Michaels Barbara - Tutaj zostanę
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Michaels Barbara - Tutaj zostanę |
Rozszerzenie: |
Michaels Barbara - Tutaj zostanę PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Michaels Barbara - Tutaj zostanę pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Michaels Barbara - Tutaj zostanę Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Michaels Barbara - Tutaj zostanę Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
BARBARA
MICHAELS
Tutaj zostanę
Strona 2
Dla Jennifer Erin od kochającej babci
7 maja 1983
Strona 3
PODZIĘKOWANIE
Wielu przyjaciołom z Frederick pragnę wyrazić wdzięczność za
pomoc i rady. Dr Charles C. Clark udzielił mi wskazówek, gdy
musiałam pozbawić życia jedną z postaci, a właściciele miejscowych
zajazdów odpowiadali na pytania i pozwolili buszować po swych
posiadłościach. Szczególne podziękowania należą się:
- M.G. (Marty) Martinezowi z zajazdu w Buckeystown,
Maryland,
- Beverly i Rayowi Camptonom, z zajazdu Spring Bank Farm w
Fredrick, Maryland,
- Jane i Edowi Rossigom ze Strawberry Inn w New Market,
Maryland.
Zaznaczam, że nie opisałam w tej książce nie tylko żadnego z
wyżej wymienionych, ale w ogóle żadnego konkretnego
amerykańskiego zajazdu. Gospodyni powieściowego hoteliku
pozwoliłam popełniać błędy wbrew znakomitym radom udzielonym
mi przez wspomnianych ekspertów. Również za żaden błąd natury
medycznej nie należy winić doktora Clarka.
Strona 4
PROLOG
Najcięższe do wytrzymania były zwyczajne, codzienne dźwięki.
Banalne rozmowy i stłumione chichoty dobiegające z położonego
niżej od holu pokoju telewizyjnego. Głosy pielęgniarek
roztrząsających w dyżurce kwestie pogody, mody wiosennej oraz
ostatnich poczynań ulubionej drużyny. Wydawało się czymś niemal
obrzydliwym, że inni są w stanie załatwiać jakieś przyziemne życiowe
sprawy, podczas gdy w pokoju obok toczy się właśnie ostateczna
walka. Czuwała już tak kiedyś razem z przyjaciółmi i
współpracownikami, ale tym razem było to co innego. Tym razem
chodziło o Jima. Jedynego brata, jedynego krewnego,
dziewiętnastolatka, który ma jeszcze wszystko przed sobą...
Blada, rozczochrana postać w wyświechtanym, krzywo zapiętym
deszczowcu, narzuconym na nocną koszulę, kuliła się w fotelu, w
części przeznaczonej dla palaczy. Miejsce wyglądało żałośnie;
zniszczone obicia, czasopisma sprzed pół roku; z przepełnionej
popielniczki wysypywały się niedopałki. Poza zrozpaczoną kobietą
nie było tam żywej duszy. Od wielu godzin wstawała tylko po to, by
zgasić jednego papierosa i zapalić następnego. Kiedy wyrwał ją ze snu
dzwonek telefonu, miała tylko tyle czasu, żeby złapać płaszcz i
torebkę. Krótkie, brązowe włosy zwisały w strąkach wokół nie
umalowanej, na pozór obojętnej twarzy. Nie wyglądała na bohaterkę,
choć właśnie prowadziła walkę z najpotężniejszym przeciwnikiem. Z
jedynym wrogiem, który nie przegrywał.
Nie dostaniesz go. Jeszcze nie teraz. Nie pozwolę mu odejść.
Kroki zbliżyły się i mijając ją, zwolniły na chwilę. Andrea nie
podniosła głowy. Kąciki ust zastygły w karykaturze uśmiechu.
Obawiali się, że znów dostanie ataku, który uważali za histerię. Miała
już jeden w izbie przyjęć. Nie popisała się zbytnio: kopniaki, wrzaski,
ciosy rozdzielane na oślep - zdaje się, że dostało się nawet lekarzowi,
ale osiągnęła cel. Wpuszczono ją do Jima. Mogła go dotknąć, uścisnąć
zakrwawioną rękę, zaznaczyć swoją obecność i wolę. Teraz wszystkie
siły skoncentrowała na podtrzymaniu i umocnieniu tej niewidzialnej
więzi. Czujni obserwatorzy nie potrzebują się niepokoić.
Przedstawienie się nie powtórzy, chyba że będzie do tego zmuszona.
Nareszcie po nią przyszli. Tego lekarza jeszcze nie znała.
Przedstawił się, obserwując ją uważnie. Mówił ze starannie
wypracowanym obiektywizmem, jak człowiek, który nie może sobie
Strona 5
pozwolić na luksus osobistego zaangażowania. Zadała mu niezbędne
pytania i uzyskała oczekiwaną odpowiedź:
- Robimy, co w naszej mocy.
Widok Jima podziałał na nią jeszcze gorzej, niż się spodziewała.
Nieruchomy, spowity w bandaże, podłączony do różnych przewodów
kształt w niczym nie przypominał wysokiego młodego atlety,
ukochanego brata. Opanowała cisnące się do oczu łzy, wkładając całą
siłę w walkę, aby utrzymać go przy życiu.
Kiedy zbielałe wargi rozchyliły się, lekarz wydał okrzyk
zdziwienia. Andrea nie dosłyszała, co Jim powiedział. Pielęgniarka
pochyliła się nad leżącym.
- To brzmiało jak imię. Alicja?
- Andrea - poprawiła ją, pewna swego. - Pyta o mnie. Czy mogę
mu coś powiedzieć? Proszę.
