12837
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 12837 |
Rozszerzenie: |
12837 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 12837 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 12837 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
12837 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
TADEUSZ SCHIELE
WYNALAZEK PROFESORA BRENKA
1
MŁODY lekarz psychiatra otrzymał list od swego przyjaciela, Roberta; jego
ojciec, pan Brenk, prosił
lekarza o spotkanie „w bardzo ważnej sprawie". Lekarz znał rodzinę Brenków, gdyż
niejednokrotnie w
okresie studiów Robert zapraszał go do siebie, na wieś. Brenkowie dzierżawili
ładny dworek otoczony
rozległym ogrodem; ich życzliwość i szczerość sprawiły, że lekarz cenił ich i
polubił. Wojna rozdzieliła go
na długo z Bronkami i dopiero w kilka lat po jej zakończeniu przypadkowo spotkał
się z nimi. Był już wtedy
samodzielnym i cenionym lekarzem; ostatnio został asystentem znanego profesora
Schönberga, opu-
blikował też pracę z zakresu psychiatrii.
Spotkali się w kawiarni i stary Brenk serdecznie go uścisnął.
— Mój drogi — zaczął po chwili — mam do ciebie wielką prośbę. Będziesz musiał na
kilka dni przyje-
chać do nas i poradzić nam... Słyszałeś zapewne o tragedii, jaka wydarzyła się
zeszłego roku, w domu
mojego brata. W czasie tajemniczego pożaru zginął mój brat i jego asystent, Olaf
Larsen. Marzenę, która
mieszkała z ojcem, uratował w ostatniej chwili ogrodnik. Była już nieprzytomna i
poparzona. Nieszczęśliwa
po stracie ojca i Larsena, w którym zdaje się była
zakochana, dłuższy czas przebywała w szpitalu na oddziale neurologicznym.
Groziła jej nawet izolacja w
sanatorium dla psychicznie chorych. Pisała błagalne listy, więc ją zabrałem na
własną odpowiedzialność
do domu. Marzena oprócz nas nikogo nie ma na całym świecie; jej matka zmarła,
kiedy Marzena była
jeszcze małą dziewczynką. Zaopiekowałem się nią .. . Kocham ją z całego serca,
to dobra dziewczyna,
subtelna i wrażliwa. Sądziliśmy, że pobyt na wsi uspokoi ją i uleczy jej nerwy
... Ale mija już rok — ciągnął
Brenk — aż Marzeną jest coraz gorzej. Zamknęła się w sobie, nie opuszcza domu,
stroni od ludzi, całymi
nocami płacze. Przeżywa okresy jakichś lęków, trawi ją boi, który przerasta jej
siły. Kilkakrotnie napom-
knęła o samobójstwie. W oczach ma coś tak niesamowitego, że boję się o nią, moja
żona błaga, bym ją
jakoś ratował...
— Mówiłem jej o tobie — opowiadał Brenk. — Pamięta cię dobrze. Przecież wakacje
spędzała u nas w
tym samym czasie, kiedy i ty. Co prawda, polowałeś z Robertem całymi dniami na
kaczki i zające, ale
chyba przypominasz ją sobie. Otóż powiedziałem w domu, ot tak, mimochodem, że
wybierasz się do nas
na urlop. Zauważyłem, że Marzenę to zainteresowało. Musisz nam coś poradzić! Czy
umieścić ją w
sanatorium, czy leczyć w domu? Wiem, że mi nie odmówisz. Jestem przygotowany na
każdy wydatek,
choćbym miał sprzedać resztki tego, co posiadam. Może trzeba ją będzie wysłać za
granicę? Choroba
Marzeny nie daje mi spokoju. Martwię się, stałem się nerwowy, nie mogę spokojnie
pracować. Jestem już
stary i marzę o tym, żeby dziewczynę zobaczyć jeszcze zdrową i wesołą. Pomożesz
mi?
Lekarz słuchał uważnie. Wyczuwał, że mieć będzie do czynienia z jakimś głęboko
zatajonym
przeżyciem, nie tylko ze skutkami szoku czy rozstroju nerwowe
go, spowodowanego tragiczną śmiercią ojca i bliskiego jej człowieka.
Pierwsze zetknięcie lekarza z Marzeną przekonało go, że Brenk nie przesadzał.
Patrzały na niego oczy
ciemne, chmurne, fosforyzujące zimnvm blaskiem, przerażające i tragiczne. Po raz
pierwszy lekarz prze-
straszył się własnej niewiedzy ł swojej bezsilności. Bał się oczu Marzeny ...
Brenkowie byli gościnni i pogodni. Marzena milcząco zajmowała się gościem,
podawała do stołu. Le-
karzowi zdawało się, że unika jego wzroku, kiedy jednak oczy ich spotykały się,
wyraz twarzy Marzeny
stawał się skupiony, myślący. Marzena była piękną kobietą. Szczupła, zgrabna, o
bladej cerze i kruczo-
czarnych włosach, ubrana była w biały sweter i szeroką spódnicę bordo; wyglądała
wdzięcznie i orygi-
nalnie.
— Spójrzcie na Marzenę — śmiał się Robert. — Jeszcze nigdy nie była tak piękna.
Co to znaczy gość
w domu! — i mrugał znacząco do zmieszanego lekarza.
Wieczorami lekarz wychodził z Robertem nad brzeg stawu. Łowili ryby i Robert
opowiadał mu o niewy-
jaśnionym do dziś pożarze w willi stryja.
Detektyw miałby w tym wypadku większe pole do popisu niż psychiatra — myślał
lekarz. Daremnie było
plątać się wśród niedorzecznych przypuszczeń. jakiś impuls wewnętrzny utwierdzał
go w przekonaniu. że
choroba Marzeny nierozerwalnie związana jest z samą tajemnicą śmierci tych
dwojga bliskich jej ludzi.
— Dlaczego stryj rzucił pracę w Instytucie Tele-wizji? — zapytał.
— Często chorował — odparł Robert. — Leczył się przecież w Anglii u znanego
profesora, dra
Lingtona. Larsen, z pochodzenia Norweg, wespół ze swym ojcem był właścicielem
wielkiej hodowli
srebrnych lisów. Po śmierci ojca miał jakiegoś wspólnika, eksportowali futra na
cały świat. Ale Larsen nie
interesował się hodowlą. Całymi latami przebywał ze stryjem. Z zawodu był
przecież elektrofizykiem.
— A na co chorował stryj?
— Był dawniej profesorem fizyki i chemii, jeszcze przed wojną. Następnie
studiował we Włoszech i
Szwajcarii, uzyskał doktorat elektroterapii. Widocznie zbyt przejął się nową
nauką, bowiem, stale pod-
dawał się jakimś naświetleniom i zabiegom elektrycznym. W gruzach spalonej willi
znaleziono szczątki
olbrzymiego laboratorium. Stryj przed śmiercią zdziwaczał. Zerwał z rodziną,
przez kilka lat w ogóle nas
nie odwiedzał, nie odpisywał na listy. Jedynie Marzena przyjechała raz jeden i
to bez wiedzy stryja, który
był despotą. Marzena już wówczas wydała mi się dziwna. Pamiętam, że robiłem
żartobliwe uwagi na
temat jej miłości do Larsena, tym bowiem tłumaczyłem sobie „dziwność" Marzeny.
