Testament Matarese`a - LUDLUM ROBERT
Szczegóły |
Tytuł |
Testament Matarese`a - LUDLUM ROBERT |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Testament Matarese`a - LUDLUM ROBERT PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Testament Matarese`a - LUDLUM ROBERT PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Testament Matarese`a - LUDLUM ROBERT - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ROBERT LUDLUM
Testament Matarese`a
KSIEGA I
1.
MEDRCY SWIATA, MONARCHOWIE,
GDZIE SPIESZNIE DAZYCIE?
Kolednicy stali przy skrzyzowaniu zbici w ciasna gromadke, przytupujac i zabijajac rece dla rozgrzewki. Mlodziencze glosy niosly sie w mroznym wieczornym powietrzu, odcinajac sie wyraznie od kakofonii klaksonow, gwizdkow policyjnych i blaszanych dzwiekow swiatecznej muzyki plynacej z glosnikow umieszczonych nad rzesiscie oswietlonymi wystawami. Gesta sniezyca spowodowala liczne korki. Zapoznieni klienci, ktorych tlumy wciaz przemierzaly ulice, oslaniali oczy przed sniegiem i lawirowali miedzy blokujacymi przejscia samochodami, uskakujac szybko, kiedy te nagle ruszaly z miejsca; musieli sie tez pilnowac, zeby omijac najwieksze kaluze i nie wpadac na przechodniow idacych z naprzeciwka. Kola buksowaly w snieznej brei; autobusy - co rusz grzeznac w ruchu - wlokly sie w zolwim tempie, a liczni Mikolajowie uporczywie, acz o tak poznej porze daremnie, wymachiwali dzwonkami.
POWIEDZCIEZ NAM, TRZEJKROLOWIE,
CHCECIE WIDZIEC DZIECIE?
Ciemny cadillac wylonil sie zza rogu i wolno przesunal obok kolednikow. Jeden z nich, w kostiumie, jaki wedlug chorej wyobrazni projektanta mial upodobnic kolednika do Boba Cratchita z Opowiesci wigilijnej Dickensa, zblizyl sie z wyciagnieta reka do tylnego okna z prawej strony wozu i przylepil do szyby wykrzywiona spiewem twarz.
ONO W ZLOBIE, NIE MA TRONU...
Zniecierpliwiony kierowca wcisnal klakson i machnal reka na natreta, zeby sie odsunal, ale pasazer, szpakowaty mezczyzna w srednim wieku, siegnal do kieszeni palta po kilka banknotow. Dotknal przycisku i boczna szyba zsunela sie na dol. Mezczyzna wetknal pieniadze w wyciagnieta dlon.-Bog zaplac! - zawolal kolednik. - Duza buzka od chlopakow z Pietnastej! Wesolych swiat!
Zapewne zabrzmialoby to bardziej swiatecznie, gdyby nie odor whisky buchajacy z ust wypowiadajacego zyczenia.
-Wesolych swiat - odparl pasazer i wcisnal guzik, zeby uciac dalsza rozmowe.
Kierowca ruszyl ostro, chcac wykorzystac chwilowy wylom w ruchu, ale po kilku metrach gwaltownie zahamowal. Z wsciekloscia szarpnal kierownica, ledwo tlumiac cisnace sie na usta przeklenstwa.
-Spokojnie, majorze - powiedzial pasazer stanowczym tonem, nie pozbawionym jednak wspolczucia. - Zlosc nic nie pomoze. Nie dotrzemy szybciej.
-Racja, panie generale - rzekl kierowca z szacunkiem, jakiego tym razem wcale nie odczuwal.
Zazwyczaj tak, ale nie dzis, nie w czasie tej osobliwej wyprawy. General zawsze lubil sobie dogadzac, ale przeciez to naprawde bezczelnosc kazac adiutantowi pracowac w wieczor wigilijny. Kazac mu sie wiezc wynajetym, cywilnym wozem do Nowego Jorku tylko dlatego, ze generala naszla ochota pohulac. Tysiace powodow moglyby uzasadnic sluzbe w te wlasnie noc, ale nie taki!
Wizyta w burdelu. Bo bez wzgledu na to, jak bywalcy nazywali ten lokal, byl to po prostu burdel. Przewodniczacy kolegium szefow sztabow udawal sie do burdelu w wigilijny wieczor! A poniewaz zamierzal sobie poszalec, jego najbardziej zaufany adiutant musial byc w poblizu, zeby posprzatac balagan, kiedy bedzie po wszystkim. A potem, az do poludnia nastepnego dnia, nianczyc generala w jakims obskurnym hoteliku, aby, nie daj Boze, nie wyszlo na jaw, kim jest ten pijaczyna i w jaki sposob sie zabawial. Bo nazajutrz general stanie sie na powrot nienagannym szefem, znow bedzie wydawal normalne rozkazy, a cala ohyda nocy odejdzie w zapomnienie.
Nie byla to bynajmniej pierwsza tego typu eskapada majora w ciagu ostatnich trzech lat, czyli od kiedy generalowi zaproponowano obecne stanowisko, ale zazwyczaj poprzedzala ja szczegolnie intensywna praca w Pentagonie lub kryzys miedzynarodowy, ktoremu general musial stawic czolo. Wczesniejsze wyprawy nigdy nie zdarzaly sie w taka noc jak dzisiejsza. Nie w Wigilie, na milosc boska! Gdyby chodzilo o kogos innego, nie o generala Anthony'ego Blackburna, major pewnie by zaprotestowal, mowiac, ze rodzina nawet najnizszego stopniem oficera ma w koncu jakies prawa do wspolnych swiat.
Ale poniewaz chodzilo o generala, majorowi nawet nie przyszlo na mysl sie buntowac. Wiele lat temu "Szalony Anthony", jak przezywano Blackburna, wyniosl z obozu jenieckiego w polnocnym Wietnamie rannego porucznika, ratujac go od tortur i smierci glodowej, i przedarl sie z nim przez dzungle do oddzialow ONZ. To bylo dawno temu; od tego czasu porucznik awansowal na majora i zostal mianowany starszym adiutantem przewodniczacego kolegium szefow sztabow.
W wojsku opowiada sie czasem o oficerach, za ktorymi poszloby sie i do piekla. Major byl juz nieraz w piekle, towarzyszac "Szalonemu Anthony'emu", ale wrocilby tam bez wahania na kazde jego skinienie.
Dotarli do Park Avenue i skrecili na polnoc. Ruch, jak zwykle w lepszych dzielnicach, byl tu znacznie mniejszy. Od celu - budynku z brazowego piaskowca stojacego na Siedemdziesiatej Pierwszej Ulicy, miedzy Park Avenue i Lexington - dzielilo ich juz tylko pietnascie przecznic.
Starszy adiutant przewodniczacego kolegium szefow sztabow wiedzial, ze wkrotce zaparkuje cadillaka przed budynkiem, na tym samym miejscu co zwykle, i bedzie obserwowal, jak general wysiada z samochodu i wspina sie po schodkach do zaryglowanych drzwi frontowych. Nie odezwie sie ani slowem, ale ogarnie go uczucie smutku, ktore nie opusci go przez caly czas czekania.
Do chwili, kiedy po trzech lub czterech godzinach szczupla kobieta w ciemnej jedwabnej sukni i z diamentowa kolia na szyi ponownie otworzy drzwi i zamiga swiatlem przy wejsciu. Bedzie to znak, ze pora przyjsc i odebrac pasazera.
-Witaj Tony! - Z glebi slabo oswietlonego hallu wylonila sie smukla postac, podeszla do generala i cmoknela go w policzek. - Jak sie czujesz, kochanie? - spytala, bawiac sie od niechcenia diamentowym naszyjnikiem.
-Jestem jednym klebkiem nerwow - odparl Blackburn, zdejmujac palto i oddajac je pokojowce.
Przyjrzal sie dziewczynie. Ladna; jeszcze jej tutaj nie widzial. Kobieta przechwycila jego spojrzenie.
