach żelaza na Recluce, gdy jego silnik parowy wymaga tyle pracy. – Proste... – mruknął. Prześledził zmysłami niewielkie stosy skalnych odłamków, które należało jeszcze rozbić i z powrotem zamienić w zbocze i las. – Próba uruchomienia zapadni ładu i chaosu, to wszystko. CXXI Po zapaleniu obu lamp Justen wsypał proch do pieca i zaczął pompować wielkimi miechami, kierując zmysły ku granulkom, które staną się fałszywym ołowiem. Gdy temperatura prochu, który miał nadzieję zamienić w metal, wzrosła, łatwiej mógł wyczuć chaos zamknięty w ładzie we wnętrzu drobinek. Ktoś zastukał do drzwi. Justen spojrzał, ale nie przestawał pompować. Gdy ponownie rozległo się stukanie, wyjął proszek z płomieni otwarł i w drzwiach ukazała się ciemna, przysadzista postać w czerni. – Mistrz Turmin... proszę wejść. – Mam nadzieję, że nie przyszedłem za późno. – Za późno? – Ile fałszywego ołowiu zrobiłeś? – Skąd wiedziałeś? Nikomu nie mówiłem. – My, magowie, mamy swoje sposoby. – Na twarzy starego pojawił się krzywy uśmieszek. – Nie magią. Słyszałem, że bywasz na wysypisku przy starych kopalniach żelaza. Kiedy mag robi coś takiego... – Wzruszył ramionami. – Nie jestem magiem takim jak ty czy Gunnar. – Nie... potencjalnie jesteś o wiele większy od nas, a w konsekwencji o wiele bardziej niebezpieczny. – Turmin podniósł głowę, wędrując wzrokiem do pieca. – Rozgrzewanie i porządkowanie ładem proszku, jak sądzę? – Pomyślałem, że się uda. – Och, na pewno by się udało. A po trzech miesiącach od ukończenia trzeciej czy czwartej partii prawdopodobnie umarłbyś z wycieńczenia. Justen przełknął z wysiłkiem. – Możemy się czegoś napić? Przyjechałem prosto z Alberth. Młodszy mężczyzna skinął głową. – Zgaszę w piecu. Czy pozostawienie tutaj tego proszku zaszkodzi komuś? – Prawdopodobnie nie, jeśli jutro się go pozbędziesz. Jeśli rozgrzałeś go tylko trochę, możesz go wsypać do oceanu. Justen wygasił piec matki, ale zostawił proszek na cegłach, żeby wystygł, po czym zdmuchnął obie lampy. Gdy przeszli do pustej kuchni, wskazał ręką drewniane krzesło i zapytał: – Piwo czy sok z krasnokrzewu? – Sok. Nie jestem tak uładzony jak ty. Poza tym poważnie mówiłem, że chce mi się pić. – Co z twoim koniem? Zapomniałem... – Twoja siostra była tak miła i napoiła Vaegerę. Powiedziałem jej, że spotkam się z tobą w magicznych sprawach. Uparła się też, żeby nakarmić konia. – Elisabet... – Justen wyszedł z kuchni do sąsiedniego mrocznego saloniku, gdzie dziewczyna o piaskowych włosach pochylała się, z dłonią przy uchu, żeby posłuchać. Elisabet wstała, gdy wszedł. – W porządku – powiedziała. – Przyłapałeś mnie. Opowiesz mi później? Justen uśmiechnął się i pokiwał głową. – Ile będę mógł. – Obiecujesz? – Obiecuję. Zanim Justen wrócił do kuchni i wyjął z chłodni dzbanki, siostra znikła. Podszedł znowu do stołu, żonglując dwoma kubkami i dzbankami. Postawił piwo, napełnił kubek sokiem i podał starszemu magowi. – Dziękuję. – Turmin wychylił napój w dwóch haustach. Justen uśmiechnął się i ponownie napełnił kubek, a potem nalał sobie pół kubka ciemnego piwa. Usiadł na stołku naprzeciwko Turmina i czekał, aż tamten przemówi. – Justen, umiem gadać tylko z książek, tych zamkniętych w Świątyni, bo dzisiaj nie żyje już nikt, kto potrafiłby zrobić to, co Dorrin i Creslin robili i o czym pisali. Wiesz, że w późniejszym wieku obaj zebrali niektóre swoje znaczące odkrycia. Wiesz, że Dorrin stworzył dzieło Podsta wy Ładu? – Tak mi mówiono. – Cóż... gdy Gunnar powiedział mi o twojej sztuczce z wybuchowym prochem, wiedziałem, że niedługo coś wymyślisz. Nie wiedziałem tylko co. I z pewnością nie mnie oceniać twoje motywy, ale chciałbym, żebyś wiedział o niebezpieczeństwach. Fałszywy ołów jest w obiegu od co najmniej dwustu lat. Dorrin o tym wspomina. Jeśli zbierzesz go wystarczająco dużo, otrzymasz olbrzymią temperaturę, niemal czysty chaos; mimo to w niewielkich dawkach jest tak samo uładzony jak każdy metal, choć w naturze nie pojawia się nawet w czystej postaci. – Turmin znowu pociągnął z kubka – Problem w tym, że promieniuje niewielkimi wybuchami chaosu... – Te białe błyski? – Potrafisz je zobaczyć? Justen przytaknął. – To już coś. W każdym razie jeśli postawisz na przykład delikatnego ptaka żyjącego w klatce, w pobliżu fałszywego ołowiu, po krótkim czasie słabnie i umiera. To samo stało się z kilkoma magami, którzy pracowali przy tym choćby krótko. – Mag urwał. – I? – zapytał w końcu Justen. – To wszystko. Odpowiem na wszystkie twoje pytania. – Dlaczego mi o tym powiedziałeś? – Bardzo lubię Gunnara i myślę, że masz wiele do zaoferowania. Justen rozważał te słowa. – Zabrzmiało to tak, jakbyś bardzo za mną nie przepadał. – Cokolwiek zamierzasz zrobić, prawdopodobnie będzie straszne. Nieszczególnie przepadam za tymi, których czyny są straszne. – Dlaczego więc nie pozwoliłeś mi się zabić przy fałszywym ołowiu? – Prawdopodobnie umarłby również Gunnar. – Co jeszcze? – Spotkałeś Anioła? Justen potrząsnął głową na nieoczekiwane pytanie, a potem napił się piwa. – Nazywano ją Aniołem, ale nie jestem pewien, czy nim była. Była druidką, bardzo starą druidką. – Tak ja ty będziesz pewnego dnia, jeśli przeżyjesz to szaleństwo. – Turmin zsunął się z drewnianego krzesła i dolał sobie soku, a potem na nowo usadowił. – Nie odpowiadasz wprost – zauważył cierpko Justen. – Pewnie nie. Trudno być bezpośrednim, kiedy ma się do czynienia z wielką mocą. – Wielką mocą? – Masz niesłychanie wielką moc. Może jestem stary, ale chciałbym zostać krzepki i zdrowy przez tę resztę dni, które mi pozostały. Co zamierzałeś zrobić z tym fałszywym ołowiem? – Myślałem, że znam sposób, jak połączyć go z ładem tak, aby zniszczyć chaos. – Jeszcze większym chaosem, oczywiście? – zapytał oschle Turmin. – Prawdopodobnie. – Czy komukolwiek przyniosłoby to coś dobrego? – Może nie. Ale trzeba coś zrobić z Fairhaven. – Atak... biali. – Ignorowaliśmy ich, a oni wypaczyli ład, aby służył chaosowi, i podbiją cały Candar. – Cały Candar? – No dobrze... nie Naclos. – Justen westchnął. – Mam propozycję, młody Justenie. Jeśli zamierzasz wykorzystać ład do zniszczenia chaosu... użyj ładu, nie chaosu związanego ładem. To o wiele bardziej bezpieczne dla nas wszystkich, łącznie z tobą. – W jaki sposób? – Jak, doprawdy? Widziałeś światło przez oszlifowany kawałek kryształu? – Otrzymasz wtedy tęczę. – To forma ładu, nieprawdaż? Justen spuścił wzrok na prawie pusty kubek. – Tak przypuszczam. – Widziałeś doświadczenie z soczewkami, prawda? – To, w którym jeden z magistrów rozpalił ogień za pomocą szkła? Tak. – Czyż nie ukazuje ono, że światło ma moc? – Trafiłeś w sedno, panie. Turmin roześmiał się cicho. – Pewnie tak, Justenie. Pewnie tak. Mimo to... wiem i ty wiesz, że próba wykorzystania fałszywego ołowiu prawdopodobnie by zabiła cię, zanim zdołałbyś zrobić to, co, jak sądzisz, musisz zrobić. – Nic nigdy nie jest proste, prawda? – Nie. – Starszy mag wstał. – Mam przed sobą długą jazdę. – Możesz tu zostać. Jesteś miłym gościem. – Dzięki za uprzejme słowa, ale mam obowiązki rano. – Będziesz jechał większość nocy... – Tak czasem bywa, gdy się jest magiem. Twoja kolej nadejdzie, Justenie. – Pozwól przynajmniej, że zapakuję ci coś do zjedzenia. – Byłoby to miłe. Później Justen nasłuchiwał, jak klacz cwałuje w noc. Zawrócił do kuźni. Jutro będzie musiał rozsypać proch na wodach Oceanu Wschodniego, a potem przyjrzy się kryształom i światłu. CXXII – Co zrobicie? – Eldiren przeniósł wzrok z Beltara na Jehana. Patrzyli na mury Armatu naprzeciwko płytkiej doliny rozdzielonej rzeką Arma, która płynęła meandrami u podnóża wzgórz, gdzie tłoczyła się armia białych, przez równinę, a potem przez bramy w górze rzeki. Bramy bardziej przypominały wieże z kolczastymi łańcuchami, które spinały rzekę. Z porządnymi machinami oblężniczymi albo z większą liczbą dział ani wieże, ani mury miasta nie stanowiłyby problemu. Ale przy zniszczeniach, jakie dwa lata wcześniej spowodował ten przeklęty czarny inżynier, należało wymienić części w dziesięciu działach. – Zrobimy przysługę Suthyanom. – Beltar uśmiechnął się krzywo. – Zamierzam oczyścić ich brudną rzekę. Oraz ich brudny port. Eldiren poskrobał się w głowę. Jehan popatrzył w zamyśleniu na Beltara. – Coś z rzeką i źródłami chaosu? – Co to jest tam w dole? – Beltar wskazał cztery budynki na zboczu poniżej oraz na drogę, która łączyła je z głównym traktem do Armatu. – Gospoda i gorące źródła – odrzekł Eldiren. – Ale kazałeś wszystkim odejść. – Właśnie. – Beltar wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Nie zrobiłbyś... – Eldiren otworzył usta. – Chcesz spróbować? To o wiele tańsze niż strata żołnierzy. Będzie wymagało trochę wysiłku, ale potrafię zagotować rzekę, może nawet na cały ośmiodzień. – Beltar wzruszył ramionami. – Jeśli to nie zadziała... – Naprawdę nie lubisz wykorzystywać wojska, co? – Ależ lubię. Mają mnóstwo roboty w marszu z Rulyarth. – Tylko drobne potyczki. – Więc co z tego? Jeśli wróg chce toczyć tylko drobne potyczki, czy to moja wina? Przeprowadziliśmy kampanię wojskową, a oni się wycofali. Moi żołnierze nie chcą umierać przy próbie forsowania kamiennych murów. A ty chcesz, Eldirenie? Eldiren pokręcił głową. – A może ty, Jehanie? – Jasne, że nie. Tak samo jak większość piechoty, zwłaszcza lansjerów. Beltar zamknął oczy i zaczął się koncentrować. Niebawem ziemia zadrżała i z budynków w dole zaczęły się sączyć opary siarki. Ze źródeł trysnęły żółte wody i przelało się niecałe sto cubitów do rzeki Arma. Nad wodą unosiła się mgła, a potem para, gdy Beltar oparł się bezwładnie o przenośny stół. – ...chwileczkę... – wysapał. Grupka wieśniaków za rzeką wysypała się z chat i ruszyła pod górę, uciekając przed parą. Niektórzy próbowali prowadzić owce, woły oraz inne zwierzęta. – Nie zapomną – mruknął Jehan. – Mam nadzieję – warknął Beltar. Ziemia znowu zadrżała, gdy strumień żółtej pary i wody trysnął ze źródeł i pomknął w stronę rzeki. Eldiren otarł czoło, krzywiąc nos od odoru. Zakaszlał, przesłaniając usta. – Czy mamy... to przeżyć? Jehan zawrócił konia pod górę, a Eldiren podążył za nim. Beltar, uśmiechając się ponuro, uczynił to samo. – Kto mówi, że moc nie działa? – Działa – odpowiedział mechanicznie Jehan. – Ale co się dzieje, kiedy nie działa? Za każdym razem, gdy ci się udaje, maleje prawdopodobieństwo, że przeżyjesz porażkę. – I tak żaden biały mag nie przeżywa porażki – odparował Beltar. CXXIII – Jak to przyjął? – zapytał Gunnar. – Pozbył się proszku, a to najważniejsze. – Turmin patrzył z tarasu na płaską srebrną taflę Oceanu Wschodniego. – Fałszywy ołów to paskudny materiał. Paskudny. – Zadrżał. – Ale jak go namówiłeś? Justen tak łatwo nie rezygnuje. – Młodszy mag wzruszył ramionami, jakby chciał je rozluźnić. – Powiedziałem mu, żeby zwalczył chaos za pomocą absolutnego ładu, a nie chaosu związanego ładem. I podpowiedziałem, że kryształ potrafi uładzić światło. – Światło jako broń przeciwko chaosowi? Uładzone światło? To chyba powinno się udać. Taka była teoria Dorrina... ale nikt nigdy jej nie wcielił w życie. – Tego mu nie mówiłem. – To nie bardzo w porządku – zaprotestował Gunnar. – To, co planował, byłoby o wiele gorsze. – Może i tak... ale jeśli mu się nie uda? – Od dwustu lat nikomu się nie udało. – Nikt nie był Justenem. – To i tak będzie lepsze od wybuchowego fałszywego ołowiu. – Mam nadzieję. Naprawdę mam taką nadzieję. – Jak my wszyscy. CXXIV Justen spojrzał w późnowiosenne bezchmurne niebo i potem przeniósł staroświecką ramę z szopy do kamiennego muru, który prowadził z frontowego ganku do drogi. Ustawiwszy ją na kamiennej płycie chodnika oraz kwadratowym kawałku żelaza, nachylił pod kątem soczewki, aż światło padło na punkt na kwadracie żelaza. Żelazo łatwo wchłaniało skupione światło słoneczne, tak samo jak wchłaniałaby magia czy chaos. Czekał przez jakiś czas, ale żelazo nie zmieniło się ani odrobinę. W końcu przytknął do światła drewnianą drzazgę. Niebawem zaczęła się żarzyć, a potem zapłonęła krótkotrwałym płomieniem. Podczas całego procesu Justen skupił się nie na drewnie, ale na przepływie światła, wyczuwając pasma, gdy przechodziły przez soczewki. Czy mógłby wpleść w soczewki więcej światła? Zmarszczył brwi i sięgnął zmysłami, żeby dotknąć światła, silnego jak żelazo i delikatnego jak jedwabna pajęczyna, aby utkać je w ciaśniejszy wzór. Na czole pojawiły się krople potu, wyczuł żar żelaza i ujrzał nikły, czerwonawy blask. Usiłował poszerzyć pajęczynę, którą tkał jego umysł, a wokół niego zebrały się cienie, jakby chmura przesłoniła niebo. Pojedynczy punkt światła rozbłysł na żelazie i kilka iskier spadło z kawałka blachy. – Justen! – krzyknęła Elisabet. Cienie znikły, a on stał w pełnym świetle słońca, ociekając potem. Spojrzał w stronę ganku. Elisabet zeszła ze stopni i podeszła doń po żwirowanej ścieżce. – Przepraszam. Zepsułam wszystko, prawda? Wyciągnął rękę i uścisnął jej ramię. – Mogę to zrobić jeszcze raz. Działa. Teraz już wiem. – Robi dziwaczne wrażenie, Justenie. – Elisabet zadrżała. – Patrzyłam na ciebie, a ty stałeś w cieniu, ale nie było żadnej chmury. A potem metal się zapalił. Palił się, prawda? – Coś w tym rodzaju. Spojrzał nad ramieniem Elisabet w stronę kuźni. W ich stronę szła raźno Cirlin, ciągle w skórzanym fartuchu. – Próbujesz kuć bez węgla kamiennego albo drzewnego? – Niezupełnie. Tylko coś wypróbowywałem. – Nie jestem magiem, synu, ale cokolwiek zrobiłeś – pokręciła głową – wyglądało, jakbyś wstrząsnął ziemią. Justen spojrzał na soczewki w ramce, a potem na zagłębienie w stalowej płycie. Cirlin podążyła za jego wzrokiem. – Zgrabnie, jak od dłuta. Ale zrobiłeś to inaczej, prawda? – Tak. Próbowałem czegoś ze słonecznym światłem. Działa całkiem dobrze. Przynajmniej tak mi się wydaje. Żelazo naprawdę płonęło. – Zapaliłeś żelazo od słońca? – Będę musiał zrobić coś więcej, jeśli chcę, żeby działało. – Lądowe silniki i soczewki zapalające żelazo... ciemność wie, czy chcę zobaczyć, co jeszcze wymyślisz. – Justen niemal przeoczył błysk jej oczu i zachichotał. Cirlin ponuro pokręciła głową. CXXV Wysoki rudowłosy mag wspiął się po schodach z luźno zrolowanym zwojem w dłoni i sztywnym uśmiechem przyklejonym do warg. – Co tam masz, Derbo? – Lekko przygarbiony Renwek wyszedł na podest za komnatą Wysokich Magów. – Zwój dla Wysokiego Maga. – Derba pokłonił się. – Od dowódcy maga Beltara. Tak się sam tytułuje. – Teraz mag dowódca. – Renwek się zamyślił. – Nawet Zerchas nie był tak zarozumiały. Derba czekał. – Mogę to zobaczyć? – Ależ oczywiście. Jesteś doradcą Wysokiego Maga. – Derba podał zwój ze zbyt głębokim ukłonem. Renwek przeczytał i zwinął pergamin. – Może powinieneś pójść ze mną. – Nie przypuszczałbym... – Już to zrobiłeś, skoro najwyraźniej pierwszy go przeczytałeś. – Renwek odwrócił się i zastukał do drzwi. – Tak? – Mam pismo od maga dowódcy Beltara. – Maga dowódcy Beltara? – Nastąpiła cisza. – Wejdź, Renwek. – Jest ze mną Derba, panie. – Przyprowadź go więc. Mężczyźni weszli do komnaty na wieży. – Beltar jest w drodze powrotnej z kilkoma wybranymi szwadronami Żelaznej Straży oraz białymi lansjerami – – Renwek pokłonił się przed Wysokim Magiem. – Nie miałem wątpliwości, że tak będzie, od kiedy Przekonał Radę Handlową Suthyi do poddania się – prychnął Histen. Jego oddech parował w chłodzie wiosennego poranka, który sączył się przez otwarte okno. – Przekonał to nie jest właściwe słowo, panie – zauważył Renwek. – Ba! Nie zburzył Armatu, tak jak zrównał z ziemią Sarron. Nie spalił go, tak jak zrobił z Berlitos. Co stało się z naszym przyjacielem podżegaczem? – Obawiam się, że zaczął się uczyć trochę o polityce i rządzeniu, panie. Naprawdę zagotował rzekę, port i kilkaset dusz, zanim zasugerował handlarzom, że ich również może ugotować. – Renwek podał Histenowi zwinięty pergamin. – Pozwolił sobie wysłać kopię tego do kilku swoich ludzi. Derba utrzymywał na twarzy uprzejmy uśmiech. – O czym to? – zapytał Histen. – O niczym. Nikła zmarszczka przecięła czoło Derby i Histen spojrzał na młodszego maga. – Może ty nam powiesz o czym, Derba. – Uh... nie przypuszczałbym... – Co naprawdę pisze? Jeśli pozwoliłeś sobie przeczytać, a pozwoliłeś, bo inaczej Renwek by cię nie przyprowadził, powinieneś wiedzieć, co to znaczy. – Słowa Histena brzmiały łagodnie. – Śmiało – zachęcał Renwek. – Cóż, panie... jest tam wiele pięknych słów, ale niewiele znaczenia. Domyślam się, że może to być zawoalowana sugestia, że kiedy nadejdzie czas, z radością zdejmie brzemię obowiązków z waszych obolałych ramion. – Tak jak i ty miałeś nadzieję uczynić, młodzieńcze? – zapytał Histen. – Nieważne. Nie musisz odpowiadać. Albo skłamiesz, albo zrobisz z siebie głupca. – Histen zwrócił się do Renweka: – Co o tym myślisz? – Derba jasno to wyłuszczył. Beltar pragnie tylko służyć Radzie i zapewnić ci długie życie w zdrowiu. – Renwek uśmiechnął się bezbarwnie. – Ach... jedynie chronić mnie, aby brzemię moich obowiązków zbyt mocno mnie nie przygniotło. Może czas udać się do Lydiaru na zasłużony odpoczynek. – Histen znowu prychnął. – Panie? – zapytał wbrew sobie Derba. – Lydiar położone jest daleko. Rewolty są tam mało prawdopodobne i nie potrzeba ciężko uzbrojonej armii. Jest wystarczająco blisko, żeby wrócić do Fairhaven w ciągu paru dni. Poza tym Flyrd będzie szczęśliwy z powrotu do Fairhaven i zajęcia twoich pokoi, Renwek. – Moich pokoi? – Nie myślisz chyba, żeby służyć Beltarowi, prawda? – Ach... nie. Powinienem o tym pomyśleć. – Zatem może powinniśmy się szykować. – Jak sobie życzysz, panie. Derba wodził wzrokiem od jednego maga do drugiego. Histen uśmiechnął się do młodszego maga. – Ty, Derba, powinieneś przygotować się do pomocy Beltarowi, kiedy przyjdzie czas, aby zdjąć z jego barków to ciężkie brzemię. W końcu to nie altruizm i służba są ideałem, do którego dążą wszyscy młodzi magowie? – Jego śmiech zabrzmiał fałszywie. CXXVI Mrużąc oczy przed niezwykle gorącym, jak na tę porę roku, wiosennym słońcem i pocąc się od żaru, choć wiosenne południe w Nylanie było niczym w porównaniu z zimowym dniem w Stone Hills, Justen wszedł pod osłonięty ganek. Przystanął przed niedużym znakiem głoszącym: „Hoslid – Kupiec”. Według Gunnara Hoslid był tak samo uczciwy – albo nieuczciwy – jak każdy inny i posiadał niewiele mniej od Ryltara. Justen pragnął uniknąć twardości i badawczego spojrzenia Ryltara. Odkaszlnął więc i wszedł do budynku za głównym placem handlowym. Pomysł zbudowania balonu był niedorzeczny, ale jak inaczej mógł wynieść soczewki na tyle wysoko, żeby zebrać dość słonecznego światła i skupić go tam, gdzie potrzebował? W pobliżu Fairhaven nie ma prawdziwych szczytów. I jaka materia jest wystarczająco mocna i lekka? Justen przystanął za drzwiami, przyzwyczajając wzrok do mroku. Ku niemu wlokła się przysadzista postać. – Jestem Hoslid. Czym mogę służyć? – Chciałbym zamówić tysiąc cubitów kwadratowych jedwabnej materii na koce z Naclos. – Co takiego? – zapytał kupiec. – Chcę tysiąc cubitów kwadratowych cienkiego jedwabiu na koce z Naclos. – Co to takiego? Pierwsze słyszę. – Kupiec spojrzał spode łba. Justen pokazał mu kawałek materiału zadowolony, że Dayala wsunęła go do jego pudełka, choć niechętnie się z nim rozstawał. – To. Hoslid dotknął go palcem i pokiwał głową. – To jedwabny blask. Pochodzi z Naclos. – To właśnie mówiłem. – Jest bardzo kosztowny. – Ile? – Miedziaka za cubit. I będę potrzebował zastaw. Dziesięć złotych. – Nie więcej niż pięć, i to za dwa tysiące cubitów. – Siedem za dwa tysiące. – Sześć i pół. – Zgoda. – I pokwitowanie. – Ależ oczywiście. – Hoslid uśmiechnął się szeroko. – Kiedy możesz go dostarczyć? – Pięć albo sześć ośmiodni. – Dobrze. – Justen wyjął sakiewkę i czekał. Hoslid poczłapał do pustego stołu w kącie i wypisał umowę. Justen przeczytał ją i zmienił wypisany przez kupca zastaw z siedmiu złotych z powrotem na sześć i pół, dając mu poprawkę do podpisania, podczas gdy sam odliczał monety. – Twardo się targujesz – zauważył kupiec. – Nie twardo, tylko stanowczo. – Bez targu nie ma utargu. – Hoslid znowu wyszczerzył zęby w uśmiechu. Justen uśmiechnął się i zebrał wokół siebie ład, emanując jeszcze większą pewnością niż ta, którą odczuwał. Hoslid cofnął się. – Jesteś magiem? Nic nie mówiłeś. – Czy to ważne? Masz swój zastaw i wiesz, że nie możesz mnie oszukać. – Ani bym myślał. – Pot perlił czoło handlarza. – Dobrze. – Justen uśmiechnął się szeroko i zwinął umowę. CXXVII – Histen! Gdzie jesteś, na ciemności? – Beltar pchnął drzwi z białego dębu i wmaszerował do najwyższych pomieszczeń białej wieży, zarezerwowanych od czasów Wielkiego Cerryla dla białych magów. W alkowie po lewej stało szerokie łoże. Biały koc i komplet prześcieradeł ułożono schludnie na materacu obok haftowanej białej kapy, również zwiniętej tak, żeby na wierzchu widać było pieczęć Wysokiego Maga. Na stole do ekranowania leżało puste zwierciadło, a na biurku obok pustej biblioteczki leżał jedynie kawałek pergaminu przyciśniętego złotym łańcuchem z pradawnym amuletem. – Odszedł. – Beltar odwrócił się do Eldirena i Jehana, którzy stali w drzwiach. – Histen? Nie jestem zaskoczony. – Głos Jehana był spokojny. Beltar podszedł do biurka, podniósł amulet i odłożył go. Przez chwilę pieścił palcami złote ogniwa łańcucha, po czym podniósł pergamin i zaczął głośno czytać. – ...w trosce o własne zdrowie niniejszym zrzekam się amuletu Wysokiego Maga na rzecz mego następcy, Beltara, poddanego oczywiście głosowaniu Białej Rady. Będę się starał odzyskać choć część mojej dawnej energii, podejmując się mniej uciążliwych obowiązków w Lydiarze, jako mag księcia... Odłożył pergamin na biurko. – Wyczuł, że pokojowe przekazanie władzy będzie najlepsze – zauważył Eldiren z bladym uśmiechem. – Albo wyczuł, że przekazanie będzie tylko tymczasowe – zauważył Beltar. – Zauważyłeś, w jaki sposób patrzył Derba, jak wchodzisz? – zapytał Jehan. – Nie. Szukałem Histena. O co chodzi? – Derba jest niemal tak potężny jak ty – zauważył Eldiren. – Czy to ważne? Eldiren i Jehan wymienili spojrzenia. Beltar rozejrzał się po komnatach wieży, teraz niemal opustoszałych, zanim odpowiedział na własne pytanie: – Może dlatego właśnie Histen odszedł. Może po prostu będzie czekał, aż się nawzajem zniszczymy. Histen jest bardziej przebiegły ode mnie i ma więcej doświadczenia. – Czasami, Beltarze, doświadczenie ustępuje przed siłą – dorzucił Jehan. – Może, ale to oznacza, że cały czas muszę wzmacniać tę siłę, jak słusznie zauważyłeś. – Jakież to prawdziwe. – Ton Jehana był lekki, niemal pozbawiony zainteresowania. – I bardzo trudne – odezwał się Eldiren. – Jesteście mi obaj taką pociechą. – Beltar pokręcił głową i ponownie spojrzał na amulet. – Musimy zwołać Radę. – Oczywiście. CXXVIII Justen wytoczył nie dokończony silnik z kuźni – żelazne pręty i dębowa obudowa ledwo przeszły przez szerokie drzwi, choć były otwarte na oścież. Na pierwszy rzut oka w świetle letniego słońca szkielet silnika wyglądał jak przypadkowa zbieranina żelaznych prętów, dębowych podpórek i krat, a wszystko to ułożono na czterech okutych żelazem kołach. Okrągłe, grube pierścienie unoszące umieszczono przed kierowcą i za miejscem, gdzie ponad szkieletem będzie wystawało trzecie siedzisko; na tyłach machiny stały kwadratowy kocioł i komin. Justen wytężył siły, żeby pchnąć silnik ostatnie parę cubitów za kuźnię, gdy przednie koła wspięły się na leciutką pochyłość, obracając się dość łatwo. Skrzywił się, myśląc, że użył łożysk wału okrętowego przeznaczonych do o wiele większych ciężarów. System kierowniczy składał się ze zbyt wielu urządzeń, a to oznaczało, że musi solidnie popracować nad tym, by obudowa była lekka. – Dobra robota na kółkach. – Za Justenem stała Cirlin i nawet Horas przyszedł z ogrodu, żeby popatrzeć. – Nie zakleszczają się, a osie są solidne... żadnych zachwiań, nawet przy tym ciężarze. – Brzydactwo – ośmieliła się stwierdzić Elisabet. – Jeszcze nie jest skończony. – Justen wsunął za koło kawałek drewna, zablokował tylne koło i ruszył z wiadrem do studni. Elisabet obeszła szkielet silnika, raz po raz dotykając palcami pręta albo podpórki. – Robi solidne wrażenie. Tylko nje Wygląda solidnie. Justen wrócił z wiadrem wody i powoli wlał ją do zbiornika machiny. Cirlin wróciła do kuźni, a Horas do grządki fasoli. – Potrzebuje mnóstwo wody – stwierdziła Elisabet. – Nie tak dużo – odrzekł Justen, napełniając drugie wiadro. – To system okrętowy i większość wody się odzyskuje. Będzie lżejszy bez kondensatora i będę musiał utrzymać wyższe ciśnienie... cóż, o wiele wyższe, bo nie mogę wykorzystać systemu chłodzenia morską wodą. Zaniósł drugie wiadro do silnika i przelał do zbiornika. – Tu są miejsca, którymi wchodzi powietrze – wyjaśnił. – I kiedy silnik się porusza, powietrze przechodzi przez te przewody. To pomaga chłodzić pompę. – Dlatego chcesz, żeby Gunnar ci pomógł, prawda? – zapytała Elisabet. – Co? – Nie jestem głupia, Justen. Jestem twoją siostrą, pamiętasz? Ten silnik nie może poruszać się tak szybko. Jeśli chcesz, żeby chłodzenie działało, potrzebujesz dużo powietrza, a Gunnar jest magiem powietrza. Nawet ja mogłabym to zrobić. Mogę spróbować? – Nie. – Tak myślałam. To będzie niebezpieczne, prawda? – Elisabet przyglądała się przestrzeni wokół kondensatora. – Założę się, że to się mocno nagrzewa. – Zgadza się. Nie za bardzo, mam nadzieję. – Justen zamknął pokrywę zbiornika. Napełnił wiadro węglem i po kilku wyprawach do szopy i kuźni po trociny skrzesał iskrę nad niedużym stosem w skrzyni, poczekał na płomień i zaczął dorzucać węgla. Horas gestem przywołał córkę i Elisabet w końcu wróciła do pielenia, podczas gdy Justen podsycał ogień i za pomocą obu mierników oraz własnych zmysłów mierzył pracę systemu. Przez chwilę pozwalał parze gwizdać przez otwarty zawór bezpieczeństwa, aby sprawdzić przewody pod niższym ciśnieniem. Potem zamknął zawór i wsypał do kotła więcej węgla, podwyższając ciśnienie. Sprawdził raz jeszcze sprzęgło, by się upewnić, że wał napędowy kół jest wolny. Najpierw musi być pewien, że system działa, zanim będzie się martwił o obudowę i broń. Wyciągnął spod kół blokady. – Chce sprawdzić, czy to jeździ! – pisnęła Elisabet. Justen spojrzał w stronę siostry, która zasłoniła usta i popatrzyła na ojca. – To wiekopomna chwila – powiedziała z powagą. Justen wsunął się na siedzisko i zwolnił sprzęgło. Brzęknęło. Skrzywił się, czując redukcję przekładni. Musi coś zrobić z początkowym zapłonem albo się upewnić, że da radę doprowadzić parę do turbiny w mniejszych ilościach, bo inaczej nie zostanie mu niedługo żadna przekładnia. Jednak pojazd toczył się przez dróżkę w stronę łąki. Nagle cienki strumień pary trysnął z połączenia pomiędzy przewodem odprowadzającym parę a kondensatoremchłodnicą. Justen przez chwilę skupił tam uwagę, ale przeciek się nie zwiększał. Podczas gdy inżynier zajmował się przeciekiem, wehikuł skręcił w stronę domu i Justen skorygował kurs drążkiem z taką siłą, że pojazd się przechylił, gdy ciężkie koło ugrzęzło w miękkiej ziemi na skraju dróżki. Justen na chwilę wstrzymał oddech, ale przednie koło chwyciło twardszy grunt i pojazd się wyprostował. Kolejny problem: miękkie podłoże. Czy powinien rozważyć poszerzenie kół? Ile ciężaru mógłby dodać? Czy może tego uniknąć? Pojazd niemal zjechał na drugą stronę drogi, zanim Justen przesunął drążek w tył, aby utrzymać machinę na ubitej ziemi. Na końcu dróżki skręcił pojazdem na trakt, a potem przyhamował tak, że prawie skręcił w miejscu, aby znowu wjechać pod łagodne zbocze do kuźni. Coś zachrzęściło. Przesunął drążek, sprawdzając, czy koła zostaną na drodze. Lewa przednia obręcz wyryła ślad w miękkim poboczu drogi i machina znowu się zachwiała, ale nie przechyliła. Przeciek był głośniejszy, a drugi skąpał Justena w ciepłej parze, gdy próbował ustawić pojazd na dróżce, aby nie wjechać do ogrodu albo uderzyć w dom. Machina potoczyła się ciężko w stronę ogrodu i Justen skorygował kurs, usiłując utrzymać uwagę na kierowaniu, a nie problemach inżynierskich. Ma zamiar podróżować na tym setki kayów... podczas gdy nie może nawet poprowadzić pojazdu tam i z powrotem po ścieżce? Westchnął i przesunął drążek z powrotem, żeby ominąć bardziej miękki grunt. Kiedy zwolnił sprzęgło, zaciągnął hamulec, zatamował wyciek pary i zablokował koła, ubranie miał mokre od potu i wyciekającej pary. Popatrzył na pokryty wodą szkielet i pokręcił głową. – Działa! Naprawdę działa! – Elisabet uściskała go. – Jesteś mokry! Bleee! – Robi wrażenie, synu. – Horas patrzył na pojazd. – Jedyne w swoim rodzaju – dodała Cirlin od drzwi kuźni. – Nie bardzo wiem, od czego zacząć przeróbkę. – Justen powoli obszedł machinę, dostrzegając kolejne problemy, których nie miał czasu zauważyć podczas jazdy: przeciek w przewodzie doprowadzającym wodę ze zbiornika do kotła, konieczność przesunięcia przewodu odprowadzającego parę... Po co mu w ogóle sprzęgło? Dlaczego po prostu nie zmienić projektu tak, żeby przepustnica kontrolowała przepływ pary bezpośrednio do turbiny? – Wygląda na to, że większość twoich problemów da się rozwiązać – zauważyła Cirlin. – Projekt przecież działa. Justen uśmiechnął się półgębkiem. Był tak pochłonięty drobnymi usterkami, że zapomniał, iż silnik naprawdę działa. – Czy ktoś jeszcze taką zbudował? – naciskała Cirlin. – Nic o tym nie wiem. – Działa, Justenie – potwierdziła Elisabet i spojrzała na jego mokrą koszulę oraz spodnie. Cirlin uśmiechnęła się. – Drobiazgi możemy poprawić. Pamiętaj... działa. Justen przebiegł wzrokiem kupę żelaza, uładzonego dębu i sosny, myśląc o wszystkich tych ulepszeniach, które powinien wcześniej rozważyć. Zatrzymał spojrzenie na miejscu za kotłem i zdał sobie sprawę, że będzie musiał dodać więcej miejsca na węgiel. – Nie ma go tu – powiedziała Elisabet. – Już myśli, jak wszystko poprawić. – Nie byłby Justenem, gdyby tego nie robił – odrzekła Cirlin. – Mimo to powinien się przebrać w suche rzeczy – dorzucił Horas. – Pewnie to zrobi... kiedy o tym pomyśli. Justen sięgnął zmysłami ku złączeniom kondensatora. Tyle było do zrobienia, a on jeszcze nie rozwiązał kwestii soczewek. CXXIX Na odgłos kopyt koni wjeżdżających na podwórze Justen odłożył model balonu i wyjrzał przez drzwi, zastanawiając się, czy Ryltar już kogoś za nim wysłał. Spojrzał i odetchnął głęboko. Altara zeskoczyła