Moore Christopher - Brudna robota

Szczegóły
Tytuł Moore Christopher - Brudna robota
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Moore Christopher - Brudna robota PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Moore Christopher - Brudna robota PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Moore Christopher - Brudna robota - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 ORAZ Brudna Robota Strona 3 Ksiazke dedykuje Patricii Moss, ktora rownie hojnie dzielila sie swoja smiercia, jak swoim zyciem. CZESC PIERWSZA SMUTNY BIZNES Zycia, co go szukasz, nigdy nie znajdziesz. Kiedy bogowie tworzyli czlowieka, Zycie zachowali we wlasnym reku. Napelniaj zoladek. Dniem i noca obys wciaz byl wesol. Patrz, jak dziecie twej reki sie trzyma. Kobieca sprawe czyn z chetna niewiasta. Tylko takie sa sprawy czlowieka. Epos o Gilgameszu 1. NIE MOGLEM STANAC I CZEKAC NA SMIERC – ONA SAMA MNIE PODWIOZLA Charlie Asher chodzil po ziemi tak, jak mrowka porusza sie po powierzchni wody – jakby najmniejszy krok mogl sprawic, ze znajdzie sie pod powierzchnia i wciagna go glebiny. Obdarzony wyobraznia samca beta, przez znaczna czesc zycia spogladal w przyszlosc w poszukiwaniu wszelkich sposobow, w jakie swiat spiskowal, by go zabic. Jego, jego zone Rachel, a teraz takze nowo narodzona Sophie. Ale pomimo calej jego ostroznosci, calej paranoi, nieustannej zgryzoty od chwili, gdy Rachel wysikala niebieski pasek na tescie ciazowym, az do momentu, gdy ja wwozono na wozku do szpitala St. Francis Memorial, smierc i tak sie podkradala. –Nie oddycha – powiedzial Charlie. –Oddycha jak trzeba – odparla Rachel, klepiac noworodka po plecach. – Chcesz ja potrzymac? Tego dnia Charlie trzymal juz malenka Sophie przez kilka sekund, po czym szybko oddal ja poloznej, nalegajac, by ktos bardziej wykwalifikowany policzyl malej palce u rak nog. Sam robil to dwa razy i za kazdym wychodzilo mu dwadziescia jeden. –Zachowuja sie, jakby wszystko bylo w porzadku. Ze niby dzieciak ma dziesiec palcow u rak, dziesiec u nog wszystko bedzie dobrze. A jesli sa jakies dodatkowe? No? Nadprogramowe palce? A jesli ma ogon? (Charlie byl pewien, ze na ultrasonogramie z szostego miesiaca ciazy dostrzegl ogon. Pepowina, akurat! Zachowal kopie wydruku). –Nie ma ogona, panie Asher – zapewnila polozna. A palcow jest dziesiec plus dziesiec, sprawdzilismy. Moze lepiej pojdzie pan do domu i odpocznie. –I tak ja kocham, nawet z tym dodatkowym palcem. Strona 4 –Jest najzupelniej normalna. –U reki albo u nogi. –Naprawde wiemy, co robimy, prosze pana. To sliczna zdrowa dziewczynka. –Albo z ogonem. Polozna westchnela. Byla niska, tega i miala na prawej lydce wytatuowanego smoka, widocznego przez biale, pielegniarskie ponczochy. Przez cztery godziny dziennie masowala wczesniaki rekami wsunietymi w otwory inkubatora Lucite, jakby trzymala w nich radioaktywna iskre. Mowila do nich, chwalila, opowiadala, jakie sa niezwykle, i czula bicie serduszek w klatkach piersiowych nie wiekszych niz zwinieta para sportowych skarpet. Plakala nad kazdym, wierzac, ze lzy i dotyk przeleja troche jej wlasnego zycia w te cialka. Mogla sobie na to pozwolic. Byla polozna od dwudziestu lat i nigdy nawet nie podniosla glosu na swiezo upieczonego ojca. –Nie ma zadnego cholernego ogona, durniu! Patrz! – Zsunela kocyk i wycelowala w Charliego pupe Sophie, jakby mala mogla puscic serie smiercionosnych kupek, jakiej prostoduszny samiec beta nigdy nie widzial. Charlie odskoczyl – byl szczuplym i zwinnym trzydziestolatkiem – a potem, zrozumiawszy, ze dziecko nie jest nabite, wygladzil klapy tweedowej marynarki w gescie swietego oburzenia. –Mogliscie usunac jej ogon na porodowce, a my o niczym nie wiemy. – Faktycznie mogl nie wiedziec. Zostal poproszony o wyjscie z porodowki, najpierw przez ginekologa, a w koncu przez Rachel. ("On albo ja" – powiedziala. "Jedno z nas musi wyjsc"). W sali Charlie powiedzial do Rachel: – Jesli odcieli jej ogon, powinnismy go zabrac. Bedzie chciala go zachowac, kiedy dorosnie. –Sophie, twoj tatus wcale nie jest wariatem. Po prostu nie spal od paru dni. –Patrzy na mnie – stwierdzil Charlie. – Patrzy na mnie tak, jakbym przeputal pieniadze na jej studia na wyscigach i teraz bedzie musiala sie puszczac, zeby dostac MBA. Rachel wziela go za reke. –Skarbie, watpie, zeby juz umiala skupic wzrok, a poza tym jest troche za mloda, zeby sie martwic, czy bedzie sie puszczac dla MFA. –MBA – poprawil. – W dzisiejszych czasach bardzo wczesnie zaczynaja. Zanim sie polapie, ktoredy na wyscigi, moze byc juz dostatecznie duza. Boze, twoi rodzice mnie znienawidza. –To nie nowina. Strona 5 –Ale mieliby nowe powody. Zrobilem szikse z ich wnuczki. –To nie szikse. Juz to omawialismy. Jako moja corka jest Zydowka, tak jak ja. Charlie przyklakl przy lozku na jedno kolano i ujal w palce malenka dlon Sophie. –Tata przeprasza, ze zrobil z ciebie szikse. – Opuscil glowe, zanurzajac twarz w miejscu, gdzie dziecko dotykalo boku Rachel. Rachel przejechala mu paznokciem po wlosach, rysujac ostry zakret na jego waskim czole. –Musisz isc do