-Nie dla ciebie, moj drogi, jeszcze nie teraz - oswiadczyla, ujmujac go pod ramie. - Moze za miesiac lub dwa. Musi sie troche podszkolic. A teraz chodzmy poszukac lekarstwa na twoje nerwy. Na pewno cos sie znajdzie. Haszysz z Ankary, wyborny absynt prosto z Marsylii, ze nie wspomne o pozycjach z naszego specjalnego katalogu. A propos, jak sie czuje twoja zona?
-Tez ma zszargane nerwy. Przesyla ci uklony.
-Pozdrow ja ode mnie, kochany. Nie zapomnij.
Przeszli sklepionym korytarzem do obszernego pokoju tonacego w cieplym blasku roznobarwnych swiatel rzucanych przez niewidoczne lampy; blekitne, purpurowe i bursztynowe kregi przesuwaly sie wolno po scianach i suficie.
-Przysle ci te co zwykle i taka jedna nowa - powiedziala kobieta. - Jest wprost wymarzona dla ciebie, kochanie. Kiedy z nia rozmawialam, ledwo moglam uwierzyc. Mam ja prosto z Aten. Fantastyczna, sam sie przekonasz.
Anthony Blackburn lezal nagi na ogromnym lozu oswietlonym dyskretnie przez niewielkie reflektory umocowane na blekitnym, lustrzanym suficie. W nieruchomym powietrzu unosily sie geste obloki aromatycznego dymu haszyszowego, a na nocnym stoliku staly trzy kieliszki przejrzystego absyntu. Cialo generala pokrywaly linie i kola malowane palcami maczanymi w farbie; wielobarwne strzalki biegly ku pachwinom, jadrom i naprezonemu czlonkowi, umazanemu czerwona farba. Od pomalowanej na czarno klatki piersiowej - porosnietej ciemnymi, zmierzwionymi wlosami - odcinaly sie niebieskie sutki, ktore laczyla cielistobiala krecha; slad jednego pociagniecia palcem.
General, pojekujac z rozkoszy, rzucal glowa z boku na bok, podczas gdy dwie kobiety nie ustawaly w zabiegach. Obie nagie, na przemian masowaly miotajace sie po lozku cialo i rozprowadzaly po nim grudki gestej farby. Jedna ocierala sie piersiami o twarz generala, druga piescila mu genitalia, wzdychajac zmyslowo przy kazdym ruchu i wydajac ciche, udawane okrzyki rozkoszy, gdy general zblizal sie do orgazmu - wstrzymywanego skutecznie przez doswiadczona profesjonalistke.
Rudowlosa dziewczyna, z ustami tuz przy twarzy lezacego, szeptala goraczkowo po grecku jakies niezrozumiale slowa. W pewnym momencie wstala, siegnela po stojacy na stole kieliszek i podtrzymujac glowe Blackburna, wlala mu do gardla gesty plyn. Wymienila znaczacy usmiech z kolezanka, ktora obejmowala dlonia pomalowany na czerwono narzad generala.
Nastepnie Greczynka zeslizgnela sie z lozka, wskazujac na drzwi lazienki. Druga dziewczyna skinela glowa i, zeby zamaskowac nieobecnosc kolezanki, wyciagnela lewa reke i wsunela generalowi palce do ust. Greczynka przeszla po czarnym dywanie na koniec pokoju i znikla w lazience. Pokoj rozbrzmiewal jekami generala wijacego sie w milosnej ekstazie.
Po chwili Greczynka wylonila sie - calkowicie ubrana. Miala na sobie ciemny tweedowy plaszcz z kapturem zakrywajacym wlosy. Zatrzymala sie na moment w polmroku, po czym podeszla do najblizszego okna i delikatnie rozsunela ciezkie zaslony.
Rozlegl sie brzek tluczonego szkla i do srodka wpadl strumien zimnego powietrza, wydymajac zaslony. W oknie ukazala sie postac krepego mezczyzny o szerokich barach; to on wybil kopniakiem szybe. Teraz zeskoczyl z parapetu na podloge; twarz zaslaniala mu kominiarka, w rece trzymal pistolet.
Dziewczyna na lozku odwrocila sie gwaltownie i wrzasnela przerazona na widok uzbrojonego mezczyzny, ktory wycelowal pistolet i pociagnal za spust. Tlumik zagluszyl odglos strzalu; dziewczyna osunela sie na pokryte malunkami, obscenicznie obnazone cialo Anthony'ego Blackburna. Morderca podszedl do lozka. General podniosl glowe, bezskutecznie usilujac skupic wzrok - spojrzenie mial metne od narkotykow, a z gardla wydobywaly mu sie jakies chrapliwe dzwieki. Morderca wypalil ponownie. A potem jeszcze kilka razy; kule przeszyly szyje, piers i genitalia generala, a krew tryskajaca z ran zmieszala sie z lsniacymi farbami.
Mezczyzna odwrocil sie do rudowlosej dziewczyny; ta podbiegla do drzwi, otworzyla je i powiedziala po grecku:
-Szefowa jest na dole w pokoju z obrotowymi swiatlami. Ma na sobie dluga, czerwona suknie i diamentowa kolie.
Mezczyzna skinal glowa i wybiegl.
Niespodziewane halasy dochodzace z glebi budynku przerwaly rozmyslania majora. Wstrzymujac oddech, zaczal nasluchiwac.
Jakies krzyki... wrzaski... jeki... Ktos wzywal pomocy!
Podniosl wzrok. Ciezkie drzwi frontowe rozwarly sie i wybiegly z nich dwie osoby, kobieta i mezczyzna. Major dostrzegl z przerazeniem, ze mezczyzna wsuwa za pas bron.
O Boze!
Major siegnal pod siedzenie, wyciagnal sluzbowy pistolet i wyskoczyl z samochodu. Pognal na gore po schodach i wpadl do hallu. Z pietra dolatywaly histeryczne wrzaski, ludzie biegali w poplochu po calym domu.
Znalazl sie w obszernym pokoju oswietlonym kolorowymi, oblednie wirujacymi swiatlami. Na podlodze, w kaluzy krwi, lezala szczupla kobieta w diamentowej kolii na szyi. Nie zyla; kula roztrzaskala jej czolo.
Chryste Panie!
-Gdzie on jest?! - krzyknal.
-Na gorze - zawolala jakas dziewczyna wcisnieta w kat. Major w panice wbiegl na ozdobne schody i pognal na gore, biorac po trzy stopnie na raz; mijajac na polpietrze stolik z telefonem, zarejestrowal w pamieci jego obecnosc. Znal droge; general zawsze zajmowal ten sam pokoj. Skrecil w waski korytarz, pedem dotarl do drzwi i wpadl do srodka.
Rany boskie!
To, co zobaczyl, wprawilo go w oslupienie: nieraz sprzatal balagan po igraszkach generala i doprowadzal swojego szefa do normalnego wygladu, ale dotad jeszcze nie widzial czegos podobnego. Na lozku lezalo nagie cialo Blackburna, cale zalane krwia i pomazane farbami, a na nim zwloki nagiej dziewczyny, ktorej twarz spoczywala na genitaliach generala. Tylko pieklo moglo wymyslec podobny obraz.
Major nie wiedzial, w jaki sposob zdolal sie opanowac, ale faktem jest, ze zmusil sie do dzialania. Zatrzasnal drzwi i stanal przed nimi na korytarzu, z bronia gotowa do strzalu. Potem zlapal za ramie jakas dziewczyne, ktora biegla w strone schodow.
-Rob co ci kaze, bo cie rozwale! - wrzasnal. - Na schodach jest telefon. Masz wykrecic numer, ktory ci podam, i powtorzyc dokladnie moje slowa!
Pchnal gniewnie dziewczyne w strone telefonu na podescie.
Prezydent Stanow Zjednoczonych z posepna mina przekroczyl drzwi Owalnego Gabinetu i podszedl do biurka, przy ktorym oczekiwali go sekretarz stanu i dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej.
-Tak, tak, panowie, wiem, co sie stalo - powiedzial gniewnie prezydent, cedzac slowa w charakterystyczny dla siebie sposob. - To wprost odrazajace. Czy sa jakies wyniki?
