Keira i Adrian 02 - Pierwsza noc - Levy Marc
Szczegóły |
Tytuł |
Keira i Adrian 02 - Pierwsza noc - Levy Marc |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Keira i Adrian 02 - Pierwsza noc - Levy Marc PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Keira i Adrian 02 - Pierwsza noc - Levy Marc PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Keira i Adrian 02 - Pierwsza noc - Levy Marc - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Marc Levy
PIERWSZA
NOC
Z francuskiego przełożyła
KRYSTYNA SZEŻYŃSKA-MAĆKOWIAK
Strona 3
Tytuł oryginału: LA PREMIERE NUIT
Copyright © Éditions Robert Laffont S.A. & Susanna Lea Associates Paris, 2009
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2012
Polish translation copyright © Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak 2012
Redakcja: Hanna Machlejd-Mościcka, Barbara Nowak
Zdjęcie na okładce: Michael Hanson/Aurora Photos/Corbis/FotoChannels
Projekt graficzny okładki i serii: Andrzej Kuryłowicz
Skład: Laguna
ISBN 978-83-7659-387-6
Dystrybutor
Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o, sp, k.-a.
Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.
t./f. 22.535.0557, 22.721.3011/7007/7009
www.olesiejuk.pl
Sprzedaż wysyłkowa - księgarnie internetowe
www.merlin.pl
www.empik.com
www.amazonka.pl
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
2012. Wydanie I Druk: WZDZ - Drukarnia Lega, Opole
Strona 4
Dedykuję Pauline i Louisowi
Strona 5
Każdy z nas ma w sobie coś z Robinsona,
swój nowy ląd do odkrycia,
Piętaszka, którego musi spotkać.
Eleonore Woolfield
Ta historia jest prawdziwa,
ponieważ ją wymyśliłem.
Boris Vian
Strona 6
Nazywam się Walter Glencorse, jestem dyrektorem admini-
stracyjnym Brytyjskiej Akademii Nauk w Londynie. Adriana
poznałem bliżej niespełna rok temu, kiedy dość nagle musiał
wrócić do Anglii z ośrodka badań astronomicznych na Atakamie
w Chile, gdzie przeszukiwał niebo, wypatrując gwiazdy pier-
wotnej.
Adrian to wybitnie uzdolniony astrofizyk. Kilka ostatnich
miesięcy bardzo nas do siebie zbliżyło i teraz byliśmy prawdzi-
wymi przyjaciółmi.
Ponieważ Adrian marzył wyłącznie o tym, żeby kontynu-
ować badania nad pochodzeniem wszechświata, a także dlatego,
że znalazłem się w kłopotliwym położeniu zawodowym, bo fi-
nanse, jakimi przyszło mi zarządzać, były żałośnie skromne,
nakłoniłem go do ubiegania się o bardzo wysoką dotację, którą
przyznawała fundacja naukowa z Londynu.
Przez kilka tygodni uzgadnialiśmy razem prezentację jego
projektu badawczego i ten czas pozwolił nam nawiązać głęboką
przyjaźń, ale chyba już wspominałem, że się przyjaźnimy?
9
Strona 7
Nie wygraliśmy konkursu, a nagrodę zdobyła młoda kobieta,
przebojowa i zdeterminowana pani archeolog. Prowadziła wy-
kopaliska w dolinie Omo w Etiopii, lecz potężna burza piasko-
wa zniszczyła jej obóz i zmusiła do powrotu do Francji.
Tego wieczoru, gdy wszystko się zaczęło, ona także przeby-
wała w Londynie i liczyła, że otrzyma dotację, co umożliwiłoby
jej powrót do Afryki i wznowienie badań nad pochodzeniem
ludzkości.
Życie to pasmo zdumiewających przypadków: Adrian spotkał
już kiedyś tę młodą archeolog Keirę ‒ połączyła ich miłość jed-
nego lata. Nie widzieli się od tamtej pory.