z siodła i przywiązała karego do kamiennego słupka przy stajni. Wyszedł na lekki deszcz. – Witaj! – Widzę, że jesteś zajęty. Masz jakieś suche miejsce? Wracam z Czarnego Domostwa... znowu. – Pozwól mi tylko coś sprawdzić. – Justen wszedł do szopy i skinął na Altarę, żeby weszła. – Co cię sprowadza? – Chciałam zobaczyć, co robisz. – Altara zerknęła do warsztatu, który był kiedyś szopą. – I powiedzieć ci, żebyś lepiej zrobił to szybko. Nasz wielce szanowny radca Ryltar zaczął rozpowiadać, że jesteś szalony i powinieneś zostać zamknięty. Musiałam się napracować nad twoim urlopem zdrowotnym. Wskazałam też, że pozbawienie żelaza ładu oszczędziło nam co najmniej tuzin złotych od wiosny. Jenna i Claris były pod wrażeniem, ale Ryltar tylko się naburmuszył i powiedział, że to wskazuje, jak bardzo jesteś niebezpieczny. – Główna inżynier roześmiała się fałszywie. – Oczywiście nie wiem, jak mogliby cię powstrzymać bez zakucia w zimne żelazo. Ale nie w tym rzecz. – Nie. Będę musiał opuścić Recluce, a tego właśnie chce Ryltar. – Nie, żebym sam tego nie chciał... ale kiedy będę gotów – pomyślał. – Czy Gunnar mówił ci, czego się dowiedział o Ryltarze? – Wyglądasz jak demon piekielny. Gorzej niż kiedy pracowałeś dzień i noc w Sarronnynie i co najmniej tak samo zagoniony. – Altara pokręciła głową. – Nie, Gunnar nic mi nie mówił o Ryltarze. – Zerknęła w stronę modeli na warsztacie. – Co to? – Balony. Napełniasz je gorącym powietrzem i unoszą się. Przynajmniej uniosłyby się, gdybym zrobił dość lekkie czasze. – Dlaczego nie możesz tego zrobić? Ale jaki z nich pożytek? I tak nie mógłbyś tym sterować tak jak statkiem. – Może mógłbym wstawić do środka silnik i powietrzną śrubę, taką jak na statkach... ale do tego daleko. Nie potrafię nawet sprawić, żeby uniosły się na parę cubitów. Altara czekała. – Chodzi o materiał. Płótno za bardzo przecieka, chyba że pokryć je woskiem, a wtedy jest za ciężkie. Papier jest za słaby. – Justen spojrzał na modele na warsztacie. – Próbuję dostać trochę jedwabiu z Naclos, ale jeszcze nie przybył i może w ogóle nie przybędzie. Altara zmarszczyła brwi. – Myślę, że już jest.O tym między innymi wspomniała Jenna... że otrzymałeś duży ładunek pięknego materiału, a Ryltar stwierdził, że to wskazuje, jaki jesteś szalony. Chciał wiedzieć, gdzie zdobyłeś na to fundusze, ponieważ materiał przybył z fakturą wykazującą przedpłatę. – Świetnie. Jak go dostanę bez udowadniania, że oszalałem? I dlaczego Hoslid mnie nie powiadomił? – Myślę, że Ryltar go do tego namówił. Szeryf Hoslida zaginął na Oceanie Zachodnim z pełnym ładunkiem i sporo pożyczył od Ryltara. Justen otarł czoło. – Uwielbiam dostawać takie wspaniałe wiadomości. Jednak ciągle nie wiem, jak wydobędę materiał, jeśli Hoslid sądzi, że rozgniewa Radę, wypuszczając go z rąk. Pójść tam i zażądać go? – Mógłbyś. Oddałby ci. – Myślisz, że to da Ryltarowi więcej powodów do rozpuszczania tych plotek? – Prawdopodobnie. – Wiesz, co knuje? – Nie mam bladego pojęcia. – Altara uśmiechnęła się gorzko. – Ale chyba nic dobrego, skoro chcesz mi powiedzieć. – Nie możemy tego udowodnić, ale dostał z Candaru dziesięć złotych za ostatnie usługi i przyzwala na przemyt drogich kamieni z Hamoru. A – Myślisz, że to Fairhaven? Jak by mógł? – Zawsze wydawał mi się dziwny. – Justen roześmiał się z goryczą. – Uczciwa korupcja nie jest całkiem chaotyczna. Robi inne wrażenie i... skoro nie ma już wygnań... – Naprawdę myślisz, że według dawnego prawa zostałby wygnany? – Pewnie nie. Pieniądze znajdują drogę w każdym prawie. Powinnaś coś zjeść i wypić. Możesz zostać na noc? – Justen odłożył modele na półki. – Lepiej nie. Dziś wieczorem mogę dotrzeć do Fallroth, a wtedy przed południem dojadę do Nylanu. Pobiegli przez podwórze, omijając rosnące kałuże, i wbiegli na osłonięty ganek, otrzepali buty i wytarli je do czysta. – Masz jakiś pomysł na mój jedwab? – zapytał Justen. – Daj mi upoważnienie, a ja stwierdzę, że testujemy materiał na żagle do floty handlowej. Więc zamówiłeś go, bo mogłeś zapłacić mniej. – Ryltar będzie wiedział, że to nieprawda. – No i co z tego? Nie będzie mógł powiedzieć tego publicznie. Poza tym Hoslid nie mógłby odmówić Bractwu, a Ryltar jest akurat w Czarnym Domostwie. To oznacza cztery dni, zanim się dowie, a może jeszcze cztery, zanim będzie mógł wysłać jakieś instrukcje. Justen pokiwał głową. – Zobaczmy, co jest dla ciebie do zjedzenia. CXXX – Mogę wejść? Wstawiłeś drugie siedzenie. – Elisabet stanęła obok Justena, gdy wyciągał blokadę spod koła pojazdu. Wysokie chmury chroniły trochę przed uciążliwym upałem pełni lata, ale Justen był cały spocony, gdy powoli obszedł urządzenie, badając zmysłami przewody, połączenia i wały napędowe. Lądowy pojazd wciąż wyglądał jak zbiorowisko prętów i desek ułożonych wokół małego kotła, skrzyni i silnika parowego, ale większość blach, które w końcu osłonią szkielet, została już wykuta – niektóre wręcz grubości pergaminu. Justen nie zamierzał położyć żadnej blachy, dopóki system napędowy i parowy nie będą działały bez zarzutu. – Nie. – Dlaczego? – Ciągle nie jestem pewny, że wszystko dobrze działa, i nie chcę się o ciebie martwić. – Justen, skoro nic się nie stało do tej pory, jak może się stać teraz? – Tym razem, my... – My? To znaczy, że mogę wsiąść? – Nie. Miałem na myśli... och, dobrze wiesz. Po prostu próbujesz wykorzystać, że myślę o czym innym. – Tylko wtedy mogę cię wykorzystać. Poza tym mama powiedziała, że zrobiłeś dobrą robotę. – Dobra nie znaczy bezpieczna. – Justen pomyślał o swych wzmocnionych ładem grotach strzał – zdecydowanie dobrej robocie, ale niebezpiecznej dla każdego, kto się do niej zbliżył. To samo dotyczyło prób z prochem do dział. Zawsze jest jakby zamieszany w destrukcję. Gzy to dowód na to, o czym mówiła przedwieczna? Że zbyt wiele ładu niczym się nie różni od zbyt dużej ilości chaosu? Otworzył skrzynię, żeby dosypać szuflę węgla. Zawór pary nad jego głową zaczął cicho pogwizdywać, usuwając powietrze z systemu. – Justen... – Nie. Kiedy będę wiedział, że jest bezpieczny, będziesz mogła wsiąść. – Obiecujesz? – Obiecuję. Teraz cofnij się pod dom albo do kuźni. – Dobrze. – Elisabet weszła na ganek. Justen zamknął zawór parowy i przeszedł naokoło do siedzenia dla kierowcy, gdzie znowu sprawdził drążek, upewniając się, że porusza się swobodnie, a wraz z nim przednie koła. Otworzył powoli przepustnicę, sprawdzając, jak działa uproszczony przepływ pary. Pojazd potoczył się z wolna; szersze koła dawały większą stabilność niż tamte w czasie pierwszej próby sprzed ośmiodnia. Elisabet patrzyła z ganku, gdy Justen przejeżdżał obok, skupiony na prowadzeniu pojazdu środkiem dróżki. Na końcu ścieżki obrócił drążek, kierując pojazd na drogę, z dala od samego Wandernaught. Rozejrzał się, ale nie zobaczył ani wozów, ani koni, choć nie spodziewał się ich w środku dnia. Otworzył zawór przepustowy i obserwował, jak turbina zaczyna pojękiwać, a koła szybciej się obracają. Pojazd ruszył z prędkością pieszego, przyspieszył do wolnego biegu, a potem do prędkości kłusującego konia. Justen przejrzał silnik, przewody wodne oraz parowe: wszystko było szczelne. Droga przed nim wciąż była pusta i płaska. Przesunął dalej przepustnicę, a siedzenie zaczęło się pod nim kołysać na każdym wybrzuszeniu drogi. Cofnął przepustnicę i poszukał szerszego miejsca, gdzie mógłby skręcić. Potem znowu otworzył zawór, zwalniając dopiero, gdy zbliżył się do domu. Poprowadził pojazd na podwórze i zamknął system przepływu pary. – Jechałeś tak szybko! – Elisabet stała bardzo blisko, gdy Justen zszedł z wehikułu. – Mógłby jechać szybciej, gdybym wstawił sprężyny pod siedzenie kierowcy. Trudno go kontrolować, kiedy podskakujesz. – Szybciej? Musiałbyś galopować. – To jest pomysł. – Naprawdę? – Nie chcesz koni... – Justen urwał. – Nieważne. – Przyjrzał się przewodom i sprawdził zmysłami połączenia wału; były bardziej gorące, niż chciał. Może powinien je lepiej nasmarować? – Jak poszło tym razem? – Cirlin oglądała pojazd z drugiej strony. – System parowy jest doskonały. Ale mechanizm napędowy za szybko się nagrzewa mimo tego całego czarnego żelaza. – Mamo! Jechał prawie tak szybko jak cwałujący koń. Cirlin uniosła brwi. – Czyżby? Elisabet pokiwała głową. – Zatem, kochanie, myślę, że powinniśmy to zatrzymać dla siebie. I proszę, nie mów Silinnie. Wiem, jak bardzo się przyjaźnicie, ale... – Och, ona by nie powiedziała. – A kto powiedział, że wpadłaś do sosu jabłkowego? Kiedy nie chciałaś, żeby Lyndner się dowiedział? – Mamo! – Sos jabłkowy? – zapytał niewinnym tonem Justen. – Lyndner? Czy to mały braciszek Shrezana? – Właściwie już nie mały – zauważyła oschle Cirlin. – Ale uważam, że nie powinniśmy rozpowiadać o twoim pojeździe po całej Recluce. – Pewnie nie. Wciąż nie wymyśliłem jeszcze drugiej potrzebnej mi połowy. – A co to takiego? – zapytała bystro Elisabet. – Chodzi o balony i soczewki? – To też nie powinno wyjść poza naszą rodzinę, kochanie. – O tym już wiem. Ani bym myślała powiedzieć o tym Silinnie. To prawdziwa magia, a o tym się nie mówi. Cirlin i Justen wymienili spojrzenia. Usta Cirlin drgnęły, a Justen pokręcił głową. – Śmiejecie się ze mnie oboje! – Nie... – zakrztusił się Justen. – Tylko ze sposobu, w jaki to powiedziałaś. Cieszę się bardzo, że rozumiesz tę magię. Ale silnik lądowy to też magia. – Skoro tak mówisz. – Oczy Elisabet były okrągłe i ostentacyjnie niewinne. – Spróbuj tego spojrzenia na Lyndnerze. – Justen! Wszystko psujesz. – Czyż nie po to są starsi bracia? CXXXI – Czy już nie pora, żebyś zniknęła? – zapytał Gunnar, przechylając się w tył na kuchennym krześle. – Nie chcę iść spać – upierała się Elisabet. Dolna warga jej drżała. – Nie jestem jakimś... jakimś dzieckiem. Horas poprawił lampę, oświetlając jaśniej kuchenny stół. – W przeciwieństwie do niektórych z was mam problemy z widzeniem w ciemnościach. – Odwrócił się do córki. – Rozumiem, Elisabet, ale jest później niż zwykle, a ty jesteś jeszcze dorastającą dziewczyną. – Jestem młodą kobietą i nie powinno się mnie pakować do łóżka jak małą dziewczynkę. Gunnar zamknął oczy. Justen zmarszczył brwi, ale milczał. – Jest późno, kochanie – dodała Cirlin. – Nie jestem zmęczona... – upierała się Elisabet, próbując ukryć ziewnięcie – ...naprawdę... nie... Justen zmusił się do przybrania troskliwego wyrazu twarzy i wstał. – Jesteś śpiąca. Wiem, co mówię. Odprowadzę cię. – Podał siostrze ramię. – W porządku. Nie wiem, dlaczego jestem taka... śpiąca... Gdy doszli prawie do jej pokoju, Justen uniósł uzdrawiające zaklęcie snu, które Gunnar rzucił na Elisabet. – Ten... och... – syknęła Elisabet, wyrywając się, gdy Justen chwycił jej ramię. Justen położył palec na ustach. – Wiem, że jesteś zmęczona – powiedział głośno, a ciszej dodał: – Jeśli chcesz słuchać na wietrze, świetnie. Tylko zatrzymaj to dla siebie i pogadaj ze mną, zanim powiesz komuś innemu. Zwłaszcza Silinnie albo Lyndnerowi. – Ale, Justen... Dobrze... Justen położył dłoń na jej ustach. – Rano poczujesz się lepiej – dorzucił głośno, cofając rękę. Elisabet skrzywiła się i położyła na łóżku, głośno i przesadnie ziewając, a oczy jej lśniły w ciemności. Przesłała Justenowi pocałunek. Justen cicho wrócił do kuchni, ignorując grymas Gunnara. – Zostanie w łóżku. Ale to mi się nie podoba, Gunnarze. To forma przemocy. – Spierałaby się przez całą noc. Justen wzruszył ramionami. – My też tak robiliśmy. – W porządku. – O czym chciałeś porozmawiać, że nie chciałeś, aby słyszała? – zapytała Cirlin. Gunnar napił się soku z krasnokrzewu i odchrząknął. – Ryltar już chce wysłać marynarzy za Justenem, jak twierdzi Altara. Jenna, najmłodsza radczyni, powstrzymuje go, ale on urabia starszą, Claris. Jak szybko uda ci się wszystko uruchomić? – Gunnar zwrócił się do brata. – Potrzebuję więcej czasu. Wciąż nie mam materiału z Naclos. Altara sądzi, że wydrze go Hoslidowi bez wiedzy Ryltara, ale będę potrzebował czasu, żeby go pozszywać. Silnik jest gotowy z wyjątkiem obudowy i mam piecyk olejowy, który mogę wykorzystać do balonu. A soczewki... oszlifowanie ognistych oczu zajmuje trochę. Powoli. – Justen wzruszył ramionami. – Powinny działać, ale to wszystko teoria. – Udowodniłeś, że całkiem nieźle przerabiasz teorię na praktykę. – Cirlin roześmiała się łagodnie. – Co jeszcze? – zapytał Gunnar. – Potrzebuję ciebie i dobrego marynarza do broni. Chyba wiem kogo, ale powinieneś z nim porozmawiać. – Justen podszedł do chłodni i wyciągnął dzban piwa. Napełnił swój kubek. – Kto to? I dlaczego ja? – Martan. To jego szwadron ciągle korzysta ze starej zbrojowni. – Justen napił się z niemal przelewającego się kubka, po czym podjął: – Ponieważ dużo pracujesz w Nylanie z Turminem. Jeśli ja pojadę do Nylanu, Ryltar wyśle za mną trzech ludzi. – Inżynier usiadł, postawił kubek na stole i sięgnął kawałek jagodowego ciasta. – Dlaczego miałbyś zaufać Martanowi? – Pytał już, czy może pójść, wydaje się uładzony i zdrowy, i jest kuzynem Hyntala. A my potrzebujemy statku. – Jesteś szalony! Myślisz, że Hyntal posłuży jako środek transportu dla twoich zwariowanych przygód? – Dlaczego nie? – Justen uśmiechnął się i pociągnął z kubka. – Jeśli chce patrolować Zatokę, dlaczego nie mógłby nas podrzucić? – Rada mu nie pozwoli – zauważył Gunnar. – Zakładając, że się dowie. A dlaczego mieliby się dowiedzieć? – zapytał Justen. Pozostała trójka spojrzała na niego. – Llyse wpływa do portu, zabiera jakiś dziwny sprzęt od inżynierów i wypływa – wyjaśnił. – To i tak się czasem zdarza. Kto pomyśli, żeby powiadamiać o tym Radę? Cirlin pokręciła głową. – A później? – Jeśli nie rozpowiemy szczegółów, Hyntal będzie mógł uczciwie stwierdzić, że myślał, iż reprezentujemy Bractwo. – Nie do końca uczciwie. – Nie. Ale nie wymyśliłem żadnego prawdomównego sposobu na kłamstwo. Raczej więc nic nie powiem. Powiemy tylko Hyntalowi, że mamy sprzęt, który trzeba przewieźć do Candaru, specjalne urządzenia zaprojektowane przez jednego z najbardziej pomysłowych inżynierów. To przynajmniej jest prawda. – Czasami to, co najbardziej oczywiste, jest najlepsze. – Horas uśmiechnął się szeroko. Justen spojrzał na Gunnara. – Musisz się dowiedzieć, kiedy szwadron Martana ma służbę na Llyse. Będzie wiedział. Kiedykolwiek, byle za więcej niż cztery ośmiodnie, będzie dobrze... Mam nadzieję. – Jednym haustem wychylił resztę piwa. – A my? Jak możemy pomóc? – zapytała Cirlin. – Będę potrzebował co najmniej sto pudów węgla w małych kawałkach i mnóstwo konserw. Potem dwa miedziane paliki długie na trzy cubity. W razie gdyby soczewki nie działały. Gunnar przełknął. – To niebezpieczne, Justenie. – A zatem miejmy nadzieję, że zadziałają – odrzekł młodszy brat z przelotnym uśmiechem. – I będę musiał wykuć prawdopodobnie dwanaście tuzinów wzmocnionych ładem strzał. – Ostry błysk przemknął mu pod czaszką na myśl o strzałach. Ciekaw był, czy kiedykolwiek będzie mógł o nich myśleć bez bólu. CXXXII – Jest wóz, taki jak inżynierski, wjeżdża na podwórko – oznajmiła Elisabet, wtykając głowę do szopy, gdzie Justen marudził nad szlifierką, usiłując poprawić uchwyty oraz klamrę, aby przytrzymywały kamień. – Wóz? – Nie podniósł wzroku. – Ma cztery koła, ciągną go dwa konie, a jakiś człowiek siedzi na nim i prowadzi – zauważyła Elisabet. – Elisabet... – Justen odłożył uchwyt. Przyjrzał się uważnie siostrze. – Jesteś pewna, że to nie Lyndner przyjechał, żeby cię uprowadzić? – Justen! To nie jest śmieszne. Justen westchnął i dogonił Elisabet na podwórku. – Przepraszam. Ale mi dokuczałaś. – To nie to samo. Ja ci nie dokuczam na temat Dayali... przynajmniej już nie – prychnęła Elisabet. – Nie będę ci dokuczał na temat Lyndnera. Czy tak jest uczciwie? – Uczciwie. Coś zaskrzypiało. Oboje się odwrócili. Z siedzenia woźnicy pomachał im Warin, po czym poprowadził zaprzęg w pobliże stajni. Nawet po kilku chwilach na słońcu Justen zaczął się pocić i otarł czoło rękawem. Potem podszedł i wsunął blokadę pod przednie koło, gdy Warin zaciągnął hamulec. – Nie spodziewałem się ciebie. – Altara przysłała mnie z materiałem. – Warin wskazał duże bele na wozie. – Powiedziała, żebym przywiózł trochę pozbawionego ładu żelaza, jeśli masz jeszcze jakieś. – Łysiejący inżynier zwrócił się do Elisabet: – Hej tam. – Uśmiechnął się. – Gdyby nie Estil, zastanowiłbym się nad przeprowadzką do Wandernaught. Elisabet zaczerwieniła się. – Uważaj, Warin, albo powiem Estil. – Justen przystanął. – W skrzyni jest sporo żelaza. Tyle przynajmniej mogę dla ciebie zrobić... pod warunkiem, że będziesz podziwiał Elisabet z bezpiecznej odległości. – Justen... – Elisabet zarumieniła się po czubki uszu. – Chyba czas rozładować wóz – stwierdził Justen rzeczowo. – Elisabet? Możesz się zająć końmi, gdy Warin i ja przeniesiemy jedwab do szopy i załadujemy żelazo? – Pewnie, że mogę. – Elisabet podrzuciła głową, a jej jasne włosy zafalowały w lekkim wietrze. Warin zerknął na Justena. – Będzie prawdziwą wyręką – stwierdził z powagą. – Już jest, jeśli nie zauważyłeś – odrzekł szeptem Justen, gdy opuścił tylną klapę i sięgnął do szerokich sznurów na belach materiału. Zdał sobie sprawę, że nie ma nici ani dratwy. Zawsze o czymś zapominał, ale może dostanie trochę u Basty w Wandernaught. Inżynierowie wtaszczyli do szopy pierwszą belę. – Co zrobisz z tym materiałem? – zapytał Warin, gdy wrócili do wozu. – Eksperyment. Pamiętasz doświadczenia Lystrl z balonami na ogrzane powietrze? – Nigdy nie udało mu się polecieć wyżej niż dwadzieścia, trzydzieści cubitów. – Próbuję wymyślić, jak to zrobić lepiej. – Justen sięgnął do sznura drugiej beli. – Po co, na ciemności? – Warin chwycił drugi sznur. – Żeby zniszczyć Fairhaven. Warin potknął się i bela niemal wyśliznęła się Justenowi z rąk, zanim starszy inżynier złapał równowagę. – Mówisz poważnie. – Ja? Szaleniec ładu, Justen? Oczywiście, że nie. – Naprawdę mówisz poważnie. Położyli drugą belę obok pierwszej. Warin spojrzał na Justena. – Nie wiem tylko, co gorsze, czy że poważnie to planujesz, czy że mógłbyś zostać powstrzymany. – Sam siebie nawet nie jestem pewien – roześmiał się Justen. – Wiem tylko, że muszę spróbować. – Altara mówi, że na pewno martwisz Ryltara. – Warin zawrócił do wozu. – Myślę, że coś innego niepokoi radcę Ryltara. – Justen wyszedł za Warinem z szopy. – Oporządziłam pierwszego – zawołała Elisabet, prowadząc drugiego konia do stajni. – Dobrze. – Potem wyczeszę oba. To dobre konie. – Prawdziwa wyręka – powiedział cicho Warin. – Większa niż Estil? Warin uśmiechnął się. – Powiedzmy, że z Estil byłbym bardziej bezpieczny, nieważne, co myśli Altara. – Moja siostrzyczka Elisabet? Niebezpieczna? – Nie bardziej niż jej bracia. – Warin uśmiechnął się blado. – Wszyscy mnie trochę przerażacie. Justen zmarszczył brwi, łapiąc kolejną belę. – Nie rozumiem dlaczego. – Lubię cię i ufam ci, Justen, ale i tak mnie przerażasz. Wyruszasz w drogę, zmieniasz świat, a potem się dziwisz, dlaczego wszyscy są tacy poruszeni. Altara powiedziała mi o twoich czarnych strzałach i zniszczeniu wszystkich dział białych. I o tym, jak przeszedłeś Stone Hills. – Warin pociągnął belę, przechylając ją ku klapie. – Twój brat zmienia magią dolinę w jezioro, a potem ty robisz jeszcze lepsze rzeczy z pomocą inżynierii i rakiet. – Warin odetchnął głęboko. Wnieśli ostatnią belę do szopy. – Rzecz w tym – dodał Warin – że tak jak Dorrin, będziesz kimś wielkim. Ale wokół wielkich ludzi ginie mnóstwo innych i choć bardzo cię lubię, nie chcę podejść za blisko. – Przykro mi. – Nie to miałem na myśli. – Warin machnął ręką. – Podziwiam cię, ale nie poszedłbym z tobą do Candaru za całe żelazo Recluce i wszystkie klejnoty Hamoru. – Zostaniesz na kolację? – zapytał Justen z uśmiechem. – Oczywiście. Zostanę nawet na śniadanie. Gdy twój ojciec jest w pobliżu, wszystko jest w miarę bezpieczne, no i jest dobrym kucharzem. A teraz załadujmy na wóz żelazo dla Altary. CXXXIII Justen ostrożnie podniósł z warsztatu niewielki jedwabny balon. Czasza drugiego mierzyła prawie trzy cubity od czubka do podstawy, ale zwiniętą i spłaszczoną mógł swobodnie unieść. Spojrzał na starannie przycięty kawałek jedwabiu leżący na półce, którą zrobił. Nawet przy pomocy Elisabet i Horasa cięcie, zszywanie i łączenie szło wolno. Modele przynajmniej były dowodem działania pomysłu – jeśli kosz i ekwipunek będą wystarczająco lekkie. Ostrożnie ułożył model na końcu ławy, na środku położył ramę z soczewkami i ponownie zmierzył ją suwmiarką. Rama okalała mniejsze z dwóch przyciętych i wypolerowanych ognistych oczu i soczewki, które będą skupiały słoneczne światło na wypolerowanych i wzmocnionych ładem kamieniach. Zarówno kryształowe soczewki, jak i kamienie zostały umieszczone w przesuwanych, regulowanych uchwytach, których pozycja będzie zależna od tego, gdzie Justen zechce uderzyć „zorganizowanym chaosem”. Podejrzewał, że uchwyty muszą być dalej od siebie, gdy naprawdę użyje balonu. Kiedy skończył mierzyć i mocować uchwyty, wyniósł kwadrat grubego żelaza na podwórko i położył na kamiennej płycie chodnika. Gdy się upewnił, że niebo wciąż jest bezchmurne, wyniósł ramę i ostrożnie umieścił ją pośrodku ponad ciężkim kwadratem grubego na piędź żelaza. Elisabet, Cirlin i Horas stanęli na ganku. Horas przestępował z nogę na nogę, a Elisabet, wyglądająca bardziej na młodą kobietę niż niezdarną dziewczynę, spokojnie patrzyła w stronę Justena. Kobiece spojrzenie znikło, gdy brat pochwycił jej wzrok, zastąpione przez dziewczęcy uśmiech. Justen odwzajemnił go. Twarz Cirlin była ponura, jakby nie do końca pochwalała eksperyment syna. Właściwie nie jest to zaskoczenie, pomyślał Justen. Od kiedy wrócił, wyznał miłość do druidki, zbudował dwa urządzenia nie akceptowane przez Radę i planował jeszcze coś gorszego. O wiele gorszego, jeśli eksperyment się powiedzie. Ciemność wie, co myśli Gunnar. Brat powiedział, że może się pokazać... ale jeśli chodzi o Gunnara, mogło to oznaczać wszystko. Justen odwrócił lekko ramę, obliczając pozycję słońca, i poprawił uchwyty soczewek. Punkt światła uderzył w ogniste oko i jeszcze cieńszy promień dotknął żelaza. Inżynier cofnął się prawie tuzin kroków i skupił się: zamknął oczy i tkał odrobinę światła w soczewkach, wygładzając przepływ do i z kamienia. Znajomy już cień zebrał się wokół niego i padł na dom. Linia światła od kamienia stała się linią ognia, która padła na blachę. Iskry trysnęły w niebo. Justen natychmiast zwolnił uchwyt światła i cień znikł. Odetchnął głęboko i wstał. – To wszystko? – mruknęła Elisabet. – Na teraz. – Justen podszedł, żeby sprawdzić blachę. W tym krótkim czasie, gdy skupiał światło, jego świetlny miecz wbił się do połowy w grube żelazo. Inżynier zmarszczył brwi. Choć pod pewnymi względami promień z kamienia był imponujący, wybuchowy proch był bardziej skuteczny. Podszedł prawie do ganku. – Proszę, nie patrzcie na soczewki. Mogą wam zaszkodzić na oczy. – Ale my chcemy zobaczyć – protestowała siostra. – Elisabet. – Trzy głosy niemal równocześnie wypowiedziały jej imię. – W porządku – ustąpiła Elisabet. – W porządku. Nie rozumiem, o co się tak wszyscy martwicie, ale... dobrze. Justen zwilżył wargi i głęboko odetchnął, zamknął oczy i sięgnął zmysłami, aby zagarnąć więcej światła, tkał, skupiał i wyczuwał rosnący przepływ ładu jak rzeka z niebios, mimo iż ciemniejsze siły zdawały się gromadzić, zstępując z... Justen poczuł, że pada na kamienie u podstawy ganku, a wiatr szaleje wokół niego z siłą wodospadu. Próbował ze wszystkich sił unieść ramię, ale czerń zdławiła jego myśli. Ktoś jęknął, a potem znowu. Justen zdał sobie sprawę, że to on sam jęczy, i zmusił się do zamknięcia ust. ...Justen... ukochany... Zimny deszcz kapał mu na twarz. Otworzył oczy, ale widział tylko przelatujące jasne iskry. Justen... ukochany. Pomyśl. Równowaga. Równowaga sił... Nasłuchując niewyraźnych myśli Dayali, zbadał w sobie chaos i ład, przyjął oba i jaskrawe błyski przygasły. Zmrużył oczy. Z ciężkich chmur na poczerniałą przestrzeń, która była kiedyś trawą, spadł deszcz i grad. Dźwignął się powoli. – Demony... – Powlókł się w stronę ganku. – Elisabet! Elisabet! Siostra leżała skulona bezwładnie obok mebla zmiecionego z przeciwległej strony ganku siłą mocy, którą spuścił ze smyczy. Krew sączyła się z ciętej rany pod włosami. Ale jego drżące palce i zmysły odkryły, że pomimo cięć i siniaków nie była ranna, a puls ładu bił mocno w jej żyłach. Justen na kolanach podczołgał się niezdarnie do następnej bezwładnej postaci. Horas wydawał się raczej ogłuszony niż ranny. Justen odwrócił się do matki wyczuwając ból i zniszczenie i oferując resztę ładu Cirlin, której oddech był ciężki i płytki. Zdawało mu się, że ganek i szare chmury się przechylają. Justen usiłował odetchnąć głęboko, ale pręga bólu poraziła mu bok, a pierś zdawała się zaciskać. Tym razem nie potrafił zwalczyć pochłaniającej go czerni. CXXXIV Beltar wpadł do niższej komnaty białej wieży, zanim stuk drzwi o zbielały od chaosu kamień przebrzmiał w korytarzu. – Eldirenl Eldiren! Eldiren spojrzał znad umywalki, w której zanurzał róg ręcznika. Starł krew z policzka wilgotnym narożnikiem. – Tak, najpotężniejszy z Wysokich Magów? – Eldiren... chcesz pójść w ślady Zerchasa? – Straciłbyś tylko moc. – Drobny biały mag wciąż ścierał krew. Roześmiał się. – Te wybuchające zwierciadła robią się uciążliwe. – Wyprostował się i spojrzał na Wysokiego Maga. – Nie. Nie wiem dokładnie, co się stało, ale robiło wrażenie połączonego ładu i chaosu. – Tak też pomyślałem. Pochodziło z Recluce. Eldiren pochylił lekko głowę i przycisnął ręcznik do cienkiego nacięcia na policzku. – Zatem wiesz więcej ode mnie. – Chciałbym, żebyś spróbował się dowiedzieć, co spowodowało to... to wynaturzenie. Za bardzo wyglądało na tego inżyniera, którego... zabiłeś. – Obawiam się, że to zabójstwo może mnie przez jakiś czas prześladować. Beltar zmarszczył brwi. – Nadal się nie przyznajesz, co? – Do czego? – Że masz taką małą moc, Eldirenie. Jesteś niemal nieznośny. – Przy tak niewielkiej mocy, najpotężniejszy z Wysokich Magów, czyż mógłbym sobie pozwolić na więcej? – Eldiren w końcu odsunął od policzka wilgotny ręcznik. – Czasami miło byłoby mieć prawdziwego uzdrowiciela. – Ty... – Beltar urwał i podszedł do stołu, na którym rozbite kawałki zwierciadła leżały w nierównym kręgu, po czym odwrócił się do Eldirena. – Użyj pucharu, albo czegokolwiek, ale dowiedz się, co spowodowało ten... bałagan. – Oczywiście. Twoje życzenie zawsze jest dla mnie rozkazem. – Eldiren ukłonił się. CXXXV Gunnar i uzdrowicielka Gyris patrzyli na Justena rozciągniętego na łóżku. Lampa w lichtarzu na ścianie migotała w podmuchach wpadających przez lekko uchylone okno, ale wiatr wczesnym wieczorem był zbyt lekki, aby zelżał upał, który powrócił po gradzie i burzy. – Cóż... – wymamrotał Justen zbyt obolały, żeby zetrzeć pot z czoła. – Masz dwa złamane żebra, więcej siniaków, niż byś zliczył, i szczęście, że żyjesz. – Gyris zmarszczyła brwi. – Znaki na twoich plecach wyglądają, jakby rzucono tobą o ścianę. Co się stało? Justen chciał wzruszyć ramionami, ale rwący ból żeber powstrzymał go. – Dokładnie nie wiem. Testowałem soczewki i jakoś wywołałem wybuch albo burzę, albo sam nie wiem co. Pamiętam, że rzuciło mną o ścianę... a potem podczołgałem się po stopniach, żeby poszukać Elisabet i pozostałych. – Bardzo dziwne. – Ciemnowłosa uzdrowicielka zacisnęła wargi. – Chyba porozmawiam o tym z Turminem. – To on właśnie podsunął pomysł pracy z soczewkami – rzekł Justen. – Powiedział, że jest teoretyczny, ale ten ból niezupełnie jest teoretyczny. – Uśmiechnął się blado. – Kiedy już przestanie boleć, możesz chodzić. Ale nie podnoś nic ciężkiego i trzymaj się z dala od kuźni i młota, aż żebra się zrosną. Podejrzewam, że masz dość zmysłu ładu, aby wiedzieć, kiedy będą w porządku. – Dziękuję – powiedział Justen. – Dziękuję – zawtórował Gunnar i skłonił się uzdrowicielce. – Nie powiem, że to była przyjemność, Gunnarze, ale interesująco jest mieć do czynienia z... – Szaleństwem ładu? – podsunął uprzejmie Justen. Gyris uniosła brwi. – Ty to powiedziałeś. To było interesujące. Ale wolę unikać takich ciekawostek, kiedy to możliwe. – Odwróciła się do Gunnara. – Pozostałym nic nie będzie. Twoja matka ma bardzo stłuczone żebro, które niemal wygląda jak złamane i wyleczone. – Ponownie spojrzała na Justena. Justen uśmiechnął się niewyraźnie. – Nie patrz na mnie. – Z tego, co słyszałam, wszystko jest u ciebie możliwe, Justenie. – Podniosła swój plecak i dodała: – Spróbuj nie pakować się więcej w kłopoty. Gunnar na chwilę ujął ją za ramię, jakby chciał wyprowadzić. – Ty też, Gunnarze. – Ja? – Wy obaj. – Gyris zmarszczyła brwi, a potem pokręciła głową zarzucając plecak na ramię i pozwoliła Gunnarowi eskortować się do wyjścia. Justen odetchnął powoli i delikatnie, czekając na powrót Gunnara. Gunnar dopilnował, żeby Gyris wsiadła na konia, wrócił i spojrzał na Justena. – Coś ty zrobił, na demony? – Pracowałem z ładem. – Niech ciemność ma nas w swojej opiece, jeśli zaczniesz pracować z chaosem! – Gunnar westchnął. – A właściwie, co robisz? I kto będzie następną niewinną ofiarą twoich eksperymentów? – Nikt. – Justen odchrząknął ostrożnie i cicho. – Skończyłem z eksperymentami, przynajmniej z tymi niebezpiecznymi. Teraz muszę tylko skończyć zszywanie balonu i obudowę silnika. Prawdopodobnie będę mógł zacząć za parę dni. – Z popękanymi żebrami? – Szybko się zrosną. – Uleczyłeś matkę, prawda? Dlatego jesteś w takim kiepskim stanie. – A co innego miałem zrobić? Gunnar spojrzał na lampę, a potem za okno, w gęstniejącą ciemność. – Ryltar będzie chciał cię uwięzić, jak tylko się o tym dowie. Właśnie udowodniłeś, idioto, że nie tylko jesteś szaleńcem ładu, ale w dodatku niebezpiecznym dla wszystkich dokoła! Justen powstrzymał kolejne wzruszenie ramion. – Szalony, bo próbuję się dowiedzieć, jak powstrzymać zagrożenie, którego nikt poza mną nie dostrzega? – Przetrwaliśmy długi czas z Fairhaven. Recluce nieprędko wyleci w powietrze, chyba że ty ją wysadzisz. – Gunnar zmarszczył brwi. – O co chodzi z tym eksperymentem? – Próbowałem uładzić światło i wzmocnić je. – Z całą pewnością je wzmocniłeś. Ale nie rozumiem, dlaczego tak szybko się pojawiły grad i burza. – Kiedy na światło działa ład i stwarza wysoką temperaturę... cóż, właściwie