Dyrektor CIA postapil krok naprzod.
-Wydzial zabojstw nowojorskiej policji jest z nami w scislym kontakcie. Tak sie szczesliwie zlozylo, ze adiutant generala stanal przy drzwiach i zagrozil, ze zastrzeli kazdego, kto bedzie chcial wejsc do srodka. Nasi ludzie dotarli pierwsi i usuneli slady.
-Kosmetyka! - zachnal sie prezydent. - Dobrze, oczywiscie, ze to zrobili, ale nie o to mi chodzi, do cholery! Co myslicie o tej zbrodni? Czy to morderstwo na tle seksualnym, sprawka jakiegos zboczenca, czy cos innego?
-Raczej cos innego - odpowiedzial dyrektor CIA. - Rozmawialismy o tym z Paulem jeszcze w nocy. Moim zdaniem to starannie przygotowana i blyskotliwie przeprowadzona akcja. Zlikwidowano nawet wlascicielke interesu, jedyna osobe, ktora moglaby pomoc w sledztwie.
-Czyja to robota?
-Uwazam, ze KGB. Naboje uzyte w akcji pochodza z grazburii, rosyjskiego pistoletu; to ulubiona bron ich agentow.
-Nie zgadzam sie, panie prezydencie - wtracil sekretarz stanu. - Nie podzielam opinii Jima. Co z tego, ze bron wyprodukowano w Rosji, skoro dostepna jest w calej Europie. Rozmawialem dzis rano przez godzine z ambasadorem radzieckim. Jest tak samo wstrzasniety jak my. Stwierdzil z cala stanowczoscia, ze Moskwa nie ma z tym nic wspolnego, podkreslajac, calkiem zreszta slusznie, ze Kremlowi znacznie bardziej odpowiadal general Blackburn niz ktorykolwiek z jego ewentualnych nastepcow. To...
-A jednak - przerwal dyrektor - KGB i politycy z Kremla nie zawsze maja identyczne poglady na te same sprawy.
-Tak jak nasi politycy i CIA? - spytal sekretarz.
-Dotyczy to raczej twoich Operacji Konsularnych, Paul - rzekl dyrektor.
-Cholera jasna! - zdenerwowal sie prezydent. - Nie zamierzam sluchac tego rodzaju bredni. Chce od was faktow, wylacznie faktow. Zaczynaj, Jim, skoro jestes taki pewien swego. Cos wytrzasnal?
-Udalo nam sie calkiem sporo dowiedziec. - Dyrektor wyjal kartke z tekturowej teczki, ktora trzymal w dloni, i polozyl ja przed prezydentem. - Wprowadzilismy do komputera wszystkie dane dotyczace sposobu przeprowadzenia wczorajszej akcji. Jak wszedl morderca, jak wyszedl, ile oddal strzalow i tym podobne informacje, uwzgledniajace rowniez miejsce i pore zabojstwa. Nastepnie porownalismy wyniki z danymi o znanych nam zabojstwach dokonanych przez KGB w okresie ostatnich pietnastu lat. I otrzymalismy sylwetki trzech ludzi potencjalnie odpowiedzialnych za te zbrodnie. Sylwetki trzech najlepszych, najbardziej nieuchwytnych mordercow z radzieckiej sluzby wywiadowczej. Oto ich nazwiska, poczynajac od najstarszego stazem.
Prezydent wzial do reki liste.
Taleniekow Wasilij - w ostatnim okresie dyrektor KGB na Sektor Poludniowo-Zachodni
Krylowicz Nikolaj - WKR, Moskwa
Zukowski Gieorgij - aktualnie attache prasowy przy ambasadzie Zwiazku Radzieckiego w Berlinie Wschodnim
Sekretarz byl wyraznie poruszony; nie mogl milczec dluzej.
-Panie prezydencie - zaczal - tego rodzaju spekulacje, oparte wlasciwie na samych niewiadomych, moga doprowadzic nas do otwartego konfliktu. A na to nie jest odpowiednia pora.
-Chwileczke, Paul - rzekl prezydent. - Powiedzialem, ze chce znac fakty. Nie obchodzi mnie, czy twoim zdaniem pora na konflikt jest odpowiednia, czy nie. Zamordowano przewodniczacego kolegium szefow sztabow. Moze w zyciu prywatnym byl zboczonym wariatem, ale trudno, do licha, o lepszego zolnierza. Jesli zalatwili go Rosjanie, chce to wiedziec. - Odlozyl kartke na biurko i nie spuszczajac wzroku z sekretarza dodal: - Z drugiej strony, dopoki nie bedziemy miec wiecej danych, o zadnym konflikcie nie moze byc mowy. Rozumiem, ze Jim zachowal w tej sprawie jak najdalej idaca dyskrecje.
-Oczywiscie - potwierdzil dyrektor CIA.
Rozleglo sie nerwowe pukanie do drzwi, po czym - nie czekajac na pozwolenie - do gabinetu wszedl adiutant prezydenta odpowiedzialny za sprawy lacznosci.
-Panie prezydencie, sekretarz generalny KC KPZR na linii. Tozsamosc potwierdzona.
-Dziekuje. - Prezydent siegnal za fotel po telefon z bardzo grubymi przewodami. - Panie sekretarzu?
Sekretarz powiedzial szybko kilka slow po rosyjsku; kiedy zrobil przerwe, wlaczyl sie jego tlumacz. Po nim, zgodnie ze zwyczajem, na linie wszedl tlumacz Bialego Domu i stwierdzil krotko:
-Zgadza sie, panie prezydencie.
Kwartet telefoniczny ciagnal sie przez jakis czas.
-Przykro mi, panie prezydencie - rzekl sekretarz - z powodu smierci, a raczej zabojstwa Anthony'ego Blackburna. Byl to znakomity zolnierz, ktory nienawidzil wojny podobnie jak my obaj. Nasza strona darzyla go najwiekszym szacunkiem; cenilismy go za odwage i trzezwe sady, ktore wywieraly pozytywny wplyw rowniez na naszych wojskowych. Dotkliwie odczujemy jego odejscie.
-Dziekuje, panie sekretarzu. To dla nas bolesna strata. Na dodatek zabojstwo wciaz pozostaje dla nas zagadka.
-Wasnie dlatego skontaktowalem sie z panem, panie prezydencie. Pragne stwierdzic ponad wszelka watpliwosc, ze zabojstwo generala Blackburna bylo ostatnia rzecza, jakiej pragneli odpowiedzialni przywodcy Zwiazku Radzieckiego. Nigdy nawet nie rozwazano czegos podobnego. Mam nadzieje, ze wyrazam sie jasno.
-Tak mi sie zdaje. I jeszcze raz dziekuje. Ale, panie sekretarzu, jesli wolno... Czyzby sugerowal pan mozliwosc istnienia w aparacie rzadowym swojego kraju jakiejs innej, nieodpowiedzialnej grupy?
-Nikogo takiego nie ma, podobnie jak w amerykanskim senacie nie ma osob, ktore chcialyby zbombardowac Ukraine. Kazdy oczyszcza swoje szeregi z idiotow.
-W takim razie nie jestem calkiem pewien, czy pana dobrze rozumiem.
-Wyraze sie jasniej. CIA sporzadzilo liste skladajaca sie z nazwisk trzech osob, ktorym przypisuje sie zwiazek ze smiercia generala Blackburna. Nic bardziej mylnego, panie prezydencie. Ma pan na to moje solenne slowo. To najbardziej godni zaufania i subordynowani ludzie. Co wiecej, jeden z wymienionych, Zukowski, tydzien temu trafil do szpitala; drugi, Krylowicz, przebywa od jedenastu miesiecy na granicy Mandzurii. Natomiast Taleniekow zakonczyl juz definitywnie sluzbe czynna; obecnie przebywa w Moskwie.
Prezydent milczal przez moment, spogladajac na dyrektora CIA.
-Dziekuje za panskie wyjasnienie i cenne informacje, panie sekretarzu - powiedzial w koncu. - Zdaje sobie sprawe, ile wysilku kosztowal pana ten telefon. Gratulacje dla panskiego wywiadu.