Tym razem odpowiedział wyraźniej. Palce, prawie jedyne nie
zabandażowane skrawki ciała, były zimne, choć nie wyczuwało się
lodowatego chłodu śmierci. Głos też brzmiał silniej. Rzeczywiście
powiedział : „Alicja." Jakaś nie znana Andrei dziewczyna? Sympatia?
Nie. Znała wszystkie jego koleżanki, zawsze starała się je poznawać.
Wiedziała, że żadnej specjalnie nie wyróżniał. Kogo jeszcze mógłby
wzywać poza nią, jedyną siostrą, prawie matką? Ściskała zimne palce,
próbując je rozgrzać. Trzymaj się, Jimmie. Jestem przy tobie. Zawsze
będę, nie pozwolę, byś mnie opuścił. Po prostu trzymaj się.
Ktoś dotknął jej ramienia. Odeszła bez protestu. Lekarz wyglądał
na zadowolonego.
- Dobry znak, panno Torgesen. Oczywiście, stan nadal jest
krytyczny, nie ustaliliśmy dotąd rozległości obrażeń mózgu, ale
bardzo ważna jest postawa pacjenta. Wola życia.
- On nie umrze - odparła stanowczo Andrea. - Nie pozwolę mu.
Strona 6
ROZDZIAŁ I
Andrea zeszła z drabiny i cofnęła się o parę kroków, by obejrzeć
szyld wypisany wyrazistymi czarnymi literami na białym tle:
ZAJAZD SPRINGERS' GROVE. Tabliczka kołysała się dostojnie na
kutych, żelaznych podpórkach daszku zwieńczającego kamienny
słupek przy bramie. Właścicielka pokiwała głową, zadowolona z
efektu. Szyld był czytelny, przyciągał uwagę, a przede wszystkim
wisiał prosto. Usiadła na ławeczce i przyglądała się domowi. Bolał ją
dosłownie każdy mięsień, ale gdy patrzyła na rezultat zabójczej dla
kręgosłupa pracy, czuła słodycz satysfakcji z odniesionego sukcesu, a
zmęczenie wydawało się nieważne. Lato było deszczowe, lecz upalne.
Trawa na zboczach skarpy koło domu przypominała zielony aksamit,
stare drzewa ocieniające werandę pyszniły się lśniącymi
szmaragdowymi liśćmi. W powietrzu jednak czuło się już pierwsze
tchnienie jesieni, na klonach pojawiły się smużki złota, w koronach
dębów akcenty szkarłatu. Na tle falistych wzgórz i zielonych łąk dom
połyskiwał w słońcu bielą ścian jak marmurowy pomnik. Bogactwo
wiktoriańskich ornamentów tłumiła prostota samej bryły budynku i
masywność murów. Każdy piernikowy zawijas był na swoim miejscu.
Przestronna weranda wdzięcznym łukiem sięgała aż na północną
stronę budynku. Stały tam wiklinowe krzesła i stoliki oraz
staroświecki bujak. Wnętrze domu zostało urządzone z takim samym
pietyzmem. Odznaczało się wdziękiem i niewymuszonym komfortem.
Andrea dotknęła odruchowo bolącego krzyża. Kręgosłup
dokuczał jej od tygodni. Nic dziwnego, sama wszystko skrobała,
malowała, przybijała. Do tego doszło jeszcze użeranie się z
robotnikami, patrzenie na ręce przedsiębiorcom budowlanym, walka z
inspektorami. Ale się opłaciło. Ten dom to nie tylko osiągnięcie
doraźnego celu, to przyszłość jej i Jima. Sama myśl o pierwszym
zetknięciu się z tym miejscem pięć miesięcy temu wywołała na jej
ustach uśmiech triumfu.
Marcowy poranek - szary, zimny, mglisty. Marznąca mżawka
osiadająca na szybie samochodu podprowadzonego do samych stopni
werandy. Jim zgarbiony, siedzący obok siostry z ostentacyjnie
podciągniętymi kolanami. Miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu,
lecz ciągle jeszcze rósł. Swój milczący protest kierował jednak nie
tyle przeciw rozmiarom samochodu, ile przeciw niedopuszczaniu go
do kierownicy. Głęboko urażony, dąsał się przez całą drogę z
Strona 7
dystryktu Kolumbia - prawie pięćdziesiąt kilometrów obraźliwego
milczenia, które Andrea ze spokojem ignorowała. Ale na widok domu
nie wytrzymał.
- O kurwa! - wyrwało mu się.
- Nie wyrażaj się - zareagowała automatycznie. Nie mogła jednak
powstrzymać się od myśli, że te dwa słowa oddawały samą istotę
rzeczy.
Smutne, bezlistne drzewa wyglądały jak kalekie giganty
wygrażające domowi wzniesionymi w górę, pokręconymi
reumatyzmem ramionami. Budynek składał się z dwóch pięter,
mansardowego strychu i wieży przylegającej do jednego boku. Cale
połacie muru - i ani kawałeczka, z którego nie obłaziłaby farba!
Żelazna balustrada osłaniająca taras na dachu szczerzyła połamane,
rude od rdzy zęby prętów. Kilka okien było zabitych deskami, jeden z
filarów werandy złamany, stopnie wypaczone i podparte byle jak
kamieniami. Nawet w pogodny dzień wrak tego okazałego niegdyś
domostwa musiał sprawiać przygnębiające wrażenie, a cóż dopiero
tego paskudnego, ciemnego poranka.
Andrea siedziała z rękami na kierownicy, nie mając odwagi
ruszyć się z miejsca. Bywała tu już dawniej, ale teraz po raz pierwszy
patrzyła na budynek okiem właścicielki. Właścicielki ruiny, rudery.