nie stwarza temperatury. Pamiętasz kucie? – O, cholera. A więc naprawdę oziębiłeś powietrze na górze. To zmroziło wodę w grad i mieliśmy burzę. A teraz chcesz użyć swego przeklętego silnika, żeby też spaskudzić pogodę? – Gunnar uderzył ręką w ścianę. – Nie tutaj. Już nie. – Justen starał się nie ziewać, ale stłumione ziewnięcie bolało tak samo. Do pokoju zajrzała Elisabet. – Czy Justen wyzdrowieje? – Nic mu nie będzie – prychnął Gunnar. – Reszta z nas może nie przeżyć jego inżynierii, ale jemu nic nie będzie. Elisabet stanęła w drzwiach. – Zrobił coś naprawdę czystego, Gunnarze. To było widać... nie patrzyłam, Justen. To znaczy, widziałam zmysłami... promienie ładu wychodzące z ognistego oka i uderzające w stalową blachę i to było jak narastająca ogromna burza. Przykucnęłam i pociągnęłam tatę za sobą, ale mama nie zdążyła. Ma szczęście, że nie zraniła się bardziej. – Zraniła – stwierdził kwaśno Gunnar. – Justen ją uleczył. Dlatego jest w takim stanie. – Więc wszyscy mają się dobrze z wyjątkiem Justena, a on też wydobrzeje. Dlaczego jesteś taki zagniewany? – Delikatne brwi Elisabet ściągnęły się na chwilę. – Ponieważ... – Ponieważ Justen zapowiada się na tak dobrego maga jak ty? – Elisabet, to nie w porządku wobec Gunnara. – Dobrze. – Odwróciła się do brata. – Jeszcze nie dorosłam i nikt naprawdę mnie nie słucha. Ale myślę, że Justen ma rację. Ludzie tu, na Recluce, nie mogą gadać, że to, co robią biali, się nie liczy, bo nie mogą nam zrobić krzywdy. A co się stanie, kiedy będą na tyle silni, że będą mogli? Ilu ludzi zostanie wtedy zabitych? A może to się nie liczy, bo żywi nie wyobrażają sobie, że mogą wtedy zginąć? – To nie wydarzy się tak prędko – zauważył Gunnar. – Och, ale nie myślisz, że Creslin nie powinien zmienić pogody i stworzyć przystani ładu, dlatego że biali zabili wtedy tylko paru ludzi? – Elisabet patrzyła wprost na Gunnara. Justen się uśmiechnął. – Znowu słuchałaś Justena. – A jeśli tak? Jeśli nie chcesz z nim pójść do Candaru, ja pójdę. Potrafię zrobić wszystko, czego potrzebuje. Możesz siedzieć w domu i twierdzić, że cokolwiek się stało, nie było twoją winą. Nienawidzę cię! – Elisabet piorunowała Gunnara wzrokiem. – Ale... – zaprotestował Gunnar. – Justen musiał jechać do Candaru, zanim ty o tym pomyślałeś... – Nigdy nie mówiłem, że z nim nie pojadę. Powiedziałem, że zabije wszystkich wokół siebie, jeśli nie będzie bardziej ostrożny. Drzwi otworzyły się i zamknęły z głuchym stukiem. Cała trójka spojrzała na ojca. – To musi się skończyć. – Horas wyartykułował każde słowo z siłą spadającego topora. – Kłócicie się, jakby nic się dzisiaj nie stało. Jak uczniaki. Jakby zaniepokojenie całej natury i zaćmienie słońca było jakimś... przyrządem szkolnym magistra. Justen prawie zabił nas wszystkich, a potem siebie. Gunnar spojrzał na brata. Justen spróbował stłumić uśmiech, którego nie bardzo rozumiał. – Z czego się cieszysz? To nie gra, synu. Myślisz, że nie wiem, ale niemal zabiłeś swoją matkę, a potem uleczyłeś, zanim się zorientowała. To było niebezpieczne i nieuczciwe. Masz prawo ryzykować własne życie. Nie masz prawa ryzykować jej życia. – Wygląda na to, że wszyscy już to wiedzą – przyznał sucho Justen. Próbował się poruszyć, ale żebra zabolały mocno. – Co się dzieje, kiedy zabijasz kogoś bezpośrednio? Justen wziął głęboki oddech. – Zanim wszedłeś, Gunnar mówił mi, że zabiję wszystkich wokół siebie, jeśli nie będę ostrożniejszy. – Ma rację. Tylko kiedy zamierzasz skończyć z tymi głupstwami? – Skończyłem z tymi doświadczeniami. Mówiłem o tym Gunnarowi i Elisabet. – Teraz zamierzasz zabijać ludzi naprawdę? – zapytał Horas z irytacją w głosie. – Przestań mówić jak Lidia ze starych kronik – warknął Justen. – Każdy mówi, że życie byłoby miłe, gdybym zapomniał o swoich głupich obsesjach. No, Justen. O nic się nie martw. Recluce nic nie będzie. Nie martw się, czy biali podbiją cały Candar. Nie martw się, czy odetną cały handel z Recluce. Wszystko będzie dobrze. – Justen ciskał pioruny ze swej leżącej pozycji. – Cóż, nie będzie dobrze. Przykro mi, że to się stało. Nigdy więcej się nie stanie, bo wyjadę najszybciej jak się da. Ramiona Horasa opadły. – Nie możesz tego dłużej robić, Justen. Drzwi znowu się otwarły i stanęła w nich Cirlin. – Trudno wypocząć, gdy wszyscy się kłócicie, czy Candar i reszta świata powinna zostać ocalona i czy Gunnar albo Elisabet powinni pomóc Justenowi go ocalić, oraz czy Justen chciał nas skrzywdzić. – Odwróciła się do Horasa. – Wiem, że Justen nie chciał, aby tak się stało. – Dobre intencje nie przywrócą życia martwym – powiedział Horas z rozdrażnieniem. – Justen wyjedzie i ocali świat, ale ja chciałbym, żeby zostawił nasz zakątek nietknięty. – W tym problem i dlatego Justen ma rację, ty się mylisz, ojcze – odezwała się Elisabet. Gunnar odetchnął głęboko. Justen próbował powstrzymać kolejny wariacki uśmiech. Elisabet zwróciła się do matki, a potem do ojca. – Pójdę! I nie możecie mnie powstrzymać! Nie rozumiecie, jakie to ważne. Nie rozumiecie! – Elisabet... – Gunnar mówił cicho. – Justen, ja i Martan pójdziemy jak najszybciej. – Wy dwaj... – westchnął Horas. – Więcej śmierci i zniszczenia? – Zachowujecie się, jakbyście mieli wybór – powiedział powoli Justen. – Ja nie mam. – Musisz wysadzić w powietrze rodzinę? – warknął Horas. – Nie. Muszę naprawić równowagę... tylko że przedwieczni nie wręczyli mi dokładnej mapy. – Zamierzasz ocalić świat? I zmierzyć się z kto wie iloma Białymi Magami, kiedy nie potrafiłeś dać rady nawet kilku w Sarronnynie? – Teraz wiem więcej. – Justen zmusił się do uśmiechu. – Chyba to widzieliście. – Zniszczysz nas wszystkich. – Nie mam wyboru. – Justen nie podnosił głosu. – Ale... – Horas – rzekła spokojnie Cirlin – jeśli Justen nie ma wyboru, to nie ma. I jeśli tak czuje, to musimy pomóc mu dostać się do Candaru jak najszybciej. Zanim zaczniemy wojnę domową tu, na Recluce. – To niedorzeczne – powiedział Horas. – Och? A co właśnie robimy? – zapytała Cirlin. – Omiotła wszystkich spojrzeniem. W pokoju na chwilę zapadła cisza. – Chyba zdołam namówić Heldrę i jej córkę do pomocy przy szyciu balonu Justena – dodała Cirlin. Horas przestąpił z nogi na nogę. – Ojcze... ja nie chciałam – powiedziała błagalnie Elisabet. – Ale Justen ma rację. Wiem, że ma rację. – Zobaczymy, córko. – Horas spojrzał na Justena. – Heldra, w przeciwieństwie do reszty z nas, pewnie nie będzie szyła twojego pięknego jedwabiu za dobre słowo. – Mam jeszcze trochę złotych, żeby zapłacić. – To z pewnością pomoże. – Wzrok Cirlin przebiegł po całej czwórce. – Więc skoro wszystko ustaliliśmy, czy możemy się trochę przespać? Albo odpocząć w ciszy? – Och, mamo... – Elisabet uściskała matkę, ale bardzo delikatnie. Potem podeszła do ojca. – Przepraszam, tato. – W porządku. – Horas odetchnął głęboko. – Prawie. – Przepraszam, ojcze – dodał Justen. – Nie byłem dość ostrożny. Elisabet objęła ojca ramionami. Gunnar uśmiechnął się blado do Justena za jej plecami, a Justen skinął głową. – Jaka miła i zgodna grupka. – Cirlin pokręciła głową. – Tak pełna dobrej woli. Horas odkaszlnął. – Skoro nikt nie śpi i skoro nikt nie ma ochoty słuchać o moich zamierzeniach... – Och, ojcze – przerwałam z nutą rozdrażnienia w głosie. – Mam zamiar podać jabłecznik i absolutnie doskonały brzoskwiniowy placek. Nie powinien się zmarnować – powiedział Horas. Potem dodał oschle: – W końcu Justen mógłby skierować na niego swoje soczewki. – Jeśli masz piwo – odezwał się Justen, siadając i nie zważając na ból żeber – dołączę do was przy placku. Gunnar nieznacznie, z irytacją, pokręcił głową. – Ja też. – Elisabet ruszyła pierwsza do kuchni. Horas odsunął się na bok, a potem spojrzał na Justena przeciągle i ze smutkiem potrząsnął głową. Justen przełknął, ale dźwignął się na nogi. CXXXVI – Uważam, że Rada powinna rozważyć rozkaz uwięzienia tego... jak mu na imię? – Ryltar spojrzał na Claris. – Możesz skończyć to przedstawienie, Ryltarze. – Jenna nie patrzyła mu w oczy, ale skierowała wzrok na zalany światłem taras za Komnatą Rady. – Doskonale znasz imię tego inżyniera. – Jak mu na imię? – zapytała Claris przesadnie słodkim tonem. – Justen. Niedobrze mi się robi od tych waszych gierek, jakbyście nigdy nie słyszały o... – O czym, Ryltarze? Że ten Justen zrobił dobry interes, ostro się targując? Albo że najwyraźniej odniósł sukces w handlu, pozostając uładzony w najwyższym stopniu? A może jest coś jeszcze, co powinnyśmy wiedzieć? Czy postanowił rywalizować z tobą na trasie do Hamoru? – Jenna odwróciła głowę i obdarzyła uśmiechem radcę o rzadkich włosach. – Marynarze mówią, że dziwnie dobrze włada bronią – dorzucił Ryltar. – Myślę się, że twój... kuzyn... to zauważył, zanim jeszcze Justen wyruszył do Sarronnynu. Coś jeszcze? – zapytała Claris. – O co chodzi? Ten człowiek jest obłąkany ładem. Nie mówię o wygnaniu ani egzekucji. Chcę go tylko zamknąć, żeby nie zrobił krzywdy sobie ani nikomu innemu. – Myślę, że odpoczywa wraz z rodziną w Wandernaught. Jego brat jest magiem pogody, bezpośrednim podwładnym Turmina. To swego rodzaju uwięzienie, skoro został skutecznie usunięty z hali inżynierów. – Chciałbym prosić, aby został zamknięty fizycznie i starannie zbadany, nie tylko przez Turmina, ale kilku innych magów z Bractwa. – Może powinniśmy podjąć ten temat na naszym następnym spotkaniu – zasugerowała Jenna. – Byłoby lepiej, gdybyś miał również lepsze powody, Ryltarze. – Następne spotkanie będzie za ponad dwa ośmiodnie. – Jak to często podkreślałeś, Ryltarze – wtrąciła się Claris – nie musimy działać pochopnie, skoro nawet nie jesteśmy pewni, czy coś jest w ogóle problemem. – Świetnie. Na następnym spotkaniu. – Ryltar wstał, podniósł cienką skórzaną teczkę i wyszedł sztywnym krokiem. Ciężkie drzwi zamknęły się za nim ze stukiem. – Chyba nigdy nie widziałam go tak wściekłego – zauważyła Claris. – Coś przed nami ukrywa i nie wiem dlaczego. Prawie jakby się bał tego Justena. – Jenna odgarnęła z czoła pasmo włosów za ucho. – I nie odpowiedział na moje pytanie o handel w Hamorze. To nie ma sensu. – Jeśli Ryltar się boi, może byłoby dobrze, gdybyśmy też się bały, Jenno. – Claris wstała i spojrzała w stronę zamkniętych drzwi. – Ryltar jest tak ostrożny, że nigdy nie chce działać. Teraz chce. Co to oznacza? – Uprzejmie skinęła głową. – Miłego dnia. Jenna stłumiła grymas, wstała również i odpowiedziała. – Miłego dnia. CXXXVII – Cholernie dziwny kosz, jakby mnie kto pytał – stwierdził Seldit, patrząc na owalny, wysoki do pasa, pleciony kosz stojący pośrodku warsztatu bednarza. – Takiego mi potrzeba. – Justen uśmiechnął się przelotnie, przebiegając palcami potrójnie pleciony brzeg. – Dobrze to zrobiłeś. – Niewiele jest zamówień na takie duże kosze, młodzieńcze. – Pewnie tak. Jestem ci winien trzy? – Zgodziliśmy się na trzy... Justen pochwycił aluzję w głosie bednarza. – Ale ten kosztował więcej czasu i pracy, niż myślałeś? – Nie tak dużo, ale... Mallin musiał mi pomagać nocami, żeby go wykończyć. Inżynier otworzył sakiewkę i położył na ławie cztery złote. – Proszę, cztery. – Bardzo hojnie, panie. – Wcale nie. Skończyłeś go na czas, a to ważne. Mara wóz przed domem. – Zabierzesz go teraz? Justen pochwycił jakąś ukrytą nutę – czyżby lęk? – w głosie bednarza i odpowiedział najserdeczniej, jak potrafił: – Lepiej kuć żelazo, póki gorące. Stare kowalskie powiedzonko. – Schował sakiewkę i podniósł kosz, dość lekki, żeby mógł go nieść sam, co było dobrym znakiem. – Mógłbyś otworzyć mi drzwi? – Oczywiście, mistrzu Justen. Justen wyniósł wiklinowy kosz przez otwarte podwójne drzwi na ulicę, postawił go na wozie, a potem podniósł i zamknął tylną klapę. – Doskonała robota, Seldit! – krzyknął inżynier na tyle głośno, żeby Basta stojący w drzwiach swego sklepu ze skórą i materiałami odwrócił wzrok na przygarbionego bednarza, którego ramiona opadły pod ciężarem nieproszonej pochwały. – Pierwsza klasa! – dorzucił Justen, usiłując ukryć złośliwy uśmiech, gdy odwiązywał konie i wspinał się na wóz. Mimo że jego żebra wydawały się wyleczone, nie chciał próbować skoku. – Dziękuję – odrzekł słabym głosem Seldit. – Do usług, panie. Justen zwolnił hamulec wozu i szarpnął lejce. Zmarszczył brwi, myśląc znowu o reakcji Seldita. Shrezsan pracowała w ogrodzie z dzieckiem przy boku. Pomachała przelotnie. Justen odwzajemnił powitanie, ciągle myśląc o Seldicie i Ryltarze. Ile czasu minie, zanim Ryltar zmusi Radę do działania? Odkaszlnął, dostrzegając z ulgą, że kaszel nie powoduje najmniejszego bólu żeber. Ale dlaczego Ryltar tak się tym zajmował? Radca nie wyglądał na człowieka, który naprawdę troszczy się o ład czy choćby tradycję. To, że był zamieszany w przemyt, oznacza, iż troszczy się o pieniądze, nie o wyższe racje. Justen ciągle jeszcze się nad tym zastanawiał, gdy znalazł się przed domem. Elisabet pomachała z sadu i ruszyła biegiem. Gunnar czekał przy stajni i podłożył bloki pod koła, gdy Justen zaciągnął hamulec i zsiadł. – Czy ktoś potrzebuje wóz? – zapytał Justen. – Nic o tym nie wiem. – Nie – dodała Elisabet. – Nawet wczesne jabłka nie są jeszcze gotowe do transportu. – Więc wstawię go do środka. – Justen przeniósł kosz nad klapą. – Balon i rama soczewek są skończone. Muszę tylko przymocować uchwyty do kosza. Potem załadujemy silnik i ruszamy dziś wieczorem. – Myślałem... dlaczego? – zapytał Gunnar. – Dziś wieczorem? Tak szybko? – zapytała Elisabet. – Bo ktoś obserwuje i myśli, że nastąpi to później. Seldit naprawdę nie chciał, żebym zabierał kosz. Był najwyraźniej niespokojny, mimo że zapłaciłem mu ekstra. – Lekko wydajesz pieniądze, co? – Pomyślałem, że ten kosz to dobra inwestycja. – Skrzynie na węgiel nie są pełne. Możemy je wypełnić z tatą, kiedy ty i mama zrobicie uchwyty. – Gunnar urwał. – Czy to dobry pomysł podróżować nocą Górnym Traktem? – Mogłoby być lepiej. Nie wiem, jak konie udźwigną silnik. – Otóż to. – Mogę zapakować jedzenie na drogę i wszystkie suszone zapasy ze skrzyni – dorzucił Horas, który właśnie przechodził koło stajni. – Moglibyśmy poczekać parę dni na Llyse w Nylanie – wtrącił Gunnar. – To i tak lepiej, niż być tutaj. Mógłbym chyba schować silnik w sali inżynierów, żeby się przyjrzeli. Gunnar pokiwał głową. – Martwisz się. Bardzo. – Myślę, że Ryltar coś szykuje, a może nawet wiele. I nie rozumiem dlaczego. – Może tak być – powiedział Horas. – Ale musisz myśleć o pakowaniu i przygotowaniach do wyjazdu, jeśli taki masz zamiar. – Dobrze, że ojciec zawsze jest praktyczny – roześmiał się Gunnar. – Od czego zaczynamy? – Od balonu. Idzie do środkowej przegrody. Zapakowałem trochę materiału na zapas, ale nie chcę, żeby się podarł. Rama na soczewki już jest w wyściełanej skrzyni na podłodze w szopie... – Nigdy bym nie pomyślał, że jesteś taki zorganizowany – zdziwił się Gunnar. – Myślałem nad tym od jakiegoś czasu i... – Powiedz, co mogę wynieść – przerwała Elisabet. – Wszystkie zapasy. Ojciec wie, gdzie są. – Inżynier spojrzał na niemal bezchmurne niebo późnego popołudnia. – Muszę wyprowadzić pojazd. Choć nie sądzę, żebyśmy potrzebowali płócien. – Płócien? – zapytała Cirlin, wychodząc z kuźni. – Tych do przykrycia, które zrobiłyście z Heldrą. Mają nas chronić przed deszczem lub słońcem, ale nie sądzę, żebyśmy potrzebowali ich w drodze do Nylanu. – Nie. Nie będzie żadnego deszczu – wtrąciła Elisabet, wyruszając pospiesznie za Horasem do kuchni. Justen, Gunnar i Cirlin wyprowadzili ze stajni pojazd i wjechali na podwórze. – Trzeba więcej niż trzech ludzi, żeby nim ruszyć, jak będzie wyładowany. – Gunnar oparł się o bok urządzenia. – Nie na drodze, tylko na miękkim gruncie. – Justen zaciągnął hamulec. Elisabet wróciła z kuchni z kilkoma zawoskowanymi paczkami. – Gdzie to położyć? – Tutaj. – Justen wskazał siedzenie obok kierowcy. – Załaduję, jak będą wszystkie. Wiem, w jakiej kolejności mają iść do schowka. Gunnar uniósł brwi. – Zmierzyłem. Co inżynierowi po szkoleniu, jeśli nie potrafi go wykorzystać? – Chyba wezmę balon – odrzekł Gunnar. – Pomogę – powiedziała Cirlin. – Ojciec chce wiedzieć, czy może zaczynać z kolacją. – Elisabet spojrzała na Justena. – Tak. Będzie akurat. – Optymista – mruknął Gunnar. Pomimo pesymizmu Gunnara pakowanie zakończono, zanim Horas zawołał na kolację. – Zaraz przyjdę. Przygotuję skrzynię do odpalenia. – Justen zestrugał trochę wiórów z gałęzi, którą wziął ze stosu drewna. Chociaż miał wióry w skrzyni na węgiel, oszczędzał je na nagły wypadek. Pozostali siedzieli przy stole, gdy wszedł. – Jagnię w ziołach! – oznajmiła Elisabet. – I ciasto jagodowe, i placek. – To na później, młoda damo – powiedział Horas. – Podaj, proszę, jagnię – poprosił Gunnar. Justen podał matce chleb, a potem Elisabet, która grubo posmarowała kromkę wiśniową konfiturą. Justen położył kromkę na brzegu talerza i czekał na mięso, ciągle myśląc o Seldicie i Ryltarze. – Dobre – pochwalił Gunnar. – Będzie nam brakowało takiego jedzenia. – Dlaczego musicie teraz wyjechać? Dlaczego tak szybko? – zapytała Elisabet. – Radca Ryltar chce mnie zamknąć, bo jestem obłąkany ładem – wymamrotał Justen z ustami pełnymi gorącego chleba. – Nie mów z pełnymi ustami – upomniał go ojciec. – Nie wiesz tego na pewno – zaprotestował Gunnar. – Wystarczająco. – Justen podniósł rękę i przełknął. – Ciągle nie rozumiem dlaczego. Ryltar wydaje się zainteresowany tylko handlem i pieniędzmi. – Jeśli jest handlarzem – odezwał się Horas – chce utrzymać niskie podatki, bo opłaty spadną na handlarzy i kupców. Jeśli twoje działania rozpoczną wojnę między Fairhaven a Recluce, jego podatki pójdą w górę, a zyski spadną. – Chce mnie zamknąć, ponieważ mógłbym zrobić coś, co doprowadzi do wojny? – Justen pociągnął spory łyk piwa z kubka i nabrał więcej mięsa na talerz, myśląc, że jeszcze długo nie nauczy się tak dobrze gotować jak ojciec, jeśli w ogóle. – Może podoba mu się tak, jak jest – zasugerowała Cirlin. – Kupcy nie lubią zmian. Justen zmarszczył brwi. – Zajmuje się przemytem. – Zjadł trochę jagnięcia, rozkoszując się smakiem mięsa i przypraw. – Tutaj to nielegalne, tylko w takich miejscach jak Hamor i Candar – wtrącił Gunnar. – Może nie chce, żeby Justenowi się powiodło – zasugerowała Elisabet. – Nawet nie wie, czym się zajmuję. – Nie może, skoro ja sam jeszcze nie jestem pewien, co się wydarzy. – Może Elisabet ma rację – odezwał się Gunnar. – Powiedzmy, że zrobisz coś, co zachwieje Candarem i ograniczy moc białych. Biali całkowicie kontrolują ich handel i nakładają duże podatki. Muszą. W ten sposób utrzymują te wszystkie armie i najemników. – Więc? – Biali zawsze próbowali ograniczyć wolny handel. Jaką Ryltar ma przewagę nad innymi kupcami? Zadaje się z przemytnikami. Teraz przemytnicy mogą istnieć, tylko jeśli zapewnią towary, których nie można dostać, albo jeśli chcą mniej za swoje usługi. Jeśli nie zapłacą białym podatków. Hor as pokiwał głową. – Więc większa kontrola białych oznacza więcej pieniędzy w sakiewce Ryltara? – Czy to wystarczy, żeby chcieć zamykać Justena? – Nie wiem. – Justen wzruszył ramionami. – Musi być coś jeszcze, ale co... – Czy ktoś może być tak chciwy? – zamyślił się Horas. – Chyba nie można przecenić chciwości – odrzekła Cirlin. – Nadal uważam, że mogłabym pójść. – Elisabet spojrzała na Justena. – Tylko gdybyś była tak dobra w wywoływaniu burz jak Gunnar albo tak dobra w inżynierii jak Justen, kochanie – odpowiedziała Cirlin. – To niesprawiedliwe. Pozostała czwórka roześmiała się. – Dobrze. Sprawiedliwość się nie liczy, ale nie musi mi się to podobać. Justen wyciągnął rękę przez stół i poklepał ramię Elisabet. – Któregoś dnia... któregoś dnia... ty też będziesz mogła ruszyć w świat i robić absolutnie idiotyczne rzeczy, które mogą cię zabić. – ...i pokochać obcych ludzi w obcych miejscach, których twoja rodzina nigdy nie widziała – dorzucił Horas z błyskiem w oku. – ...i budować zdumiewające urządzenia, które rzucają twoją rodziną o ściany – dorzuciła oschle Cirlin. – Obiecujecie? – zapytała Elisabet. Pozostali znowu się roześmieli, tym razem swobodniej. Zanim kolacja się skończyła, słońce opadło za wzgórza. Justen i Gunnar zanieśli swoje plecaki do pojazdu. Justen raz jeszcze sprawdził kosze na węgiel, wsypując do nich jeszcze jedną szuflę. Otworzył skrzynię i za pomocą krzesiwa zapalił wióry i drewno, dodając parę kawałków węgla, żeby rozniecić ogień. – Połóżmy plecaki tutaj. Położył swój na trzecim siedzeniu, i wziął plecak Gunnara. Potem, za pomocą niewielkich miechów rozniecił większy płomień, czekając, aby dorzucić więcej węgla. Sięgnął do tyłu na trzecie siedzenie, starając się nie zahaczyć rękawem o wiklinowy kosz balonu zawierającego różne zapasy, aby zamknąć zawór parowy. Czasza balonu była zapakowana w jednym ze schowków pod osłoną z czarnego żelaza. W końcu wszedł na pojazd, aby stanąć obok siedzenia kierowcy z Gunnarem. W półmroku Cirlin, Horas oraz Elisabet stanęli o krok od pojazdu. – Chciałabym, żebyście pozwolili mi jechać – powiedziała Elisabet. – Jedna jazda to naprawdę mało. – Obserwowanie jej było wystarczająco przykre – mruknął Horas. Elisabet odwróciła się do ojca. – Nic by mi nie groziło. Justen nie jechałby szybko. – Proś ciemność, żeby nie jechał. Justen uściskał Elisabet, a potem Cirlin i Horasa. Gunnar uczynił to samo. – Lepiej ruszajmy – zasugerował Gunnar, gdy wypuścił siostrę z objęć. – Uważajcie z tym... czymś – ostrzegł Horas. – To niczym się nie różni od statku Bractwa, kochanie – zauważyła Cirlin. – Statki też są niebezpieczne. Justen wyszczerzył zęby w uśmiechu, słysząc szyderczą nutę w głosie ojca. – Będziemy ostrożni. Jak tylko potrafimy. – To pewnie nie wystarczy. W ciszy przerywanej tylko łagodnym sykiem pary Gunnar wspiął się na siedzenie obok kierowcy, a Justen zajął drugie, poruszając drążkiem sterowniczym. Trzecie siedzenie, w tyle, było puste. Justen przesunął przepustnicę, aby włączyć przepływ pary w turbinie. Pojazd potoczył się po dróżce w stronę traktu. Cirlin, Horas i Elisabet machali za nimi. Bracia również pomachali w półmroku. Żaden z nich się nie odezwał, dopóki nie znaleźli się na drodze do Wandernaught, – Wiesz co... niektórzy pomyślą, że jesteśmy jakimiś potworami, kiedy przejedziemy przez miasto. – Gunnar zacisnął wargi. Nie odrywając wzroku od drogi, Justen wzmocnił przepływ pary na tłoki napędzające wał. – Może i tak, ale niewielu będzie na zewnątrz, a odgłos przypomina ciężki wóz. Silnik nie jest naprawdę głośny. – Sam nie wiem. Jest większy niż większość wozów. – Nie, jeśli zauważysz, że nie mamy przed sobą koni. Ale zobaczymy. Przejechali obok domu Shrezsan i Yousala oraz domu rodziców Shrezsan i wjechali do Wandernaught. Na głównej ulicy nie było koni ani wozów. Lampy na piętrach świeciły się w mieszkaniach nad sklepami bednarza i Basty, a przed Złamanym Kołem paliły się dwie latarnie. Stało tam trzech mężczyzn. Dwóch gestykulowało w stronę większej postaci, która unosiła pałkę. – ...wynocha! Bez gadania! – Nasze pieniądze są tak samo dobre jak każde! – Światło to obchodzi! A co to za dziwadło? – Środkowa postać odwróciła się i pobiegła w stronę bocznej ulicy, z dala od gospody i przejeżdżającego pojazdu. Pozostali dwaj patrzyli z otwartymi ustami, gdy machina toczyła się ulicą obok gospody. – To coś... – Wiem, że coś! Wygląda jak koszmar magów. – Yousal mówił, że mag... Justen... Głosy przycichły, choć Justen starał się podsłuchać, gdy machina przejeżdżała obok poczty. Skręcił drążkiem i pojazd skierował się na Główny Trakt. – Przestraszyłeś śmiertelnie tylko jednego z tej trójki – powiedział Gunnar. – I wiedzą, że to ty. Ile czasu minie, zanim Ryltar się dowie? – Dzień po naszym przybyciu do Nylanu. Dotrzemy tam dwa dni przed pocztą. – W jaki sposób? – zapytał podejrzliwie Gunnar. – Będziemy cały czas jechać. Gdzie moglibyśmy się zatrzymać? – Nie możesz tym długo kierować. – Nie zamierzam. – Justen roześmiał się. – Ty się nauczysz. – Ja? – zachłysnął się mag pogody. – Ty – potwierdził Justen. CXXXVIII Beltar pociągnął z pucharu solidny łyk i natychmiast napełnił go ponownie. – Tutaj, w wieży, trzeba pić szybko, zanim skwaśnieje. – Bez wątpienia to wynik wieków chaosu – mruknął Eldiren. – Bez wątpienia. – Wysoki Mag postawił puchar na stole i pogładził palcami ogniwa łańcucha na tunice, na których wisiał złoty amulet. – Bez wątpienia. – Podniósł puchar i znowu się napił. – Bycie Wysokim Magiem nie jest tak zabawne jak podboje, prawda? – Wcale nie jest zabawne. – Wysoki Mag spojrzał w stronę uchylonego okna wieży. Otarł czoło. Nieruchome zasłony oznaczały brak wiatru w gorący wczesnojesienny dzień. – Wszyscy cię nienawidzą i każdy drepcze dokoła. Słyszysz tylko: „Tak, Wysoki Magu. Tak, Wysoki Magu”. – Tak, Wysoki Magu. – Eldiren! To, że jestem na wpół pijany, nie znaczy, że nie mogę myśleć. – Co chcesz, żebym powiedział? – Mógłbyś mi powiedzieć, czego się dowiedziałeś o tym magu. – Którym... magu? – Tym, który wysadził zwierciadła. Dwa razy... prawda? Palce Eldirena pogładziły cienką bliznę na policzku. – A... tak. Ten mag. – Doskonale wiesz, że to ten. – Beltar znowu sięgnął po butelkę z winem. – Nie wiem. Trudno go nawet znaleźć. Szkło nie jest czyste, a wokół niego jest jakby mieszanina ładu i chaosu, ale jest uładzony. Tylko że jak chaos może być uładzony? – Och, pieprzę cię. – Beltar znowu pociągnął z kielicha, napełnił go i z przesadną delikatnością odstawił pustą butelkę. – Masz na myśli, że mamy... prawdziwego, wiernego ciemności... szarego maga, których, jak mówią, nie ma? Eldiren pogładził kielich, którego zawartości nie tknął. – Nie wiem na pewno, ale tak myślę. – Szlag! „Tak, Wysoki Magu. Tak, Wysoki Magu”, a teraz jeszcze muszę martwić się o jakiegoś cholernego szarego maga, który kręci się w pobliżu, wysadzając ekranujące zwierciadła, i nikt nawet nie potrafi go znaleźć? Eldiren wpatrywał się w stół. Beltar wychylił resztę wina i odstawił kielich. – Nie pijesz. Wypiję twoje. Zbyt długo na nie patrzysz i skwaśnieje. Jak wszystko tutaj. CXXXDI – Sprytne. Bardzo sprytne. – Altara przebiegła palcami po cienkiej jak pergamin obudowie z czarnego żelaza osłoniętej grubym na piędź czarnym dębem. – Ale zawsze byłeś sprytny, jeśli chodzi o zastosowanie, Justen. Jak, jeśli wolno spytać, przejechałeś przez bramy w tym wynalazku? – Powiedział strażnikom, że dostarcza to dla ciebie – wyjaśnił Gunnar. – I że będziesz zła, jeśli tego nie dostaniesz. Kiedy nie udało mu się całkiem ich przekonać, zauważył, że jeśli urządzenie jest dobre, to i tak go nie powstrzymają, a jeśli jest złe, hala inżynierów jest dla niego najlepszym miejscem. Potem powiedział im, że jest inżynierem obłąkanym ładem. Niezłe przedstawienie. – Mogę się założyć. – Altara patrzyła to na jednego, to na drugiego. – Naprawdę nie jestem – zaprotestował Justen. – Poza tym niewiele z tego silnika jest oryginalne. Powiedziałem im też, że to tylko jak mały statek. Większość części i urządzeń wykorzystujemy na statkach. – Przypominam sobie, że w twoich czarnych strzałach wzmocnionych ładem też nie było nic szczególnie oryginalnego – zauważyła oschle główna inżynier. – Strach pomyśleć, co mógłbyś zrobić, gdybyś naprawdę zrobił się oryginalny. Coś takiego jest wystarczająco paskudne. Justen postanowił nie wspominać o balonie ani promieniu uładzonego światła stworzonego z wypolerowanego i wzmocnionego ładem ognistego oka. Gunnar spojrzał na ubitą glinę przy tylnych drzwiach załadunkowych prowadzących do hali. – Więc co mam zrobić z tym... urządzeniem? – Altara uśmiechnęła się sucho. – Pomyślałem, że ty i reszta moglibyście je przejrzeć przez dzień albo dwa zanim... – Justen urwał. – Tak. Oszczędź mi szczegółów, Justen. – Altara spojrzała ku słońcu wczesnego ranka, tuż nad Oceanem Wschodnim. – Rozumiem, że chcesz ukryć tę oryginalna igiełkę w stogu siana w hali na dzień albo dwa? Czy o to naprawdę prosisz? – Tak, szanowna i poszukująca wiedzy Główna Inżynier. – Iw ten sposób upewnisz się, że każdy żyjący inżynier się dowie, co zrobiłeś i jak to powtórzyć. Więc albo twój projekt przetrwa wiecznie, albo Rada postanowi wygnać nas wszystkich? – Sądzę, że to mało prawdopodobne, aby Rada wygnała was wszystkich – wtrącił Gunnar. – Może i nie. A może to i nie takie znowu nieprawdopodobne. Radca Ryltar dopytywał się o twoje zdrowie tylko jakieś dziesięć razy przez ostatnie parę ośmiodni. Najwyraźniej chce się upewnić, że twój urlop wypoczynkowy jest... całkowity. – Nie wydaje mi się – powiedział Justen, ziewając. – Kto wie? – Altara spojrzała na niego. – Wyglądasz na zmęczonego. Ile spałeś? – Ostatnio niewiele. – I co naprawdę zamierzasz? Jakbym nie wiedziała. – Chcesz, żebym ci powiedział? – Justen zmusił się do śmiechu. – Spróbujemy tylko obalić całe Bractwo, pokazując, jak łatwo zrobić lądowy silnik. – Próbował się nie skrzywić, czując ukłucie bólu w czaszce na to małe kłamstwo. Altara pokręciła głową. – Nie możesz tego długo ciągnąć. – Wiem. Ale to inżynieryjne urządzenie. Dwie noce? – Zobaczymy. – Główna inżynier spojrzała w stronę Gunnara. – Potrafisz go utrzymać z dala od kłopotów? I zmusić do snu? Gunnar wzruszył ramionami. – Będziesz spał w pokoju Gunnara? – zapytała Altara, odwracając się znowu do Justena. – Nie tej nocy. Mam trochę zapasów, więc mogę spać w machinie albo obok. – Justen spojrzał na tylne koło. – Nie jestem pewna, co gorsze, wpuszczenie cię do kwater Bractwa czy do hali? – Altara roześmiała się nerwowo. – Za dnia będę się trzymał z dala od hali – obiecał Justen. – Cóż, wprowadźmy ten wóz, silnik lądowy... jakkolwiek to zwiesz... do środka, zanim zobaczy go zbyt wiele osób. Justen zwolnił hamulec i wykorzystał resztę pary, żeby ruszyć pojazd. – Tutaj – zasugerowała Altara. – Przez dwa ośmiodnie nie będziemy używać tej dużej frezarki. – Chcesz, żebym objaśnił komuś działanie, zanim pójdziemy coś zjeść? – zapytał Justen. – Jestem pewna, że znajdziesz sposób, nim wyjedziesz. – Justen! – Warin minął Altarę i uściskał młodszego inżyniera. – Nie powinieneś wracać. Ciągle wyglądasz na zmęczonego. – Może nie powinienem. Oto nasz projekt. – Justen uśmiechnął się szeroko do Altary. – Silnik lądowy. Zobacz... wzięliśmy ten mały kocioł... Altara spojrzała na Gunnara. Pokręcili głowami. Kiedy Warin wyszedł, Gunnar chwycił Justena za ramię. – Umieram z głodu, a jeśli się stąd nie wyniesiesz, Altara wyrzuci