— Najwięcej opowiedział nam ogrodnik, który wyniósł z płomieni zemdloną Marzenę
— mówił Robert.
— Stryj i Larsen zamykali się w willi na całe miesiące. Sprawunki i posiłki były
obowiązkiem Marzeny. Stryj
miał samochód, którym dziewczyna jeździła z ogrodnikiem do miasteczka. Ach,
gdyby Marzena chciała
mówić' Ale ona cierpi na zanik pamięci. Ogrodnik, który mieszkał obok w małym
domku, twierdzi, że nigdy
nie przekroczył progu willi. Wchodził tylko do kuchni, gdzie Marzena samotnie
spędzała większość dnia.
— Jak stryj poznał Larsena?
— Spotkali się w niemieckim obozie jenieckim i od
tej chwili stali się nierozłącznymi towarzyszami. Larsen zachwycał się stryjem i
jego wynalazkami.
— Jakimi wynalazkami?
— Stryj stale coś konstruował. To jakiś nowy typ telewizora, to znów przyrząd do
badania intensywności
myślenia, na wzór amerykańskiej maszyny do wykrywania kłamstwa. Ciągła mrówcza
praca przyczyniła
się do okresowych rozstrojów nerwowych. Dochodziło do ostrych starć z Larsenem,
który się często upijał.
Poczciwy ogrodnik, który bardzo lubił Larsena, opowiadał, że często przynosił mu
z miasta alkohol.
Podobno, nie wiem dokładnie, Larsen sprzedał część swojej firmy, bowiem
prywatnie prowadzone
badania i doświadczenia naukowe pochłaniały ogromne sumy. Stryj także sprzedał
jakieś parcele, młyny i
cegielnię odziedziczoną po dziadku. Doszło wtedy do nieporozumień z moim ojcem,
który znając jednak
upór i dziwactwa brata, machnął na to wszystko ręką. Zresztą, daremnie grzebać w
tych wspomnieniach!
Ta trójka miała swoje tajemnice, związała się nimi. Ale one już nigdy się nie
ujawnią . ..
Rozmawiali też o Marzenie. Miewała wielodniowe okresy depresji, poprzedzane
atakami płaczu. Go-
rączkowała i bredziła wtedy.
Lekarz czuł się niewyraźnie. „Jestem przemęczony i przewrażliwiony" — myślał.
„Wymagają ode mnie
zbyt wiele". Czuł się niezręcznie.
Marzena, prócz udziału we wspólnych posiłkach, przebywała w swoim pokoju. Próby
jakiejkolwiek
poufalszej rozmowy zawodziły.
Umysł lekarza systematycznie segregował fakty i przypuszczenia. Profesor
zajmował się elektrotera-pią
. . . leczył się sam . . . znaleziono resztki różnych aparatów . . . wydawał
mnóstwo pieniędzy uzyskanych
ze sprzedaży całego majątku ... A co z tymi
sumami zrobił Larsen, jeśli istotnie sprzedał hodowlę ? ... Wyjeżdżali za
granicę ... Brenk miał rozległe
znajomości wśród uczonych... pracował w Instytucie Telewizji, a potem sam
udoskonalał modele ... robił
wynalazki ... Larsen był inżynierem elektrofizykiem... Co robili, zamknięci w
dużej willi na bezludziu?
Dlaczego Larsen pił? Dlaczego Marzenie nie wolno było opuszczać domu, a
ogrodnikowi nawet wejść do
wnętrza? Willa spłonęła doszczętnie ... czyżby w niej były materiały łatwopalne?
... Celuloid ... magnezja
... Pożar nastąpił wczesnym wieczorem. ... nikt nie spał jeszcze ... Jak to
możliwe, żeby dwaj zdrowi
mężczyźni nie zdążyli uciec? Wyskoczyć oknem? Budynek był duży, jednopiętrowy
... Omdlałą Marzenę
znalazł ogrodnik w palącym się korytarzu, pokrwawioną . . . Ale wówczas
oparzenia nie mogły krwawić ...
skąd więc ślady krwi? ... Czy Marzena biegła na pomoc, czy uciekała? Jaką rolę w
tym dramacie odegrała
Marzena? Profesor eksperymentował na sobie ...
Nagle olśniła go pewna myśl: Marzena! Eksperymentował na Marzenie! Zwyrodniały
ojciec przyprawiał
córkę o obłęd! Larsen! Larsen stanął w jej obronie ... Pożar? Lekarz był
niezwykle podniecony. — A więc
jednak. Oto stoi u progu rozwiązania zagadki ...
Tego dnia wcześniej udał się na spoczynek. W korytarzu spotkał Marzenę. Szła z
zapaloną świecą. Za-
trzymali się. Wyglądała pięknie w długim, czarnym - szlafroku. Blask świecy
migotał w jej wielkich oczach.
Stali nieruchomo, wpatrzeni w siebie. Zaledwie dostrzegalny smutny uśmiech
pojawił się na jej wargach.
Kredowo biała twarz była zamyślona, oczy łagodne. Stała przed nim jak bezbronna,
cierpiąca
dziewczynka.
— Światło zgasło w moim pokoju —wyszeptała.
Delikatnie dotknął jej ręki, był wzruszony.
— Dobranoc, pani Marzeno.
— Dobranoc, panie doktorze.
Nazajutrz była niedziela — dzień słoneczny i bezchmurny. Lekarz, rozmyślając o
Marzenie, nie mógł
oprzeć się wrażeniu, że wnioski, do których doszedł wczoraj, są zbyt pochopne i
mało prawdopodobne.
Po prostu dał się ponieść fantazji. Tylko rozmowa z Marzeną mogła ujawnić
tajemnicę. Ale jak
spowodować, by Marzena odpowiadała szczerze na jego pytania?
Z pomocą przyszła niespodziewanie sama Marzena. Z rana lekarz zaproponował
całodzienną
wycieczkę łodzią po jeziorze, później zaś grzybobranie. Brenkowie jednak
odmówili, tłumacząc się
odwiedzinami znajomych.
— Weź ze sobą Marzenę, tygodniami nie wychodzi z domu — powiedział Robert.
I oto szła obok niego niosąc koszyk z jedzeniem. Lekarz nie wierzył w jakichś
znajomych Brenków i
zadowolony był, że okazja rozmowy nadarzyła się w tak naturalny sposób. Marzena
była swobodna i nie-
omal wesoła. Już na jeziorze, w łódce, z uwagą przyglądała się, jak lekarz
wiosłuje. Po raz pierwszy do-
strzegł u niej drwiący, lecz zarazem kokieteryjny uśmiech. „Co za kolosalna
zmiana" — pomyślał.
Zaczęła mówić pierwsza:
— Proszę mi powiedzieć, czy choć przez chwilę wydawało się panu, że nie domyślam
się celu pańskiej
delikatnej misji? Jest pan naiwny, lubię pana za to. Czy istotnie sądzi pan, że
tylko dzięki swej taktyce i
manewrom rodziny zawdzięcza pan szczęśliwy traf uprowadzenia pacjenta, by
dokonać wnikliwej analizy?
Lekarz był zaskoczony, przestał wiosłować. Marzena mówiła dalej:
— Trochę mi przykro ... Spodziewał się pan po mnie wiele, prawda?
— Ależ pani Marzeno ... nie rozumie pani. ..