Raz lub dwa razy w roku składała kuzynce Bercie oficjalne wizyty. W
ciągu ostatnich pięciu lat staruszka - przyrodnia siostra babki -
znacznie się posunęła, ale trzymała się tego domu z irracjonalną
starczą determinacją. Mogła sobie na to pozwolić, ponieważ w małej
społeczności zawsze znalazła się jakaś nie wykwalifikowana kobieta
w średnim wieku, którą dało się zatrudnić do pomocy. Andrea
zdawała sobie sprawę, że dom niszczeje, ale nie przejmowała się
zbytnio, gdyż nie sądziła, by ten problem miał jej kiedykolwiek
dotyczyć. Berta miała mnóstwo krewnych rozsianych po różnych
miejscowościach, ale jedna Andrea odwiedzała regularnie starszą
panią. Mogła przy tym z ręką na sercu powiedzieć, że absolutnie nie
kierowała nią chęć zysku. Przyjeżdżała, ponieważ mieszkała
stosunkowo blisko, a także z powodu prostego, kalwińskiego poczucia
obowiązku, które tak bawiło Jima. Żartował sobie nieustannie z jej
sumienia rodem z Nowej Anglii, a kiedy nadszedł list od adwokata,
nie posiadał się z radości.
Strona 8
- No i wyszło szydło z worka. Jak ją podprowadziłaś, że zrobiła z
ciebie jedyną dziedziczkę?
Andrea nie czuła rozbawienia.
- Pewnie zostawiła mi jakąś okropną błyskotkę. Może broszkę z
wyschniętym włosami w środku albo kolekcję muszelek? A może coś,
co da się sprzedać... Mam nadzieję, że tak. Przydałoby się trochę
forsy.
Jim zacisnął ładnie wykrojone usta. Robił to zawsze, kiedy
mówiła o finansach.
- Kurczę, Andy, jeśli jesteśmy spłukani, pójdę do roboty. Na
pełny etat. Mówiłem ci...
- Nie. Skończysz college. Nikt lepiej ode mnie nie wie, jakie to
ważne. Chciałabym dla ciebie czegoś więcej niż stanowego
uniwersytetu, ale...
- Ten w Marylandzie jest w porządku. To dobra uczelnia. Lubię
ją. Tylko na miłość boską, żebyś wreszcie przestała ględzić o kasie!
Wyszedł z pokoju. Andrea wpatrywała się w zaciśnięte pięści.
Miał rację. Rzeczywiście uczepiła się tego tematu. Jim nie mógł
znieść, że jest od niej zależny. Wiedział, jak ciężko pracowała, by
utrzymać go w szkole. Zabroniła chłopcu starania się o stypendium.
Nie chciała, by obciążały go długi, gdy trafi na rynek pracy, on zaś nie
pojmował jej awersji do zobowiązań finansowych. Miał tylko osiem
lat, kiedy ojciec i macocha zginęli w katastrofie, a on i Andrea zostali
sami, bez żadnych krewnych na tyle bliskich, by zechcieli się podjąć
opieki. Andrea wprawdzie nie chciała pomocy, jednak przeżyła szok,
dowiedziawszy się, że ich przystojny, podziwiany ojciec wydawał swe
pokaźne dochody co do grosza i nawet nie wykupił dodatkowej polisy
ubezpieczeniowej. Jak wielu mężczyzn nie dopuszczał myśli, że jest
śmiertelny. Miał niewiele ponad czterdziestkę i był właśnie u szczytu
kariery, gdy katastrofa samolotu położyła kres i tej karierze, i życiu, a
także intelektualnym aspiracjom Andrei.
Zaczęła pracować jako maszynistka w biurze pewnego motelu.
Było to pierwsze z brzegu zajęcie, ale okazało się rozsądnym
wyborem. Po skończeniu wieczorowych kursów doszła do stanowiska
asystentki dyrektora sporego hotelu i z wolna zaczęły ją wciągać
wyzwania nowego zawodu. Nieraz jednak porządnie dostała w kość
przy absorbującej, pochłaniającej długie godziny robocie, gdy musiała
być gotowa na każde zawołanie, często wzywana telefonicznie, nawet
Strona 9
jeśli miała wolne. Nie mogła poświęcać Jimowi tyle czasu, ile by
chciała, choć wszystkie wolne od pracy godziny należały do niego. Te
starania opłaciły się sowicie. Poza normalnymi trudnościami okresu
dojrzewania Jim nie przysparzał jej zmartwień, a ona nigdy nie
żałowała, że jej życie towarzyskie składało się niemal wyłącznie z
takich rozrywek, jak szkolne przedstawienia, zbiórki harcerskie,
treningi Małej Ligi i szkolne mecze futbolowe. Jim w szkole średniej
doszedł do reprezentacji Stanów Zjednoczonych, a na pierwszym roku
studiów zaproponowano mu grę w drużynie piłki nożnej i
jednocześnie futbolu amerykańskiego. Chciał podjąć jakąś dorywczą
pracę, ale Andrea nie zgodziła się; sport i studia pochłaniały dość
czasu. Kiedy protestował, odpowiadała żartem:
- Nie wygłupiaj się, mały, wiesz, ile wyciąga zawodowy gracz?
Jak już nim zostaniesz, wszystko sobie odbiję.
Gdy nadeszła wiadomość od adwokata, że kuzynka Berta zapisała
jej wszystko - dom z całą zawartością i trzydzieści akrów otaczającej
go ziemi - Andreę zmroziła nieufność. Musi w tym tkwić jakiś
haczyk. Tak długo zmagała się z niepowodzeniami, tyle razy doznała
zawodu, że przestała już wierzyć w przychylność losu.
