May Karol - La Pendola
Szczegóły |
Tytuł |
May Karol - La Pendola |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
May Karol - La Pendola PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie May Karol - La Pendola PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
May Karol - La Pendola - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
LA PENDOLA
Karol May
Strona 3
STARY RODENSTEIN
Niedaleko Moguncji, obok wsi Kreuznach, stała leśniczówka. Był to budynek obszerny, wysoki,
zbudowany na kształt zamku. Dawniej mieszkało tu wiele osób, ale w roku 1848 jedynie stary
nadleśniczy Rodenstein, nazywany powszechnie ze względu na rangę, otrzymaną kiedyś w wojsku,
kapitanem. Tak mu dokuczyła samotność, że zwrócił się do jednej ze swych dalekich krewnych z
prośbą, by wraz z córką przeniosła się do niego. Krewną tą była pani Sternau, matka doktora.
Wdowa chętnie przyjęła tę propozycję.
Obok zamku mieszkała rodzina sternika Ungera. Składała się z ojca, który rzadko bywał w domu,
matki i ośmioletniego chłopca. Kurt, tak bowiem miał na imię mały urwis, był beniaminkiem
otoczenia.
Tego dnia wczesnym rankiem kapitan siedział w swej kancelarii pochylony nad jakimiś
wykazami. Nie lubił tej pracy, toteż ze złością marszczył brwi, gotów złajać każdego, kto do niego
zagada. W pewnej chwili zapukano do drzwi.
— Wejść! — powiedział ostrym tonem.
Drzwi otworzyły się i stanął w nich Ludwik, pomocnik nadleśniczego, jego prawa ręka i
totumfacki. Służył niegdyś w kompanii kapitana i dotychczas przestrzegał wojskowej dyscypliny. Nie
odezwał się więc słowem, tylko mocno stuknął obcasami.
— I cóż? — mruknął kapitan.
— Dzień dobry, panie kapitanie.
— Dzień dobry. A to wstrętna historia!
— Co takiego? Znowu skradziono drzewo?
— Ależ skąd! Mówię o tych przeklętych wykazach.
— Tak, to gorsze od złodziei. Chwała Bogu, że nie jestem nadleśniczym.
— Tego by jeszcze brakowało! Znasz się na tym jak kura na pieprzu. Ale o co chodzi?
— Jakiś pan czeka na dole. Chce mówić z panem kapitanem. Powiada, że tylko panu wyjawi
swoje nazwisko.
— Przyślij go do mnie.
— Rozkaz, panie kapitanie.
Po chwili wszedł do kancelarii bez pukania wysoki, szczupły mężczyzna w olbrzymich
niebieskich okularach na haczykowatym nosie i zapytał:
— Czy to pan jest nadleśniczym Rodensteinem? Teraz dopiero kapitan znalazł okazję do
wyładowania swej złości.
Wstał, podszedł do drzwi i wskazując na nie, powiedział:
— Niech pan wyjdzie.
— Dlaczego?
— Dlaczego? Po prostu dlatego, że sobie tego życzę.
— Ale nie widzę powodu...
— Proszę wyjść! — ryknął kapitan. Nieznajomy cofnął się kilka kroków.
— No już, co dalej? — spytał.
— Niech pan zamknie za sobą drzwi, wejdzie jeszcze raz i przywita się po ludzku.
Po chwili rozległo się pukanie.
— Wejść! — zawołał nadleśniczy.
Nieznajomy, przestąpiwszy próg pokoju, odezwał się z ironicznym uśmiechem na ustach:
— Panie leśniczy, mam pewne powody, dla których ustąpiłem panu. A więc dzień dobry.
Strona 4
/p> Dzień dobry.
— Czy mogę prosić o urzędową rozmowę? Jestem komisarzem policji.
— Niech pan siada i streszcza się. Mam mało czasu.
— W pańskim domu mieszka niejaka pani Sternau?
— Tak.
— Razem z córką?
— Tak.
— W jakim charakterze mieszkają te panie?
— Do wszystkich diabłów! W charakterze ludzi. I kwita.
— Zwracam panu uwagę, że mam prawo żądać uprzejmych odpowiedzi.
— Czy moje są nieuprzejme?
— Czy pani Sternau ma jeszcze inne dzieci?
— Tak, syna, lekarza.
— Gdzie on przebywa?
— Mój panie, nie mam ani czasu, ani ochoty wdawać się w sprawy zupełnie mi nie znane. Co jest
z tym doktorem Sternauem?
— Rozesłano za nim listy gończe.
— Co takiego? Co pan powiada?
— To, co pan słyszy. Poszukują go w Hiszpanii za usiłowanie morderstwa, kradzież i
uprowadzenie.
Kapitan obrzucił komisarza badawczym spojrzeniem.
— Tylko za te drobnostki?
— To pan nazywa drobnostkami?
— Pan mnie nie zrozumiał. Plecie mi komisarz tutaj jakieś duby smalone. Otóż oświadczam panu,
że doktor Sternau to dzielny i zacny człowiek. Prędzej mógłbym przypuścić, że to pan jest mordercą,
uwodzicielem albo złodziejem. A zresztą, czy pan jest naprawdę komisarzem, czy ma pan jakiś
dokument?
— Jak pan śmie mnie legitymować!
— Nie znam przecież pana, a każdy oszust może się podać za komisarza. Niech pan wyjdzie i
proszę nie wracać bez legitymacji służbowej!
— Czy pan zdaje sobie sprawę z tego, co robi?
— Doskonale. Jeżeli pan nie odejdzie dobrowolnie, każę pana wyrzucić.
— Wrócę tu w asyście. A ponadto zaskarżę pana za stawianie oporu władzy. Nie powinien się
pan uważać za udzielnego księcia.
Kapitan zadzwonił. Wszedł Ludwik.
— Ludwiku!
— Słucham, panie kapitanie.
— Wyprowadź tego pana i to już!
— Rozkaz, panie kapitanie — odpowiedział Ludwik, po czym wziął rzekomego komisarza pod
ramię i sprowadził ze schodów. Na dole stało kilku służących. Widząc, co się dzieje, pomogli
starszemu koledze: komisarz opuścił dom z szybkością pośpiesznego pociągu. Znalazłszy się poza
obrębem zamku, zacisnął pięści, przysięgając nadleśniczemu zemstę.
Na dziedzińcu bawił się Kurt, ubrany w piękny zielony strój myśliwski.
— Ludwiku — zapytał — dlaczego wyrzuciłeś tego człowieka? Co on zrobił?
— Obraził pana kapitana.
Strona 5
— A niech go...! Zasłużył na dobrą porcję śrutu! Zastrzelę każdego, kto obraża pana kapitana.
Ludwik nie dając poznać po sobie, że jest zadowolony z odwagi malca, powiedział surowo:
— Do ludzi nie wolno strzelać. Ale mógłbyś na przykład strzelić do lisa.
— Do lisa? — uradował się chłopiec. — Gdzie jest?
— Niedaleko stąd, w dąbrowie. Wytropiłem go wczoraj. Dziś wezmę moje jamniki i pójdę
jeszcze raz.
— Czy mogę iść z tobą?
— Dobrze, ale jeżeli mama pozwoli.
— Zaraz zapytam.
Jak strzała pobiegł do matki, która zajęta była karmieniem drobiu na podwórzu. Wpadł między
ptactwo i nie stropiony tym, że rozegnał je na cztery strony, zawołał:
— Mamo, mamo, zabiję go!
