Takiego mnie nie znacie - ZAPPA FRANK

Szczegóły
Tytuł Takiego mnie nie znacie - ZAPPA FRANK
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Takiego mnie nie znacie - ZAPPA FRANK PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Takiego mnie nie znacie - ZAPPA FRANK PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Takiego mnie nie znacie - ZAPPA FRANK - podejrzyj 20 pierwszych stron:

FRANK ZAPPA Takiego mnie nie znacie MMII (R) WSTEP Ksiazka? Jaka ksiazka? Nie chce napisac ksiazki, ale zrobie to, poniewaz Peter Occhio-grosso mi pomoze. On jest pisarzem. Lubi ksiazki, a nawet je czyta. Mysle, ze to dobrze, ze ksiazki wciaz istnieja, choc ja przy nich robie sie spiacy. Oto jak zamierzamy to przeprowadzic: Peter zjawi sie w Kali- fornii i przez kilka tygodni bedzie nagrywal moje odpowiedzi na fascynujace pytania, nastepnie tasmy zostana przetranskrybowane. Peter dokona redakcji tekstu, wpisze go na dyskietki, a te przysle mnie. Ja zrobie korekte autorska i wysle ja do Ann Patty z Po- seidon Press, a ona zrobi z tego KSIAZKE. Jednym z powodow calego zamieszania jest rozpowszechnianie glupawych ksiazek (w kilku jezykach), ktore sa jakoby o Mnie. Pomyslalem sobie, ze powinna byc chociaz jedna, ktora zawieralaby prawde. Nie sadzcie jednak, ze to cala prawda. Moja ksiazka to po prostu lekka lektura, nie zadna tam szczegolowa biografia. Kilka uwag wstepnych [1] Autobiografie zazwyczaj pisze ktos, kto uwaza, ze jego zycie jestnaprawde zajmujace. Nie uwazam, zeby moje zycie bylo w jakikol- wiek sposob zajmujace, jednak okazja do wydania drukiem kilku pogladow o tym i owym nie zdarza sie co dzien. [2] Dokumenty i cytaty beda odpowiednio oznaczone. [3] Epigrafy na poczatku rozdzialow (wydawcy uwielbiaja te rzeczy) zostaly wybrane przez Petera - wspominam o tym, gdyz nie chcialbym, zeby ktos pomyslal, iz przesiaduje calymi dniami czy- tajac Flauberta, Twitchella i Szekspira. [4] Jesli twoje nazwisko znalazlo sie w tej ksiazce, a nie chcia- les tego (lub moj komentarz ci nie odpowiada) - z gory przepra- szam. [5] Jesli twojego nazwiska nie ma w ksiazce i czujesz sie pominiety -z gory przepraszam. ROZDZIAL l Czy naprawde jestem ekscentrykiem? "Nigdy nie staralem sie byc ekscentryczny. To inni ludzie zawsze mnie tak odbierali".Frank Zappa ("Baltimore Sun", 1986) Ksiazka ta opiera sie na zalozeniu, ze interesuje kogos, kim jestem, dlaczego jestem taki, jaki jestem, i o co mi, kurwa, chodzi. Odpowiadajac na Wyimaginowane Pytanie Nr l spiesze wy- jasnic, KIM NIE JESTEM. Oto dwie popularne legendy na moj t e m a t. Poniewaz w 1969 roku nagralem na plycie Hot Rats piosenke "Son of Mr. Green Genes", ludzie przez lata wierzyli, ze osobnik o tym nazwisku (grany przez Lumpy'ego Brannuma) z telewizyjne- go show pt. Captain Kangaroo, byl moim prawdziwym ojcem. Otoz nie byl. Druga bajeczka glosi, ze podczas koncertu wysralem sie kiedys na scenie. Istnieje wiele wersji na ten temat, miedzy innymi ponizsze: [1] Zjadlem gowno na scenie. [2] Ja i Captain Beefheart zrobilismy sobie na scenie "konkurs- -obrzydlistwo" (co to, kurwa, jest konkurs-obrzydlistwo?) i obaj zjedlismy gowno. [3] Ja i Alice Cooper zrobilismy sobie konkurs-obrzydlistwo na scenie i on rozdeptywal kurczaczki, a ja wtedy zjadlem gowno. W 1967 lub 1968 roku bylem w Londynie w klubie Speak Easy. Podszedl do mnie czlonek grupy Flock, nagrywajacej wowczas dla Columbii, i powiedzial: "Jestes fantastyczny. Kiedy uslyszalem, ze zjadles to gowno na scenie, pomyslalem,>>no, ten facet to naprawde odjazd<<." Odpowiedzialem: "Nigdy nie zjadlem gowna na scenie". Gosc wygladal na zalamanego, jakby mu peklo serce. Zanotujcie to sobie, ludzie: nigdy nie zjadlem gowna na scenie, zas w ogole najblizszy zjedzenia gowna bylem w 1973 roku - spo- zywajac posilek w bufecie Holiday Inn w Fayetteville w Polnocnej Karolinie. Informacje dla tych, ktorzy chcielibywiedziec, co jadam Wiekszosc potraw, ktore przyrzadzala matka, nie wprawialamnie w euforie. Chocby taki makaron z nasionami soczewicy. Bylo to jedno z najbardziej znienawidzonych przeze mnie dan. Matka robila tego w ogromnym garze tyle, ze wystarczalo na tydzien. Po kilku dniach trzymania w lodowce zaczynalo czerniec. Ulubione dania mojego dziecinstwa to placek z borowkami, sma- zone ostrygi i smazony wegorz. Lubilem tez kanapki z kukurydza - fura ziemniakow i kukurydza z puszki na kromce bialego chleba. (Co jakis czas bede wracal do tego fascynujacego tematu, gdyz wydaje sie, ze ma on wielkie znaczenie dla niektorych odbiorcow.) To co zwykle w biografii "Prowadz zwyczajne i uporzadkowane zycie, tak abys w swej pracy mogl byc nieokielznany i oryginalny".Gustaw Flaubert Co wy na ten epigraf, eh? Peter, szybko zaczales mnie wychwa- lac. Dobra, zaczynamy... Moje prawdziwe nazwisko brzmi Frank Vincent Zappa (nie Francis, wyjasnie to pozniej). Urodzilem sie 21 grudnia 1940 roku w Baltimore w stanie Maryland. Kiedy wyskoczylem, bylem caly czarny - mysleli, ze nie zyje. Teraz jednak czuje sie dobrze. W moich zylach plynie sycylijska, grecka, arabska i francuska krew. Babcia ze strony matki byla polkrwi Francuzka i polkrwi Sycylijka, a jej ojciec Wlochem (z Neapolu). Z moich przodkow ona pierwsza byla Amerykanka. Pochodzenie grecko-arabskie zawdzie- czam mojemu ojcu. Urodzil sie on w sycylijskiej wiosce o nazwie Partinico i do Stanow przyplynal na jednym ze statkow z imigranta- mi, kiedy byl jeszcze dzieckiem. Pracowal w zakladzie fryzjerskim swego ojca przy nabrzezu Maryland. Za centa dziennie (lub tygodniowo - nie pamietam) stawal na skrzynce i kladl piane na twarze marynarzy, a jego ojciec je golil. Mila praca. W koncu poszedl do colle'ge'u w Chapel Hill w Karolinie Polnocnej i gral na gitarze w "spacerowym trio". (Do dzis dostaje kartki urodzinowe od Jacka Wardlawa, ktory pogrywal na banjo.) Chodzili po akademiku i pod oknami studentek wygrywali slodziutkie "serenadki" w rodzaju Little Red Wing. Ojciec nalezal takze do druzyny zapasniczej, a kiedy skonczyl szkole, zostal na- uczycielem historii w Loyoli w stanie Maryland. Rodzice mowili w domu po wlosku, zebysmy nie wiedzieli o czym rozmawiaja. Prawdopodobnie tematem zawsze byly