-Wzajemnie. Coraz mniej spraw pozostaje tajemnica. Moze to i lepiej. Powaga sytuacji zmusila mnie do skontaktowania sie z panem. Zapewniam pana, panie prezydencie, ze my nie mamy z ta sprawa nic wspolnego.
-Wierze panu. Ciekaw jestem, kto sie za tym kryje.
-Mnie tez nie daje to spokoju. Mam nadzieje, ze wkrotce obaj sie dowiemy.
2.
-Dmitriju Jurijewiczu, pobudka! - zawolala wesolo zazywna niewiasta, zblizajac sie z taca do lozka. - Pierwszy dzien urlopu! Snieg jak okiem siegnac, ale slonce juz mocno przygrzewa. Tylko patrzec jak las znow sie zazieleni i to jeszcze nim wodka wyparuje ci z glowy!Mezczyzna ukryl twarz w poduszce, potem obrocil sie na wznak i otworzyl oczy, ale zaraz zmruzyl je pod wplywem razacego blasku bieli. Za wielkimi oknami daczy galezie drzew uginaly sie pod ciezarem oslepiajaco bialych placht sniegu.
Jurijewicz usmiechnal sie do zony, bladzac palcami po szpakowatej brodzie.
-Chyba troche okopcila mi sie wczoraj, biedaczka - zauwazyl.
-Cale szczescie, ze sie na tym skonczylo - powiedziala z rozbawieniem kobieta. - Przydal sie na cos zdrowy chlopski instynkt, jaki odziedziczyl po mnie nasz Misza. Widzi chlopak pozar, to go gasi, ot i cala filozofia.
-Rzeczywiscie, od razu rzucil sie z pomoca.
-A widzisz... - Zona Jurijewicza postawila tace na lozku, odsunela nogi meza, usiadla i przylozyla mu reke do czola. - Cieple, ale wyzyjesz. Kozak z ciebie!
-Daj mi papierosa.
-Nic z tego. Najpierw napij sie soku; dobrze ci zrobi. Dogadzaja nam teraz, staruszku, co? Puszki z sokiem ledwie sie mieszcza w kredensie. Zebys, jak mowi nasz syn, porucznik, mial czym ugasic brode, jesli ci sie znow zapali od papierosa.
-Zolnierze nie znaja sie na rzeczy. My, naukowcy, wiemy, ze sok sluzy do koktajli. - Jurijewicz usmiechnal sie blado. - No, co z moim papierosem? Nie zapalisz mi?
-Alez z ciebie uparciuch. - Siegnela po paczke lezaca na nocnym stoliku, wyciagnela ze srodka papierosa i wlozyla mezowi do ust. - Teraz uwaga, zapalam zapalke. Nie oddychaj, bo inaczej oboje wylecimy w powietrze. A mnie, na domiar zlego, pochowaja gdzies pod plotem jako morderczynie najwiekszej slawy radzieckiej fizyki jadrowej!
-Raz sie zyje, duszko. Moje dzielo i tak jest niesmiertelne. A cialo niechaj okadzi dym. - Wciagnal gleboko w pluca dym z papierosa, do ktorego zona przytknela zapalke, po czym spytal: - Jak sie dzisiaj ma nasz chlopak?
-Od rana na nogach, czysci bron. Goscie zjada za jakas godzinke. Polowanie ma sie rozpoczac o dwunastej.
-O Boze, na smierc zapomnialem! - Jurijewicz jeknal i usiadl na lozku. - Czy ja naprawde musze brac w tym udzial?
-Przeciez ty i Misza macie polowac razem! Nie pamietasz, jak sie przechwalales przy kolacji, ile to zwierzyny ustrzelicie wspolnie?
Dmitrij westchnal.
-Chcialem zagluszyc wyrzuty sumienia - rzekl. - Odrobic te wszystkie lata spedzone w instytucie, kiedy moj syn rosl, prawie nie znajac ojca.
Kobieta usmiechnela sie.
-Dobrze ci zrobi dzien na swiezym powietrzu. No, koniec z paleniem, zjedz sniadanie i ubieraj sie.
-Wiesz - powiedzial nagle Jurijewicz, biorac ja za reke - powoli zaczyna do mnie docierac, ze naprawde jestem na urlopie. Juz nawet nie pamietam, kiedy mialem ostatni.
-Bo i nie ma co pamietac. Nigdy. Kto slyszal, zeby tak harowac jak ty?!
Jurijewicz wzruszyl ramionami.
-To ladnie, ze dali Miszy wolne - rzekl po chwili.
-Sam wystapil o przepustke. Chcial spedzic te kilka dni z toba.
-Dobry dzieciak. Kocham go i zaluje, ze tak malo o nim wiem.
-Podobno swietny oficer; mozesz byc dumny z syna, moj mezu.
-Jestem, duszko, jestem. Tylko nie bardzo wiem, o czym z nim rozmawiac. W gruncie rzeczy niewiele mamy wspolnego. Chociaz musze przyznac, ze wczoraj, przy wodce, nie brakowalo nam tematow.
-Nie widzieliscie sie prawie dwa lata.
-Przeciez wiesz, jaki bylem zajety.
-Dla ciebie istnieje tylko nauka. - Kobieta ujela Dmitrija za reke. - Ale blagam, zrob wyjatek. Nie tylko dzisiaj, ale przez cale trzy tygodnie. Odpocznij od instytutu, wykladow i zarywania nocy z tymi mlodymi zapalencami, ktorzy chca sie pochwalic, ze pracowali z wielkim Jurijewiczem. - Wyjela mu papierosa z ust i zgasila. - No, sniadanko i wstajemy. Polowanie dobrze ci zrobi.
-To wcale nie takie pewne, moja droga. - Zasmial sie. - Kto wie, jak sie skonczy. Od dwudziestu lat nie mialem strzelby w rece.
Porucznik Nikolaj Jurijewicz przedzieracie przez gleboki snieg, kierujac sie ku staremu budynkowi, ktory sluzyl niegdys za stajnie. Odwrocil sie i objal wzrokiem rozlegly dwupietrowy dom lsniacy w porannym sloncu - alabastrowy palac posrodku alabastrowej doliny otoczony ze wszystkich stron alabastrowym lasem. Nalezal do innej epoki, urokliwej i pelnej wdzieku, ktora odeszla w przeszlosc i juz nigdy nie miala powrocic.
Ojciec porucznika cieszyl sie uznaniem Moskwy. O wielkim Jurijewiczu duzo sie mowilo; samo nazwisko genialnego naukowca o dosc wybuchowym charakterze napawalo lekiem przywodcow zachodniego swiata. Szeptano, ze Dmitrij Jurijewicz nosi w glowie gotowe plany kilkunastu rodzajow taktycznej broni jadrowej, a gdyby go zostawiono na troche w skladzie amunicji z przylegla pracownia, bylby w stanie sam jeden skonstruowac bombe zdolna zmiesc z powierzchni ziemi Londyn, Waszyngton i ponad polowe Pekinu.
Taki byl wlasnie Jurijewicz, czlowiek poza wszelka krytyka i niemal calkowicie bezkarny, choc nie raz i nie dwa w slowach i czynach dawal upust swojemu nieokielzanemu temperamentowi. Te wybuchy przyjmowano jednak w miare spokojnie, bowiem przywiazanie uczonego do ojczystego kraju bylo sprawa nigdy nie kwestionowana. Dmitrij Jurijewicz przyszedl na swiat jako piate dziecko w biednej chlopskiej rodzinie z Kurowa. Gdyby nie rewolucja bolszewicka, poganialby muly w panskim majatku. Byl komunista z wyboru i z przekonania, niemniej, jak wszystkie wielkie indywidualnosci, organicznie nie znosil biurokratow. Co wiecej, krytykowal ich otwarcie, ale tak slawnemu uczonemu uchodzilo to na sucho.