Choć jedno świętowało triumf, a drugie godziło się z poraż-
ką, spędzili ze sobą noc. Rankiem Keira odeszła, pozostawiając
Adrianowi ożywione wspomnienie idylli sprzed lat i niezwykły
afrykański wisior, rodzaj kamienia wydobytego z krateru wul-
kanu przez młodego Etiopczyka Harry'ego, którego Keira przy-
garnęła i serdecznie pokochała.
W burzową noc, po wyjeździe Keiry, Adrian odkrył zdumie-
wające właściwości wisioru. Pod wpływem silnego światła, ja-
kie daje na przykład błyskawica, kamień migotał blaskiem mi-
lionów drobnych punkcików.
Adrian szybko zrozumiał, co to było. Jakkolwiek mogłoby
się to wydawać dziwne, układ punktów odpowiadał mapie nie-
ba, ale nie był to pierwszy lepszy skrawek nieba, lecz ta część,
która rozpościerała się nad Ziemią przed czterystu milionami lat.
Dokonawszy tak niezwykłego odkrycia, Adrian pojechał za
Keirą do doliny Omo.
Niestety, tajemniczym wisiorem interesowali się nie tylko
młodzi naukowcy. Podczas pobytu w Paryżu, odwiedzając sio-
strę, Keira poznała starego etnologa, profesora Ivory'ego. Czło-
wiek ten skontaktował się ze mną i w końcu ‒ w podstępny i
podły sposób ‒ zdołał mnie nakłonić, bym namówił Adriana do
kontynuowania badań.
10
Strona 8
W zamian za tę przysługę dał mi drobną sumkę i obiecał hoj-
ną darowiznę na rzecz Akademii, jeśli Adrian i Keira osiągną
zamierzony cel badań. Przystałem na ten układ. Nie wiedziałem
jeszcze wtedy, że Adrian i Keira są tropieni przez tajną organi-
zację, która ‒ w przeciwieństwie do Ivory'ego ‒ chciała im za
wszelką cenę przeszkodzić w odnalezieniu pozostałych kamieni
składających się na całość.
Dzięki wskazówkom starego profesora Keira i Adrian wie-
dzieli już, że przedmiot znaleziony w kraterze wulkanu nie jest
jedynym takim kamieniem. Gdzieś na naszej planecie pozostaje
ich jeszcze może pięć. Postanowili je wszystkie odnaleźć.
Trop wiódł z Afryki do Niemiec, z Niemiec do Anglii, z An-
glii na pogranicze Tybetu, skąd nielegalnie polecieli nad Birmą
na wyspy archipelagu Andamany, gdzie Keira wykopała z ziemi
na Narcondamie kamień uderzająco podobny do tego, który był
w jej posiadaniu.
Gdy tylko połączyli oba fragmenty układanki, zaobserwowali
zdumiewające zjawisko ‒ kamienie przyciągały się jak magne-
sy, nabrały olśniewającej niebieskiej barwy i zaczęły migotać.
To odkrycie jeszcze bardziej zachęciło Adriana i Keirę, więc
wyruszyli do Chin, lekceważąc ostrzeżenia i pogróżki tajnej
organizacji.
Wśród jej członków, którzy jako pseudonimów używają
nazw wielkich miast, był angielski lord, sir Ashton, samotny
jeździec, zdecydowany za wszelką cenę położyć kres podróży
Keiry i Adriana.
Dlaczego namawiałem ich, żeby nie zaprzestali poszukiwań?!
Dlaczego nie zrozumiałem ostrzeżenia, kiedy na naszych oczach
zamordowano kapłana? Dlaczego nie doceniłem powagi sytu-
acji, dlaczego nie powiedziałem profesorowi Ivory'emu, żeby
radził sobie bez mojej pomocy? Dlaczego nie uprzedziłem Ad-
riana, że ten starzec nim manipuluje? Podobnie jak ja, który
mieniłem się jego przyjacielem...
11
Strona 9
Podczas przygotowań do wyjazdu z Chin Keira i Adrian padli
ofiarą straszliwego zamachu. Na górskiej drodze jakiś samochód
zepchnął ich terenówkę w przepaść. Wóz wpadł do Żółtej Rzeki.