pienia- dze, ktorych ciagle brakowalo. Posiadanie takiego "tajnego szyfru" musialo byc chyba bardzo dogodne. Byc moze jednak rodzice nie nauczyli nas wloskiego z obawy, ze sie nie zintegrujemy z otocze- niem. (W czasie drugiej wojny swiatowej cudzoziemskie pochodze- nie nie bylo mile widziane.) Mieszkalismy w Edgewood, w domu, ktory byl wlasnoscia woj- ska. Byla tam pewna rodzina - Knightowie - nazywana przez ojca "ta banda prostakow". Kiedys Archie Knight pozarl sie z ojcem i po chwili ojciec biegl do domu krzyczac: "Dawaj spluwe, Rosie, dawaj spluwe!" To wtedy dowiedzialem sie, ze ma bron (chromowana trzydziest- ka osemka ukryta w szufladzie na skarpetki). Matka zaczela go blagac, zeby nie zabijal faceta. Na szczescie mial tyle oleju w glowie, ze jej posluchal. Dzieki temu zajsciu wiedzialem, gdzie schowany jest pistolet. Pewnego dnia wyjalem go i pamietam, ze pomyslalem: To najfaj- niejszy kapiszonowiec, jaki widzialem! Bralem go po kryjomu, ladowalem do niego kapiszony i niebieskie lebki odciete od zapalek i strzelalem. Rodzice bardzo sie zmartwili, kiedy odkryli, ze popsulem iglice. Dziadkowie ze strony matki prowadzili restauracje, ktora takze znajdowala sie przy nabrzezu. Matka opowiadala nam, jak kiedys pewien klient zaczal rozrobe. O ile pamietam, to wlasnie dziadek zlapal za jeden z tych wielkich widelcow sluzacych do wyjmowania ziemniakow z wrzatku i wbil go gosciowi w czerep. Zamiast umrzec, facet uciekl, a z glowy sterczal mu jak antena widelec. Dziadek ze strony ojca rzadko sie kapal. Lubil wysiadywac na werandzie ubrany na cebule. Lubil tez wino i kazdy dzien rozpoczy- nal od wypicia dwoch szklanek Bromo Seltzera, Babcia ze strony matki nie znala angielskiego, wiec opowiadala nam bajki po wlosku, na przyklad te o owlosionej rece - mano pelusa. "Mano pelusa! Vene qua!" - mowila wzbudzajacym groze glosem. Znaczylo to: "Owlosiona reko! Chodz tutaj!" Mowiac to przebiegala palcami po moim ramieniu. Tak ludzie spedzali czas, kiedy nie bylo jeszcze telewizji. Jedna z pierwszych rzeczy, ktore pamietam, to moj marynarski mundurek, a takze drewniany gwizdek, ktory nosilem na szyi, oraz ciagle chodzenie do kosciola i klekanie. Kiedys, kiedy bylem jeszcze bardzo maly, mieszkalismy w pew- nym pensjonacie. Bylo to chyba w Atlantic City. Wlascicielka miala szpica, a ten szpic jadal trawe, a potem rzygal czyms, co wygladalo jak biale pulpety. Pozniej mieszkalismy w jednym z owych szeregowych domkow na Park Heights Avenue w Marylandzie. Podloga byla z drewnianej klepki, mocno wypastowana i pokryta chodnikami. Zwyczaj naka- zywal pastowac i froterowac wszystko tak wytrwale, zeby mozna sie bylo w tym przejrzec (pamietajcie, ze nie wynaleziono jeszcze wtedy telewizji i ludzie mieli czas na takie rzeczy). Innym zwyczajem bylo wybieganie do drzwi, kiedy tata wracal z pracy. Pewnego dnia, kiedy wracal tata, mojemu mlodszemu bratu, Bobby'emu, udalo sie dobiec do drzwi szybciej niz mnie. (Byly w nich male szybki.) Otworzyl je, przywital sie z tata i zamknal. Wlasnie wtedy nadbieglem i poslizgnawszy sie na chodniku, wpa- dlem na drzwi wybijajac lewa reka dziure w szkle. Rodzice chcieli wezwac lekarza, zeby zalozyl szwy, ale protestowalem tak bardzo, ze dali spokoj. Przykleili mi na rane kupe plastrow opatrunkowych i skonczylo sie na bliznie. Nie znosze igiel. Mialem okropne problemy z zebami, tak wiec rodzice zabierali mnie do wloskiego dentysty, ktory mial osobliwe urzadzenie - skrzyzowanie pily lancuchowej z maszyna do szycia. Wtykal mi to w usta i zaczynalo sie wuudn-wuudn-wuudn. Zadnego znieczulenia. Tak nauczylem sie drzec na slowo "dentysta". Rodzice uwazali, ze musza chodzic do wloskiego lekarza, gdyz nie ufali zadnemu z "bialych" (prawdopodobnie prostackich) denty- stow i w ten sposob poznalem nikczemnego doktora Rocce. Bylby doskonaly w roli zlego mnicha Jorge z Imienia rozy. Moj pierwszy helm kosmonauty Tata pracowal jako meteorolog w Edgewood Arsenal. Podczasdrugiej wojny swiatowej produkowali tam gazy bojowe, wiec - jak sadze - zadaniem meteorologa bylo okreslenie, w ktora strone bedzie wial wiatr, kiedy zrzuca ten towar. Ojciec przynosil dla mnie z laboratorium rozne rzeczy, zebym sie nimi bawil: zlewki, kolby, szalki Petriego pelne kulek rteci. Bawilem sie nimi bez przerwy. Cala podloge mojego pokoju pokrywal syf zrobiony z rteci zmieszanej z klaczkami kurzu. Bardzo lubilem lac rtec na podloge i walic w nia mlotkiem, tak ze tryskala na wszystkie strony. Zylem rtecia. Kiedy wynaleziono azotox, tata zaczal przynosic go do domu - byla tego cala torba w szafce. Nie probowalem tego jesc, nic z tych rzeczy, ale tata twierdzil, ze mozna. Azotox mial zabijac tylko robaki i byl podobno zupelnie nieszkodliwy dla ludzi. Sycylijczycy maja swoje wlasne sposoby na rozne okolicznosci. Kiedy na przyklad bolalo mnie ucho, rodzice podgrzewali troche oleju z oliwek, wlewali mi go do ucha i wmawiali, ze zaraz poczuje sie lepiej, choc bolalo jak skurwysyn. Kiedy jest sie dzieckiem, nie dyskutuje sie z rodzicami. Przez pierwsze piec czy szesc lat zycia chodzilem z zolta wata wylazaca z uszu. Byla zolta od oleju. Oprocz astmy i bolu uszu mialem tez klopoty z zatokami. W okolicy rozprawiano o "nowym sposobie leczenia" tej dolegliwosci, ktory polegal na ladowaniu radu do zatok (macie pojecie?). Rodzice zabrali mnie do jeszcze jednego wloskiego lekarza i choc nie wiedzialem, co mnie tam czeka, nie zanosilo sie, ze bedzie dobra zabawa. Lekarz mial cos w rodzaju dlugiego drutu, na ktorego koncu byla kulka radu. Wbil mi to w nos, raz w jedna dziurke, raz w druga, az po zatoki. (Moze powinienem byl pozniej sprawdzic, czy moja chusteczka do nosa swieci w ciemnosci.) Innym cudownym lekarstwem tamtego okresu byl sulfonamid. Zima marzlismy do szpiku kosci przy Dexter Street 15, bo sciany byly cienkie jak papier. Wszyscy nosilismy flanelowe pidzamy z "klapami" na tylku i kazdego ranka stawalismy przy kuchni na wegiel, zeby sie ogrzac. Pewnego razu "klapa" pidzamy mojego brata zajela sie ogniem. Nadbiegl tata i golymi rekoma zaczal gasic plomienie. W rezultacie mial straszliwie poparzone rece, a brat - tylek. Lekarz opatrzyl rany