— Kogo?
— Lisa, który porywa nasze kury. Ludwik go wytropił. W dębinie. Ma się dzisiaj z nim
rozprawić. Czy mogę pójść razem z nim?
— Jeżeli Ludwik zechce cię zabrać... Dzieciak już był w sieni.
— Właściwie Ludwik mi niepotrzebny. Takiemu lisowi sam dam radę.
Po chwili wybiegł z dubeltówką przewieszoną przez ramię. Była robiona na zamówienie.
Chłopiec dostał ją od nadleśniczego jako podarek urodzinowy. Na swoje osiem lat, niezwykle
rozwinięty zarówno fizycznie, jak umysłowo, umiał również doskonale strzelać.
— A więc idę — zwrócił się do matki. Ucałowała go na pożegnanie.
Ludwik oraz kilku myśliwych czekałq na chłopca przed zamkiem. Towarzyszyła im cała sfora
jamników.
Był pogodny, jasny poranek zimowy. Choć śnieg w lesie leżał wysoki na pół stopy, dzieciak
szedł raźno. Dotarli wreszcie do nory, wokół której roiło się od śladów lisa. Psy rwały się ostro na
smyczach, ale nie spuszczano ich na razie, gdyż chciano się przekonać, czy list jest w kryjówce.
W końcu psy spuszczono. Zniknęły wnet w kniei.
Teraz ustawili się strzelcy. Kurt otrzymał honorowe stanowisko najbliższej wyjścia.
— Uważaj tylko, abyś nie zastrzelił jakiegoś psa — ostrzegał go Ludwik. — Byłby to
ewentualnie zupełnie chybiony strzał.
Ludwik miał zwyczaj używać słowa „ewentualnie", przeważnie zupełnie niewłaściwie.
— Taki psi strzał pozostawiam tobie.
Chłopiec przykucnął i wetknąwszy w ziemię gałąź o kształcie widelca, oparł o nią lufę
dubeltówki. Nie minęło wiele czasu, a rozległo się ujadanie psów: jamniki wpadły na trop lisa. Z
każdą sekundą szczekanie stawało się coraz bardziej zajadłe, aż przekształciło się w piekielny jazgot:
psy zmuszały lisa do opuszczenia nory.
— Kurt, uwaga! Podnieś się z ziemi! Zaraz wyjdzie lis! — dyrygował Ludwik.
I rzeczywiście. Z otworu wyskoczyło coś ciemnego. Ludwik wystrzelił. Zwierzę przewróciło się.
Równocześnie strzelił Kurt, ale lufę strzelby zwrócił w zupełnie innym kierunku.
— Nareszcie go mam! — cieszył się Ludwik podbiegając do swojej ofiary. Po paru krokach
zatrzymał się przerażony i zaklął:
— Do pioruna, co ja zrobiłem?
— Zabiłeś Waldinę — odparł chłopak.
— Tak. To już nie psi strzał, a świński. Nigdy mi się nie zdarzyło coś podobnego. Ale jakim
cudem pies wyskoczył przed lisem?
Strona 6
— Bo został ukąszony. Słyszałem jego skowyt.
— Stul pysk, żółtodziobie! — fuknął gniewnie Ludwik.
— Żółtodziobie? A co tam leży w zaroślach? Myśliwi spojrzeli we wskazanym przez Kurta
kierunku.
— To lis, naprawdę lis! Leżał tam istotnie, szarpany przez dwa psy.
— Więc jestem żółtodziobem czy nie?
— Uważasz, że ty go zabiłeś? Brednie! To ewentualnie Franciszek lub Ignacy.
Chłopiec, urażony, odwrócił się i zaczął ładować strzelbę.
— Nie, to nie mój strzał. Nie strzelałem wcale — powiedział Franciszek.
— Ani ja — dodał Ignacy.
— Do pioruna! A więc to naprawdę ty strzelałeś? Powiedz mi, szelmo, w jaki sposób wpadłeś
na pomysł celowania właśnie w tamtą stronę?
— Powiedziałem ci przecież, że psi strzał tobie zostawię.
Ludwik bardzo się zawstydził. Ponadto żal mu było dobrego, doświadczonego psa myśliwskiego.
— Diabelska sprawa! Co to będzie, gdy się kapitan ewentualnie dowie, że uśmierciłem Waldinę?
— No, trzeba obejrzeć lisa.
Podeszli do zabitego zwierzęcia, odganiając psy. Było stare i zapewne doświadczone. Kula
Kurta trafiła je w samą głowę.
— To ci strzał! — pochwalił Ludwik. — Jesteś nie lada zuch! Mając osiem lat zabijasz lisa, gdy
ja, stary koń, kładę trupem tylko psa. Zasłużyłem na kilkudniową pakę. Ale muszę cię, chłopcze,
wynagrodzić i udekorować po myśliwsku.
Według zwyczaju temu spośród myśliwych, który położy jakieś rzadkie, szlachetne zwierzę,
wpina się do kapelusza kawałek gałęzi. Ludwik ułamał gałązkę i chciał ją wetknąć za kapelusz
chłopca, ale Kurt cofnął się raptownie.
— Nie potrzebuję tej nagrody. Mówiłeś mi przecież zawsze, że to nagroda honorowa.
— No tak.
— Taką nagrodę może więc nosić tylko ktoś, kto ma honor.
— Do pioruna, nie rozumiem! Przecież masz honor, no nie?
— Czy można nazwać honorowym kogoś, kto się pozwala obrażać?
— Któż cię ewentualnie obraził? — Ty.
— No, no...
— Czy nie nazwałeś mnie żółtodziobem? A tymczasem sam strzelasz jak żółtodziób.
Ignacy i Franciszek uważali to wszystko za żarty, ale Ludwik wziął rzecz zupełnie poważnie.
Podszedł do chłopca, zdjął kapelusz i wyciągając do niego rękę rzekł:
— Jesteś dzielny chłop. Widzisz, zdejmuję przed tobą kapelusz. Czy przebaczysz mi teraz,
żółtodziobie?
Kurt rzucił mu się na szyję i zaczął ściskać.
— Kocham cię, Ludwiku! A teraz możesz mnie udekorować.
Po chwili z namaszczeniem poprawiał swoją „dekorację".
— I jeszcze jedno. Lis jest mój i sam zaniosę go do domu.
— Za mały jesteś i za słaby.
— Nieprawda!
Chwycił lisa za tylne łapy i podniósł do góry.
— No dobrze. Pomożemy ci, w razie gdybyś się zmęczył.
— Nie. Sam z nim dojdę.
Strona 7
— Ależ to za daleko, nie doniesiesz.
— Będę odpoczywać po drodze.
— Zgoda więc. Zwiążę lisa, weźmiesz go na plecy. A ja będę miał zaszczyt przynieść do domu
Waldinę i wysłuchać mowy pogrzebowej, którą na jej cześć wygłosi pan kapitan. Idź więc, chłopcze,
ze swym łupem. Wszak to twój pierwszy lis.
Po tych słowach Ludwik wziął na ręce zabitego psa i oddalił się wraz z towarzyszami. Przez
jakiś czas Kurt patrzył w ślad za nimi, po czym ruszył do domu. Znał tu każde drzewo, nie bał się
więc, że zabłądzi. Tak bardzo się cieszył, że nie czuł wcale ciężaru, który dźwigał na plecach, choć
pot kroplisty spływał mu z czoła. W połowie drogi musiał jednak odpocząć.