Adriana ocalili przed utonięciem mnisi, którzy stali na brzegu,
gdy doszło do wypadku, ale zwłok Keiry nie udało się odnaleźć.
Odzyskawszy siły, Adrian wyjechał z Chin, nie chciał jednak
wrócić do pracy w Londynie. Śmierć Keiry załamała go, więc
schronił się w rodzinnym domu, na małej greckiej wyspie Hy-
drze. Adrian to syn Anglika i Greczynki.
Minęły trzy miesiące. Gdy jego zżerała tęsknota za ukochaną,
a ja zmagałem się z potwornym poczuciem winy, do Akademii
trafiła adresowana do Adriana przesyłka od anonimowego
nadawcy z Chin.
W paczce znajdowały się rzeczy, które on i Keira pozostawili
w klasztorze, a także kilka fotografii Keiry. Na czole dziewczy-
ny zauważyłem bliznę. Byłem pewien, że wcześniej jej nie mia-
ła. Powiedziałem o tym Ivory'emu, a on przekonał mnie, że być
może jest to dowód na to, iż Keira żyje.
Setki razy powtarzałem sobie, że muszę milczeć, że nie wol-
no mi nękać Adriana. Ale czy mógłbym ukrywać przed nim coś
takiego?
Kiedy więc Adrian usłyszał, z jaką wieścią przyjechałem, po-
leciał natychmiast do Pekinu.
Piszę ten list, aby pewnego dnia oddać go Adrianowi i w ten
sposób wyznać mu moje winy. Co wieczór modlę się, żeby zdą-
żył go przeczytać i żeby wybaczył mi krzywdę, jaką mu wyrzą-
dziłem.
Ateny, 25 września
Walter Glencorse
Dyrektor administracyjny Brytyjskiej Akademii Nauk
Strona 10
Notatnik Adriana
Strona 11
Strona 12
Strona 13
Pokój 307. Kiedy nocowałem tu po raz pierwszy, nie zwróci-
łem uwagi na widok, bo wówczas byłem szczęśliwy, a szczęście
rozprasza. Siedzę przy tym małym biurku, na wprost okna,
przede mną rozpościera się Pekin, a ja jeszcze nigdy nie czułem
się aż tak zagubiony. Już na myśl o odwróceniu głowy i spoj-
rzeniu na łóżko przeszywa mnie dotkliwy ból. Tęsknota za tobą
zżera mnie jak powolna śmierć, która krok po kroku czyni spu-
stoszenia. To jakby kret kopał sobie tunele w moim brzuchu.
Próbowałem się nawet znieczulić, sowicie zakrapiając śniadanie
baidżiu, ale i ryżowa wódka mi nie pomogła.
Przez dziesięć godzin lotu nie zmrużyłem oka, więc musia-
łem się przespać przed dalszą podróżą. Nie pragnę niczego poza
tymi kilkoma chwilami nieświadomości, chcę chwili zapomnie-
nia, kiedy przed oczyma nie będą mi się przesuwały sceny przy-
pominające o tym, co tu przeżyliśmy.
Jesteś tam?
Zapytałaś mnie o to zza zamkniętych drzwi łazienki, kilka
miesięcy temu. Dziś słyszę już tylko plusk wody, która kapie
17
Strona 14
kropla po kropli ze starego kranu, uderzając o niedomytą fajan-
sową umywalkę.
Odsuwam krzesło, zarzucam płaszcz i wychodzę z hotelu.
Wysiadam z taksówki przed parkiem Jingshan. Idę przez roza-
rium, skręcam na kamienny mostek nad stawem.
Jestem szczęśliwa, że tutaj przyjechaliśmy.
Ja także byłem szczęśliwy. Gdybym wtedy wiedział, jaki
zgotujemy sobie los, niczego nieświadomi, zafascynowani od-
kryciami... Gdyby można było zatrzymać czas, zrobiłbym to w
tamtym właśnie momencie. Gdyby można było cofnąć się w cza-
sie, wróciłbym do rozarium białych róż...