opatrunkami z sulfonamidu i nie zostal nawet najmniejszy slad. Tata dorabial jako krolik doswiadczalny. Testowali na nim reakcje organizmu ludzkiego na dzialanie chemicznych (byc moze nawet biologicznych) srodkow bojowych. Nazywano to "testami opatrunkowymi". Wojsko nie zdradzalo, co kladlo ochotnikowi na skore, a ten musial obiecac, ze nie bedzie tego rozdrapywal ani zagladal pod bandaz. Placili dziesiec dolarow za jeden opatrunek. Po kilku tygodniach zdejmowali go. Co tydzien moj tata wracal do domu z trzema lub czterema nowymi opatrunkami na rekach i innych czesciach ciala. Nie mam pojecia, co mu aplikowali ani czy mialo to jakis dlugofalowy wplyw na jego zdrowie (lub zdrowie dzieci, ktore urodzily sie pozniej). Mniej wiecej mile od naszego domu bylo skladowisko zbiornikow z iperytem, wiec wszyscy w okolicy musieli miec w domu maski przeciwgazowe dla kazdego czlonka rodziny. Iperyt powoduje pekanie naczynek krwionosnych w plucach, tak ze sie tonie we wlasnej krwi. Na koncu przedpokoju mielismy wieszak, na ktorym znajdowal sie caly rodzinny ekwipunek przeciwgazowy. Nosilem swoja maske na glowie calymi dniami - byl to moj helm kosmonauty. Pewnego dnia postanowilem sie przekonac, jak ona dziala, wiec wzialem otwieracz do konserw i otworzylem filtr (niszczac w ten sposob maske). Dowiedzialem sie jednak, co jest w srodku: wegiel drzewny, papierowe filtry i warstwy roznych krysztalkow, wsrod nich - jak sadze - n a d m a n g a n i a n u p o t a s u. Mieli jeszcze inny wynalazek zwany chloropikryna, ktory mial byc uzyty na polu bitwy przed zrzuceniem iperytu. Bylo to cos w rodzaju kurzu, ktory powodowal wymioty, dlatego zwali to tez "rzygawka". Ow kurz dostawal sie pod maske przeciwgazowa i zolnierz zaczynal wymiotowac. Jesli nie zdjal maski, dusil sie we wlasnych rzygowinach, jesli ja zdjal - ginal od iperytu. Zawsze mnie zdumiewalo, ze ludziom placi sie za wymyslanie takich rzeczy. Mojego dziecinstwa cd. Dalsze lata mojego dziecinstwa (jestescie pewni, ze chcecie to wiedziec?) spedzilem glownie w Kalifornii. Mialem wtedy okolo dziesieciu, dwunastu lat. Najpierw opowiem wam, jak sie tam znalezlismy.Kiedy mieszkalismy w stanie Maryland, chorowalem tak czesto, ze mama i tata zdecydowali sie w koncu na wyjazd. Po raz pierwszy udalo mi sie uciec z Marylandu, gdy tata dostal prace na Florydzie - byla to kolejna panstwowa posadka, tym razem jednak nie zajmowal sie chemia lecz balistyka, to znaczy opracowywaniem torow pociskow. Wciaz bowiem trwala druga wojna swiatowa. Moje wspomnienia z Florydy: [1] W Opa-Locka bylo mnostwo komarow i jesli na noc zostawilo sie na wierzchu chleb, wyrastaly na nim zielone wlosy. [2] Co jakis czas musielismy sie chowac pod lozko i wylaczac wszystkie swiatla, poniewaz komus sie wydawalo, ze nadchodza Niemcy. [3] Tata "robil margaryne", ugniatajac w foliowej torebce biala substancje z czerwona kulka, ktora powodowala, ze biala substancja zaczynala zolciec, upodabniajac sie w ten sposob do masla. [4] Mojemu bratu zrobil sie na tylku czyrak i tata musial go wycisnac (pewnie mial wprawe dzieki ugniataniu margaryny). Bylo mnostwo krzyku. [5] Powiedziano mi, zebym uwazal na aligatory, gdyz one czasami jedza dzieci [6] W porownaniu z Baltimore wszystko wygladalo jak w Technicolorze. [7] Bawilem sie duzo poza domem, lazilem po drzewach, co skonczylo sie grzybem na lokciu. [8] Ogolnie rzecz biorac, podreperowalem jednak swoje zdrowie i uroslem okolo trzydziestu centymetrow. [9] Matka zaczela tesknic za Baltimore i poniewaz uroslem, uznala, ze mozemy wracac. [10] Wrocilismy wiec do Baltimore i znow zapadlem na zdrowiu. W Edgewood w stanie Maryland zylo sie jak na wsi. Na koncu Dexter Street byl maly las i strumien z rakami. Chodzilem tam bawic sie z Leonardem Allenem. Pomimo ze ciagle chorowalem, w Edgewood nie bylo wcale tak zle. Kiedy jednak wyjechalismy z Kalifornii, nie wrocilismy do Edgewood, tylko zamieszkalismy w jednym z domkow szeregowych w srodku miasta. Nie cierpialem tego miejsca. Rodzicom tez sie tam chyba nie podobalo, gdyz zaraz zaczeli rozprawiac o powrocie do Kalifornii. Tata dostal kolejna oferte pracy, tym razem na poligonie Dugway w stanie Utah (gdzie produkowali gazy nerwow), ale na szczescie jej nie przyjal. Zamiast tego dostal posade w Wyzszej Szkole Marynarskiej w Monterey, gdzie nauczal metalurgii. Nie mialem, kurwa, zielonego pojecia, co to znaczy. Tak wiec w samym srodku zimy wyruszylismy naszym Henrym-J (przedpotopowy i straszliwie niewygodny taniutki samochodzik produkowany w owym czasie przez Kaisera) do Kalifornii. Tylne siedzenie skladalo sie po prostu z kawalka sklejki pokrytego kapokiem i jakas twarda tweedowa tapicerka. Spedzilem dwa cudowne tygodnie na tej Desce do Prasowania z Piekla Rodem. Tata wierzyl (tak jak pewnie wszyscy na Wschodnim Wybrzezu), ze w Kalifornii jest zawsze cieplo i slonecznie. Dlatego wlasnie zatrzymal sie gdzies w Karolinie i sprezentowal oslupialej murzynskiej rodzinie stojacej na poboczu wszystkie nasze zimowe ubrania. Byl pewien, ze nigdy juz nie bedziemy potrzebowac tych lachow. Kiedy przybylismy do Monterey (nadmorskie miasteczko w polnocnej Kalifornii) bylo zimno jak diabli, caly czas padal deszcz i stala mgla. No coz. Chemia w polnocnej Kalifornii Z powodu przeprowadzek dosc czesto zmienialem szkole. Nie lubilem tego, ale w koncu w ogole niewiele rzeczy wtedy lubilem. Wyjazdy sobotnio-niedzielne sprowadzaly sie niekiedy do wpakowania sie w Henry'ego-J i jazdy w kierunku pobliskiego Salinas,gdzie byly plantacje salaty. Sledzilismy zaladowane nia ciezarowki i czekalismy, az jakas glowka spadnie na droge. Tata wtedy sie zatrzymywal, podnosil salate, otrzepywal ja, wrzucal do mnie na tylne siedzenie i potem gotowal ja w domu. Nie lubilem klepac biedy. Wydawalo sie, ze wszystko, na co mam ochote, kosztuje zbyt duzo pieniedzy. A kiedy jest sie dzieckiem i nie mozna robic tego, co sie chce, to albo sie czlowiek nudzi, albo jest niezadowolony, albo jedno i drugie. Chcialem na przyklad miec "mlodego chemika". W tamtych czasach jesli sie kupilo taki duzy zestaw firmy Gilbert, to byla w nim ksiazeczka, w ktorej uczono, jak robic takie cuda jak