nas obu i ten silnik. Wymknęli się tylnymi drzwiami i poszli boczną uliczką w stronę portu. – Dlaczego powiedziałeś, że chcesz spać w hali z machiną? To nie będzie wygodne. – Gunnar patrzył na sklepy przed nimi. – Prawdopodobnie nie będę spał. – Justen ziewnął. – Kiedy zjemy coś u Hoularta, mam zamiar przespać się na podłodze w twoim pokoju. – Spojrzał na poranne słońce. – Dziś w nocy i przez parę następnych chcę spróbować nie spać... albo tylko drzemać przy paru zaklęciach ochronnych. – Wątpię, czy zaklęcia będą dobrze działały przy takiej ilości żelaza dokoła. Może Martan mógłby dostać kogoś do pomocy. – Gunnar też ziewnął. – Houlart jest za następnym rogiem. – To dobrze. – Justen ziewnął w odpowiedzi. Tylko dwa stoły w jadalni były zajęte i bracia zajęli narożny, skąd Justen mógł obserwować cały pokój. Gdy usiadł, spojrzał na drzwi do kuchni, gdzie Houlart rozmawiał z młodą kobietą. Starał się pochwycić słowa, ale dosłyszał tylko fragmenty. – ...Yersol... ulica naprzeciwko... inżynier wrócił... Zmarszczył brwi. Gdzie słyszał to imię? Yersol. Czy to ważne? To ma coś wspólnego z Ryltarem. Pochylił się do Gunnara i wyszeptał: – Miałeś rację. – Co? – Gunnar poderwał się czujnie. – Nieważne. Powiem ci później. – Co ma być, panowie? – zapytał Houlart, stając przy stole. – Jedzenie. Dobre, gorące jedzenie – wymamrotał Gunnar. Houlart uśmiechnął się zawodowym uśmiechem wszystkich właścicieli karczm. CXL – Kto jest w porcie? – Yalmish i nasza Viella, i banda Slyaka... nie pamiętam, jak się nazywa jego obecna łajba. – Yersol postawił kufel ciepłego piwa na stole pomiędzy nimi. – Potrzebujemy trochę fajerwerków. Yalmish i Slyak powinni wystarczyć. – Tutaj? To szaleństwo. – Musimy się pozbyć tej rzeczy z hali inżynierów. Poza tym wtedy przez jakiś czas inżynierowie nie będą wchodzić w drogę. Nie ufam tej Altarze. Ona i Jenna są zbyt blisko. – Ryltar poprawił się na poduszce drewnianego krzesła. Palcami gładził podstawę kryształowego kielicha, wypełnionego do połowy piwem. – Dlaczego tak się martwisz o tego inżyniera? – Nie rozumiesz? Niemal wygrał w Sarronnynie i zdołał przekonać do siebie tych przeklętych druidów. Teraz ma lądowy silnik, który podróżuje po drogach jak parowy statek po wodzie. Ale zgodnie z tym, co mówią znani mi inżynierowie, trzeba inżyniera, żeby go prowadzić. – Ci, którym płacisz za donoszenie, co się dzieje? – Yersol wypił resztę piwa, krzywiąc się na ciepły posmak. – Żaden inny kupiec tego nie wykorzysta, a inżynierowie nie handlują. – Ten tak. Zrobił interes z Naclanami. Albo Nadanie go wykorzystali. Najpierw lorken, a potem ten materiał, którego nie chciał nikt poza tyranem Sarronnynu. Teraz ma coś, co przejedzie cały Candar szybciej niż najszybszy statek. – Naprawdę? – Seldit widział, jak wyjeżdża z Wandernaught. Przybył tu niecały dzień później. Ta machina jest tu, w hali inżynierów. Niedługo będą mogli budować podobne i z czym wtedy zostaniemy? – Mówiłem ci. Inżynierowie nie handlują, Ryltar. – Nadal nie rozumiesz. Co się stanie, jeśli wróci do Candaru? – Palce Ryltara zacisnęły się na podstawie pucharu. – Pozbędziesz się go. – Yersol napełnił swój kufel do połowy. Ryltar spojrzał na młodszego kupca z obrzydzeniem. – Może choć raz byś pomyślał? Chociaż raz? – Więc jestem głupi. Może byś mi wyjaśnił, w czym problem? Ryltar spiorunował Yersola wzrokiem, w końcu jego twarz złagodniała. – Dobrze. Gdzie robimy największe zyski? – Na wschodniozachodnich trasach Hamoru. – Dlaczego? – Wiesz... – Yersol urwał, a po chwili podjął: – Ponieważ Hamor jest większy od Candaru, a lądem to długa droga. Nasze statki są o wiele szybsze niż ich i nie płacimy ich ceł. – Czy mają dobre drogi? – Jasne. Ale zdzierają na wozach i jucznych zwierzętach. – A czy w Hamorze są magowie ładu? – Niewielu, ale paru. – Jeśli ten inżynier poprowadzi pojazd, będą mogli i oni? – O, cholera. – Teraz rozumiesz? Ten cholerny lądowy silnik wyrusza w drogę, a my tracimy... – Jestem powolny, ale zrozumiałem. – Yersol zmarszczył brwi. – Ale on nawet o tym nie pomyśli. Wiesz o tym. Dlaczego ktoś miałby zabierać do Hamoru silnik lądowy? – Posłuchaj, Yersol. Wiem na pewno, że nic na tym świecie nie pozostaje tajemnicą, a cesarz Hamoru nie zrobiłby nic, żeby nas powstrzymać. – Tak. Porozmawiam ze Slyakiem. Niech pogada z Yalmishem. To będzie pewnie kosztowało podwójnie albo potrójnie. – Warto. – A jeśli się nie uda? – Nawet jeśli się nie uda, próba na tyle zaniepokoi Claris, żeby na długi czas usunąć tego Justena... na stały urlop wypoczynkowy. Niewiele jej brakuje. – Mam nadzieję. – Uda się. – Ryltar pokiwał głową. – Uda. CXLI – Pożar! Na okrzyk Gunnara Justen wyskoczył spod koców i wciągnął buty, gorączkowo myśląc. Dwie noce kiepskiego snu, mimo drzemek w pokoju Gunnara, sprawiły, że ruszał się wolniej. Różowy blask dochodził z przodu hali, a towarzyszył mu cichy trzask, gdy płomienie zdawały się pędzić na tyły. Justen rozejrzał się dokoła. Martan i jego dwóch marynarzy byli ubrani. – Otwórzcie drzwi! – wrzasnął Justen. – Tamte! – Wskazał tylne drzwi, rzucił plecak i koce na tylne siedzenie pojazdu, równocześnie zwalniając hamulec oraz sprzęgło i usiłując popchnąć ciężką machinę do przodu. Gunnar też rzucił swoje rzeczy na drugie siedzenie i pchał silnik w stronę drzwi, które uchylił Martan i jeden z marynarzy. Płomienie lizały również tylny róg budynku, a od tylnych drzwi uciekała ciemno odziana postać. – Ktoś... podłożył... ogień... – jęknął Gunnar, prawie dotykając ramienia Justena. – Rozlał olej... i podpalił. – Gnojki... – Marynarz napierał na drugie koło. Dołączył do nich Martan i pojazd zaczął się toczyć. Justen położył rękę na drążku, żeby utrzymać kurs, i kierował w stronę drzwi. Za nimi narastały trzaski i fale gorąca. Płomienie zaczęły się też rozprzestrzeniać po drugiej stronie hali. Boki obudowy otarły się o masywny kocioł tuż w drzwiach, ale Justen skręcił drążkiem i cała piątka wypchnęła silnik przez tylne drzwi. Dobre trzydzieści cubitów za drzwiami stało prawie tuzin ciemno odzianych postaci. Większość miała pałki i broń. Jeden niósł latarnię. – To ta piekielna machina! – Zniszczyć ją! – Żadnych białych diabłów w Nylanie... Justen wgramolił się na siedzenie kierowcy i pociągnął rączkę hamulca, żeby zatrzymać silnik, a potem przelazł na tylne siedzenie i za otwartą skrzynię. Wsypał wióry i drewno i podniósł krzesiwo. – Brać te demony! Gdy ciemne postaci ruszyły ku silnikowi, Justen przysunął do drewna i trocin kilka małych kawałków węgla i zamknął drzwiczki skrzyni, otwierając zawory. Gunnar stał jak wrośnięty w ziemię przed halą, z zamkniętymi oczyma. Wiatr zaczął wyć i zawodzić, a gwiazdy zaczęły mrugać, gdy nagle zgęstniały chmury. – Posłać ich tam, gdzie ich miejsce... Z drogi przed halą doszedł odgłos biegnących ludzi. – Brać parowe pompy... ochłodzić... – ...za długo to trwa... – Mag pogody... może deszcz. – Turmin... znajdźcie go... Ciemno odziana grupa podeszła do pojazdu; dzieliło ich niecałe dwadzieścia cubitów. Justen wyczuwał ich strach, który spowalniał ich nadejście, pochylił się i rozniecił ogień w skrzyni, próbując podnieść ciśnienie pary. Trzaski płonącego drewna były coraz głośniejsze. Tak samo jak odgłos wichru. Zaczynały bębnić zimne krople. Błyskawica oświetliła tył hali, ukazując trzech marynarzy... i Gunnara, który stał najwyraźniej obojętny na zgiełk, próbując skierować burzę na pożar. Gdy deszcz wzmógł się, trzask płomieni zaczął zastępować przerywany syk pary. – Tam. Przy drzwiach! – Zatrzymać go. To mag pogody! – wrzasnął niski mężczyzna na przedzie ciemnych postaci. Mężczyzna obok niego uniósł krótki łuk używany głównie przez kupców. W cieniu za silnikiem Martan uniósł swój, nałożył strzałę na cięciwę i wypuścił ją. Łucznik naprzeciwko upadł z ciemnym drzewcem wbitym w pierś. Martan założył następną strzałę. – Marynarze! Gunnar potrząsnął głową, dojrzał ciemną grupę i znowu się skoncentrował. Justen wsypał do skrzyni więcej węgla. Trzasnęło. Cienka, postrzępiona błyskawica uderzyła w kamień przed napastnikami, a za błyskiem światła zagrzechotała fala gradu. Justen zamrugał i pokręcił głową, próbując dojrzeć coś wyraźnie. – Brać tego szaleńca... tam... – ...nie płacili... walczyć z magią... – Uciekajmy! Napastnicy rozpierzchli się, zostawiając na mokrych, zasypanych gradem kamieniach jedno ciało. Martan opuścił łuk i spojrzał na Justena. – Jakiś kupiec chce cię zabić i zniszczyć tę machinę. Justen pokiwał głową, a potem zobaczył, jak Gunnar zaczyna się chwiać. Zeskoczył z siedzenia i pobiegł ku bratu, ale Gunnar zdołał jakoś usiąść. Trójka inżynierów wtoczyła ręczną pompę na tylny róg budynku i cienki strumień wody uderzył w płomienie na drewnianych framugach okien. Deszcz ciągle padał, syk przygasał wraz z nim, a w końcu działające pompy zalały wodą salę inżynierów. Justen zawlókł na wpół przytomnego Gunnara do silnika i posadził go na siedzeniu obok miejsca kierowcy. Martan i dwoje marynarzy przeszukiwali jeszcze teren na tyłach hali. – Justen, wiesz, kto cię ściga? – zapytał w końcu Martan. – Myślę, że Ryltar. Ale nie mogę tego udowodnić. Martan splunął z dala od silnika. – Łajdak. Wszyscy w dokach o tym szepczą. Nikt nie chce gadać. Założę się, że to byli żeglarze najęci ze statków za dodatkową opłatą albo jacyś zbóje przemytników. Gunnar jęknął i złapał się za głowę. – Już dobrze – zapewnił go Justen. – Dobrze? Głowa mnie boli... pożar w hali... strzały... i to ma być dobrze? Justen i Martan roześmiali się. – Dobrze? Macie poczucie humoru. Och... – Gunnar znowu potarł czoło. Ponieważ deszcz wciąż padał, Justen naciągnął na siedzenia płótno przeciwdeszczowe i trójka marynarzy wspięła się na trzecie siedzenie. Justen rozpalił w skrzyni i sprawdził ciśnienie pary. – Llyse powinna być rano. Gotowi na jazdę na nabrzeże? – Uh... – Ja bym was nie wiózł. – Martan uśmiechnął się do marynarzy. – Ale to pewnie bezpieczniejsze niż iść albo się martwić, kto tam został. – Tak... – mruknął jeden z marynarzy. – Nie możemy też użyć strzał – dodał drugi, młoda kobieta o świeżej twarzy. – Gotowi? – zapytał Justen z ręką na przepustnicy. Trójka marynarzy spojrzała po sobie. Justen zwolnił hamulec, przesunął zawór przepustowy do przodu i pojazd wjechał w boczną ulicę, skrzypiąc początkowo. Spojrzenie na główną drogę upewniło Justena, że deszcz i pompy ocaliły większość budynku. Jednak ponad dwudziestu inżynierów rozproszyło się po parującej hali, mimo że deszcz wciąż padał na poczerniałe deski dachu. – Dobrze, że większość budynku jest z kamienia – zauważył Martan, podążając za spojrzeniem Justena. – Nie chodziło im o budynek – rzekł Gunnar, ciągle masując czoło. – A więc o co? – Mógłbym zgadywać, ale naprawdę nie wiem. – Justen pokręcił głową. Dlaczego Ryltar go ściga? Czy to tylko kwestia pieniędzy? Po drugiej stronie hali stała i patrzyła Altara. Justen pomachał jej i skręcił drążkiem, aby poprowadzić pojazd w stronę portu. Machina wspinała się po kamiennych uliczkach portu, a znad Oceanu Wschodniego sączyła się nikła szarość. Z ostatniego statku przy krótkim nabrzeżu rozbrzmiała komenda „Rzucić kotwicę!”. – Widzę, że nie chcą zostać w pobliżu. Martan obserwował dwóch majtków ściągających cumy z pachołków. Potem załoga wdrapała się na szkuner o ciemnym kadłubie, którego barwy i brak flagi prawie na pewno oznaczały przemytnika. Justen zawrócił machinę na główne nabrzeże. – To jeden ze statków, z którymi zadaje się Ryltar – zauważył Gunnar. – Zna każdego przemytnika na wschód od Hamoru – roześmiała się kobieta marynarz. – Lurena? – Martan spojrzał na nabrzeże. – Tak, panie? – Sprowadź tu szwadron o świcie i przynieś ekwipunek mój i Jislika. – Tak jest. Justen zatrzymał pojazd, żeby wysadzić Lurenę, po czym podjechał do miejsca, gdzie miała cumować Llyse. – Jak zamierzasz to wnieść na pokład? – zapytał Martan. – Bardzo ostrożnie. – Justen się roześmiał. – Solidnym dźwigiem przymocowanym do tych miejsc. – Wskazał okrągłe grube pierścienie przed siedzeniem kierowcy i za trzecim siedzeniem. – Cała Dziesiątka Potężnych ma krótkie dźwigi, a silnik nie jest taki ciężki, na jaki wygląda. – Hyntalowi się to spodoba. – Martan wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Dlaczego? – zapytał Gunnar. – Nienawidzi białych i wszystko, co może ich rozzłościć... – Mam taką nadzieję – mruknął Justen. Gunnar uniósł brwi i nic nie powiedział. Martan oparł się na trzecim siedzeniu. Jeszcze przed świtem pozostała dziesiątka marynarzy wmaszerowała na drugi koniec nabrzeża. – Idziemy, Jislik. – Martan uśmiechnął się do Justena. – To będzie zabawa. – Zabawa? – mruknął Gunnar z siedzenia obok Justena. – Marynarze mają dziwne poczucie humoru. – Dlatego właśnie są marynarzami. – Formuj szyk! – warknął Martan, gdy stanął przed silnikiem. – To specjalny silnik, który załadujemy na Llyse. Zeszłej nocy jacyś przemytnicy podpalili halę inżynierów, żeby go zniszczyć. Waszym zadaniem jest się upewnić, że nikt... poza członkami Rady, jeśli się pojawią... się nie zbliży do tej części nabrzeża, dopóki silnik nie zostanie załadowany na Llyse. Jasne? – Tak, panie! Justen oparł się na siedzeniu kierowcy i zamknął oczy. – Justen? Inżynier wyprostował się przestraszony. – Co? Czy Llyse już jest? – Nie, ale jest młody Yersol i nie wygląda na zbyt szczęśliwego. I chyba Altara idzie nabrzeżem. – Gunnar rozejrzał się dokoła. – A Martan ma na twarzy uśmiech, który mówi, że tylko czeka, żeby poszczuć swoich ludzi na Yersola. Justen ziewnął i spróbował jasno myśleć. Udało mu się odgarnąć włosy i wygładzić ubranie, ale nie ogolona broda swędziała, a w oczach czuł połowę piasku zachodnich plaż. Zszedł na dół, stanął obok silnika i czekał, aż Yersol i przemówi. Altara zatrzymała się dobre dwadzieścia cubitów za handlarzem. – Nie sądzę, żeby to... urządzenie... pomogło opuścić Recluce bez zgody Rady – stwierdził młody kupiec. – Och? Czy jesteś członkiem Rady? – zapytał Justen. – Jestem pewien, że radca Ryltar wkrótce tu będzie, aby... wyrazić swą troskę. – Jestem pewien, że będzie – przyznał Justen. – Jestem pewien. Ale jest kilka niejasności w tym, co mówisz. – Uśmiechnął się blado i czekał, usiłując zachować spokojny wyraz twarzy, podczas gdy jego serce zdradzało niepokojącą skłonność do dudnienia. Co ja zacząłem? I dlaczego każdego tak niepokoi coś tak prostego, jak lądowy silnik? – Nie widzę żadnych niejasności – oznajmił Yersol. – Po pierwsze, nie jesteś członkiem Rady. Po drugie, radca Ryltar jest tylko jednym z trojga, i to nie starszym członkiem. Yersol przełknął. Justen spojrzał w dal, na falochron. Czyżby to kłąb dymu oznajmiający Llysel Miał taką nadzieję. Miał też nadzieję, że właduje silnik na pokład. Mimo to... czy Hyntal się zgodzi i jak długo Llyse będzie musiała stać w porcie? – Zobaczymy, Justen. Zobaczymy. Nie wypłyniesz z tym. – Yersol odwrócił się i odmaszerował. – Niedługo wróci z Ryltarem – przepowiedział Gunnar. – Nie tak zaraz. Gdyby Ryltar był w pobliżu, już by tu przyszedł. Justen podszedł do Altary, czując, że nogi ma jak z ołowiu. – Myślisz, że możesz to zabrać, zwłaszcza bez pakowania Hyntala i Martana w kłopoty? – zapytała cicho główna inżynier. – Nie wiem. Ale tak musi być. – Musi? A ty decydujesz o losie świata, Justen? – Oczy Altary miotały iskry. Justen odwzajemnił surowe spojrzenie i uśmiechnął się niewyraźnie. – Ja? Młodszy i obłąkany ładem inżynier? Jak mógłbym zrobić coś, co zmieni świat? – Ty? Zrobiłeś cholernie dobry początek. Bractwo jest gotowe zamknąć bramy i odciąć Nylan od reszty Recluce, po raz pierwszy od trzystu lat. Pytanie tylko, czy najpierw skierują działa i rakiety Dziesiątki Potężnych na wszystkich przemytników. – Altara ściszyła głos. – Nie wyszło tylko na jaw imię Ryltara, może dlatego że Yersol – skinęła dłonią za odchodzącym kupcem – zaczął gadać naprawdę szybko o problemie przemytników i wysiłkach Ryltara, żeby ich powstrzymać, oraz zaproponował zapłatę za wszystkie szkody wyrządzone w hali inżynierów. – To niczego nie zmienia – odrzekł pospiesznie Justen. – A co z tym? I co zamierzasz zrobić z Llysel Nie wierzę, że chcesz po prostu zatopić to w Zatoce czy Oceanie Wschodnim. – Dlaczego nie? – Justen. – Zamierzam zrobić to, co musi zostać zrobione. – Szare oczy Justena, poczerniałe nagle i przepastne jak wielka puszcza, zwróciły się ku Altarze. Główna inżynier cofnęła się mimowolnie. – Jesteś niebezpieczny. Ryltar się nie mylił. – Każda zmiana jest niebezpieczna – przyznał Justen. Gwizd pary na Llyse oznajmił wejście statku do kanału i zwołał dokerów. – Wszyscy wokół Dorrina umierali albo cierpieli, Justen. Pamiętaj o tym. A Creslin był ślepy przez większość życia. Chcesz się tak poświęcić? – Zobaczymy, prawda? – Justen przełknął. Czy mogę... prosić... o to...? Nadeszła cicha, ale wyraźna odpowiedź. A możesz nie, kochany? Pokręcił głową. Czy wyobrażam sobie odpowiedź? A może sam sobie odpowiadam? – Jesteś albo wielki, albo naprawdę obłąkany ładem. A ja nie wiem jaki. – Altara uśmiechnęła się ponuro. – Może nie ma żadnej różnicy. Mogę zostać? Marynarze przysunęli się bliżej silnika, gdy dwaj dokerzy wyszli powoli z biura mistrza portu i ruszyli na koniec nabrzeża. – Tak. Szanuję cię, Altaro, ale muszę zrobić to, co musi zostać zrobione. – Ciekawy dobór słów: „musi zostać zrobione”. – Czasami nie ma naprawdę dobrych wyborów. – Justen patrzył, jak Llyse podpływa do nabrzeża. Dokerzy ominęli silnik, a Justen wyczuł zainteresowanie nim ze sposobu, w jaki załoga Llyse przystawała i zerkała w jego stronę albo zatrzymywała się na chwilę naprzeciw urządzenia. Gdy opadł trap, Martan podszedł do Justena. – Lepiej, jeśli najpierw ja pogadam z Hyntalem, panie. – Znasz go lepiej ode mnie, Martan. Zrób, co możesz. – Dziękuję, panie. Martan wskoczył na trap i zdawał się frunąć niemal na mostek. Dotknął ramienia opalonego kapitana o kwadratowej twarzy. Wskazał Justena i skinął w stronę silnika. – Cokolwiek mówi – zauważył Gunnar – z pewnością mówi z zapałem. Wymiana zdań trwała dłużej, niż załodze i dokerom zajęło cumowanie Llyse. Martan skinął w stronę młodego inżyniera, a kapitan Llyse zszedł ciężko po trapie z kamienną twarzą. Justen przygarbił się. – W porządku, młody Justenie – zaczął Hyntal. – Martan powiedział mi, że szykujesz jakiś wyczyn, a ja mam na to przystać. – Zgadza się. – Justen zwrócił się do kapitana. – Zbudowałem ten silnik i muszę go przewieźć do Candaru, najlepiej gdzieś w Lydiarze albo Hydlen, w pobliże Głównego Traktu. Zamierzam pojechać nim do Fairhaven i wyzwać białych magów. – Pomyślałem, że może chodzić o coś tak zwariowanego. – Hyntal skubał podbródek, niemal zakrywając dłonią usta. – Moja załoga miała zejść na ląd. Justen usiłował nie odetchnąć głęboko. – Widzę, że to przysparza ci troski. Co mam zrobić? – Musisz zrobić to, co uważasz za właściwe, panie – odrzekł powoli Justen. – Tak jak i ja muszę. – Więc... – kapitan się zamyślił – martwisz się o czas, tak? – Zmarszczył brwi i spojrzał na Justena. – Czy Rada tego zabroniła? – Nie, panie. Nie... – Nie zabronili tego, jesteś pewien? – zapytał Hyntal z lekkim uśmiechem. – Nie, panie. Hyntal skinął na silnik i Altarę. – Dlaczego jest tu główna inżynier? – Martwi się. Ktoś próbował spalić halę zeszłej nocy, aby zniszczyć silnik. – Naprawdę? – Hyntal podszedł po kamieniach do Altary. – Główna inżynier? – Tak, kapitanie? – To prawda, że ktoś próbował spalić halę zeszłej nocy? – Więcej niż próbował. Jest dużo szkód. – Tylko po to, żeby zniszczyć urządzenie tego młodzika? – Na to wygląda. – Głos Altary brzmiał spokojnie. – Czy Rada skomentowała jakoś to urządzenie? – Nic o tym nie wiemy. Hyntal pokiwał głową, po czym odwrócił się do Llyse. – Belden! Spuść ciężki dźwig. Węglarze do roboty i do załadunku. Wyruszamy w południe. Po powrocie podwójne wyjście. – Tak jest, kapitanie. – Jeśli mogę, kapitanie – zaczęła Altara, mrugając na Justena, zanim Hyntal się do niej odwrócił – muszę przekazać troskę Bractwa Radzie i poprosić o natychmiastowe śledztwo w sprawie pożaru. To może trochę potrwać. Zostawiam Justena i silnik w waszych rękach. – Będzie bezpieczny na pokładzie Llyse. Jasne, że będzie. – Hyntal skinął głównej inżynier, po czym zwrócił się do Justena: – Przygotuj tę zabawkę do załadunku, młodzieńcze. Już czas, żeby ktoś coś zrobił tym białym diabłom. Czas... Gunnar uniósł brwi za plecami kapitana. Justen wzruszył ramionami. Choć nie w pełni rozumiał chęci Hyntala, aby mu pomóc, zwłaszcza biorąc pod uwagę kłopoty, jakie z pewnością spowoduje, nie zamierzał sprzeciwiać się jego planom – mimo iż uniknięcie całkowitej szczerości wobec Hyntala zaowocowało rozdzierającym bólem głowy. – Zrzućmy te rzeczy z siedzeń – zaczął Justen. – Zapakować plecaki, jak tylko zejdzie szwadron Devora! – zawołał Martan za jego plecami. – Derra i Tyndra, zabrać trap! Justen wspiął się po trapie z plecakami Gunnara i swoim. Brat niósł za nim skrzynię z zapasami, dla których Justen nie znalazł innego miejsca. Gdy inżynier wrócił i przygotował silnik do podniesienia oraz zakrył skrzynie na węgieł, dźwig już zwisał nad nabrzeżem. – Jak bardzo to ciężkie? – zapytał muskularny oficer obsługujący dźwig. – Teraz trochę więcej niż dwieście pudów. – Poczekajcie chwilę. Muszę zjechać i założyć grube ogniwa. Dźwig wrócił nieco wolniej, przynosząc ogromne żelazne ogniwa. Justen zastanawiał się, czy duże uchwyty w każdym pierścieniu będą pasowały, podczas gdy operator opuszczał liny i otoczył łańcuchami kwadratowy szkielet. W końcu, Justen i marynarz zdołali je umocować. – Co to jest? – zapytała kobieta i po raz ostatni przekręciła nakrętkę uchwytu. – Parowy silnik lądowy. – Chciałabym zobaczyć, jak jeździ. – Zobaczysz, jeśli wszystko pójdzie dobrze – obiecał Justen. Cofnął się i wstrzymał oddech, gdy dźwig zaczął się podnosić, a pierścienie ujęły cały ciężar machiny. Gdy okute żelazem koła dotknęły pokładu, odetchnął z ulgą. Operator dźwigu uśmiechnął się. – Nie tak źle jak z baryłką prochu. Lepsza równowaga. Konstruktor zrobił też wystarczająco duże pierścienie, a to pomogło. Justen był zadowolony. Przynajmniej ostatnio zrobił coś właściwie. Spojrzał na sznury i łańcuchy oraz pierścienie pokładu i westchnął, zdając sobie sprawę, że jest jeszcze sporo do zrobienia. Gdy silnik został przytwierdzony łańcuchami do pokładu, Justen i Gunnar poszli za jednym z marynarzy na rufę Llyse, gdzie znajdowała się mała kajuta z krótkimi kojami. Można się tam było tylko obrócić. – Kwatery dla gości – oznajmiła kobieta z uśmiechem. Gunnar pochylił głowę. Justen rzucił swój plecak na niższą koję. – Ja chciałem tę – powiedział Gunnar. – Dobrze. – Justen podniósł plecak i wrzucił go na górę. – Te płótna powinny już być gotowe – oznajmiła kobieta. – Płótna? – zapytał Justen. – Nie chcecie, żeby słona woda spływała po waszym silniku, prawda? – Nie – przyznał Justen. Zawrócił i poszedł za nią z powrotem na pokład. Obok silnika leżały trzy grube, naoliwione płócienne płachty. Gdy skończyli z brezentem, a ostatnia skrzynia węgla i kosz towarów zostały wniesione na pokład, na nabrzeżu pojawił się mężczyzna o rzadkich włosach, maszerując w stronę Llyse. Za Ryltarem podążał Yersol. – Cholera... – mruknął Justen. Właśnie zawiązał wodoodporne płótno nad silnikiem, skutecznie uniemożliwiając jego identyfikację z nabrzeża. – Idzie Ryltar. – Ziewnął. – Młodzieńcze – odezwał się Hyntal zza pleców inżyniera – lepiej zejdź na dół. Im mniej Ryltar widzi, tym mniej narobi kłopotów. Justen spojrzał na Gunnara, po czym przesunął się za silnik i ku drabince do maszynowni. Przystanął w miejscu, gdzie mógł obserwować nie zauważony. – Lepiej chodź ze mną, magu pogody – rozkazał Hyntal. Gunnar poszedł za kapitanem przez pokład i zszedł po trapie na nabrzeże. – Radca Ryltar. – Hyntal witał mężczyznę na końcu trapu. – Co cię sprowadza? Ryltar powiódł spojrzeniem od Hyntala do Yersola i z powrotem, a potem spojrzał na szwadron marynarzy ustawionych wzdłuż burty Llyse. Odchrząknął. – Ach... najwyraźniej wybuchł pożar w hali inżynierów zeszłej nocy. – Słyszałem. – Hyntal pokiwał głową. – Mówi się, że inżynierowie zbudowali jakieś... urządzenie. Niektórzy twierdzą, że ucieleśnia ono magię chaosu. – Tutaj jesteśmy bezpieczni. – Hyntal spojrzał na okute czarnym żelazem boki Llyse. – Biała magia nie przetrwałaby ani chwili na moim statku. Nie, panie. Ryltar odetchnął głęboko. – Zdaje się również, że młody inżynier, imieniem Justen, może być w to zamieszany. Rada uważa, że nie powinien opuszczać Recluce – dorzucił gładko Yersol. Hyntal poskrobał się w głowę. – Nie widziałem żadnego oznajmienia Rady, ale wiem, że karą za wnoszenie chaosu jest wygnanie. – Kapitan uśmiechnął się pogodnie. – Gdybym zobaczył tego młodego łotra i gdyby Rada oficjalnie powiedziała mi, co robić, z radością wysadziłbym go na brzeg w straszliwym, chaotycznym Candarze. – Ach... – Ryltar otarł twarz dużą białą chustką – myślę, że Rada byłaby niezadowolona, gdyby zdarzyło się takie nieformalne wygnanie. – Sądziłem, że Rada odrzuciła wygnanie, czyż nie? – zapytał uprzejmie Gunnar. – Gdzie jest twój brat, magu – warknął Yersol. – Nie potrafię dokładnie powiedzieć. – Gunnar wzruszył ramionami. – Ale ciekawe byłoby wiedzieć, jaka jest twoja pozycja w Radzie, Yersol. Mówisz w jej imieniu? Yersol zaczerwienił się. – Muszę przeprosić za zapalczywość mojego kuzyna, kapitanie – powiedział Ryltar, ignorując Gunnara. – Ale ważne jest, abyśmy odnaleźli to urządzenie i inżyniera Justena. – Chyba nie słyszałem nic od Rady w tej sprawie, radco. – Hyntal patrzył zuchwale na Ryltara. – Gdybym słyszał, oczywiście na pewno zrobiłbym wszystko co w mojej mocy. – Hyntal... Dostanę twój statek i ciebie. – Radco... Zawsze byłem posłuszny woli Rady. – Hyntal skłonił głowę. – I będę posłuszny wszystkim rozkazom wydanym przez całą Radę. Ryltar rzucił ostre spojrzenie kapitanowi, Gunnarowi i Llyse, na pokładzie której krótki dźwig został rozmontowany i schowany, a z komina unosił się nikły dym. – Hyntal, będę miał ciebie i twój statek, na ciemności. – Radca odwrócił się i odmaszerował. – Im bardziej szaleje, tym bardziej mi się to podoba. – Kapitan podrapał się w głowę, patrząc, jak Ryltar niemal biegnie w stronę Nylanu. – Mimo to lepiej ruszajmy, zanim zmusi Claris do podpisania czegoś. – Naprawdę ruszamy, panie? – zapytał muskularny Belden. – Tak. – Hyntal pokiwał głową. – Nie wiem, co zamierzają ci młodzieńcy, i nie wiem dlaczego. Ale cokolwiek, o co martwi się ten kocur Ryltar, nie może być takie złe. – Uśmiechnął się szeroko. – Poza tym ostatnim razem, kiedy ten młody łobuz Justen wyruszył do Candaru, on i ten jego zarośnięty brat, mag pogody, narobili białym więcej szkód niż ktokolwiek inny od paruset lat. Nikt z mojej rodziny nie zrobił wiele, od czasów mego prapradziadka, a teraz jest okazja to zmienić. – Skinął na pachołek na brzegu. – Odcumować! Justen uśmiechnął się przelotnie w swej kryjówce na drabinie prowadzącej do maszynowni. Może to i dobrze, że Hyntal nie zapomniał swego prapradziadka. CXLII – Czego się dowiedziałeś? – zapytał Beltar. – Wypiłeś za dużo wina – odrzekł Eldiren. – Będę wdzięczny, jeśli nie będziesz komentował moich osobistych zwyczajów. – Oczywiście, o najwyższy z najwyższych Wysokich Magów. – Eldiren spojrzał ze szczytu białej wieży na południe, ku niskim wzgórzom, które przesłaniały wielki trakt. – Dlaczego się ciebie nie pozbywam... – Ponieważ wiesz, że możesz, i ponieważ potrzebujesz mojej szczerości. Nikt inny nie ośmieli ci się narazić. Nie możesz więc ufać ich osądowi. Beltar odkaszlnął. – Któregoś dnia... – Ale nie teraz. – Co więc właściwie odkryłeś, o Uczciwy? – Szary mag jest na jednym z ich potężnych czarnych okrętów wojennych przecinających zatokę. Ma na nim coś, co wydaje się wypełnione ładem. – Dokąd płyną? – Nie wiem dokładnie, ale prawdopodobnie zacumują gdzieś we wschodnim Candarze – Renklaar, Lydiar, Perdia, a może Tyrhawen. Myślę, że szary mag zmierza właśnie tutaj. – Tutaj? Do Fairhaven? – Domyślam się tylko, ale jeśli poczekasz, aż się dowiem, będzie za późno. Jeden z naprawdę uładzonych czarnych budynków w Nylanie został częściowo spalony, a ten statek niesie więcej ładu, niż powinien. – Wzrok Eldirena padł na stare centrum Fairhaven oddalone o niecały kay. – I to oznacza, że tu zmierza? – burknął Beltar. – Nie wiem, ale to on właśnie cały czas spędził w Naclos. To on wysadził wszystkie ekranujące lustra. Jest na wojennym statku Recluce z czymś, co robi wrażenie uładzonej broni. Czy to nie on zrobił te przeklęte przez demony strzały z czarnego żelaza? Raczej nie jest naszym przyjacielem i nie ucieka przed nami. Więc gdzie indziej mógłby płynąć? – Eldiren odwrócił się od okna, spojrzał na Wysokiego Maga. – Ty jesteś wróżbitą. Powiedz mi. Nie zadawaj pytań – warknął Beltar. – Dobrze. Płynie tutaj i zamierza zaatakować Fairhaven. Co zamierzasz zrobić? – Powiedziałem, żebyś nie zadawał pytań. Poza tym, co może zrobić jeden statek... nawet gdyby jakimś cudem przetransportował go do Fairhaven. – Myślę, że tego byś nie chciał. Może zwołasz Radę. – Nie mógłbym po prostu zignorować tych czarnych... czy szarych... czy kogo tam? Przynajmniej dopóki nie wiem, co się dzieje. – Masz tylko jeden problem, Beltarze. Kiedy się dowiesz, co się dzieje, będzie za późno, żeby zwołać Radę. – Eldiren czekał. – Jesteś pewien? – Nic nigdy nie jest pewne. – Dziękuję – prychnął szyderczo Beltar. – Cała przyjemność po mojej stronie. – A zatem przywołajmy któregoś z potężnych, choćby Histena, ale nie wszystkich. – Jeśli zwołasz Radę, kogo pominiesz? Beltar wzruszył ramionami. – Zwołaj ich wszystkich. Ale trzymaj w pogotowiu Żelazną Straż i tego człowieka z Recluce. Może on zna sposób, aby ich powstrzymać. – Jak sobie życzysz. Ale czy chcesz ich w mieście? – Nie jestem taki tępy. A może... och, znajdź jakieś miejsce, na przykład stare południowe baraki. Wiesz, co jest konieczne. Eldiren skinął głową. – I lepiej, żebyś miał rację, Eldirenie, albo zrobię z ciebie pomocnika Derby. Usmaży cię przed śniadaniem. – Nawet ty nie jesteś tak tępy. – Nie ryzykuj. – Beltar odwrócił się. Eldiren powoli, głęboko wciągnął powietrze. CXLIII – Zanim wezwiemy magistra Turmina – zaczęła Jenna – chciałabym wiedzieć, dlaczego się spotykamy. Zgodnie