domu i sie przespac. Charlie mruknal cos w przescieradlo. Kiedy podniosl wzrok, mial w oczach lzy. –Wydaje sie ciepla. –Bo jest ciepla. Powinna taka byc. Jest ssakiem. To ma zwiazek z karmieniem piersia. Dlaczego placzesz? –Jestescie takie piekne. – Zaczal ukladac ciemne wlosy Rachel na poduszce. Nasunal dlugi kosmyk na glowe Sophie, stylizujac go na niemowleca peruke. – Nic by sie nie stalo, gdyby nie wyrosly jej wlosy. Pamietasz, ta gniewna irlandzka piosenkarka. W ogole nie miala wlosow, a wygladala atrakcyjnie. Gdybysmy mieli jej ogon, moglibysmy przeszczepic cebulki. –Charlie! Idz do domu! –Twoi rodzice beda mnie obwiniac. Ich wnuczka, lysa szikse, ktora sie puszcza dla dyplomu z biznesu… To wszystko bedzie moja wina. Rachel wziela z koldry brzeczyk i uniosla go, jakby przyczepiono don bombe. –Charlie, jesli nie pojdziesz do domu i sie nie przespisz, przysiegam, ze wezwe pielegniarke i kaze cie wyrzucic. Przyjela surowy ton, ale sie usmiechala. Zawsze lubil patrzec na jej usmiech. Wygladal jak aprobata i przyzwolenie. Przyzwolenie, by byl Charliem Asherem. –Dobra, pojde. – Wyciagnal reke, by dotknac jej czola. – Masz goraczke? Wygladasz na zmeczona. –Wlasnie urodzilam dziecko, osle! –Po prostu sie o ciebie troszcze. – Nie byl oslem. Obwiniala go o ogon Sophie i dlatego nazwala go oslem, a nie durniem, jak wszyscy inni. –Skarbie, idz. Juz. Zebym mogla odpoczac. Strona 6 Uklepal jej poduszki, sprawdzil, czy w dzbanku jest woda, poprawil koldre, pocalowal ja w czolo, pocalowal dziecko w glowke, uklepal dziecko, a potem zaczal inaczej ukladac kwiaty, ktore przeslala jego matka. Umiescil duza lilie z przodu… –Charlie! –Juz ide. Jezu. – Ostatni raz omiotl sale wzrokiem, po czym cofnal sie w strone drzwi. –Przyniesc ci cos z domu? –Dam sobie rade. Mysle, ze w zestawie, ktory mi spakowales, niczego nie brakuje. Wlasciwie niewykluczone, ze gasnica do niczego mi sie nie przyda. –Lepiej ja miec i nie potrzebowac, niz potrzebowac i… –Idz! Odpocznij, lekarz zbada Sophie, a rano zabierzemy ja do domu. –To chyba bardzo szybko. –Standardowa procedura. –Mam przyniesc wiecej gazu do kuchenki turystycznej? –Postaramy sie, zeby wystarczylo. – Ale… Rachel uniosla brzeczyk, jakby chciala powiedziec, ze niespelnienie jej zadan bedzie mialo oplakane skutki. –Kocham cie – powiedziala. –Ja tez – odparl Charlie. – Kocham was obie. –Pa, tatusiu. – Rachel pomachala mu malenka raczka Sophie. Charliego scisnelo w gardle. Nikt wczesniej nie nazwal go tatusiem, nawet kukielka. (Raz zapytal Rachel podczas seksu: "Kto jest twoim tatusiem?". Na co odparla: "Saul Goldstein", czyniac go na tydzien impotentem i przywolujac najrozniejsze sprawy, o ktorych wolal nie myslec). Wycofal sie z pomieszczenia, zamknal drzwi, a nastepnie przeszedl przez korytarz i minal recepcje, w ktorej polozna z wytatuowanym wezem usmiechnela sie, patrzac na niego z ukosa. Charlie jezdzil szescioletnim minivanem, ktorego odziedziczyl po ojcu razem ze sklepem z uzywanymi rzeczami i budynkiem, w ktorym ow sklep sie znajdowal. W samochodzie zawsze unosil sie lekki zapaszek kurzu, kulek na mole i potu, pomimo istnego lasu zapachowych choinek, ktore Charlie wieszal na kazdym haczyku, klamce i innych wystajacych elementach. Otworzyl drzwi auta i oblala go niemila won towarow ze sklepu. Zanim wlozyl kluczyk do Strona 7 stacyjki, zauwazyl na siedzeniu pasazera plyte CD z piosenkami Sarah McLachlan. Rachel bedzie za nia tesknic. To jej ulubiona plyta i przeciez zwykle nie mogla sie bez niej obyc. Charlie zlapal plyte, zamknal samochod i ruszyl z powrotem do sali zony. Ku jego uldze, polozna zniknela z recepcji i nie musial znosic jej lodowatego, oskarzycielskiego wzroku – potrafil go sobie wyobrazic. W myslach przygotowal sobie wczesniej krotka mowe o tym, ze dobry maz i ojciec powinien przewidywac potrzeby i zachcianki zony, co obejmowalo przynoszenie jej muzyki. Mogl jeszcze wykorzystac te mowe przy wyjsciu, gdyby polozna jednak poslala mu lodowate spojrzenie. Otworzyl drzwi do sali Rachel – powoli, by jej nie przestraszyc – spodziewajac sie ujrzec jej usmiech, cieply, lecz pelen dezaprobaty. Zobaczyl jednak, ze Rachel spi, a obok jej lozka stoi bardzo wysoki czarnoskory mezczyzna, odziany w mietowa zielen. –Co pan tu robi? Mezczyzna w zieleni odwrocil sie zaskoczony. –Widzisz mnie? – "Wskazal swoj krawat czekoladowej barwy i Charliemu na ulamek sekundy przypomnialy sie cienkie, mietowe czekoladki, jakie w niektorych hotelach zostawiaja gosciowi na poduszce. –Jasne, ze widze. Co pan tu robi? Charlie podszedl do lozka Rachel, wciskajac sie miedzy nieznajomego a swoja rodzine. Wysoki czarnoskory mezczyzna najwyrazniej fascynowal mala Sophie. –Niedobrze – powiedzial Groszkowy. –Pomylil pan sale – oznajmil Charlie. – Prosze wyjsc. – Poklepal dlon Rachel. –Bardzo, bardzo niedobrze. –Prosze pana, moja zona spi, a pan pomylil sale. Teraz prosze wyjsc, zanim… –Ona nie spi – odparl Groszkowy. Mowil cicho, z lekkim poludniowym akcentem. – Przykro mi. Charlie odwrocil sie, by popatrzec na Rachel, spodziewajac sie, ze ujrzy