Nic zatem dziwnego, ze wszyscy zabiegali o znajomosc z Jurijewiczem. Nikolaj podejrzewal, ze ludzie licza na to, iz czastka nietykalnosci jego ojca stanie sie ich udzialem.
Byl pewien, ze i dzisiejszym gosciom tez o to chodzi; czul sie troche nieswojo z tego powodu. Goscie, ktorzy wkrotce mieli sie zjawic w daczy, wlasciwie sami wprosili sie z wizyta. Jeden dowodzil batalionem, w ktorym Nikolaj sluzyl w Wilnie; drugiego porucznik w ogole nie znal. Byl to przyjaciel z Moskwy jego przelozonego, czlowiek, ktory - jak powiedzial dowodca - mogl sie okazac pomocny w dalszej karierze Nikolaja. Ale awans dzieki protekcji nie necil porucznika; pragnal przede wszystkim byc soba, synem godnym swojego ojca. Chcial osiagac sukcesy wlasnymi silami, nie dzieki znajomosciom; co wiecej, wierzyl, ze mu sie uda. Niemniej, w tej konkretnej sytuacji, trudno mu bylo odmowic przelozonemu. Bo jesli ktokolwiek w armii radzieckiej zaslugiwal na immunitet nietykalnosci, to wlasnie pulkownik Iwan Drigorin.
Drigorin niejednokrotnie zdobywal sie na publiczna krytyke zastraszajacej demoralizacji, jaka panowala w doborowym korpusie oficerskim. Domy wczasowe nad Morzem Czarnym budowane za zdefraudowane pieniadze, magazyny napelnione po brzegi kontrabanda, towarzystwo kobiet - wbrew wszelkim przepisom - w samolotach bojowych...
Moskwa zareagowala na krytyke przeniesieniem pulkownika do Wilna. W prowincjonalnym wilenskim garnizonie mlodziutki, dwudziestojednoletni porucznik Nikolaj Jurijewicz pelnil - jak na swoj wiek - odpowiedzialna funkcje, wiec czul sie w pelni dowartosciowany, lecz w wypadku Drigorina, dojrzalego, wybitnie utalentowanego dowodcy, powierzenie mu takiej komendy bylo rownoznaczne ze skazaniem go na zapomnienie. Jezeli wiec pragnal poznac ojca porucznika, Nikolaj nie mial serca mu odmowic. Tym bardziej, ze pulkownik odznaczal sie wielkim urokiem osobistym. Nikolaj zastanawial sie, jaki bedzie ten drugi.
Doszedl do stajni i otworzyl wrota, za ktorymi znajdowaly sie dwa szeregi boksow. Stare zawiasy byly dobrze naoliwione; drzwi nawet nie skrzypnely. Ruszyl wzdluz zadbanych pomieszczen, w ktorych niegdys trzymano konie najlepszych ras, usilujac wyobrazic sobie, jak wygladala dawna Rosja. Wydawalo mu sie niemal, ze slyszy rzenie ognistych rumakow, niecierpliwy tupot kopyt, parskanie wierzchowcow rwacych sie do biegu.
Zycie w dawnej Rosji musialo byc wspaniale. O ile, oczywiscie, nie poganialo sie cudzych mulow.
Dotarl do wrot na drugim koncu budynku, otworzyl je i wyszedl na zewnatrz. Cos przykulo jego wzrok. Cos, co zaklocalo nieskazitelna biel sniegu.
Od rogu pobliskiego spichlerza az po skraj lasu ciagnely sie jakies slady. Wygladaly na slady stop. Ale kto mogl je zostawic? Dwaj sluzacy przyslani przez Moskwe do obslugi daczy nie opuszczali dotad domu. A gajowi mieszkali w chalupach polozonych nizej.
Z drugiej strony, pomyslal Nikolaj, poranne slonce moglo przeciez wytopic zarysy dowolnych ksztaltow, a oslepiajaca biel sniegu sprzyjala omamom wzrokowym. To niewatpliwie zwierzyna z lasu dotarla az tutaj w poszukiwaniu zeru. Usmiechnal sie na mysl, ze wielkie stajnie, dzisiaj juz tylko zabytek, wciaz kusza zwierzyne. Przyroda nie zmienila sie. Rosja tak.
Nikolaj spojrzal na zegarek. Pora wracac do domu, pomyslal. Goscie przyjada lada moment.
Wszystko szlo tak dobrze, ze Nikolaj nie mogl sie nadziwic. Zadnych zgrzytow - glownie dzieki ojcu i przybyszowi z Moskwy. Z poczatku pulkownik Drigorin czul sie troche skrepowany tym, ze narzucil sie podwladnemu ze swoja obecnoscia, ale zachowanie Dmitrija Jurijewicza sprawilo, ze zazenowania goscia szybko minelo. Naukowiec odnosil sie bowiem do przelozonego syna z pelna rewerencja, jak kazdy ojciec, ktoremu zalezy na karierze potomka... Schlebial pulkownikowi niemal bez przerwy. Nikolaj przysluchiwal sie z rozbawieniem. Podano wodke z sokiem owocowym i kawe, a Nikolaj, majac w pamieci wczorajszy incydent, nie spuszczal oczu z ojcowskiej brody i papierosa tkwiacego w jego wargach.
Brunow, przyjaciel pulkownika, wysoko postawiony funkcjonariusz partyjny i planista odpowiedzialny za kompleks przemyslowo-zbrojeniowy, okazal sie uroczym czlowiekiem. Dmitrij Jurijewicz i Brunow nie tylko doszukali sie wielu wspolnych znajomych, ale wkrotce wyszlo na jaw, ze obaj nie darza zbytnim szacunkiem moskiewskich biurokratow, do ktorych znaczna czesc ich znajomych sie zalicza. Co rusz wiec rozbrzmiewaly salwy smiechu, gdyz dwaj rebelianci przescigali sie w kasliwych uwagach, to na temat jakiegos komisarza z komora poglosowa w miejscu mozgu, to ekonomisty, ktory nie potrafi utrzymac rubla w kieszeni.
-Alez z nas zlosliwcy, towarzyszu Brunow! - zawolal naukowiec; oczy blyszczaly mu od smiechu.
-Niestety, to wszystko prawda - powiedzial, wzdychajac, planista.
-Uwazajmy lepiej, co mowimy - upomnial go gospodarz. - Zolnierze moga na nas doniesc.
-Zobaczymy, jak na tym wyjda. Ja obetne im fundusze na zbrojenia, a wy zmajstrujecie bombe z przedwczesnym zaplonem.
Dmitrij Jurijewicz spowaznial.
-Oby w ogole nie trzeba bylo produkowac bomb - powiedzial.
-I wydawac tyle forsy na zbrojenia - dodal planista.
-No, dosc rozmow - rzekl gospodarz. - Gajowi twierdza, ze w lasach roi sie od zwierzyny. Syn obiecal, ze bedzie na mnie uwazac, a ja przysieglem, ze ustrzele najwieksza sztuke. No, czas ruszac. Niech kazdy wezmie, co mu potrzeba. Sa buty, futra... wodka.
-Wodka dopiero jak wrocimy, tato.
-Widzicie go, madrala. Wojsko jednak nauczylo go czegos. - Naukowiec usmiechnal sie do pulkownika. - A przy okazji, towarzysze, nie chce slyszec o waszym wyjezdzie. Zostajecie, ma sie rozumiec, na noc. Moskwa jest szczodra. Zaopatrzyla nas w stosy pieczystego i swiezych warzyw z Lenin wie skad...
-I w butelki wodki, mam nadzieje?
-Nie w butelki, towarzyszu Brunow. W beczki! Widze po waszych oczach, ze zostajecie. Prawda?
-Zostaje - potwierdzil planista.
Las rozbrzmiewal odglosami wystrzalow. Do dzwiekow kanonady dolaczylo sie zimowe ptactwo, wzbijajac sie w powietrze z glosnym trzepotem skrzydel i przerazliwym skrzekiem. Nikolaja dolecialy podniecone glosy, zbyt jednak odlegle, aby mogl rozroznic slowa.
-Jesli cos trafili, to w ciagu minuty uslyszymy gwizdek - powiedzial do ojca, kierujac lufe karabinu ku ziemi.
