ROBERT LUDLUM Testament Matarese`a KSIEGA I 1. MEDRCY SWIATA, MONARCHOWIE, GDZIE SPIESZNIE DAZYCIE? Kolednicy stali przy skrzyzowaniu zbici w ciasna gromadke, przytupujac i zabijajac rece dla rozgrzewki. Mlodziencze glosy niosly sie w mroznym wieczornym powietrzu, odcinajac sie wyraznie od kakofonii klaksonow, gwizdkow policyjnych i blaszanych dzwiekow swiatecznej muzyki plynacej z glosnikow umieszczonych nad rzesiscie oswietlonymi wystawami. Gesta sniezyca spowodowala liczne korki. Zapoznieni klienci, ktorych tlumy wciaz przemierzaly ulice, oslaniali oczy przed sniegiem i lawirowali miedzy blokujacymi przejscia samochodami, uskakujac szybko, kiedy te nagle ruszaly z miejsca; musieli sie tez pilnowac, zeby omijac najwieksze kaluze i nie wpadac na przechodniow idacych z naprzeciwka. Kola buksowaly w snieznej brei; autobusy - co rusz grzeznac w ruchu - wlokly sie w zolwim tempie, a liczni Mikolajowie uporczywie, acz o tak poznej porze daremnie, wymachiwali dzwonkami. POWIEDZCIEZ NAM, TRZEJKROLOWIE, CHCECIE WIDZIEC DZIECIE? Ciemny cadillac wylonil sie zza rogu i wolno przesunal obok kolednikow. Jeden z nich, w kostiumie, jaki wedlug chorej wyobrazni projektanta mial upodobnic kolednika do Boba Cratchita z Opowiesci wigilijnej Dickensa, zblizyl sie z wyciagnieta reka do tylnego okna z prawej strony wozu i przylepil do szyby wykrzywiona spiewem twarz. ONO W ZLOBIE, NIE MA TRONU... Zniecierpliwiony kierowca wcisnal klakson i machnal reka na natreta, zeby sie odsunal, ale pasazer, szpakowaty mezczyzna w srednim wieku, siegnal do kieszeni palta po kilka banknotow. Dotknal przycisku i boczna szyba zsunela sie na dol. Mezczyzna wetknal pieniadze w wyciagnieta dlon.-Bog zaplac! - zawolal kolednik. - Duza buzka od chlopakow z Pietnastej! Wesolych swiat! Zapewne zabrzmialoby to bardziej swiatecznie, gdyby nie odor whisky buchajacy z ust wypowiadajacego zyczenia. -Wesolych swiat - odparl pasazer i wcisnal guzik, zeby uciac dalsza rozmowe. Kierowca ruszyl ostro, chcac wykorzystac chwilowy wylom w ruchu, ale po kilku metrach gwaltownie zahamowal. Z wsciekloscia szarpnal kierownica, ledwo tlumiac cisnace sie na usta przeklenstwa. -Spokojnie, majorze - powiedzial pasazer stanowczym tonem, nie pozbawionym jednak wspolczucia. - Zlosc nic nie pomoze. Nie dotrzemy szybciej. -Racja, panie generale - rzekl kierowca z szacunkiem, jakiego tym razem wcale nie odczuwal. Zazwyczaj tak, ale nie dzis, nie w czasie tej osobliwej wyprawy. General zawsze lubil sobie dogadzac, ale przeciez to naprawde bezczelnosc kazac adiutantowi pracowac w wieczor wigilijny. Kazac mu sie wiezc wynajetym, cywilnym wozem do Nowego Jorku tylko dlatego, ze generala naszla ochota pohulac. Tysiace powodow moglyby uzasadnic sluzbe w te wlasnie noc, ale nie taki! Wizyta w burdelu. Bo bez wzgledu na to, jak bywalcy nazywali ten lokal, byl to po prostu burdel. Przewodniczacy kolegium szefow sztabow udawal sie do burdelu w wigilijny wieczor! A poniewaz zamierzal sobie poszalec, jego najbardziej zaufany adiutant musial byc w poblizu, zeby posprzatac balagan, kiedy bedzie po wszystkim. A potem, az do poludnia nastepnego dnia, nianczyc generala w jakims obskurnym hoteliku, aby, nie daj Boze, nie wyszlo na jaw, kim jest ten pijaczyna i w jaki sposob sie zabawial. Bo nazajutrz general stanie sie na powrot nienagannym szefem, znow bedzie wydawal normalne rozkazy, a cala ohyda nocy odejdzie w zapomnienie. Nie byla to bynajmniej pierwsza tego typu eskapada majora w ciagu ostatnich trzech lat, czyli od kiedy generalowi zaproponowano obecne stanowisko, ale