Już niedaleko leśniczówki usłyszał czyjeś kroki i po chwili ujrzał wysokiego, mocno
zbudowanego mężczyznę, ubranego w podróżny płaszcz. Nigdy przedtem go nie widział. Zatrzymał
się i zapytał ostro, naśladując Ludwika:
— Stój! Czego tu szukasz?
Nieznajomy spojrzał na niego rozbawiony, po czym powiedział:
— Na honor, przestraszyłeś mnie, chłopcze. Mówisz jak sam leśniczy.
Chłopak poprawił lisa na plecach.
— Niewiele mi do tego brakuje.
— Zaskakujesz mnie, mój mały, ale jeśli to prawda, to jesteś wielki zuch.
— Mów więc, jakbyś mówił do nadleśniczego, czego tu chcesz.
— Chcę się dostać do Reinswalden. Czy to daleko stąd?
— Nie, niedaleko. Zaprowadzę cię.
— Dziękuję. Czy mam ci za to ponieść lisa?
— Broń Boże!
— Bardzo przecież ciężki. .
— Wcale nie.
— To widać, że jesteś bardzo silny. Ile masz lat? Dziesięć?
— Jeszcze nie. Osiem.
— Osiem? Niemożliwe!
— Więc myślisz, że cię okłamuję?
— Wcale tak nie myślę. A ta broń to twoja?
— Oczywiście — odparł chłopak z dumą. — Czy chcesz się jej przyjrzeć? Masz, ale uważaj, bo
jest naładowana.
Nieznajomy wziął strzelbę i obejrzał dokładnie.
— Tę dubeltówkę specjalnie dla ciebie zrobiono.
— No pewnie. Przypuszczałeś, że to zabawka dla małych dzieci? W takim razie jesteś bardzo
niemądry. Przecież z zabawki nie można nikogo zastrzelić.
— Chcesz przez to powiedzieć, że zabiłeś tego lisa?
— Tak. — Ty?
— Chyba nie niósłbym zwierzęcia, którego bym sam nie powalił?
— W takim razie jesteś naprawdę dzielnym chłopcem. Kurtowi spodobał się ten komplement.
— Jeśli zostaniesz dłużej w Reinswalden, zabiorę cię kiedyś ze sobą i pokażę, jak się tropi lisa.
— Dziękuję. W zamian opowiem ci, jak się poluje na niedźwiedzie, bawoły, lwy i słonie.
— Strzelałeś do nich? Znam jednego, który polował na te wszystkie zwierzęta.
— Kto to taki?
— Doktor Sternau.
Strona 8
— Znasz go naprawdę?
— No, niezupełnie. Ale znam dobrze skóry zastrzelonych przez niego lwów i niedźwiedzi. Wiszą
w mieszkaniu pani Sternau. To jego matka. Opowiadała mi nieraz o polowaniach swego syna.
Zostanę kiedyś takim samym myśliwym, jak on.
— Tak myślisz?
— Niech tylko urosnę i będę taki duży, jak ty na przykład. Już teraz umiem jeździć konno i
strzelać. Ludwik uczy mnie fechtunku i gimnastyki, zaprawiam się również w pływaniu. Chcesz, bym
ci pokazał panią Sternau?
— Gdzie ona jest? — zapytał nieznajomy z wyraźnym zniecierpliwieniem.
— Widzisz ten ogród? I ten budynek? To cieplarnia. A te dwie panie: to pani Sternau i jej córka
Helena. Przygotowują codzienny bukiet dla pana kapitana.
Twarz mężczyzny rozjaśniła radość.
— Czy nie ma tu jakiejś furtki w płocie? — zapytał.
— Po co ci furtka?
— Chcę pójść do pani Sternau.
— Musisz się zameldować.
— Już mnie przecież znasz.
— Prawda. I podobasz mi się. Pokażę ci furtkę.
— I ty mi się podobasz. Jak się nazywasz?
— Kurt.
— Aha, Kurt Unger?
— Tak. Ale skąd wiesz?
— Wiem jeszcze więcej. Ojciec twój jest sternikiem.
— Kto ci to powiedział?
— Pani Sternau. W listach. Ale gdzie jest ta furtka?
— Na prawo, dziesięć kroków stąd. Nieznajomy podbiegł do furtki, otworzył ją i wszedł do
ogrodu. A potem do cieplarni.
Wśród palm i platanów, wśród drzew winogronowych i cytryn siedziały dwie kobiety. Na
pierwszy rzut oka można było poznać, że to matka i córka. Układały bukiet kwiatów. Gdy mężczyzna
otworzył drzwi, pani Sternau podniosła się i postąpiwszy kilka kroków w jego kierunku, zapytała:
— Czym mogę panu służyć?
— Matko! — Przerwał jej radosnym okrzykiem i wziąwszy ją w objęcia, zaczął całować.
Pani Sternau zbladła jak ściana.
— Karol! Więc to ty? Naprawdę?! Co za niespodzianka, co za radość!
Trzymając matkę w ramionach, Sternau zawołał do dziewczyny:
— Chodź tu, siostrzyczko, chodź do mnie! Helena rzuciła mu się na szyję.
— Co za szczęście! Przed chwilą mówiłyśmy o tobie. Byłyśmy przekonane, że jesteś w
Hiszpanii.
Chciałem wam sprawić niespodziankę na Boże Narodzenie i dlatego nie pisałem.
Tymczasem Kurt wszedł przez główną bramę na podwórze leśniczówki. Tu powitał go jeden ze
służących:
— No, macie lisa?
— Nie my, tylko ja go mam.
— Widzę przecież. Ale kto go zabił?
— Pan Niedopytalski — odparł chłopak, po czym z dumną miną poszedł po schodach na górę i
Strona 9
zapukał do drzwi nadleśniczego.
— Wejść! — mruknął kapitan. Był jeszcze w złym humorze.
Wszedłszy do pokoju, Kurt wyprostował się po wojskowemu i zameldował:
— Oto jest ta bestia, panie kapitanie.
Twarz kapitana rozchmurzyła się od razu. Wstał z krzesła i podszedł do malca.
— Oho, to stary lis! I zapewne szczwany. Musieli mieć z nim moi chłopcy kłopot nie lada.
— Tak, chłopcy mieli z nim kłopot. Ale nie ja.
— Ty nie? Przecież chyba ciężki?
— Całkiem łatwo dał się nieść i tak samo zastrzelić.
— Przyniosłeś go sam z lasu, smarkaczu? A to leniuchy z tych moich ludzi! Już ja im pokażę!
— Nic im pan nie zrobi, kapitanie.
— Nie? A któż mi przeszkodzi, u licha?
— Ja.
— Patrzcie państwo! A w jakiż to sposób, Goliacie?
— Zmusiłem ich, by mi pozwolili nieść lisa.
— Zmusiłeś ich? To są dopiero ofiary, że się dali zmusić takiemu brzdącowi.
— Panie kapitanie, nie jestem żaden brzdąc. Ludwik powiedział, że przysługuje mi prawo
zaniesienia lisa do domu.
— Prawo? Przecież prawo miałby tylko ten, kto powaliłby lisa.
— Ja go właśnie powaliłem.
— Ty...? — nadleśniczy zdumiał się wielce.
— Tak, ja. Strzeliłem mu prosto w łeb.