gaz lzawiacy. W wieku szesciu lat wiedzialem juz, jak wyprodukowac proch. Znalem wszystkie skladniki i nie moglem sie doczekac, kiedy je polacze w jedna calosc. W calym domu walaly sie moje przybory chemiczne, a ja udawalem, ze mieszam skladniki, marzac, ze pewnego dnia ktorys z moich produktow wybuchnie. Pewnego razu, kiedy mieszanka, nad ktora pracowalem, zetknela sie z cynkiem, wydalo mi sie, ze wpadlem na to, jak zrobic nowy rodzaj gazu lzawiacego. Tata chcial, zebym zostal inzynierem. Chyba byl rozczarowany, ze nie mam zadnych zdolnosci do arytmetyki i innych dyscyplin, ktorych znajomosc jest w tej profesji niezbedna. W szostej klasie dawali dzieciakom do napisania "Test zdolno-sciowy" Kudera. Trzeba bylo wbic szpilke w kartke i w kratki, ktore sie wybralo. Test mial za zadanie wykazac, do czego sie uczen nadaje w kategoriach przyszlego zatrudnienia, na cale zycie. Wyniki testu wykazaly, ze moim przeznaczeniem jest byc sekretarka. Najwiecej punktow zdobylem w czesci pt. "Biuro". Najwiekszym problemem w szkole bylo to, ze rzeczy, ktorych probowano mnie nauczyc, nie nalezaly do tych, ktore mnie interesowaly. Wychowalem sie na gazach bojowych i materialach wybuchowych, bawiac sie z dziecmi, ktorych rodzice zarabiali na zycie wymyslajac srodki bojowe. Co mnie, kurwa, obchodzila algebra? Stary garaz Potem przeprowadzilismy sie z Monterey do pobliskiego miasteczka o nazwie Pacific Grove. W wolnych chwilach bawilem sie robiac kukielki, sklejajac modele samolotow i produkujac materialy wybuchowe ze wszystkich skladnikow, jakie tylko mialem pod reka.Pewnego dnia moj kolega powiedzial: "Widzisz ten garaz po drugiej stronie ulicy? Stoi zamkniety od lat. Ciekawe, co jest w srodku". Weszlismy do niego robiac podkop pod jedna ze scian. Wewnatrz byl stos skrzyn pelnych nabojow do karabinow maszynowych. Ukradlismy garsc, obcegami zdjelismy z nich glowki i wysypalismy proch, z tym ze wcale to na proch nie wygladalo. Wygladalo jak male zielono-czarne cekiny (zwano to chyba balistyt). Proch ten nalezal do grupy prochow bezdymnych (nitroceluloza). Nigdy przedtem czegos takiego nie widzialem. Napchalismy tego do rolki po papierze toaletowym i wpakowalismy wszystko w kupe smieci na jakims nie uzywanym placu. Jako zapalnika uzylismy kawalka galonu (tej blyszczacej plastikowej tasmy, z ktorej na letnich obozach plotlo sie breloczki do kluczy). Luzno zapakowany balistyt wybucha deszczem malych zolto-pomaranczowych meteorow. Inna rzecza, ktora okazala sie cudownym materialem wybuchowym, byly starte na proch pileczki ping-pongowe. Godzinami scieralismy je pilnikiem. Wpadlem na to, kiedy przeczytalem o facecie, ktory uciekl z wiezienia zrobiwszy bombe z kart do gry. Wedlug artykulu karty pokryte byly warstwa celulozy, ktora wiezien zeskrobal, otrzymujac w ten sposob mialki plastyk. Ladunek umiescil w rolce papieru toaletowego owinietej tasma. Bomba ta utorowala mu droge do wolnosci, wiec pomyslalem sobie: To dla mnie wskazowka, jak robic te rzeczy. Jak mi o malo jaj nie urwalo Kapiszony kupowalo sie w zabawkowym. W tamtych czasach byly one znacznie lepsze niz dzis, gdyz mialy wiecej ladunku i robily wiecej huku. Godzinami zeskrobywalem moim scyzorykiem mase palna z tekturki do sloika. Oprocz tego mialem juz caly sloik smiercionosnego prochu z pileczek ping-pongowych.Pewnego popoludnia siedzialem sobie w naszym garazu, ktory byl taka sama ruina jak ten z nabojami po drugiej stronie ulicy. Bylo to zaraz po swiecie 4 lipca i na ulicach walalo sie pelno tutek po zuzytych fajerwerkach. Zebralem kilka i zaczalem w nie napychac ladunek wybuchowy zrobiony wedlug mojej sekretnej formuly. Trzymalem tutke miedzy nogami i napelnialem ja warstwa tego, warstwa owego, ubijajac to wszystko paleczka do perkusji. Kiedy nadeszla kolej na kapiszony, musialem je chyba zbyt mocno przycisnac, albowiem ladunek sie zapalil. Wyrwalo solidna dziure w podlodze, rozwalilo drzwi, a mnie odrzucilo na dobry metr, przy czym moje jaja polecialy pierwsze. Kurcze, z czyms takim moglbym nieomal zwiac z wiezienia. Moja naukowa kariera dobiega konca Pomimo tego przykrego zdarzenia nie przestalem interesowac sie rzeczami, ktore robily buch!Okolo 1956 roku mialem kolege, ktorego takze zajmowaly materialy wybuchowe. Po miesiecznych staraniach udalo nam sie zdobyc troche mieszanki skrzeplego paliwa rakietowego (piecdziesiat procent sproszkowanego cynku i piecdziesiat procent siarki) oraz prochu z bomby z gazem cuchnacym. Bylo tego cwierc sloika po majonezie. W dzien otwarty wzielismy nasz sloik i pojechalismy autostopem do szkoly. Dostawszy w bufecie kilka papierowych kubeczkow, nasypalismy w nie prochu, rozdalismy je kolegom i zaczelo sie male bum! bum! (w tym czasie rodzice siedzieli w klasach na wywiadowkach). Nastepnego ranka, kiedy przyszedlem do szkoly, moja szafka byla zadrutowana na amen (trzymalem w niej resztki prochu). Pozniej, podczas lekcji angielskiego z pania Ivancic, zostalem wezwany do dyrektora, gdyz chcial ze mna rozmawiac oficer strazy pozarnej. Wylecialem ze szkoly i grozil mi kurator, ale matka ublagala go (okazalo sie, ze byl Wlochem), zeby dal spokoj. Wyjasnila mu, ze tate przenosza z San Diego do Lancaster, tak wiec facet mnie puscil. Tak zakonczyl sie Pierwszy Etap mojej naukowej kariery. ROZDZIAL 2 Poza domem Kiedy mialem mniej wiecej dwanascie lat (okolo 1951 lub 1952 roku), zaczalem sie interesowac perkusja. Pewnie wielu chlopcow sadzi, ze bebny to pasjonujaca rzecz, ja jednak nie chcialem byc perkusista rock-and-rollowym z tej prostej przyczyny, ze rock and roila jeszcze wtedy nie wynaleziono. Interesowaly mnie tylko dzwieki, jakie wydaja rozne przedmioty, kiedy sie w nie wali.Zaczalem od perkusji orkiestrowej. Nauczylem sie wszystkich podstawowych sztuczek, takich jak tremolo, paradile itp. Zapisalem sie na letni kurs nauki gry w Monterey, ktory prowadzil Keith McKillop. Zamiast na perkusji, kazal nam cwiczyc na deskach. Musielismy stac przed deskami i uczyc sie podstawowych technik stylu szkockiego. Potem ublagalem rodzicow, zeby wypozyczyli dla mnie werbel, na ktorym cwiczylem w garazu. Kiedy nie mogli juz wiecej za niego placic, zaczalem