zazwyczaj poprzedzala ja szczegolnie intensywna praca w Pentagonie lub kryzys miedzynarodowy, ktoremu general musial stawic czolo. Wczesniejsze wyprawy nigdy nie zdarzaly sie w taka noc jak dzisiejsza. Nie w Wigilie, na milosc boska! Gdyby chodzilo o kogos innego, nie o generala Anthony'ego Blackburna, major pewnie by zaprotestowal, mowiac, ze rodzina nawet najnizszego stopniem oficera ma w koncu jakies prawa do wspolnych swiat. Ale poniewaz chodzilo o generala, majorowi nawet nie przyszlo na mysl sie buntowac. Wiele lat temu "Szalony Anthony", jak przezywano Blackburna, wyniosl z obozu jenieckiego w polnocnym Wietnamie rannego porucznika, ratujac go od tortur i smierci glodowej, i przedarl sie z nim przez dzungle do oddzialow ONZ. To bylo dawno temu; od tego czasu porucznik awansowal na majora i zostal mianowany starszym adiutantem przewodniczacego kolegium szefow sztabow. W wojsku opowiada sie czasem o oficerach, za ktorymi poszloby sie i do piekla. Major byl juz nieraz w piekle, towarzyszac "Szalonemu Anthony'emu", ale wrocilby tam bez wahania na kazde jego skinienie. Dotarli do Park Avenue i skrecili na polnoc. Ruch, jak zwykle w lepszych dzielnicach, byl tu znacznie mniejszy. Od celu - budynku z brazowego piaskowca stojacego na Siedemdziesiatej Pierwszej Ulicy, miedzy Park Avenue i Lexington - dzielilo ich juz tylko pietnascie przecznic. Starszy adiutant przewodniczacego kolegium szefow sztabow wiedzial, ze wkrotce zaparkuje cadillaka przed budynkiem, na tym samym miejscu co zwykle, i bedzie obserwowal, jak general wysiada z samochodu i wspina sie po schodkach do zaryglowanych drzwi frontowych. Nie odezwie sie ani slowem, ale ogarnie go uczucie smutku, ktore nie opusci go przez caly czas czekania. Do chwili, kiedy po trzech lub czterech godzinach szczupla kobieta w ciemnej jedwabnej sukni i z diamentowa kolia na szyi ponownie otworzy drzwi i zamiga swiatlem przy wejsciu. Bedzie to znak, ze pora przyjsc i odebrac pasazera. -Witaj Tony! - Z glebi slabo oswietlonego hallu wylonila sie smukla postac, podeszla do generala i cmoknela go w policzek. - Jak sie czujesz, kochanie? - spytala, bawiac sie od niechcenia diamentowym naszyjnikiem. -Jestem jednym klebkiem nerwow - odparl Blackburn, zdejmujac palto i oddajac je pokojowce. Przyjrzal sie dziewczynie. Ladna; jeszcze jej tutaj nie widzial. Kobieta przechwycila jego spojrzenie. -Nie dla ciebie, moj drogi, jeszcze nie teraz - oswiadczyla, ujmujac go pod ramie. - Moze za miesiac lub dwa. Musi sie troche podszkolic. A teraz chodzmy poszukac lekarstwa na twoje nerwy. Na pewno cos sie znajdzie. Haszysz z Ankary, wyborny absynt prosto z Marsylii, ze nie wspomne o pozycjach z naszego specjalnego katalogu. A propos, jak sie czuje twoja zona? -Tez ma zszargane nerwy. Przesyla ci uklony. -Pozdrow ja ode mnie, kochany. Nie zapomnij. Przeszli sklepionym korytarzem do obszernego pokoju tonacego w cieplym blasku roznobarwnych swiatel rzucanych przez niewidoczne lampy; blekitne, purpurowe i bursztynowe kregi przesuwaly sie wolno po scianach i suficie. -Przysle ci te co zwykle i taka jedna nowa - powiedziala kobieta. - Jest wprost wymarzona dla ciebie, kochanie. Kiedy z nia rozmawialam, ledwo moglam uwierzyc. Mam ja prosto z Aten. Fantastyczna, sam sie przekonasz. Anthony Blackburn lezal nagi na ogromnym lozu oswietlonym dyskretnie przez niewielkie reflektory umocowane na blekitnym, lustrzanym suficie. W nieruchomym powietrzu unosily sie geste obloki aromatycznego dymu haszyszowego, a na nocnym stoliku staly trzy kieliszki przejrzystego