— Rozumiem dobrze. Obserwowaliśmy się równocześnie, z tą różnicą, że bawiła mnie
pańska kłopot-
liwa sytuacja, chociaż odczuwałam wyraźnie pańską życzliwość. Lubię dobrych
ludzi.
— A więc skoro jest pani tak domyślna, proszę mi powiedzieć, jak wyobraża sobie
pani naszą dzisiejszą
rozmowę?
— Postanowiłam, że skoro tylko będę dość silna, aby mówić o sobie, pomogę panu i
pośrednio sobie.
— Tylko i wyłącznie sobie. Nie jestem detektywem. Jestem lekarzem. Chciałbym z
całego serca ...
— Mniejsza z tym. Jestem przekonana, że tajemnica pożaru interesuje pana nie
mniej niż moja cho-
roba.
— To ma bezpośredni związek. Chciałbym panią zapewnić, że daleki jestem od
„urabiania sobie" pa-
cjenta. Jeżeli pani sobie nie życzy, nie zamierzam wnikać w pani osobiste życie.
— Proszę się nie gniewać, nie jestem wrogo usposobiona do pana. Ale nie cierpię
na zanik pamięci,
dochowałam tylko tajemnicy tak bolesnej, że wywołała ona depresję i myśli o
samobójstwie ... Po-
stanowiłam jednak, że pozna pan tajemnicę pożaru. Nie całą, ale część ...
— Dlaczego nie całą?
— Nie wiem.
— Czego pani nie wie? Reszty tajemnicy?
— Tak. I nigdy się nie dowiem.
— Chciałbym pani pomóc . . .
— Obawiam się, że już nie można mi pomóc ...
Mógłby pan tylko przysporzyć mi cierpienia. Olafa nikt mi nie zwróci, ani moich
snów...
— Snów? ...
— Tak, snów!
Marzena poruszyła się niespokojnie i, dotykając ręką czoła, sprawiała wrażenie
przestraszonej ostat-
nimi słowami. Oczy jej powiększyły się, pociemniały. Szybko opanowała się
jednak.
— Nie rozumiem jeszcze, dlaczego zdecydowała się pani właśnie mnie wyznać całą
prawdę? Proszę o
szczerość...
— Będę szczera. Cierpiałam, nie mając nikogo, kto zdolny by był mnie zrozumieć,
ulżyć mi w cierpie-
niach. Jedyne wyjście widziałam niekiedy tylko w samobójstwie ... Obecnie
pogodziłam się już z losem;
będę się leczyć, posłucham każdej dobrej rady, bo chcę żyć i być normalną
kobietą wśród normalnych
ludzi. Mam do tego prawo... jak wszyscy... Od pana zależy, czy rodzina umieści
mnie w zakładzie, którego
się panicznie boję, czy też pozostawi mnie w spokoju i pozwoli mi studiować.
Dlatego dowie się pan
wszystkiego, o czym wiem sama ...
Przycumowali łódkę i wyruszyli w głąb lasu. Marzena była wesoła. Czy grała przed
nim z góry przy-
gotowaną rolę? Miał przy sobie młodą i piękną, najnormalniejszą pozornie
kobietę. Zdradzały ją tylko
oczy. Ale i one uśmiechały się teraz do niego.
— Proszę rozchmurzyć się i zapomnieć o swoim posłannictwie. Teraz zajmiemy się
obiadem, potem
idziemy na grzyby. Wieczorem porozmawiamy, mam wiele do powiedzenia. Możliwe, że
nie we wszystko
pan uwierzy. Jestem na to przygotowana.
— Surowość mojego ojca wynikała z jego osamotnienia, szczególnie po śmierci
matki. Ciągle zapraco-
wany, zapomniał, że istnieje coś, co się nazywa rodzinnym domem. Ojciec kochał
mnie i ja jedna mogłam
mu stworzyć atmosferę domu. Larsen był ostatecznie tylko jego wspólnikiem, ja
córką. .. Początkowo nie
orientowałam się zupełnie w charakterze pracy ojca i Larsena. Obaj traktowali
mnie jak dziecko. Myłam
probówki, czyściłam i sterylizowałam rozmaite narzędzia, strzykawki, noże,
szczypce i setki dziwnych
naczyń. Karmiłam biedne świnki morskie, sprzątałam, gotowałam, zmywałam,
pracowałam od świtu do
nocy. Czasami pomagał mi ogrodnik, rzadziej Olaf, który nie potrafił spędzić ze
mną minuty, żeby mnie nie
dotykać i nie dokuczać mi. Lubiłam zresztą jego towarzystwo, lecz obawiałam się
gniewu ojca.
— Jedyną nagrodą były chwile, kiedy zmęczony
ojciec brał mnie na kolana, gładził moje włosy i mówił o swojej pracy. Niewiele
rozumiałam, ale miał to być
jeden z epokowych wynalazków, dla dobra całej
ludzkości.
Nagrodą za moją pracę był też niekiedy pocałunek Olafa; zapach alkoholu i
mocnego tytoniu fajkowego
był tak związany z jego osobą, że inaczej nie mogłam
go sobie wyobrazić.
Olaf był często brutalny i agresywny, szczególnie kiedy się upił, ale i wówczas
nie bałam się go. Wie-
działam, że prędzej czy później zabraknie mi sił, żeby się dłużej opierać...
Pragnęłam jego obecności i
smutno mi było, kiedy zaabsorbowany pracą zdawał się mnie nie zauważać ...
Ojciec udawał, że absolut-
nie o niczym nie wie. Niestety, wiedział o wszystkim.
— Nocami mężczyźni przywozili nie wiadomo skąd jakieś aparaty, skrzynie i worki.
W trójkę z ogrod-
nikiem wyładowywali ten sprzęt z samochodów cię
żarowych. Wszystkie pokoje, które zajmowali, było ich sześć, zawalono rozmaitymi
przyrządami, stołami,
maszynami, aparatami podobnymi do Roentgena, lampami do naświetlań, antenami i
akumulatorami —
nie, niesposób tego wszystkiego opisać! Jeden pokój pełen był jakichś wielkich
gramofonów, obok nich
leżały sterty olbrzymich przezroczystych płyt, magazynowanych również w osobnym
przedpokoju.
— Samych telewizorów było kilkanaście. Niektóre miały wmontowane zegary.
Wszystkie były bez osłon
... Zamiast ekranów posiadały kule lub jakby wydłużone balony. Kiedy je
włączano, żarzyły się
niesamowitym, seledynowo lodowatym blaskiem, który nierównomiernie pulsował.
Przebiegały po nich
linie, znaki i plamy. Wśród tysiąca zawikłanych lamp i przewodów przypominały mi
potworne, łyse głowy
Marsjan ... Bałam się tych przyrządów. Przerażał mnie szczególnie widok
okropnego fotela, jakby krzesła
elektrycznego z metalową wnęką na głowę. Wokół umieszczone były tablice
rozdzielcze, zegary kontrolne
i ruchome kloszowe anteny z cienkich, prawie niewidocznych drutów. Wyobrażałam
sobie, że są to
ogromne pajęczyny i że za chwilę, gdzieś z mrocznego kąta pokoju, wypełznie
koszmarny, włochaty pa-
jąk. Pewnego wieczoru nigdy nie zapomnę. Strach, jaki przeżyłam, był
przedsmakiem czegoś potworne-
go, czego się obawiałam podświadomie ...