Wróciłem w miejsce, w którym wypowiedziałem życzenie,
między krzewy białych róż, w parkową alejkę. Ale czas się nie
zatrzymał.
Północną Bramą wszedłem do Zakazanego Miasta i ruszyłem
alejkami, kierując się tam, dokąd prowadziły wspomnienia.
Szukałem kamiennej ławki pod rozłożystym, jakby wykutym
w skale drzewem, gdzie tak niedawno siedziało dwoje starych
Chińczyków. Może gdybym ich tu teraz zobaczył, zaznałbym
ukojenia. Wtedy wydawało mi się, że w ich uśmiechach kryje
się zapowiedź przyszłości dla nas dwojga, ale może starcy śmia-
li się, wiedząc, jaki czeka nas los.
W końcu znalazłem tę ławkę, była wolna. Położyłem się na
niej. Gałęzie wierzby kołysały się na wietrze, a ich monotonny
taniec wprawił mnie w senność. Zamknąłem oczy, ujrzałem
twoją twarz i zasnąłem.
Obudził mnie policjant. Poprosił, żebym opuścił park, gdyż
po zapadnięciu zmierzchu nikomu nie wolno tu przebywać.
Wróciłem do hotelu i zamknąłem się w swoim pokoju. Świa-
tła miasta rozpraszały mrok. Ściągnąłem z łóżka narzutę, rozło-
żyłem ją na dywanie i owinąłem się w nią. Reflektory samocho-
dów rzucały na sufit dziwaczne cienie. Nie warto było marno-
wać czasu, wiedziałem, że i tak nie zdołam zasnąć.
18
Strona 15
Zabrałem bagaże, zapłaciłem w recepcji rachunek i posze-
dłem na parking po samochód.
GPS wytyczył mi drogę do Xi'an. W okolicach wielkich
miast noc się rozmywa, prawdziwe ciemności istnieją w rejo-
nach wiejskich.
Zatrzymałem się w Shijiazhuang, żeby zatankować do pełna.
Nie kupiłem nic do jedzenia. Gdybyś ze mną była, nawymyśla-
łabyś mi od tchórzy, i pewnie miałabyś rację, ale skoro nie by-
łem głodny, wolałem nie wywoływać licha.
Sto kilometrów dalej zobaczyłem opustoszałą wioskę na
wzgórzu. Skręciłem w wyboistą drogę, żeby obejrzeć wschód
słońca nad doliną. Podobno miejsca zachowują pamięć chwil,
które przeżyli w nich kochający się ludzie. Może to tylko prze-
sąd, ale tego ranka chciałem wierzyć, że tak jest.
Ruszyłem wyludnionymi uliczkami, minąłem wodopój na
rynku. Czarka, którą znalazłaś w ruinach konfucjańskiej świąty-
ni, zniknęła. Wiedziałaś, że tak się stanie, że ktoś ją zabierze i
zrobi z nią, co zechce.
Usiadłem na skalistym zboczu i czekałem na wschód słońca,
tak imponujący w tym miejscu. Potem ruszyłem w dalszą drogę.
Przejazd przez Linfen był tak samo upiorny jak poprzednio ‒
aż gorzkie od zanieczyszczeń powietrze drażniło mi gardło. Się-
gnąłem do kieszeni po kawałek płótna, z którego zrobiłaś nam
prowizoryczne maski. Znalazłem je wśród rzeczy odesłanych mi
do Grecji. Nie pachniało już twoimi perfumami, ale osłaniając
nim twarz, przypomniałem sobie każdy twój gest.
Kiedy jechaliśmy przez Linfen, narzekałaś:
Obrzydliwy smród...
...ale wtedy gderałaś pod byle pretekstem. Tak bardzo bym
chciał usłyszeć znowu twoje narzekania.