-Skandal! - zawolal Jurijewicz z udanym oburzeniem. - Zwierzyna miala byc w naszej czesci lasu, przy jeziorze. Gajowi dali mi slowo! Dlatego tamci dwaj mieli polowac dalej, a my tutaj.
-Stary spryciarz! - powiedzial syn, po czym spojrzal na bron ojca. - Odbezpieczona? Dlaczego?
-Wydawalo mi sie, ze slysze szelest z tylu. Chcialem byc gotow.
-Za pozwoleniem, ojcze, trzeba ja zabezpieczyc. Dopiero jak zobaczysz zwierzyne... - Za pozwoleniem, moj zolnierzu, ja potem nie zdaze! - odparl Jurijewicz, ale widzac zatroskanie w oczach syna, szybko dodal: - No dobrze. Zgoda. Bo gdybym sie potknal, to jeszcze, nie daj Boze, odstrzelilbym sobie stope!
-Dziekuje, tato - powiedzial porucznik, odwracajac sie gwaltownie.
Ojciec mial racje; z tylu slychac bylo jakis szelest, skrzypniecie czy trzask galezi. Porucznik odbezpieczyl bron.
-Co to? - spytal z przejeciem Dmitrij Jurijewicz.
-Ciii... - uciszyl go Nikolaj, penetrujac wzrokiem biale szpalery drzew.
Nie dostrzegl niczego. Na powrot zabezpieczyl karabin.
-A widzisz? - szepnal Dmitrij. - Twoj piecdziesieciopiecioletni ojciec nie przeslyszal sie!
-Galezie uginaja sie pod ciezarem sniegu, stad to skrzypienie - zdecydowal syn.
-Wciaz nie bylo gwizdka - rzekl Jurijewicz. - Spudlowali! W oddali rozlegly sie trzy kolejne wystrzaly.
-Znow cos zobaczyli - powiedzial porucznik. - Moze teraz uslyszymy gwizd!
Po chwili dobiegl ich glosny dzwiek. Nie byl to jednak dzwiek gwizdka, lecz przerazliwy, przeciagly krzyk. Mimo odleglosci, slyszeli go wyraznie i ciarki przeszly im po plecach. Potem rozlegl sie nastepny krzyk, jeszcze bardziej przerazajacy, histeryczny, ktory zlal sie z wlasnym echem i niosl sie po lesie z coraz wieksza sila.
-Boze, co sie tam stalo?! - Jurijewicz chwycil syna za ramie.
-Nie...
Odpowiedz porucznika przerwal trzeci krzyk - okropny, swidrujacy wrzask bolu.
-Zostan tutaj! - krzyknal Nikolaj do ojca. - Ja biegne do nich!
-Dobrze, ale uwazaj na siebie! - odparl Jurijewicz. - Rusze za toba!
Nikolaj pognal przez snieg w kierunku, skad dochodzily wrzaski. Wypelnialy caly las, ale byly coraz cichsze, jakby krzyczacy opadal z sil. Porucznik torowal sobie karabinem droge przez galezie, lamiac je i odpychajac na boki; snieg tryskal mu spod butow. Nogi bolaly go, zimne powietrze rozsadzalo mu pluca, oczy lzawily z wysilku...
Najpierw uslyszal ryk, a potem ujrzal koszmarna scene, ktora nawet w snach przyprawia mysliwych o dygot.
Wielki czarny niedzwiedz, z pyskiem poranionym srutem i ociekajacym krwia, wyladowywal wscieklosc na tych, ktorzy go postrzelili, rozszarpujac pazurami swoich przesladowcow.
Nikolaj uniosl bron i strzelal dopoki nie oproznil magazynku.
Olbrzym padl. Porucznik podbiegl do dwoch mezczyzn. To, co zobaczyl, zaparlo mu dech.
Planista z Moskwy nie zyl. Szyje mial rozerwana, a zakrwawiona glowa ledwo trzymala sie ciala. Drigorin jeszcze oddychal, ale Nikolaj wiedzial, ze jesli pulkownik w ciagu kilku sekund nie wyzione ducha, on sam naladuje bron i skroci jego cierpienie. Pulkownik nie mial twarzy. Przerazajacy widok wryl sie tak silnie w pamiec porucznika, ze wiedzial, iz nie zapomni go nigdy.
Jak to sie stalo? Dlaczego?
Nikolaj spojrzal na prawa reke pulkownika. I doznal kolejnego szoku.
Przedramie ledwo trzymalo sie na skrawku ciala, tuz ponizej lokcia. Metoda okaleczenia byla oczywista: naboje duzego kalibru.
Pulkownikowi odstrzelono reke, uniemozliwiajac mu obrone!
Nikolaj podbiegl do ciala Brunowa. Pochylil sie i obrocil je na wznak.
Prawa reka byla nienaruszona, ale z lewej dloni pozostala tylko krwawa miazga skory, miesni i strzaskanych kosci. Z lewej dloni. Nikolajowi przypomniala sie poranna kawa, owoce, wodka, papierosy.
Planista byl mankutem.
Brunowa i Drigorina pozbawil mozliwosci obrony ktos uzbrojony, kto wiedzial, ze wkrotce droge zastapi im niedzwiedz.
W Nikolaju wzial gore zolnierz. Podniosl sie ostroznie i rozejrzal, wypatrujac wroga. Ze wszystkich sil pragnal go znalezc i zabic. Przypomnial sobie slady stop, ktore widzial rano za stajnia. Nie byly to slady zerujacej zwierzyny, choc ten, ktory je zostawil, byl gorszy od zwierzecia. Dla tak bestialskiego mordercy najstraszliwsze tortury Lubianki wydawaly sie zbyt lagodne.
Kim byl? A przede wszystkim, dlaczego zamordowal obu mezczyzn?
Porucznik dostrzegl blysk. Odblask slonca na broni.
Zrobil ruch, jakby chcial rzucic sie w prawo, po czym skoczyl nagle w lewo, padl na ziemie i potoczyl za pien najblizszego debu. Wyjal pusty magazynek, wsadzil nowy i - mruzac oczy - skierowal wzrok w strone, gdzie ujrzal blysk.
Wysoko, pietnascie metrow nad ziemia, stala w rozkroku na dwoch galeziach sosny postac trzymajaca w reku sztucer z celownikiem teleskopowym. Morderca mial na sobie snieznobiala kurtke z bialym futrzanym kapturem, a twarz jego skrywaly wielkie, czarne okulary sloneczne.
Nikolajowi zbieralo sie na wymioty z wscieklosci i obrzydzenia. Morderca usmiechal sie; porucznik dobrze wiedzial, ze usmiecha sie do niego.
Podniosl gniewnie bron. Nagle oslepila go fontanna sniegu; dzwiek wystrzalu dolecial go ulamek sekundy pozniej. Morderca znow nacisnal na spust; kula zaryla sie w drzewo tuz nad glowa porucznika. Cofnal sie za pien. Jeszcze jeden strzal, oddany z blizszej odleglosci i nie z sosny.
-Nikolaj!
Porucznikowi szumialo w glowie. Nie czul nic procz wscieklosci. Rozpoznal glos ojca.
-Nikolaj!
Kolejny strzal. Porucznik poderwal sie z ziemi, wypalil w kierunku sosny i ruszyl przez snieg w strone ojca.
Wtem ostry, lodowaty bol przeszyl mu klatke piersiowa. Porucznik stracil wszelkie czucie, wszelkie rozeznanie, wiedzial tylko, ze jego twarz staje sie coraz zimniejsza.
Sekretarz generalny KC KPZR polozyl rece na dlugim stole ustawionym pod oknem, z ktorego widac bylo Kreml. Oparty o blat, przygladal sie zdjeciom; na jego duzej, chlopskiej twarzy malowalo sie krancowe znuzenie, lecz z oczu bila zgroza i gniew.
-Potwornosc - wyszeptal. - Ze tez musieli zginac w tak koszmarny sposob. Dobrze, ze chociaz Jurijewiczowi tego oszczedzono. Tez zginal, ale jego koniec nie byl az tak straszny.
