11823
Szczegóły |
Tytuł |
11823 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11823 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11823 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11823 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Walter Bonatti
Moje góry
PRZEDMOWA
Gdy po raz pierwszy przyszła mi do głowy myśl spisania dla szerszej
publiczności moich wspomnień z przeżyć górskich, poczułem się nieswojo, tak jak
dziecko, które chciałoby wyznać swoim rówieśnikom pochłoniętym grą fantastyczno-
naukową, że woli biegać boso po łące i fikać koziołki. Potem jednak, zastanawiając
się nad naszymi czasami, w których technika odnosi sukcesy na Biegunie Północnym
i na Księżycu (wbrew gnuśności i zniewieściałości wielu ludzi powodowanej zbyt
wygodnym życiem), powiedziałem sobie: ostatecznie czy jest dzisiaj coś
piękniejszego od biegania boso po łące i fikania koziołków? Czy jest coś lepszego od
powrotu do prostej i szczodrej natury, by poczuć się znowu człowiekiem? Wierzę
mocno w to, czego może nauczyć natura, i dlatego jestem przekonany, że góry
swoim pięknem, swoimi surowymi prawami są dzisiaj jeszcze bardziej niż dawniej
jedną z najlepszych szkół kształtowania charakteru: przede wszystkim bowiem uczą
cierpieć. I to był główny powód, dla którego odważyłem się opublikować te
wspomnienia o zwykłych sprawach.
Zanim przystąpię do opowieści, chciałbym przedstawić kilka uwag natury
osobistej, aby zapoznać czytelnika z moim punktem widzenia i z moją koncepcją
alpinizmu, która leży u podstaw każdej mojej wyprawy w góry.
Gdyby mi kazano dać natychmiast syntezę alpinizmu, wymieniłbym nie
zastanawiając się następujące słowa: walka, przygoda, romantyzm, ucieczka i sport.
Jestem bowiem pewien, że każdy alpinista, godny tego miana, w mniejszym lub
większym stopniu przeżył i odczuł wszystkie te aspekty. Napisano na ten temat
tysiące opowiadań, setki książek wyszły spod tylu różnych piór, od prostych do
wycyzelowanych, a wszystkie były cenne, gdyż mówiły o sprawach, które ich autorzy
przeżyli i głęboko odczuli. Sięgnąłem więc po pióro nie jako pisarz, lecz jako
alpinista, który jest przekonany, że poznał góry na tyle, by móc o nich mówić.
Wbrew opinii wielu ludzi wspinaczka nie oznacza narażania dla rozrywki życia
alpinisty, który przez wiele dni wisi na niedorzecznych ścianach, czepiając się
maleńkich i niepewnych chwytów i stopni, stawiając sobie za jedyny cel zdobycie
szczytu, często takiego, na który można się wygodnie dostać kolejką. Jeśliby się tak
sprawy miały, to alpinizm w porównaniu z postępem techniki, której udało się
wedrzeć nawet w przestrzeń kosmiczną, musiałby się wydawać czymś błahym i
staromodnym. Nie! Nawet jeśli zbyt daleko posunięte i dekadenckie wirtuozostwo
pewnych współczesnych wspinaczek może budzić szereg zastrzeżeń i wątpliwości,
prawdziwy alpinizm jest zgoła czymś innym: jest przede wszystkim walką i
wewnętrznym zmaganiem, głębokim przeżyciem duchowym, którego wspaniałym i
doskonałym tłem są góry. Dlatego alpinista godzi się na trud, cierpienie, niedostatek,
które niemal zawsze towarzyszą mu w drodze na szczyt, jako na warunki hartujące
jego siłę i charakter. Poza tym w atmosferze walki, w obliczu trudności, nieznanego,
tysiąca niebezpieczeństw, jakie kryją w sobie góry, alpinista okazuje się takim, jakim
jest naprawdę, odkrywając z bezlitosną szczerością przed sobą i innymi swoje wady i
zalety.
Wydaje mi się, że już to, co powiedziałem dotychczas, wystarczy, aby
przekonać czytelnika, iż góry mogą stać się źródłem najpiękniejszych i najbogatszych
doznań w życiu, a ze społecznego punktu widzenia mogą przyczyniać się
niewątpliwie do udoskonalenia tych zdolności człowieka, od których zależy postęp.
Alpinistów niestety posądza się często o to, że igrają z niebezpieczeństwem, że
nie wiedzą, jaka jest cena życia, że nie znają lęku przed jego utratą, itp. Na
podstawie wieloletniego i bogatego doświadczenia mogę powiedzieć, że prawda
wygląda inaczej. Ci, którzy tak surowo osądzają alpinistów, prawie zawsze są zbyt
daleko od świata ich pojęć. Nie mogąc przyswoić sobie od razu psychotechnicznego
procesu, który stopniowo kształtował alpinistę, dostrzegają tylko najmniej wymowne
aspekty zewnętrzne. Lęk na przykład jest jednym z wielu uczuć, jakich doznaje
alpinista — a wszystkie one dają mu odczuć smak życia. Byłoby źle, gdyby w górach
nie odczuwało się łęku. Byłoby to równoznaczne z nieświadomością, odbierałoby
największą radość, jaką daje przezwyciężenie siebie.
Być może alpinizm jest istotnie bardziej niebezpieczną od innych dziedziną
działalności człowieka, ale jeśli się idzie w góry po sumiennym przygotowaniu i jeśli
przestrzega się odpowiednich zasad ostrożności, wówczas wielka przygoda
alpinistyczna nie ma nic wspólnego z szaloną lekkomyślnością. Niestety, tak jak i we
wszystkim, również i w górach bywają rzeczy nieprzewidziane, które mogą
doprowadzić do największej tragedii, ale nie oznacza to wcale, że alpiniści zaślubili
śmierć. Przeciwnie, są entuzjastami życia, lubią obcować z przyrodą, może zbliżają
się za bardzo do skraju życia, ale czynią to, by zasmakować jego pełni, uważając
zawsze, by nie przekroczyć granic swych możliwości.
Z powyższych rozważań wynikałby może logiczny wniosek, że alpinista,
nawykły do walki z naturą i jej żywiołami, powinien łatwo sobie radzić także z
problemami życia społecznego. Tak nie jest. Te dwa rodzaje walki nie mają z sobą
nic wspólnego — wiem o tym z własnego doświadczenia. Już w dzieciństwie o wiele
łatwiej przychodziło mi obcować z naturą niż z ludźmi. Odnajdowałem w niej coś w
rodzaju lojalności, co umożliwiało milczący serdeczny dialog, podczas gdy wśród
ludzi szamotałem się zdezorientowany, całkowicie nie przystosowany. To
przeciwieństwo między światem przyrody a środowiskiem społecznym było dla mnie
po prostu przeciwieństwem między szczęściem a nieszczęściem. I uciekałem w góry
z gorączkowym entuzjazmem.
W każdym razie, niezależnie od tych uwag natury osobistej, uważam, że
alpinizm może być zjawiskiem negatywnym tylko wówczas, gdy ktoś przykłada doń
— jak do wszystkiego, ludzi i rzeczy — miarkę zysku materialnego. Alpinizm nie ma
w sobie nic z widowiska czy robienia interesów, nie jest też łatwym źródłem
dochodów i dlatego właśnie może być wysoko oceniony w skali działalności ludzkiej.