Jim, który nigdy nie towarzyszył jej w czasie wizyt u kuzynki, był
przekonany, że na pewno odziedziczyli fortunę. Teraz siedział koło
siostry, wpatrując się w ruinę, a na jego twarzy malowało się to samo,
co czuła Andrea: złość i niesmak. Zacisnęła bezwiednie pięści. Dom
nie był nawet przysłowiowym „białym słoniem" (W oryg. white
elephant (ang.) - myśl, przedmiot, którego posiadanie sprawia więcej
kłopotów niż pożytku (przyp. tłum.).). To zgniłe, szare truchło.
Prawnik ostrzegał, że niełatwo będzie go sprzedać. Nie ma popytu na
wielkie, stare domiszcza, których ogrzewanie kosztuje majątek. Teraz
Andrea zrozumiała, że jest jeszcze gorzej. Pewnie trzeba będzie
dopłacić komuś, kto zechce jej zdjąć ten kłopot z głowy.
- Gdzież się podziewa ten cholerny adwokat? - wykrzyknęła ze
złością. - Miał tu czekać. Nie mogę więcej się zwalniać. I tak mi
potrącą za pół dnia.
Jim nie odpowiedział. Jego duże, pokryte bliznami dłonie
spoczywały spokojnie na kolanach. Andrea trąciła go łokciem.
- Właściwie możemy tam wejść.
Strona 10
Posłusznie ruszył za nią po trzeszczących schodkach. Klucz
wszedł do zamka, ale Andrea musiała się nieźle namęczyć, nim drzwi
się wreszcie otworzyły, skrzypiąc zardzewiałymi zawiasami.
Kształty wielkich, masywnych mebli wyłaniały się z szarego
półmroku jak czające się do skoku potwory.
- No, przynajmniej niczego jeszcze nie rozszabrowali - odezwała
się Andrea z zawziętością w głosie. - Ale to tylko kwestia czasu.
Muszę jak najszybciej sprowadzić handlarza. Dziś antyki są w cenie.
Może mimo wszystko coś z nich wyciśniemy.
Mrucząc pod nosem, otworzyła drzwi po lewej stronie holu.
- Poświeć mi. Ciekawe, czy... O, jest światło. Tyle dobrego, ale
trzeba się liczyć, że ten przeklęty adwokat odetnie dopływ prądu.
Każda sekunda kosztuje.
W okazałym żyrandolu z rżniętego szkła brakowało większości
żarówek i paru zwisających kryształków. Przy świetle wrażenie
opuszczenia jeszcze się pogłębiło. Kurz okrywał grubą warstwą każdy
skrawek powierzchni, zaćmiewając połysk mahoniu i różanego
drewna. Przez silny odór wilgoci przebijał się jeszcze inny, równie
nieprzyjemny zapach, którego z początku nie potrafiła
zidentyfikować. Kiedy jednak przejechała palcem po rzeźbionym
obramowaniu kominka, dotyk chłodnego, gładkiego marmuru
poprawił nieco jej samopoczucie.
- Może być warte parę papierów - mruknęła. - Jim, czy myślisz,
że... Jim! Gdzie się podziewasz?
Nie odpowiadał, więc wróciła na środek pokoju. Przez łukowate
przejście zobaczyła zarys jego sylwetki u podnóża schodów.
- Tu jestem - odezwał się w końcu jakimś sennym,
roztargnionym tonem, całkowicie różnym do normalnego, donośnego
głosu.
- Co, do diabła, tam robisz? Chodź tu i pomóż mi. Chcę się
zabrać do inwentaryzacji.
Odwrócił szybko głowę.
- Myślałem, że jesteś na górze. Zdawało mi się, że mnie wołasz.
- Bo cię wołałam. Przestań bujać w obłokach. Widziałeś, że tu
wchodzę.
- No tak, ale... - Potrząsnął ze zdziwieniem głową. - Mógłbym
przysiąc, że ktoś jest na górze. Nie słyszałaś głosu wołającego moje
imię?
Strona 11
- Dość tego! - prychnęła Andrea. - Rozumiem, że to miejsce
nadaje się do nakręcenia horroru, ale nie mam teraz głowy do starych
kawałów z duchami.
- Ja nie... - Jim wzruszył ramionami. - No dobrze. Co mam robić?
Andrea wręczyła mu notatnik i długopis.
- Pisz, co ci podyktuję. Zaczniemy tutaj.
Ledwie zdążyli się zabrać do pracy, łomotanie do drzwi
obwieściło przybycie adwokata. Andrea poszła go wpuścić. Powitał ją
z uśmiechem, potrząsając mokrą od deszczu bujną, siwą czupryną.
- Cóż za paskudny dzień! - zawołał wesoło. Andrea zawsze
uważała rozmowy o pogodzie za niepotrzebną stratę czasu.
- Spóźnił się pan - warknęła.
- Przepraszam. No i co pani o tym sądzi? Piękny, stary dom,
nieprawdaż?
- To katastrofa - skwitowała go Andrea. - Panie Bushwaller,
zechce pan poznać mojego brata Jima.
- Mów mi po prostu: Fred. - Bushwaller wyciągnął rękę. - Duży
urosłeś, co? Koszykówka?
- Futbol (Mowa o futbolu amerykańskim (przyp. tłum.).) - odparł
Jim. - Miło mi pana poznać.
- Na jakiej pozycji grasz?
- W cornerbacku.
- Tym prawym? Wyglądasz na takiego, co się szybko rusza.
Dobrze mieć z tyłu wystarczająco wysokiego obrońcę, żeby
przechwycić piłkę przed odbiorcą. Gdyby Redskini… (Znana
amerykańska drużyna futbolowa (przyp. tłum.).)