Przy stole znajdujacym sie po drugiej stronie pomieszczenia siedzialo dwoch mezczyzn i kobieta; przed kazdym z nich lezala brazowa teczka na akta. Wszyscy w napieciu obserwowali sekretarza, a z ich min latwo mozna bylo wyczytac, ze chetnie przyspieszyliby bieg narady. Nikt jednak nie smial ani ponaglac sekretarza, ani przerywac jego rozwazan; jakiekolwiek oznaki zniecierpliwienia ze strony podwladnych mogly wywolac tylko wybuch. Umysl czlowieka stojacego na czele Zwiazku Radzieckiego pracowal sprawniej i szybciej niz kogokolwiek z jego otoczenia, lecz nad skomplikowanymi sprawami sekretarz zawsze zastanawial sie dlugo, analizujac kolejno kazdy szczegol. W tym swiecie zwyciezali tylko najbystrzejsi i najbardziej przebiegli. A on nalezal do zwyciezcow.
Jego glowna bronia byla umiejetnosc wzbudzania strachu; poslugiwal sie nia w sposob doskonaly.
Sekretarz odsunal z niesmakiem fotografie i wrocil do stolu konferencyjnego.
-Oglosic stan pogotowia we wszystkich jednostkach wyposazonych w bron termojadrowa, skierowac lodzie podwodne na pozycje bojowe - zarzadzil. - Wiadomosc poslac wszystkim naszym ambasadom, uzywajac szyfrow zlamanych przez Waszyngton.
Jeden z mezczyzn, dyplomata nieco starszy od sekretarza, pochylil sie do przodu. Laczyla go z szefem panstwa wieloletnia zazylosc; dzieki temu mogl wyrazac swoje opinie ze znacznie wieksza swoboda niz pozostali.
-Nie wiem, czy to rozsadny krok - rzekl. - Takie posuniecie moze wywolac niepozadane reakcje. Nie jestesmy przeciez pewni, ze winni sa Amerykanie. Ich ambasador byl naprawde wstrzasniety. Znam go; wiem, ze nie udawal.
-Widocznie nie poinformowali go o tej akcji - wtracil drugi mezczyzna. - My, WKR, nie mamy najmniejszych watpliwosci. Zidentyfikowalismy pociski i luski; uzyto siedmiomilimetrowych naboi, specjalnie nacinanych. Slady gwintowania lufy wskazuja jednoznacznie na browninga magnum, model cztery. Czy trzeba innych dowodow?
-Tak! Zdobycie broni tego typu to zaden problem. Co wiecej, gdyby morderca byl Amerykanin, to dla odwrocenie podejrzen specjalnie uzylby innej broni.
-Chyba ze browning to jego ulubiona bron, ktora zawsze sie posluguje. Wykrylismy pewne podobienstwa miedzy ta akcja, a innymi znanymi nam zabojstwami. - Szef WKR zwrocil sie do kobiety w srednim wieku o twarzy jakby wyciosanej z granitu. - Prosze towarzyszke dyrektor o zreferowanie sprawy.
Kobieta otworzyla teczke i nim zabrala glos, przebiegla wzrokiem pierwsza strone. Potem przekrecila kartke i zwrocila sie do sekretarza, unikajac spojrzenia dyplomaty.
-Jak towarzyszom wiadomo, bylo dwoch mordercow, najprawdopodobniej mezczyzn - zaczela. - Dwoch strzelcow wyborowych o najwyzszych kwalifikacjach, z ktorych przynajmniej jeden musial byc specjalista od inwigilacji. Slady, jakie znaleziono w stajniach -zadrapania na krokwiach, znaki pozostawione przez przyssawki, odciski stop w roznych miejscach - dowodza niezbicie, ze wszystkie rozmowy prowadzone w daczy byly na podsluchu.
-Towarzyszka sugeruje, ze akcje przeprowadzili doswiadczeni fachowcy z CIA? - przerwal sekretarz.
-Albo z Operacji Konsularnych. To moze byc rowniez ich robota.
-No tak - zgodzil sie sekretarz. - Nie mozemy zapominac o tej bandzie kryptomordercow z Departamentu Stanu!
-Przeciez to rownie dobrze moze byc sprawka chinskich tao-panow - powiedzial z przekonaniem dyplomata. - Po pierwsze to jedni z najlepszych specow od zabijania, a po drugie Chiny mialy wiecej powodow od innych panstw, zeby obawiac sie Jurijewicza.
-Wykluczone - sprzeciwil sie szef WKR. - Pekin nie smie uzywac na terenie Rosji agentow-Chinczykow; wie, ze gdyby nawet polkneli cyjanek, to my i tak bysmy wiedzieli, kto ich naslal. I potrafili odpowiednio zareagowac.
-Wspomnieliscie o podobienstwach - powiedzial sekretarz, ucinajac dyskusje. - Na co wskazuja?
-Wprowadzilismy do komputera KGB dane dotyczace zbrodni, a nastepnie wszelkie posiadane przez nas informacje na temat amerykanskich agentow, o ktorych wiemy, ze wladaja biegle rosyjskim, czesto dzialaja na naszym terenie, a w dodatku maja na swoim koncie wczesniejsze zabojstwa - wyjasnila kobieta. - Komputer wybral cztery nazwiska. Oto one. towarzyszu sekretarzu. Trzy z CIA i jedno z Operacji Konsularnych w Departamencie Stanu.
Wreczyla kartke szefowi WKR, a ten z kolei podal ja sekretarzowi.
Sekretarz spojrzal na liste.
Scofield Brandon Alan - Departament Stanu, Operacje Konsularne. Winny zabojstw w Pradze, Atenach, Paryzu i Monachium. Podejrzany o prowadzenie dzialalnosci dywersyjnej na terenie Moskwy. Odpowiedzialny za przerzucenie na Zachod ponad dwudziestu zdrajcow.
Randolph David - Centralna Agencja Wywiadowcza. Oficjalnie dyrektor do spraw importu filii Dynamex Corporation w Berlinie Zachodnim. Sabotaz najrozniejszego typu. Odpowiedzialny miedzy innymi za wysadzenie elektrowni wodnych w Kazaniu oraz Tadzykistanie.
Saltzman George Robert - Centralna Agencja Wywiadowcza. Przez szesc lat dzialal w Vientiane jako kurier i morderca. Oficjalnie zatrudniony w organizacji charytatywnej AID. Specjalista od spraw Bliskiego Wschodu. Obecnie od pieciu tygodni przebywa w Taszkencie, dokad przylecial na paszporcie australijskim jako przedstawiciel handlowy Perth Radar Corporation.
Bergstrom Edward - Centralna Agencja Wywiadowcza...
-Towarzyszu sekretarzu - wtracil szef WKR. - Prosze zwrocic uwage na kolejnosc nazwisk. Naszym zdaniem wszystko wskazuje na to, ze odpowiedzialnosc za zabojstwo Jurijewicza ponosi pierwszy z listy.
-Scofield?
-Wlasnie, towarzyszu sekretarzu. Jeszcze miesiac temu byl w Marsylii, a potem nagle jakby zapadl sie pod ziemie. Wyrzadzil nam wiecej szkod niz jakikolwiek inny agent Stanow Zjednoczonych od zakonczenia wojny.
-Naprawde?
-Tak, towarzyszu sekretarzu. - Szef WKR umilkl, po czym z pewnym wahaniem, jakby wolal nie mowic nic wiecej, lecz wiedzial, ze powinien, oznajmil: - Jego zone zamordowano dziesiec lat temu. W Berlinie Wschodnim. Od tego czasu wrecz zieje do nas nienawiscia.
-W Berlinie Wschodnim?
-Tak. KGB zastawilo na nia pulapke.
Na biurku odezwal sie telefon. Sekretarz szybkim krokiem przemierzyl gabinet i podniosl sluchawke.
Dzwonil prezydent Stanow Zjednoczonych. Tlumacze byli juz na linii. Rozpoczela sie rozmowa.