Kończąc zatem tę przedmowę zdaję się wyłącznie na moje skromne
umiejętności. Postaram się przypomnieć pewne wydarzenia przeżyte w ostatnich
dziesięciu latach, od 1949 do 1959 roku, kiedy to z towarzyszami lub samotnie, latem
lub zimą, wśród wszelkiego rodzaju trudności, na różnych wysokościach i na wielu
kontynentach dokonywałem po ścianach z dolomitu, granitu czy lodu wielu
wspinaczek, które były albo pierwszymi przejściami, albo powtórzeniem przejść
wytyczonych przez innych.
Północna ściana Grandes Jorasses
Powiedzieć: „północna ściana Grandes Jorasses", to znaczy pomyśleć: „jeden z
trzech ostatnich i największych problemów w Alpach". Tak określali tę ścianę czołowi
alpiniści, gdy po raz pierwszy została zdobyta, stawiając ją w jednym rzędzie z
północną ścianą Eigeru i z pomocną ścianą Matterhornu. Przez wiele dziesiątków lat
ten zimny, suchy, a jednak harmonijny trójmian zawierał całą istotę alpinizmu, urzekał
wspinaczy w sposób niemal magiczny. Chociaż wiele lat minęło od czasu, gdy
pokonałem ścianę, nimb, jaki ją otaczał, wcale nie zbladł. Przeciwnie, teraz, kiedy
rozwój techniki wspinaczkowej wykreślił z języka alpinistycznego pojęcie
„niemożliwe", nazwa ta lśni jeszcze wspanialej napawając niezmiennie lękiem i
respektem.
Minie znowu wiele dziesiątków lat, przyjdą nowe pokolenia alpinistów i kto wie,
jakie jeszcze innowacje techniczne spowodują przewartościowanie skali trudności.
Ale na pewno ten, kto będzie chciał zmierzyć się z taką ścianą jak jedna z tych trzech
legendarnych, będzie musiał wykazać się przede wszystkim odwagą i siłą woli nie
mniejszą od hartu ducha Cassina, Petersa, Heckmaira, Schmida i innych pierwszych
zdobywców. Dlatego uważam ten z niczym nieporównywalny trójmian — północna
Grandes Jorasses, północna Eigeru, północna Matterhornu — za najtrudniejszy z
alpinistycznego punktu widzenia egzamin dojrzałości, za szczyt ludzkiej odwagi. Cóż
zatem mogłoby być lepszym wprowadzeniem do tych wspomnień niż północna
ściana Grandes Jorasses?
Urzeczenie filarem Walkera na północnej ścianie Grandes Jorasses to — jak
wiem z własnego doświadczenia — cudowne, ale jednocześnie przytłaczające
uczucie dla każdego alpinisty, a cóż dopiero dla młodziutkiego chłopca, jakim byłem
w 1949 roku. Sama myśl, że muszę wejść aż tam na górę, aby odzyskać spokój
ducha, była dla mnie wprost niesamowita. Do dziś nie mogę zrozumieć, jak mogłem
tak dalece ulec czarowi tej ściany. W gruncie rzeczy znałem jej przerażającą rzeźbę
tylko z fotografii i z przejmujących opisów jej zdobywania. Nigdy w życiu nie zdarzyło
mi się, bym tak gorąco pragnął zdobyć jakąś ścianę, zanim w ogóle ją ujrzałem. Poza
tym myśl o pokonaniu przeze mnie tej ściany łączącej wszystkie trudności
występujące w wysokich górach wydawała się doprawdy niedorzeczna. Zdawałem
sobie przecież sprawę, że jestem jeszcze „zielony", nie obeznany z granitem, lodem,
wysokością i w ogóle wszystkim, co przynosi wspinaczka tego rzędu. A jednak siła
uczucia plus łut szczęścia mogą niekiedy zdziałać cuda; wiem o tym z własnego
doświadczenia.
Cały sezon tego roku ustawiłem prawie nieświadomie pod znakiem północnej
ściany Grandes Jorasses, którą udało mi się zdobyć jeszcze tego samego lata.
Zacząłem od skał Grignetta, jak to jest w zwyczaju alpinistów w Lombardii,
potem wszedłem na Adamello i w końcu czerwca zrobiłem drugie przejście wysoko
klasyfikowanej drogi w Dolomitach, bardzo trudnej południowo-zachodniej ściany
Cros Dell Altissimo wysokości 1000 metrów. W lipcu natomiast poznałem wielkie,
często oblodzone granitowe ściany masywu Masino-Bregaglia. Ostatnim punktem
bardzo skrupulatnych przygotowań do wielkiej próby było wejście w pierwszych
dniach sierpnia na szczyt Grandes Jorasses przez piękną i klasyczną grań
Hirondelles między innymi dlatego, aby poznać zejście normalną drogą. Teraz
pozostawało tylko czekać na wielki dzień, który wyznaczyliśmy na pierwszą dekadę
sierpnia.
7 sierpnia po południu przeprowadziliśmy z moim przyjacielem Camillo
Barzaghim pierwszy rekonesans na lodowcu Lechaux, u stóp północnej ściany. Do
plecaków włożyliśmy wszystko, co jest niezbędne do tego rodzaju wspinaczki. Po
długim kluczeniu wśród seraków znaleźliśmy wreszcie dobre miejsce do wejścia w
ścianę. I tu ku naszemu zdumieniu spostrzegliśmy na brzeżnej szczelinie ślady
niedawno wyrąbanych w lodzie stopni (w schronisku Lechaux powiedziano nam tego
wieczoru, że kilka dni temu zespół francuski bezskutecznie atakował ścianę).
Zostawiwszy plecaki w pobliżu punktu wejścia w ścianę, wróciliśmy do schroniska.
Nie byliśmy bynajmniej zachwyceni rezultatami rekonesansu, ściana bowiem
dosłownie ociekała wodą z topniejącego śniegu.
Świt zastaje nas już na lodowcu. Dłuższą chwilę szukamy naszych plecaków,
potem spieszymy się, aby nadrobić stracony czas. Mijamy wylot głównego kuluaru
wyprowadzającego na Point Whymper i podchodzimy do punktu wejścia w ścianę. Z
żalem jednak stwierdzamy, że olbrzymi serak, na który weszliśmy wczoraj szukając
drogi, rozleciał się w ciągu nocy na masę zielononiebieskich bloków.
Wiążę się w środku sześćdziesięciometrowej liny, pozostawiając oba końce
Barzaghiemu i szykuję się do sforsowania niewysokiej ścianki lodowej pokrytej
zdradliwą warstwą śniegu. Całe szczęście, że w nocy chwycił mróz, w przeciwnym
bowiem razie woda spływająca od wczoraj po ścianie utworzyłaby cienką warstwę
szkliwa, uniemożliwiając wszelkie przejście. Po osiągnięciu górnego pola śnieżnego,
które łatwo obchodzimy jego lewym skrajem, docieramy wkrótce do stóp pionowego,
co najmniej stumetrowego progu, przez który prowadziła właściwa droga Cassina w
1938 roku. On to (wraz z Espozito i Tizzonim) dokonał w 1938 roku pierwszego
przejścia filaru Walkera. Trudny ten próg nie został powtórnie pokonany przez żaden
z czterech zespołów, które po nim dokonały wejścia filarem. Do tego momentu
naszym największym zmartwieniem było jak najszybsze przebycie terenu
bombardowanego spadającymi z góry głazami, które rozdzierały powietrze
przeraźliwym hukiem.