— Rolety były szczelnie zasłonięte i wszystkie drzwi pozamykane. W ciemności
żarzyły się tylko
niebieskie lampki i ekrany. Ojciec kazał mi przygotować zastrzyk, podał mi
ampułkę ... Olaf, spoczywając
w owym makabrycznym fotelu, był jakby nieprzytomny. Głowę miał ukrytą w
metalowej, lśniącej kuli, więc
twarzy nie widziałam. W milczeniu obserwowałam bezszelestne ruchy ojca, który w
skupieniu
manipulował przy tablicach. Niektóre przewody
świeciły neonowe różowym i zielonkawym światłem. Słychać tylko było przytłumiony
równomierny szum
oraz ciche trzaski ... Ojciec uruchomił przyrządy podobne do barometrów i
zegarów, notowały one na ru-
chomej taśmie jakieś znaki i faliste linie.
— Bałam się głośno oddychać, miałam dreszcze i było mi zimno. Strzykawka drżała
mi w ręku, oba-
wiałam się, że zemdleję. Przez trupie czaszki ekranów przelatywały cienie i
kontury postaci... Na innych
tworzyły się fantastyczne figury, rosły, olbrzymiały, to znów kurczyły się.
Jeszcze chwila, a zaczęłabym
krzyczeć. Wargi zagryzłam do krwi... Ojciec w najwyższym podnieceniu przyjął ode
mnie strzykawkę i
kazał mi wyjść. Byłam półprzytomna, zemdlałam ... Rano przyszedł lekarz, znajomy
ojca. Miałam gorącz-
kę i cały tydzień leżałam w łóżku. Biedny ogrodnik sam musiał gotować obiady.
Larsen często przychodził
do mojego pokoju, siadał na łóżku, czuć było od niego wódkę. Ordynarnie
żartował, że przechodzę okres
dojrzewania. Całował mnie, a ja nie mogłam, nie chciałam się bronić. Wiedziałam
już, że go kocham.
— Kiedy gorączka minęła, znów harowałam od świtu do nocy. Musiałam znosić
ogrodnikowi martwe i
pokiereszowane świnki morskie. Widziałam pod szklanymi kloszami ich mózgi, do
których podłączono
mnóstwo drutów. Strzałki zegarów poniżej kloszów ustawicznie drgały ...
Wychodziłam z ogrodnikiem do
wioski po zakupy. Ludzie stronili od nas, spoglądali na nas wrogo. Może bali się
nas?
— Pamiętam urodziny ojca, skończył sześćdziesiąt lat. Ogrodnik przyniósł mu
kwiaty, Olaf pił od rana.
Poprzednio kupiłam już ojcu oryginalną fajkę, obaj z Larsenem palili fajki.
Największą niespodziankę
przygotował Olaf: kupił piękny samochód. Jeździliśmy nim do miasta i na
wycieczki. To były cudowne
chwile, kiedy byłam z Olafem sama! Właśnie podczas
jednej takiej wycieczki pierwszy raz rozmawialiśmy o małżeństwie. Bałam się
jednak okropnie ojca. Cenił
Larsena jako naukowca, jednakże wyczuwałam ich nieufność i antagonizm. Pijaństwo
Olafa było nie-
mniejszą przeszkodą. Kiedyś mimowolnie podsłuchałam ostrą wymianę zdań. Olaf
powiedział: „Bez moich
tablic nic byś nie osiągnął". Ojciec był wściekły.
— Któregoś lata ojciec i Olaf wyjechali na dwa miesiące do Anglii. Tęskniłam za
Olafem. Często pła-
kałam, czułam się okropnie osamotniona. Nocami bałam się. Ogrodnik sypiał
wówczas w kuchni. Jedyną
ulgą były proszki nasenne ... Kiedyś odwiedziłam Brenków. Zdaje się, że to była
niedziela, zastałam
wszystkich w domu. Dokuczali mi Olafem. Musiałam się rumienić, bo Robert śmiał
się i pytał, czy Larsen
ma już delirium. Larsen musiał widocznie rozmawiać z ojcem na mój temat, bowiem
kilka razy wybuchała
awantura, słyszałam sprzeczkę i moje imię. Ojciec zamykał się w swoim pokoju, a
Olaf pił i rozbijał kie-
liszki o podłogę. Musiałam później sprzątać.
— Po powrocie ojciec i Olaf przywieźli mi wiele pięknych podarunków. Ojciec
chorował w Anglii i leczył
się u znanego profesora Lingtona. Słyszał pan o nim? Ojciec uważał go za
wybitnego neurologa oraz
człowieka, który oddał mu wielkie usługi w jego pracach, którymi Lington
ogromnie się interesował.
Prowadzili ożywioną korespondencję. Szczególną sympatią Lington darzył
Larsena... Ale powróćmy do
dnia urodzin. Ojciec był w świetnym humorze, brał mnie na kolana i gładził po
włosach. Radio grało
głośno, Olaf tańczył ze mną, szumiało mi w głowie wino. .. Uczył mnie norweskich
piosenek. Był to
wyjątkowo wesoły i uroczysty dzień ...
Marzena umilkła, zamyśliła się. Specyficzna atmosfera samotnej willi, obecność
tych dwojga najbliż-
szych ludzi, codzienne obowiązki domowe, wieczory
w salonie ... Widziałam ojca zmęczonego, pogrążonego w fotelu, z nieodłączną
fajką, i Olafa ze szklanką
wina w obu dłoniach, siedzącego przed kominkiem, wpatrzonego w ogień. Ileż
nadziei pokładali ci ludzie
w swej pracy, ileż radości przeżywał ojciec Marzeny, że ulży cierpieniu ludzi.
Ileż szlachetności było w je-
go mądrej twarzy i ile zapału pomimo ustawicznych niepowodzeń!
Po chwili Marzena się ocknęła i mówiła dalej:
— Aparat przez nich skonstruowany początkowo jeszcze niewyraźnie odbierał obrazy
snów śpiącego
człowieka i przekazywał je na specjalny ekran telewizyjny. Była to rewelacja.
Lekarz zbladł. Teraz, dopiero teraz zrozumiał. Wyjaśniało mu to tyle nieznanych
dotychczas i tajemni-
czych okoliczności. Tak, w tej chwili ocenił i pojął przyczynę rozstroju
nerwowego Marzeny. Wyraz jej oczu
nabrał dla niego znaczenia, którego się nie domyślał ...
Marzena uśmiechnęła się i opowiadała dalej:
— Ojciec usypiał Olafa i nastawiał czułą, skomplikowaną aparaturę. Drugim z
kolei zastrzykiem był
wyciąg z gatunku zamorskiego grzyba. Był to silny narkotyk wywołujący
intensywne, barwne halucynacje
senne. Wówczas przepuszczał przez mózg impulsy elektryczne, a wrażliwe anteny
przekazywały obrazy
na ekran telewizyjny. Śpiącego budzono ponownie zastrzykiem. Larsen na ogół
nigdy nic nie pamiętał i
dopiero ojciec opowiadał mu o jego snach. Niekiedy przypominał sobie pewne
szczegóły snu, ale nie mógł
ich opowiedzieć. Parokrotnie ojciec filmował ekran i Olaf mógł oglądać swoje
sny, było to dla niego wiel-
kim wstrząsem. Osłabiony narkotykami i alkoholem, wyczerpany pracą, wreszcie
zachorował.