-Panie sekretarzu, chcialbym panu wyrazic szczere ubolewanie z powodu smierci, a raczej bestialskiego morderstwa wybitnego fizyka. A takze wstrzasajacego konca, jaki spotkal jego syna i przyjaciol.
-Dziekuje za wyrazy wspolczucia, ale jak panu wiadomo, panie prezydencie, te potworne morderstwa zostaly dokonane z premedytacja. Trudno mi tez oprzec sie wrazeniu, ze smierc naszego najznakomitszego fizyka przyjeto w panskim kraju z ulga.
-Nic bardziej mylnego. Wobec tak wielkiego geniuszu granice panstwowe i roznice w pogladach politycznych traca wszelkie znaczenie. Jurijewicza ceniono na calym swiecie, w kazdym kraju.
-Ale sluzyl tylko jednemu krajowi, prawda, panie prezydencie? Wyznam panu szczerze, ze gniew, jaki odczuwam, nie sprzyja niwelowaniu roznic miedzy nami. Kaze mi raczej szukac winowajcy wsrod obywateli kraju, w ktorym panuje ustroj tak bardzo odmienny od naszego.
-W takim razie, wybaczy pan, jest to pogon za widmem.
-A mnie sie zdaje, ze jestesmy na wlasciwym tropie, panie prezydencie. Dysponujemy mocno niepokojacymi dowodami. Tak dalece niepokojacymi, ze musze...
-Wybaczy pan, ze mu przerwe - powiedzial prezydent - ale to wlasnie te dowody sklonily mnie, wbrew calkiem naturalnym oporom, do skontaktowania sie z panem. Radziecki wywiad popelnil duzy blad. Scisle mowiac, cztery bledy.
-Cztery?
-Tak, panie sekretarzu. Mam na mysli Scofielda, Randolpha, Saltzmana i Bergstroma. Zaden z nich nie mial nic wspolnego z ta sprawa.
-Zdumiewa mnie pan, panie prezydencie.
-Nie mniej niz pan mnie przed tygodniem. Sam pan wtedy powiedzial, ze coraz mniej spraw pozostaje tajemnica. Pamieta pan?
-Oczywiscie. Slowa nie maja jednak tej wagi, co dowody. Przekonujace dowody.
-W takim razie zostaly umiejetnie spreparowane. Pozwoli pan jednak, ze wyjasnie. Sposrod trzech pracownikow CIA, dwaj, Randolph i Bergstrom, zostali juz jakis czas temu odwolani do Waszyngtonu, Saltzman przebywa w szpitalu w Taszkencie; stwierdzono nowotwor. - Prezydent zrobil pauze.
-Zostaje jeszcze jeden czlowiek - podjal sekretarz. - Agent nieslawnych Operacji Konsularnych. Niby pracuja tam dyplomaci, a w rzeczywistosci ludzie bez czci i wiary.
-Panie sekretarzu, to co teraz panu wyjawie, bedzie dosc bolesne. Otoz Scofield jest ostatnim czlowiekiem, ktory mogl byc zamieszany w te afere. Mowie o tym, gdyz sprawa stala sie nieaktualna.
-Slowa niewiele kosztuja...
-Prosze posluchac. Kilka lat temu zalozono profesorowi Jurijewiczowi teczke, ktora systematycznie uzupelniano, jesli nie co dzien, to co miesiac. W koncu zadecydowano, ze nadeszla pora, aby uczynic profesorowi pewna propozycje.
-Mowi pan serio?!
-Najzupelniej, panie sekretarzu. Dwaj ludzie, ktorzy udali sie do daczy, dzialali w interesie Stanow Zjednoczonych. Mieli namowic profesora do ucieczki ze Zwiazku Radzieckiego. Akcja kierowal Scofield.
Sekretarz spojrzal na plik fotografii lezacych na stole po drugiej stronie gabinetu.
-Dziekuje za szczerosc - powiedzial cicho.
-Prosze szukac winnych gdzie indziej.
-Sprobuje.
-Ja rowniez.
3.
Choc bylo juz pozne popoludnie, promienie ognistej kuli slonca wiszacej nad horyzontem odbijaly sie oslepiajacym blaskiem od wod amsterdamskich kanalow. Przechodnie spieszacy Kalverstraat w kierunku zachodnim mruzyli oczy, z wdziecznoscia chlonac blogie cieplo i wdychajac rzeskie powietrze niesione przez wiatr, ktory wial znad niezliczonych kanalow odchodzacych od Amstelu. Zbyt czesto luty przynosil mgly, deszcze i przenikliwa wilgoc. Dzisiaj bylo inaczej i mieszkancy najruchliwszego portu Morza Polnocnego cieszyli sie z niezwyklej aury.Jeden czlowiek nie podzielal ogolnej radosci. Nie byl mieszkancem Amsterdamu. I nie spieszyl ulica. Nazywal sie Brandon Alan Scofield i pelnil funkcje attache do specjalnych poruczen Operacji Konsularnych w Departamencie Stanu USA. Stal przy oknie, trzy pietra nad Kalverstraat, i lustrowal przez lornetke tlumy ponizej, koncentrujac sie na okolicach budki telefonicznej, ktorej szyby lsnily jasno, odbijajac promienie slonca. On takze mruzyl oczy, ale bez uczucia wdziecznosci; na jego twarzy, wymizerowanej i napietej, o ostrych rysach, malowalo sie wylacznie znuzenie. Ciemnoblond wlosy opadajace na czolo znaczyla gdzieniegdzie siwizna.
Przesuwal lornetke, regulujac palcami ostrosc, jednoczesnie przeklinajac razacy blask i tlok na ulicy. Wzrok mial zmeczony, a oczy podkrazone, wynik zbyt wielu nieprzespanych nocy - ze zbyt wielu powodow, aby warto je bylo teraz analizowac. Mial zadanie do wykonania; jako zawodowiec wiedzial, ze nie powinien sie rozpraszac, myslec o czymkolwiek innym.
Oprocz Scofielda w pokoju przebywalo jeszcze dwoch mezczyzn. Jeden z nich, lysiejacy technik, siedzial przy stole, na ktorym stal rozmontowany telefon; odchodzace od aparatu przewody laczyly sie z magnetofonem. Sluchawka, zdjeta z widelek, lezala obok. Rowniez w podziemnej studzience telefonicznej dokonano odpowiednich manipulacji. Byla to jedyna pomoc, jaka policja amsterdamska udzielila attache z Departamentu Stanu, splacajac w ten sposob stary dlug. Trzecia osoba w pokoju byl mezczyzna okolo trzydziestki; na jego twarzy nie bylo sladow znuzenia czy wyczerpania, a jesli nawet widnialo na niej pewne napiecie, bylo to radosne napiecie mysliwego czekajacego na ofiare. Uzbrojenie mlodego agenta stanowila superczula kamera filmowa ustawiona na statywie i wyposazona w teleobiektyw. Wolalby miec inna bron.
W przydymionych soczewkach lornetki Scofielda pojawil sie znajomy mezczyzna. Zatrzymal sie na moment obok budki telefonicznej, ale po chwili, pchniety niechcacy przez jakiegos przechodnia, zrobil dwa kroki do przodu i stanal na tle lsniacej szyby, zaslaniajac soba razace blyski; otoczony aureola slonca, stanowil wyborny cel. Gdyby mogli go teraz zlikwidowac, byloby to najlepsze rozwiazanie dla wszystkich zainteresowanych. Wystarczylby karabin o duzej mocy razenia; czlowiek w oknie nacisnalby spust. Robil to juz wiele razy. Ale tym razem chodzilo o co innego. Nalezalo dac komus nauczke; zeby byla skuteczna, nie wystarczyl nagly strzal. Obie strony musialy byc swiadome swoich rol. W przeciwnym wypadku egzekucja mijalaby sie z celem.
Mezczyzna na dole zblizal sie juz do siedemdziesiatki. Stroj mial niechlujny; cieply plaszcz, z kolnierzem postawionym dla oslony przed chlodem, byl zmiety, a zsuniety na czolo kapelusz