To tu, kiedy jechaliśmy przez cuchnące Linfen, ukłułaś się w
palec, szperając w torebce, i znalazłaś ukrytą pod podszewką
pluskwę. Już tamtego wieczoru powinienem był podjąć decyzję
19
Strona 16
i przerwać podróż. Nie byliśmy przygotowani na to, co nas cze-
kało, nie byliśmy poszukiwaczami przygód, tylko dwojgiem
naukowców i zachowywaliśmy się jak para naiwnych dziecia-
ków.
Widoczność i tym razem była tu marna, musiałem więc
uwolnić się od przykrych myśli i skupić na drodze.
Pamiętałem, że przed wyjazdem z Linfen zatrzymałem się na
poboczu i po prostu wyrzuciłem pluskwę, nie zastanawiając się
nad zagrożeniem, jakie mogła dla nas oznaczać. Myślałem wte-
dy tylko o tym, że ktoś śmiał naruszyć naszą prywatność, we-
drzeć się w nasze życie. Zaraz potem wyznałem, że cię pragnę,
ale nie powiedziałem ci, co w tobie kocham, trochę dlatego, że
się wstydziłem, trochę ‒ żeby przeciągać grę.
Zbliżyłem się do miejsca wypadku, tam gdzie mordercy ze-
pchnęli nas w przepaść, i ręce drżały mi na kierownicy.
Powinieneś go przepuścić.
Adrianie, zwolnij, proszę.
Łzy kręciły mi się w oczach.
Nie mogę, on pędzi prosto na nas.
Zapięłaś pas?
A ty gniewnie odrzekłaś „tak”. Po pierwszym uderzeniu nie-
mal rzuciło nas na przednią szybę. Jeszcze teraz widziałem, jak
twoje palce bieleją, zaciskając się na skraju tablicy rozdzielczej.
Ile było tych uderzeń zderzakiem, zanim koła zawisły w pustce,
zanim wóz zsunął się w przepaść?
Pocałowałem cię, kiedy wody Żółtej Rzeki już nas pochłania-
ły, zapatrzyłem się w twoje oczy, gdy tonęliśmy, zostałem z
tobą aż do końca, najdroższa.
Droga przede mną wciąż się wiła, a ja na każdym wirażu sta-
rałem się powściągać zbyt nerwowe gesty, w pełni panować nad
samochodem. Czyżbym minął skrzyżowanie, za którym jest
wąska droga wiodąca do klasztoru? Odkąd przyjechałem do
Chin, myślałem tylko o tym miejscu. Lama, który nas tu
20
Strona 17
przyjął, to mój jedyny znajomy na obcej ziemi. Kto, jeśli nie on,
mógł wskazać mi, jak cię odnaleźć, i podać informacje mogące
podtrzymać słabą nadzieję, że jednak żyjesz? Twoje zdjęcie z
blizną na czole to tak niewiele, zaledwie kawałek papieru, który
wyjmowałem z kieszeni sto razy dziennie. Po prawej zauważy-
łem drogę. Zbyt późno zacząłem hamować, więc samochód
wpadł w poślizg. Cofnąłem.
Koła terenówki ugrzęzły w jesiennym błocie. Lało przez całą
noc. Zaparkowałem na skraju lasu i dalej poszedłem piechotą.
Jeżeli pamięć mnie nie zawodziła, powinienem minąć bród, po-
tem wspiąć się na drugie zbocze, a stamtąd zobaczyć dach klasz-
toru.
◊
Dotarcie tam zajęło mi niecałą godzinę. O tej porze roku po-
tok wzbierał, więc nie tak łatwo było się przez niego przepra-
wić. Duże, okrągłe kamienie ledwie wystawały nad wzburzoną
wodę i były bardzo śliskie. Gdybyś mogła zobaczyć, jak nie-
zdarnie próbowałem utrzymać równowagę, pewnie nie oszczę-
dziłabyś mi drwiących uwag.
Ta myśl dodawała mi sił.