Z niepokojem lustruję wielką, w wielu miejscach przewieszoną ścianę, która
zamieniła się w lodowaty prysznic. Tylko stary, pozostawiony przez Cassina
zardzewiały hak, rysujący się na tle nieba wśród lśniących dużych kropel wody,
dodaje mi ducha. Osiągam go, wyżej wbijam drugi, trzeci, czwarty, jeszcze kilka —
co za trudny odcinek. Po chwili jestem już przemoczony do nitki, liny konopne
napęczniały wodą i stały się tak sztywne, iż nie chcą przesuwać się prze2 karabinek.
Zmusza mnie to do nieustannego, wprosi nadludzkiego wysiłku. Zostawiam więc
plecak, potem usiłuję go wciągnąć za pomocą pętli, ale i ta jest tali sztywna i tak
mocno ociera się o skałę, że nie daję rady. Wówczas Barzaghi, jako że nie ma
innego wyjścia zarzuca sobie mój plecak wraz z własnym i dochodzi do mnie, przy
każdej zmianie stanowiska pomagając sobie liną, którą go stale z góry asekuruję.
W ten sposób pokonujemy niemal całą wysokość wielkiego pionowego progu,
ale kilka metrów nad nami, czeka nas najtrudniejsze miejsce: gładkie, ukośne,
pionowe zacięcie. Z opisu Cassina wiedziałem, że trzeba się w nie wklinować
napierając prawym ramieniem i prawą nogą na gładkie, okrągłe krawędzie, że nie
można wbić ani jednego haka, przy czym grozi ciągle niebezpieczeństwo osunięcia
się w próżnię. Prawdziwy „mauvais pas", który mógłby raczej być kluczowym
odcinkiem wielkiej drogi w Dolomitach niż takiej ściany jak ta, będącej sumą
wszystkich trudności.
Doszedłszy do początku zacięcia zwlekam z atakiem, potem przypominając
sobie, że u góry teren jest łatwiejszy, postanawiam ruszyć z miejsca. Proszę mego
towarzysza, by mi popuścił liny. Z największym trudem posuwam się około sześciu
metrów do góry, aż do najbardziej gładkiego miejsca i wtedy staje się to, czego się
obawiałem i co było powodem mego niezdecydowania. Otóż silne tarcie liny ściąga
mnie ze stanowiska, w dwójnasób niepewnego z powodu nasiąkłego wodą ubrania,
które osuwa się po oślizłych krawędziach zacięcia, mimo że usiłuję zwiększyć opór
przylepiając się całym ciałem do skały. Czuję, że nieubłaganie osuwam się w
próżnię. Mija kilka sekund w tej męczącej sytuacji, z której nie mogę się już wycofać.
Od ostatniego haka dzieli mnie co najmniej dwanaście metrów. Czuję się zgubiony i
tak by się chyba skończyło, gdybym w zrywie rozpaczy nie zdobył się na nadludzki
wysiłek. Zwijając się i skręcając jak w konwulsjach, czepiając się skały nawet twarzą,
centymetr za centymetrem udało mi się wydźwignąć ponad przeklęte zacięcie. W tej
samej niemal chwili znajduję mocny, zbawczy hak Cassina, trawersuję około
czterech metrów w prawo, aż do wygodnego miejsca, wpinam linę w hak. Następuje
silna reakcja nerwowa, nie jestem w stanie wstrzymać łkania. Prawdę mówiąc,
dokonany dopiero co wysiłek był chyba największy, na jaki musiałem się zdobyć w
górach, nie tyle z uwagi na same trudności techniczne, co na warunki, w których
musiałem pokonać zacięcie.
Gdy tylko trochę ochłonąłem, zaczynam ściągać mego towarzysza. Po chwili
nagłe szarpnięcie liny ostrzega mnie, że wyczerpany odpadł od ściany ciągnięty w
dół ciężarem plecaków. Za wszelką cenę usiłuję go utrzymać. Na szczęście udaje mu
się ruchem wahadłowym uczepić zacięcia i na nowo w nie wśliznąć. Potem
spuszczam Barzaghiego na linie aż do początku zacięcia, aby odpoczął, i daję mu
znać, żeby przysłał mi plecaki; ale on, uparty, próbuje po raz drugi wejść z nimi do
góry i znowu leci. W tym momencie następuje załamanie się, Barzaghi proponuje,
abyśmy zrezygnowali z dalszej wspinaczki. Przyznaję, że propozycja ta pod pewnymi
względami wydała mi się kusząca, ale czułem, że nie mogę jej przyjąć; namawiam
Barzaghiego, aby podjął jeszcze jedną próbę. Na próżno, nie czuje się na siłach iść
dalej. Zastanowiwszy się spokojnie nad sytuacją dochodzę do wniosku, że jednak
muszę zrezygnować z mojej wymarzonej drogi.
Północna ściana Grandes Jorasses wydaje mi się, człowiekowi pokonanemu,
jeszcze bardziej odpychająca niż przedtem. Czuję się tak zniechęcony, że wcale nie
myślę o tym, aby do niej powrócić. Ostatnie spojrzenie na piętrzące się nad nami
płyty, których może nigdy już nie ujrzę z tak bliska, i zaczyna się pierwszy z
niezliczonych zjazdów. Przy każdym zakładaniu stanowiska zjazdowego ogarnia
mnie lęk, że zostaniemy bez liny, jest tak sztywna, że z trudem daje się ściągnąć. Już
w dole, na lodowcu, dochodzi nas potężny grzmot; obracamy się ku ścianie
oświetlonej ostatnimi promieniami słońca; jest diabelnie piękna. Pokonała nas. Budzi
się we mnie słaba chęć powrotu; czar północnej ściany Grandes Jorasses zaczyna
znów działać.
Ciemność zaskoczyła nas niedaleko schroniska Lechaux. Barzaghi potknąwszy
się upadł i zwichnął prawą nogę, co unieruchomiło go do końca lata. Zapasy
żywności były już na wyczerpaniu, toteż w kilka dni później, gdy tylko Barzaghi był w
stanie, mimo bólu, pokuśtykać do Courmayeur, postanowiliśmy zejść. Po raz ostatni
spojrzałem na moją ścianę, z której — utraciwszy partnera — musiałem
zrezygnować.
W Courmayeur spotkałem przyjaciół, Andreę Oggioniego i Emila Ville, którzy
przyjechali z zamiarem dokonania trzeciego przejścia środkiem zachodniej ściany
Aiguille Noire de Peuterey. Powiedzieli mi, że przez dwa dni szukali bezskutecznie
punktu wejścia w tę wielką ścianę i nareszcie udało im się go znaleźć, choć wydaje
się bardzo niebezpieczny. Mieli zamiar, zaopatrzywszy się w żywność, jeszcze tego
wieczoru dojść do maleńkiego schroniska Gamba.