absyntu. Cialo generala pokrywaly linie i kola malowane palcami maczanymi w farbie; wielobarwne strzalki biegly ku pachwinom, jadrom i naprezonemu czlonkowi, umazanemu czerwona farba. Od pomalowanej na czarno klatki piersiowej - porosnietej ciemnymi, zmierzwionymi wlosami - odcinaly sie niebieskie sutki, ktore laczyla cielistobiala krecha; slad jednego pociagniecia palcem. General, pojekujac z rozkoszy, rzucal glowa z boku na bok, podczas gdy dwie kobiety nie ustawaly w zabiegach. Obie nagie, na przemian masowaly miotajace sie po lozku cialo i rozprowadzaly po nim grudki gestej farby. Jedna ocierala sie piersiami o twarz generala, druga piescila mu genitalia, wzdychajac zmyslowo przy kazdym ruchu i wydajac ciche, udawane okrzyki rozkoszy, gdy general zblizal sie do orgazmu - wstrzymywanego skutecznie przez doswiadczona profesjonalistke. Rudowlosa dziewczyna, z ustami tuz przy twarzy lezacego, szeptala goraczkowo po grecku jakies niezrozumiale slowa. W pewnym momencie wstala, siegnela po stojacy na stole kieliszek i podtrzymujac glowe Blackburna, wlala mu do gardla gesty plyn. Wymienila znaczacy usmiech z kolezanka, ktora obejmowala dlonia pomalowany na czerwono narzad generala. Nastepnie Greczynka zeslizgnela sie z lozka, wskazujac na drzwi lazienki. Druga dziewczyna skinela glowa i, zeby zamaskowac nieobecnosc kolezanki, wyciagnela lewa reke i wsunela generalowi palce do ust. Greczynka przeszla po czarnym dywanie na koniec pokoju i znikla w lazience. Pokoj rozbrzmiewal jekami generala wijacego sie w milosnej ekstazie. Po chwili Greczynka wylonila sie - calkowicie ubrana. Miala na sobie ciemny tweedowy plaszcz z kapturem zakrywajacym wlosy. Zatrzymala sie na moment w polmroku, po czym podeszla do najblizszego okna i delikatnie rozsunela ciezkie zaslony. Rozlegl sie brzek tluczonego szkla i do srodka wpadl strumien zimnego powietrza, wydymajac zaslony. W oknie ukazala sie postac krepego mezczyzny o szerokich barach; to on wybil kopniakiem szybe. Teraz zeskoczyl z parapetu na podloge; twarz zaslaniala mu kominiarka, w rece trzymal pistolet. Dziewczyna na lozku odwrocila sie gwaltownie i wrzasnela przerazona na widok uzbrojonego mezczyzny, ktory wycelowal pistolet i pociagnal za spust. Tlumik zagluszyl odglos strzalu; dziewczyna osunela sie na pokryte malunkami, obscenicznie obnazone cialo Anthony'ego Blackburna. Morderca podszedl do lozka. General podniosl glowe, bezskutecznie usilujac skupic wzrok - spojrzenie mial metne od narkotykow, a z gardla wydobywaly mu sie jakies chrapliwe dzwieki. Morderca wypalil ponownie. A potem jeszcze kilka razy; kule przeszyly szyje, piers i genitalia generala, a krew tryskajaca z ran zmieszala sie z lsniacymi farbami. Mezczyzna odwrocil sie do rudowlosej dziewczyny; ta podbiegla do drzwi, otworzyla je i powiedziala po grecku: -Szefowa jest na dole w pokoju z obrotowymi swiatlami. Ma na sobie dluga, czerwona suknie i diamentowa kolie. Mezczyzna skinal glowa i wybiegl. Niespodziewane halasy dochodzace z glebi budynku przerwaly rozmyslania majora. Wstrzymujac oddech, zaczal nasluchiwac. Jakies krzyki... wrzaski... jeki... Ktos wzywal pomocy! Podniosl wzrok. Ciezkie drzwi frontowe rozwarly sie i wybiegly z nich dwie osoby, kobieta i mezczyzna. Major dostrzegl z przerazeniem, ze mezczyzna wsuwa za pas bron. O Boze! Major siegnal pod siedzenie, wyciagnal sluzbowy pistolet i wyskoczyl z samochodu. Pognal na gore po schodach i wpadl do hallu. Z pietra dolatywaly histeryczne wrzaski, ludzie biegali w poplochu po calym domu. Znalazl sie w obszernym pokoju oswietlonym