stukac w meble, odbijajac z nich politure. W 1956 roku gralem w zespole rhythm-and-bluesowym o nazwie The Ramblers. Proby mielismy w pokoju pianisty, Stuarta Congdo-na, ktorego ojciec byl kaznodzieja. Ja cwiczylem na garnkach i miskach trzymanych miedzy nogami jak bongosy. W koncu udalo mi sie namowic starych, zeby kupili mi prawdziwa perkusje (uzywana, za piecdziesiat dolcow, od faceta z naszej ulicy). Dostalem ja dopiero na tydzien przed pierwsza robota. Poniewaz nigdy nie uczylem sie koordynacji rak i nog w grze, nie bardzo umialem utrzymac rytm pedalem bebna basowego. Nasz lider, Elwood "Junior" Madeo, zalatwil nam robote w knajpce o nazwie Upton Hall w Hillcrest, jednej z dzielnic San Diego. W drodze na koncert przypomnialem sobie, ze zapomnialem paleczek (moja jedyna para) i musielismy wracac przez cale miasto. W koncu i tak mnie wylali, powiedzieli, ze za duzo gram na talerzach. Nie tak latwo byc poczatkujacym perkusista, poniewaz ciezko znalezc miejsce, ktore byloby na tyle dzwiekoszczelne, zeby mozna w nim cwiczyc na calego. (Skad sie biora dobrzy perkusisci?) Plyty z rock-and-rollem zaczely sie ukazywac dopiero kilka lat po wynalezieniu rocka. We wczesnych latach piecdziesiatych nasto-laty kupowaly krazki puszczane na 78 i 45. Pierwsza rock-and-rollowa plyte ujrzalem okolo 1957 roku. Nazywala sie Teenage Dance Party. Na okladce widnialo zdjecie kilkorga BARDZO BIALYCH NASTOLATKOW tanczacych w deszczu konfetti, zas obok nich staly butelki z woda sodowa. Plyta zawierala zbior piosenek w wykonaniu roznych czarnych ciz. Mniej wiecej w tym czasie moja plytoteka skladala sie z pieciu czy szesciu singli z rhythm-and-bluesem. Poniewaz pochodzilem z niezamoznej klasy sredniej, kupno wiekszej plyty bylo wykluczone. Pewnego dnia natknalem sie w czasopismie "Look" na artykul o sklepie plytowym Sama Goody'ego. Autor wychwalal Goody'ego pod niebiosa. Twierdzil, ze jest on tak wspanialym kupcem, ze moze sprzedac wszystko. Jako przyklad jego zdolnosci podano, ze udalo mu sie zbyc plyte pod tytulem Ionisation. Dalej bylo napisane mniej wiecej tak: "Ta plyta to nic tylko bebny - jeden wielki halas. Najgorsza muzyka na swiecie". Och, tak! To cos dla mnie! Zaczalem sie zastanawiac, jak moglbym dostac te plyte. Mieszkalem wtedy w El Cajon, malym kowbojskim miasteczku niedaleko San Diego. Zaraz za wzgorzem lezalo inne miasteczko, La Mesa, ktore bylo troche bardziej cywilizowane (mieli tam sklep muzyczny). Jakis czas pozniej zostalem na noc u mojego kolegi Dave'a Frankena, ktory mieszkal wlasnie w La Mesa. Skonczylo sie na tym, ze popedzilismy do tego sklepu, bo mieli akurat wyprzedaz singli z rhythm-and-bluesem. Poszperalem troche na polkach i wybralem kilka plyt Joe Hu-stona. Szedlem juz z nimi do kasy, ale jeszcze rzucilem okiem na longplaye. Moja uwage przyciagnela dziwna czarno-biala okladka, na ktorej widac bylo faceta o szarych, kreconych wlosach, wygladajacego jak szalony naukowiec. Pomyslalem, ze to dobrze, ze w koncu jakis szalony naukowiec zdecydowal sie wydac plyte i wzialem ja do rak. I tak znalazlem owa slynna plyte pod tytulem Ionisation. Autor artykulu w "Look" nie byl zbyt dokladny, albowiem pelny tytul brzmial Dziela wszystkie Edgarda Varese'a, czesc I. Wsrod roznych kawalkow byla takze i lonisation. Wszystko firmowane obskurna nalepka EMS (chodzilo o Elaine Musie Store). Plyta miala numer 401. Zrezygnowalem z Joe Hustona i wywalilem kieszenie, zeby zobaczyc, ile mam pieniedzy. Bylo tego chyba ze trzy dolary i siedemdziesiat piec centow. Nigdy przedtem nie kupilem jeszcze zadnego longplaya, ale wiedzialem, ze musza byc drogie, bo przewaznie kupowali je tylko dorosli. Spytalem kasjera, ile kosztuje EMS 401. "Ta szara w pudelku? Piec dziewiecdziesiat piec". Szukalem tej plyty ponad rok i nie mialem zamiaru rezygnowac. Powiedzialem mu, ze mam tylko trzy dolary siedemdziesiat piec. Pomyslal chwile i powiedzial: "Uzywamy tej plyty do demonstrowania gramofonow wysokiej klasy. Nikt nigdy nie kupuje takich plyt. Jesli naprawde tak ci na niej zalezy, to chyba mozesz ja wziac za trzy siedemdziesiat piec". Bylem zachwycony. Mielismy w domu prawdziwy gramofon niskiej klasy - Decce. Bylo to male pudlo na czterech metalowych nozkach (poniewaz glosnik byl umocowany pod spodem) z jednym z tych latajacych ramion, na ktore trzeba bylo polozyc dwudziestopieciocentowke, zeby nie skakalo do gory. Gramofon mial wszystkie trzy predkosci, ale jeszcze nigdy nie byl uzywany na 33 i 1/3. Stal w rogu duzego pokoju, tam gdzie matka zawsze prasowala. Kiedy go kupila, dostala gratis plyte pt. The Linie Shoemaker w wykonaniu jakiegos chorku podstarzalych facetow. Sluchala sobie The Little Shoemaker podczas prasowania. Bylo to jedyne miejsce, gdzie ja moglem posluchac plyty Varese'a. Nastawilem sile glosu do oporu (zeby lepiej slyszec wysokie tony) i ostroznie opuscilem ramie z uniwersalna igla z osmu na brzezek lonisation. Moja matka to mila osoba wyznania katolickiego, ktora lubi ogladac zawody na wrotkach. Kiedy dobiegly ja dzwieki wydobywajace sie z malego glosnika pod spodem Dekki, spojrzala na mnie, jakby mi mocno odpierdolilo. Slychac bylo i wycie syren, i warkot werbla, i dudnienie bebna basowego, i ryk lwa, i wiele innych rzeczy. Matka zabronila mi kiedykolwiek puszczac te plyte w duzym pokoju. Powiedzialem jej, ze mnie sie ona podoba i chce ja cala przesluchac. Kazala mi wziac gramofon do mojego pokoju. Moja mama juz nigdy wiecej nie uslyszala "The Little Shoemaker". Gramofon zostal w moim pokoju na zawsze, a ja raz po raz sluchalem sobie EMS 401. Zaglebilem sie w tekst na okladce, chcac dowiedziec sie jak najwiecej. Nie rozumialem niektorych terminow muzycznych, ale i tak nauczylem sie ich na pamiec. Przez cala szkole srednia zmuszalem kazdego, kto do mnie przyszedl, do sluchania Varese'a. Uwazalem to za najlepszy test na inteligencje. W rezultacie nie tylko moja matka myslala, ze mi odpierdolilo. Kiedy zblizaly sie moje pietnaste urodziny, matka powiedziala, ze przeznaczyla na prezent dla mnie piec dolarow (dla nas byla to wtedy kupa forsy) i spytala, co chcialbym dostac. Powiedzialem: "A moze zamiast kupowac mi cos, pozwolisz