Andrea nie wytrzymała. Wiedziała, że jak zaczną o Redskinach,
to już koniec.
- Panie Bushwaller, mam mało czasu. Możemy przejść do
rzeczy?
- Jasne. Pomyślałem, że zabiorę was później na lunch. Mamy w
tym mieście jedną z najlepszych restauracji w całym stanie i...
- Tak, słyszałam już o „Rogu Obfitości". Ale dziś nie dam rady.
Chcę obejrzeć dom i sprawdzić pański spis inwentarza.
Bushwaller zdjął mokry deszczowiec, strząsnął go i rozwiesił
starannie na słupku przy schodach. Miał rubaszną, choć dobroduszną
twarz farmera. Jego bladoniebieskie oczy zwęziły się z rozbawienia.
Strona 12
- Nie ma żadnego spisu - oświadczył spokojnie. - Ciągle
napominałem pannę Bertę, żeby go sporządziła, ale pani wie, jak to z
nią było. I tak miałem dość kłopotów z namówieniem jej do
podpisania tego testamentu pięć lat temu. Mimo osiemdziesiątki na
karku zawsze mówiła, że ma mnóstwo czasu.
- Powinnam się domyślić - mruknęła Andrea.
- W każdym razie wszystko należy do pani - ciągnął prawnik ze
zgoła nieprofesjonalną beztroską. - Nikt nie ma zamiaru podważać
testamentu. Pod względem formalnym jest w porządku i mogę
przysiąc, że staruszka była w pełni władz umysłowych.
- Nikt przy zdrowych zmysłach by tego nie wziął - odparła
zdegustowana Andrea.
- Pewnie tak. Mnóstwo gratów, ale nic wartościowego. Co pani
zamierza z tym zrobić?
- Sprzedam, co się da.
Adwokat skinął głową. Jego zachowanie pozornie się nie
zmieniło, ale spojrzenie, jakim ogarnął pokój, obudziło w Andrei
podejrzenia. I tak była nieufna z natury, ale dodatkowo utwierdziła się
w swoich odczuciach, kiedy Bushwaller odezwał się niedbale:
- Znam w mieście faceta, który ma sklep z używanymi rzeczami.
Potraktuje panią uczciwie.
- Sklep z używanymi rzeczami... - powtórzyła Andrea z
namysłem.
- No wie pani, taka tam graciarnia. - Bushwaller mówił tym
samym obojętnym tonem. - Pewnie chce się pani pozbyć wszystkiego,
zanim tutejsze męty się zwiedzą, że nikt tu nie mieszka. Mógłbym
przysłać pani Sama, gdy tylko wrócę do miasta, jeśli to pani
odpowiada.
- Nie będę rozmawiać z żadnym handlarzem, póki nie spiszę
inwentarza.
Bushwaller napotkał jej wrogie spojrzenie i szybko zamrugał
oczami. Z godnością zniósł porażkę.
- No to chyba nie potrafię pani inaczej pomóc - rzekł.
- Może pan obejrzeć ze mną dom.
Prawnik zerknął na zegarek - kosztowny, złoty czasomierz, nie
pasujący do małomiasteczkowego adwokata, podobnie jak jego
garnitur od Braci Brooks.
- Obawiam się, że już jestem spóźniony.
Strona 13
- Nie zabierze to panu więcej czasu niż przesiadywanie przy
lunchu w „Rogu Obfitości" - oświadczyła Andrea tonem nie
znoszącym sprzeciwu.
Wiedziała, że i tak rachunek, który wystawi poczciwy Fred,
zetnie ją z nóg. Może facet nie przyda się na wiele, ale przynajmniej
popsuje mu szyki.
Wzięty do niewoli Bushwaller postanowił robić dobrą minę do
złej gry. Nie miał jednak pojęcia o historii domu.
- Powiedzmy, że liczy sobie około stu lat. Ponieważ Andrei nie
obchodziło to bardziej niż jego,
nie zgłaszała obiekcji. Jim natomiast zadawał różne pytania, a
kiedy się okazało, że adwokat nie potrafi na nie odpowiedzieć, zamilkł
i pogrążył się we własnych myślach do tego stopnia, że Andrea w
końcu zabrała mu notatnik.
Dom był nawet większy, niż się wydawało, patrząc od frontu. Do
dwóch połączonych salonów przylegała z jednej strony biblioteka, z
drugiej zaś ciemna, wysoko sklepiona jadalnia, która zajmowała
większą część parteru. Stąd przez pokój kredensowy i krótki
korytarzyk przechodziło się do kuchni, tak ponurej i brudnej, że
Bushwaller nie odmówił sobie jadowitej uwagi:
- To miejsce wyraźnie pamięta stare, dobre czasy. Dziś nie
sposób znaleźć kobietę do pracy w czymś takim.
Andrei nie pozostało nic innego, jak zgodzić się z tą opinią.
Czarna kuchnia węglowa rozpierała się hardo na swoim miejscu, nie
rozpalana prawdopodobnie od lat. Posługaczki kuzynki Berty używały
małej kuchenki gazowej i jeszcze mniejszej lodówki. Oba te
urządzenia były pokryte rdzą i przestarzałe. Po trzeszczącej
ostrzegawczo drewnianej podłodze Andrea przeszła do drzwi na
zaplecze. Szeroki korytarz z półkami po obu stronach prowadził do
trzech małych, pustych izdebek i obskurnej łazienki z wanną na
nóżkach imitujących łapy z pazurami, umywalką i cieknącym
sedesem.
- Kwatery dla służby - oznajmił Bushwaller, którego ten widok
setnie ubawił. Stopień jego rozbawienia rósł, w miarę jak twarz
Andrei tężała. - Jakbym widział te wszystkie kocmołuchy!