jej usmiech i uslyszy, ze ma sie uspokoic. Miala jednak zamkniete oczy, a jej glowa zsunela sie z poduszki. –Kochanie? – Wypuscil plyte z reki i delikatnie potrzasnal zona. – Kochanie? Mala Sophie zaczela plakac. Charlie dotknal czola Rachel, po czym zlapal ja za ramiona i znowu potrzasnal. –Kochanie, obudz sie. Rachel. – Przylozyl ucho do jej serca i nic nie uslyszal. – Siostro! Strona 8 Potykajac sie o lozko, rzucil sie po brzeczyk, ktory wysunal sie z dloni Rachel i lezal na poscieli. –Siostro! – Wcisnal przelacznik i odwrocil sie do mezczyzny w mietowej zieleni. – Co sie stalo…? Groszkowy zniknal. Charlie wybiegl na korytarz, ale nikogo na nim nie bylo. –Siostro! Po dwudziestu sekundach zjawila sie polozna z wytatuowanym wezem, a po kolejnych trzydziestu zespol reanimacyjny ze sprzetem. Nic nie mogli zrobic. 2. CIENKIE OSTRZE Wraz z nowym zalem pojawia sie cienkie ostrze, ktore odcina nerwy, odlacza rzeczywistosc i niesie ze soba milosierdzie. Dopiero z czasem, gdy sie stepi, zaczyna sie prawdziwy bol. A zatem Charlie ledwo zdawal sobie sprawe z wlasnych wrzaskow w szpitalnej sali Rachel, bedac pod wplywem srodkow uspokajajacych i warstewki elektrycznej histerii, otaczajacej wszystko, co robil tego pierwszego dnia. Pozniej przypominalo to wspomnienia lunatyka, sceny filmowane z oczodolu zombie, gdy jako zywy trup brnal przez wyjasnienia, oskarzenia, przygotowania i ceremonie. –Nazywamy to zawalem mozgu – wyjasnil lekarz. – Podczas porodu, w nogach lub miednicy tworzy sie skrzep, ktory nastepnie trafia do mozgu i odcina doplyw krwi. To rzadkie, ale sie zdarza. Nic nie moglismy zrobic. Nawet gdyby zespol reanimacyjny ja uratowal, mialaby powaznie uszkodzony mozg. Nie cierpiala. Zapewne czula sie tylko senna i omdlala. Charlie szeptal, by powstrzymac sie od krzyku. –Facet w zieleni! Cos jej zrobil. Podal jej jakis zastrzyk. Byl tam i wiedzial, ze ona umiera. Widzialem go, kiedy przyszedlem do niej z plyta. Pokazali mu nagranie ze szpitalnych kamer – polozna, lekarz, wladze szpitala, prawnicy – wszyscy ogladali czarno-biale obrazy, na ktorych bylo widac jego wyjscie z sali, potem pusty korytarz, a potem jego powrot. Nie bylo tam wysokiego czarnego mezczyzny, odzianego w mietowa zielen. Nie znalezli nawet tego CD. "Brak snu" – mowili. Halucynacje wywolane przemeczeniem. Szok. Podali mu proszki nasenne, proszki na niepokoj, proszki na depresje, po czym odeslali do domu z nowo narodzona corka. Strona 9 Starsza siostra Charliego, Jane, trzymala mala Sophie, gdy rozmawiali nad cialem Rachel i chowali ja nastepnego dnia. Nie pamietal wybierania trumny i ustalania szczegolow. Przypominalo to raczej sen somnambulika: jej krewni w czerni, ktorzy chodzili w te i z powrotem, niczym krazace wokol widma, i wyglaszali nie pasujace do sytuacji, banalne kondolencje: "Tak nam przykro. Byla taka mloda. Jesli mozemy cos zrobic…". Potem rodzice Rachel przytulili go, a ich glowy zetknely sie na podobienstwo wierzcholka trojnogu. Na posadzce w przedsionku domu pogrzebowego zalsnily ich lzy. Za kazdym razem, gdy starszy mezczyzna zanosil sie szlochem, serce Charliego pekalo na nowo. Saul ujal jego twarz w dlonie i powiedzial: –Nie umiesz sobie tego wyobrazic, bo ja nie umiem. Ale Charlie umial to sobie wyobrazic, byl bowiem samcem beta i wyobraznia stanowila jego przeklenstwo. Umial to sobie wyobrazic, bo stracil Rachel, a teraz mial corke, te malenka, obca istote spiaca w ramionach jego siostry. Umial sobie wyobrazic, jak jego zone zabiera mezczyzna w mietowej zieleni. Charlie spojrzal na lzy na posadzce i stwierdzil: –To dlatego w wiekszosci domow pogrzebowych maja dywany. Ktos moglby sie posliznac. –Biedaczek – powiedziala matka Rachel. – Spedzimy z toba szywe, ma sie rozumiec. Charlie przeszedl przez pomieszczenie, kierujac sie do swojej siostry Jane, ktora byla ubrana w meski, dwurzedowy grafitowy garnitur w prazki. Garnitur, w zestawieniu z fryzura w stylu gwiazdy pop z lat osiemdziesiatych i niemowleciem w rozowym kocyku, ktore trzymala, sprawial, ze wydawala sie nie tyle meska, ile zagubiona. Charlie pomyslal, ze ubranie lezy na niej lepiej niz na nim, ale i tak powinna byla zapytac go o pozwolenie. –Nie moge tego zrobic – powiedzial. Opadl w przod, az cypel przerzedzonych, ciemnych wlosow dotknal jej nasmarowanej zelem, platynowej grzywy. Taka pozycja, z pochylonym czolem, wydawala sie najlepsza do wspolnego przezywania zalu. Zupelnie jakby po pijanemu stal nad pisuarem i opadal w przod, az jego glowa uderzy w sciane. Rozpacz. –Niezle ci idzie – powiedziala Jane. – Nikt nie jest dobry w takich sprawach. –Co to jest szywa, do cholery? –Zdaje sie, ze taki hinduski bog z mnostwem rak. –Niemozliwe. Goldsteinowie chca to ze mna spedzic. –Rachel nic ci nie mowila o zydowskich zwyczajach? Strona 10 –Nie sluchalem. Myslalem, ze mamy czas. Jane podparla malenka Sophie jednym ramieniem, a wolna reka dotknela karku Charliego. –Wszystko bedzie dobrze, maly. –Siedem – powiedziala pani Goldstein. – Szywa to znaczy "siedem". Kiedys siedzialo sie przez siedem dni, oplakujac zmarlego