Dowiedzieli się o mojej niefortunnej wyprawie i pragnąc mnie pocieszyć,
zaproponowali, abym się do nich przyłączył. Zgodziłem się z radością, tym bardziej
że przyrzekli mi, iż po zejściu z Noire pójdą ze mną na północną ścianę Grandes
Jorasses. Wymarsz na Noire trzeba było odłożyć z powodu złej pogody, tak że
dopiero po południu 12 sierpnia podeszliśmy do schroniska Gamba, skąd nazajutrz
ruszyliśmy do szturmu na zachodnią ścianę. Wszystko poszło gładko. 15 sierpnia
byliśmy z powrotem w Courmayeur.
W tym czasie przyłączył się do nas — jako partner wyprawy na Grandes
Jorasses — wezwany telegraficznie nasz przyjaciel Mario Bianchi. Mogliśmy w ten
sposób pójść dwiema dwójkami: ja z Oggionim, Villa z Bianchim. 16 wieczorem
doszliśmy do schroniska Lechaux, rankiem byliśmy już u podstawy odstręczającego
filaru północnego, który od kilku godzin przybrał groźniejszy niż zwykle wygląd,
większą jego część przesłaniało kłębowisko czarnych chmur nie zapowiadających nic
dobrego. Rozsądniej byłoby zaczekać na poprawę warunków atmosferycznych, ale
nie pozwalały na to ani nasze skromne zapasy, ani czas, jakim dysponowaliśmy. A
więc po kilku chwilach wahania o 8.30 atakujemy znaną już szczelinę brzeżną, która
tym razem mieni się zielonkawym lodem.
Aby uprościć sobie wspinaczkę, przyjmujemy następującą taktykę: ja, gdy
potrzeba, wbijam haki, Oggioni odpina tylko linę z karabinka, a dopiero ostatni z
drugiej dwójki wybija haki i przesyła mi je co pewien czas przez towarzyszy. Każdy z
naszej czwórki ma plecak mniej lub bardziej ciężki, zależnie od zadania, jakie mu
przypadło. Dzięki temu szybkiemu systemowi w niewiele godzin znajdujemy się u
początku słynnego zacięcia, które kilka dni wcześniej było widownią mojej porażki.
Tym razem jednak skała jest sucha i mimo ciężaru plecaka pokonuję je pomyślnie.
Niebo jest nadal zaciągnięte. Czarne niedobre chmurzyska wiszą nad naszymi
głowami, ale nie są w stanie odwieść nas od decyzji zdobycia ściany. Po dłuższym
wspinaniu się na prawo, po niezbyt trudnej skale i kilku pionowych ściankach
lodowych osiągamy wielkie siedemdziesięciopięciometrowe zacięcie, drugi kluczowy
odcinek drogi, który szybko pokonujemy. Sprzyjają nam niewątpliwie dobre warunki
lodowe; nasi poprzednicy bowiem twierdzili, że droga do tego miejsca bynajmniej nie
była łatwa. Dla nas natomiast kłopoty zaczęły się nieco wyżej, gdy nie udało nam się
znaleźć poziomej, piętnastometrowej rysy, o której wspominali pierwsi zdobywcy
ściany, a która prowadzi do słynnego trawersu pokonywanego wahadłem.
Ide prosto do góry przez bardzo trudne płyty, aż do ogromnego okapu
zamykającego dalszą drogę. Zorientowawszy się, że zbłądziłem, zaczynam szukać
rysy, ale nigdzie nie ma nawet jej śladu. W całej tej gładziźnie widać tylko wąską
półeczkę, zasłaną odłamkami skalnymi i oblodzoną, przez którą mógłby w
ostateczności prowadzić szlak, ale która jakoś nie wydaje się być logicznym
rozwiązaniem problemu. Rezygnuję więc z próby pójścia tamtędy i wracam do
punktu wyjścia. Proszę towarzyszy, by podeszli do mnie, mając nadzieję, że wspólna
lustracja ściany da lepsze rezultaty i po chwili wisimy wszyscy czterej uczepieni jak
jaszczurki skąpych chwytów. Czas mija, a my nie znajdując wyjścia z labiryntu
rozważamy, co robić dalej. Nie chcąc biwakować na tych mało zachęcających
płytach, musimy się stanowczo na coś zdecydować. Przychodzi mi do głowy pewna
myśl, która uzyskuje aprobatę towarzyszy. Postanawiam obejść na lewo wiszący nad
nami okap w nadziei, że uda mi się następnie, trawersując w prawo, znaleźć
właściwą drogę. Nie powinna biec zbyt daleko, a poza tym mam nadzieję, że zdołam
w ten sposób ominąć bardzo trudny teren, znajdujący się za nieuchwytną rysą.
Posuwam się ostrożnie w lewo, osiągam wyraźny komin, wówczas dochodzi do
mnie Oggioni. Idę kominem coraz trudniej, aż na wysokość okapu, w tym miejscu
komin zatraca się w szarawych, spiętrzonych płytach, tak litych i gładkich, źe
zawróciłbym z miejsca, gdybym nie dostrzegł kilka metrów na prawo, tuż ponad
okapem dwóch płasienek. Przydałyby się na biwak, usiłuję się wobec tego do nich
dostać. Są maluśkie i nie bardzo wiem, jak się tam w czwórkę zmieścimy, będziemy
chyba musieli spędzić noc na stojąco, mimo to są dla nas oazą na pustyni. Oggioni i
Bianchi zajmują „górne piętro", a ja i Villa dolne. Jeden usiłuje oczyścić wąską płaśń
ze śniegu — kilka haków w skałę, by przymocować do nich nas i plecaki. Zawijamy
się możliwie najszczelniej w płachty biwakowe i zaczyna się długie wyczekiwanie
świtu.
Nic nie zapowiada, by niewyraźna pogoda, która przez cały dzień groziła
ciężkimi i ponurymi chmurami, miała się poprawić. Ciągle myślimy o tym, co będzie
jutro. Kołowrotek pytań bez odpowiedzi: Czy zdołamy pokonać płyty? Czy
znajdziemy właściwą drogę? A jeśli zacznie sypać śnieg? Musiałem się w pewnej
chwili zdrzemnąć, podobnie jak Villa i Bianchi, którzy również więcej drzemali, niż
czuwali, gdyż budzi nas nagle huk. Nie wiemy, co się stało. Musiały się gdzieś w
pobliżu oberwać kamienie.
Lodowaty wiatr północny, który dmie z coraz większą siłą, rozpędza chmury.
Jesteśmy mile zaskoczeni przyjemną niespodzianką, dzięki której zapominamy o
niebezpieczeństwie, jakie nas przed chwilą ominęło. Nasze głośne uwagi budzą w
końcu Oggioniego, który spał dotąd głębokim snem. Jakże śmiesznie wygląda z
głową owiniętą zamiast wełnianej czapki workiem od chleba, jak białym turbanem.
Już czwarta. Za półtorej godziny wzejdzie słońce, ale niewiele nam to da,
jesteśmy przecież na północnej ścianie. Im bliżej świtu, tym zimniej, wstrząsają nami
konwulsyjne dreszcze. O 6.30 przystępuję do problematycznego trawersu w prawo,
ale niestety już za drugim wyciągiem liny okazuje się on beznadziejnie trudny.