mi wykonac miedzymiastowy telefon?" (Nikt w domu jeszcze nigdy nie zamawial rozmowy miedzymiastowej.) Postanowilem, ze zadzwonie do Edgarda Varese'a. Doszedlem do wniosku, ze ktos, kto wyglada jak szalony naukowiec, na pewno mieszka w Greenwich Village. Zadzwonilem wiec do informacji w Nowym Jorku i spytalem, czy maja numer Edgarda Varese'a. Mieli, a jakze. Dali mi nawet jego adres: 188 Sullivan Street. Telefon odebrala zona, Louise. Byla bardzo uprzejma i powiedziala, ze meza nie ma - byl akurat w Brukseli i komponowal cos na Targi Swiatowe ("Poeme electronique"). Poradzila, zebym zadzwonil za kilka tygodni. Nie bardzo pamietam, co mu powiedzia-lem, kiedy w koncu udalo mi sie z nim porozmawiac. Pewnie cos tak madrego jak: "Jezu, ja naprawde lubie pana muzyke". Varese powiedzial mi, ze pracuje nad nowym kawalkiem pod tytulem Deserts ("Pustynie"), co mnie bardzo podekscytowalo, poniewaz kalifornijskie Lancaster lezalo na pustyni. Kiedy czlowiek ma pietnascie lat, mieszka na pustyni Mohave i dowiaduje sie, ze Najwiekszy Kompozytor Swiata (ktory poza tym wyglada jak szalony naukowiec) pisze w swoim tajnym laboratorium w Greenwich Village muzyke o jego miasteczku (w pewnym sensie), to naprawde moze sie niezle podekscytowac. Wciaz wydaje mi sie, ze Deserts sa o Lancaster, mimo ze wedlug tekstu na okladce plyta ma byc raczej filozoficzna. Przez cala szkole srednia staralem sie zdobyc jak najwiecej muzyki Varese'a i informacji o nim. Znalazlem ksiazke, w ktorej bylo jego zdjecie z mlodosci i cytat, ze jest kompozytorem, ale bylby rownie szczesliwy jako hodowca winogron. Spodobalo mi sie to. Strawinski Webern Druga duza plyta, ktora kupilem byl Strawinski. Znalazlem nagranie Swieta wiosny dokonane przez niejaka "Swiatowa Orkiestre Symfoniczna". (Brzmi niezle, no nie?) Na okladce bylo zielono-czarne abstrakcyjne nie wiadomo co z czarnymi literami na karma-zynowym tle. Strawinski podobal mi sie niemal tak samo jak Varese.Jeszcze innym kompozytorem, ktorego muzyka napawala mnie lekiem, byl Anton Webern. Nie moglem uwierzyc, ze mozna tworzyc cos takiego. Znalem jego plyte, do ktorej okladke namalowal artysta David Stone Martin. Na jednej stronie byly dwa kwartety smyczkowe, a na drugiej Symfonia op. 21. Uwielbialem te plyte, choc trudno bylo wyobrazic sobie cos, co bardziej rozniloby sie od Strawinskiego. Nie wiedzialem wowczas nic o muzyce atonalnej, ale lubilem jej sluchac. Poniewaz nie mialem zadnego wyksztalcenia teoretycznego, nie robilo mi roznicy, czy slucham Lightnin' Slim, czy zespolu wokalnego The Jewels (ktory wypuscil wtedy piosenke pt. "Angel in My Life"), czy Weberna, czy Strawinskiego, czy Varese'a. Dla mnie to wszystko byla dobra muzyka. Wszystko, co wynioslem ze szkoly Bylo kilku nauczycieli, ktorym naprawde sporo zawdzieczam. Pan Kavelman, instruktor muzyki w Mission Bay, potrafil odpowiedziec na jedno z najbardziej dreczacych mnie pytan z zakresu muzyki mej mlodosci. Przyszedlem kiedys do niego z egzemplarzem "Angel in My Heart" - moim ulubionym rhythm-and-bluesowym kawalkiem w tamtym okresie. Nie moglem pojac, dlaczego tak bardzo go lubie, wiec pomyslalem, ze moze on bedzie wiedzial, skoro jest nauczycielem muzyki."Niech pan poslucha - poprosilem - i powie mi, dlaczego tak bardzo mi sie to podoba". "Rowne czworki" - zawyrokowal. Byl pierwszym czlowiekiem, ktory powiedzial mi o muzyce atonalnej. Nie zeby ja bardzo lubil, nie, ale po prostu wspomnial, ze cos takiego istnieje, i za to jestem mu wdzieczny. Gdyby nie on, nigdy nie uslyszalbym Weberna. Z kolei pan Ballard byl nauczycielem muzyki w szkole sredniej w Antelope Valley. Dzieki niemu dyrygowalem kilka razy szkolna orkiestra. Pozwolil mi takze pisac u niego na tablicy muzyke, ktora potem grala orkiestra. Pan Ballard wyswiadczyl mi jeszcze jedna przysluge, choc zrobil to nieswiadomie. Moim obowiazkiem byla gra w orkiestrze marszowej. Oznaczalo to rowniez cotygodniowe przesiadywanie w idiotycznym mundurze na meczach futbolowych i granie tra-tata-tata-ta, kiedy tylko komus udalo sie kopnac pieprzona pilke. Futbol w ogole mnie nie interesowal i nie moglem tego wytrzymac. Pan Ballard wyrzucil mnie z orkiestry za palenie papierosow w mundurze. Jestem mu za to dozgonnie wdzieczny. Moim nauczycielem angielskiego w Antelope Valley byl Don Cerveris. Belfer, ale rowny gosc. Mial dosc pracy w szkole - chcial pisac scenariusze. W 1959 roku zrobil scenariusz do Run Home Slow - taniego filmu o kowbojach, w ktorym zalatwil mi prace. Byla to moja pierwsza robota w kinematografii. Moja druga obsesja Podczas gdy moi koledzy wydawali pieniadze na samochody, ja wydawalem na plyty (nie mialem samochodu). Kupowalem uzywane plyty rhythm-and-bluesowe z szaf grajacych.Bylo takie miejsce na parterze hotelu Maryland, gdzie mozna bylo kupic rhythm-and-bluesa niedostepnego gdzie indziej - Light-nin'Slim i Slim Harpo na krazkach firmy Excello. (Sklepy prowadzone przez bialych nie mialy takiej muzyki, poniewaz zasada Excello bylo to, ze jesli jakis sklep chcial sprzedawac ich rhythm-and-bluesowa produkcje, musial takze wziac ich gospel.) W rezultacie jedynym sposobem zdobycia muzyki Lightnin' Slim byla kilku-setkilometrowa podroz i kupno uzywanej, porysowanej plyty. Lokalne boogie W wielu dzielnicach San Diego byly lokalne gangi, a takze lokalne, domorosle zespoly muzyczne - odpowiedniki okolicznych druzyn futbolowych. Zespoly te rywalizowaly ze soba, kazdy z nich chcial jak najlepiej grac, jak najlepiej wygladac i jak najlepiej tanczyc."Dobra kapela" musiala miec co najmniej trzy saksofony (wsrod ktorych musial sie znalezc barytonowy), dwie gitary, bas i perkusje. Uznawano ja za niezla, jesli muzycy nosili zapinane na jeden guzik sportowe marynarki z rozowej flaneli. Bardzo dobrze bylo, jesli mieli dobrane pod kolor spodnie, a juz zupelnie wspaniale, jesli wszyscy fani w pierwszym rzedzie znali te same kroki taneczne i rowno podskakiwali przy szybszych kawalkach. Ludzie, ktorzy chodzili ogladac te zespoly, naprawde je lubili. Nie byly to zadne wielkie koncerty rockowe robione przez ludzi show-businessu. Wystepy organizowaly grupy zagorzalych wielbicielek. To te