Ciężka ziemia lepiła mi się do podeszew i miałem wrażenie,
że raczej się cofam, niż posuwam do przodu. Dotarcie na szczyt
było nie lada wysiłkiem. Przemoczony, ubłocony musiałem wy-
glądać jak włóczęga, toteż zastanawiałem się, jak powitają mnie
trzej mnisi, którzy wyszli mi naprzeciw.
Bez słowa gestem dali mi znak, bym poszedł za nimi. Wkrót-
ce stanęliśmy przed furtą, a ten, który po drodze stale sprawdzał,
czy się nie zgubiłem, zaprowadził mnie do małej izby. Przypo-
minała celę, w której nocowaliśmy. Poprosił, żebym usiadł, za-
nurzył warząchew w krystalicznej wodzie, klęknął przede mną,
obmył mi ręce, nogi i twarz. Potem podał mi lniane spodnie,
czystą koszulę i zostawił samego. Tego popołudnia już go nie
widziałem.
21
Strona 18
Po pewnym czasie inny mnich przyniósł mi posiłek. Rozłożył
na podłodze matę, domyśliłem się więc, że to właśnie w tej iz-
debce mam spędzić noc.
Słońce było coraz niżej i kiedy jego światło dogasało nad ho-
ryzontem, pojawił się w końcu ten, z którym pragnąłem się spo-
tkać.
‒ Nie wiem, co pana tu sprowadza, ale jeśli nie zamierza mi
pan oświadczyć, że postanowił schronić się tu przed światem,
byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan jutro stąd odejść. I tak
mieliśmy już przez pana poważne problemy.
‒ Czy wiadomo coś nowego o Keirze, kobiecie, która tu ze
mną była? Pojawiła się może? ‒ zapytałem z lękiem.
‒ Szczerze boleję, że spotkało was takie nieszczęście, ale je-
żeli ktokolwiek dał panu nadzieję, że pańska przyjaciółka prze-
żyła ten straszny wypadek, to kłamał. Nie twierdzę, że wiem o
wszystkim, co dzieje się w okolicy, ale proszę mi wierzyć, taka
wiadomość na pewno by do mnie dotarła.
‒ To nie był wypadek! Bracie, mówiłeś nam, że wasza reli-
gia zabrania kłamać, toteż pytam po raz drugi: czy jesteś pe-
wien, że Keira nie żyje?
‒ Proszę nie podnosić głosu w tych murach. Na mnie zresztą
nie robi to żadnego wrażenia, podobnie jak na naszych uczniach.
Nie jestem pewien, bo jakże mógłbym być? Rzeka nie oddała
ciała pańskiej przyjaciółki. Wiem tylko tyle. Ale trudno się dzi-
wić. Woda jest głęboka, a nurt bardzo szybki. Przykro mi, że
muszę mówić o takich szczegółach, domyślam się, jak ciężko
panu tego słuchać, ale sam pan pytał.
‒ A samochód? Odnaleziono go?
‒ Jeżeli to dla pana ważne, proszę zwrócić się do władz,
chociaż zdecydowanie to panu odradzam.
‒ Dlaczego?
‒ Powiedziałem, że mieliśmy problemy, ale mam wrażenie,
że to pana nie obchodzi.
22
Strona 19
‒ Jakie problemy?
‒ Sądzi pan, że ten wypadek nie miał żadnych konsekwen-
cji? Policja podjęła śledztwo. Zaginięcie cudzoziemki na teryto-
rium Chin nie jest banalną sprawą. A ponieważ władze niechęt-
nie odnoszą się do naszych klasztorów, mieliśmy kilka dość
nieprzyjemnych wizyt. Mnichów poddano ostrym przesłucha-
niom, przyznaliśmy, że byliście naszymi gośćmi, bo kłamać
nam nie wolno. Teraz chyba pan rozumie, że uczniowie tym
razem odnoszą się do pana niezbyt przychylnie.
‒ Keira żyje, bracie, powinieneś mi wierzyć i pomóc.