— Do pioruna! Pokaż no tego kota! Obejrzawszy dokładnie miejsce, w które zwierzę zostało
trafione, powiedział:
— To rzeczywiście twoja kula, z twojej dubeltówki. Co za wspaniały strzał! W sam środek
głowy. Chodź tu do mnie, niech cię wytargam za uszy, ty łotrze.
Objął chłopca i ucałował gorąco. Po chwili Kurt zapytał:
— Więc pan kapitan zadowolony ze mnie?
— Tak, hyclu. Bardzo.
— W takim razie proszę o ten rewolwer, który mi pan dawno przyrzekł.
—- Dobrze, zaraz go dostaniesz. Wyciągnął z szuflady biurka pudełko i podając chłopcu, rzekł:
— Masz, weź sobie. To wspaniały rewolwer, wykładany srebrem. Naboje są tam także. Ludwik
nauczy cię obchodzenia się z tą bronią.
Chłopiec chwycił leśniczego za uszy i przyciągnąwszy do siebie, pocałował kilka razy w brodę.
— Dziękuję, kapitanie, bardzo dziękuję.
— Mój drogi chłopcze — kapitan był wzruszony — czy masz jeszcze jakieś życzenie? Powiedz, a
spełnię je z radością.
Kurt nie namyślał się długo.
— Mam. Ale nie wiem, czy pan je spełni, kapitanie.
— Spełnię z pewnością, jeżeli nikt z tego powodu nie poniesie szkody.
— Niech da pan słowo honoru.
— Do diaska, to brzmi poważnie. Zakrawa nawet na wymuszenie. Ale nie przypuszczam, by to
była rzecz głupia lub zła.
— Chciałbym tylko, żeby pan coś komuś wybaczył.
— No, no, to pięknie, masz dobre serce. Ale o kogo chodzi?
Strona 10
— Dowie się pan dopiero wtedy, gdy da słowo.
— A to spryciarz z ciebie! Więc nikt na tym nie straci, jeżeli przebaczę?
— Nie.
— W takim razie daję słowo. A teraz mów!
— Nie zrobi pan awantury Ludwikowi za to, że spudłował?
Nadleśniczy zmarszczył brwi.
— Ludwik spudłował? Niemożliwe, mierzy przecież doskonale!
— A jednak spudłował, i to haniebnie. Sam nazwał to świńskim strzałem.
— No, no. I co zastrzelił?
— Psa.
— Psa? Nie, to wykluczone!
— A jednak tak. To była Waldina.
— Waldina? Waldina zamiast lisa? Żartujesz sobie ze mnie, smarkaczu.
— Mówię prawdę. A więc pan kapitan nie będzie się gniewał na Ludwika?
Nadleśniczy chodził po pokoju siny ze złości i mamrotał pod nosem. Nakląwszy się i
nawymyślawszy do woli, ochłonął nieco i oświadczył:
— Cóż mam robić, chłopcze, podszedłeś mnie podstępem. Powinienem właściwie dać
Ludwikowi w skórę, ale muszę dotrzymać słowa. Nie ukarzę go, ty za to bierz swego lisa i wynoś się
stąd. Nie chcę cię widzieć na oczy nigdy, nigdy w życiu. Nie chcę mieć do czynienia z łotrem, który
najpierw wyciąga ode mnie rewolwer, a później wyłudza słowo honoru. Marsz za drzwi,
natychmiast! — podniósł głos.
Kurt z największym spokojem wsunął rewolwer do kieszeni, przewiesił przez ramię dubeltówkę i
lisa i powiedział:
— Myśli pan, że się pana boję, kapitanie? Ani troszkę, znam pana przecież dobrze.
— Co takiego? Znasz mnie dobrze? W takim razie powinieneś wiedzieć, że zażyłość nasza
skończona.
— A ja się nie boję i nic sobie z tego nie robię, bo coś wiem.
— Co mianowicie?
— Że mnie pan kocha z całego serca.
— Masz rację, hyclu. Ale idź już, bo gotów jesteś Bóg wie co jeszcze ode mnie wycyganić.
Kurt wyszedł. Po chwili ktoś zapukał. Była to Helena Sternau.
— Czym mogę pani służyć? — zapytał nadleśniczy.
— Przynoszę codzienny bukiet. A teraz prośba. Czy pozwoli pan, aby mama przedstawiła mu
mojego brata?
— Doktora Sternaua? Jak to? Czy nie jest w Hiszpanii?
— Nie. Właśnie przed chwilą powrócił.
— Do licha! W takim razie nic dziwnego... — mruknął do siebie.
— Co pan mówi?
— Nic ważnego. Proszę mi przedstawić doktora, bardzo chcę go poznać.
— O, już idą!
Do pokoju wszedł Sternau w towarzystwie matki. Na widok gościa nadleśniczy wykrzyknął:
— Więc ten pan to pani syn?
— To ja we własnej osobie — wyręczył matkę Sternau. — Przybyłem tu z Hiszpanii przed
kilkunastoma minutami i mam zaszczyt podziękować panu jak najgoręcej za dobroć i serdeczność
okazywaną mojej matce i siostrze.
Strona 11
Nie spuszczając z doktora wzroku, nadleśniczy powiedział:
— Ależ nie ma za co. To ja raczej powinienem dziękować pani Sternau za to, że stara się nieco
oswoić zatwardziałego dzikusa. A zresztą jesteśmy przecież krewnymi. Niech pan siada i proszę
wybaczyć, że się panu tak uważnie przyglądam, ale wyobrażałem sobie pana zupełnie inaczej i stąd
moje zdumienie.
— Czy mogę wiedzieć, jak mnie pan sobie wyobrażał?
— zapytał Sternau, siadając między matką i siostrą.
— Jako niskiego, nędznie zbudowanego człowieczka o delikatnych rysach twarzy, ze złotymi
okularami na nosie, a tymczasem... — nadleśniczy przerwał, nie znajdując dalszych słów.
Doktor dokończył za niego:
— A tymczasem to jakiś Goliat bez okularów, o niedelikatnych rysach.
— Nie, nie, tego nie myślałem. Właściwie chodzi mi tylko o wzrost. Nie przyszło mi do głowy,
ze pani Sternau może być matką takiego olbrzyma. Ale tym przyjemniej mieć pana w rodzinie.
Ponieważ nie wygląda pan na człowieka, który może stracić głowę z powodu jakiejś błahostki,
powiem, że mi już o pańskim przyjeździe wcześniej doniesiono.
— Ach, tak!
— Dziś rano poinformowała mnie o tym szanowna policja.
— Policja? — w głosie pani Sternau czuć było lęk.
— Co policja może mieć do nas?
— Sam pan książęcy komisarz policji zjawił się tutaj i pytał, czy mieszka w tym domu doktor
Sternau.
— Spodziewałem się tego.
— Naprawdę? — zdziwił się nadleśniczy. — Więc policja ma powód dowiadywania się o pana?
Sternau uśmiechnął się.
— Czy pan komisarz podał ten powód?
— Nawet kilka. Powiedział, że jest pan poszukiwany za usiłowanie morderstwa, kradzież i tak
dalej.
— Na miłość boską, to okropne! — zawołała Helena.
— To nieprawda! — oburzyła się pani Sternau. — Co na to ty powiesz, mój synu?
— Nie miałem dotychczas sposobności, aby o całej sprawie pomówić z tobą, matko, ani też z
Heleną. Zresztą dobrze, że i pan kapitan dowie się o wszystkim. Czy znajdzie pan dla mnie
kwadrans?