z planem mamy spotkanie za ponad ośmiodzień. I dlaczego musiałam jechać konno prawie dwa dni, żeby przybyć do Nylanu? – Rozejrzała się po słabo oświetlonym pokoju w budynku Bractwa. – Z tego, co się dowiedział Ryltar, obawiam się, iż może nam grozić poważny kryzys – stwierdziła Claris. – Kryzys? Z powodu jednego inżyniera? – żachnęła się Jenna. – Podpalono halę inżynierów. Na szczęście w porę ugaszono pożar. – Och. Ten inżynier podpalił halę własnego cechu? – Nie. Ale kogoś tak niepokoiło urządzenie, które zbudował, że próbował je zniszczyć – odrzekła Claris. – Co za urządzenie? – Jenna zmarszczyła brwi. – Wiemy, że podróżuje po drogach napędzane własną mocą. – Twarz Ryltara pociemniała. – Wiemy też, że ten Justen jakoś oczarował Hyntala, aby zabrał i jego, i to urządzenie gdzieś do Candaru. Mieliśmy nadzieję, że magister Turmin powie nam więcej. – To znaczy, że kapitan Hyntal nie chciał uwierzyć, że reprezentujesz całą Radę? Tak mi cię żal, Ryltarze. – Myślę, że gdy kryzys się skończy – dodał Ryltar – powinniśmy przeprowadzić też śledztwo wśród inżynierów. – Oni myślą o przeprowadzeniu śledztwa w Radzie – odrzekła Jenna. – To może poczekać – łagodziła Claris. – Magister Turmin czeka. – Dobrze. Zawołaj go. Miejmy to za sobą. – Jenna usadowiła się za okrągłym stołem. Claris skinęła na czarno odzianego marynarza przy drzwiach. Do pokoju powoli wszedł Turmin. – Usiądź, proszę, magistrze Turmin. Możesz nam powiedzieć, dlaczego Justen i Gunnar weszli na pokład Llyse i dokąd zmierzają? – Aż do wczoraj nie byłem świadom, że coś takiego się zdarzyło. – Jak się dowiedziałeś? – Gunnar miał się wczoraj ze mną spotkać, ale się nie pojawił. Zapytałem więc główną inżynier, Altarę, czy wie, gdzie może być. Powiedziała mi, że widziała go na pokładzie Llyse przed wypłynięciem z portu. – Magistrze Turmin, możesz nam powiedzieć, gdzie jest Llyse? – naciskała Claris. – Przypuszczam, że gdzieś w Zatoce Candaru albo na Oceanie Wschodnim. Nie należę do marynarzy Bractwa. – Turmin uśmiechnął się lekko. – Rozumiemy, że Llyse zaokrętowała w Nylanie na krótko trzy dni temu i że na pokład wciągnięto jakiś rodzaj wozu zbudowany przez Justena. Masz jakieś podejrzenia, co to może być? – zapytała Claris. Ryltar spojrzał spode łba za jej plecami. Turmin zmarszczył brwi i zapytał w końcu: – Macie jakieś pojęcie... – Myśleliśmy, że wiesz – przerwała mu Claris. – Przynajmniej od kiedy Gunnar i Justen weszli na pokład z tym czymś. A marynarz o imieniu Martan popłynął wraz z nimi. – Nie wiem dokładnie, co zbudował Justen, ale Gunnar mówił wcześniej, że jego brat pracuje nad czymś w rodzaju wozu napędzanego parą. – Czy to możliwe? Myślałam, że parowe silniki wymagają ładu wody, oceanu albo na przykład dużego jeziora – zauważyła Jenna. – Dla każdego, z wyjątkiem Justena, byłoby to niemożliwe – przyznał Turmin. – On mógłby złożyć coś takiego. Jenna i Claris wymieniły spojrzenia, zanim przemówiła starsza radczyni: – Co jeszcze jest na Llyse? – Nie wiem. – Co jeszcze może być na Llyse! – indagowała Jenna. Turmin odetchnął głęboko. – Nie wiem, ale podejrzewam, że Justen ma urządzenie, które, jak wierzy, zniszczy potęgę Fairhaven. – Naprawdę? Turmin wzruszył ramionami. – Mam nadzieję, że nie. – Masz nadzieje, że n i e zniszczy potęgi Fairhaven? – To nie jest takie proste, radcy. – Stary mag otarł czoło. – Tak naprawdę to bardzo skomplikowane. Równowaga działa. Wiemy o tym. Oznacza to, że jeśli urządzenie Justena zniszczy potęgę Fairhaven, musi zdarzyć się jedna z dwóch rzeczy: albo wszystkie moce znajdą jedno skupisko chaosu... – Turmin zadrżał – ...a wszyscy wiemy, co to oznacza... Dwie kobiety znowu spojrzały po sobie. Ryl tar ponuro łypał okiem. – Albo – ciągnął Turmin – Justen zdoła usunąć ich moce, redukując zarówno ład, jak i chaos. Jak by tego dokonał, nie wiem, ale podejrzewam, że taki jest jego cel. – Ale dlaczego jest to problem? – Ponieważ Recluce zgromadziła ogromne rezerwy ładu. Jeśli Justen je wyczerpie, wątpię, czy ktoś z Dziesiątki Potężnych zachowa swój silnik. – I nie chciałeś o tym nikomu powiedzieć? – Nadal nie rozumiem, jak można by to zrobić. – Turmin wzruszył ramionami. – Gdybym spróbował ostrzegać Radę o wszystkim, co mogłoby się wydarzyć... – To twój obowiązek, prawda? – zapytał Ryltar. – Radco Ryltar, świat się skończy. Kiedy i jak, nie wiem. Ale się skończy. Uważaj się za poinformowanego. – Turmin wstał. – Pozwolisz, Claris? Starsza radczyni skinęła głową. Ryltar się zaczerwienił. Jenna zasznurowała wargi. – Musimy zwołać całą Dziesiątkę Potężnych do portu... jeśli nam się uda. CXLIV – A więc szanowny Beltar poprosił, aby wszyscy członkowie Rady zebrali się w Fairhaven i zastanowili nad zagrożeniem Recluce? – prychnął Histen. – Z pewnością nie zamierzasz odmówić? – Renwek zatrzepotał rękami. – Beltar nie byłby zadowolony. Jest dość potężny, jak wiesz. Starszy biały mag spojrzał znad pradawnych blanków na port w dole. – Tak, jest potężny i nie byłoby mądrze odmówić. Ale byłem chory i przygotowania mogą zająć mi trochę czasu, a moja podróż będzie prawdopodobnie o wiele wolniejsza niż zazwyczaj. – Wedle mnie wyglądasz zdrowo, Histenie, lepiej, niż kiedy zostawiałeś amulet młodemu Beltarowi. – Niedomagałem, Renwek, i mimo że z pewnością wyruszę na wezwanie Wysokiego Maga, moja podróż będzie bez wątpienia powolna. Gdybyś zechciał towarzyszyć niedomagającemu, staremu magowi, byłbym wdzięczny. W przeciwnym razie przekaż, proszę, drogą pocztową, że słyszeliśmy i jesteśmy posłuszni, na ile tylko pozwolą nasze stare kości. – Histen spojrzał na miasto Lydiar i port, wygrzewając się na słońcu. – Ach, tak. Rozumiem, że możesz potrzebować pomocy – wyjąkał Renwek. Histen się uśmiechnął. CXLV Justen przyglądał się rzece, rozmyślając, czy Hyntal nie jest bardziej szalony niż on i Gunnar. Ale stary kapitan był nieugięty. – Lydiar ma silnych magów. Spójrz na Wielką Zatokę i wszystko, co do niej wpływa. Nikt nie dba za bardzo o rzekę Ohydę, a Renklaar jest trzeciorzędnym portem. Założę się, że zdołamy przepłynąć całą drogę do Hydolaru i wysadzić was w starych dokach na dole. – Skąd wiesz o dokach? – zapytał Justen. Stary kapitan tylko się uśmiechnął. Tak samo Martan. Justen zastanawiał się, co jeszcze robili kapitanowie Dziesiątki, o czym nie wiedział on ani Rada. Silnik robił, co mógł. Wodoodporne płótna przykrywały lądowy pojazd. Kosze na węgiel były wyładowane po brzegi, a zbiornik pełny. Skrzynia gotowa do zapalenia. Tylko zdjąć łańcuchy. Oczywiście inną kwestią było, jak opuści Candar. Justen powiedział tylko Gunnarowi i Martanowi, że ma dość pieniędzy na handlową albo przemytniczą powrotną drogę na Recluce. Była to prawda i prawdą było również, że jeśli jego wysiłki nie pójdą na marne, powróci żaglowcem. – Och, jak dobrze potrafimy nauczyć się ukrywać prawdę... – Justen spojrzał na południowy brzeg rzeki Ohydę, gdzie nieduża łódź rybacka skręcała ku potężnemu statkowi wojennemu. Ciągle patrzył, ale łódź nie zmieniała kursu i w końcu przepłynęła przed Llyse, niecałe sto cubitów dalej. Rybak pomachał ręką, a Martan odwzajemnił pozdrowienie. Czy Rada wiedziała, że Dziesiątka Potężnych – albo przynajmniej Llyse – podróżuje po większych rzekach Candaru? Justen wyszczerzył zęby w uśmiechu. Po przeżyciach w Naclos trudno go było zadziwić czy zaskoczyć. – Och, Dayalo... – na wpół mruknął, na wpół pomyślał. Wiele się... nauczyłeś. Bądź ostrożny... Mam być ostrożny w planowaniu poruszenia połowy świata? Uśmiech Justena zgasł, gdy dostrzegł poważny wyraz twarzy brata. – Niższe nabrzeża są za następnym zakrętem – oznajmił Gunnar. – Może czas na tarcze – zasugerował Justen. Pendak otarł pot z czoła. – W pobliżu nabrzeża nie ma żadnych białych. Jeśli utworzę tarcze, każdy biały je wyczuje i Hyntala czeka piekielna nawigacja. – Masz w tym większe doświadczenie od nas – przyznał Justen. Pendak, Hyntal i Martan pokiwali głowami. Gunnar przystanął, kierując zmysły daleko na północ. Justen miał nadzieję, że deszcz nie wejdzie im w drogę, przynajmniej dopóki parowy pojazd nie znajdzie się na szutrowej drodze do Fairhaven. – Cholernie głupi pomysł – burknął Hyntal. Justen ledwo powstrzymał uśmiech, widząc błysk w oczach kapitana. Hyntalowi podobał się pomysł wprowadzenia Llyse praktycznie do stolicy Hydlenu. – Jak nazywasz ten wynalazek? – zapytał Martan, wskazując silnik na niższym pokładzie. – Nie myślałem o nazwie. – Dlaczego? – Nigdy niczego nie nazywałem. – Lądowy silnik brzmi jak statek bez nazwy. Gunnar przebiegł wzrokiem od jednego do drugiego. – Co proponujesz? – zapytał Justen. – Nazwij go Czarny Demon. Czy wszystkie demony nie są białe? – Czarny Demon... podoba mi się. – Gunnar zachichotał. Hyntal też się roześmiał i dodał: – Zatem mogę powiedzieć jego wspaniałości radcy Ryl tarowi, że Czarny Demon został wysłany za białymi. Justen obserwował, jak Llyse kieruje się ku brązowawemu punktowi po północnej stronie rzeki, tuż przed szerokim zakrętem. – Belden! Przygotuj dźwig. Młodzieńcze, lepiej przygotuj to do jazdy. Już niedługo. To są dolne doki. Martan uśmiechnął się szeroko. – Moi ludzie są gotowi. Na pokładzie przed wieżyczką strzelniczą uformowały szyk dwa szwadrony marynarzy w czarnych mundurach. Justen przeszedł przez mostek, niezdarnie zszedł na pokład i przytknął zapałkę do wiórów i kawałków drewna. Kiedy zapłonęły, odpiął łańcuchy. Zostawił tylko dwa. Martan zaczął układać kołczany czarnych strzał oraz trzy skrzynie rakiet w niedużej skrzyni obok pojazdu. – Nie musisz iść, Martan. – Za nic bym tego nie przegapił. – Ja tak – westchnął Justen. Martan spojrzał przeciągle na Justena. – Jesteś nie tylko dzielny, ale i szalony. Ja jestem tylko szalony. Jak wszyscy marynarze. – Wrócił do układania wiązek strzał, po czym wyprostował się i zawołał: – Na pozycje! Do wypadu! Marynarze utworzyli dwa rzędy na zawietrznej burcie Llyse. Pierwszy rząd trzymał łuki w pogotowiu. Za nimi, na rufie statku, opadły żelazne pokrywy, odsłaniając rakiety. – Szybkość sterowna! – padła komenda z mostka. Gunnar dołączył do Justena przy silniku. Skrzyp dźwigu i grzechot łańcuchów zagłuszyły komendy kapitana. Justen patrzył, jak prawie dwudziestka rybaków zeskakuje z nabrzeża, do którego przybijała Llyse. Co najmniej dwie z uciekających postaci nosiły mundury z czerwonymi lampasami straży Hydlenu. Justen przesunął się z powrotem do skrzyni i dorzucił węgla. Będą musieli przygotować pojazd – Czarnego Demona – do jazdy, gdy tylko dotknie lądu. – A jeśli za bardzo się przechyli? – zapytał Gunnar. – Wtedy go złamie i nigdzie nie pojedziemy. – Justen podszedł bliżej, gdy Belden opuścił liny. Uspokoił się, kiedy Llyse przechyliła się lekko. Zaskrzypiało. Mocny drewniany pomost zatrzeszczał pod ciężarem wojennego statku. Justen założył pierwszy uchwyt, potem drugi. Martan podsunął mu trzeci, ale czwarty musieli już obaj założyć. Gdy pracowali nad mocowaniem lin, dwaj marynarze pomagali Gunnarowi zdejmować pokładowe łańcuchy. Belden gestem kazał Justenowi odsunąć się od silnika, ale inżynier pokręcił głową. Belden wzruszył ramionami, a Justen uwiesił się na dźwigu, który przeniósł go razem z machiną na deski nabrzeża. Zdołał zdjąć przednie zaciski, zanim Gunnar zszedł niezdarnie na dół i obaj odpięli drugi komplet. Potem inżynier sprawdził hamulec i przewody parowe, a w końcu skrzynię, do której wsunął z powrotem węgiel i dosypał jeszcze szuflę. Kiedy skończył przegląd, Gunnar schował wolne przekładnie. Razem z Martanem zaczęli rozładowywać niewielką skrzynię strzał i rakiet. Justen rozpiął ostatni uchwyt na skrzyni i pomachał do Beldena. Oficer oraz operator dźwigu pomachał w odpowiedzi i ciężkie liny podniosły się. Justen pobiegł na skraj nabrzeża. – Kapitanie! – Tak, panie magu?! – zawołał Hyntal. – Wracaj do Nylanu jak najszybciej i schowaj się... dopóki się nie dowiesz, czy nam się powiodło. Hyntal powoli pokiwał głową. – Będę to miał na uwadze. – Zrób to! – warknął Justen. Hyntal zesztywniał na chwilę, a potem trochę się rozluźnił. Pomachał sztywno. Justen również pomachał i pomknął z powrotem do nowo ochrzczonego Czarnego Demona, gdzie Martan już zaczął rozkładać w zasięgu ręki rakiety i strzały. Wodna piana prysnęła na skraj nabrzeża, gdy Llyse zawróciła i popłynęła w dół rzeki. – Szybko płynie – zauważył Gunnar. – Justen go przeraził. Mnie też – jęknął Martan. – Mnie przeraża, od kiedy się urodził – pocieszył go Gunnar. – Ja też cię kocham, Gunnarze. – Justen sprawdził ciśnienie pary, po czym rozejrzał się dokoła. – Wszyscy gotowi? – Chwileczkę – odezwał się Martan. – Trzech strażników idzie tu od głównej drogi – dorzucił Gunnar. – Szybko im poszło – powiedział Martan. – Domyślam się, że nie lądowałeś tu wcześniej – stwierdził Justen. – To prawda. Inżynier zwolnił hamulec i otworzył przepustnicę, ruszając Demonem po śliskich deskach ku ubitej glinianej drodze. – Którędy? – Na prawo. Do starej drogi dokoła Hydolaru – powiedział Gunnar. – Co ze strażnikami? – Są na obu końcach tego kawałka drogi. Po prawej mniej. – Ilu? – Tylko trzech. Justen zamknął przepustnicę, kiedy dotarli do wąskiego miejsca na drodze, skręcili w lewo i pojechali w górę, ku starej drodze. Pośrodku traktu stało trzech strażników, a Demon, sapiąc, zbliżał się w ich stronę. Po prawej biegł głęboki rów, a po lewej walący się kamienny mur. – Diabły! – Czarni... Chudy mężczyzna o krzaczastych wąsach cofnął się do wozu, a szabla wypadła mu z dłoni. Drugi strażnik, grubszy, odskoczył na bok i patrzył bez ruchu. Kobieta wyjęła strzałę z kołczanu, ale Martan był szybszy. Obie strzały chybiły, choć Justen miał wrażenie, że strzała strażniczki poszła górą. Zwiększył ciśnienie, gdy Demon skręcił i przejechał obok wozu z sianem. Koń się spłoszył, a Justen na chwilę zerknął za siebie i zobaczył, że wóz przewraca się na bok do rowu. – Uważaj na drogę! – Gunnar przesunął przepustnicę i Justen ledwo uratował pojazd od wylądowania w tym samym rowie. Martan przełknął głośno. – Cholera... Justen raz jeszcze przesadził z poprawką kursu i Demon niemal wpadł na niski kamienny mur, zanim inżynier zdołał ustawić machinę na środku drogi. Pod murem biegł wąski strumyk, który wyglądał na prawie wyschnięty. – Justen... proszę, proszę, skup się na drodze – błagał Gunnar. Martan otarł czoło. Demon przez jakiś czas jechał, posapując, na południe, gdy droga okrążyła wzgórze i wiła się wzdłuż koryta prawie suchego strumienia. Powyżej drogi leżały łąki i od czasu do czasu pasły się owce. Gdzieniegdzie stały drzewa i chaty. Na drodze za nimi rósł tuman kurzu. – Kolejny wóz przed nami – ostrzegł Gunnar. – Możesz dołożyć węgla do skrzyni, Martan? – poprosił Justen. – Tak, panie. Tylko nie uderz w nic, gdy drzwiczki będą otwarte. Justen skupił się na prowadzeniu Demona jadącego prosto przed siebie po głębokich koleinach, dopóki nie usłyszał stuku drzwiczek. – Zrobione, panie. – Dziękuję. Justen spróbował skierować Demona jak najdalej w lewo, żeby ominąć wóz i siwka z zapadniętym grzbietem, który go ciągnął. Zdecydowanie patrzył cały czas na drogę. – Powiedz mi, co z koniem. – Tylko zszedł na bok. To wszystko – zaraportował Martan. Na trzecim siedzeniu, za braćmi, Martan sprawdził łuki i rzędy strzał o żelaznych grotach. Za nimi leżały rakiety – tylko dwadzieścia i to mniejsze – z dwiema przenośnymi wyrzutniami. Jedna leżała na skrzyni z węglem, druga tkwiła w uchwycie pomiędzy Justenem a Gunnarem. – Jeszcze jedna szufla? – zapytał Justen. – Już się robi. Gdy Demon wytoczył się zza szerokiego zakrętu na prosty fragment ubitej gliny przed nimi, Justen ponownie sprawdził silnik, po czym otworzył przepustnicę. Pojazd zaczął przyspieszać, żelazne obręcze kół wbiły się w twardą glinę, a siedzenia na sprężynach zakołysały się bardziej niż zwykle. – Kiedy dotrzemy do głównej drogi do Fairhaven? – Nawet przy tej prędkości gdzieś koło południa. – Gunnar zacisnął wargi. Przez jakiś czas jedynym dźwiękiem był odgłos pojazdu. Potem mag pogody znowu się odezwał: – Mógłbyś nam przystępnie wyjaśnić, co zamierzasz? To znaczy, jaki jest sens tego wszystkiego? – Mówiłem ci. Zrównoważyć ład i chaos w Fairhaven. – W jaki sposób? – nie ustępował Gunnar. – Spróbuję zmusić białych, żeby się zebrali razem, a potem uderzę w nich i Fairhaven czystym ładem. – Po to jest balon? Justen zwolnił, gdy droga skręciła w lewo, i ruszył w dół obok pola brązowiejącego zboża. Dwóch mężczyzn obserwowało pojazd z otwartymi ustami. – Zaskoczyliśmy ich! – roześmiał się Martan. – Zaskakuj tak dalej ludzi, a każdy biały mag w Candarze zacznie cię ścigać. – Prawdopodobnie już ściga. – Justen przebiegł zmysłami przez pojazd, ale jak dotąd silnik toczył się gładko i nawet wał napędowy nie był zbyt gorący. – Przed nami jest więcej żołnierzy, co najmniej dwudziestu – ostrzegł Gunnar. – Chyba wiedzą, że chcesz się dostać na drogę do Fairhaven. Czekają na skrzyżowaniu. – Jest jakiś objazd? – Jest polna droga, ale urywa się i ma głębokie koleiny. – Wspaniale. Musimy nałożyć resztę zbroi. – Justen zatrzymał Demona, zaciągnął hamulec i nałożył cienkie osłony z blach, wsuwając je w rowki pomiędzy dachem a kadłubem pojazdu. Zostawił tylko wolną przestrzeń przed siedzeniem kierowcy, odkładając blachę na bok. Potem nałożył cienki żelazny szyszak z osłoną na nos. Martan również. – Małe są te szczeliny – poskarżył się marynarz. – Które? – Przyzwyczaiłem się do hełmów. Mam na myśli te na strzały. Szkoda, że nie mogliśmy wziąć więcej rakiet. – I tak jesteśmy pewnie przeładowani. – Już się grzeje – dorzucił Gunnar. – Więc... zawołaj lekki wiatr. Zważywszy bałagan, jakiego już narobiliśmy, trochę zamieszania w pogodzie nie zaszkodzi. – Łatwo ci powiedzieć. Justen zaczął przyspieszać. Pojazd minął ostatni szeroki zakręt. Droga biegła teraz prosto jak strzała w stronę kamiennego traktu na północ, do Fairhaven. Justen widział przed sobą konnych żołnierzy: szwadron złożony z czterdziestu konnych i białego maga pod karmazynowa banderą Hydlenu. Justen cofnął przepustnicę i zerknął na kosz z węglem, obliczając, ile zużył węgla. Może powinni też zabrać trochę drewna. – Stać – rozkazał dowódca. Justen zwolnił parowy pojazd, ale nie zatrzymał. – Jedziemy do Fairhaven. Czy drogi nie są otwarte dla wszystkich? – Nie dla tych z czarnej wyspy. Tylko dla tych, którzy akceptują łaskawość Fairhaven. – Zatrzymaj się... – wyszeptał Gunnar. – Nie. Wóz nie rusza dobrze z postoju. Możemy ich przegonić. – Ten biały mag włada chaosem! Justen wyczuł prawdziwość słów Gunnara i otworzył przepustnicę. Czarny Demon ruszył. Konni zaatakowali. – Idioci! – warknął Martan i podniósł łuk. Wtem ogień rozprysł się ponad i dokoła drewnianych żeber okrytych blachami z czarnego żelaza grubości pergaminu. – Naprzód! Martan wypuścił pierwszą strzałę i jeden koń wpadł na drugiego. – Szlag! Gorzej niż z pokładu statku. – Mimo to z osłoniętej szczeliny przed podniesionym trzecim siedzeniem mknęła strzała za strzałą. Justen skupił wyrzutnię na źródle chaosu, dostrajając zmysły do białego maga, po czym nacisnął spust. – Demony! Przeklęci... Płomienie i chaos buchnęły na tyłach żołnierzy Hydlenu, gdy Justen przyspieszył i czarny pojazd runął naprzód, rozganiając lansjerów. Nagle ogień błysnął przed Justenem i do oczu napłynęły mu łzy. Droga zamazała się. – Gunnar! – Co? – Ster. Nie widzę... – wysapał Justen, usiłując mrużyć oczy, aby zobaczyć drogę w nagłych ciemnościach. – Mam. Justen poczuł ręce brata na drążku i zwolnił uchwyt, próbując zsunąć się z siedzenia kierowcy. Cały czas słyszał regularny stuk. Czuł, jak Gunnar zwalnia pojazd. – Jeszcze nie zwalniaj... – wymamrotał. – Odjedźmy dalej od nich. – Nie potrafię prowadzić tak dobrze jak ty, ale nie zatrzymamy się, dopóki nie znikniemy im z oczu. – Dobrze. – Jeden idiota ciągle za nami jedzie – oznajmił Martan. Justen wyczuł wypuszczoną strzałę, a potem wymacał palcami grot, który utkwił w cienkiej blasze hełmu. – Pudło! Następna strzała pomknęła za pierwszą. – Cholera! Trafiłem konia, nieźle, ale zatrzymuje się. Regularne dudnienie nie ustawało, a towarzyszył mu piskliwy odgłos. – Co to? – zapytał Gunnar. – Nie wiem. Nie widzę. Nie mogę wyjąć tej przeklętej strzały ani zdjąć hełmu. – Nie ruszaj się! – warknął Martan przechylając się z trzeciego siedzenia. Justen znieruchomiał. – Uhhh... mam ją. Zobaczmy. Justen poczuł, że hełm się zsuwa. – Twój hełm wytrzymał, ale krwawisz jak zarzynany wieprz. Z ranami na głowie tak jest. Masz zalane krwią oczy. Gdy wygrzebał chustkę i wytarł twarz, Justen chciał dotknąć bolącego czoła. – Dlaczego skaleczenie tak bardzo boli? – To nie tylko skaleczenie. Doszło aż do kości. Ten łucznik miał sporą siłę. Wygląda bardziej na strzałę z kuszy. Wygięło twój hełm. Będziesz miał potężnego siniaka. Justen zmusił się do skupienia na dotknięciu uzdrawiającego ładu. Ból trochę zelżał i zaczął widzieć, choć obraz był trochę zamazany. – Co zamierzasz zrobić następnym razem? – zapytał Gunnar. – To była tylko mała grupa. – Następnym razem chyba szybciej użyjemy rakiety. – Dobry pomysł! – przyznał Martan. – Skoro już widzisz, możesz mi powiedzieć, co to za hałas? Justen ostrożnie wzruszył ramionami, przebiegając zmysłami urządzenie. Silnik był sprawny, tak samo jak wał napędowy, ale hałas dochodził od lewego przedniego koła, które się zachwiało, gdy skręcili. – Teraz mogę kierować. Sprawdź, czy któryś z tych żołnierzy nie jedzie za nami. – Justen ujął drążek. Gunnar milczał przez chwilę. – Nie. Zabiłeś białego maga, a oni kręcą się w kółko. – To dobrze. Musimy zmienić przednie koło. – Już? – Głupia sprawa – westchnął Justen. – Chyba jedna ze strzał przebiła osłonę łożyska. – Osłonę łożyska? – Nieważne. Mamy dwa zapasowe koła. – Justen zwolnił. – Musimy najpierw wyładować koła i skrzynkę z narzędziami. Obserwowali, jak inżynier odczepił zapasowe koło, po czym Martan zaniósł je na pobocze kamiennej drogi. Justen zajął się schowkami. – Jak chcesz to wymienić? – zapytał Gunnar. – Przynajmniej jedna czwarta ciężaru spoczywa na tym kole. Justen poszperał w jednym ze schowków i wyjął trapezowy klin oraz kwadratowy klocek. – Byłoby o wiele trudniej, gdyby koło pękło. Martan pokiwał głową. – Kiedy koło będzie na tej płaskiej części, zatrzymaj mnie. Zaciągnę hamulec i zablokujemy pozostałe koła. – Justen wyjął jeszcze jeden dębowy klocek z wyciętym z jednej strony półokręgiem. – To podłożymy pod oś, a drugi usuniemy. – Wygląda na to, że się uda – przyznał Gunnar. Martan stanął przed pojazdem, Gunnar z tyłu, a Justen przesunął pojazd w stronę klina. – Spokojnie... spokojnie. Ślizga się. – Ślizga? – Koło pcha go naprzód, zamiast najechać. – Cholera... – mruknął Justen. – Oczywiście nie mogło być łatwo. Cofnę się i podjadę trochę do przodu. Za pierwszym razem Justen wjechał z boku. Za drugim zatrzymał się na górze, ale nie zdążył wystarczająco szybko zahamować. Za trzecim razem klin się obrócił, bo uderzył go pod kątem. Za czwartym się udało. – Co teraz? – To idzie pod oś. – W jaki sposób? – Tak. – Justen wsunął półokrąg pod oś wału i wziąwszy ciężki młotek, uderzał równo, aż ciężar osi spoczął na klocku zamiast na trapezie. Delikatnymi uderzeniami odsunął trapez na bok. Potem użył młotka i klucza, żeby poluzować ucha, i na końcu zdjął koło. Przyjrzał się łożysku i pokiwał głową. – Widzicie? Coś w nie uderzyło. Myślę, że gdybym musiał, mógłbym to naprawić, żeby przez jakiś czas pracowało. – Odłożył stare koło na bok i podniósł zapasowe. Szybkimi uderzeniami młotka założył je na miejsce, a potem zacisnął ucha. – Jak wyjmiemy ten klocek z osi? – zapytał Martan. Kucnąwszy pod pojazdem, Justen zaczął uderzać w klocek, po czym wynurzył się, trzymając go w ręce. – Skrzywił się... tutaj. Gdy Justen układał narzędzia w schowku i wiązał zniszczone koło, Gunnar i Martan popatrzyli po sobie. W końcu Gunnar wzruszył ramionami. – Altara mówiła, że jest kiepski w projektach. – Wygląda na to, że ten działa dobrze. Justen zamknął schowek i spojrzał na Martana. – Możesz dorzucić trochę węgla do skrzyni? – Tak, panie. – Chcesz się gdzieś zatrzymać? – zapytał Gunnar. – Jesteś głodny? W pierwszej paczce w koszyku jest obiad. Zjedz, jak będę jechał, a potem ja zjem. Martan może jeść, kiedy chce. – Czy nie powinniśmy się przespać? – Tak... ale dopiero jak znajdziemy jakieś miejsce trochę dalej od ludzi z kuszami i inną bronią. – Justen uśmiechnął się szeroko. – Poza tym ledwie zaczęliśmy. – Wsunął się na siedzenie kierowcy, zwolnił hamulec i wrzucił bieg. – Jedziemy. Gunnar jęknął głośno. CXLVI Beltar zmagał się z lustrem, usiłując wydobyć ostre obrazy. Nawet bryza sącząca się przez okno wieży nie zdołała wypędzić z pokoju gorąca. Na chwilę pojawił się zbielały pył szutrowej drogi, po czym biała mgła na powrót przesłoniła zwierciadło. Wysoki Mag zmarszczył brwi i spróbował ponownie. Tym razem obraz utrzymał się przez chwilę. Traktem z Hydolaru w stronę Fairhaven toczył się czarny pojazd, podobny do wozu bez koni, puszczający dym. Nawet przez lustro Beltar wyczuwał ogromny ład wcielony w pojazd bez koni. Westchnął i puścił obraz, ocierając czoło. – Widzisz? – zapytał Jehan. – Przypomina miniaturowy okręt wojenny i najwyraźniej nic go nie powstrzyma. Gorsuch ruszył na niego z dwoma szwadronami. – I? – Jest ich chyba trzech. Mają rakiety i strzały z czarnego żelaza. Większość żołnierzy zginęła. Tak samo Gorsuch. – Dlaczego po prostu nie usypali kamieni na drodze? – Kamienie są ciężkie, Beltar, i wątpię, czy mieli czas. Poza tym chcesz być Wysokim Magiem, który blokuje trakty? Nie zaatakowali też nikogo, kto nie uderzył pierwszy. – Nie wyglądają szczególnie pokojowo. Jehan wzruszył ramionami i czekał. – Więc dlaczego zmierzają w stronę Fairhaven? – Nie wiem, ale ty możesz powiedzieć, ile ładu niesie ta machina. To nie wróży nam dobrze. – Więc niech przyjadą. Niech przyprowadzą swój mały naziemny statek. – Co pomyśli cały świat, jeśli trzech magów z Recluce pokonuje magów na drogach i przynosi do Fairhaven tyle ładu? I co pomyśli Rada? – Uważasz, że tą jedną akcją przekreślą nasze wysiłki odizolowania Recluce? – Niektórzy tak pomyślą. – Na przykład Derba? – On z pewnością. – Czy nie lepiej ich zignorować, a może nawet powitać? Pójść w ślady Cerryla... powiedzieć niemal, że to nas nie niepokoi? Jehan odkaszlnął. – Każdy, tylko nie ty... mag, który zawsze polegał na swojej mocy... – Dobrze, dobrze. Dość jasno to wyraziłeś. Wyślijmy wszystkich białych lansjerów przeciwko temu czemuś. Trzech czarnych nie pokona tysięcy. – Wątpię. To na pewno prawda. Oczywiście mamy w pobliżu tylko kilkuset białych lansjerów, a większość Żelaznej Straży jest nadal w Suthyi. – I? – zapytał Beltar. – Twój ton wskazuje, że coś przeoczyłem. – Co się stanie, jeśli najpotężniejszy od wieków biały mag odmówi zajęcia się bezpośrednim atakiem na zwykłych trzech czarnych magów i wyśle żołnierzy, zamiast samemu się pokazać? – Mówisz mi, że jeśli nie zachowam się jak mag, Rada będzie... zaniepokojona? – Żołnierze chyba również, choć nie mogę tego stwierdzić z absolutną pewnością. – Dziękuję bardzo. – Zawsze do usług. – Jak szybko przybędą ci, których wezwaliśmy? – Histen wymawia się słabym zdrowiem, twierdząc, że będzie się spieszył, ale stan zdrowia go ogranicza, i Renwek się nim zajmuje. Większość pozostałych jest na miejscu albo będzie, zanim to... urządzenie przyjedzie. – Histen... Jeszcze z nim będę musiał sobie poradzić. – Beltar spojrzał ku nie otwartej butelce wina na stole. – Jestem pewien, że właśnie tego się obawia. – A co z Derbą? – Derba? Będzie się uśmiechał, dopóki ci nie wydrze amuletu, najchętniej skręcając ci przy tym kark. – Jesteś taki miły, Jehan. – Pytałeś, Wysoki Magu. – Rzeczywiście. – Beltar pokręcił głową, a jego wzrok znowu podążył ku butelce czerwonego wina. CXLVII Czarny Demon minął trzech jeźdźców. Jeden z nich, biały lansjer, próbował bez powodzenia ścigać pojazd. Potem minęli jeszcze kilka wozów, jeden wyładowany kapustą i handlarza na mule. Gdy późnopopołudniowe słońce dotknęło falujących wzgórz na zachód od starej, ale solidnej kamiennej drogi, przed nimi pojawiły się dwa wozy i rząd koni. – Co teraz? – zapytał Gunnar. – Przejeżdżamy – powiedział Justen. – Z osłoną oczywiście. – Ale biali magowie... – Już wiedzą. Prędkość jest ważniejsza od tajemnicy. – A może częściowa tajemnica? – zasugerował Gunnar. – Tarcze, żebyśmy byli dla nich niewidzialni? – Przerazimy ich na śmierć – roześmiał się Martan. – Możesz to zrobić? – zapytał Justen. – Myślę o tarczach. – Chyba tak. Możesz pokierować? – Zwolnię, ale i tak bym musiał. – Justen urwał. – A gdybyśmy się zbliżyli, odpalili rakietę i zniknęli? – Mogłoby się udać, ale równie dobrze mogliby zewrzeć szyki – stwierdził Martan. – Tarcze. Nie rakieta – zdecydował Justen. Zwolnił, gdy zauważalna ciemność tarcz światła opadła wokół Demona. Pojazd pełzł naprzód, ciężkie koła dudniły cicho na kamiennych płytach, cichy syk pary brzmiał niemal jak letni wiatr, a stłumiony stukot silnika przypominał bicie ogromnego serca. – Firdil, słyszysz coś? Jak wóz? – Głos jeźdźca zdawał się brzmieć niemal obok Justena, choć inżynier czuł, że pojazd jest nadal za konnym. – ...coś... syczy jak wąż. Pachnie ostro... jak siarka. Koń zbliżył się do Demona i spłoszył się, jakby oparzyło go dotknięcie pojazdu. – Co z tobą? – Jeździec szarpnął wodze. – Mój też się płoszy – odpowiedział jeździec przed pojazdem, odwracając się w siodle. – Może demon jest w pobliżu. Gorąco tu. Patrz, patrz na tamte pola. Trudno je wyraźnie zobaczyć. – Może dlatego, że słońce zachodzi. – To mi się nie podoba. Drugi koń odskoczył na bok. – Coś dużego oddycha... tutaj. Nie słyszysz stuku na kamieniach? – Demon? – Jeździec sprowadził konia na bok drogi. – Co wy wyprawiacie?! – wrzasnął ktoś z siedzenia wozu. – Demon tu jest! Justen wrzucił bieg i Demon przemknął obok konnych oraz wozu. – I co? Justen zaciskał usta, powstrzymując wybuch śmiechu, mimo że pot ściekał mu po twarzy. Ostatni incydent pokazał, że ani on, ani pojazd nie są niezwyciężeni i naprawdę nie chciał już więcej lecących w jego stronę strzał. Ani mieczy. Ani niczego. – Demon! – Ciemności! Słyszę go! – Woźnica szarpnął wodze. Konie ruszyły cwałem. Justen przyspieszył, a potem przycisnął gwizdek. Koń z lewej skręcił w stronę