Pielęgnowałam go i godzinami przebywałam przy nim ...
— Rozmawialiśmy o znaczeniu wynalazku. Opraco
wane już były plany, które zamierzali opatentować, staliby się bogatymi i
słynnymi ludźmi. Wynalazek
stanowił rewelacyjny przewrót w lecznictwie psychiatrycznym. Dziedziny, którym
mógł służyć, były wprost
nieograniczone. Medycyna sądowa, kryminalistyka, psychologia, literatura,
sztuka, kinematografia,
telewizja. .. Pierwszy krok w ujawnianiu najskrytszych myśli w mózgu, bez
czynnego udziału badanego.
Wszelkie wizje, widziadła, halucynacje, marzenia, zmory — wszystko to mogło być
utrwalone, mogło się
stać widzialne! Nie wiem, czy wspominałam panu, że ojciec mój był wielbicielem
Freuda
i wyznawcą jego teorii snów. W tym świetle wynalazek jego nabierał specjalnego
znaczenia ... Kwestia
kolorów była stale jeszcze nie rozwiązana, ale ojciec i Larsen twierdzili, że i
to jest możliwe. Największą
trudność sprawiało utrwalenie procesów sennych na czymś, z czego można by
odtwarzać je dowolnie.
Wyniki z płytami przezroczystej masy pozwalały przypuszczać, że ta ostatnia
przeszkoda niebawem
zostanie pokonana.
— Byłam już wtajemniczona we wszystkie sekrety. Troje ludzi na świecie, dla
których sny nie były już
zagadką ani tajemnicą! Uprosiłam ojca, aby nie tylko na Olafie robił
doświadczenia, byłam przecież zdro-
wą, młodą dziewczyną. Początkowo ojciec nie chciał o tym słyszeć, ale wreszcie
się zgodził. Położyłam
się w fotelu i dostałam zastrzyk nasenny. Jak przez mgłę pamiętam orgię kolorów
tak jaskrawych, że
sprawiały mi nieznaną rozkosz ...
— Po przebudzeniu byłam bardzo słaba, miałam torsje. Ojciec znów wezwał lekarza,
który jednak
stwierdził, że serce i ogólny stan zdrowia jest zadowalający. Wtedy pokazał mi
fragmenty moich snów.
Było to dla mnie straszliwe przeżycie! Olaf po pija-nemu powiedział mi, że część
moich snów ojciec
ukrył, ponieważ były chorobliwie erotyczne. Larsen je oglądał... Śmiał się i
drwił ze mnie. Nie rozumiał, że
dając mu moje sny, daję stokroć więcej niż ciało. Dlaczego nie uszanował tego? A
może tylko kłamał? Nie
dowiedziałam się nigdy ... Ale dlaczego ze mnie szydził, skoro sam podobne
wrażenia odchorował? Ja
okazałam się odporniejsza ... O tyle, o ile ... Kilkakrotnie wykradałam małe
dawki narkotyku... Te półsny
pamiętam dobrze, przeżywałam w nich najcudowniejsze chwile w moim życiu. Ojciec
może się domyślał i
ukrył narkotyki, już nawet mnie nie usypiał.
— Znowu zamykali się po całych nocach i dniach. Przybyła mi nowa funkcja, tym
razem przyjemna.
Olaf przywiózł aż cztery psy, każdy z nich innej rasy. Żyły w wyśmienitej
zgodzie i bawiłam się z nimi
wspaniale. Eksperymentowali na nich, ale nigdy tego nie widziałam i do dziś nie
wiem, czy zwierzęta śnią.
Chyba tak ... Pewnego dnia ogrodnik powiedział, że psy komuś podarowano, ale
wiedziałam, że oni je za-
bili.
— Nocami, zamknięta w pokoju, marzyłam, aby zobaczyć sny Olafa. Widziałam siebie
samą, przewi-
jającą się w jego snach. W podnieceniu stawiałam się w najbardziej
niewiarygodnych sytuacjach. Dozna-
wałam wtedy rozdwojenia jaźni. Było to przyjemne, ale czasami aż wstrętne.
Przeżywałam na jawie nie
istniejące życie w snach innego człowieka, plastycznie uwidocznione na
wyimaginowanym ekranie. Z
czasem stało się to nałogiem. Męczyłam się ... Kiedyś przysłuchiwałam się
ożywionej rozmowie ojca z
Larsenem. Większość terminów była mi nieznana, lecz co do mnie dotarło, stało
się powodem nowej
choroby. Mówię: „choroby", inaczej tego nie można określić. Omawiali wówczas
pewną hipotezę. Zgadzali
się na możliwość istnienia pewnych snów — nazwali je
„snami przeznaczenia", które są tak utajone, że nie tylko żadna aparatura nie
jest w stanie ich zareje-
strować, ale nawet nie przenikają one do świadomości śniącego człowieka. To jak
gdyby sny podświado-
mości, sny o mających nastąpić wydarzeniach, sny „fatalistyczne". Mogą to też
być sny z okresu nie-
mowlęcego, wreszcie sny o śmierci z góry nam przeznaczonej, w określonym czasie
i miejscu. Czy to
możliwe? .. . Myśląc o tym, przeżyłam męczarnię, jakiej dotychczas nie znałam.
Nie pomagały proszki na-
senne. Każdej nocy gorączkowo wyobrażałam sobie moment mojej śmierci widoczny na
ekranie telewi-
zyjnym. Widziałam siebie zgrzybiałą staruszką umierającą na astmę, dusiłam się i
stopniowo umierałam
razem z moim konającym odbiciem ekranowym. Widziałam siebie popełniającą
samobójstwo, topiącą się,
wpadającą pod pociąg, mordowaną. Halucynacje te odczuwałam wprost fizycznie.
Później wyobrażałam
sobie śmierć Olafa. I ojca. To był koszmar, od którego nie mogłam uciec, czułam,
że zwariuję. Chodziłam
półprzytomna, unikałam ich.
— Którejś nocy, w gorączce, śniłam na jawie. Widziałam pożar naszej willi.
Paliło się laboratorium. Olaf
i ojciec walczyli z ogniem wśród płomieni i dymu. Zaczęłam krzyczeć. Przybiegł
do mnie wystraszony
ojciec, z pistoletem w ręku. Przeraziłam się jeszcze bardziej i zemdlałam...
Przez kilka tygodni nie
opuszczałam łóżka. Leczono mnie, obdarowywano drobiazgami i książkami... Byli
dla mnie tacy dobrzy!
Olaf zupełnie się zmienił, stał się delikatny, już mi nie dokuczał. Starałam się
wierzyć, że mnie naprawdę
kocha, i byłam szczęśliwa. Halucynacje i koszmary minęły, sypiałam dobrze.
— W tym czasie mieliśmy gości; z Anglii przyjechało dwóch panów do Olafa, aby na
miejscu załatwić z
nim jakieś sprawy związane z jego hodowlą lisów-
Wydali mi się bardzo niesympatyczni. Mieszkali w pokojach na parterze. Widocznie
sprawy nie przed-
stawiały się pomyślnie, bowiem Olaf był zdenerwowany i niezadowolony, co nie
przeszkadzało mu pić z
gośćmi. Ojciec bojkotował przybyłych i nie pokazywał się wcale. Przyzwyczajona
byłam do samotności i
obecność obcych ludzi w domu sprawiała mi przykrość.