dziewczeta wynajmowaly sale, zalatwialy zespol, wieszaly krepine i sprzedawaly bilety. (Moja pierwsza robota - wtedy, kiedy zapomnialem paleczek - to byl wlasnie taki wystep, zorganizowany przez ekipe dziewczyn o nazwie "BLUE VELVETS".) Zycie bez pospiechu Kiedy Don Van Vliet, to znaczy Captain Beefheart (Kapitan Wolowe Serce), dostal sie do show-businessu, nie spotykalismy sie juz tak czesto jak wtedy, kiedy bylismy jeszcze w szkole sredniej.Zrezygnowal ze szkoly w ostatniej klasie, poniewaz jego ojciec, ktory pracowal jako dostawca ciastek, mial atak serca i Vliet (tak go wtedy nazywano) przez jakis czas robil jego rundke, choc na ogol po prostu siedzial w domu. Jego dziewczyna, Laurie, mieszkala razem z nim i jego rodzina: matka (Sue), ojcem (Glenem), ciotka lone i wujkiem Alanem. Po drugiej stronie ulicy mieszkala jeszcze babcia. A oto jak Don zdobyl swoj pseudonim artystyczny: wujek Alan mial w zwyczaju obnazac sie przed Laurie. Na przyklad kiedy sikal, nigdy nie zamykal za soba drzwi do kibla, a gdy Laurie akurat przechodzila obok, mamrotal cos o swym przyrodzeniu. Szlo to mniej wiecej tak: "Ooch, jaki piekny! Wyglada jak wielkie, wspaniale wolowe serce". Don tez byl fanatykiem rhythm-and-bluesa, wiec przynosilem moje czterdziestki piatki i godzinami sluchalismy ponurych przebojow The Howlin' Wolf, Muddy Watersa, Sonny Boy Williamsona, Johnny "Guitar" Watsona, Clarence "Gatemoutha" Browna, Dona i Deweya, The Spaniels, The Nutmegs, The Paragons, The Orchids itd., itd. Sluchalismy plyt wcinajac ciastka, ktore sie nie sprzedaly danego dnia. Co jakis czas Don krzyczal do matki (ktora zawsze chodzila w niebieskim jedwabnym szlafroku): "Sue! Przynies mi pepsi!" W Lancaster nie bylo nic innego do roboty. Inna forma rozrywki bylo chodzenie w srodku nocy na kawe do knajpki Denny'ego, ktora znajdowala sie przy autostradzie. Kiedy Don nie mial grosza (bylo to, zanim przejal rundke po ojcu), otwieral tylne drzwi furgonetki, wyciagal tace ze zdechlymi ciastkami i mowil Laurie, zeby wlazla przez dziure do zamknietej szoferki i podkosila kilka dolcow z kasy tatusia. Po kawie robilismy sobie przejazdzke jego jasnoniebieskim oldsmobilem, ktory mial przyczepiona do kierownicy glowe wilko-laka, wlasnorecznie wykonana przez Dona, i rozmawialismy o ludziach, ktorzy maja duze uszy. ROZDZIAL 3 Cos zamiast szkoly Pierwszy raz ozenilem sie, kiedy mialem mniej wiecej dwadziescia lat. Do college'u w Lancaster i w Alta Loma poszedlem tylko po to, zeby poznac panienki. Nie interesowalo mnie wyzsze wyksztalcenie, kiedy jednak skonczylem srednia szkole, zrozumialem, ze tylko dalsza edukacja da mi mozliwosc spotykania wielu dziewczyn, tak wiec "zaciagnalem sie" ponownie.W Chaffey College w Alta Loma poznalem Kay Sherman. Rzucilismy szkole, zamieszkalismy razem i w koncu sie pobralismy. Zaczalem pracowac w firmie sprzedajacej karty okolicznosciowe. Byly to glownie pocztowki pokryte jedwabiem, przeznaczone dla starszych pan uwielbiajacych kwiaty. Zajmowalem sie wlasnie tego rodzaju cudenkami i po pewnym czasie doszlo do tego, ze nawet zaprojektowalem kilka kwiatowych horrorkow. Potem pracowalem na pol etatu, przepisujac dokumenty i projektujac reklamy dla kilku miejscowych firm, w tym wykonalem pare arcydzielek dla The First National Bank of Ontario z Kalifornii. Zdarzylo mi sie rowniez byc dekoratorem wystaw sklepowych, sprzedawca bizuterii oraz, co bylo najgorszym doswiadczeniem, domokrazca sprzedajacym Collier's Encyclopaedia. To naprawde bylo zalosne, ale przynajmniej dowiedzialem sie, jak to sie robi. Najpierw idzie sie na trzy-, czterodniowy kurs nauki strategii sprzedazy (wkuwa sie tam na pamiec nawijke, ktora przekonuje ludzi do kupna towaru i ktorej trzeba sie bezwzglednie trzymac, albowiem zostala ona jakoby obmyslona za duze pieniadze przez psychologa). Autor tej, ktora ja musialem wkuc, powinien miec cofnieta licencje. Ale czy ci faceci w ogole dostaja jakas licencje? Tak wiec uczyl sie czlowiek roznych psychologicznych sztuczek, by sklonic ludzi, ktorzy nie mieli nawet na chleb, do kupna komple- tu ksiazek za trzysta dolcow. Jeden z numerow polegal na tym, ze rozmawiajac z potencjalnym klientem, trzymalo sie w jednym reku dlugopis i podkladke z przyczepiona do niej umowa sprzedazy. Dlugopis mial byc przycisniety kciukiem do gornej czesci stronicy. Kiedy podawalo sie umowe facetowi ("Prosze, niech pan spojrzy, co tu jest napisane"), podnosilo sie lekko kciuk i dlugopis lecial w dol po kartce papieru prosto w rece faceta. Zanim ten sie zorientowal, co sie, kurwa, dzieje, trzymal juz w dloniach dlugopis i umowe. Potem trzeba bylo rozwinac kawalek ceraty z przyczepionym do niej zdjeciem unikatowej biblioteczki pelnej ksiazek. To po to, zeby facet mogl sobie wyobrazic, jak wspaniale wygladac bedzie to cudo w jego domu. Nastepnie pokazywalo mu sie prawdziwa ksiazke, te, w ktorej byly rozkladane ryciny przedstawiajace ludzkie cialo. Przepracowalem w tym tydzien. Wcale nie lepiej wiodlo mi sie w "swiecie rozrywki". W weekendy gralem w czteroosobowej "swietlicowej" kapeli o nazwie Joe Perrino The Mellotones. Bylo to w Club Sahara w San Bernar-dino. Kierownictwo klubu zezwolilo nam grac tylko jeden [1] "szybki numer" na koncert. Cala noc mielismy rzepolic "Happy Birthday", "Anniversary Waltz" i "On Green Dolphin Street". Ubrany bylem w biala marynarke, koszule z muszka, czarne spodnie i gralem na gitarze siedzac na stolku barowym. Tak mi to w koncu obrzydlo, ze zrezygnowalem. Wpakowawszy gitare do futeralu, wepchnalem ja za kanape i nie tknalem przez osiem miesiecy. Bylem takze gitarzysta rytmicznym w zespole tanecznym. Kolejna fascynujaca praca. Gralismy raz w klubie mormonow. Sala przystrojona byla klaczkami waty zwisajacymi z sufitu na czarnych nitkach (sniezki, domysliliscie sie, nie?). Zespol skladal sie z saksofonu, perkusji i gitary. Poniewaz w ogole nie znalem piosenek, ktore gralismy, pozyczylem jakis podrecznik improwizacji, zeby w odpowiednim momencie nadazac za zmianami akordow. Saksofonista -nauczyciel hiszpanskiego z miejscowej szkoly - nie mial w ogole poczucia rytmu i nie potrafil nawet odliczyc, zebysmy rowno zaczeli, a