i modlac sie. To ortodoksyjny wariant, dzis wiekszosc ludzi siedzi przez trzy dni. Odbywali szywe w mieszkaniu Charliego i Rachel, z ktorego rozciagal sie widok na tory tramwaju linowego na rogu Mason Street i Vallejo Street. Byl to czteropietrowy budynek w stylu edwardianskim (nie byl to moze architektoniczny odpowiednik sukni wiktorianskiej kurtyzany, mial jednak tyle detali w burdelowym stylu, ze nawet marynarza by odrzucilo), wzniesiony po trzesieniu ziemi i pozarze w 1906 roku, ktore zrownaly z ziemia caly obszar obecnych North Beach, Russian Hill i Chinatown. Charlie i Jane odziedziczyli budynek wraz ze sklepem na parterze, gdy cztery lata wczesniej zmarl ich ojciec. Charlie przejal firme, duzy, podwojny apartament, w ktorym sie wychowali, i koszty utrzymania budynku, a Jane dostala polowe przychodow z najmu i jedno z mieszkan na ostatnim pietrze z widokiem na Bay Bridge. Zgodnie ze wskazowkami pani Goldstein, wszystkie lustra w domu przykryto czarna tkanina, a na stoliku do kawy posrodku salonu stanela duza swieca. Powinni siedziec na niskich lawkach lub poduszkach, a Charlie nie mial w domu ani jednego, ani drugiego. Pierwszy raz od smierci Rachel zszedl wiec do sklepu w poszukiwaniu czegos, co by sie nadalo. Tylne schody wiodly ze spizarni za kuchnia do magazynu, gdzie Charlie mial biuro miedzy pudlami z towarami, ktore nalezalo posortowac, ometkowac i umiescic na sklepowych polkach. W sklepie panowala ciemnosc, nie liczac saczacego sie przez okno blasku ulicznych latarn na Mason Street. Charlie stanal u podnoza schodow z reka na przelaczniku swiatla i patrzyl. Wsrod regalow, bibelotow i ksiazek, stosow starych odbiornikow radiowych, wieszakow z ubraniami, wsrod tych ciemnych ksztaltow w mroku widzial przedmioty rozsiewajace czerwone swiatlo, niemal pulsujace, jak bijace serca. Sweter na wieszaku, porcelanowa zaba w gablotce, przy oknie stara taca z logo firmy Coca-Cola, para butow – wszystko to swiecilo na czerwono. Kiedy Charlie pstryknal przelacznikiem, swietlowki na suficie zamigotaly i ozyly, a sklep wypelnil sie swiatlem. Czerwony blask zniknal. –Okeeeeej – powiedzial, uspokojony. Zgasil swiatlo. Przedmioty zaswiecily na czerwono. Na ladzie, blisko miejsca, w ktorym stal Charlie, znajdowal sie mosiezny wizytownik w ksztalcie tokujacego zurawia, jasniejacy teraz czerwonym blaskiem. Charlie przygladal mu sie przez chwile, by sprawdzic, czy na zewnatrz nie ma zrodla czerwonego swiatla, ktore wpada do pokoju i bez powodu budzi w nim niepokoj. Wszedl do pograzonego w mroku sklepu, popatrzyl z bliska na mosieznego zurawia. Nie. Mosiadz bez dwoch zdan pulsowal czerwienia. Charlie odwrocil sie i pognal po schodach z Strona 11 powrotem na gore najszybciej, jak mogl. Omal nie wpadl na Jane, ktora stala w kuchni i delikatnie kolysala Sophie w ramionach, mruczac cos do niej pod nosem. –I co? – spytala Jane. – Wiem, ze gdzies w sklepie masz kilka duzych poduszek. –Nie moge – powiedzial Charlie. – Biore leki. – Oparl sie plecami o lodowke, jakby chcial ja wziac na zakladnika. –Ja po nie pojde. Wez dziecko. –Nie moge, biore leki – powtorzyl. – Mam halucynacje. Jane umiescila niemowle w zgieciu, prawego lokcia, a wolna reka objela mlodszego brata. –Charlie, bierzesz proszki przeciwdepresyjne i przedwiekowe, a nie kwas. Rozejrzyj sie po tym mieszkaniu, nie ma tu ani jednej osoby, ktora by czegos nie brala. Charlie omiotl spojrzeniem kuchnie. Kobiety w czerni, w wiekszosci w srednim wieku albo starsze, krecily glowami. Mezczyzni zachowywali stoicki spokoj, stojac na skraju salonu. Wszyscy trzymali szklaneczki z alkoholem i patrzyli w przestrzen. –Widzisz, wszyscy sa pojebani. –A mama? – Glowa wskazal matke, ktora wyrozniala sie sposrod innych siwych kobiet w czerni, bo nosila srebrna indianska bizuterie i byla tak opalona, ze wygladala, jakby rozpuszczala sie do szklanki, gdy unosila ja do ust. –Zwlaszcza mama – odparla Jane. – Poszukam czegos, na czym mozna przesiedziec szywe. Nie wiem, czemu nie mozecie po prostu zostac na sofach. Wez swoja corke. –Nie moge. Nie mozna mi jej powierzac. –Bierz ja, lajzo! – warknela mu prosto w ucho. Bylo to takie warkniecie szeptem. Dawno temu ustalili, kto z nich dwojga jest samcem alfa, i nie byl to Charlie. Podala mu dziecko i ruszyla do schodow. –Jane! – zawolal za nia. – Rozejrzyj sie, zanim zapalisz swiatlo. Sprawdz, czy zobaczysz cos dziwnego, dobra? –Dobra. Cos dziwnego. Zostawila go w kuchni. Uwaznie ogladal coreczke, dochodzac do wniosku, ze glowe ma troche prostokatna, ale poza tym jest podobna do Rachel. –Twoja mamusia kochala ciocie Jane – powiedzial. – Zmawialy sie przeciwko mnie w "Ryzyku"… i w "Monopoly"… i w klotniach… i w kuchni. – Osunal sie po drzwiach lodowki, siadajac z rozlozonymi nogami na podlodze, po czym zatopil twarz w kocyku Sophie. Strona 12 W ciemnosci Jane uderzyla golenia o drewniana skrzynke, pelna starych telefonow. –To po prostu glupie – powiedziala do siebie i zapalila swiatlo. Nie zauwazyla nic dziwnego. A potem, jako ze o Charliem mozna bylo wiele powiedziec, ale nie to, ze