— W dniu, na którym kończy się moja spowiedź, nie działo się nic nadzwyczajnego.
Przez cały dzień
me widziałam Olafa ani ojca zamkniętych jak zawsze w swoich laboratoriach.
Goście Larsena odjechali
dość nagle swoim samochodem, nie pożegnawszy się ze mną. Odetchnęłam.
Przygotowałam kolację i
nakryłam do stołu.
— W pewnym momencie usłyszałam dwa strzały rewolwerowe. Momentalnie zgasło
światło. Po
omacku szukałam drzwi do laboratorium, kiedy stanął w nich Olaf, zgarbiony,
trzymając się oburącz za
piersi. Ręce miał we krwi. Patrzyłam na niego śmiertelnie przerażona. Oparł się
o ścianę. Podbiegłam, by
go podtrzymać. Teraz dopiero zdałam sobie sprawę, że willa plonie ...
— Larsen krzyknął zmienionym głosem: — „Uciekaj, Marzeno..." — i wrócił do
palącego się pokoju.
Stojąc w drzwiach spostrzegłam ojca leżącego bez ruchu na podłodze. Rzuciłam się
w jego stronę, ale w
ostatniej chwili powstrzymał mnie Olaf i szamoczącą się, krzycząc, siłą wlókł z
powrotem. Krzyczał, żebym
uciekała. Dym krztusił i łzawił oczy, żar utrudniał oddychanie. Nie wiem, kiedy
znalazłam się w
przedpokoju. Ostatnie słowa Olafa były: — „Uciekaj, ja wracam po niego, uciekaj,
Marzena!''
Zewsząd buchał dławiący dym. Przeszedł mnie lodowaty dreszcz zgrozy: T O S E N !
!
Straciłam przytomność...
— Spodziewałem się — mówił po chwili lekarz — najgorszego. Proszę mi wierzyć, że
domyślałem się
częściowo przyczyn pani nieszczęścia, ale to, co usłyszałem, przeszło moje
oczekiwania. Wierzę pani,
wierzę każdemu słowu, chociaż genialność wynalazku i wszystkie pani udręki
równie dobrze zaliczyć by
można do urojeń lub czystej fantazji... Ogarnia mnie lęk, kiedy pomyślę, że
nauka i technika pozbawiają
człowieka niezależności. Jest coś brutalnego w wydzieraniu umysłowi ludzkiemu
jego najskrytszych
tajemnic. Potępiłbym ten wynalazek, gdyby zastosowanie go było jednostronne.
Ludzie nie zgodzą się na
wykradanie im snów i tym bardziej nie zgodzą się na próby odbierania ich myśli
wbrew ich woli... W
przyszłości więc udoskonalimy przyrządy, za pomocą których będziemy czytać myśli
ludzkie na odległość.
Do czego to doprowadzi? To jest potworne!
Czy zastanawiała się pani nad tym?
— Ileż razy rozmawiałam o tym z Olafem! Godzinami snuliśmy fantastyczne wizje,
wręcz absurdalne.
Niekiedy zaśmiewaliśmy się jak dzieci. Czy wyobraża pan sobie w roku
dwutysięcznym trójkąt małżeński
plus teściowa, gdzie wszyscy nawzajem czytają swoje myśli i podglądają cudze
sny? Jestem przekonana,
że w naszej cywilizowanej społeczności instytucja małżeńska musiałaby upaść.
Spowodowałoby to
rozkład społeczeństwa . ..
— Czy wyobraża sobie pani międzynarodową konferencję mężów stanu wielkich
mocarstw?
— Nie — zaśmiała się Marzena.
— Ale mówmy poważnie. Może zniszczenie wynalazku miało jakiś głębszy sens? I
może śmierć pani
bliskich stała się ofiarą, jak gdyby okupem za uchronienie ludzkości przed
katastrofą?
— To brzmi patetycznie i nierozsądnie.
— Dlaczego?
— Mówi pan o katastrofie. O jakiej?
— Wspominałem, że ludzie nie zgodzą się ...
— Ojciec chciał oddać opatentowany wynalazek na usługi lecznictwa i nauki. Nie
myślał nigdy o korzy-
ściach własnych. Nigdy, nigdy.
— A Larsen? — zapytał lekarz.
— Larsen? Rozmawiał ze mną często w sposób, który mi się nie podobał. Był młody,
marzył o karierze i
oto nadarzała się sposobność ...
— Czy od początku Larsen był tak ambitny?
— Nie ... — Marzena zawahała się. — Nie, na początku Olaf był skromny, posłuszny
ojcu, bał się jego
gniewu ...
— Kiedy nastąpiła zmiana?
— Czy ja wiem... z upływem czasu stali się równowartościowymi partnerami. Co
więcej, Olaf, ilekroć był
bardziej pijany, tłumaczył mi, że klucz do wynalazku jest jego i że on łoży na
wszystko pieniądze. Mówił o
jakichś tablicach i wzorach, był jedynym człowiekiem na świecie, który je znał.
— Czy Larsen chciał być samodzielny?
— Tak, wyraźnie dawało się to zauważyć po jego powrocie z Anglii. Zachwycał się
Lingtonem, podobnie
jak kiedyś moim ojcem.
— Wobec tego jak wyobrażał sobie Larsen samodzielność?
— Nie wiem . .. nie zastanawiałam się nad tym.. .
— Czy przyjazd jego znajomych nie miał z tym coś wspólnego?
— Nie sądzę. To były sprawy finansowe.
— Właśnie, czy tylko finansowe.
— Nie wiem... Olaf nic nie mówił .. . Nigdy już nie dowiem się, co zaistniało
pomiędzy moim biednym
ojcem a Olafem. Nie mogę wprost uwierzyć, że
ojciec strzelał... Nie. To niedorzeczne. Musiał się zdarzyć jakiś nieszczęśliwy
wypadek i Olaf sam się
zranił albo....
— Albo co?
— Albo ktoś inny ...
— Nie, nie sądzę ...
Lekarz nie chciał dłużej męczyć Marzeny. Sam zresztą rozumiał, że tajemnica
tragedii pozostanie
niewyjaśniona. Choroba Marzeny wydała się teraz znacznie mniej niebezpieczna,
niż sądził. Nawroty
depresji, lęków i myśli samobójczych były objawem zrozumiałym po jej
przeżyciach. Dla młodej i wrażliwej
dziewczyny pobyt i wydarzenia w willi, doświadczenia i narkotyki, atmosfera
tajemniczości i podniecenia,
wreszcie tragedia i śmierć tych ludzi — musiały być wstrząsem powodującym obecne
zaburzenia.
Wyjawienie całej prawdy na pewno wpłynie na Marzenę uspokajająco. Jeśli
zainteresuje się pracą, nauką,
jeśli spróbuje żyć normalnie, bawić się — z całą pewnością wróci do równowagi.
Zakocha się i wyjdzie za
mąż . . .
Lekarz postanowił poradzić Brenkom, by zatrzymali dziewczynę u siebie i ułatwili
jej studia. On sam
będzie często Marzenę odwiedzać. Myśl o tym sprawiała mu przyjemność.
Wyjeżdżając przyrzekł Ma-
rzenie zachować w tajemnicy wszystko, co od niej usłyszał.
Serdecznie żegnała go rodzina Brenków.
— Do widzenia, panie doktorze! — wołała za odchodzącym Marzena.