kolorowymi, oblednie wirujacymi swiatlami. Na podlodze, w kaluzy krwi, lezala szczupla kobieta w diamentowej kolii na szyi. Nie zyla; kula roztrzaskala jej czolo. Chryste Panie! -Gdzie on jest?! - krzyknal. -Na gorze - zawolala jakas dziewczyna wcisnieta w kat. Major w panice wbiegl na ozdobne schody i pognal na gore, biorac po trzy stopnie na raz; mijajac na polpietrze stolik z telefonem, zarejestrowal w pamieci jego obecnosc. Znal droge; general zawsze zajmowal ten sam pokoj. Skrecil w waski korytarz, pedem dotarl do drzwi i wpadl do srodka. Rany boskie! To, co zobaczyl, wprawilo go w oslupienie: nieraz sprzatal balagan po igraszkach generala i doprowadzal swojego szefa do normalnego wygladu, ale dotad jeszcze nie widzial czegos podobnego. Na lozku lezalo nagie cialo Blackburna, cale zalane krwia i pomazane farbami, a na nim zwloki nagiej dziewczyny, ktorej twarz spoczywala na genitaliach generala. Tylko pieklo moglo wymyslec podobny obraz. Major nie wiedzial, w jaki sposob zdolal sie opanowac, ale faktem jest, ze zmusil sie do dzialania. Zatrzasnal drzwi i stanal przed nimi na korytarzu, z bronia gotowa do strzalu. Potem zlapal za ramie jakas dziewczyne, ktora biegla w strone schodow. -Rob co ci kaze, bo cie rozwale! - wrzasnal. - Na schodach jest telefon. Masz wykrecic numer, ktory ci podam, i powtorzyc dokladnie moje slowa! Pchnal gniewnie dziewczyne w strone telefonu na podescie. Prezydent Stanow Zjednoczonych z posepna mina przekroczyl drzwi Owalnego Gabinetu i podszedl do biurka, przy ktorym oczekiwali go sekretarz stanu i dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej. -Tak, tak, panowie, wiem, co sie stalo - powiedzial gniewnie prezydent, cedzac slowa w charakterystyczny dla siebie sposob. - To wprost odrazajace. Czy sa jakies wyniki? Dyrektor CIA postapil krok naprzod. -Wydzial zabojstw nowojorskiej policji jest z nami w scislym kontakcie. Tak sie szczesliwie zlozylo, ze adiutant generala stanal przy drzwiach i zagrozil, ze zastrzeli kazdego, kto bedzie chcial wejsc do srodka. Nasi ludzie dotarli pierwsi i usuneli slady. -Kosmetyka! - zachnal sie prezydent. - Dobrze, oczywiscie, ze to zrobili, ale nie o to mi chodzi, do cholery! Co myslicie o tej zbrodni? Czy to morderstwo na tle seksualnym, sprawka jakiegos zboczenca, czy cos innego? -Raczej cos innego - odpowiedzial dyrektor CIA. - Rozmawialismy o tym z Paulem jeszcze w nocy. Moim zdaniem to starannie przygotowana i blyskotliwie przeprowadzona akcja. Zlikwidowano nawet wlascicielke interesu, jedyna osobe, ktora moglaby pomoc w sledztwie. -Czyja to robota? -Uwazam, ze KGB. Naboje uzyte w akcji pochodza z grazburii, rosyjskiego pistoletu; to ulubiona bron ich agentow. -Nie zgadzam sie, panie prezydencie - wtracil sekretarz stanu. - Nie podzielam opinii Jima. Co z tego, ze bron wyprodukowano w Rosji, skoro dostepna jest w calej Europie. Rozmawialem dzis rano przez godzine z ambasadorem radzieckim. Jest tak samo wstrzasniety jak my. Stwierdzil z cala stanowczoscia, ze Moskwa nie ma z tym nic wspolnego, podkreslajac, calkiem zreszta slusznie, ze Kremlowi znacznie bardziej odpowiadal general Blackburn niz ktorykolwiek z jego ewentualnych nastepcow. To... -A jednak - przerwal dyrektor - KGB i politycy z Kremla nie zawsze maja identyczne poglady na te same sprawy. -Tak jak nasi politycy i CIA? - spytal sekretarz. -Dotyczy to raczej twoich Operacji Konsularnych, Paul - rzekl dyrektor. -Cholera jasna! - zdenerwowal sie prezydent. - Nie zamierzam sluchac tego rodzaju bredni. Chce od was faktow, wylacznie