— Nie kwadrans, ale nawet i dwadzieścia kwadransów. Niechże pan mówi.
— Usłyszy pan istotnie historię nie z tej ziemi.
Po tym wstępie Sternau opowiedział dokładnie o swoich przeżyciach, zamierzeniach i planach.
Wszyscy słuchali w napięciu. Nawet kapitan nie przerywał doktorowi ulubionymi przekleństwami. W
końcu jednak cierpliwość jego się wyczerpała i wrzasnął:
— Co za banda szubrawców i łotrów! O, gdybym dostał ich w swe ręce! Poobcinałbym im łby,
powiesiłbym ich głowami w dół! Więc jakże się pan przedostał?
— Przybywszy do Paryża, udałem się do ambasady. Tam opowiedziałem całą historię. Pouczono
mnie, jak się mam zachowywać w Niemczech, żeby nie narazić się na nieprzyjemności, i w jaki
sposób mam zabezpieczyć dziedzictwo hrabianki.
— Gdzie jest hrabianka? Czy jeszcze chora?
— Po przekroczeniu granicy niemieckiej zastosowałem się do instrukcji udzielonych mi w
Paryżu. Zrobiłem doniesienie karne do Hiszpanii. Potem pojechałem z moim towarzystwem do
Strona 12
Moguncji i tam je zostawiłem.
— A więc są w Moguncji?! — wykrzyknął kapitan. — Do. stu diabłów, dlaczego w Moguncji?
Czy jestem człowiekiem bez serca, hę? Czy mam tu za mało pokojów, za mało chleba? Jeżeli pan nie
sprowadzi z Moguncji tych ludzi, i to zaraz, pojadę tam sam, a w dodatku sprzątnę panu sprzed nosa
tę bogatą hrabiankę. Czy macie państwo bagaż ze sobą?
— Tak.
— Duży? Zmieści się na jednym wozie?
— Sądzę, że tak.
Nadleśniczy otworzył okno i zawołał:
— Janie! Zaprzęgać do dwóch powozów. I do jednego wozu drabiniastego. Za kwadrans
jedziemy do Moguncji.
— Ależ, panie kapitanie... — usiłował oponować Sternau.
— Proszę nie zawracać głowy. Ja tu decyduję. A więc... Czy dom mój jest odpowiedni,
wygodny?
— Co do tego nie ma dwóch zdań, nie chciałbym tylko sprawiać panu zbyt wielkiego kłopotu.
— Niech pan da spokój z kłopotami. A więc wszyscy przenoszą się tutaj od dzisiaj, słowo? Pan,
hrabia, hrabianka i pani Sternau, cztery osoby — jeden powóz; ja, panna Sternau, Juan Alimpo i
Elvira — drugi powóz. Miejsca więc dosyć. Pokoje gościnne są zawsze przygotowane. A teraz,
droga pani Sternau, niech się pani postara, żeby mój pan kuzyn coś dostał do jedzenia. No i zostawcie
mnie państwo samego. Muszę się przebrać. Widzi pan, kuzynie, jestem człowiekiem prostym i walę
prosto z mostu. Mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi, o ile okaże się pan taki sam w stosunku do
mnie.
Po pewnym czasie dwa powozy i wóz opuściły leśniczówkę. Drogę odbyto ostrym kłusem. Przed
angielskim hotelem w Moguncji całe towarzystwo wysiadło i udało się na górę. Na schodach
spotkali rządcę wraz z żoną.
— Aha, więc to monsieur Alimpo i jego poczciwa Elvira? — domyślił się nadleśniczy.
Usłyszawszy swoje nazwisko, Alimpo skłonił się nisko i rzekł:
— Mira! Soy Juan Alimpo y ésta mi buena Elvira.
— Do kroćset bomb i kartaczy, nie rozumiem ani słowa po hiszpańsku — rozzłościł się
nadleśniczy.
— Może pan mówi po francusku? — zapytał Sternau.
— Niewiele.
— Ta para zna trochę francuski. Wejdźmy do pokoju. Oczom przybyłych przedstawił się smutny
widok.
Przed kanapą klęczała Roseta. Na jej pięknej twarzy malował się dziwny, jak gdyby nieziemski
wyraz.
— To straszne — mruknął kapitan. — Warto by tych łotrów przypiec na żywym ogniu. Ale za to
nieborakom będzie u mnie jak w raju.
— Mój Boże! — jęknęła pani Sternau, zalewając się łzami. — Biedne, biedne dziecko.
Helena podeszła do kanapy i uklękła obok Rosety,
tuląc ją do siebie. Potem wraz z matką usadowiła hrabiankę na krześle, ale po chwili ta znowu
uklękła.
Hrabia Manuel siedział obok niej. Mimo że wyglądał nie najgorzej, spojrzenie jego pustych oczu
sprawiało ponure wrażenie.
— Pan jeszcze nie próbował zastosować antidotum?
Strona 13
— Nie — odparł Sternau. — W Paryżu podczas drogi nie miałem ani odpowiednich warunków,
ani odpowiedniej opieki dla chorych.
— Ale ma pan nadzieję, że uda się ich wyleczyć?
— Tak, chociaż trucizna rozeszła się po całym organizmie. Natychmiast przystąpię do kuracji. A
więc, panie kapitanie, jedziemy?
Kapitan zapłacił rachunek w hotelu, po czym odjechali. Na jednej z głównych ulic miasta powóz
kapitana zrównał się z powozem doktora, tak że można było spokojnie rozmawiać.
— Kuzynie — powiedział w pewnej chwili kapitan — niech pan popatrzy w prawo. Czy pan
widzi tego człowieka w szarym płaszczu?
— Z parasolem pod pachą? Kto to taki?
— Sam pan książęcy komisarz policji. Zauważył nas z pewnością i założę się, że go wkrótce
zobaczymy w leśniczówce. Domyślił się zapewne, że pan jest doktorem Sternauem.
I tak było w istocie.
Komisarz zatrzymał się na widok przejeżdżających powozów. Kiedy minęły go, udał się
pośpiesznie do swego biura.
Po niedługim czasie całe towarzystwo przybyło do Reinswalden i rozgościło się w leśniczówce.
Wieczorem Sternau opowiedział raz jeszcze, już ze wszystkimi szczegółami, o swoich przygodach w
Hiszpanii.
Alimpo i Elvira pozostali przy chorych. Razem z nimi siedział tam do późnego wieczora Kurt,
któremu ta para przypadła do serca. Chłopak umiał nieco po francusku i cieszył się ogromnie, że
może porozumiewać się w tym języku.
Następnego dnia pierwszy wstał nadleśniczy. Ubrawszy się, wyszedł na podwórze, gdzie znalazł
Ludwika zajętego karmieniem psów.
— Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem... Brak jednego. Co ty na to?
— Panie kapitanie, ja, ja... — Strach odebrał mu mowę.
— Mówże, do licha! — rozkazał kapitan.
— Ja... Brak jednego psa...
— Przecież już to powiedziałem. Którego?
— Waldiny. Zdechła, po prostu zdechła...
— Zdechła? Do diabła! Była przecież zupełnie zdrowa.
— Była, była...
— Wyduś wreszcie! Co się z nią stało? Przejadła się czy co?
— Tak, panie kapitanie, właśnie... przejadła się ewentualnie...
— A czymże się przejadła?
— Przejadła się... kulą, panie kapitanie.
— Matołku, pies nie jada przecież kul.