jest stukniety, znowu zgasila swiatlo, zeby sie upewnic, ze nic jej nie umknelo. – Tak. Dziwne. W sklepie nie bylo nic dziwnego z wyjatkiem faktu, ze stala w ciemnosci, masujac sobie golen. Ale wtedy, tuz przed ponownym zapaleniem swiatla, zobaczyla, ze ktos zaglada przez okno wystawowe, oslaniajac oczy dlonmi, bo w szybie odbijaly sie swiatla z ulicy. Jakis bezdomny albo pijak, pomyslala. Ruszyla przez pograzony w mroku sklep, lawirujac miedzy stertami komiksow, do miejsca za wieszakiem z kurtkami, skad miala dobry widok na wystawe, pelna tanich aparatow fotograficznych, wazonow, sprzaczek do paskow i najrozniejszych przedmiotow, ktore Charlie uznal za godne zainteresowania, ale na pewno niewarte wybicia szyby, by je ukrasc. Mezczyzna wydawal sie wysoki i z pewnoscia nie byl bezdomny. Mial ladne ubranie, cale w jednym, jasnym kolorze – zdawalo jej sie, ze zoltym, ale w swietle latarni nie widziala wyraznie. Moze jasnozielonym. –Zamkniete – oznajmila Jane na tyle glosno, by uslyszal ja przez szybe. Tamten zaczal rozgladac sie po sklepie, ale nie mogl jej zobaczyc. Odszedl od wystawy i okazalo sie, ze faktycznie jest wysoki. Bardzo wysoki. Swiatlo latarni padlo na jego policzek, gdy sie odwrocil. Okazal sie tez bardzo chudy i bardzo czarny. –Szukam wlasciciela – powiedzial. – Musze mu cos pokazac. –Mielismy smierc w rodzinie – odparla Jane. – Przez tydzien bedzie zamkniete. Moze pan wrocic za tydzien? Wysoki mezczyzna skinal glowa, rozgladajac sie przy tym po ulicy. Kolysal sie na jednej nodze, jakby lada chwila mial pognac przed siebie, ale sie powstrzymywal, niczym sprinter, napinajacy miesnie w blokach startowych. Jane ani drgnela. Na ulicy zawsze byli jacys ludzie i pora nie byla jeszcze taka pozna, ale ten facet wydawal sie wyjatkowo spiety. –Jesli ma pan cos do wyceny… –Nie – ucial. – Nie. Prosze mu tylko powiedziec, ze ona… nie, prosze mu powiedziec, ze poczta przyjdzie paczka. Nie mam pewnosci kiedy. Jane usmiechnela sie pod nosem. Ten facet cos mial – broszke, monete, ksiazke – cos, co uwazal za wartosciowe. Moze znalazl to w babcinej szafce. Widziala takie rzeczy dziesiatki razy. Zachowywali sie tak, jakby odkryli Eldorado. Przynosili to w kieszeni plaszcza albo owiniete setkami warstw bibuly i tasmy klejacej. (Im wiecej tasmy, tym bardziej bezwartosciowy okazywal sie dany przedmiot – istniala tu jakas zaleznosc). Dziewiec razy na Strona 13 dziesiec przynosili szajs. Nieraz widziala, jak jej ojciec lechce z finezja ego wlascicieli i lagodzi ich rozczarowanie, przekonujac, ze wartosc sentymentalna czyni dane przedmioty bezcennymi, i ze on, skromny wlasciciel sklepu, nie osmieli sie oszacowac ich ceny. Z kolei Charlie mowil im po prostu, ze nie zna sie na broszkach, monetach, czy co tam przyniesli, obarczajac kogos innego zadaniem przekazania im zlych wiesci. –Dobrze, powiem mu – rzucila Jane ze swojej kryjowki za kurtkami. Wysoki mezczyzna odszedl, stawiajac dlugie kroki – wygladal jak modliszka. Po chwili zniknal z jej pola widzenia. Jane wzruszyla ramionami, zawrocila i zapalila swiatlo, po czym znowu zaczela szukac poduszek. Sklep byl duzy – zajmowal niemal caly parter budynku – i nie najlepiej rozplanowany, bo kazdy system, ktory Charlie wprowadzal, szedl w diably po kilku tygodniach. Skutkiem byla nie mieszanina systemow organizacyjnych, tylko cala masa bezladnych stosow roznych rzeczy. Lily, dziewczyna o drapieznym wygladzie i wisniowych wlosach, ktora pracowala u Charliego przez trzy popoludnia w tygodniu, mawiala, ze skoro cokolwiek udaje im sie znalezc, to znaczy, ze teoria chaosu sprawdza sie w praktyce, po czym, mamroczac pod nosem, wychodzila, by palic papierosy i spogladac w otchlan. (Choc Charlie zauwazyl, ze otchlan wyjatkowo przypomina smietnik). Jane potrzebowala dziesieciu minut, by w tym labiryncie znalezc trzy poduszki, ktore wydawaly sie wystarczajaco szerokie i grube, by przesiedziec na nich szywe, a kiedy wrocila do mieszkania Charliego, zastala swojego brata spiacego na podlodze w kuchni, zwinietego w pozycji embrionalnej wokol malenkiej Sophie. Pozostali zalobnicy zupelnie o nim zapomnieli. –Ej, matolku. – Szturchnela go stopa w ramie, a on przekrecil sie na plecy, wciaz trzymajac dziecko w ramionach. – Moga byc? –Widzialas cos swiecacego? Jane rzucila poduszki na podloge. – Co? –Swiecace na czerwono. Widzialas, zeby cos w sklepie swiecilo, tak pulsowalo na czerwono? –Nie. A ty? –Wlasciwie tak. –Daj mi je. – Co? –Leki. Dawaj. Najwyrazniej sa duzo lepsze, niz mi sie wydawalo. –Ale mowilas, ze to tylko proszki przedwiekowe. –Dawaj je. Zajme sie twoim dzieckiem, kiedy bedziesz na tej szywie. –Nie mozesz opiekowac sie moja corka, bedac na prochach. Strona 14 –Dobra. Podaj mi te kruszyne i idz siedziec. Charlie przekazal niemowle Jane. –Musisz tez pilnowac mamy, zeby nie przeszkadzala. –O, nie. Nie bez prochow. –Sa w szafce z lekami w duzej lazience. Dolna polka. Siedzial teraz na podlodze, pocierajac czolo, jakby chcial rozciagnac skore na swoim cierpieniu. Dzgnela go kolanem w ramie. –Ej, maly, bardzo mi przykro. Wiesz to, prawda? Rozumie sie samo przez sie, nie? –Tak. – Slaby usmiech. Uniosla niemowle, po czym spojrzala z uwielbieniem w dol, w stylu Matki Boskiej. –Co myslisz? Powinnam sobie takie sprawic, co? –Mozesz pozyczac moje, kiedy tylko zechcesz. –Nie, powinnam miec wlasne. I tak mi zle z powodu pozyczania twojej zony. –Jane! –Zartowalam! Rany. Czasami taki z ciebie kolek. Idz na szywe. Idz. Idz. Idz. Charlie pozbieral poduszki i poszedl do salonu, by wraz z tesciami przezywac zalobe. Denerwowal sie, bo z modlitw znal tylko "Aniele Bozy, strozu moj", i nie byl pewien, czy poradzi sobie przez trzy pelne dni. Jane zapomniala mu powiedziec o wysokim facecie spod sklepu. 