Kolejne drzwi wychodziły na strome wewnętrzne schody,
którymi dotarli na piętro. Wyglądało tylko odrobinę lepiej niż parter,
tak samo przeładowane meblami i zakurzone.
Strona 14
- To pokój panny Berty - poinformował pogodnie Bushwaller,
próbując odnaleźć ręką kontakt. - Nie wstawała ostatnio z łóżka,
biedactwo. Chyba się żarówka przepaliła - dodał, tłumiąc chichot.
Andrea przepchnęła się naprzód, by odsunąć z okien zasłony.
Sypialnia Berty zasługiwała na coś więcej niż tylko pobieżny rzut oka.
Swoje najbardziej ulubione rzeczy staruszka trzymała zwykle w
zasięgu ręki. Leżąc w przepastnym łożu z kolumienkami na czterech
rogach, grzebała w swoich skarbach, pogrążona w starczym świecie
przyjemnych i przykrych wspomnień, dostarczanych przez
sfatygowane fotografie i pożółkłe gazetowe wycinki z czasów
młodości.
Nagle w łóżku coś się poruszyło. Pościel zafalowała i na samym
środku podniosło się coś czarnego. Andrea cofnęła się z krzykiem.
Nawet Bushwaller poczuł się przez chwilę nieswojo. Zaklął pod
nosem i rzucił się do najbliższego okna. Szare światło dnia padło na
wyprostowany sztywno, nieruchomy kształt. Był to kocur, największy,
jakiego Andrea w życiu widziała; czarny jak węgiel, bez jednego
białego włoska. Od wąsów do nasady ogona musiał mierzyć dobrze
ponad pół metra. W okrągłych, złotych oczach utkwionych w Andrei
czaiło się coś w rodzaju wyzwania. Gruby jak kij od miotły ogon
poruszał się miarowo w przód i w tył.
- He, he, he! - wybuchnął Bushwaller rubasznym, scenicznym
śmiechem Świętego Mikołaja. - Niech mnie licho, całkiem o nim
zapomniałem. Ale mi dał popalić! Chyba nie jest pani przesądna?
- Jak... jak to zwierzę tu się dostało? - wykrztusiła Andrea.
Niewinnie brzmiący rzeczownik niezbyt pasował do stworzenia,
które stanowiło wcielenie kota baby - jagi.
- Psik! - natarła na łóżko, wymachując rękami. - Wynocha stąd!
No, już!
Kot ziewnął, prezentując przy okazji dwa rzędy ostrych ząbków,
po czym z ostentacyjną pogardą odwrócił się tyłem i zaczął ugniatać
pościel łapami. Demonstracji tej towarzyszył odgłos rozdzieranego
materiału.
Bushwaller nie posiadał się wprost z radości.
- Lepiej nie wdawać się w dyskusję ze staruszkiem Szatanem,
panno Torgesen. Więc tu siedział przez cały czas! Pytała mnie o niego
Annie May, wie pani, pielęgniarka panny Berty.
- Jak się tu dostał? - powtórzyła pytanie Andrea.
Strona 15
- Sobie wiadomym sposobem - odparł spokojnie Bushwaller. -
Ale nie radziłbym go dotykać. Nigdy nie był z niego domowy
pieszczoszek. Należy do tych, co to się rządzą własnymi prawami.
- Teraz będzie się rządził moimi - odparowała Andrea. Nareszcie
wiedziała, skąd się wziął ten osobliwy smród w salonie. Po prostu
Szatan traktował jeden z kątów jak prywatną skrzyneczkę z piaskiem.
Kot znów umościł się na swoim miejscu. Kiedy Andrea ruszyła w
jego stronę, rzucił jej przez ramię harde spojrzenie. Ku zdumieniu
wszystkich, z Andrea włącznie, pozwolił się wyciągnąć z pościeli i
podnieść.
Ważył dobre dziesięć kilogramów - same kości i mięśnie. Ciepła
miękkość wypełniła ramiona Andrei, lecz Szatan nie przylgnął do niej
ani nie mruczał, po prostu siedział. Był zastygłym w bezruchu
kłębkiem obojętności.
- A niech to, trafiła kosa na kamień! - wykrzyknął Bushwaller. -
Annie May miała słabość do tego starego drania, choć nigdy nie
odważyła się wziąć go na ręce. Czasem pozwolił się pogłaskać pannie
Bercie, ale nic poza tym. Musi pani mieć dryg do zwierząt, panno
Torgesen.
- Nie lubię zwierząt - ucięła Andrea. - A kotów wręcz nie znoszę.
Szatan łypnął na nią jednym okiem i skrzywił się drwiąco.
Odwzajemniła mu się niechętnym spojrzeniem.
- Nie znoszę kotów - powtórzyła. - Ale nie znoszę też
bezmyślnego okrucieństwa. Nie mieści mi się w głowie, że pan i ta...
Annie May zostawiliście biedne stworzenie po prostu na łasce losu.
Już w trakcie wypowiadania tych słów zorientowała się, że to
absurd. Szatan wyglądał przecież na takiego, co to z pewnością nie
tylko sam się wyżywi, ale jeszcze, gdy trzeba, stawi czoło licznym
przeciwnikom. Jim zaczął się śmiać.
- Szkoda, że nie mam aparatu! Żebyście widzieli swoje miny!
Daj no mi go.
Ale gdy tylko wyciągnął rękę, pacnęła go gruba, czarna,
wypazurzona łapa. Jim odskoczył i zaczął oblizywać zadrapania.