— Panie kapitanie, jestem ostatnim osłem. Nie miałem odwagi się przyznać, ale powiem teraz
prawdę: to moja kula.
— Do kroćset! Czy pies dostał wścieklizny, żeś go musiał zabić?
— Nie, to ja się wściekłem i zabiłem psa zamiast lisa.
— To tak? Stary strzelec położył psa, a mały smarkacz ubił lisa.
— Więc pan kapitan już wie? Nie zasługuję na nic więcej jak na wydalenie ze służby.
— Wyrzuciłbym cię bez wahania, ale musiałem dać słowo temu spryciarzowi Kurtowi, że cię
nawet nie wyłaję.
— Kurtowi? A to dobry chłopak! Tego mu ewentualnie nie zapomnę.
Strona 14
— No, mam nadzieję. Myślał tylko o tym, aby ci oszczędzić przykrości. Gdzie jest Waldina?
— Pochowałem ją w ogrodzie ze wszystkimi honorami. Była ich warta.
Zanim kapitan zdążył odpowiedzieć, wjechał na podwórze powóz, w którym siedział komisarz
policji wraz z trzema uzbrojonymi policjantami. Nadleśniczy udał, że nie widzi nieproszonych gości,
odwrócił się na pięcie i poszedł do kancelarii Po chwili wszedł tam Ludwik i zameldował
komisarza.
— Niech wejdzie — powiedział Rodenstein — A gdzie są policjanci?
— Obsadzili wszystkie wyjścia.
— Dobrze, wprowadź komisarza.
— Witam, witam pana nadleśniczego. Dzień dobry — rzekł komisarz sarkastycznie.
— Dzień dobry — brzmiała grzeczna odpowiedź. — A więc nauczył się pan, jak się należy
witać? 'Pojętny pan. Może jeszcze będą z pana ludzie.
— A może i ja udzielę panu pewnej nauki. Czy i dziś zechce mnie pan stąd wypędzić?
— Tak, jeżeli i dziś nie ma pan dowodów.
— Postarałem się o nie. Niech pan czyta — podał nadleśniczemu złożony papier.
— Nie jestem pańskim sługą, mój panie — obruszył się Rodenstein. — Niech pan sam głośno
przeczyta to pismo.
Kiedy przedstawiciel władzy to zrobił, nadleśniczy odezwał się:
— A więc dobrze. Prokurator prosi, żebym udzielił panu informacji i był mu pomocny. Czym
mogę służyć?
— Czy doktor Sternau jest tutaj?
— Tak. Przecież pan go już widział. Przybył wczoraj.
— Sam czy w towarzystwie?
— Przywiózł ze sobą niejakiego Alimpa wraz z żoną Elvirą, niejakiego don Manuela oraz jakąś
Różę, Rozaurę czy Rosetę, nie pamiętam dobrze imienia.
— Czy ta pani jest hrabianką?
— Hrabianką? Do kaduka, czyżby Elvira była hrabianką?! Nie wygląda na to, jest za gruba.
— Powinien pan o tym wiedzieć.
— Niby tak. A może Alimpo jest przebraną hrabianką? Mówił pan coś o bandzie zbójów, może
więc Alimpo jest przebraną hrabianką, która chce mnie uwieść, wyjść za mnie za mąż, a potem
obrabować? To byłoby okropne!
— Panie nadleśniczy! Wypraszam sobie kpiny i żarty ze mnie.
— Nawet mi się nie śni żartować. Mówię z całą powagą.
— Czy mieli dużo pakunków?
— Do licha! Czy jestem służącym? A zresztą w dokumencie wyraźnie napisano, że mam panu
okazywać pomoc, ale o tym, że ma pan prawo mnie przesłuchiwać, nie ma ani słowa Ludwiku!
Ludwik wszedł, obrzucając komisarza niezbyt przyjaznym spojrzeniem. Nadleśniczy polecił:
— Poproś tu pana doktora Sternaua. Powiedz mu, że jakiś policjant chce z nim mówić. No, jazda!
Po chwili wszedł Sternau. Uścisnąwszy rękę nadleśniczego i ukłoniwszy się komisarzowi,
zapytał:
— Pan mnie prosił?
— Tak, ten człowieczek chce z panem mówić.
— Kto to taki?
Rodenstein chciał odpowiedzieć, ale przedstawiciel władzy go uprzedził:
— Jestem komisarzem policji.
Strona 15
— I czego pan chce ode mnie?
— Czy pan jest doktorem Sternauem?
— Tak.
— Wraca pan z Hiszpanii. Tam mieszkał pan u hrabiego Rodrigandy. Uwięził pan niejakiego
Gasparina Corteja i uciekł z więzienia w Barcelonie, czy tak?
— Tak jest.
— To mi wystarczy. Aresztuję pana, panie Sternau.
— Służę panu.
— Co takiego? — zawołał nadleśniczy. — Kuzyn się poddaje?
— Tak — odparł Sternau z uśmiechem.
— Najpierw zrewiduję pańskie rzeczy — rzekł komisarz.
— Nie wiem, czy pan nadleśniczy, gospodarz domu, pozwoli.
— Niech mnie diabli porwą, jeżeli pozwolę! — krzyknął kapitan.
— Wypraszam sobie wszelki opór! — podniósł głos komisarz.
A ja wypraszam sobie pańskie postępowanie. Pan przekracza swoje kompetencje. I za to
pociągnę pana do odpowiedzialności — powiedział Sternau
Słowa te i ton, w jakim zostały wygłoszone, podziałały na komisarza jak kubeł zimnej wody.
Ukłonił się grzecznie:
— Spełniam tylko swój obowiązek.
— Właśnie o tym chciałbym pomówić. Pan oświadczył panu nadleśniczemu, że jestem ścigany z
Hiszpanii listami gończymi. Może pan zechce pokazać mi taki list?
— Nie mam go przy sobie.
— Czy pan go przynajmniej czytał?
— To pana nie obchodzi.
— Mniejsza z tym. W każdym razie skłamał pan nadleśniczemu, bo o liście gończym nie ma
mowy. W Rodrigandzie dowiedziano się, że przybędę do Moguncji, i proszono o informację na mój
temat. Dlaczego pan w swojej nadgorliwości chce mnie aresztować i przeprowadzić rewizję — tego
nie rozumiem. Co do mojej osoby, jestem do pana dyspozycji, powtarzam jednak, że poniesie pan
konsekwencje swego postępowania. Ale co do rewizji, co do przeszukania domu, stanowczo
protestuję. Przebywają tu dwie osoby umysłowo chore, nie mogę więc pozwolić, aby je
denerwowano. Jestem lekarzem i wiem, co mówię. Nie pan, ale prokurator będzie prowadził
śledztwo, jeżeli uzna je za wskazane. Pójdę z panem do niego. I na tym się kończy pańska rola.
— Ja zaś — dodał nadleśniczy — nie wpuszczę nikogo do swego mieszkania bez względu na to,
kto to będzie.
Komisarz postanowił nie przeciągać struny.
— A więc — zwrócił się do Sternaua — pojedzie pan ze mną do prokuratora? W takim razie
proszę do powozu.
— O nie! Nie jestem zbrodniarzem, więc eskorta zbyteczna. Mam nadzieję, że pan kapitan da mi
jakiś pojazd. Aby mnie nie stracić z oczu, może pan jechać za mną swoim powozem.