niewidzialnego pojazdu, a Justen przesunął drążek. Lewe koło zadudniło na żwirowym poboczu drogi. Gdy woźnica zobaczył kurz, poprowadził zaprzęg z dala od „demona”, Justen wrócił na dawny kurs i wszystkie koła znowu znalazły się na drodze. Woźnica zatrzymał wóz, próbując uspokoić wierzgające konie, a Justen i Demon przemknęli obok w półmroku. Gdy pojazd zakołysał się na zakręcie i zniknął z pola widzenia handlarzy, Gunnar opuścił tarcze. Justen przyspieszył jeszcze bardziej i otarł spocone czoło. – Ale... – mruknął Martan. – Przeraziłeś ich. – Oni mnie też – wyznał Justen. – Te drogi nie są dość szerokie. – Żadne drogi nie są dość szerokie dla ciebie – zauważył Gunnar, gdy pojazd sunął na południe w zapadających ciemnościach. – Widzisz coś? – zapytał marynarz. – Droga jest dość wyraźna. – Justen poprawił drążek. – Mam nadzieję, że gdzieś po drodze znajdziemy pustą stację podróżną. – W ostatniej byli ci wszyscy handlarze. Zachłysnęli się, jak przejechaliśmy. – Martan pokręcił głową. – Stacje są zazwyczaj dziesięć kayów od siebie – odpowiedział Gunnar, myśląc o czymś innym. – Coś jest przed nami. Podobne do chaty. Chyba jest pusta. W każdym razie niczego nie wyczuwam. Za wzgórzem jest też niewielki strumień. – Jak daleko? – Jakieś dwa szerokie zakręty. Justen skupił się na prowadzeniu Demona po wąskim pasie białych kamieni. – Jest tam, po prawej. – Gunnar odchrząknął. – Zwolnij. Czuję coś złego. Błysk światła rozprysnął się na przedniej osłonie Demona. – Demony światła! Cholerni magowie! Justen zamrugał, próbując utrzymać panowanie nad pojazdem i zwalniając. – Gdzie jest ten cholerny łuk? – warknął Martan. Z jedną ręką na drążku Justen spróbował wyczuć, gdzie w ciemności stoi biały mag. Potem puścił drążek i prawą ręką wymacał zapalnik rakiety. W przedniej wyrzutni miał tylko jedną rakietę. Ilu tam było magów? – Dwóch... – wyszeptał Gunnar. – Jeden za tą chatą. – Wspaniale – mruknął Martan. – Dwóch czarnych magów, dwóch białych, a ja nawet nie widzę tych gnojków. Justen odetchnął głęboko. – W porządku – wyszeptał do Gunnara. – Jak odpalę rakietę, weź drążek i zwolnij. – Ja? – Po prostu zrób to – syknął inżynier. Och, Dayal o... mam nadzieję... że się uda... Palcami uderzył zapalnik. Gdy rakieta poleciała w kierunku maga za chatą, Justen zsunął się z siedzenia kierowcy i wszedł w ciemność, potykając się, gdy dotknął nogami ziemi. Ruszył biegiem od czarnego żelaza Demona w stronę falujących białych linii magów chaosu. Czy potrafi powtórzyć próbę równowagi z wielkiej puszczy? Czy ma wybór? Sięgnął do ziemi, do mieszanki czerni i bieli wewnątrz i rzucił ku białym magom, karmiąc głód, który zdawał się napływać od nich obu. Ogromny biały górski kot człapał ku Justenowi, ale inżynier puścił go, tworząc zamiast tego czarnego kota i powiększając go, aby dorównał białemu. Biały kot stał się fontanną stopionej skały mknącą ku Justenowi, aż trawa obok kamiennej drogi zaczęła płonąć. Justen przywołał zimno z północy oraz Dachu Świata i obok lawy, która natychmiast utworzyła czarną skorupę i zaczęła się kurczyć, pojawiła się fontanna lodu i kamieni. Potem przywołał głębokie wody i fontanna lodowatej wody trysnęła z ziemi, zalewając kaskadą chatę i dwóch magów. Tam, gdzie uderzyła woda, buchała para, a Justen zamienił wodę w lód i lód w wodę. Rozległ się przeciągły jęk i teren wokół chaty był już pusty. Justen usiadł gwałtownie na kamieniu służącym jako stopień do stacji, ledwie dostrzegając nieduży ogień i dwa pakunki, które zdawały się obracać w pył. – To konie – powiedział Martan, stając obok Justena. Inżynier nawet nie słyszał kroków marynarza. – Mieli ostrzegawcze zaklęcia, o których nie wiedziałem. Ukrywali się za nimi. Martan kopnął butem spaloną trawę. – To, co widziałem, było prawdziwe, prawda? – W większości. – To poważna sprawa. – Tak – dodał Gunnar, wychodząc z pojazdu po zaciągnięciu hamulca. – Myślę, że wszystko, co robi Justen, to poważna sprawa. – Zwrócił się do młodszego brata: – Co to było? – Sztuczka z wielkiej puszczy. Jedyny sposób, żeby wygrać, to zaakceptować ład i chaos we własnym wnętrzu. Myślę, że żaden biały tego nie potrafi. – Justen otarł ciągle spocone czoło. – Myślę, że większość czarnych też tego nie potrafi – odrzekł Gunnar. Rozejrzał się wokół chaty. – Wątpię, czy ktokolwiek będzie nas teraz niepokoił. Myślę też, że każdy biały mag w Candarze wie prawdopodobnie, że tu jesteśmy. – Urwał. – Dlaczego zamiast tego ładu nie mogłeś wykorzystać... czegoś piekielnego? – To by nie rozwiązało problemu. – Justen wstał powoli, chwytając się framugi, która tkwiła w pozbawionym drzwi wejściu do stacji. – Ci dwaj też nie byli tacy silni. – Proszę... – Gunnar podsunął Justenowi kawałek sera i piętkę chleba. – Dzięki. – Justen pogryzł powoli najpierw chleb, a potem ser, gdy Gunnar przyniósł sienniki i zapasy. Martan dorzucił więcej patyków i klocek drewna do przygasającego ognia. Zanim jeszcze Gunnar wrócił z drugim ładunkiem, Justen dowlókł się do paleniska, gdzie chłonął ciepło i próbował osuszyć kolana. Martan ukląkł i spojrzał nań z ukosa. – Magia cię wykańcza. Justen pokiwał głową. Martan podniósł się i wyszedł z chaty. Kiedy wrócił, podał inżynierowi nieduże wiadro czystej, źródlanej wody. – Dziękuję. – Justen napił się chciwie. Nogi przestały mu drżeć i nie czuł się już, jakby zaraz miał upaść. – Zwolniłem sprzęgło i zaciągnąłem hamulec. Coś jeszcze? – zapytał Gunnar. – Otwórz główny upust pary przy... – Och... dobra. – Gunnar pobiegł do Demona. Justen wstał i poszedł za nim wolniej. Brat zwrócił się w ciemnościach do niego: – Nie musiałeś przychodzić. – Przy takim obrocie spraw lepiej, żebyśmy obaj wszystko sprawdzali. – Może i tak. Justen zarzucił na siedzenia cienki brezent. – To powinno powstrzymać wilgoć. – Nie czuję deszczu. – Zjedzmy coś i odpocznijmy. Wrócili do podróżnej stacji i usiedli na kamiennej podłodze. Gunnar rozłożył ser i chleb na kwadratowej chuście i dorzucił parę gruszek. Wszyscy zjedli w milczeniu. – Będziemy potrzebowali więcej węgla albo drewna... albo czegoś innego – wymamrotał Justen z ustami pełnymi chleba z serem. – Możemy go kupić? – zapytał Martan. – Mówiłeś, że masz pieniądze. – Jak? Podjedziemy do węglarza albo kowala ubrani na czarno i powiemy: „Hej, chcielibyśmy kupić dziesięć pudów węgla albo drewna”? Marynarz roześmiał się. – A może uczciwie go ukraść? – Zabrać i zostawić pieniądze? – Justen się zamyślił. To z pewnością lepsze niż kradzież. – Gdzie jest najbliższe miasteczko? Zrobimy pewnie jeszcze ze dwadzieścia kayów, zanim skończy nam się węgiel. Demon spala węgiel szybciej, niż myślałem. – Cóż, jedziemy szybciej. Kiedy dotrzemy do Fairhaven? – zapytał Gunnar. – Jeszcze co najmniej pół dnia drogi, nawet Demonem. Gunnar położył się na cienkim materacu i zamknął oczy. – Już śpisz? – zapytał Martan. – Nie. Płynie na wietrze, próbuje odszukać miasteczko. – Wy dwaj... czasami jest świetnie. Ale czasami się zastanawiam, w co się wpakowałem – przyznał Martan. – My również. CXLVIII – Och... – Justen obudził się nagle, gdy marynarz dotknął jego ramienia. Spał głęboko, może zbyt głęboko. Nawet nie śnił o Dayali ani o białych magach. – Jeśli mamy dostać ten węgiel... – powiedział cicho Martan. – Tak. – Justen odetchnął głęboko i przeciągnął się, próbując złagodzić sztywność w karku. Gdy naciągnął buty, ochlapał twarz w strumieniu, usiłując się obudzić, i zwinął swoje posłanie, Martan załadował pojazd i Justen musiał przesunąć posłania, żeby wyjąć wiadra. – Myślałem, że jedziemy po węgiel. – Potrzebujemy wody i równie dobrze możemy napełnić zbiornik tutaj. – Tymi wiaderkami? To może potrwać do południa. – Potrzebujemy wody. Martan wzryszył ramionami. – Teraz? – jęknął Gunnar. – Teraz. – Jestem głodny – zaprotestował mag powietrza. – Ja też. Możemy zjeść w drodze do tego miejsca, gdzie może być węgiel. – Justen zaniósł pierwsze wiadro ze strumienia na tyły pojazdu. Coś chlupnęło. – Psiakrew! – Gunnar stał po kostki w strumieniu. – Ty i ta twoja woda przed śniadaniem. – Napełnij wiadro i podaj je albo przynieś. Niebo było zauważalnie szare, gdy pojazd ruszył, posapując, na północ. – Mówiłem, że zajmie nam to do świtu. Justen milczał, gryząc ciągle wilgotny chleb zapakowany przez Horasa. – Buty będę miał mokre przez cały dzień. – Nie mógłbyś użyć swojej magii? – zapytał Martan. – Działa na ubrania i na mnie. Jeśli użyję jej na skórze, zniszczy ją. Buty się rozpadną. – Gunnar wgryzł się w kawałek sera. – Jak daleko? – zapytał Justen. – ... jeeszee uaa oye... – Co? – Chyba mówi, że dwa kaye – wtrącił się Martan. Po kolejnym szerokim zakręcie nawet Justen wyczuł rudę żelaza i wytopione żelazo leżące na stosie obok podobnego do chaty domu, który stał pod niewielkim wzgórzem. Ubita szeroka droga wiodła w lewo od głównego traktu do kuźni. Justen skręcił drążkiem i Demon pojechał boczną drogą. Horyzont na wschodzie robił się jasnoszary. – Musimy się spieszyć – powiedział Martan. Rozległo się szczekanie. – Tam jest pies – zauważył Gunnar. – Słyszę – powiedział Justen. – Możesz go uśpić? – Chyba tak. Poczekaj chwilę. Justen zwolnił i Demon ledwo posuwał się naprzód. – Ledwie wstał świt – wyszeptał Martan. – Już śpi – powiedział Gunnar przyciszonym głosem. – Węgiel jest na dużym stosie pomiędzy szopą a domem. – Podjadę do niego. Cała trójka wstrzymała oddechy, gdy Justen przejechał pojazdem przez podwórko do stosu węgla. – Okropnie blisko do domu – wyszeptał Martan. – No, to weź łuk i pilnuj. Ja położę pieniądze przy drzwiach, lepiej się poczuję, jak najpierw zapłacę... a potem załadujemy z Gunnarem kosze. – Potrwa chwilę, zanim go naciągnę. Justen zaciągnął hamulec i spróbował cicho przejść przez podwórze do domu. Wyjął z sakiewki cztery złote i położył je na kłodzie przy drzwiach hutnika. Potem wrócił do węgla. – Stać, moi mili złodzieje! – Przysadzisty mężczyzna stał boso na kamieniach przed drzwiami domu. Trzymał łuk ze strzałą wycelowaną w Gunnara. – Powinieneś też uśpić hutnika – powiedział Martan. Celował w mężczyznę. Justen westchnął. – Nie jesteśmy złodziejami. – Ładna bajeczka. – Skoro już zaczęło się zamieszanie, pozwól mi wyjaśnić. Jestem Justen. Jeden z tych paskudnych czarnych inżynierów z Recluce. Mężczyzna, w którego celujesz, to mój brat Gunnar. Człowiek, który celuje w ciebie, to Martan. Jest czarnym marynarzem, a oni zwykle nie chybiają. – Jestem Thasgus i też nieczęsto chybiam. – Jeśli spojrzysz pod drzwi, znajdziesz cztery złote jako zapłatę z góry za węgiel. Tego właśnie chcemy. – Więc po co kręcicie się tu o świcie? Justen prychnął. – Strzelają do mnie, od kiedy wylądowałem w Hydolarze. Napadano na mój pojazd. Dwóch białych magów próbowało nas zabić ubiegłej nocy. Gdy ostatni raz byłem w Candarze, dwóch białych magów ścigało mnie praktycznie przez cały kontynent. – Wygląda na to, że nie jesteś tu zbyt mile widziany. Po co więc wracałeś? – Akurat w tej chwili nigdzie nie jestem szczególnie lubiany. To prawda. Wróciłem, ponieważ – Justen wzruszył ramionami, mając nadzieję, że nie będzie musiał zakłócić równowagi ładu i chaosu wokół siebie, choć miał na to ochotę – pomyślałem, że może być ciekawie spotkać w Fairhaven Wysokiego Maga. – Czy masz coś przeciwko, żeby Dessa sprawdziła stopień? – zapytał krępy hutnik. – Śmiało. – Dessa! Spójrz na schodek obok drzwi. Powiedz mi, co tam jest. – Chcesz, żebym sprawdziła próg? – Tak, kobieto. Sprawdź stopień. I nie przejmuj się magami na podwórku. – Magami na podwórku? No, no... – Chuda kobieta wyjrzała zza drzwi. – Jest tu kość. Wygląda, jakby gryzł ją Żarłok. I kawałek wstążki... – Z drugiej strony – powiedział Justen. – Och... tutaj? Cztery monety. Wyglądają na złote. Chwileczkę. Mam żelazne nożyczki. Rozległo się kilka stuków. – Wyglądają na złote i dźwięczą jak złote. – Opuść łuk – poprosił hutnik – a ja opuszczę swój. I tak jest was więcej. Justen skinął głową i Martan powoli opuścił łuk. Hutnik zrobił to samo. – Jakiego węgla potrzebujesz? – Thasgus oparł łuk o ścianę domu. – Za cztery złote możesz mieć tyle najlepszego, ile zmieści się na twój mały wóz. – Możesz dorzucić trochę soku z krasnokrzewu i kubek piwa? – poprosił Justen. Thasgus zmarszczył brwi. – Kto chce piwa? – Ja. Hutnik wybuchnął śmiechem. – Czarny mag, który pije piwo? – Potem twarz mu spochmurniała. – Na pewno jesteś magiem? Justen ściągnął wokół siebie światło, znikając mężczyźnie z oczu, po czym podszedł do Thasgusa i pojawił się niecałe trzy kroki od niego. – Zadowolony? – Jak najbardziej. – Krępy hutnik pokręcił głową. – Ale biali magowie zamienią cię w popiół z tego, co słyszałem. Wyglądacie trochę... zbyt miło... na takie rzeczy, nawet jeśli w śmieszny sposób robicie interesy. – Nie wszystko złoto co się świeci, Thasgus – ostrzegła Dessa od drzwi. Niosła dwa dzbany. – Tak, kobieto. – Thasgus spojrzał na Justena. – Znalazłeś węgiel. Szufle są w szopie. – Dziękuję. – Nie dziękuj. Zapłaciłeś. Martan pokiwał głową i uśmiechnął się, ale trzymał łuk w pogotowiu. CXLIX – Za szybko bierzesz zakręty – sprzeciwił się Gunnar. – Czuję, jak koła wykrzywiają się na kamieniach. – Tak jest bezpieczniej – roześmiał się Justen. – Łucznikowi trudniej będzie w nas trafić. – Jaki łucznik będzie widział, że jesteśmy na drodze? – Gunnar urwał. – Wiesz co? Nikogo dziś nie widzieliśmy na drodze. Nikogo. – Ledwo wstał świt. – Wczesny ranek – poprawił Martan. – Dobrze. I tak nikogo nie widzieliśmy. To mi się nie podoba. – Dlatego właśnie lepiej jechać szybko. Prawdopobnie ostrzegli wszystkich. Łatwiej będzie nam dotrzeć do Fairhaven. Naprawdę nie jesteśmy daleko. – Nie zamierzasz wjechać prosto do Fairhaven, co? – Oczywiście. Pojedziemy głównym traktem z południa i prosto na wielki plac, czy jak tam go nazywają. – Justen wyprostował się i spojrzał w prawo, a potem w lewo. Droga wciąż wiła się pomiędzy niskimi wzgórzami, które przypuszczalnie strzegły wjazdu do Fairhaven. – Justen, możesz odpowiedzieć poważnie? – Potrzebuję wzgórza. – Wzgórza? – Wzgórza na południe od Fairhaven. Wysokiego wzgórza z widokiem na Fairhaven i białą wieżę oraz drogę, która poprowadzi nas w górę. – Tak po prostu? – zapytał Gunnar. – Mam stworzyć jakieś? – Nie. Poszukaj go. – Podczas gdy będziesz mną rzucał po całym wozie? Martan pokiwał głową z trzeciego siedzenia z lekko pobladłą twarzą. – Zrób, co możesz. Gdy droga się wyprostowała, Justen przyspieszył. Martan jęknął prawie niesłyszalnie. Przez następne dziesięć kayów Gunnar skupił się w sobie i wokół siebie, a Martan uwiesił się na bokach trzeciego siedzenia. – Za następnym rogiem jest wzgórze. Wychodzi na Fairhaven. Justen zwolnił, gdy droga okrążyła róg, i przyjrzał się wzgórzu. – Jest za daleko. Gunnar westchnął. – Zbliżamy się do Fairhaven. – Nie tak blisko, jak potrzebuję. – Świetnie. Poszukam jeszcze raz. Mężczyzna i osioł wytrzeszczyli oczy na pojazd. Justen pomachał wesoło. Mężczyzna rozdziawił usta. – A może to? – Nie jest tak wysokie, jak bym chciał. – Czego szukasz? Może powinniśmy sprowadzić białego maga w rodzaju wielkiego Jesleka, żeby stworzył, czego potrzebujesz. – Gunnar, ja też się martwię. – Na następnym zakręcie jest wzgórze. Niższe, ale blisko Fairhaven i może uda ci się wjechać na nie tym wynalazkiem, jeśli naprawdę przyspieszysz. To ostatnie prawdziwe wzgórze przed Fairhaven. Potem jest niskie pasmo i zaczyna się miasto. To jest tylko pastwiskiem dla owiec. Pod nim stoją domy. – W porządku. – Jest tam dróżka. Częściowo biegnie pod górę. Justen lekko przyspieszył. Palce Martana zacisnęły się na obitym żelazem dębie, gdy pojazd zakołysał się gwałtowniej. Za nimi rósł pióropusz kurzu. Niecałe pięćset cubitów od szczytu wzgórza koła zaryły w miękkiej ziemi i zabuksowały. Ku domkowi na dole, gdzie utknął pojazd, na poły szło, na poły truchtało kilkanaście owiec. Justen westchnął i zaciągnął hamulec. – Będziemy musieli zanieść wszystko na górę. – Kiedy każdy patrzy? – Chcesz to zrobić, jak przyślą żołnierzy? Justen zszedł z Demona i spojrzał na Fairhaven. Na chwilę niskie, lśniące bielą budynki na północy zadrżały... poruszyły się... i Justen miał wrażenie, jakby stał na krawędzi głębokiej przepaści, a tamte budynki chyliły się w głębinę. Przełknął. Fairhaven było nawet bardziej niezrównoważone od Nylanu – ale inaczej. – Dobrze się czujesz? – zapytał Martan. – Nic mi nie jest. – Zapał marynarza przypomniał mu Clerve’a. Raz jeszcze przełknął. Z domku wyszedł mężczyzna z pałką i ruszył pod górę w stronę Demona i trójki mężczyzn. Justen zaczął odpinać wiklinowy kosz balonu. – Czego tu szukacie? – Pasterz nosił krótką brązową brodę i wymachiwał laską. Justen wyszedł naprzód, trzymając się poza zasięgiem laski. – Jestem Justen, czarny – a tak naprawdę szary mag z Recluce. Przygotowuję się do zniszczenia Fairhaven i białych magów. Patrz sobie albo odejdź, jak chcesz. Tak czy inaczej, to nie potrwa dłużej niż dzień. – Teatralnym gestem wzruszył ramionami, pojawiając się, znikając i znowu pojawiając. Rzucił pasterzowi monetę, który pozwolił jej upaść. – To złoto. Za wynajem twojej łąki. Mężczyzna zgarnął pieniądz bez słowa i wycofał się, spoglądając to na marynarza z łukiem, to na dwóch magów. Justen uśmiechnął się i gwizdnął, gdy skończył odpinać kosz balonu. Ruszył pod górę. Nuty brzmiały ołowiem nawet dla niego. – Wszystko? – zapytał Martan. – Wszystko ze schowków oprócz jedzenia i broni. Weź broń, jakiej będziemy potrzebowali twoim zdaniem, a Gunnar może wziąć jedzenie. – Dlaczego niesiemy to wszystko na górę? – zapytał Gunnar. – Ponieważ to najwyższy punkt na wzgórzu – wyjaśnił Justen, posapując. – Brak mi kondycji. – Na szczycie postawił kosz na ziemi i ruszył z powrotem na dół. Gunnar wzruszył ramionami i poszedł za nim. Było wciąż krótko po południu, gdy Justen usiadł pośród stosu ekwipunku i mniejszego stosu węgla obok niedużego piecyka z przewodami do balonu. – Co teraz? – zapytał Gunnar. Justen ciągle majstrował przy soczewkach, gdy piecyk wypuścił gorące powietrze w powoli nadymający się balon. – Założymy niewielką tarczę wokół balonu i poczekamy, aż nas zauważą. – A jeśli nie zauważą? – zapytał Martan. – Och, zauważą. – Justen wyszczerzył zęby w uśmiechu, zerkając w popołudniowe słońce wysoko nad brązowiejącymi trawami wschodnich wzgórz. – Dlatego właśnie mam to. – Skinął ku wygiętemu zwierciadłu i szerokim kryształowym soczewkom. – Zamierzam posłać sygnał. – Tego się obawiałem. – Gunnar masował sobie kark. – A potem? – Przygotuję balon i soczewki, a ty z Martanem zbudujesz schronienie ze skał. – Schronienie? Przyjechałem tu walczyć – zaprotestował Martan. – Jestem pewien, że będziesz walczył – powiedział łagodnie Justen. – Ale nie, dopóki nie zajmę się białymi magami. Musisz osłaniać Gunnara, kiedy będzie się starał zapewnić nam bezchmurne niebo. Mag pochłonięty niebem nie może bronić własnego ciała. – A ty? – Ja będę w górze, w koszu balonu. Powinienem tam być bezpieczny. – Justen wzruszył ramionami. – Ale i tak uniesie tylko jedną osobę. Mały piecyk ciągle pompował gorące powietrze do jedwabnej czaszy balonu. CL Na białej wieży znowu rozbłysł promień światła ze wzgórza. Beltar zmrużył oczy. – Ten przeklęty inżynier przyprawia mnie o ból głowy. – Najwyraźniej taką ma intencję. – Pomimo spokojnych słów Eldiren masował kark i czoło, a jego palce zatrzymały się na chwilę na bliźnie ponad brwią. – Co jest w tym świetle? Światło powinno zawierać głównie chaos. – Beltar podszedł do okna, po czym odwrócił się, gładząc palcami amulet swego urzędu. – W jakiś sposób jest uładzone. Częściowo z tego powodu jest tak jasne. – Eldiren oblizał wargi. – Mówiłeś chyba, że ten inżynier jedzie do Fairhaven. – Beltar podszedł do okna spokojnym krokiem i spojrzał na południe. – Mówiłem, że tak myślę. Jest dość blisko, prawda? Chcesz tego światła na naszym placu? – Eldiren skinął na wschodnie okno i plamę zieleni widoczną w owalnym otworze. Światło znowu rozbłysło na murze wieży, a zwierciadło ekranujące zabrzęczało lekko. – Na demony światła! Ma zamiar rozbić więcej luster. Czy nie czas, żeby zebrała się Rada? – Kazałeś, żebym zwołał ich w południe. – Jest południe. – Nie całkiem – zauważył Eldiren. – Większość z nich zmierza teraz do komnaty Rady. Co każesz im zrobić? – Myślę, że musimy się przenieść – poza Żelazną Strażą i lansjerami oczywiście – na południe od miasta i rzucić nasze połączone armie na tego... inżyniera. – Nie sądzisz, że właśnie tego chce? – Nie obchodzi mnie, czego chce. Tylko jak długo jeszcze możemy go ignorować? – Ja mógłbym bardzo długo – powiedział Eldiren. – Ja nie mam wyboru. Jestem, jeśli sobie przypominasz, Wysokim Magiem i wszyscy członkowie Rady będą mieli ból głowy, jeśli już nie mają. Jeśli nie zrobimy czegoś... dzisiaj... – Być może zechcą, abyś sam to zrobił – stwierdził Eldiren. – Jak słusznie zauważyłeś, jesteś Wysokim Magiem. – Każdy czarny, który ma dość siły, żeby stworzyć to... jest równym przeciwnikiem dla każdego białego. Eldiren uśmiechnął się blado, a uśmiech nadał jego chudej twarzy sardoniczny wyraz. – Przestań się głupkowato uśmiechać – rozkazał Beltar. – Przynajmniej to przyznałem. Ty nadal twierdzisz, że go zabiłeś. Martwy inżynier! – W najgorszym wypadku będą nalegali, abyś był celem. – Wiem, wiem. – Beltar odetchnął głęboko i spojrzał na pustą butelkę wina na bocznym stole. Oblizał wargi, po czym wstał gwałtownie. – Zawołaj Jehana. – Jest na dole. – Eldiren podniósł się z krzesła o prostym oparciu i podszedł do drzwi wieży, zostawiając je otwarte na oścież. Jego buty szurały na schodach wieży. – Jehan... Beltar podszedł do okna na południowej ścianie pokoju, dostrzegając błyski światła i okrągły obiekt, który zdawał się wyrastać ze szczytu wzgórza, skąd dochodziło światło. – Kula napełniona gorącym powietrzem... co on zamierza? – Pokręcił głową i odwrócił się, słysząc szurające na schodach dwie pary butów. Dwóch magów weszło do komnat Wysokiego Maga i stanęło. – Jehan, zanim tu skończymy, chcę, żebyś znalazł szeryfa Kilerę i niech zbierze Żelazną Straż... każdego, kto się nada... i wszystkich białych lansjerów. Wyruszamy na czarnych tuż po spotkaniu. – Jak sobie życzysz – powiedział Jehan bez mrugnięcia okiem. – Czy tak zdecyduje Biała Rada? – Tak właśnie zdecyduje Biała Rada – przyznał Beltar. – Czy mają wybór? – Mogliby wybrać innego Wysokiego Maga – zauważył Eldiren. – Ha! I zarżnęliby ostatniego kozła ofiarnego? Naprawdę myślisz, że któryś z nich chce wyruszyć i zmierzyć się z tymi czarnymi? – Cóż... nie wyglądają na szczególnie przerażających. Co mają oprócz tego wozu i garści rakiet z czarnego żelaza? – Ton Eldirena był lekki, niemal prześmiewczy. – Tylko pewność, że wyzywają najpotężniejszych magów na świecie – zauważył Jehan. – Balon wypełniony gorącym powietrzem i więcej ładu, niż ktokolwiek z nas widział. – Wy dwaj! – warknął Beltar. – Co to ma znaczyć? – Wskazał palcem Jehana. – Ten czarny mag czyni to, co niemożliwe. Co go znowu powstrzyma? – My. Cała Biała Rada. Beltar piorunował wzrokiem Jehana, a Eldiren uniósł brwi. – Wy dwaj – powtórzył Beltar. Odchrząknął. – Jehan, przekaż tylko moją wiadomość szeryfowi Kilerze. Chcę, żeby przygotował całe wojsko, jakie ma, do wymarszu w południe, jeśli to możliwe. Potem dołącz do nas. Będziemy w komnacie Rady. Jehan skinął głową, po czym zawrócił i pospiesznie zszedł po schodach. Gładząc palcami ciężki amulet wiszący na łańcuchu wokół jego szyi, Beltar skinął głową Eldirenowi. – Jaki mam wybór? – Niewielki. Myślę, że jesteś silniejszy niż ten czarny mag, ale najwyraźniej on sądzi, że wygra... jakimś cudem. I pomimo pogłosek, że Czarna Rada chciała go uwięzić za obłęd ładu, myślę, że nie jest szalony; Myślę, że się go boją, i to mnie niepokoi. – Mnie również. – Beltar wzruszył ramionami. – Ale co mam zrobić? – Skrzywił się na kolejny błysk uładzonego światła wpadający przez okno. Eldiren drgnął. – Mam pójść na to wzgórze i powiedzieć: „Proszę cię, odejdź”? Czy to pomoże? – Nie. A gdybyś tak zrobił, Derba zakułby cię w łańcuchy za zdradę albo skończyłbyś, obracając w pył połowę Rady. – Eldiren roześmiał się z odrobiną szyderstwa. – Mówiłem ci, co się stanie, gdy zdobędziesz ten amulet czystą mocą. – Mówiłeś, ale to teraz nie pomoże. Co proponujesz? – Co mógłbyś zaakceptować? – Eldiren wzruszył ramionami. – Użyj więcej mocy. Wesprzyj ją armią i miej nadzieję, że nie zniszczysz nas wszystkich. I nie odwracaj się do nikogo plecami, dopóki to wszystko się nie skończy. – Jesteś szczery. – Nie jestem potężny. Nie mam żadnego wyboru. – Idziemy? – zapytał Beltar. – Jestem na twoje rozkazy, Wysoki Magu. – Jesteś. – Wysoki Mag wygładził tunikę, pozwolił, by amulet opadł na koniec ciężkiego złotego łańcucha, i wyprostował ramiona. Podszedł do drzwi, a Eldiren podążył za nim. Stukot ich butów był jedynym dźwiękiem, gdy schodzili po schodach. – Mógłbyś zrzec się urzędu Wysokiego Maga – zasugerował Eldiren, gdy weszli do niższej sali. – Albo spróbować porozmawiać z tym czarnym. – Eldiren. – Beltar westchnął rozdrażniony. – Jeśli zrzeknę się amuletu, zostanę usmażony tak jak Sterol, ponieważ będą musieli kogoś obwinie. Poza tym przypuszczenia, że ten czarny zwycięży, są dalekie od pewności. Ostatnim razem ci uciekł. Przeżyć to niezupełnie to samo co triumfować. – Czasami to samo. – Zatem skumaj się z Derbą. – Beltar zignorował sługę, który czmychnął w bok. Szedł dalej szerokim holem do Komnaty Rady, nie patrząc na Eldirena. – Ty przynajmniej słuchasz szczerych słów. On nie wie, co to jest – powiedział Eldiren. – A więc jesteś w pułapce, tak jak ja. – Gorzej. Muszę zdać się na ciebie. Beltar przystanął przy drzwiach do komnaty. – Gotowy? – Oczywiście. Cichy szum licznych rozmów wypełniał pokój. – ...dlaczego nasz Wysoki Mag sam nie zajmie się tym zarozumiałym czarnym? Dlaczego zwołał Radę? – ...ten sam czarny, który zniszczył połowę armii w Sarronnynie... – ...szkoda... to znaczy... Beltar wszedł na podwyższenie z Eldirenem u boku i pomruki ucichły. Odczekał chwilę. – Zwołałem Radę, aby porozmawiać o obrazie, jaką jest ten czarny mag. – Potrzebujesz do tego całej Rady? – zapytał jakiś głos z grupy pośrodku białej komnaty. Beltar wzruszył ramionami. – Uważam, że o wiele lepiej jest użyć nadmiernej siły, niż tracić magów i żołnierzy jednego po drugim, jak to było w Sarronnynie. Może pamiętacie, że nic tam nie osiągnęliśmy, dopóki nie sprowadziliśmy większej liczby białych magów. Jehan wysunął się z bocznego wejścia i przystanął za Eldirenem. Skinął głową, gdy spoczął na nim wzrok Beltara. Beltar uśmiechnął się. – Jesteś największym magiem, Beltarze – zaczął Derba. – Tak przynajmniej każesz nam wierzyć. – Uśmiech Derby bliski był szyderstwu. – Mówisz, że trzeba nas wszystkich, żeby poradzić sobie z trzema zwykłymi magami ładu z Recluce? – Ponoć możesz przesuwać góry. Dlaczego nie możesz po prostu podnieść gór pod nimi? – Krępy mag potarł w roztargnieniu czoło i odwrócił wzrok od Wysokiego Maga. Beltar westchnął głośno. – Tylko co się stanie z całym Fairhaven, jeżeli przywołam chaos i wzniosę tu góry? Co ty na to, Flyrd? – Utkwił wzrok w krępym magu. – Ty nam powiedz – zaproponował Derba. Kamień, na którym stał Derba, zadrżał i rudowłosy mag zachwiał się na nogach. – Bardzo ładnie, Beltarze. – Myślę, iż Beltar próbuje nam pokazać – odezwał się Eldiren – że to raczej niebezpieczne. Wzniesione góry mają skłonność do niszczenia krajobrazu i wszystkiego, co znajdzie się w pobliżu. – Jeslek tak zrobił. – Derba skrzyżował ramiona i wlepił wzrok w Eldirena. Błysk światła wpadł przez okno na południowej ścianie białej sali. Eldiren skrzywił się, a Jehan zmrużył oczy. Kilku innych magów w komnacie poruszyło się niespokojnie. – I ciągle za to płacimy. W tak zwanych małych Easthorns jest dziś tylko pustynia i rzadka trawa – ciągnął Eldiren po chwilowej przerwie. – Ta plaga zdarzyła się niemal trzy wieki temu. – Więc... – Derba przeciągnął słowo – twierdzisz, że jeśli użyjesz swoich potężnych mocy, mogą się one okazać tak potężne, że straciłbyś nad nimi panowanie i Fairhaven zostałoby zniszczone? – Tego nie powiedziałem. – Beltar spiorunował Derbę wzrokiem, a wokół obu magów pojawiły się linie płomieni. – Mag ładu ma tarcze. Wydają się mocne. Rozbicie takich tarcz zniszczy wszystko dokoła, chyba że potrafimy skupić swoje siły bezpośrednio na nim. Pamiętasz może również, że jeśli stworzymy wielkie siły chaosu, możemy stworzyć z niego kolejne skupisko ładu. Czy ktoś pamięta, co stało się ostatnim razem, gdy chaos przeważył ład? Czy ktoś pamięta dlaczego Wieki Cerryl... – Odwołujesz się do Cerryla? – przerwał mu Derba. – To zabawne. Błysk uładzonego światła ponownie przebiegł przez salę. – Najpotężniejsi magowie! – zawołał ktoś z grupy na niższym poziomie. – Czy moglibyśmy uzgodnić działania? Mamy trudności z radzeniem sobie z obecnym zamieszaniem. – Tak, najwyższy z Wysokich Magów – powiedział Derba. – Co planujesz? – Jego rude włosy lśniły czymś, co zdawało się ogniem samego chaosu. – Mamy dwa regimenty Żelaznej Straży, Piątą konną plus Ósmą białych lansjerów. I może setkę w terenie... – To o wiele mniej niż tych dwóch czarnych magów zniszczyło w Sarronnynie, czyż nie? – zapytał przysadzisty Flyrd z tyłu grupy. – Wtedy było tam dwóch prawdziwych białych magów z naszymi wojskami przeciwko kilku tysiącom Sarronnyńczyków plus tuzin albo więcej czarnych inżynierów wspieranych przez tych czarnych magów. Tutaj są tylko oni i jeden marynarz. To nie są przeważające siły, przyjacielu Flyrd – stwierdził Beltar. Eldiren i Jehan wymienili przelotne spojrzenia. Jehan przewrócił oczami, słysząc niekonsekwentną ripostę Beltara. – Nie oznacza to przypadkiem niezwykłej pewności siebie? Chodzą plotki, że to właśnie jeden z tych czarnych magów roztrzaskał wszystkie ekranujące lustra w Candarze. – Flyrd skrzyżował dłonie na białej tunice i czekał. – Plotki mówią również – odparował Beltar – że musiał uciekać z Recluce i że Czarna Rada chciała go zamknąć za obłęd ładu. – Wysoki Mag uśmiechnął się. – Każdy, kto ośmiela się rzucić wyzwanie całemu światu, jest w jakiś sposób niezrównoważony. – Skoro jest tylko szalony, to dlaczego nie możesz sobie z tym poradzić? – zapytał Derba, a na jego twarzy igrał uśmieszek. Beltar zmarszczył brwi: wokół niego uniosły się