Postanawiamy wycofać się częściowo, to jest wrócić do znanego oblodzonego
kominka. Dwa zjazdy na linie sponad wielkiego okapu i staję na półeczce, przez którą
wczoraj uznałem, głupi, że nie może prowadzić droga. Klnę, gdy jakieś dziesięć
metrów dalej dostrzegam hak. Nareszcie znalazłem właściwą drogę, krzykiem
powiadamiam o tym towarzyszy. Przeciągam przez hak pętlę o przekroju ośmiu
milimetrów, opuszczam się dziesięć metrów w pionie i opierając nogi na skale
przesuwam się jakieś trzy metry w prawo lądując na dość wygodnej półce. Gdy
dochodzi do mnie Oggioni, idę dalej trawersem kilka metrów w prawo i staję u wylotu
osobliwego, przewieszonego, biegnącego progami jakieś dziesięć metrów do góry,
bardzo trudnego komina. Po nim droga przez krótki odcinek jest nieco łatwiejsza, ale
za to zaczyna się walka z wiatrem. Nic nas nie osłania. Podmuchy wichury uderzają
z dziką siłą, grożąc oderwaniem od ściany. Otuliwszy się, czym kto miał, tak że tylko
nosy nam wystają, posuwamy się teraz ukośnie w lewo, bijąc gęsto haki i pokonując
znowu skrajne trudności. Ten nowy odcinek drogi należy do najtrudniejszych miejsc
w całej ścianie, prowadzi w powietrznym terenie przez lite pionowe lub przewieszone
płyty, zawieszone nad sześćsetmetrową przepaścią.
W ciągłym styku ze skałą zdarły mi się doszczętnie rękawiczki i skóra na
opuszkach palców, podrażniona dotykiem granitu, pęka pod wpływem zimna
odsłaniając żywe mięso.
Jakoś udaje mi się przejść ten odcinek, ale po kilku metrach brak mi haków.
Muszę się zatrzymać. Wiatr zagłusza mój głos, więc na migi daję znak towarzyszowi,
aby się do mnie zbliżył. Wspinamy się dalej o trzy długości liny, nieco na prawo, do
półki pod wielką żółtą przewieszkę, gdzie Cassin spędził drugi biwak. Jeszcze jedna
długość liny, przebyta z trudem po ukośnej półce w walce z wichrem, i wreszcie gdy
wszyscy znowu jesteśmy razem, decydujemy się na krótki odpoczynek.
Od przenikliwego, kąsającego zimna sztywnieje ciało, a nieustanne smaganie
wichru oszałamia. Wściekłe jego podmuchy zatykają oddech, nie sposób w ogóle
patrzeć, dmie już tak od dziesięciu godzin i nic nie wskazuje, by miał się uspokoić.
Bezskutecznie szukam jakiegoś schronienia, aby coś zjeść, nic z tego, ten wróg
numer jeden dosięga nas wszędzie.
Jest już trzecia po południu. Nie uda się uniknąć drugiego biwaku, jako że od
szczytu dzieli nas jeszcze pięćset metrów. Spieszymy się, by jak najszybciej
osiągnąć grań, a tam ratuj się, kto może. Jesteśmy świadkami przedziwnych zupełnie
zjawisk. Wicher z taką siłą wiruje między iglicami, że ogłusza nas zupełnie; pod jego
nieustannym naporem lina szamoce się i napina chwilami w idealny, jakby cyrklem
nakreślony łuk. Zostalibyśmy niechybnie zmiecieni, gdybyśmy za każdym
podmuchem nie chwytali się mocno jakiegoś bloku. Ściana wprawdzie straciła na
stromiźnie i zmniejszyły się trudności techniczne, ale w tej sytuacji i tak jesteśmy
zmuszeni do coraz większego wysiłku. Krew z poranionych rąk znaczy szlak, ból
znieczulił je na zimno, ale równocześnie i na chwyty, co jeszcze bardziej pogarsza
naszą sytuację.
Około 19.30 osiągamy koniec grani i przygotowujemy się do drugiego biwaku.
Nie mogąc znaleźć odpowiedniego miejsca wyrąbujemy czekanami cztery
platforemki w lodzie stromego żlebu na lewo od tego, którym prowadzi nasza
jutrzejsza trasa. Po ulokowaniu się przeprowadzamy remanent zapasów: pięć
suszonych bananów, dwa kawałki chleba, kilkanaście cukierków, pół porcji „Neski",
nieco dżemu na dnie puszki. Trochę koniaku, którego strzegliśmy jak relikwii, wylało
się w plecaku. Nader skąpa kolacja dla czterech osób, a przecież mamy przed sobą
jeszcze cały dzień drogi.
Usiłujemy roztopić na maszynce trochę lodu, aby zrobić kawę, daremnie, mimo
że staramy się wszelkimi sposobami osłonić przed wiatrem słaby płomyczek.
Dzielimy między siebie kilka kostek cukru i wsuwamy się od razu do płacht.
Chowamy w nie nawet głowy pękające od nieustannego wycia wichru. Mimo wysiłku,
aby ukryć się w nich szczelnie, wiatr wdziera się do środka, nadymając je jak
uwiązane balony.. Noc jest koszmarna. Wstrząsają nami kurczowe drgawki —
szczękamy zębami z zimna. Podtrzymuje nas tylko myśl, że szczyt już niedaleko.
Ranek 19 sierpnia jest pogodny, cóż, kiedy wciąż wydani jesteśmy na pastwę
naszego wroga, który w nocy pokrył wszystko, nawet wnętrze naszych płacht,
lodowatym pancerzem.
Pięćdziesiąt metrów wyżej, na lewo, na łatwej skale zaprasza nas piękne
słoneczko. Niewiele myśląc oddalamy się od właściwej drogi i idziemy w kierunku
słońca z nadzieją, że jakoś sobie później poradzimy. Ale po podejściu około stu
metrów do góry przekonuję się, że stąd nie ma wyjścia. Musimy zawrócić.
Prowadzenie przejmują będący bliżej właściwej drogi Villa i Bianchi, którzy przez cały
czas szli jako druga dwójka. Misternym trawersem osiągają w połowie oblodzony
żleb spadający z Torre Rosa. Idziemy z Oggionim ich śladem. Dwa wyciągi liny bodaj
że w krańcowo trudnym terenie — niezwykle ciężko wbija się tu haki —
doprowadzają nas do pęknięcia w prawo, jeszcze jedna długość liny, ciągle w prawo i
obchodzimy wielką, wiszącą nad nami przewieszkę — wreszcie kres największych
trudności.