faktow. Zaczynaj, Jim, skoro jestes taki pewien swego. Cos wytrzasnal? -Udalo nam sie calkiem sporo dowiedziec. - Dyrektor wyjal kartke z tekturowej teczki, ktora trzymal w dloni, i polozyl ja przed prezydentem. - Wprowadzilismy do komputera wszystkie dane dotyczace sposobu przeprowadzenia wczorajszej akcji. Jak wszedl morderca, jak wyszedl, ile oddal strzalow i tym podobne informacje, uwzgledniajace rowniez miejsce i pore zabojstwa. Nastepnie porownalismy wyniki z danymi o znanych nam zabojstwach dokonanych przez KGB w okresie ostatnich pietnastu lat. I otrzymalismy sylwetki trzech ludzi potencjalnie odpowiedzialnych za te zbrodnie. Sylwetki trzech najlepszych, najbardziej nieuchwytnych mordercow z radzieckiej sluzby wywiadowczej. Oto ich nazwiska, poczynajac od najstarszego stazem. Prezydent wzial do reki liste. Taleniekow Wasilij - w ostatnim okresie dyrektor KGB na Sektor Poludniowo-Zachodni Krylowicz Nikolaj - WKR, Moskwa Zukowski Gieorgij - aktualnie attache prasowy przy ambasadzie Zwiazku Radzieckiego w Berlinie Wschodnim Sekretarz byl wyraznie poruszony; nie mogl milczec dluzej. -Panie prezydencie - zaczal - tego rodzaju spekulacje, oparte wlasciwie na samych niewiadomych, moga doprowadzic nas do otwartego konfliktu. A na to nie jest odpowiednia pora. -Chwileczke, Paul - rzekl prezydent. - Powiedzialem, ze chce znac fakty. Nie obchodzi mnie, czy twoim zdaniem pora na konflikt jest odpowiednia, czy nie. Zamordowano przewodniczacego kolegium szefow sztabow. Moze w zyciu prywatnym byl zboczonym wariatem, ale trudno, do licha, o lepszego zolnierza. Jesli zalatwili go Rosjanie, chce to wiedziec. - Odlozyl kartke na biurko i nie spuszczajac wzroku z sekretarza dodal: - Z drugiej strony, dopoki nie bedziemy miec wiecej danych, o zadnym konflikcie nie moze byc mowy. Rozumiem, ze Jim zachowal w tej sprawie jak najdalej idaca dyskrecje. -Oczywiscie - potwierdzil dyrektor CIA. Rozleglo sie nerwowe pukanie do drzwi, po czym - nie czekajac na pozwolenie - do gabinetu wszedl adiutant prezydenta odpowiedzialny za sprawy lacznosci. -Panie prezydencie, sekretarz generalny KC KPZR na linii. Tozsamosc potwierdzona. -Dziekuje. - Prezydent siegnal za fotel po telefon z bardzo grubymi przewodami. - Panie sekretarzu? Sekretarz powiedzial szybko kilka slow po rosyjsku; kiedy zrobil przerwe, wlaczyl sie jego tlumacz. Po nim, zgodnie ze zwyczajem, na linie wszedl tlumacz Bialego Domu i stwierdzil krotko: -Zgadza sie, panie prezydencie. Kwartet telefoniczny ciagnal sie przez jakis czas. -Przykro mi, panie prezydencie - rzekl sekretarz - z powodu smierci, a raczej zabojstwa Anthony'ego Blackburna. Byl to znakomity zolnierz, ktory nienawidzil wojny podobnie jak my obaj. Nasza strona darzyla go najwiekszym szacunkiem; cenilismy go za odwage i trzezwe sady, ktore wywieraly pozytywny wplyw rowniez na naszych wojskowych. Dotkliwie odczujemy jego odejscie. -Dziekuje, panie sekretarzu. To dla nas bolesna strata. Na dodatek zabojstwo wciaz pozostaje dla nas zagadka. -Wasnie dlatego skontaktowalem sie z panem, panie prezydencie. Pragne stwierdzic ponad wszelka watpliwosc, ze zabojstwo generala Blackburna bylo ostatnia rzecza, jakiej pragneli odpowiedzialni przywodcy Zwiazku Radzieckiego. Nigdy nawet nie rozwazano czegos podobnego. Mam nadzieje, ze wyrazam sie jasno. -Tak mi sie zdaje. I jeszcze raz dziekuje. Ale, panie sekretarzu, jesli wolno... Czyzby sugerowal pan mozliwosc istnienia w aparacie rzadowym swojego kraju jakiejs innej, nieodpowiedzialnej grupy? -Nikogo takiego nie ma, podobnie jak w amerykanskim senacie nie