— Zaraz każę zaprzęgać, kuzynie — rzekł nadleśniczy. — Pojadę razem z panem. Prokurator,
który podpisał ten papier, jest moim dobrym znajomym. Mam nadzieję, że nas nie zje.
Wkrótce przybyli do Moguncji. Wysiadłszy przed sądem, kazali się zameldować u prokuratora.
Gdy weszli do jego kancelarii, komisarz oświadczył sucho:
— Oto Sternau.
— Doskonale — ucieszył się prokurator. — A, to pan, kapitanie? Czemu mam zawdzięczać tę
Strona 16
miłą niespodziankę?
— Jestem tu po to, żeby swego kuzyna, doktora Sternaua, przedstawić nieco inaczej aniżeli
słowami: oto Sternau.
Prokurator uśmiechnął się i uprzejmie skłonił głowę w stronę doktora.
— Muszę przyznać — powiedział — że wolałbym poznać pana gdzie indziej. Mam jednak
nadzieję, że to jakieś nieporozumienie, które wyjaśnimy.
— Jestem o tym przekonany. Proszę, niech pan przejrzy te dokumenty.
Mówiąc to doktor podał prokuratorowi plik papierów. Prokurator zaczął je czytać. Im dłużej to
trwało, tym częściej spoglądał ze zdumieniem na Sternaua. W końcu rzekł:
— Ależ pan ma rekomendacje, które muszą przekonać największego pańskiego wroga. Oto moja
ręka. Bądźmy przyjaciółmi. Niech mi będzie wolno być panu pomocnym w tej całej dziwnej historii.
— Zgoda, bądźmy przyjaciółmi. I z góry dziękuję. Prokurator zwrócił się do komisarza:
— Znowu strzelił pan gafę. Policjant, który daje się powodować zbyt wybujałej fantazji,
niedźwiedzią przysługę wyrządza sprawiedliwości. Sądzę, iż przez dłuższy czas nie będzie mi pan
potrzebny.
Komisarz opuścił kancelarię jak niepyszny.
Tymczasem w Reinswalden mały Kurt szedł właśnie do kapitana. Po drodze spotkał Ludwika.
— Dzień dobry, Ludwiku — przywitał go. — Czy pan kapitan jest u siebie?
— Nie — burknął Ludwik.
— Gdzie jest w takim razie?
— Został aresztowany razem z doktorem Sternauem.
— Co złego zrobili?
— A bo ja wiem? Są przecież ludzie, których latami niewinnie się trzyma w więzieniu.
— Dokąd ich zabrano?
— Słyszałem, że do prokuratora, ewentualnie są w sądzie.
— Uwolnię ich stamtąd.
— Kpisz czy co?
— Wcale nie. Biorę swoją strzelbę.
— Ależ nie dopuszczą cię do prokuratora! Zresztą mama nie pozwoli ci tam pojechać!
— Kapitan i doktor nie mogą siedzieć w więzieniu!
— Nic na to nie poradzimy. Ewentualnie trzeba cierpliwie czekać. Przyrzeknij mi, że nie zrobisz
żadnego głupstwa.
— Oto moja ręka, głupstwa nie zrobię.
— No, to zgoda, w takim razie mogę być ewentualnie spokojny.
Kurt odszedł. Po drodze mówił do siebie:
— Słowa dotrzymam, bo nie mam wcale zamiaru palnąć głupstwa. Każę sobie tylko osiodłać
konika i pojadę do Moguncji. Znam doskonale gmach sądu, tyle w nim krat.
Nie zauważony przez nikogo dostał się do swego pokoju. Pani Unger zajęta była w kuchni.
Włożył zielony kapelusik z piórkiem i równie niepostrzeżenie wymknął się do stajni, w której stał
mały kucyk szkocki, podarowany mu przez kapitana.
— Paulino — zwrócił się do dziewczyny, która doglądała zwierząt — osiodłaj kucyka. Chcę
pojechać na spacer.
Dziewczyna osiodłała konia i chłopiec odjechał. Wkrótce był w Moguncji.
Wspaniale prezentował się na kucyku. Ludzie przystawali na ulicach i oglądali go jak zjawisko,
co mile łechtało jego próżność. Zatrzymał się przed gmachem sądu, przywiązał kuca do jednego ze
Strona 17
słupów i wszedł do bramy. W sieni spotkał człowieka w mundurze; był to strażnik.
— Gdzie jest prokurator? — zapytał Kurt. — Czego chcesz od niego, smarkaczu?
— Mam mu coś do przekazania.
— W takim razie idź na górę i zamelduj się.
Kurt wszedł po schodach. W poczekalni było wiele osób. Policjant, urzędujący za balustradą,
spytał chłopca:
— Czego tu chcesz?
— Chcę widzieć się z prokuratorem. Mam pewne polecenie.
Policjant przekonany, że chodzi o jakąś osobistą sprawę prokuratora, poszedł zameldować malca.
Kurtowi zrobiło się straszno w tym ponurym pomieszczeniu, ale trzymał się jakoś, powracając ciągle
myślą do ukochanego kapitana i doktora.
Nareszcie policjant wrócił i rzekł:
— Tędy, mały.
Chłopak znalazł się w gabinecie. Było w nim dwóch mężczyzn: prokurator i pisarz, zajęty swoją
codzienną pracą.
— Czego chcesz, dziecko? — zapytał prokurator. Choć mówił łagodnym głosem, jego wzrok, z
nawyku już ostry i przenikliwy, sprawił, że Kurt stracił nieco na tupecie. Wykrztusił jednak:
— Czy pan jest prokuratorem?
— Tak.
— W takim razie jest pan bardzo niedobrym człowiekiem.
— Dlaczego tak sądzisz?
— Bo pakuje pan ludzi do kryminału.
— Co ciebie to obchodzi?
— Obchodzi mnie bardzo, bo wpakował pan dwoje ludzi, których bardzo kocham: pana kapitana
i mego dobrego wujaszka Sternaua.
— Aha. A kim ty jesteś?
— Jestem Kurt Unger z Reinswalden. Nie chcę, zęby siedzieli w więzieniu.
— Przyszedłeś tu, aby się ze mną kłócić?
— Nie, tylko proszę, by ich pan wypuścił. Nie zrobili przecież nic złego.
— A jeżeli ich nie wypuszczę?
— Zastrzelę pana.
— To wtedy i ty zostaniesz aresztowany.
— Nieważne. Będę w więzieniu razem z nimi.
— A oszczędzisz mnie, jeżeli ich uwolnię?
— Nawet bardzo panu podziękuję.
— To ładnie z twojej strony. Ponieważ jesteś dzielnym chłopcem, spełnię twe życzenie.
— Natychmiast?
— Oczywiście.
— Wiedziałem, że tak się stanie! Niech mi teraz Ludwik jeszcze raz powie, że to niebezpieczne
jechać do miasta i grozić prokuratorowi!
— No, niewiele brakowało, by miał rację... Ale kapitan i doktor Sternau byli zadowoleni z
niewoli. Bardzo im się podobała. Czy mam ci pokazać, gdzie są i co robią?
— Tak, proszę.
— Chodź za mną.
Wprowadził chłopca do swojej kancelarii. Obaj panowie zdumieli się na widok Kurta. A i on nie
Strona 18
mógł się nadziwić, kiedy zobaczył, że siedzą w fotelach i spokojnie ćmią cygara.
— Do stu furgonów diabłów, co ty tu robisz?! — zawołał kapitan.