Wciąż dmie silny wicher, zmęczenie zmieniło nasze twarze nie do poznania. Ale
nic sobie z tego nie robimy, szczyt jest zaledwie o dwieście metrów nad nami,
kominek na lewo wyprowadza nas na grań. Posuwamy się nią szybko, biegiem
niemal, licząc metry dzielące nas od celu. Jeszcze sto metrów, pięćdziesiąt, dziesięć
i... ostatnia przeszkoda, wielki nawis śnieżny. Asekurowany przez towarzyszy,
zaczynam ostrożnie pracować czekanem. Nagle promień słońca przebił się przez
nawis, oślepia mnie światło przenikające przez wybity otwór. Po chwili jestem już po
drugiej, włoskiej stronie grani, w ślad za mną idzie Villa, następnie Bianchi. Gdy
przychodzi kolej na Oggioniego, przebity śnieg nie wytrzymuje już ciężaru jego ciała i
niespodzianie osuwa się zasypując go. Ale lina jest mocno naprężona i trzyma go
dobrze. Wybuch śmiechu towarzyszy temu ostatniemu incydentowi na północnej
ścianie Grandes Jorasses. Marzenie stało się rzeczywistością. Jest godzina 12.30,
dnia 19 sierpnia, dnia radosnego i niezapomnianego.
Bregaglia — trzy północne ściany
Tuż za linią graniczną ze Szwajcarią, u progu kantonu Engandin rozciąga się
najpiękniejszy ze wszystkich krajobrazów alpejskich, jakie znam. Jest to Bregaglia,
typowa dolina szwajcarska, gdzie bujne łąki, malownicze domostwa i gęste lasy
świerkowe, nad którymi wznoszą się ostre kontury pokrytych lodem szczytów, tworzą
obraz podziwiany przez miłośników gór i będący często natchnieniem dla
pejzażystów. Cała dolina Bregaglia jest cudowna, lecz z jej bocznych odnóg
najmilsza sercu alpinisty jest dolina Bondasca. U jej wylotu, po lewej stronie
orograficznej, leży wioska Bondo; stąd dolina pnie się fantastycznie piękna aż do
stóp północnych zerw, należących do najpotężniejszych granitowych ścian
alpejskich. Który z alpinistów nie marzył o poznaniu jasnych ścian Badile, Cengalo,
Gemelli, Sciora, Trubinasca i wielu, wielu innych? Niektóre z nich są kamieniami
milowymi w historii alpinizmu. O nich właśnie chcę opowiedzieć, o przejściu trzech
najpiękniejszych z tych ścian północnych, z którymi wiążą mnie na zawsze
wspomnienia.
Po raz pierwszy poznałem je w lipcu 1949 roku. Moim celem była wówczas
północno-zachodnia ściana Piz Badile, gigantyczny, siedmiuset-metrowy mur z
granitu, który od 1937 roku, daty zdobycia, doczekał się tylko jednego powtórzenia.
Wyruszyłem na spotkanie tej wielkiej przygody, wraz z wiernym przyjacielem
Barzaghim, pełen żaru mych siedemnastu lat. W tym wieku, gdy się ma mocne
mięśnie, a serce pełne pasji, człowiek łatwo wierzy, że żadna przeszkoda nie może
go powstrzymać od osiągnięcia zamierzonego celu. Nie znaliśmy terenu, było to
nasze pierwsze zetknięcie z granitem, a ponadto wpadliśmy na niefortunny pomysł
podejścia do ściany doliną Massino, pieszo od strony włoskiej, po przebyciu
uciążliwych przełęczy Porcellizzo i Trubinasca. Decyzja ta podyktowana była przede
wszystkim brakiem paszportu i skromnymi środkami finansowymi. Mało tego,
informacje, których nam udzielono, były mętne: „od przełęczy Porcellizzo musicie
pójść pierwszą przełęczą na prawo" — okazało się natomiast, że trzeba było iść
pierwszą na lewo, tak że podeszliśmy i zeszliśmy aż czterema stromymi skalnymi
żlebami, zanim piąty okazał się właściwy.
Dnia 23 lipca o 14.30 ledwo żywi ze zmęczenia stanęliśmy u podnóża
północno-zachodniej ściany Badile. Wywarła na nas, zmęczonych i przygnębionych,
przejmujące wrażenie. W sumie zużyliśmy na to przeklęte podejście, objuczeni
ciężkimi plecakami, aż osiemnaście godzin marszu, nie licząc nocy spędzonej pod
gołym niebem, w sposób równie typowy, co niewygodny. Surowa lekcja, która
okazała się bardzo cenna w przyszłości, ale która wówczas zraniła boleśnie naszą
dumę, nie odwodząc jednak od decyzji zaatakowania ściany. Było bardzo późno •—
lekcja trwała.
Oto jej przebieg.
Między jednym kęsem a drugim wiążemy się. Zbliżywszy się do oblodzonego
żlebu spadającego z Badiletto, spuszczam mego towarzysza do szczeliny brzeżnej i
schodzę do niego po zielonych, zaklinowanych blokach lodu, pod którymi szczelina
gubi się w mrocznej czeluści. Zimno mi, czuję się jak w lodowni. Aby wydostać się na
otwarte skały, musimy pokonać około dwudziestometrową prostopadłą ściankę
pokrytą lodem co najmniej na grubość dwóch palców. Nie jest to zbyt zachęcający
początek i nie wiem, jak zabrać się do ataku. Bez przekonania zaczynam to tu, to
tam rąbać twardą skorupę, łudząc się, że może pokażą się pod nią chwyty, ale
sprawa jest beznadziejna. Pod cieniutką warstwą przezroczystego lodu dostrzegam
małą rysę, która biegnie pionowo kilka metrów do góry. Waląc młotkiem udaje mi się
oczyścić ją z lodu, jak daleko mogę sięgnąć w górę ręką, i wbić hak, który bynajmniej
nie siedzi pewnie. Podciągam się ostrożnie, mój towarzysz trzyma mnie na sztywno
napiętej linie, zawierzam jednak przede wszystkim uzbrojonym w raki nogom, które
mocno wczepiają się w lód. Jeszcze trochę do góry i próbuję wbić drugi hak, ale tym
razem na próżno, nie chce wejść; po dwóch uderzeniach młotkiem wyskakuje
wibrując i z brzękiem spada na dno szczeliny. Próbuję dalej — może pójdzie lepiej z
innym — i rzeczywiście z trudem udaje mi się wbić hak na jakieś dwa centymetry.
Teraz mogę balansując niepewnie podciągnąć się na tyle, ażeby wbić trzeci, który
wreszcie mocno wklinowuje się w rysę. Oczyszczam kilka dobrych chwytów, po kilku
metrach dochodzę do wąskiej półeczki "i w momencie, gdy zaczynam wbijać czwarty
hak przed trudną ewolucją, napięta lina wyszarpuje drugi hak, który zsuwa się po niej
aż do mego towarzysza. Muszę oczyścić z lodowej skorupy jeszcze kilka metrów
ścianki, zanim wejdę na piękne, suche płyty skalne, które choć gładkie, są o wiele
przyjemniejsze od dopiero co przebytej ścianki. Gdy dochodzi do mnie mój
towarzysz, zdejmujemy raki. Nie tracąc czasu zaczynam się wspinać po łatwych
skałkach, które wyprowadzają mnie po jednym wyciągu liny pod pionowy występ.
Mój towarzysz rusza, aby dojść do mnie. Nie widzę go, lecz wyczuwam, że jest
już tylko kilka metrów ode mnie, gdy dziwne echo rozlega się w powietrzu.
Przeszywa mnie straszliwe przypuszczenie i zmusza do spojrzenia w górę.