ma osob, ktore chcialyby zbombardowac Ukraine. Kazdy oczyszcza swoje szeregi z idiotow. -W takim razie nie jestem calkiem pewien, czy pana dobrze rozumiem. -Wyraze sie jasniej. CIA sporzadzilo liste skladajaca sie z nazwisk trzech osob, ktorym przypisuje sie zwiazek ze smiercia generala Blackburna. Nic bardziej mylnego, panie prezydencie. Ma pan na to moje solenne slowo. To najbardziej godni zaufania i subordynowani ludzie. Co wiecej, jeden z wymienionych, Zukowski, tydzien temu trafil do szpitala; drugi, Krylowicz, przebywa od jedenastu miesiecy na granicy Mandzurii. Natomiast Taleniekow zakonczyl juz definitywnie sluzbe czynna; obecnie przebywa w Moskwie. Prezydent milczal przez moment, spogladajac na dyrektora CIA. -Dziekuje za panskie wyjasnienie i cenne informacje, panie sekretarzu - powiedzial w koncu. - Zdaje sobie sprawe, ile wysilku kosztowal pana ten telefon. Gratulacje dla panskiego wywiadu. -Wzajemnie. Coraz mniej spraw pozostaje tajemnica. Moze to i lepiej. Powaga sytuacji zmusila mnie do skontaktowania sie z panem. Zapewniam pana, panie prezydencie, ze my nie mamy z ta sprawa nic wspolnego. -Wierze panu. Ciekaw jestem, kto sie za tym kryje. -Mnie tez nie daje to spokoju. Mam nadzieje, ze wkrotce obaj sie dowiemy. 2. -Dmitriju Jurijewiczu, pobudka! - zawolala wesolo zazywna niewiasta, zblizajac sie z taca do lozka. - Pierwszy dzien urlopu! Snieg jak okiem siegnac, ale slonce juz mocno przygrzewa. Tylko patrzec jak las znow sie zazieleni i to jeszcze nim wodka wyparuje ci z glowy!Mezczyzna ukryl twarz w poduszce, potem obrocil sie na wznak i otworzyl oczy, ale zaraz zmruzyl je pod wplywem razacego blasku bieli. Za wielkimi oknami daczy galezie drzew uginaly sie pod ciezarem oslepiajaco bialych placht sniegu. Jurijewicz usmiechnal sie do zony, bladzac palcami po szpakowatej brodzie. -Chyba troche okopcila mi sie wczoraj, biedaczka - zauwazyl. -Cale szczescie, ze sie na tym skonczylo - powiedziala z rozbawieniem kobieta. - Przydal sie na cos zdrowy chlopski instynkt, jaki odziedziczyl po mnie nasz Misza. Widzi chlopak pozar, to go gasi, ot i cala filozofia. -Rzeczywiscie, od razu rzucil sie z pomoca. -A widzisz... - Zona Jurijewicza postawila tace na lozku, odsunela nogi meza, usiadla i przylozyla mu reke do czola. - Cieple, ale wyzyjesz. Kozak z ciebie! -Daj mi papierosa. -Nic z tego. Najpierw napij sie soku; dobrze ci zrobi. Dogadzaja nam teraz, staruszku, co? Puszki z sokiem ledwie sie mieszcza w kredensie. Zebys, jak mowi nasz syn, porucznik, mial czym ugasic brode, jesli ci sie znow zapali od papierosa. -Zolnierze nie znaja sie na rzeczy. My, naukowcy, wiemy, ze sok sluzy do koktajli. - Jurijewicz usmiechnal sie blado. - No, co z moim papierosem? Nie zapalisz mi? -Alez z ciebie uparciuch. - Siegnela po paczke lezaca na nocnym stoliku, wyciagnela ze srodka papierosa i wlozyla mezowi do ust. - Teraz uwaga, zapalam zapalke. Nie oddychaj, bo inaczej oboje wylecimy w powietrze. A mnie, na domiar zlego, pochowaja gdzies pod plotem jako morderczynie najwiekszej slawy radzieckiej fizyki jadrowej! -Raz sie zyje, duszko. Moje dzielo i tak jest niesmiertelne. A cialo niechaj okadzi dym. - Wciagnal gleboko w pluca dym z papierosa, do ktorego zona przytknela zapalke, po czym spytal: - Jak sie dzisiaj ma nasz chlopak? -Od rana na nogach, czysci bron. Goscie zjada za jakas godzinke. Polowanie ma sie rozpoczac o dwunastej. -O Boze, na smierc zapomnialem! - Jurijewicz jeknal i usiadl na lozku. - Czy ja naprawde musze brac w tym udzial? -Przeciez ty i Misza macie polowac razem! Nie