— Przyszedłem was uwolnić. Zmusiłem pana prokuratora, aby was natychmiast wypuścił z
więzienia.
— Co ty wygadujesz? Co to za głupoty?
— Czy można nazwać głupstwem, że groziłem prokuratorowi śmiercią, gdyby nie spełnił mojej
prośby?
— Na miłość boską, chłopcze, oszalałeś czy co?! Nie byliśmy wcale aresztowani. Będę cię
musiał wziąć mocno w karby.
— Niech się pan nie gniewa na niego, kapitanie — wtrącił prokurator. — Nie zachował się
wprawdzie wobec mnie miło, ale z drugiej strony to nieprzeciętny charakter. Tylko od jego
opiekunów zależy, czy wyrośnie z tego chłopca przestępca czy tez jednostka bardzo pozytywna. Mam
rację?
Kapitan odparł:
— Powiedział pan to, o czym często myślałem. Choć to nie moje dziecko, zrobię wszystko, żeby
to młode drzewko wyrosło pięknie i bujnie. No, a teraz czas nam w drogę. Doktor chce już dziś
rozpocząć kurację chorych.
— Tak — potwierdził Sternau — dłużej zwlekać nie mogę.
— Bardzo bym chciał być przy tym.
— I tak nie doczekałby się pan na poczekaniu skutków mego antidotum.
— No tak, ale gdybym zobaczył chorych dzisiaj, a potem za jakiś czas, mógłbym stwierdzić, w
jaki sposób podziałała odtrutka.
— Jeśli pan ma trochę czasu, proszę nam towarzyszyć. Obecność takiego świadka byłaby mi
bardzo na rękę.
— Niech pan jedzie z nami, prokuratorze — poprosił kapitan.
— Dobrze, jadę.
Wsiedli do powozu. Kurt jechał za nimi na kucyku, pogrążony w rozmyślaniach. Co zrobił: rzecz
mądrą czy głupstwo? Po długich medytacjach doszedł do wniosku, że było to głupstwo, i zaczęło mu
dokuczać uczucie wstydu. W domu matka zapytała surowo:
— Gdzie byłeś?
— U prokuratora. Powiedziałem, że go zastrzelę, jeżeli nie wypuści kapitana i doktora.
Załamała ręce:
— Na Boga, co ty wyprawiasz? Unieszczęśliwiasz nas wszystkich, okropny chłopcze! Co
odpowiedział prokurator? To cud, że cię na miejscu nie kazał zamknąć!
— Wcale się nie gniewał. Śmiał się trochę, potem zaś oświadczył, że uwolni aresztowanych.
Zaprowadził mnie do pokoju, gdzie obaj siedzieli, paląc cygara.
— A więc nie byli aresztowani?
— Nie, mamo. Wstydzę się okropnie, jestem wielki osioł.
Wybuchnął płaczem.
— No, uspokój się, uspokój. Pójdę do pana prokuratora, przyjechał tu przecież przed chwilą, i
będę go prosiła o przebaczenie w twoim imieniu.
— Idę z tobą. To przecież ja powinienem go przeprosić, a nie ty.
Matka ucałowała synka. Była to prosta kobieta, ale wiedziała doskonale, jaki posiada skarb.
— Dobrze, zabiorę cię. Ale przyrzekasz, że to się nie powtórzy?
— Nigdy, mamo, nigdy...
Strona 19
— A teraz coś ci powiem. Dostałam dziś list. Zgadnij od kogo?
— Od ojca?
— Tak. No, a co pisze?
— Może przyjedzie na Boże Narodzenie?
— Tak.
— Hurra, ojciec przyjeżdża, hurra!
Zaczął tańczyć z radości i skakać. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy matka przypomniała mu, że
muszą iść do prokuratora i prosić go o przebaczenie. Gdy weszli do zamku, nie przyjęto ich jednak;
wszyscy znajdowali się przy chorych i nie chcieli, żeby im przeszkadzano.
Roseta i jej ojciec zajmowali dwa największe i najpiękniejsze pokoje. Prokurator był głęboko
poruszony widokiem obojga nieszczęśników. Usiadłszy przy stole, zanotował całe opowiadanie
Sternaua, po czym podpisał je i wręczył doktorowi. Zobaczywszy w ręku lekarza małą flaszeczkę,
zapytał:
— Czy to jest antidotum?
— Tak, przygotowałem je w obecności dwóch chemików.
— Życzę panu powodzenia.
— I ja — dorzucił nadleśniczy. — Nie patrzcie tak na mnie, bo się wstydzę. Oczy mi wilgotnieją
jak sztubakowi, gdy mu zagrożą rózgami. Jeżeli hrabianka nie zostanie uratowana, pojadę do
Hiszpanii i wysadzę w powietrze cały ten zamek Rodrigandów.
Sternau tymczasem nalał na łyżkę z wodą kilka kropel płynu z buteleczki. Woda pozostała
bezwonna i bezbarwna.
— Najpierw hrabianka. Przytrzymajcie ją, proszę. Matka i siostra doktora uklękły po obu
stronach chorej i uniosły jej głowę. Sternau zbliżył łyżkę do ust Rosety, ale nagle ją cofnął.
Olbrzymim jego ciałem wstrząsnął spazm płaczu.
— Boże... za wielki ciężar dla mnie... Daj mi siły, Boże...
Po chwili uspokoił się i przyłożył łyżkę do ust dziewczyny. Wypiła całą jej zawartość. Sternau
westchnął z uczuciem ulgi.
— W jaki sposób zacznie działać lekarstwo?
— Wkrótce okaże się, czy w ogóle będzie działać. W przeciągu dziesięciu minut chora powinna
zasnąć. Sen ten może trwać bardzo długo, do czterdziestu ośmiu godzin. Nie wolno go przerywać.
Jeśli Roseta zbudzi się za wcześnie, trzeba będzie podwoić dawkę. Gdyby temperatura jej ciała
podniosła się we śnie, byłoby to dowodem, że dawka była za silna i życiu dziewczyny grozi
niebezpieczeństwo. W ogóle nie sposób przewidzieć, co może wyniknąć. Muszę przy niej czuwać
bez przerwy. Panie kapitanie, i w dzień, i w nocy jeden koń musi być osiodłany, abym w razie czego
mógł kogoś posłać do miasta po lekarstwa.
— Dobrze.
Czekali w trwodze przez dziesięć minut. Hrabianka klęczała jeszcze ciągle przy łóżku. Wreszcie
pochyliła głowę i osunęła się na podłogę.
— Chwała Bogu — szepnął Sternau. — Zanieście ją do łóżka. A my tymczasem spróbujemy
leczyć hrabiego Manuela.
Panie zostały przy Rosecie. Sternau zaś, prokurator i kapitan udali się do hrabiego. Po pewnym
czasie, gdy Alimpo zaniósł już chorego do łóżka, prokurator zapytał:
— Czy i hrabia będzie spał tak samo jak jego córka?
— Tak, ale ze względu na wiek sen ten będzie zapewne trwać trochę dłużej.
Przeszło półtorej doby panowała w leśniczówce grobowa cisza. Wszyscy chodzili na palcach,
Strona 20
mówili półgłosem, a kapitan spoliczkował jednego z parobków za to, że odezwał się za głośno.
Trzeba było wielkich próśb, żeby go nie wyrzucił. Wszyscy mieszkańcy leśniczówki oczekiwali z
ogromnym niepokojem na rezultat poczynań doktora.