Zamieram na widok tego, co tam się dzieje. Wysoko, może w połowie ściany, toczy
się w powietrzu wprost na nas kłębowisko kamieni. Zapiera mi dech, gdy jeden z tych
bloków rośnie i rośnie w moich oczach. W momencie gdy wydaje mi się, że już-już
powinien mnie zmiażdżyć, przywieram do ściany, spłaszczając się, jakbym chciał w
nią wleźć. Rozlega się głośny huk, potem drugi i trzeci; zdaję sobie sprawę ze
wszystkiego, co się dzieje, mimo że nic nie widzę, przymknąłem oczy w
denerwującym oczekiwaniu na coś, co nie następuje.
Niespodzianie wraca spokój. Czy jestem cały? Niemal jednocześnie otwieram
oczy, spuszczam lewe ramię, którym instynktownie osłoniłem głowę przed głazami,
czuję, że nie mogę złapać tchu i dopiero wówczas dostrzegam, że liny, które
przewinąłem przez plecy i przez hak asekurując mego towarzysza, są niesamowicie
naprężone i zaklinowane. Boję się, że gdy je uwolnię, sprawdzi się najgorsze, że
zawiśnie na nich ciężar... Uwalniam liny wzywając rozpaczliwie Barzaghiego.
Niewiele razy w życiu doznałem takiej ulgi jak wówczas, gdy poczułem, że lina daje
się luźno wybierać. „Dobrze, chodź". Dochodzi do mnie; nie możemy uwierzyć w
nasze szczęście, nie ponieśliśmy najmniejszego szwanku, liny również są całe,
natomiast wszystko dookoła nas zasłane jest białawymi głazami i odłamkami, a w
powietrzu unosi się silny zapach spalenizny. Prawdziwy cud, jeśli się zważy, że
lawina zaskoczyła Barzaghiego, gdy uczepiony był maleńkich chwytów, w ogromnej
ekspozycji.
Załamujemy się zupełnie; ponad godzinę siedzimy w tym samym miejscu,
niezdolni podjąć żadnej decyzji. W końcu, nie wiem dlaczego, postanawiamy
kontynuować wspinaczkę, ale jesteśmy tak pod wrażeniem lawiny, że drżymy na
każdy odgłos spadającego nawet daleko od nas kamyczka.
Ogromne gładkie płyty zmuszają mnie do skręcenia jeszcze bardziej w prawo,
na łatwe skałki, wzdłuż lodowego żlebu, gdzie ze względu na porę dnia grożą stale
nowe obrywy kamieni. Zdajemy sobie sprawę z tego, że poszliśmy źle, ale nie
zmieniamy kierunku, przyśpieszając jedynie tempo w nadziei, że wyżej znajdziemy
dobre przejście, które pozwoli nam wrócić na właściwą drogę. Niebawem zamyka się
za nami pułapka, jesteśmy dookoła osaczeni gładko wypolerowanymi olbrzymimi
płytami. Nie ulega wątpliwości — dałem się wyprowadzić w pole urzeźbieniem
granitu, z którym nie byłem jeszcze obeznany. Wracać przykro i trudno, między
innymi także dlatego, że — mówiąc szczerze — nie wiedziałbym którędy. Wobec
tego postanawiam w taki czy inny sposób sforsować płyty. Bez większego
przekonania zaczynam trawersować poziomo w lewo płyty dosyć połogie, ale za to
tak gładkie, jakich nigdy nie widziałem. Utrzymuję równowagę wyłącznie dzięki sile
tarcia. Cóż to za dziwna wspinaczka! Wiszę, a przecież niczego się nie trzymam.
Koniuszkami palców czepiam się małych chropowatości, a podeszwy butów samymi
tylko kantami chwytają się najmniejszej wypukłości. Doprawdy trudno uwierzyć, że
mogę w ogóle utrzymać równowagę; gdyby ściana była o kilka zaledwie stopni
bardziej stroma, nie sposób byłoby przejść tędy. Z początku czuję się fatalnie. Ale z
każdym ruchem nabieram coraz większej pewności siebie, i to aż takiej, że ten
sposób wspinania zaczyna mi się wydawać dosyć bezpieczny, elegancki i bardzo
przyjemny, w co nigdy bym nie uwierzył, gdybym sam tego nie doświadczył. Ale wnet
czeka mnie niespodzianka. Po jakichś siedmiu metrach tego balansowania znajduję
się w pozycji, w której obie nogi opierają się na niewielkich stopieńkach, a dla rąk nie
mam żadnego oparcia oprócz maleńkiego chwyciku, którego mogę się uczepić prawą
ręką. Zaledwie kilka metrów dzieli mnie od długiej rysy, w którą mógłbym nareszcie
wbić hak dla auto-asekuracji, ale okazują się one nie do pokonania.
Mam pewien pomysł, od razu też przystępuję do jego realizacji. Czekam, aż
ustanie na chwilę grad spadających z góry odłamków lodu zmiatających całą płytę,
na której się znajduję. Wracam do mego towarzysza, do punktu wyjścia, stąd pnę się
prosto do góry jakieś pięć lub sześć metrów, następnie ukośnie w lewo, aż do
jedynego pęknięcia w zasięgu wzroku, wbijam mocno hak, wpinam w niego linę i
wracam do towarzysza. Będę próbował dostać się do zacięcia za pomocą długiego
wahadła. Pierwsza próba nie udaje się, przy następnej dostaję się pod ostrzał
spadających okruchów lodu, ale wychodzę z tego bez szwanku; zmieniam nieco
współrzędne wahadła przez wbicie drugiego haka w pęknięcie tak wysoko, jak tylko
sięgam i wreszcie mocno się rozhuśtawszy zaklinowuję się w długie zacięcie.
Pozycja moja jest bardzo niepewna i muszę szybko wbić hak, aby się weń wpiąć,
zanim się osunę i zrobię wahadło w odwrotnym kierunku, tym razem głową w dół.
Jednakże w miejscu gdzie jestem nie sposób wbić haka, muszę posunąć się jeszcze
parę metrów do góry, aż w końcu hak siedzi mocno w dobrym pęknięciu. W samą
porę, jeszcze sekunda, a poleciałbym. Zacięcie okazuje się niepewne, przewieszone,
przez cały czas odpycha mnie, ale ostatecznie pokonuję je. Teraz kolej na
Barzaghiego, któremu szczerze współczuję z powodu skomplikowanych manewrów,
jakich musi dokonać, aby dojść do mnie. Dookoła znowu lecą lawiny kamienne, na
szczęście niezbyt wielkie.