pamietasz, jak sie przechwalales przy kolacji, ile to zwierzyny ustrzelicie wspolnie? Dmitrij westchnal. -Chcialem zagluszyc wyrzuty sumienia - rzekl. - Odrobic te wszystkie lata spedzone w instytucie, kiedy moj syn rosl, prawie nie znajac ojca. Kobieta usmiechnela sie. -Dobrze ci zrobi dzien na swiezym powietrzu. No, koniec z paleniem, zjedz sniadanie i ubieraj sie. -Wiesz - powiedzial nagle Jurijewicz, biorac ja za reke - powoli zaczyna do mnie docierac, ze naprawde jestem na urlopie. Juz nawet nie pamietam, kiedy mialem ostatni. -Bo i nie ma co pamietac. Nigdy. Kto slyszal, zeby tak harowac jak ty?! Jurijewicz wzruszyl ramionami. -To ladnie, ze dali Miszy wolne - rzekl po chwili. -Sam wystapil o przepustke. Chcial spedzic te kilka dni z toba. -Dobry dzieciak. Kocham go i zaluje, ze tak malo o nim wiem. -Podobno swietny oficer; mozesz byc dumny z syna, moj mezu. -Jestem, duszko, jestem. Tylko nie bardzo wiem, o czym z nim rozmawiac. W gruncie rzeczy niewiele mamy wspolnego. Chociaz musze przyznac, ze wczoraj, przy wodce, nie brakowalo nam tematow. -Nie widzieliscie sie prawie dwa lata. -Przeciez wiesz, jaki bylem zajety. -Dla ciebie istnieje tylko nauka. - Kobieta ujela Dmitrija za reke. - Ale blagam, zrob wyjatek. Nie tylko dzisiaj, ale przez cale trzy tygodnie. Odpocznij od instytutu, wykladow i zarywania nocy z tymi mlodymi zapalencami, ktorzy chca sie pochwalic, ze pracowali z wielkim Jurijewiczem. - Wyjela mu papierosa z ust i zgasila. - No, sniadanko i wstajemy. Polowanie dobrze ci zrobi. -To wcale nie takie pewne, moja droga. - Zasmial sie. - Kto wie, jak sie skonczy. Od dwudziestu lat nie mialem strzelby w rece. Porucznik Nikolaj Jurijewicz przedzieracie przez gleboki snieg, kierujac sie ku staremu budynkowi, ktory sluzyl niegdys za stajnie. Odwrocil sie i objal wzrokiem rozlegly dwupietrowy dom lsniacy w porannym sloncu - alabastrowy palac posrodku alabastrowej doliny otoczony ze wszystkich stron alabastrowym lasem. Nalezal do innej epoki, urokliwej i pelnej wdzieku, ktora odeszla w przeszlosc i juz nigdy nie miala powrocic. Ojciec porucznika cieszyl sie uznaniem Moskwy. O wielkim Jurijewiczu duzo sie mowilo; samo nazwisko genialnego naukowca o dosc wybuchowym charakterze napawalo lekiem przywodcow zachodniego swiata. Szeptano, ze Dmitrij Jurijewicz nosi w glowie gotowe plany kilkunastu rodzajow taktycznej broni jadrowej, a gdyby go zostawiono na troche w skladzie amunicji z przylegla pracownia, bylby w stanie sam jeden skonstruowac bombe zdolna zmiesc z powierzchni ziemi Londyn, Waszyngton i ponad polowe Pekinu. Taki byl wlasnie Jurijewicz, czlowiek poza wszelka krytyka i niemal calkowicie bezkarny, choc nie raz i nie dwa w slowach i czynach dawal upust swojemu nieokielzanemu temperamentowi. Te wybuchy przyjmowano jednak w miare spokojnie, bowiem przywiazanie uczonego do ojczystego kraju bylo sprawa nigdy nie kwestionowana. Dmitrij Jurijewicz przyszedl na swiat jako piate dziecko w biednej chlopskiej rodzinie z Kurowa. Gdyby nie rewolucja bolszewicka, poganialby muly w panskim majatku. Byl komunista z wyboru i z przekonania, niemniej, jak wszystkie wielkie indywidualnosci, organicznie nie znosil biurokratow. Co wiecej, krytykowal ich otwarcie, ale tak slawnemu uczonemu uchodzilo to na sucho. Nic zatem dziwnego, ze wszyscy zabiegali o znajomosc z Jurijewiczem. Nikolaj podejrzewal, ze ludzie licza na to, iz czastka nietykalnosci jego ojca stanie sie ich udzialem. Byl pewien, ze i dzisiejszym gosciom tez o to chodzi; czul sie troche nieswojo z tego powodu. Goscie, ktorzy