‒ Kieruje się pan głosem serca. Rozumiem, że nadzieja jest
panu potrzebna i że się pan jej trzyma, ale nie chcąc spojrzeć
prawdzie w oczy, podsyca pan cierpienie, które pana zżera.
Gdyby pańska przyjaciółka przeżyła, ktoś by ją zobaczył i po-
wiadomiono by nas o tym. Tu, w górach, niczego nie da się
ukryć. Niestety, obawiam się, że rzeka ją uwięziła, i szczerze
nad tym ubolewam, łącząc się z panem w żalu. Teraz rozumiem,
dlaczego odbył pan tę drogę przez góry, i przykro mi, że właśnie
ja muszę przywołać pana do rozsądku. Bardzo trudno odbyć
żałobę, nie mogąc pochować zwłok, nie mając grobu, przy któ-
rym można się pomodlić czy łączyć ze zmarłym, ale przecież
dusza przyjaciółki zawsze jest przy panu i pozostanie tak długo,
jak długo będzie pan ją kochał.
‒ Och, proszę oszczędzić mi tych frazesów! Nie wierzę ani
w Boga, ani w tamten świat, lepszy od naszego.
‒ Ma pan prawo nie wierzyć, ale jak na człowieka, który od-
rzuca wiarę, często pojawia się pan w murach klasztoru.
‒ Gdyby wasz Bóg istniał, nie stałoby się to, co się stało.
‒ Gdyby mnie pan usłuchał, kiedy odradzałem wyprawę na
górę Hua Shan, nie doszłoby do dramatu, który państwa spotkał.
Skoro jednak nie zamierza pan tu pozostać, nie ma sensu prze-
dłużać tej wizyty. Niech pan odpocznie u nas tej nocy. Rano
proszę odejść. Nie wyganiam pana, nie mam do tego prawa,
23
Strona 20
byłbym jednak wdzięczny, gdyby nie nadużywał pan naszej
gościnności.
‒ Gdzie może teraz być, jeśli przeżyła?
‒ Niech pan wraca do domu!
Mnich wyszedł.
Przez całą noc nie zmrużyłem oka, szukając rozwiązania za-
gadki. Zdjęcie nie kłamało. Wpatrywałem się w nie przez dzie-
sięć godzin lotu z Aten do Pekinu, nocą robiłem to przy blasku
świecy. Blizna na czole była dla mnie niepodważalnym dowo-
dem. Nie mogąc zasnąć, wstałem po cichu i odsunąłem skrzydło
drzwi z liści ryżowych. W słabym świetle kierowałem się ku
sali, w której spało sześciu mnichów. Jeden z nich zapewne wy-
czuł czyjąś obecność, bo przewrócił się na posłaniu i głęboko
westchnął, na szczęście się nie obudził. Szedłem dalej na pal-
cach, omijając śpiących na podłodze. Dotarłem na dziedziniec
klasztoru. W poblasku kwadry Księżyca pośrodku dziedzińca
zobaczyłem studnię. Podszedłem do niej i przysiadłem na
obrzeżu.
Nagle usłyszałem jakiś szmer. Ktoś położył mi rękę na
ustach, abym nie mógł krzyknąć. Rozpoznałem lamę. Skinął na
mnie i razem wyszliśmy poza mury klasztoru. Idąc polem, do-
szliśmy aż do wysokiej wierzby. Tam odwrócił się do mnie.
Pokazałem mu zdjęcie Keiry.
‒ Kiedy wreszcie dotrze do pana, że jest pan dla nas, a
przede wszystkim dla siebie, zagrożeniem? Powinien pan wyje-
chać, narobił pan już dość szkód.
‒ Jakich szkód?
‒ Sam mi pan powiedział, że to nie był wypadek. Jak pan są-
dzi, dlaczego wyprowadziłem pana daleko poza klasztor? Niko-
mu nie mogę ufać. Ci, którzy pana ścigają, nie zmarnują szansy
po raz drugi, a pan sam daje im tę okazję. Nie należy pan do dys-
kretnych, więc obawiam się, że już zauważono pańską obecność
24