- Dobrze już, dobrze! Chyba ciebie polubił, Andy. Andrea bez
ceregieli zrzuciła kota na podłogę. Szatan
wyprostował ogon, nastroszył wąsy i majestatycznie
wymaszerował z pokoju ciężkim krokiem zmęczonego człowieka.
Strona 16
- Mówiłem, że nie jest kanapowym kiciusiem - rzekł Bushwaller.
- Zaopiekowałbym się nim, gdybym mógł, panno Torgesen - dodał
urażonym tonem. - Ale odkąd panna Berta odeszła, wszelki ślad po
nim zaginął. Zresztą widać, że nie ma pretensji. Annie May twierdzi,
że świetnie łapie myszy i nie dopuszcza ich do domu.
Ten aspekt sprawy nie wpadł Andrei do głowy. Może trzeba
będzie wybierać między Szatanem obsikującym kąty w salonie i
wylegującym się na łóżku a batalionem myszy obgryzających meble,
obicia i kable.
- Chyba go zostawię, póki nie znajdę innego wyjścia.
- To był fajny widok, jak go pani próbowała wyeksmitować.
Teraz sobie przypominam, że zawsze po Springers Grove kręciły się
czarne koty, przynajmniej odkąd pamiętam. W miasteczku też jest ich
sporo. - Zachichotał lubieżnie i mrugnął do Jima. - Szatan odwala
niezłą robotę po nocach!
- Prawdopodobnie czarny kolor dominuje w tej okolicy - odparła
Andrea.
- Co proszę?
- Wracajmy do pracy.
Szatan nie pokazał się już do końca przeglądu. Na pierwszym
piętrze było jeszcze pięć dużych sypialni i dwie łazienki, na drugim
sześć mniejszych pokoi, które zamieniono na magazyny wypełnione
bezładnie krzesłami bez siedzeń, stołami bez nóg i innymi
rozpadającymi się gratami.
Potem Bushwaller poprowadził ich na strych. Andrea rzuciła
tylko okiem na panujący tam bałagan i potrząsnęła głową.
- Nie dziś. Nie zniosę już widoku żadnych rupieci.
- Na pewno niczego nie brak - zgodził się skwapliwie
Bushwaller. - Panna Berta nigdy nic nie wyrzucała. Ani nie
rozdawała.
- Dokąd prowadzą te schody? - spytał Jim wskazując spiralne
stopnie.
- Do wieży, jak sądzę - odparł Bushwaller. - Muszę się już
zbierać...
Jim poszedł na górę i otworzył drzwi.
Światło wpadło na wąski podest. Okrągła wieża stanowiła
najwyższe piętro nie łączące się z resztą domu. Wnętrze to nie dzieliło
się, jak niższe kondygnacje, na poszczególne pokoje. Trzy czwarte
Strona 17
ściany zajmowały okna, z których rozciągał się widok na okolicę - od
zachodu brunatne, jak zwykle zimą, wzgórza, od południa dachy
miasteczka, po przeciwnej stronie mulisty strumień stanowiący
północną granicę posiadłości. Nawet w najbrzydszej porze roku, przy
okrytych mgłą wierzchołkach wzgórz i deszczu spływającym po
szybach, był to najprzyjemniejszy obraz, z jakim Andrea zetknęła się
w ciągu ostatnich paru godzin. Ale kiedy Jim wykrzyknął: Hej, co za
niesamowity lokal! - tonem, który znała aż za dobrze, osadziła go
ostro:
- Chcesz powiedzieć: co za niesamowity bałagan. Chodźmy stąd,
zanim podłoga się zawali.
- Podłoga jest w porządku. - Na dowód chłopak tupnął parę razy
w zasypane warstwą tynku i papierów deski. - Tu przy drzwiach
trochę się wypaczyło, ale mógłbym...
- Wychodzimy.
Usłuchał niechętnie. Andrea zamknęła drzwi. Tylko tego
brakowało, żeby Jim upodobał sobie to miejsce i przedstawił jakiś
kretyński projekt zagospodarowania go. Na szczęście dom znajdował
się za daleko od uniwersytetu, żeby coś takiego dało się
przeprowadzić, inaczej brat wpadłby pewnie na pomysł wprowadzenia
się tu z „paczką chłopaków" - swoją bezceremonialną i doprawdy
wszechobecną świtą. Andrea nie miała za złe przyjaciołom Jima, że
szukali jego towarzystwa - był z niego cudowny kompan - ale nigdy
nie potrafiła zrozumieć, dlaczego musieli poruszać się zawsze stadami
jak dzikie psy. Prawie nie zdarzało jej się widywać brata samego, więc
choć nawet lubiła poszczególnych „chłopaków", szczerze nie cierpiała
ich w masie. Samo słowo „chłopaki" doprowadzało ją do szału.
Kiedy oboje zeszli na dół, Bushwaller właśnie wychodził. Andrea
trzasnęła za nim drzwiami, co Jim skwitował uniesieniem brwi:
- Potraktowałaś go dość opryskliwie.
- To kanciarz - rzekła Andrea. - Musi tu być parę wartościowych
antyków, inaczej by się tak nie palił, żeby wprowadzić do interesu
tego swojego Sama. Wracajmy do spisu.
Sam salon zajął im czas do południa.
- Nigdy w życiu nie widziałam tyle chłamu na raz - gderała
Andrea zamykając drzwi narożnej szafki, której zawartość w postaci
szkła i porcelany zajęła bite cztery strony notatnika. - Nie
odważyłabym się jednak niczego pominąć. Nie znam się na antykach,
Strona 18
a kolekcjonerzy mają fioła, potrafią zapłacić kupę szmalu za takie
starocie. Następnym razem przywiozę aparat fotograficzny i
magnetofon, powinno pójść szybciej niż przy spisywaniu. W piątek.