— Do widzenia!
Przeczucie mówiło mu, że na tym nie kończy się jego przypadkowa rola w historii
wynalazku Larsena i
Brenka.
Nie pomylił się ...
II
W KLINICE neurologicznej lekarz przygotowywał
się do obchodu; czekając na siostrę oddziałową przeglądał poranną gazetę. W
pewnym momencie wzrok
jego zatrzymał się na pierwszej stronie. Czytał, nie wierząc oczom:
SENSACYJNY WYNALAZEK
Jak podaje Brytyjska Agencja Prasowa, sławny fizyk-neurolog, profesor dr M.
Lington, dokonał
rewelacyjnego wynalazku. Skonstruował on maszynę, za pomocą której można
wyświetlać sny ludzkie.
Prof. M. Lington oświadczył dziennikarzom, że zamierza urządzić publiczny
eksperyment w Akademii
Medycznej w Londynie. Wiadomość wzbudziła zrozumiale zainteresowanie całego
świata naukowego i
wywołała wielkie poruszenie opinii publicznej.
Lekarz przeczytał notatkę jeszcze kilkakrotnie... Wszystko, co usłyszał od
Marzeny, pomimo że jej
ufał, niekiedy wydawało mu się po prostu mrzonką. Z chwilą przeczytania notatki
każde słowo opowieści
Marzeny odżyło z całą wyrazistością.
Nie zauważył nawet wejścia siostry. Był roztargniony i nie mógł się doczekać
południa. W domu
przebrał się szybko i pojechał na dworzec. Postanowił niezwłocznie porozumieć
się z Marzeną.
Brenków nie zastał, Marzena była sama. Zdziwiła się. Bez słowa podał gazetę i
uważnie obserwował jej
twarz.
— To niemożliwe... — wyszeptała. — Profesor Lington, ten, do którego jeździł mój
ojciec? ... Czy pan w
to wierzy, doktorze?
— Naturalnie! Sprawa jest już głośna. Przyjechałem, aby usłyszeć, co pani o tym
sądzi. Nie pozwoli
pani przecież, żeby ktoś bezkarnie podszywał się pod wynalazek pani ojca! To
jest kradzież ... to jest...
— Skąd pan wie, że kradzież?
— Nic nie wiem, ale jest przecież niemożliwością, aby dwoje ludzi równocześnie
pracowało nad jed-
nym, tak niezwykłym wynalazkiem!
— Ja też nie wierzę, że ojciec zdradził się przed profesorem Lingtonem.
Wykluczone! Znałam dobrze
powściągliwość i przesadną ostrożność ojca. Nawet przede mną miał tajemnice.
— Larsen mógł zdradzić w czasie pobytu w Anglii. Mógł to zrobić po pijanemu,
albo za sporą sumę ...
— Doktorze, posądzanie Olafa o zdradę jest krzywdzące! Plany wynalazku nie były
błahostką, którą
można wyjawić po pijanemu. Nie, pieniądze nie mogły wchodzić w grę. Olaf był
bardzo zamożnym
człowiekiem.
— Fakt pozostaje faktem. Wynalazek ogłosił kto inny i, pomijając już prawo
pierwszeństwa i sławy,
czerpać będzie z tego ogromne korzyści materialne. Musi pani coś postanowić i to
natychmiast!
— Ale co, na litość Boska!
— Jest pani jedyną żyjącą istotą, która wiedziała i widziała działanie
aparatury, co więcej, poddawała
się doświadczeniom. Mam ustaloną opinię w kołach lekarskich i mogę w każdej
chwili wydać pani świa-
dectwo zdrowia i poczytalności. Ale to wszystko mało.
Rozmawiali przez cały wieczór, aż do powrotu Brenków, mile zaskoczonych
odwiedzinami lekarza.
Obawiając się dyskusji i pytań, denerwujących z pewnością Marzenę, lekarz
udawał, że przyjechał, by
sprawdzić samopoczucie Marzeny. Wyjeżdżając, umówił się z nią na przyszły
tydzień.
Ogrodnik i zarazem stróż willi Brenka mieszkał nadal w małym domku, który nie
spalił się wraz z willą
mimo bliskiego sąsiedztwa.
Lekarz rozumiał, że jedyna droga, dająca jakieś szansę rozwiązania ponurej
zagadki — prowadzi przez
osobę ogrodnika.
Ogrodnik przyjął go nieufnie. Lekarz przedstawił się jako rzecznik sądowy i
zarazem pełnomocnik ro-
dziny Brenków do spraw spadkowych. Legitymacja lekarska oraz spory plik różnych
dokumentów wy-
wołały na ogrodniku pożądane wrażenie.
— W tym miesiącu — mówił lekarz — odbędzie się rewizja sprawy sądowej Brenków.
Będzie pan
świadkiem w procesie sądowym o odszkodowanie, przesłucha pana policja śledcza.
Nie, niech się pan nie
boi — uspokajał go. — Wszyscy byliśmy już badani, z policją nie mam nic
wspólnego. Moim zadaniem,
jako lekarza, jest zbadanie pana w klinice. Będzie pan poddany pewnym drobnym
zabiegom, na
podstawie których wydam orzeczenie o pańskiej poczytalności i odpowiedzialności.
Czysta formalność.
Ogrodnik, czujny i niespokojny, spojrzał na lekarza z lękiem w oczach.
— Ja... ja nic nie wiem... Wyniosłem omdlałą panienkę z ognia, mówiłem to już
raz policjantowi, jak tu
byli zaraz z rana, po pożarze. Ja nijakich badań nie chcę . .. panienka może
zaświadczyć ...
— Ależ nie o to chodzi — mówił łagodnie lekarz. — Po prostu będzie pan
świadkiem, lecz uprzednio
muszę pana zbadać. Koszty podróży będą zwrócone, nie martwcie się. I w ogóle nie
byłoby tego
wszystkiego, gdyby nie policja. Ktoś musiał chyba oskarżyć was o kradzież, ale
to się wyjaśni.
— Przysięgam na grób mojej żony — mówił gorączkowo ogrodnik — że żadnej
kradzieży nie było!
Ratowałem co się dało. Wyniosłem to srebro ze stoło
wego, bo i tak by się zmarnowało, ale to nie kradzież, gdzie ja bym mógł... Tyle
lat u świętej pamięci pana
profesora jestem, panienkę to jeszcze na rękach nosiłem. Ja panu to srebro mogę
dać, nic mi z niego, i tę
skrzyneczkę z gabinetu. Byłbym uratował więcej rzeczy pana profesora, ale wtedy
buchnął taki ogień, że
mało życia nie straciłem. No i biegłem do panienki, bom ją w ogrodzie zostawił .
..
— Ja panu to dam i nie chcę nijakiego sądu, ja sumienie mam czyste, w kościele
mogę przysięgać!
Chory jestem i stary i już umrę niedługo, ja żadnych sądów nie chcę, ja pana
doktora bardzo proszę, żeby
nic nie robić, panienka za mnie zaświadczy ... Stary jestem i chory .. .
W pół godziny później lekarz oglądał skórzaną kasetę wielkości podróżnego
neseseru. Zamek był roz-
bity. W środku znajdowały się opakowane w cynfolię płaskie bębny, na które
nawinięta była wąska taśma.