3. POD AUTOBUSEM LINII CZTERDZIESCI JEDEN Minely dwa tygodnie, zanim Charlie wyszedl z mieszkania do bankomatu przy Columbus Avenue, gdzie pierwszy raz kogos zabil. Jako bron wybral sobie autobus linii czterdziesci jeden, jadacy ze stacji Trans Bay przez most Bay do Presidio przy moscie Golden Gate. Jesli w San Francisco ma cie przejechac autobus, najlepiej postawic na linie czterdziesci jeden, bo mozna wtedy liczyc na ladny widok na most. Tak naprawde tego ranka Charlie nie zamierzal nikogo zabijac. Chcial tylko wziac pare dwudziestodolarowek do sklepowej kasy, sprawdzic stan konta i ewentualnie kupic zolta musztarde w delikatesach. (Nie nalezal do facetow, ktorzy lubia brazowa. Brazowa musztarda to kulinarny odpowiednik skokow ze spadochronem – dobre dla kierowcow wyscigowek i seryjnych zabojcow – a zdaniem Charliego delikatna, zolta musztarda francuska dodawala zyciu wystarczajaco duzo smaku). Po pogrzebie przyjaciele i krewni zostawili mu w lodowce cale haldy zimnych przekasek i przez dwa tygodnie nie zywil sie niczym innym, ale teraz Strona 15 zostaly mu tylko szynka, ciemny zytni chleb i mleko Enfamil dla niemowlat – wszystko niejadalne bez musztardy. Kupil plastikowa butelke zoltej musztardy i, majac ja w kieszeni, od razu poczul sie bezpieczniej, ale kiedy autobus przejechal tego faceta, kwestia musztardy w ogole wyleciala Charliemu z glowy. Byl cieply pazdziernikowy dzien, swiatlo nad miastem nabralo jesiennej miekkosci, letnia mgla przestala co rano niestrudzenie wypelzac znad zatoki i wial leciutki wietrzyk, przez co nieliczne zaglowki na jej wodach wygladaly tak, jakby pozowaly do obrazu malarza impresjonisty. Jesli mezczyzna bedacy ofiara Charliego zdazyl przez ulamek sekundy zdac sobie sprawe, ze zostanie przejechany, to moze nie byl z tego powodu szczesliwy, ale naprawde trudno by mu bylo wybrac ladniejszy dzien na to wydarzenie. Facet nazywal sie William Creek. Mial trzydziesci dwa lata i pracowal jako analityk rynkowy w dzielnicy finansowej. Wlasnie tam zmierzal tego ranka, gdy postanowil zatrzymac sie przy bankomacie. Mial na sobie cienki, welniany garnitur i buty do biegania, a buty do pracy niosl w skorzanej teczce pod pacha. Z bocznej kieszeni teczki wystawala raczka skladanego parasola, i to ona przyciagnela uwage Charliego, bo, mimo ze wydawala sie zrobiona ze sztucznego drewna orzechowego, swiecila na czerwono, jakby rozgrzano ja w kowalskim piecu. Charlie stal w kolejce do bankomatu i probowal tego nie zauwazac, udawac brak zainteresowania, ale nie mogl sie powstrzymac i po prostu sie gapil. To swiecilo, do cholery! Czy nikt tego nie widzial? William Creek obejrzal sie przez ramie, wsuwajac karte do maszyny, i zobaczyl, ze Charlie na niego patrzy, po czym usilowal zrobic z marynarki cos na podobienstwo plaszczki, by sie zaslonic, gdy wstukiwal kod PIN. Zabral swoja karte i forse, ktora wyplula maszyna, odwrocil sie i szybkim krokiem ruszyl w kierunku rogu ulicy. Charlie nie mogl juz tego zniesc. Raczka parasola zaczela pulsowac czerwienia niczym bijace serce. Gdy Creek byl przy krawezniku, Charlie zawolal: –Przepraszam. Przepraszam pana bardzo! Gdy tamten sie odwrocil, Charlie dodal: –Panski parasol… W tym momencie autobus linii czterdziesci jeden przejechal przez skrzyzowanie Columbus z Vallejo z predkoscia okolo piecdziesieciu kilometrow na godzine, kierujac sie w strone chodnika, by zatrzymac sie na nastepnym przystanku. Creek spojrzal w dol na swoja teczke, ktora wskazywal Charlie, i pieta jego sportowego buta natrafila na lekko wystajacy nad poziom chodnika kraweznik. Tracac rownowage, zaczal robic to, co zrobilby kazdy z nas, gdyby szedl przez miasto i nagle sie potknal na dziurawym chodniku – kilka szybkich krokow, by odzyskac rownowage. Tyle ze William Creek zrobil tylko jeden krok. W tyl. Za kraweznik. W takiej chwili trudno juz uratowac sytuacje, prawda? Walnal go autobus linii czterdziesci jeden. Mezczyzna przelecial dobre pietnascie metrow, zanim wyladowal na tylnej szybie saaba Strona 16 niczym wielki impregnowany worek miesa, po czym odbil sie z powrotem na chodnik, gdzie zaczely z niego wyplywac rozne ciecze. Jego rzeczy – teczka, parasol, zlota spinka do krawata, zegarek Tag Heuer -pomknely po asfalcie, odbijajac sie od opon, butow, studzienek kanalizacyjnych. Niektore zatrzymaly sie dopiero przecznice dalej. Charlie stal przy krawezniku i probowal