Piątek mam wolny. Przyjadę bladym świtem i będę pracować cały
dzień.
- Może ci pomóc? Moglibyśmy się tu spotkać...
- W piątek masz ćwiczenia z trzech przedmiotów. Jim się
skrzywił.
- Do diabła, lepiej znasz mój rozkład jazdy niż ja sam. Przecież
nic się nie stanie, jeśli...
- Pójdziesz na zajęcia.
- No to w sobotę.
- W sobotę pracuję.
- Nie zrobisz tego w jeden dzień. Mógłbym zacząć tam, gdzie ty
skończysz, wezmę paczkę chłopaków...
Andrea zagryzła wargę. Pomoc z pewnością by się przydała, bo
czas naglił, ale „chłopaki" się do tego nie nadawały. Spadliby na dom
jak szarańcza wyposażeni w mnóstwo dobrych chęci oraz pokaźną
liczbę puszek piwa. Nie minie godzina, jak rozłożą się na podłodze,
zaczną dyskutować o życiu i tankować.
- Pomyślę o tym - obiecała.
Jim wiedział, co to znaczy. Oczy mu się zwęziły, zacisnął usta.
Andrea sama prosiła się o kłótnię. Jim gwizdnąłby z niedowierzaniem,
gdyby mu powiedziała, że nie cierpi z nim walczyć, ponieważ zawsze
zachowywała spokój i zawsze wygrywała. Nienawidziła sprzeczać się
z kimś, kogo najbardziej kochała, z jedyną osobą, którą w ogóle
darzyła prawdziwym uczuciem. Czemu nie może po prostu jej
usłuchać, zamiast bez przerwy się kłócić?
Tym razem, ku jej uldze, skapitulował, wzruszywszy z kamienną
twarzą ramionami. Andrea klepnęła go w plecy.
- Pomyślę o tym - powtórzyła. - Lepiej już jedźmy, postawię ci
lunch. Pizza, jak zwykle?
Jim ruszył do samochodu.
- Ja prowadzę - oświadczył wojowniczo.
Andrea potulnie wręczyła mu kluczyki. Nie miała serca, by go
dalej tłamsić - i on to przewidział. Uśmiechnął się do niej i uruchomił
auto z przesadną ostrożnością. Ruszyło po podjeździe w żółwim
tempie. Andrea obejrzała się jeszcze po raz ostatni. Mgła była coraz
Strona 19
gęstsza. Dziwaczny, spiczasty daszek wieży sterczał na tle nisko
zawieszonych chmur jak wygrażający oskarżycielsko palec.
Tej nocy Jim wracał do kampusu w deszczu i mgle. Na zakręcie
próbowała go wyprzedzić ciężarówka. Zepchnięty z szosy samochód
chłopca spadł z nasypu i uderzył w drzewo. Andrea ledwie zdążyła
zapaść w sen, kiedy zadzwonił telefon.
Strona 20
ROZDZIAŁ II
Walka nie skończyła się bynajmniej tej nocy, kiedy Andrea
dowiedziała się, że będzie żył. Całymi tygodniami ciągnęła się
żmudna, chwilami beznadziejna batalia o utrzymanie Jima na świecie,
o który on sam już nie dbał. Spędzała przy łóżku brata godzinę za
godziną, to czytając mu, to znów podtrzymując rozpaczliwie
jednostronną rozmowę. Czasem odpowiadał monosylabami, czasem
wcale. Przeważnie nawet na nią nie patrzył, tylko leżał z oczami
utkwionymi w sufit, każdą zmarszczką na czole i wokół ust wyrażając
opór.
Z początku doktor Blake ją uspokajał.
- Czy to Bernard Shaw powiedział, że optymizm jest darem
wieku średniego? On ma tylko dziewiętnaście lat. Młodym ludziom
brakuje doświadczenia. Nie potrafią wierzyć, że zawsze jest jakieś
jutro. Pod względem fizycznym wszystko zmierza ku dobremu,
zważywszy rozległość obrażeń.
Pewnego kwietniowego dnia Andrei udało się dopaść Blake'a w
gabinecie. Od dłuższego czasu jej unikał, głównie dlatego, że również
zaczynał mieć złe przeczucia. Przypadek Jima intrygował go i
niepokoił. Zawodowa ambicja lekarza cierpiała z powodu braku
współpracy ze strony pacjenta, toteż mimo że starał się zachowywać
bezstronnie, zaczynała w nim kiełkować niechęć zarówno do chłopca,
jak i do jego siostry.
- On jest bierny. Nie chce wyjść nam naprzeciw. Co mam robić?
- pytała Andrea.
- Musi pani okazać, że jej na nim zależy - przekonywał ją
desperacko. - Czasem poczucie odpowiedzialności... Proszę mu
powiedzieć, że go pani potrzebuje.
- Potrzebuję? - wyrwał jej się bolesny okrzyk. - POTRZEBUJĘ?
Lekarz odwrócił głowę. Po chwili Andrea wykrztusiła:
- Przepraszam.
Nie chciała usiąść. Stali koło siebie, a choć mężczyzna nie
odznaczał się wysokim wzrostem, patrzył na nią z góry. Znał jej wiek
- trzydzieści jeden lat. Wyglądała na dziesięć więcej. Zmarszczki na
twarzy i zacięty wyraz ust można by wytłumaczyć napięciem
ostatnich tygodni, ale lekarz podejrzewał, że to trwały nabytek. Miała
charakter bojowniczki, ot co. Blake już chciał coś powiedzieć, ale się
powstrzymał. Nie był psychoanalitykiem - cóż, u diabła, mógł o niej