Lekarz, zadowolony z podstępu, kazał ogrodnikowi podpisać oświadczenie, że o
niczym nie wie
odnośnie pretensji spadkowych brata profesora i że stan zdrowia nie pozwala mu
na przyjazd na
rozprawę sądową. Zapewnił wciąż jeszcze wystraszonego ogrodnika, że na tym
sprawa się kończy, i żeby
o srebrze na razie zapomniał, ponieważ zwróci je w swoim czasie pani Marzenie.
Był przekonany, że ogrodnik ukradł jeszcze inne rzeczy, lecz odzyskanie ich
zabrałoby zbyt wiele czasu
i w ogóle mogłoby zaszkodzić jego dotychczasowym planom. Zresztą rezultat był
nieoczekiwany,
przeczucie mówiło mu, że kasetka zawiera klucz do zagadki, która stawała się
coraz bardziej fascynująca.
Bez zdziwienia przyjął okrzyk pobladłej Marzeny:
— To są sny!
— Pani Marzeno, jedziemy do Anglii! — oświad-
czył stanowczo i serdecznie uścisnął oszołomioną dziewczynę.
Wyjazd nastąpił po trzech tygodniach. Doktor Schönberg, aczkolwiek nie znał
przyczyn nagłego
wyjazdu swego asystenta, wręczył mu list polecający do dobrego znajomego, dra
Wilsona, wiedząc, że
syn jego, Charles, jest wybitnym adwokatem, mogącym wiele pomóc w
skomplikowanych sprawach
finansowych, o których wspomniał mu lekarz. Natomiast stary Brenk, pomimo
sprzeciwów lekarza, zmusił
go do przyjęcia znacznej sumy pieniędzy przeznaczonych na podróż Marzeny.
W długiej rozmowie z Bronkami lekarz częściowo wyjawił im powody wyjazdu.
Wspomniał, że celem tej
podróży jest odzyskanie sporego majątku, który profesor pozostawił do dyspozycji
Lingtona na cele
doświadczalne.
Z samolotu Linii Holenderskich obserwowali zbliżającą się szarą plamę Londynu.
Po raz pierwszy od
czasu wojny lekarz spoglądał na rozległe miasto, błyszczące w słońcu wstęgą
Tamizy, liczne baseny do-
ków, maszty dźwigów i ciemne bloki magazynów.
Myśląc o doktorze Lingtonie lekarz widział w nim przywódcę sprytnej i potężnej
szajki, która w jakiś
sposób zdołała zmylić czujność profesora Brenka. Domyślał się też, że pożar
willi był celowo wywołany.
Marzenę napełniała lękiem myśl o publicznym ujawnieniu jej snów, których sama
nie znała, a które
ojciec przed nią zataił. Po raz drugi w życiu bała się własnych snów: poprzednio
widząc niektóre z nich —
i teraz, wobec ewentualnej konieczności wyświetle-nia ich. Nie rozmawiała o tym
z lekarzem i nie przy-
znawała mu się do swoich obaw. które, ku jej prze-
rażeniu, wywoływały podobne uczucia do tych sprzed roku, kiedy tak bardzo
cierpiała i pragnęła śmierci.
Polubiła lekarza i wdzięczna mu była za jego troskliwość, opiekę i poświęcenie
dla osobistych jej spraw.
Marzena niejednokrotnie myślała o nim i przeczucie mówiło jej, że lekarz
interesuje się nią nie tylko jako
pacjentką i krewną Brenków. W jego spojrzeniu wyczytywała więcej niż mówił on
sam. Ale jeszcze wciąż
kochała Larsena i nie byłaby zdolna do odwzajemnienia uczuć lekarza. Pragnęła
zachować swą miłość do
Olafa i pielęgnować ją, gdyż przyszła do niej, do młodej i przecież osamotnionej
dziewczyny ... I za to, że
była ona pierwszą w jej życiu.
Już na drugi dzień po przybyciu na miejsce lekarz porozumiał się telefonicznie z
profesorem Wilsonem,
który zaprosił go wraz z Marzeną do siebie. W spotkaniu miał uczestniczyć jego
syn, Charles, specjalista
medycyny sądowej.
Rozmowa u Wilsona toczyła się wokół profesora Schönberga, którego list sprawił
Wilsonów! nieukry-
waną przyjemność. Zaprzyjaźnieni od wielu lat, spotykali się od czasu do czasu
na międzynarodowych
kongresach lekarskich.
Po herbacie Charles zaprosił Marzenę i lekarza do swojej kancelarii. Na kominku
płonęły kłody drewna.
Charles uważnie przysłuchiwał się historii Brenka, Larsena i Marzeny, historii
wynalazku i pożaru. W
momencie kiedy lekarz opowiadał o odzyskaniu od naiwnego ogrodnika taśm
nagranych snów, Char-les
nie mógł opanować podniecenia:
— Czy zdajecie sobie państwo sprawę z doniosłości posiadania takiego skarbu? To
niesłychane! Czy
taśmy macie ze sobą?
— Tak, zostały złożone w depozycie bankowym.
— Czy Lington wie coś o waszych zamiarach?
— Nie.
— A czy wie o waszym przyjeździe?
— Nie.
Charles zamyślił się. Po chwili powiedział:
— Od czasu ogłoszenia wynalazku, na skutek olbrzymiego rozgłosu Lington stał się
postacią mityczną.
Ukazało się setki artykułów rozpraw i felietonów, radio i telewizja szaleją od
tygodni, nadając odczyty i
słuchowiska na temat wynalazku. O samym Lingtonie krążą najfantastyczniejsze
pogłoski. Największe
koncerny filmowe i wydawnictwa walczą o prawo wyzyskania jego pamiętników i
przebiegu doświadczeń.
Czy macie jakiś konkretny sposób skomunikowania się z nim osobiście?
— Chwilowo nie .. .
— Spośród tysięcy dziennikarzy i fotoreporterów polujących na Lingtona jeszcze
żaden go nie widział.
— Wierzę w moje szczęście — powiedział lekarz uśmiechając się do Marzeny.
— Szczęście niewiele pomoże. Przypadek nie może odgrywać tu żadnej roli. Sprawa
jest nazbyt
poważna. Charles ciągnął z coraz większym, zapałem:
— To piekielnie trudna, ale pasjonująca sprawa. Lington jest obecnie tak sławny,
że zarzuty odnośnie
przywłaszczenia sobie wynalazku mogą ośmieszyć tylko oskarżających. Przypominam
sobie reakcję pra-
sy na zarzuty jakiegoś dziennikarza, że Mount Eve-rest nie został zdobyty, a
zdjęcia ze szczytu są sfał-
szowane. Może nie jest to najwłaściwsze porównanie, ale pewna analogia istnieje.
Charles przyjaźnie spojrzał na Marzenę i uśmiechnął się.
— Nie mógł pan szczęśliwiej trafić. Jeden z asystentów Lingtona to mój dobry
znajomy, zresztą jego
krewny i były uczeń mojego ojca, Reginald Butler. Skontaktowanie się z nim nie
sprawi mi trudności i
jestem przekonany, że udzieli on pomocy, o którą poproszę. Moim zdaniem
najważniejsze jest, czy w wy-
padku, kiedy zaistnieje potrzeba, będzie można wyświetlić wasze taśmy. Czy
Lington ma taki aparat?
Może jego wynalazek oparty jest na innej konstrukcji. Na to pytanie odpowiedzieć
może Reginald. Wów-
czas wy