oddychac. Slyszal wylacznie jeden dzwiek – wysoki, jakby ktos uruchomil gwizdek zabawkowej lokomotywy. Potem ktos na niego wpadl i Charlie, ocknawszy sie, zdal sobie sprawe, ze ow odglos to byl jego wlasny jek. Ten facet, facet z parasolem, zostal wlasnie zmieciony z tego swiata. Ludzie podbiegali, tloczyli sie wokol, kilka osob gadalo przez komorki. Kierowca autobusu niemal zmiazdzyl Charliego, gnajac chodnikiem w strone trupa. Charlie chwiejnym krokiem ruszyl za nim. –Chcialem go zapytac… Nikt na niego nie patrzyl. Musial wykorzystac cala swoja silna wole, nie mowiac o namowach siostry, by dzis w ogole wyjsc z mieszkania… a teraz to? –Chcialem mu tylko powiedziec, ze jego parasol sie pali – powiedzial, jakby sie tlumaczyl przed oskarzycielami. Tak naprawde nikt go nie oskarzal. Ludzie przebiegali obok niego, niektorzy zmierzali w strone ciala, inni przeciwnie. Obijali sie o Charliego i ogladali z takim zdumieniem, jakby wlasnie zderzyli sie z poteznym pradem powietrznym albo duchem, a nie z czlowiekiem. –Parasol – powiedzial Charlie, szukajac dowodu. Po chwili zauwazyl go przy nastepnym rogu. Lezal w rynsztoku, wciaz swiecac na czerwono, pulsujac niczym zepsuty neon. – Tam! Patrzcie! Ludzie staneli wokol zwlok szerokim polkolem i zakrywali usta dlonmi. Nikt nie zwracal uwagi na przerazonego, szczuplego mezczyzne, ktory wygadywal bzdury. Charlie ruszyl przez tlum w strone parasola, zbyt wstrzasniety, by odczuwac lek. Gdy zostaly mu do pokonania juz tylko trzy metry, podniosl wzrok na ulice, chcac sie upewnic, ze nie nadjezdza nastepny autobus, a potem zszedl z chodnika. Obejrzal sie z powrotem akurat w chwili, gdy smukla, czarna jak smola dlon wylonila sie z kanalu burzowego i zabrala parasol z ulicy. Cofnal sie i rozejrzal, by sprawdzic, czy ktos jeszcze to widzial – ale nie. Nikt nie nawiazal z nim kontaktu wzrokowego. Obok przechodzil akurat policjant i Charlie pociagnal go za rekaw. Gdy mundurowy odwrocil sie na piecie, a w jego oczach odmalowalo sie najpierw zdumienie, a potem cos, co wygladalo na prawdziwe przerazenie, Charlie go puscil. –Przepraszam – powiedzial. – Przepraszam. Rozumiem, ze ma pan duzo pracy. Przepraszam. Policjant wzruszyl ramionami i zaczal sie przeciskac przez tlum w strone zmasakrowanego ciala Williama Creeka. Charlie przebiegl Columbus Avenue i gnal przez Vallejo Street, az Strona 17 oddech i walenie serca zagluszyly w jego uszach wszystkie inne odglosy. Kiedy od sklepu dzielila go tylko jedna przecznica, przesunal sie nad nim jakis wielki cien, niczym nisko przelatujacy samolot czy ogromny ptak, i Char-liemu przeszedl po plecach dreszcz. Opuscil glowe, uniosl ramiona i skrecil w Mason Street w chwili, gdy przejezdzal tamtedy tramwaj linowy, pelen turystow, ktorzy patrzyli na wskros przez niego. Podniosl wzrok, tylko na chwile, i wydalo mu sie, ze w gorze zobaczyl cos, co zniknelo nad dachem szesciopietrowego, wiktorianskiego budynku po drugiej stronie ulicy. Nastepnie otworzyl drzwi i wpadl do swojego sklepu. –Czolem, szefie – powitala go Lily. Byla blada szesnastolatka, nieco przy kosci – jej kobiece ksztalty wciaz stanowily etap przejsciowy miedzy tluszczykiem dziecka a noszeniem dziecka. Akurat dzisiaj jej wlosy mialy kolor lawendy: wygladalo to jak przypominajaca helm fryzura kury domowej z lat piecdziesiatych, okryta kolorowym celofanem z wielkanocnego koszyka. Charlie pochylil sie i oparl o regal z osobliwosciami przy drzwiach, chrapliwie wciagajac hausty stechlego powietrza. –Chyba wlasnie zabilem czlowieka – wydyszal. –Doskonale – powiedziala Lily, ignorujac zarowno jego slowa, jak i zachowanie. – Potrzebne bedzie zastepstwo przy kasie. –Autobusem – dodal. –Dzwonil Ray – oznajmila. Ray Macy byl drugim pracownikiem Charliego, trzydziestodziewiecioletnim kawalerem, ktorego cechowalo niezdrowe zatarcie granic miedzy Internetem a rzeczywistoscia. – Leci do Manili na spotkanie milosci swojego zycia. Niejakiej pani KochamCieDlugo. Jest przekonany, ze to jego bratnia dusza. –W kanale cos bylo – powiedzial Charlie. Lily ogladala odprysk czarnego lakieru na paznokciu. –Wiec urwalam sie ze szkoly, zeby go zastapic. Robie tak od kiedy cie, ee, nie ma. Musze dostac usprawiedliwienie. Charlie wyprostowal sie i podszedl do lady. –Lily, slyszalas, co powiedzialem? Zlapal ja za ramiona, ale wyrwala sie z jego uscisku. –Au! Kurwa. Zostaw mnie, stukniety sadysto, to nowy tatuaz. – Uderzyla go piescia w ramie, Strona 18 naprawde mocno, po czym cofnela sie, rozcierajac wlasne ramie. – Slyszalam wszystko. Skoncz te odloty, sil vous plait. – Ostatnio, od kiedy znalazla Kwiaty zla Baudelaire'a w stercie uzywanych ksiazek na zapleczu, urozmaicala swoje wypowiedzi francuskimi wtretami. – Francuski lepiej wyraza gleboki noir mojej egzystencji – twierdzila. Charlie oparl rece o lade, by powstrzymac ich drzenie, po czym zaczal mowic powoli i z naciskiem, jakby zwracal sie do osoby, dla ktorej angielski nie jest jezykiem ojczystym: –Lily, mam kiepski miesiac i doceniam fakt, ze rezygnujesz z wyksztalcenia, zeby tu przychodzic i odstraszac mi