mimo to wlasnie on byl liderem naszego zespolu. Niewiele wiedzialem wowczas o mormonach, wiec w przerwie spokojnie zapalilem sobie papierosa. Ludzie zareagowali, jakby pojawil sie sam Diabel. Kilku mlodzianow, ktorzy mieli jeszcze mleko pod nosem, rzucilo sie na mnie i grzecznie wyprowadzilo za kark za drzwi. Wiedzialem juz, ze pokocham show-business. Czas, zeby wejsc do show-businessu Mniej wiecej w tym czasie bylo w (prosze sie nie smiac) Cuca-monga studio nagraniowe, ktore nazywalo sie Pal Recording. Zalozyl je wyjatkowy osobnik - Paul Buff.Na mapie Kalifornii Cucamonga byla zaledwie kropka w miejscu przeciecia sie Trasy 66 z Archibald Avenue. Na czterech rogach znajdowala sie wloska restauracja, irlandzki pub, lodziarnia i stacja benzynowa. Troche dalej na polnoc, w kierunku Archibald, byl jeszcze sklep elektryczny, sklep z narzedziami i akcesoriami kuchennymi oraz studio. Po drugiej stronie ulicy stal kosciol, a kawalek dalej szkola podstawowa. Buff osiedlil sie w Cucamonga, zanim wstapil do piechoty morskiej. Kiedy juz byl zolnierzem, postanowil nauczyc sie wszystkiego, co ma zwiazek z elektronika, zeby w przyszlosci zbudowac wlasne studio. Po wyjsciu z wojska wynajal pomieszczenie przy Archibald Avenue 8040 i zaczal zmieniac oblicze Amerykanskiej Muzyki Rozrywkowej. Nie mial stolu mikserskiego, wiec go zbudowal, wykorzystujac do tego stara toaletke. Usunal z niej lustro, a w samym srodku, tam gdzie bylo miejsce na kosmetyki, zainstalowal metalowa plyte z pokretlami przypominajacymi sruby z szyi Frankensteina. Skonstruowal tez pieciosladowy magnetofon - w czasach, kiedy w przemysle standardem byla jedna sciezka. (Chyba tylko Les Paul mial wtedy sprzet osmiosladowy. Buff mogl osiagnac podobne efekty w nakladaniu dzwieku, robil to tylko w bardziej prymitywny sposob.) Chcial zostac piosenkarzem-teksciarzem, sluchal wiec najnowszych hitow, zeby poznac, co jest obecnie najmodniejsze, a potem w sobie tylko znany sposob tworzyl wlasne supermodne podrobki. Nauczyl sie grac na pieciu podstawowych instrumentach rock-and-rolla: perkusji, gitarze, gitarze basowej, klawiszach i saksofonie altowym. Potem nauczyl sie spiewac. Jezdzil potem ze swoimi tasmami do Hollywood, probujac je wypozyczyc do Capitolu, Del-Fi, Dot i Original Sound. Niektore z jego piosenek staly sie nawet "regionalnymi przebojami". "Tijuana Surf" (na ktorym Buff zgral swoj glos z kilku sciezek) byl przez dlugi czas hitem numer jeden w Meksyku. Ja napisalem instrumentalny kawalek "Grunion Run", ktory byl na stronie B i w ktorym gralem na gitarze. Wydal go Original Sound, ukrywajac nas pod nazwa The Hollywood Persuaders. Pracowalem z Buffem przez mniej wiecej rok, az w koncu popadl w klopoty finansowe i grozilo mu zamkniecie studia. Pamietacie te tanioche o kowbojach, do ktorej scenariusz napisal moj nauczyciel? Po wielu perturbacjach Run Home Slow (w roli glownej Mercedes McCambridge) zostal ukonczony. Zaplacono mi nawet prawie cala uzgodniona gaze. Za czesc pieniedzy kupilem sobie nowa gitare, a za reszte Pal Recording Studio. Innymi slowy, wzialem na siebie placenie czynszu i pokrycie wszystkich dlugow Paula. W tym samym czasie rozlecialo sie moje malzenstwo. Wnioslem o rozwod, wyprowadzilem sie z domu przy G Street i zamieszkalem w "Studiu Z", rozpoczynajac tym samym zywot czlowieka opetanego idea nagrywania. Robilem to non stop dwanascie godzin na dzien. Nie mialem tam ani jedzenia, ani prysznica, ani wanny. Byl tylko zlew, w ktorym ledwo moglem sie umyc. Gdyby nie Motorhead Sherwood, umarlbym z glodu. Znalem go jeszcze z Lancaster. Przyjechal do Cucamonga i nie mial gdzie mieszkac, wiec powiedzialem mu, zeby wprowadzil sie do studia. Motorhead mial smykalke do samochodow i gral na saksofonie - bardzo pozyteczne polaczenie uzdolnien. Kiedy powstal The Mothers, wozil nas w trasy, a potem dolaczyl do zespolu. Pewnego razu w nie calkiem chyba uczciwy sposob zdobyl w jakims objazdowym banku krwi caly karton jedzenia. Bylo w nim piure blyskawiczne (wciaz pozostaje dla mnie zagadka, do czego objazdowy bank krwi potrzebowal ziemniaczanego piure, ale Motorhead twierdzil, ze wlasnie tam je zdobyl), troche herbaty i miodu. W tym czasie znalazlem sobie robote na weekendy w knajpce Village Inn w Sun Village, ponad sto kilometrow od Cucamonga. Moje zarobki wynosily czternascie dolarow tygodniowo (siedem dolarow za wieczor) minus benzyna. Za te pieniadze kupowalem maslo orzechowe, chleb i papierosy. Raz zaszalelismy i kupilismy cala paczke Velveety.* Wracam juz Do Sun Village, mam tam dom, Niedaleko Palmdale, Gdzie indycze farmy sa. Zdecydowalem sie I juz wiem, ze jade do Sun Village, moj Boze, Zeby nie ten wiatr. On zedrze lakier z twego auta, Z przedniej szyby szklo. Jak oni moga to wytrzymac, Pewnie moga, bo Wszyscy tutaj sa (Nawet Johnny Franklin jest) w Miescie Slonca, dzien czy noc w Sun Village od lat, Byc moze od stu. Co ty robisz tu? Jest tu Mary i Teddy, i Thelma tez, Tu bulwar Palmdale miasto tnie na pol, Tu zajazd jest (Mowia - nie ma go, mam nadzieje, ze to bluff). Dokad pojda plasac, gdzie jest szaf grajacych spiew? ("Village of the Sun" z plyty Roxy and Elsewhere, 1974) Moj pierwszy zespol zalozylem, kiedy chodzilem jeszcze do szkoly sredniej w Lancaster. Nazywal sie The Black-Outs**, poniewaz kiedys kilku z nas zamroczylo po wypiciu mietowej wodki kupionej na jakiejs mecie. *paczkowany ser (przyp. tlum.). ** Urwane Filmy (przyp.tlum.). W owym czasie byl to jedyny zespol rhythm-and-bluesowy na calej pustyni Mohave. Trzech czlonkow (Johnny Franklin, Carter Franklin i Wayne Lyles) bylo Murzynami, bracia Salazarowie Meksykanami, zas Terry Wimberley reprezentowal jeszcze inna ucisniona rase. Lancaster przezywalo wtedy rozkwit. Naplywalo tam wielu specjalistow (miedzy innymi moj tata), ktorzy ciagneli calymi rodzinami do tego zapomnianego przez Boga miejsca, zeby pracowac w bazie lotniczej Edwards nad prototypami pociskow. Rdzenni mieszkancy - potomkowie farmerow uprawiajacych lucerne i wlascicieli skladow kolonialnych - patrzyli na przybyszow z gory. Bylismy ludzmi z "nizin" - termin uzywany do okreslenia kazdego, kto nie pochodzil z wyzynne