Osiągnęliśmy rodzaj platformy o nachyleniu co najmniej 30 stopni, ale za to
osłoniętej dzięki wiszącemu nad nią okapowi. Wprawdzie do zmroku jest jeszcze
godzina, lecz postanawiamy zostać tu na noc. Przegryzamy co nieco, a następnie
długo przygotowujemy biwak wiążąc z lin misterną pajęczynę. Znajdujemy się
zaledwie sto metrów od początku drogi, przed nami niezwykle trudna, co najmniej
sześćsetmetrowa ściana, de facto cała północno-zachodnia ściana Badile, a mimo to
wraz z wiarą wraca trochę radości życia — na tyle, że gdy z plecaka wylatuje kocher
odbijając się po skałach i spadając ku lodowcowi, kwitujemy to — po odpowiedniej
wiązance przekleństw — wybuchem śmiechu. Pewni jesteśmy, że znajdujemy się
niedaleko właściwej drogi, a z tego, co można wnioskować z naszego miejsca,
wydaje się ona nawet przyjemna. Nadal natomiast prześladuje nas strach przed
spadającymi kamieniami, samo echo lecących gdzieś daleko głazów jest wprost nie
do wytrzymania. (Podczas żadnej ze wspinaczek, które odbyłem potem w tym
rejonie, nie przytrafiła mi się tak wielka lawina kamienna).
Noc zapada cicha, tylko niekiedy dochodzi odgłos rozbijającego się o lodowiec
seraku, potem wraca spokój; dziwne, nawet nie jest zbyt zimno, choć niebo jest
wciąż pogodne. Kontury otaczających nas skał i przedmiotów rysują się w mroku
jeszcze ostrzej niż poprzedniej nocy, ale tym razem nie medytuję nad tym długo i
szybko zasypiam. Nagle budzę się, może przyśniło mi się, iż zasypuje mnie
kamienna lawina. Dyndam w śpiworze, uwikłany w utrzymujący mnie splot lin, z pętlą
na szyi. Moje rozpaczliwe wołanie budzi Barzaghiego, który podkpiwając sobie ze
mnie pomaga mi wydostać się z matni. Znowu zapadam w sen.
Jest jeszcze ciemno, gdy się budzimy, niedługo świt, gwiazdy przesłania jak
gdyby mgła, ale później, z brzaskiem, pogoda się poprawia. Około szóstej
rozpoczynamy wspinaczkę w lewo i po kilku długościach liny trafiamy wreszcie na
hak — odnaleźliśmy właściwą drogę. Od tego miejsca wspinaczka staje się
niezwykle finezyjna. Ciągiem małych zacięć idzie się ukośnie do góry raz na prawo,
raz na lewo. Trudności są mniej więcej piątego stopnia, ekspozycja duża, ale skała
lita i pewna. Nie trzeba żadnych sztucznych ułatwień, czasami można się obyć nawet
bez wbicia haka przy stanowisku asekuracyjnym. Coraz większa radość rozpiera
piersi, spokojnie i pewnie pokonujemy przejścia, pozornie niemożliwe. Co chwila
robię szpagat podczas trawersu, także i mój towarzysz może się wyżyć dowoli,
wybijając haki raz z lewa, raz z prawa, rzadko tylko korzystając z liny. Atmosfera
euforii przepędziła nawet strach przed lecącymi kamieniami. Z ogromną
przyjemnością jednym ciągiem pokonuję kilkunastometrowe pęknięcie posługując się
metodą Diilfera. Jest w miarę stromo, ledwo daje się wsuwać dłoń, ale trzymać się
można mocno, ciało odchylone daleko od ściany — nad przepaścią — jednym
słowem, cudowny odcinek, który pod koniec zwęził się i stanął dęba. Wbijam hak,
wklinowuję się w nowe pęknięcie, które szybko przechodzę znowu metodą Diilfera:
zaczynam żałować, że idzie to tak szybko, zasmakowałem w tej wspinaczce.
Entuzjazm mego towarzysza jest równie wielki. Z jego kocich ruchów wnioskuję, że
jest w świetnej formie.
Kontynuując tę fascynującą wspinaczkę przebywamy ukośnie na prawo główne
progi, które dzielą ścianę na dwie części, i znowu zapuszczamy się w cały ciąg
podobnych do poprzednich rys, tym razem biegnących ukośnie w prawo.
Czar pryska zupełnie niespodzianie. Nim się zorientowaliśmy, co się dzieje,
dookoła nas zaczęły wirować coraz gęstsze kłęby śniegu, skała po kilku zaledwie
minutach była zupełnie mokra. Pogoda, od początku nie najlepsza, psuła się
stopniowo, co mąciło nasz beztroski nastrój. Ale skoro zaszliśmy już tak wysoko, nie
pozostawało nic innego, jak przyśpieszyć tempo. Coraz niebezpieczniej było
posuwać się naprzód, porosłe mchem mokre skały zamieniły się w oślizłą gładziznę.
Na szczęście śnieg, który już oblepił skały, przestaje sypać, i to tak nagle, jak zaczął.
Osiągnęliśmy drugi kluczowy odcinek drogi. Wyżej pokonujemy charakterystyczny,
zwężający się ku górze kominek, po czym delikatnym trawersem, za pomocą
wahadła osiągamy nareszcie zachodnią grań. Nieco wyżej, pod przewieszką,
musimy się zatrzymać ukryci między dwoma blokami, czekając, aż nieco ustąpi gęsta
mgła, która zasnuła góry. Ale dmący wściekle wiatr nie rozpędza chmur, przeciwnie,
gna je ku nam. W końcu przez rozwarte nagle we mgle okno udaje nam się dostrzec
wielką szarą płytę, którą powinniśmy obejść w prawo i która jest dla nas punktem
odniesienia. Znowu jesteśmy w ścianie, widoczność nie przekracza dwudziestu
metrów. Dochodzimy w ten sposób aż w pobliże szczytu, do początku słabo
nachylonej ogromnej płyty, absolutnie gładkiej i litej, którą trzeba przejść przyklejając
się do maleńkich nierówności. Kilka zaledwie minut i bylibyśmy na szczycie;
tymczasem nagle zaczyna tłuc grad wypełniając wszystkie wgłębienia. Po nim
przychodzi ulewny deszcz, przed którym nie mamy się gdzie schronić, nasze ubrania
nasiąkają jak gąbka. Próbujemy raz, drugi, trzeci sforsować płytę, ale w końcu
musimy dać za wygraną i uznać, że w tych warunkach absolutnie nie da rady, chyba
że pójdziemy na zbyt wielkie ryzyko, na co wcale nie mamy ochoty, tym bardziej iż
jesteśmy blisko celu. Decydujemy się więc na złożoną operację obejścia płyty dołem
w prawo i po skomplikowanych manewrach linami, po trzech godzinach mozołu gęsto
przerywanych złorzeczeniami, udaje nam się tego dokonać.
Kiedy osiągamy lśniącą piramidę szczytową, żywioły się uspokajają, chmury
ustępują odkrywając płaty niebieskiego nieba, słoneczko zaczyna ciepło świecić,
unoszące się z głębi lodowców białe opary otaczają niby aureolą okoliczne szczyty,
które jakby specjalnie ustawiły się na powitanie naszego zwycięstwa.
Po raz drugi wróciłem w te strony następnego lata, w czerwcu 1950 roku, dzięki
zresztą szczególnemu zbiegowi okoliczności. Zraniłem się w lewą rękę i lekarz zalecił
piętnastodniową rekonwalescencję dla zaleczenia ścięgna stawowego, którego o
mało co nie zmiażdżyły mi tryby maszyny. Aczkolwiek wypadek okazał się o wiele
mniej poważny, niż się to wydawało w pierwszej chwili, gnębiła mnie do obłędu myśl,
że mogę zostać