klientow. Ale jesli zaraz nie usiadziesz i nie okazesz mi odrobiny cholernych ludzkich uczuc, bede cie musial zwolnic. Lily usiadla na barowym stolku z chromu i plastiku, ktory stal przy kasie, i odgarnela z oczu dlugie lawendowe kosmyki. –Mam z uwaga sluchac, jak przyznajesz sie do zabojstwa? Robic notatki? A moze wziac z polki stary magnetofon i wszystko nagrywac? Probuje ignorowac twoje slowa, ktore potem musialabym powtorzyc policji i poniesc osobista odpowiedzialnosc za to, ze pojdziesz do komory gazowej, a ty mowisz, ze jestem nieczula? Charlie zadrzal. –Jezu, Lily. Bezustannie zaskakiwala go precyzja jej koszmarnego sposobu myslenia. Wydawala sie cudownym dzieckiem koszmaru. Z drugiej strony, dzieki jej mrocznemu rozumowaniu zdal sobie sprawe, ze zapewne nikt nie posle go do komory gazowej. –To nie bylo zabojstwo tego rodzaju. Cos za mna szlo i… –Cicho! – Uniosla reke. – Jako twoja podwladna wole nie zapisywac w swojej fotograficznej pamieci wszystkich szczegolow tej ohydnej zbrodni, by potem odtworzyc je w sadzie. Powiem tylko, ze cie widzialam, ale dla osoby postronnej wygladales zupelnie normalnie. –Nie masz fotograficznej pamieci. –Owszem, mam, i to jest moje przeklenstwo. Nie moge zapomniec o bezsensie… –W zeszlym miesiacu przynajmniej osiem razy zapomnialas wyniesc smieci. –Nie zapomnialam. Charlie wzial gleboki wdech. Znajoma sytuacja, czyli klotnia z Lily, podzialala na niego uspokajajaco. –No dobra, bez patrzenia. Jakiego koloru masz bluzke? – Uniosl brew, jakby chcial Strona 19 powiedziec: "Tu cie mam". Usmiechnela sie i przez chwile widzial, ze to jeszcze dziecko, urocze i niemadre, mimo ostrego makijazu i wyzywajacego zachowania. –Czarna. –Zgadlas. –Wiesz, ze mam tylko czarne ubrania. – Usmiechnela sie. – Dobrze, ze nie spytales o wlosy. Wlasnie dzis rano przefarbowalam. –To niezdrowe. Te farby zawieraja toksyny. Lily uniosla lawendowa peruke, odslaniajac krotko obciete bordowe loki pod spodem, po czym opuscila ja z powrotem. –Jestem calkowicie naturalna. – Wstala i poklepala stolek. – Siadaj, Asher. Opowiadaj. Zanudz mnie. Oparla sie plecami o lade i przechylila glowe, by okazac zainteresowanie, ale z ciemnym makijazem wokol oczu i lawendowymi wlosami wygladala raczej jak marionetka z zerwanym sznurkiem, tym ktory podtrzymuje glowe. Charlie obszedl lade i usiadl na stolku. –Stalem w kolejce za tym Williamem Creekiem i zobaczylem, ze jego parasol swieci… Opowiedzial jej cala historie, o parasolu, o autobusie, o rece wylaniajacej sie z kanalu burzowego, o pospiesznym powrocie do domu i cieniu nad dachami. A kiedy skonczyl, spytala: –Skad wiesz, jak sie nazywal? –He? – zdziwil sie Charlie. Mogla zadac tyle strasznych i fantastycznych pytan, dlaczego wybrala wlasnie to? –Skad wiesz, jak nazywal sie ten facet? – powtorzyla. – Prawie z nim nie gadales, zanim kopnal w kalendarz. Widziales nazwisko na potwierdzeniu z bankomatu, czy jak? –Nie, ja… Nie mial pojecia, skad znal nazwisko tego czlowieka. Pojawilo sie niespodziewanie w jego glowie, wypisane duzymi drukowanymi literami. Zeskoczyl ze stolka. –Musze leciec, Lily. Pomknal przez drzwi do magazynu, a potem schodami na gore. Strona 20 –Nadal potrzebuje usprawiedliwienia do szkoly! – krzyknela za nim z dolu Lily, ale Charlie jej nie sluchal. Przebiegl przez kuchnie, mijajac wysoka Rosjanke, kolyszaca w ramionach jego coreczke, wpadl do sypialni i zlapal notatnik, ktory trzymal na szafce nocnej przy telefonie. Widnialo w nim napisane jego wlasna reka nazwisko William Creek, a pod spodem liczba 12. Usiadl na lozku, trzymajac notatnik tak, jakby to byla fiolka z nitrogliceryna. Za jego plecami rozlegly sie ciezkie kroki pani Korjev, ktora weszla za nim do sypialni. –Panie Asher, co sie stalo? Biegal pan jak wsciekly niedzwiedz. Charlie byl samcem beta, a miliony lat ewolucji doprowadzily do wyksztalcenia standardowej reakcji samcow beta na to co niewytlumaczalne. Powiedzial wiec: –Ktos robi mnie w konia. Lily wlasnie poprawiala flamastrem lakier na paznokciu, gdy do sklepu wszedl Stephan, listonosz. –Co tam, Czarna? – spytal, wyciagajac z torby plik przesylek. Byl niskim, muskularnym czarnoskorym czterdziestolatkiem. Nosil ciemne okulary, ktore zazwyczaj nasuwal na wlosy zaplecione w cienkie dredy. Wywolywal w Lily mieszane uczucia. Lubila go, bo mowil do niej "Czarna", co bylo skrotem od "Elficka Czarna Wierzba" – tak wlasnie adresowane byly przesylki, ktore przychodzily do niej do sklepu. Niestety, byl tez wesoly i najwyrazniej lubil ludzi, wiec mu nie ufala. –Musisz podpisac – oznajmil, podsuwajac jej elektroniczny notes. Bez patrzenia napisala "Charles Baudelaire". Stephan rzucil poczte na lade. –Znowu pracujesz sama? Gdzie sa wszyscy? –Ray na Filipinach, Charlie w szoku. – Westchnela. – Ciezar calego swiata spoczywa na moich barkach… –Biedny Charlie – powiedzial listonosz. – Podobno smierc wspolmalzonka to najgorsze, co sie moze czlowiekowi przytrafic. –Tak, to tez. Ale dzisiaj jest w szoku, bo widzial, jak na Columbus Avenue autobus przejechal faceta. –Slyszalem o tym. Dojdzie do siebie?