białe iskry. – Cofam pytanie, potężny i wspaniały Wysoki Magu – zrejterował Derba, zaciskając usta. Białe iskry zniknęły, a Beltar uśmiechnął się. – Skoro się zgadzamy i skoro najlepiej zająć się tym jak najszybciej, proponuję się rozejść. – Teraz? – Co... Beltar się uśmiechnął. – Już zwołałem nasze wojska. Stoją w pogotowiu przed koszarami na południu Fairhaven. Szeryf Kilera oczekuje naszego przybycia i wsparcia. Chcę, by każdy członek Rady czekał gotowy przed salą. Teraz. Derba otarł wilgotne czoło. Flyrd zerknął nerwowo na Beltara, Derbę i Eldirena, po czym zawrócił na tyły komnaty. Beltar po chwili spokojnie wyszedł ignorując szmer, który zaczynał narastać. Eldiren i Jehan podążyli za nim. – ...zauważ, że Histen nie mógł tu dotrzeć. – ...Eldiren nie wygląda na zbyt szczęśliwego. – Nawet Derba się wycofał... – ...głupota... – ...niedługo będzie po nim. Głupi czarny... – Głupi. Taki głupi, że zniszczył w Sarronnynie połowę naszej armii. – ...wybór? Kto ma wybór? Magowie ruszyli ku czekającym koniom i powozom. CLI Wiatr szeptał w brązowiejących trawach na wzgórzach. Justen wyprostował się, przerywając ładowanie węgla do małego piecyka, i na chwilę zostawił otwarte drzwiczki. Otarł pot z czoła i odetchnął głęboko, odwracając się na północ. Tam, pośrodku równiny pomiędzy wzgórzami, wyższe wieże Fairhaven lśniły bielą niczym kły wyrastające z podłoża doliny. Najwyższa wieża – Wysokiego Maga – pulsowała lśniącą bielą, która niosła niewidoczny czerwonawy poblask i podskórny chaos. Pomiędzy schludnymi rzędami budynków i ulic rosła wszechobecna zieleń niskich drzew, winorośli i traw. Biel i zieleń, zieleń i biel: oto Fairhaven, klejnot Candaru. Justen pokręcił głową. Czy naprawdę on i Gunnar – i Martan – mogą się zmierzyć z licznymi magami, którzy zbudowali takie miasto? M o ż e s z... i m u s i s z... Zacisnął usta. To łatwe dla Dayali i Aniołów. Oni nie obserwowali maszerującej ku nim powoli niewielkiej armii. Armia w towarzystwie tuzina magów – a stary dobry Justen zamierza im się przeciwstawić kulą jedwabiu wypełnioną gorącym powietrzem, wiklinowym koszem, kilkoma prętami, dwoma ognistymi oczami i słońcem? Roześmiał się cicho. Ojciec miał rację. W końcu wpakuje się w sytuację bez wyjścia. Justen, wierz w równowag ę... i w siebie. Musisz! Naprawdę musis z... Jestem z tobą ukochany... zawsze z tob ą... Wziął głęboki oddech. Balon drżał na wietrze nad głową Justena. Na zboczu poniżej Gunnar i Martan nieśli płytę z czarnego żelaza od pojazdu w stronę prymitywnej kamiennej zapory, na której budowę nalegał Justen. Miał nadzieję, że czarne żelazo i kamień zapewnią im ochronę. Głuchy odgłos uderzenia metalu o kamień poniósł się przez zbocze, gdy dwaj mężczyźni oparli płytę o kamienie. Justen próbował się rozluźnić, ale ucisk w żołądku nie ustępował, tak samo jak napięcie barków. Spojrzał przeciągle na Martana, młodego, dumnego i silnego i tak bardzo rwącego się do wielkich czynów. Justen westchnął: wielkie czyny, doprawdy. Bardziej czuł się jak rzeźnik, którego zaraz miała okryć krew. Spojrzał znowu ku Fairhaven i zbliżającym się białym magom. Linia białego wojska, mimo że nie tak imponująca jak tamta, która oblegała Sarronnyn, rozciągała się niemal na pół kaya wzdłuż wiodącej na południe drogi. Biali lansjerzy na przedzie byli trochę ponad kay od miejsca, gdzie górska droga zbaczała z traktu. Za nimi jechała konna Żelazna Straż, a ich obrębione karmazynem sztandary łopotały w lekkim wietrze. Potem szła piechota Żelaznej Straży. Za nimi białe sztandary zapowiadały prawie tuzin białych magów na białych koniach. Dalej jechały dwa białozłote powozy, na których powiewały białe sztandary obramowane złotem. Nad nadciągającymi żołnierzami i magami wisiała czerwonawobiała chmura, którą widzieli tylko magowie, wieszcząca moc, chaos i zniszczenie każdemu, kto przeciwstawił się reprezentowanej przez nią sile. Justen zadrżał i pokiwał głową. – Martan! – zawołał. – Muszę się wznieść! Gdy marynarz nadbiegł, Justen dosypał gorącego węgla do paleniska balonu. Sprawdził liny i odczepił przewody prowadzące od piecyka do balonu. Za Martanem przyszedł Gunnar. – Są wystarczająco blisko. Powinienem wznieść balon. – Justen spojrzał na napięty jedwabny materiał i dwie przytrzymujące go liny, każda przywiązana do grubego palika. – Martan? – Tak, panie? – Kiedy wejdę do kosza, zacznij odwiązywać liny od palików. Zostaw tylko tę jedną. Reszta powinna sama się rozwiązać. Potem upewnij się, że jest mocno przywiązana. Wtedy wracaj do kryjówki i chroń Gunnara. Jak ci mówiłem, mag pochłonięty niebem nie może sam się bronić i liczę na ciebie. – Tak, panie. – Martan z powagą skinął głową. Justen na chwilę zmarszczył brwi. – Ile rakiet zostało w machinie? – Niecałe dwadzieścia. – Użyj najpierw ich, kiedy biali będą jeszcze zbici w grupę. Będą dobrym celem. – Zrobię, co w mojej mocy. Justen zmusił się do spojrzenia w młodą, dumną twarz. – Dziękuję. – To ja ci dziękuję. Za nic bym tego nie stracił. – Mam nadzieję, że nadal będziesz tak myślał, gdy już będzie po wszystkim. – Justen odwrócił się do brata i uściskał go szybko. – Postaraj się o czyste niebo. To wszystko, o co proszę. I nie wychodź z kryjówki! Nie bez powodu przenieśliśmy tę płytę. Martan i Gunnar spojrzeli po sobie. Wzrok maga pogody powędrował ku prymitywnej skalnej zaporze zwieńczonej dwiema płytami z czarnego żelaza z pojazdu. – Mówię poważnie. Mógłbyś oślepnąć albo jeszcze gorzej. Przeciągłe dudnienie bębnów poniosło się na wzgórza od białego traktu wiodącego na południe od Fairhaven. Za nim rozległo się następne. Białe i karmazynowoszare sztandary pochyliły się w odpowiedzi. W powietrzu zapachniało wilgotnymi liśćmi, choć drzewa ledwo zaczynały się zielenić. Justen ostrożnie wszedł do wiklinowego kosza, żeby nie poruszyć soczewek ani uchwytów, do których będzie musiał je umocować, gdy balon już podniesie się z ziemi. Daj mi siłę. Och, Dayal o... bądź ze mną. Jestem z tob ą... z a w s z e... Szary mag – bo już wiedział, że jest szarym magiem – uśmiechnął się. Tym razem serdeczne myśli nie były dziełem jego wyobraźni. – Zwolnij uchwyty. Martan odpiął jeden uchwyt, a potem drugi, starając się równo trzymać napięte liny. Gdy balon się podniósł, Justen chwycił boki kosza, którego lekkość, tak wychwalana podczas doświadczeń, w powietrzu wydawała się raczej kruchością. Domek na porośniętym brązową trawą zboczu wzgórza zamienił się w szopę, a potem w domek dla lalek – a raczej taki się wydawał, choć balon był niecałe dwieście cubitów ponad szczytem. Znowu rozległo się dudnienie bębnów. – Oooo... Linia ognia przeszyła Justenowi czoło i zapach spalonych włosów wypełnił nozdrza, gdy odsunął głowę od niewielkiego grzejnika, którym zastąpił piecyk. Odetchnął głęboko i zmusił się do wyrównania ładu i chaosu w wypalonej plamie włosów. Odetchnął z ulgą, gdy ból przygasł, a rozchybotany kosz się uspokoił. Powoli opuścił uchwyty na bok kosza i przymocował je tak, że soczewki wystawały po bokach. Światło popołudniowego słońca ledwo sięgało górnych soczewek. Raz jeszcze zadudniły bębny i lansjerzy ruszyli na kamienny mur u podnóża wzgórz. Justen ciągle tkwił przewieszony przez bok znowu rozkołysanego kosza, próbując poprawić śruby. Trudniej coś poprawić w tej pozycji niż na ziemi. – Dalej... Kołysanie nasilało się, gdy balon się wznosił. Balon podskoczył, kiedy skończyły się liny i Justen obiema rękami chwycił się boków kosza. Przez chwilę miał wrażenie, że żołądek podjechał mu do gardła, ale przełknął ciężko. Czy Martan czuł się tak samo, podróżując na zakrętach drogi? Justen uśmiechnął się niewesoło i znowu wychylił, żeby poprawić soczewki. Kątem oka widział białych lansjerów i Żelazną Straż zbliżających się do podnóża góry. Spędziwszy pół dnia bez ruchu, postanowili ruszyć szybko. Białe sztandary i grupa magów pozostała na tym samym miejscu w tyle. Nowy Wysoki Mag? Justen przesunął uchwyty, ale skupienie światła nie było całkiem właściwe i znowu cofnął śrubę o ćwierć obrotu. Ognista kula pomknęła w stronę balonu, lecz zgasła, zanim Justen dobrze ją zauważył. Gunnar... to musi być Gunnar, osłania go podczas pracy. Zerknął na dół, ale Gunnar ukryty był częściowo za zbroją. Martan wciąż tkwił przy palikach sznurów. – Martan! – wrzasnął. – Odpal rakiety, żeby osłonić Gunnara. Mag pogody odbił kolejną kulę ognia. – Psiakrew! – mruknął Justen, ciągle próbując skupić soczewki na ognistym oku. Usmaży się tu, bo nie może poprawić uchwytów, wisząc głową na dół, a ci cholerni biali działają naprawdę szybko. Martwił się o Gunnara i Martana, którzy nie będą mieli szans, jeśli szybko nie uruchomi tej broni. Kosz balonu ponownie się zakołysał, gdy Justen się pośliznął i musiał złapać kosz obiema rękami, żeby nie runąć głową w dół. Znowu dotknął uchwytów i ognisko się zamazało. – Cholera... cholera... cholera! Zmusił się do spokoju i powoli przekręcił śrubę. Ostatnie wybuchy przemknęły na tyle blisko jego twarzy, że wyczuł żar ognia, zapachniało siarką. Od pojazdu dochodził świst rakiet niknących po wzgórzu w stronę skupiska białych lansjerów. Pierwsza poszybowała ponad pozycjami białych na łąkę za nimi, zapalając brązowe trawy i wznosząc biały dym. Druga przeorała prawą flankę lansjerów. Nie zważając na kwik koni, Justen odrobinę przekręcił śrubę. Światło uderzyło w ogniste oko pod właściwym kątem i kamień został skierowany, przynajmniej mniej więcej, ku białej wieży. Ostrze światła trysnęło z urządzenia, gasnąc w powietrzu. Choć Justen zdawał sobie sprawę, że uchwyty wymagają bardziej precyzyjnego ustawienia, pozwolił sobie na luksus skąpego uśmiechu. Kolejna rakieta uderzyła w kamień przed Żelazną Strażą, zalewając płomieniami sześciu żołnierzy. Jeden pobiegł naprzód, przeskoczył kamienny mur i próbował się tarzać po ziemi, żeby ugasić ogień. Jednak płomień zajął długie źdźbła wysokich traw, gdzie wiła się zwęglona postać. Jej krzyki zamieniły się w jęki, a potem ucichły. Następna kula ognia przeleciała pod balonem. Jeszcze dwie rakiety poleciały w dół, w sam środek białych, zostawiając poczerniałą dziurę. Szybkie dudnienie bębnów rozległo się w powietrzu i połowa białych lansjerów ruszyła w dół. Trzy rakiety, jedna po drugiej, zmieniły przednią linię lansjerów w zwęglony stos. Reszta jeźdźców rozdzieliła się wokół martwych i jechała dalej w stronę pojazdu. Dwie z następnych trzech rakiet eksplodowały w darni przed prawym skrzydłem lansjerów, wzbijając tumany kurzu, kłęby dymu i spowalniając atak. Rakieta wycelowana w lewe skrzydło powaliła pierwszego konia, ale nie zahamowała tempa ataku. Gunnar odbił jeszcze dwie ogniste kule, gdy Justen gmerał przy uchwytach. Wbrew sobie inżynier spojrzał w dół. Martan biegł od pojazdu w stronę prymitywnej osłony, nawet nie oglądając się za siebie na splątaną, poskręcaną i płonącą masę ludzkich i końskich ciał – efekt działania ostatniej rakiety. Następny świst i Justen przykucnął odruchowo, choć tarcze Gunnara poprowadziły kule ognia z dala od balonu. Pospiesznie zerknął na dół, gdzie Martan, pomimo rozkazów Justena, ciągle stał w otworze schronienia na wpół przysłoniętego kamieniem i żelazną płytą. Marynarz posyłał w dół czarne strzały, które wybuchały pomiędzy resztą stłoczonych białych lansjerów. Gdy pojedyncze strzały zaczęły szybować pod górę, marynarz wypuścił jeszcze jedną czarną strzałę, zanim wsunął się za barierę, za którą siedział z zamkniętymi oczami Gunnar, nie przerywając budowania ładu wokół siebie. Justen przesunął odrobinkę uchwyty i ostrze światła uderzyło w ziemię za powozem Wysokiego Maga. Odpowiedź była natychmiastowa – w stronę balonu poszybowały kule ognia. Kosz ciągle osłaniały tarcze Gunnara, ale powietrze się ociepliło, jakby mknęły ku niemu najgorętsze dni lata. – Działaj, do cholery! – Justen warknął sam na siebie. Wziął głęboki oddech, zamknął oczy i skupił się, wygładzając przepływ i tkając światło w skupiających soczewkach. Pajęczyna cienia zadrżała wokół balonu i Justen wyczuł, jak Gunnar wycofuje tarcze, aby mógł zebrać całą moc słonecznego światła. Od balonu rozprzestrzeniała się ciemność, niemal jakby światło promieniowało z drugiego słońca. Jakby noc wyłaniała się z balonu i opadała na wzgórza, a potem parła na północ w stronę samego Fairhaven, migocząc jak biały klejnot pomiędzy brązowozielonymi wzgórzami. Ciemny mrok mknął na północ, a jego przedni kraniec znaczył jak ostrze noża linię pomiędzy nocą a dniem. Kula ognia odpadła od balonu nawet bez tarcz Gunnara. W dole, wyglądający jak lalka za swym schronieniem, Martan wypuścił kolejny sznur strzał. Każda z nich mknęła w dół i zdawała się znajdować cel, każda nieubłagana jak czarna śmierć. Gdy lansjera przeszywała strzała, rozlegał się cichy trzask ładu i chaosu, które spotykały się i wybuchały. Rytm nie ustawał, a ręce i ramiona Martana wypuszczały stały strumień ciemnych grotów lecących tak szybko, że uderzały w białych lansjerów niemal jak czarne błyskawice. Trzask eksplodujących głowic niósł się echem w rosnących ciemnościach. Z każdą eksplozją pojawiał się nikły punkt światła, który opadał za wzgórza. Justen skupił się mocniej, próbując nie myśleć o Martanie i nie martwić się o Gunnara, usiłując tylko skupić więcej światła w soczewkach i skierować je na klejnot. Niczym miecz pradawnych Aniołów, ostrze ognia osmaliło ziemię u stóp wzgórza, przebijając brązową darń, krzesząc iskry, wyrzucając stopioną skałę jak miniaturowe ogniste kule i przedzierając się przez kamienny mur obok drogi. Niewielkie płomienie i pióropusze dymu uniosły się z rozproszonych miejsc na polu, gdzie spadały płonące skalne krople. Słoneczne ostrze przygasło, gdy tarcze Gunnara odbiły kule ognia, po czym rozbłysło jaskrawo i cięło pod kątem przez szwadron lansjerów. Krzyki mieszały się z sykiem, który przypominał wentyl potężnego parowego silnika. Tam, gdzie przeszło ostrze światła, wirowały białe popioły i unosiły się w powietrzu jak płatki śniegu, po czym opadały na glinę przy drodze, na twardy jak szkło stopiony kamień drogi i szkliste pobocza, które niegdyś były piaskiem. Konie – te, które zostały – wycofywały się, kwicząc w próbie ucieczki przed deszczem popiołu i poczerniałych stosów, które niegdyś były ludźmi i końmi zgładzonymi przez ostrze światła. Białe sztandary łopotały w mroku w rosnącym wietrze wiejącym znikąd, a ich stłumiony łopot wtapiał się w hałas. Justen skrzywił się, czując żar ognistej kuli, która zdawała się parzyć mu twarz. Zabrzmiały znowu bębny i karmazynowoszare sztandary ruszyły pod górę, w stronę balonu oraz Gunnara i Martana. Konnica Żelaznej Straży cwałowała na przedzie następnego ataku, a piechota ruszyła szybciej. Strzały Martana leciały ku żołnierzom w szarych mundurach, ale już nie wybuchały i nie rozrzucały ciał. Strażnicy padali, ale rzadko, a strzał było o wiele mniej niż Strażników, choć ramiona marynarza poruszały się tak szybko, że nie sposób było dostrzec ruchów. Jego ręce znieruchomiały na chwilę, kiedy Martan wyciągnął strzałę z ramienia, a potem, prawie nie gubiąc rytmu, wypuścił następną czarną strzałę i następną. Ale fala szarych żołnierzy parła pod górę, coraz bliżej marynarza i maga pogody. Justen przechylił promień na linię białego wojska, próbując zahamować ich marsz. Ostrze odbiło się od wzgórza, wycinając w darni poczerniałe wyrwy, rozrzucając kawałki płonących odpadków z dala od linii słonecznego ognia. Tylko kilka okrzyków dotarło od strony Żelaznej Straży. Gęstszy szary dym buchał z płonących traw. Odór zwęglonej darni i płonących ciał – ludzi i zwierząt – zalał niższe wzgórza. Ale Żelazna Straż zwarła szyk i karmazynowoszare sztandary szły dalej pod górę. Następna ognista kula rozbłysła pod balonem; wiklina zatrzeszczała od gorąca i balon się zakołysał. Justen przesunął słoneczny miecz z powrotem na Żelazną Straż, ale linia ognia przecięła drogę i białych lansjerów za murem. Reszta lansjerów upadła i potoczyła się w dół. Konie toczyły pianę i kwiczały, niektóre wlokły jeźdźców po drodze. – Formować szyk! Za Strażą! Rozbrzmiały bębny, nie całkiem rytmicznie i resztki z dwóch szwadronów lansjerów zaczęły cwałować pod górę, niemal jakby podążały za świetlanym mieczem Justena. Wyżej na wzgórzu, bliżej pojazdu i sznurów balonu, przynajmniej połowa Żelaznej Straży – piechoty i konnych – nieustannie parła pod górę, w stronę Martana i Gunnara. Od białych magów na drodze dochodziło rosnące ciśnienie: czysty chaos, tak głęboki, że bardziej czerwony niż biały. Z chmary ognistych kul lecących ku Justenowi jedna przeleciała obok niego i uderzyła w balon. Kosz zakołysał się i rozległ się cichy syk. Próbując się skupić, Justen chwycił kosz jedną ręką, ale miecz ognia ognistego oka odchylił się od białego wojska i przeciął rzędy domów na skraju Fairhaven. Jeden z domów ze słomianym dachem eksplodował płomieniem niczym pochodnia, a w niebo uniósł się dym. Łupkowy dach innego budynku zatrzeszczał i pękł; po ulicy rozsypały się gorące cegły niczym rozpalone strzały. Wysoki kamienny dom pochylił się jak gruba woskowa świeca w pełnym słońcu albo piecu piekarza; stopione kamienie utworzyły pierścień ognia, który zagarnął pobliskie drzewa i ogrodowe rośliny. Odgłosy parującej roślinności, krzyczących ludzi i przerażonych zwierząt mieszały się w cichy pomruk, który z kolei stapiał się z sykiem świetlistego miecza. Bliźniacze kule ognia upadły niedaleko, ale Justen wyczuł w białych magach rosnącą masę chaosu. Próbując opanować przerażenie na widok spustoszeń, jakie czynił świetlisty miecz, Justen walczył o równowagę w rozkołysanym koszu i zamachnął się swą bronią na wciąż zbliżającą się Żelazną Straż. Martan wypuszczał strzały, jego prawy rękaw ociekał krwią. Gunnar zmagał się z wysokimi, potężnymi wichrami, usiłując utrzymać dla Justena czyste niebo. Justen obrócił pod sobą świetlny miecz i opuścił go na nadciągające szeregi Żelaznej Straży, próbując ignorować gryzący dym i krzyki. Straż jednak parła naprzód, niecałe sto cubitów od miejsca, gdzie stał Martan i strzelał. Ostrze Justena obróciło się gwałtownie, pomknęło w stronę horyzontu i zamieniało róg placu handlowego w stopiony biały kamień. Biali magowie ponownie skupili siły i rozbłysła kolejna, ogromna otchłań chaosu. Wyczuwając chaos, Justen obrócił ostrze na ogniste kule. Hhssttt! Trraach! Od zderzenia chaosu z ładem niebo zdawało się eksplodować. Czarne gwiazdy i głębokie, oślepiające bielą błyski następowały po sobie, przecinając się i ginąc w nicości, w miarę jak rósł wiatr. Balon kołysał się tak gwałtownie, że Justen, choć trzymał się obiema rękami, przewrócił się na bok, na palenisko. Odór osmalonych włosów znowu wypełnił mu nozdrza. Miecz światła błysnął na północy i park na placu handlowym stanął w ogniu. Żużel i popiół trysnęły w niebo. Nawet gdy inżynier zdołał się wyprostować i przenieść miecz z powrotem nad Żelazną Straż, drzewa na placu płonęły niczym jasne świece w sztucznym półmroku, mgle i gęstniejącym dymie. – To jest to – mruknął Justen do siebie. – Spotkanie chaosu z ładem... Splunął krwią i skupił myśli z powrotem na mieczu światła, przenosząc go na przednie szeregi Żelaznej Straży, piechotę i konnych. Ciała białych żołnierzy eksplodowały gwałtownie i po chwili zamieniały się w stos popiołu. Więcej ognia chaosu zapłonęło wokół balonu. Powietrzny wehikuł znowu się zakołysał, ale Justen trzymał miecz na Żelaznej Straży, z której została teraz niecała dwudziestka konnych pędzących ku Martanowi i Gunnarowi. Justen ciął mieczem wzdłuż linii pomiędzy nimi dwoma a Żelazną Strażą, ciągle próbując zachować równowagę ładu i chaosu i rozciągając swoją sieć światła, żeby jak najdalej okryła niebo. Musiał zebrać jeszcze szerszy krąg światła. W dole Martan ściągnął z konia żołnierza i sam wskoczył na siodło, wymachując skradzioną szablą i atakując pozostałe pół szwadronu – jakby chciał ich odciągnąć od Gunnara i Justena. Więcej kul ognia przemknęło obok Justena, a syk balonu stał się głośniejszy. Inżynier raczej wyczuwał dźwięk, niż słyszał, bo ogłuchł prawie od świstu świetlnego miecza, ryku ognistych kul i pędu wiatru, który szarpał balonem na linach. Szabla wypadła z rąk Martana, gdy jeden ze Straży ciął na odlew. Niemal szlochając, pochwycony w rosnącą energię ładu swej coraz szerszej sieci, Justen ciął słonecznym mieczem trójkę żołnierzy przed Martanem. Ciągle tkając i skupiając światło, kierował rosnącym przepływem ładu niczym rzeką z niebios, choć obok niej zdawały się zbierać ciemne siły, unosząc się z ziemi. Nie zważając na nie, Justen machnął szerszym mieczem światła z powrotem przez wzgórza, rozrzucając dokoła ciała, wypalając darń i topiąc skałę; próbował zatrzymać trzech Strażników przed Gunnarem i Martanem, choć już nie wyczuwał marynarza, jedynie siłę Gunnara na niebie. Wtedy długa fala wstrząsnęła doliną, przetaczając się od wzgórz na północ. Kołysanie balonu było stłumione, bo sznury zwisały, w miarę jak balon opadał. Na północy potężny wstrząs ziemi rozrył trakt, unosząc dwudziestopudowe bloki kamienia i rzucając je z niedbale powrotem. Inne popękały i połamały się. Domy – te, które jeszcze nie zostały stopione, zwęglone i nie wybuchły w kawałkach – kołysały się jak łodzie, gdy mocny grunt wokół nich zaczął się rozlewać i trząść jak galareta. Jeden podmuch za drugim i drewniane ściany pochylały się i pękały jak gałązki. Ściany drżały i upadały kaskadą cegieł i kamieni. Fale białoczerwonej destrukcji, zgubionych i straconych dusz, wracały do Justena, który w rozpaczy obrócił nóż światła na tę zamgloną biel, tnąc, jakby chciał się osłonić, osłonić Gunnara, a nawet daleką Dayalę. Zgrzyt padających kamieni i dalekie krzyki tych, którzy przeżyli, niewinnych ginących w płomieniach, gruzach i zwałach zwęglonej ziemi, zginęły pod skwierczącym żarem i wrzącym ostrzem miecza ładu i chaosu, które Justen zwrócił przeciwko garstce białych lansjerów podążającej pod górę za Żelazną Strażą, tak że dotarła prawie pod balon. Po fali światła nie rozległy się żadne krzyki. Tylko podmuch białego bólu wstrząsnął Justenem wraz ze śmiercią tych, co stali najbliżej. Zbocze po stronie Fairhaven zalśniło jak szkło. Resztki pasterskiej chaty sterczały ze lśniącej powierzchni. Justen, niemal oślepły od białej agonii, spróbował zrównoważyć siły, obrócić je i miecz z powrotem ku reszcie białych magów. Przy ciągłym nalocie ognistych kul, z których większość unieszkodliwiały wysiłki Gunnara trzymającego tarcze światła i odsuwającego chmury, balon i kosz znowu się zakołysały. Syk w górze stał się głośniejszy, a kosz chwiał się, opadając bliżej ziemi. Justen zmrużył oczy, usiłując się skupić, utrzymać ład i spokój, nawet gdy miecz ładu i chaosu zawirował wokół tarczy chaosu Wysokiego Maga. Ostrze zadrżało i cięło przez środek Fairhaven osłoniętego siecią bieli. Od zderzenia świetlnego miecza i białej sieci topiły się kamienie. Stare drzewa buchnęły płomieniem, zanim upadły jak zwęglone kłody na gruz i stopiony kamień. Kamienne ulice płynęły jak rzeki białej lawy. Nawet w balonie powietrze było bardziej gorące niż w południe w Stone Hills, wypełnione odorem spalonej roślinności, zwęglonego mięsa, popiołu i żużlu. Dolina prażyła się jak piec w świetle miecza. Jedynym słońcem na niebie było światło noża ładu i chaosu, którym władał Justen, ale nie dawało pociechy, jedynie żar i agonię. Kolejny błysk chaosu pomknął w niebo ku Justenowi – potężna kula ognia napędzana wolą zdesperowanego białego maga, trzymana mocno przez samego Wysokiego Maga, którego szerokie ramiona i spocona twarz zdawały się wypełniać umysł Justena. Inżynier znowu skręcił mieczem ładu i chaosu i energia zebrana w niebie Candaru wróciła do Wysokiego Maga, skupiając się nie tylko na tarczy, ale i dokoła. Kolejna fala drgań wstrząsnęła ziemią, kołysząc sznurami balonu, i Justen musiał się chwycić kosza, żeby nie wypaść. Ziemia wokół osłoniętych magów kipiała, a para tryskała kolumnami nawet przez kamienie chronionych przez magów odcinków drogi. Jeszcze jedna ognista kula błysnęła obok Justena i uderzyła w balon, przepalając jeden ze sznurów. Wszystko przechyliło się gwałtownie i Justen mocniej chwycił kosz, ciągle próbując zwrócić miecz na białych magów. Drzewa na drodze i za magami zapłonęły jak czarne rakiety, zamieniły się w drzewny węgiel i upadły, pokryte z kolei roztopioną lawą sączącą się ze stopionych kamieni na drodze. Odpychając ogniste kule, Justen skierował miecz ładu i chaosu na białych magów i znowu uderzył w tarczę Wysokiego Maga. – To jest... to. Tak trzymaj... – jęknął, usiłując skierować uładzone światło prosto na linie skupionego chaosu, którym władał Wysoki Mag. Ziemia zdawała się kołysać i wybuchać jednocześnie, wypluwając w niebo i w głąb ład i chaos. Linie ciemnego ognia oraz promienie żaru pomknęły łukiem w groźne niebo, które nagle rozbłysło jaskrawą słoneczną bielą. Na południowozachodnim brzegu tarczy białych magów miecz światła wyciął wyrwę tak głęboką, że kamienna droga zamieniła się w szklisty dół. Justen w myśli przeniósł promień ładu i chaosu z powrotem do Wysokiego Maga. Jednak mocna tarcza trzymała... choć pulsowała pod naporem siły, jaką skierował przeciwko niej inżynier, a każdy puls odrzucał miecz Justena w dolinę. Z każdym błyskiem w dolinie, w której stało białe miasto, więcej kamieni spadało na stosy jak z wosku, aż cała dolina wydawała się pokryta popiołem – czarnym, szarym i białym – spod którego wystawał lśniący stopiony kamień, jakby z każdym przejściem po niebie ognistego miecza coraz wyraźniej ukazywały się kości spalonych ciał. Wisząc na koszu, Justen z wielkim wysiłkiem zamachnął się gwałtownie wirującym świetlistym mieczem ładu i chaosu na tarczę Wysokiego Maga. Pomimo wstrząsu ładu i przypływu bieli, niewidocznego rozdarcia materii, pomimo tnących go białych i czarnych noży, Justen zamknął oczy i spróbował zobaczyć siebie jako lorken w Naclos, wrośnięty w ziemię i ład pod Candarem, czerpiący ład z głębokich wód, z żelaza w skałach i wszystkich roślin, które walczyły z kąsającym chaosem. Wiatr wiał obok niego z siłą wodospadu. Czuł, jak rzuca nim o kosz balonu, i wbił głębiej palce w kruchą wiklinę, gdy rozkołysany gwałtownie balon urwał się z jednego sznura. Niemal nieświadomy, że przygryza sobie język, Justen cisnął ostrzem ładu w cel, usiłując zamknąć magów we wnętrzu ładu, z ogromną siłą zamykając na zawsze białych magów w równowadze ładu i chaosu. – Aaeeeiiii... – Oooo... oooo... Nawet zamknięty we własnym wnętrzu Justen wyczuwał wijący się i skręcający ład i chaos, przetaczający się przez dolinę jak żar drugiego słońca, ciągnący resztę białych magów – próbujących wypuścić pełną moc chaosu przeciwko mieczowi Justena – w głąb tarczy, którą wznieśli, w dół, do odległego miejsca, skąd ich dusze zdawały się wołać jak z głębokiej studni. Z rozmysłem, jakby poruszał się w melasie, Justen obrócił potężne siły ładu trzymane przez ogniste oko, przekręcił nimi jak kluczem w zamku i zamknął magów za ich własną tarczą... na zawsze! Przed oczami przelatywały mu twarze: smagłe, nalane i przerażone, twarze szczupłe niemal jak twarze Aniołów z oczami wypełnionymi cierpieniem. Ale otoczył chaos ładem. Justen, musis z... musisz zrównoważyć. Nawet myśli Dayali były słabe, wtapiały się w dym. Trzask! Ogniste oko eksplodowało i powietrze wypełniła nagła, ale chwilowa cisza, a słabe światło słońca zastąpiło ciemność, która okryła dolinę Fairhaven. Chmury popiołu kłębiły się nad nią, a żużel spadał jak deszcz. Ciężkie dudnienie grzmotu potoczyło się z wysokich, ciemnych chmur, które zaczęły przesłaniać resztki słonecznego światła. Balon kołysał się dziko i opadał coraz niżej, z powrotem na wzgórza serią falujących rozkołysań, podskakując na końcu jedynego sznura. Justen spojrzał na ziemię dokoła. Oczy go paliły, krew ciekła z ust, a ramiona i nogi miał posiniaczone i ciężkie jak z ołowiu. Co zrobić? Jak? Zmysły wydawały się sparaliżowane i z wysiłkiem uniósł ramiona, ale wstrząs ziemi i czerni, która się z niej unosiła, wbił mu się w myśli i rozproszył je. Wokół niego drżała ziemia. Dym wznosił się w niebo i opadał, a białe noże zdawały się ciąć mu ciało na wylot... podczas gdy bębny biły w niebie i każde uderzenie miażdżyło i tak już potłuczone kości. Ciężki stuk narastał i zimny podmuch smagnął Justena w twarz. Spróbował powoli przełknąć, pomimo suchości w ustach i spuchniętego, krwawiącego języka. W końcu otworzył oczy. Leżał na jedwabnej materii balonu. Padał grad ze śniegiem. Wzgórze już pokryło się cienką warstwą bieli. Dayala... Krucha nić ładu pozostała, ale tak słaba, że Justen ledwie ją wyczuwał, gdy usiadł z wysiłkiem. Lewa noga pulsowała bólem, białe płomienie bólu przeszywały też czaszkę. Plecy i żebra bolały przy każdym oddechu. Gdy przetoczył się na bok, próbując wstać, drżące ręce ześliznęły się na kupie gradu, która zebrała się obok wraka balonu. Opierając się na połamanym wiklinowym koszu na wpół okrytym lodem, wyprostował się i ruszył z trudem pod górę. Na wpół szedł, na wpół wlókł się ze zranioną nogą. Brak mu było sił ładu, żeby naprawić zniszczenie. Po niecałych dwunastu krokach Justen zatrzymał się, wstrzymując oddech, gdy ujrzał młodą twarz, częściowo przykrytą śniegiem. Ciemne plamy biegły przez policzek, prawie dotykając niewidzących oczu. Martan leżał bezwładnie obok zwęglonego stosu, który był niegdyś skradzionym koniem. Lewy bok miał sczerniały, zwęglone ramię leżało na piersi, a czerń oparzeń wtapiała się w gładką czerń jego tuniki, z której był taki dumny. Justenowi łzy napłynęły do oczu. Jeszcze jeden lojalny człowiek, jeszcze jedna śmierć. Kolejna Yonada, kolejna Dyessa, kolejny Clerve, kolejna Krytella, jeszcze jedna Żelazna Strażniczka. Czy tylko trupy gromadzą się wokół mnie? Wziął głęboki oddech i powlókł się dalej, do stosu poczerniałych skał, ledwie widocznych pod pokrywą śniegu i gradu, pełen lęku, co jeszcze może odkryć, ale ślepy na ład i chaos samej natury, niezdolny wyczuć, czy brat nadal żyje. Gunnar leżał na zboczu wzgórza, do połowy w schronieniu ze skał i płyty z żelaza. Justen podszedł do nieruchomej postaci i odetchnął głęboko, gdy ujrzał, jak pierś brata podnosi się i opada. Na chwilę przystanął. Oddech miał urywany, a żebra bolały przy każdym hauście powietrza. Ciemne chmury, ciemniejsze, niż Justen kiedykolwiek widział, toczyły się po niebie. Gdy tak patrzył, linie błyskawic rozdzieliły się i uderzyły w zwęgloną, stopioną dolinę, która niegdyś była potężnym Fairhaven. Pomimo gęstniejącego śniegu Justen wyczuł, że biała wieża stopiła się jak woskowa świeca w gorącym słońcu. W Białym Mieście nie ostał się żaden budynek. Linie bieli promieniowały od miejsca, gdzie stał, tam, gdzie miecz światła zwarzył wszelką roślinność i zbił ziemię w białą skałę. Pomiędzy błyskami drugiego słońca widać było tylko popioły, popioły i stopione kamienie, niektóre białe, inne brązowe, ale większość poczerniała, jakby zmieszała się z czarnym popiołem, zanim stwardniała. Płatki śniegu padającego na Justena były szare, mieszanina popiołu, śniegu i gradu była szara i jego dusza była szara. Spojrzał na Gunnara, na opadającą i wznoszącą się pierś brata. Potem zaczął mozolną wędrówkę do Demona leżącego tuż na skraju szklistej płyty, która kiedyś była łąką. Gunnar i on potrzebowali jedzenia, koców i wypoczynku. Jeśli ktoś ich tu znajdzie, to niech znajdzie. Raptem długa, poszarpana linia bieli uderzyła z ciemnych chmur, rozgałęziając się i skręcając w stopiony kamień oraz cegły Białego Miasta. Blask błyskawicy na śniegu przypomniał Justenowi, jak mało prawdopodobne było, aby ktoś ich szukał w najbliższym czasie. Roześmiał się ochryple. Jeśli ktokolwiek przeżył oprócz niego i Gunnara – i może tuzina białych magów zamkniętych w ładzie i chaosie pod pogorzeliskiem, które było kiedyś dumnym miastem. Powoli szedł naprzód. Gunnar potrzebował ciepła. Nie spojrzał na zwęglony stos, który niegdyś był Martanem. Ani na zwęglone, stopione rumowisko, które niegdyś było klejnotem Candaru. Stawiał nogę za nogą. Gunnar... Dayala... Gunnar... Dayala... CLII Czwórka druidów stała przed przedwieczną, obserwując poruszenie i wirowanie piasku, patrząc, jak miejscami zmieniają się zarysy wybrzeży. Najmłodsza druidka łkała cicho, wstrząsana głuchym szlochem. Inna podtrzymała ją, gdy piaski poruszały się i wirowały, aż ukazały się zrównoważone Candar i Recluce. – Nie ma już Fairhaven – oznajmiła przedwieczna. – Drugie słońce Aniołów zostało osłonięte. – Ale... cena? – zapytała Syodra. – Zawsze jest jakaś cena. Nikt nie zapłacił takiej od wieków, a opóźnienie zwiększa koszty. Upadła większość wież we wschodnim Candarze. Rzeki zmieniły bieg. Połowa miasta inżynierów została zmyta do Oceanu Wschodniego. – A parowe silniki już nie działają – dodała Frysa. – Nie potrafili słuchać pieśni – wtrącił jedyny mężczyzna w tej grupie. – Ani własnych dusz. – Wiele czasu minie, zanim rezerwy ładu wrócą do dawnego poziomu... jeśli oczywiście czarni zechcą pójść tą drogą. Jeżeli tak się stanie, odrobina wiedzy będzie przechodziła z pokolenia na pokolenie. – Przedwieczna skinęła pozostałym, a potem zwróciła się do najmłodszej: – Ty i on dobrze się spisaliście. – Dlaczego...? – Dayala przełknęła. – Czuł... czuje tyle bólu. – Dlatego właśnie jesteście powiązani. – Ale jak może tu powrócić... po tym, co uczynił? – Dziecko, on wróci do ciebie. Zaufaj równowadze. – Zaufać równowadze? – Dayala roześmiała się, a śmiech brzmiał twardo i niepewnie. CLIII Bracia odzywali się tylko monosylabami, od kiedy zwlekli się z posłań i starli wilgotny śnieg. Justen wypił zimny sok i zjadł ostatni kawałek twardego żółtego sera. Noga jeszcze go bolała, ale równowaga ładu i chaosu, którą stworzył z pomocą Dayali, trzymała i noga zaczynała się zrastać. – Co zrobiłeś z ostatnimi białymi, tymi, których nie spaliłeś tym potwornym nożem światła? – Gunnar wziął od Justena dzbanek, nie patrząc mu w oczy, i wypił trochę soku. – Są... uwięzieni w chaosie, wewnątrz ładu... gdzieś pod Fairhaven. – Justen zadrżał. Śmierć... czy na to zasłużyli? Może. Ale czy ktokolwiek zasłużył sobie na zamknięcie w chaosie wewnątrz blokady ładu? Ciągle stała mu przed oczami twarz z cienką blizną na czole i spojrzeniem cierpiącego anioła. Nie miał złudzeń, że wszyscy biali magowie są źli albo że, zwłaszcza biorąc siebie pod uwagę, wszyscy czarni – albo szarzy – są dobrzy. – Nadal... żyją? – W pewnym sensie. – Mogliby uciec? – Nie wiem. Nie fizycznie. – Justen znowu się wzdrygnął. – Nie wiem. Nie sądzę. Mogliby zawładnąć... nieostrożną duszą. Gunnar zadrżał i owinął się kocem. Siedzieli pośród wypalonych, zamarzniętych kamieni. Mag pogody utkwił wzrok w kupce gradu okrytej śniegiem, choć poranne słońce już stopiło większość nietypowego o tej porze roku śniegu, zostawiając na ziemi białawe, szarobrązowe plamy. Nie patrzył na młodszego brata. – Splotłeś razem ład i chaos. Nikt tego nigdy nie zrobił. Czerń i biel razem, ale oddzielnie. To była prawdziwa szara magia. – Ciągle jednak nie patrzył na Justena. – Tego właśnie nauczyłem się w Naclos. – Justen dokończył chleb. – Ledwie mogę dotknąć wichrów. – Gunnar w końcu odwrócił się do brata. – Co właściwie zrobiłeś? – Zniszczyłem prawie połowę ładu i chaosu w świecie, może więcej. Dlatego ostatnie wybuchy były tak gwałtowne. – Justen... Wiedziałeś, że tak się stanie, prawda? – Tak. – I nie powiedziałeś mi? Nie lubię być zwodzony nawet w najlepszej wierze, nawet przez własnego brata. – Gunnar przełknął. – Ale... – Justen urwał, czując gniew i opór Gunnara. Czy tego nie wyjaśnił? Spojrzał znowu na dolinę, gdzie trup Fairhaven leżał pogrzebany pod pledem śniegu, topniejący w gorącym słońcu jak woskowy model. Ile niewinnych dusz zginęło pod podobnymi do szkła stopionymi budynkami, pod okrywą popiołu, ruinami, które rozpadły się tak szybko, że zbiorniki chaosu zostały uwięzione w rozpalonym ładem gruzowisku? Czy to sprawiedliwe? A mimo to – cóż innego mógł zrobić? Ludność Fairhaven zaakceptowała rządy chaosu. Czy to go usprawiedliwiało? Justen pokręcił głową. Kto bronił ludzi, gdy Sarron zostało obrócone w ruiny? Gdy spalono na popiół Berlitos? Gdy ugotowano żywcem obrzeża Armatu? Ale w ustach wciąż czuł smak popiołu. Ile trzeba czasu, zanim znikną ślady destrukcji, zanim białe blizny, które znaczyły glebę i cięły ziemię, zagoją się? Ile minie czasu, zanim wśród skał i stopionych budynków przestaną rozbrzmiewać krzyki? Zanim wyrosną proste, prawdziwe drzewa i rośliny? – Justen? – zapytał ochryple Gunnar. – Myślałem, że wiesz... – Nikt z nas nie wiedział tak naprawdę, drogi bracie. – Gunnar wstał powoli. – Jeśli reszta świata wygląda podobnie, to będzie długa zima. Creslin był nikim przy tobie. Krew podąża za wami, ale on przynajmniej używał miecza. Och, zapomniałem. Ty również. Najbardziej potwornego miecza w dziejach. – Ja... – Justen nie skończył zdania. Co mógł powiedzieć? Gunnar miał rację. – Nawet demony światła ani Aniołowie nie mogli zrobić tego lepiej. Muszę ci to przyznać, Justen. – Gunnar pogmerał w plecaku, który brat przyniósł zeszłej nocy. – Krzyczy tu tak wiele zgubionych dusz, że nie mogę zostać ani chwili dłużej. Ani minuty. – Zarzucił plecak na ramię. – Jeśli zostały jeszcze jakieś statki, znajdę coś w Lydiarze. Zegnaj, Justenie. Justen wstał z wysiłkiem. Lewa noga wciąż była sztywna i słaba, ale Gunnar już maszerował po zboczu. Plecy miał wyprostowane, a jego gniew widać było w każdym zdecydowanym kroku. Szary mag odetchnął głęboko, spojrzał na wzgórze na żelazny pojazd, który nie pojedzie już za jego życia, jeśli w ogóle. Zaczął zbierać żywność, plecak i laskę. Miał nadzieję, że zdoła gdzieś kupić albo znaleźć konia. Gunnar będzie potrzebował pomocy, przeklęty głupiec. Nie wszyscy biali magowie byli w Fairhaven, a pozostali prawdopodobnie byli bardziej niż wściekli na każdego z Recluce. Roześmiał się niepewnie pomimo kłucia w żebrach. Wściekli? Ale też i każdy z Recluce jest prawdopodobnie bardziej niż zły na Justena. I mają niemałe powody. Oblizał wyschnięte wargi, przypomniawszy sobie nagle pieśń śpiewaną w ciepłą noc w Sarronnynie. Biedny Clerve. Chciał tylko zobaczyć prawdziwą bitwę. I Martan – chciał tylko prawdziwej bitwy i chwały. Chwały! Justen spojrzał na miejsce, gdzie ciągle leżał Martan, na wpół okryty śniegiem, a potem na prymitywne schronienie, które wykorzystał Gunnar. Posłuży przynajmniej za przyzwoity kopiec. Potrafił robić dobre kopce – to potrafił. I noże z ładu i chaosu, i uładzone strzały z czarnego żelaza. Justen odłożył na bok plecak i powlókł się do ciała Martana. Mógł ofiarować młodemu marynarzowi jedynie przyzwoity pochówek. To wszystko. Oczy go piekły. Później... później pójdzie za Gunnarem. Kiedy odsłonił jasną, młodą twarz i szeroko otwarte, niewidzące oczy, pochylił się, przerzucił Martana przez plecy i powlókł się z powrotem do kopca. Na północy słońce odbijało się od lśniących, stopionych kamieni i splamionego, zakrwawionego śniegu, zimnego jak śmierć. CLIV Justen ciągle szukał Gunnara, gdy górski kuc wlókł się przed siebie, a za nim muł niosący dwie żelaznomiedziane sztaby i zapasy z pojazdu. Gunnar, podobnie jak Justen, najwyraźniej znalazł konia – o ile ślady, którymi podążał Justen, należały do starszego brata i naprawdę zmierzał on do Lydiaru. Pogrzebanie Martana i zebranie kilku osobistych rzeczy dla jego rodziny zabrało trochę czasu, choć Justen nie żałował tej lichej odpłaty. Jednak w tym czasie Gunnar zdołał go sporo wyprzedzić. Szary mag przyglądał się zalanej deszczem krainie. Cokolwiek zrobili z Gunnarem, z pewnością przywołali deszcz. Przez kamienną drogę płynęły niewielkie strumyki. Koryta niemal się przelewały. Choć raz Justen był zadowolony z solidnego wykonania kamiennego traktu białych magów. Piaszczyste drogi zamienią się w błoto po trzech dniach deszczu. Justen prychnął. Na swój sposób on też sprowadził deszcz, choć Gunnar ani żaden czarny mag nie mogliby zaakceptować jego techniki. Szybko przepływające chmury były teraz wyżej niż rankiem i w południe skończy się deszcz. Wyrwy w chmurach przepowiadały późniejsze słońce. Justen odczytał już kamienny drogowskaz wskazujący, że Hrisbarg, niewielkie miasteczko dostarczające Żelaznej Straży stali, leży niecałe dwanaście kayów na wschód, kiedy w powietrzu zaczęło dzwonić. Pobiegł wzrokiem ku niskim wzgórzom przed sobą, niemal w poprzek drogi. Szczyt wieńczył mały kamienny domek, ale dzwonienie dochodziło skądś niżej. Czyżby Gunnar przywołujący burze swoimi przygasającymi siłami? Poczucie chaosu? Justen przynaglił kasztanka. Kiedy minął kolejny szeroki zakręt, tuż za tymczasowym wodospadem, który spływał obok drogi, ujrzał powóz z czterema lansjerami i konia leżącego na drodze. Gunnar stał za szarym głazem w połowie drogi na wzgórze, wystarczająco stromym i mokrym, żeby zniechęcić lansjerów... przynajmniej na chwilę. Obok maga pogody przemknęła skromna kula ognia. Justen spojrzał przed siebie. Biali magowie najwyraźniej blokowali przejście na drodze do Lydiaru, a odwrót nie wyglądał zachęcająco, przynajmniej dla Gunnara. Od białego maga popłynęła linia czerwonawego światła, oślepiającego i ohydnego. Justen zatrzasnął wokół siebie i muła tarczę światła i zamknął oczy, gdy biały deszcz ognia zalał ją kaskadą, a mokry świerk za jego plecami zapłonął i runął. Niezdarnie zsiadł z konia, bo przeszkadzała mu lewa noga, i chwiejnym krokiem ruszył do muła. Teraz sobie przypominał... powodem założenia Bractwa Inżynierów było to, że w świecie zmniejszonego ładu chaos jest silniejszy w starciu jeden na jednego. – Tyle mocy... Justen gmerał w podłużnym pakunku na mule i w końcu odpiął żelazne tyczki, mając nadzieję, że te dwie wystarczą. Poczuł jak tarcze ładu drżą pod naporem. Miał nadzieję, że pomaga Gunnarowi! Gdy uniósł pierwszą żelazną tyczkę o ciężkim miedzianym środku, a potem drugą, zaczął wdrapywać się po zboczu. Musiał wejść na górę i stanąć przed bratem – jeśli zdoła. Nagły wstrząs uderzenia ognistej kuli rzucił go na skalisty grunt i poczuł rozcięcie na policzku, gdy pozbierał się i ruszył pod górę. – ...dwóch czarnych bękartów... Obok niego przemknęła strzała, potem druga i przykucnął za wysokimi do pasa zaroślami. Podmuch wiatru omiótł wzgórze i następna strzała przeleciała daleko, może z powodu nagłego wiatru, a może dlatego, że upadł, zahaczając butem o korzeń. Brnął dalej, aż dotarł do miejsca prawie nad powozem. Wbił żelazną tyczkę w miękką ziemię i powlókł się dalej. Wstrząs kolejnej kuli ognia rzucił go naprzód i prawa dłoń Justena zaczęła krwawić, skaleczona na ostrej skale. Zdołał zrobić jeszcze kilkanaście kroków, wyjął drugą żelazną tyczkę i wbił ją w ziemię, po czym zbadał zmysłami żelazo i skały poniżej, dysząc ciężko i próbując otworzyć korytarz ładu od żelaza w dole do dwóch żelaznych tyczek na szczycie wzgórza. Kolejna kula ognia świsnęła obok niego. Odetchnął głęboko i opuścił tarcze. Potem podniósł ręce, jakby wyzywał białego maga na drodze w dole. Czekał, uchylając się, gdy kolejna strzała przeleciała mu obok ramienia. Niebiosa wygięły się od mocy, a drzewa na odległych wzgórzach zadrżały jak pochylone potężnym wichrem, podczas gdy wokół Justena wirowały popioły spalonej roślinności. Inżynier zmusił się do opuszczenia słabej tarczy, kierując potężny strzał energii ku żelazu i miedzianym tyczkom, w stronę kanału, który łączył tyczki z gęstym ładem zimnego żelaza w głębi ziemi. Zimna, czarna strzała ładu, błyskawica nicości i ciemności, pomknęła od dwóch żelaznych tyczek ku powozowi, przez kanał, który otworzył Justen. Justen bez namysłu zamknął oczy i zakrył twarz. Ból myślowego krzyku sparaliżował Justena, ale tylko na chwilę, dopóki podmuch nie cisnął nim w popioły – i z powrotem w ciemność. Próbował się wydobyć z niej, ale palce i stopy wydawały się martwe, niezdolne go unieść. – Spokojnie... spokojnie, ty idioto. – Gunnar znalazł się przy nim. Na twarz kapała mu woda – łzy. Łzy brata. – Nic mi nie jest – wymamrotał, próbując wypluć z ust smak popiołu, i usiadł powoli. Nawet powietrze pachniało mokrym popiołem. Czy cały świat cuchnie, jakby go spalono? Gunnar trzymał go przez chwilę. – Jesteś pewien? Wyglądasz jak przynęta na ryby. Przez chwilę Justen opierał się o brata, czując ciepło ziemi pod sobą, choć nieprzyjemne. W końcu usiadł i rozejrzał się dokoła. Niebo było ciemne jak w południe późną zimą i zaczynały padać gęste krople deszczu, tak że ze szczytu wzgórza, gdzie z domu zostały tylko dwa stopione granitowe słupy, i z traktu, gdzie zatrzymał się powóz, niosła się para. Na drodze pozostało jedynie usypisko kamieni i metalu przypominające nieregularną kroplę stopionego wosku. – To miejsce czuć chaosem – mruknął Gunnar. – Bo takie jest. Mnóstwo ładu i chaosu tkwi w tych skałach. – Justen wypluł popiół i mokrym rękawem otarł krew z dłoni. – Pewnie powinniśmy ruszać. Niedobrze jest tu długo zostawać. – Ty nigdzie nie możesz zostać długo. – Gunnar zmusił się do śmiechu i pomógł bratu wstać. Potykając się, zeszli na drogę i minęli zakręt. Kucyk i muł uciekły, ale było je widać. Justen westchnął, mając nadzieję, że zwierzęta nie pójdą z powrotem na zachód. Nie miał ochoty ich gonić. Patrzył przez ramię, ogarniając wzrokiem stopione skały, kamienie wyglądające jak zbielałe świece osmalone płomieniem. Po dwóch żelaznych tyczkach nie było śladu. Zadrżał. Co za siła może zamieniać żelazo w parę, nawet przy niższych poziomach ładu i chaosu w świecie? W jaki rodzaj siły zaopatrzyli mnie Nadanie? Ale co innego mógł zrobić? Rada nie miała zamiaru powstrzymać białych magów, Nadanie też nie, poza jednym – Justenem. – Musimy dogonić te konie – przypomniał Gunnar. – Wiem. – Justen odwrócił się. – Wiem, ale jeden to kuc, a drugi muł. – Cieszę się, że za mną pojechałeś. – Ja też. Powlekli się ku zwierzętom. Deszcz padał, podnosząc ze skał kłęby pary. CLV Altara pokłoniła się przed Radą. – Czy możesz złożyć raport, główna inżynier? – Dostarczyłam pisemny raport, radcy. Jeśli mogę w skrócie... – Proszę. – Claris skinęła, żeby inżynier mówiła dalej. – Jakakolwiek jest natura tego... zamieszania w Candarze... – Zniszczenie Fairhaven, jak sądzę? – podpowiedział Ryltar. – Rozumiem, że to... zamieszanie wywołało taki efekt. Nie licząc destrukcji, która najwyraźniej zalała cały Candar, ani przypływu, który zniszczył niemal jedną trzecią starego Nylanu. Wszystko to, jak sądzę, skutki uboczne. Nawet zniszczenie Fairhaven nie było pierwotnym zamiarem. A przynajmniej nie tak wielkie. Trójka radców wymieniła spojrzenia, a potem spojrzała na Turmina siedzącego na końcu stołu. – Mów dalej – rozkazała Claris. – Jaki był pierwotny zamiar? – Ograniczyć ilość wolnego chaosu w świecie. – Chwalebny cel – odezwał się Ryltar z lekkim rozdrażnieniem w głosie. – Tyle że skutek jest przeciwny. Nie licząc naszych kosztów. Raczej znacznych, jeśli wolno mi zauważyć. – Nie – skorygowała Altara. – To zamieszanie skutecznie zniszczyło skupioną moc chaosu stworzonego przez białych i według magistra Turmina – Altara skinęła w stronę czarnego maga – nie ma już źródła chaosu ani jego skupiska. – Twierdzisz, że to zniszczenie ograniczyło moc zarówno ładu, jak i chaosu? – zapytała Jenna. – Właśnie – wtrącił się Turmin. – Młody Justen zrobił to, co uważano za niemożliwe. W jakiś sposób zamienił światło chaosu w uładzone światło i skupił je na chaosie. – Dokonał tego sam? – Tak – powiedziała Altara. – Zrobił to sam – odezwał się niemal równocześnie Turmin. – Inżynierze, co to oznacza dla Dziesiątki Potężnych? Altara wzięła głęboki oddech. – Być może zdołalibyśmy pozbawić ładu czarne żelazo na wszystkich statkach. Jeśli Turmin się nie myli, moglibyśmy zbudować trzy o wiele mniejsze okręty... po odbudowaniu hali inżynierów. Ostatnio bardzo ucierpiała. – Altara spojrzała na Ryltara. – Takie mniejsze statki byłyby prawie tak samo szybkie, ale nie moglibyśmy ich solidnie uzbroić i musiałyby używać tylko jednej armaty. Byłyby skuteczne przeciwko większości statków na oceanie. – W jaki sposób? – zaprotestował Ryltar. – Hamorianie mają statki dwieście cubitów albo więcej... – Już nie. Żadne wysokociśnieniowe silniki parowe nie będą działały bez czarnego żelaza... nie teraz. – Altara na chwilę spuściła wzrok. – Justen zniszczył większość skupionego w świecie ładu. Czarne żelazo nie jest tak mocne podczas kucia. Nawet stal nie ma tyle chaosu co przedtem. – Możemy to odbudować, prawda? – zapytał Ryltar. – Nasz handel... nasi kupcy... – Ponad trzy wieki pracy zajęło Czarnemu Bractwu Inżynierów przejście od małego statku Dorrina do Dziesiątki Potężnych. – Weźcie pod uwagę jeszcze jedną kwestię – odezwał się Turmin. Radcy spojrzeli na koniec stołu. – A raczej dwie. Po pierwsze, czy Recluce może pozwolić sobie jeszcze raz na taką inwestycję, skoro cały świat wie, że można ją zniszczyć? Po drugie, kto z nas zechce to zrobić, skoro stało się powszechnie wiadome, że nasza moc oparta była na tworzeniu coraz większej ilości chaosu w Candarze? Altara powoli pokiwała głową. – Rozumiem, do czego zmierzasz – odrzekła Jenna. – Czy możemy pozwolić sobie na tak surowe opodatkowanie naszego handlu, skoro większość kupców i szyprów zostanie zmuszona do całkowitej odbudowy albo zmiany przeznaczenia ich statków bez zwiększenia podatków? Nie licząc kosztów odbudowy większości Nylanu. Ryltar przełknął. – Masz coś jeszcze do dodania, główna inżynier? – Odbudujemy jeden mały statek, który będzie działał w obecnej równowadze ładu i chaosu. To wszystko, co możemy zrobić bez dodatkowych funduszy i wątpię, czy nadejdą inne fundusze. Nie chcemy też przekraczać granic określonych przez magistra Turmina, skoro znamy już konsekwencje. – Altara wstała i cofnęła się. – Za pozwoleniem. – Możesz odejść. – Claris skinęła szorstko głową. – Ty także, magistrze Turmin... i urzędnicy. Gdy komnata opustoszała, Claris zwróciła się do Ryltara: – Ryltar? Czy to nie ty wiedziałeś, że ten... Justen... jest obłąkany ładem? Radca o rzadkich włosach zmarszczył brwi i pokiwał głową. – A mimo to nic nie zrobiłeś i nie powiedziałeś? – dodała Claris. – A teraz on najwyraźniej postanowił zostać w Candarze, gdzie nie można go tknąć? – Tego nie wiemy. I wyrażałem swoje zaniepokojenie, jeśli sobie przypominasz – zaprotestował Ryltar. – To nie ma znaczenia – zauważyła Jenna. – Jeśli jest tak potężny, jak moglibyśmy go tknąć? – Twoje działania pozwoliły mu zniszczyć naszą wojenną i handlową flotę – upierała się Claris. – Każdy statek zacumowany w Nylanie został albo porwany w morze, albo zniszczony... tak samo jak te w Lydiarze, Renklaar i kto wie, gdzie jeszcze. – Protestowałem. Moje biuro i magazyn zostały całkowicie zniszczone. – Ryltar, większość twojego bogactwa znajduje się w Hamorze, tak samo jak większość twoich statków. Jak dobrze się składa. – Wzrok Claris był srogi. Jenna uśmiechnęła się szeroko, bardziej złośliwie niż radośnie. – Z nas wszystkich ty miałeś największą wiedzę, a mimo to pytałeś ciągle, co możemy zrobić. – Wydawało mi się, że go wspieracie. – Ryltar otarł czoło. – Nie słuchałyście mnie. – Wspierać go? Gdybyś ty, albo ktokolwiek, zechciał przejrzeć zapiski, zobaczyłbyś, że zarówno Jenna, jak i ja twierdziłyśmy tylko, że nie możemy działać, nic nie wiedząc. Ty wiedziałeś i kryłeś to przed Radą. Bez tej wiedzy twoje protesty były bez znaczenia. Ukrywałeś tę wiedzę, abyś tylko ty mógł czerpać korzyści. – Do czego zmierzasz? – Do twojej rezygnacji dla dobra Recluce. – Co takiego? – Prawdopodobnie wkrótce wyjdzie na jaw, że ukrywałeś te fakty przed Radą, tym samym nie pozwalając nam podjąć działań na czas, w nadziei odniesienia korzyści z informacji, które tylko ty miałeś – stwierdziła spokojnie Claris. – Z pewnością odniósłbyś takie korzyści. – I rozkazałeś też swoim statkom wypłynąć z Nylanu – dodała Jenna – ale nie powiedziałeś o tym Hoslidowi ani innym. Oni stracili statki. Ty tylko silniki. Ryltar patrzył to na jedną kobietę, to na drugą. – Obie jesteście szalone. Nie możecie tego zrobić. – Szalone? – roześmiała się cicho Jenna. – Nie. I możerny to zrobić. Jeśli szybko nie opuścisz Recluce, Ryltarze, wielu bardzo zagniewanych handlarzy zbierze się u twoich drzwi i nie sądzę, aby twoje wymówki wiele pomogły. – Ryltarze – wtrąciła Claris – bycie radcą wymaga działań dla dobra Recluce. Aż nazbyt często znajdowałeś powody, dla których nie powinniśmy działać. Powody te zawsze obracały się na twoją korzyść. Tym razem pójdziemy za twoim przykładem i nic nie zrobimy. Powiemy tylko ludziom, co się stało. Ryltar ponownie otarł czoło. – Jeśli teraz zrezygnujesz – odezwała się pogodnie Jenna – być może minie dzień albo dwa, zanim wyjdzie oficjalne oświadczenie. Podejrzewam, że przy tak silnie ograniczonej mocy białych magów znajdą się może jakieś okazje w Sarronnynie albo Suthyi, gdzie biali nie całkiem umocnili swoje panowanie. Może uznasz ich za bardziej... podobnych sobie. Ryltar powiódł wzrokiem od jednej pary jasnych oczu do drugiej. W końcu sięgnął po leżące przed nim pióro. CLVI Justen czekał na plaży prawie kay na południe od głównego nabrzeża w Lydiarze, obserwując popołudniowe słońce – pierwsze od niemal ośmiodnia – igrające na wodach Wielkiej Zatoki. Gunnar zszedł z drogi. – Przemytnicy zabiorą mnie na Kraniec Lądu. Mówią, że połowa portu w Nylanie znikła zmyta przez morze. – Pokręcił głową. – Nic nie robisz połowicznie, bracie. – Niektórych rzeczy nie można zrobić częściowo. – Justen uśmiechnął się smutno. – Nadal wierzysz, że to wszystko część Legendy? Czy Legenda jest w ogóle prawdą? – Och, Legenda jest prawdziwa. Pamiętaj, spotkałem Anioła. – Chyba zapomniałeś o tym wspomnieć. – Przeoczyłem parę rzeczy – przyznał Justen. – Jednak... zasadniczo Nadanie wierzą, iż wszystko jest z sobą połączone. Dlatego właśnie nie ma w Naclos ostrych narzędzi. Rozdzielenie jest zaprzeczeniem rzeczywistości i nawet jeśli jest konieczne, przysparza cierpienia. Najwyższym stopniem ładu jest jałowość i śmierć, a najwyższym wyrazem chaosu ogień, anarchia, zniszczenie... i śmierć. Krótko mówiąc – ciągnął, patrząc na spokojne wody zatoki – wszyscy się mylili, łącznie ze mną. I to jest przyczyna tego niejasnego cytatu pradawnej uzdrowicielki... Lidia chyba miała na imię. Powiedziała Szeryfowi Westwind, matce Creslina, jeśli sobie przypominasz... – Przypominam. Mógłbyś przejść do rzeczy, zanim statek odpłynie beze mnie? – Nie odpłynie. Potrzebują twoich pieniędzy. A ty potrzebujesz też oświecenia, Gunnarze. Gdybyś nie potrzebował, wróciłbym na Recluce. Może i tak wrócę. W każdym razie chciałem przytoczyć ten niezrozumiały cytat, ten o Dylyss i Ryessie tworzących największe dobro i największe zło, jakie znał Candar. Nikt tego nigdy naprawdę nie zrozumiał. Nie było triumfu Fairhaven ani Recluce, ale pomysł, że chaos i ład mogą być oddzielone. I to było dobre, bo w końcu dopuściło do głosu pragnienie ładu, ale i złe, bo je rozdzieliło... i Nadanie mieli rację. Spójrz na cały ten ból, jaki spowodowało rozdzielenie. – Myślę, że pomogłeś. Oczy i zmysły Justena odnalazły w końcu to, czego szukały. Pobiegł po piasku i sięgnął pod krzew. Podniósł żółwia koloru mchu i zaniósł go Gunnarowi. – Puść go... – poprosił Gunnar. – Za chwilę. – Justen zaniósł schowanego w skorupie żółwia na skałę, o którą opierał się brat. – Patrz, co robię. Nie oczami, ale zmysłami. – To jakaś sztuczka, braciszku? – Coś w tym rodzaju. – Justen zmusił się do uśmiechu, choć jego słowa były prawdą. – Tylko patrz. – Oczyścił umysł z pasm myśli i zaczął poprawiać przepływ ładu wokół małego zielonego żółwia, próbując jednocześnie uspokoić stworzenie. – Spokojnie, malutki... spokojnie. Justen nie zrobi ci krzywdy. Oczy Gunnara rozszerzyły się. – Jak... – Poczuj tylko... Gunnar wciąż obserwował szeroko otwartymi oczami. – Masz ten wzór? – Chyba... tak... – Dobrze. – Justen postawił żółwia na piasku, a po chwili pojawiły się jego głowa i nogi i czmychnął do wody. – Poczekaj chwilę. Czy to mądre? Czy po prostu nie uczyniłeś tego żółwia nieśmiertelnym? – Nic nie jest mądre – roześmiał się Justen. – W każdym razie nie na dłuższą metę. Poza tym nie jest nieśmiertelny tylko dlatego, że jego organizm zawiera ład bez chaosu. Płaszczka albo rekin mogą zjeść go przed obiadem. Łatwiej jest z wodnymi stworzeniami. – Dlaczego mi to pokazałeś? Justen wzruszył ramionami. – Wiesz, że sam mógłbyś to zrobić. Potem nigdy byś się nie zestarzał. Mógłbyś zostać zabity, ale twoje ciało by się nie rozłożyło. – Gdzie się tego nauczyłeś? Wzrok Justena zachmurzył się na chwilę; wspomniał polanę, strumień i Dayalę. Przełknął. – W Naclos. Od druidów. Gunnar spojrzał w morze. – To nie sztuczka. – Nie... to przekleństwo i moja klątwa na ciebie, starszy bracie, moja klątwa, ponieważ cię kocham. – Justen odwrócił się i spojrzał Gunnarowi w oczy. – Nie będziesz umiał zapomnieć tej umiejętności i nie odważysz się nikomu powiedzieć, bo zażądają, abyś zrobił to każdemu, albo cię wygnają... jeśli będziesz miał szczęście. Ale to jest prawdziwy ład. Prawdziwa równowaga ładu i chaosu. Gunnar wzdrygnął się. – Mógłbym odmówić użycia tego. Justen się roześmiał. – Może i tak, przynajmniej dopóki nie zaczęłyby ci trzeszczeć kości albo psuć zęby. Ból zębów jest okropny. – Wzruszył ramionami. – Zatem możesz myśleć o tym bólu, wiedząc, że potrafiłbyś go uleczyć. – Ciemne piwo by pomogło, ale tylko oblizał wargi. Język miał ciągle spuchnięty. Gunnar przełknął. – A jeśli wykorzystam tę... umiejętność... wtedy za parę lat będę musiał opuścić Recluce. – Niekoniecznie. A gdybyś ty, wielki Gunnar, wykazał, że uładzenie przedłuża życie i zdrowie i wyświadczył tę przysługę paru innym. – Justen uśmiechnął się. – A przy okazji, kontakt z chaosem dość szybko niszczy rezultaty. – Jak szybko? – Jeśli nie odbudujesz ładu swego ciała w ciągu paru dni, śmierć jest bliska. Coś w ciele wie, ile naprawdę ma lat. – Najwyraźniej masz jakiś pomysł, najdroższy młodszy bracie. – Oczywiście. – Justen uśmiechnął się blado. – Tym razem przemyślałem to sobie zawczasu. Zniszczyliśmy spory zasób skupionego ładu i chaosu. Problem w tym, że nikt nie zrozumiał, że duże skupisko ładu jest tak samo złe jak chaos, a może i gorsze. Będziesz adwokatem równowagi, włączając w to odbudowę starych zwyczajów, takich jak wygnanie oraz użycie ziół przed zastosowaniem ładu, a także odpowiedzialność za rzemieślników i ład ich czeladników... – Dlaczego miałbym to dla ciebie zrobić? – prychnął Gunnar. – Nie dla mnie. Zrobisz to dla siebie. To jedyny sposób, abyś mógł zostać na Recluce. Kto wie? Może nawet przetrwasz przez wiek albo dwa, jeśli dobrze to zrobisz. – Zatem... nikt, kto przejawia skłonności do chaosu, nie zostanie na Recluce, nieważne kto – oświadczył Gunnar. – To powinno dotyczyć i ciebie, po prawdzie. – A twoje własne dziecko? – zapytał Justen z błyskiem w oku. – Nie mam dziecka. – Ale będziesz miał. Co wtedy? Jeśli się sprzeciwi... Albo ona? Jeśli ją albo jego zaintryguje moc chaosu, tak jak Ryltara? Czy odeślesz je do skażonego chaosem piekła, jakie zrobiliśmy z Candaru? – Tak. – Lepiej o tym pamiętaj, bracie, w ciągu wieków, które nadejdą. – Wieków? – Wieków – potwierdził Justen. – Zakrzepłem w ładzie, czy mi się to podoba, czy nie, a z tobą będzie tak samo. Nie zgnijesz ze starości. – Czasami, Justen, jesteś nieznośny. – Gunnar pogładził swój plecak. – Nie, jestem tylko szary. Bardzo szary. – I przez cały czas będziesz mnie śledził, zaglądając przez ramię? Nie, dziękuję. – Zostanę tutaj. – Ze swoja druidką? – Tak... i żeby po prostu połazić tu i tam, majstrując, żeby utrzymać równowagę pomiędzy ładem i chaosem. – Justen przełknął. Dayalo, czy zawsze już będę rozdarty pomiędzy naprawianiem tego, co uczyniłem... a tobą? – Ale... dlaczego? – Powiedzmy, że muszę. – Justen uśmiechnął się szeroko. – Tak jak ty musisz naprawić Recluce. – Druidzi? Justen zszedł do miejsca, gdzie woda zatoki uderzała o piasek, i podążył zmysłami za zmagającym się z morzem żółwiem. – Jestem jednym z nich, w pewien sposób. – Odwrócił się. – Musisz złapać statek. – A ty? – Mam przed sobą długą drogę. Ale jest czas. Bracia objęli się po raz ostatni. Potem jeden ruszył na północ, w stronę statku o czarnym kadłubie. Drugi wsiadł na górskiego kuca i pojechał na południowy zachód. CLVII Srebrnowłosa, zielonooka druidka odgarnęła ziemię i włożyła w otwór czarny żołądź, po czym zgarnęła ziemię z powrotem. Wstała, uśmiechnęła się i obejrzała się na wschód, na dom za sobą, który urośnie, zanim Justen przybędzie ze wschodu. Ona i on będą mieli dużo czasu.