wkrotce mieli sie zjawic w daczy, wlasciwie sami wprosili sie z wizyta. Jeden dowodzil batalionem, w ktorym Nikolaj sluzyl w Wilnie; drugiego porucznik w ogole nie znal. Byl to przyjaciel z Moskwy jego przelozonego, czlowiek, ktory - jak powiedzial dowodca - mogl sie okazac pomocny w dalszej karierze Nikolaja. Ale awans dzieki protekcji nie necil porucznika; pragnal przede wszystkim byc soba, synem godnym swojego ojca. Chcial osiagac sukcesy wlasnymi silami, nie dzieki znajomosciom; co wiecej, wierzyl, ze mu sie uda. Niemniej, w tej konkretnej sytuacji, trudno mu bylo odmowic przelozonemu. Bo jesli ktokolwiek w armii radzieckiej zaslugiwal na immunitet nietykalnosci, to wlasnie pulkownik Iwan Drigorin. Drigorin niejednokrotnie zdobywal sie na publiczna krytyke zastraszajacej demoralizacji, jaka panowala w doborowym korpusie oficerskim. Domy wczasowe nad Morzem Czarnym budowane za zdefraudowane pieniadze, magazyny napelnione po brzegi kontrabanda, towarzystwo kobiet - wbrew wszelkim przepisom - w samolotach bojowych... Moskwa zareagowala na krytyke przeniesieniem pulkownika do Wilna. W prowincjonalnym wilenskim garnizonie mlodziutki, dwudziestojednoletni porucznik Nikolaj Jurijewicz pelnil - jak na swoj wiek - odpowiedzialna funkcje, wiec czul sie w pelni dowartosciowany, lecz w wypadku Drigorina, dojrzalego, wybitnie utalentowanego dowodcy, powierzenie mu takiej komendy bylo rownoznaczne ze skazaniem go na zapomnienie. Jezeli wiec pragnal poznac ojca porucznika, Nikolaj nie mial serca mu odmowic. Tym bardziej, ze pulkownik odznaczal sie wielkim urokiem osobistym. Nikolaj zastanawial sie, jaki bedzie ten drugi. Doszedl do stajni i otworzyl wrota, za ktorymi znajdowaly sie dwa szeregi boksow. Stare zawiasy byly dobrze naoliwione; drzwi nawet nie skrzypnely. Ruszyl wzdluz zadbanych pomieszczen, w ktorych niegdys trzymano konie najlepszych ras, usilujac wyobrazic sobie, jak wygladala dawna Rosja. Wydawalo mu sie niemal, ze slyszy rzenie ognistych rumakow, niecierpliwy tupot kopyt, parskanie wierzchowcow rwacych sie do biegu. Zycie w dawnej Rosji musialo byc wspaniale. O ile, oczywiscie, nie poganialo sie cudzych mulow. Dotarl do wrot na drugim koncu budynku, otworzyl je i wyszedl na zewnatrz. Cos przykulo jego wzrok. Cos, co zaklocalo nieskazitelna biel sniegu. Od rogu pobliskiego spichlerza az po skraj lasu ciagnely sie jakies slady. Wygladaly na slady stop. Ale kto mogl je zostawic? Dwaj sluzacy przyslani przez Moskwe do obslugi daczy nie opuszczali dotad domu. A gajowi mieszkali w chalupach polozonych nizej. Z drugiej strony, pomyslal Nikolaj, poranne slonce moglo przeciez wytopic zarysy dowolnych ksztaltow, a oslepiajaca biel sniegu sprzyjala omamom wzrokowym. To niewatpliwie zwierzyna z lasu dotarla az tutaj w poszukiwaniu zeru. Usmiechnal sie na mysl, ze wielkie stajnie, dzisiaj juz tylko zabytek, wciaz kusza zwierzyne. Przyroda nie zmienila sie. Rosja tak. Nikolaj spojrzal na zegarek. Pora wracac do domu, pomyslal. Goscie przyjada lada moment. Wszystko szlo tak dobrze, ze Nikolaj nie mogl sie nadziwic. Zadnych zgrzytow - glownie dzieki ojcu i przybyszowi z Moskwy. Z poczatku pulkownik Drigorin czul sie troche skrepowany tym, ze narzucil sie podwladnemu ze swoja obecnoscia, ale zachowanie Dmitrija Jurijewicza sprawilo, ze zazenowania goscia szybko minelo. Naukowiec odnosil sie bowiem do przelozonego syna z pelna rewerencja, jak kazdy ojciec, ktoremu zalezy na karierze potomka... Schlebial pulkownikowi niemal bez przerwy. Nikolaj przysluchiwal sie z rozbawieniem. Podano wodke z sokiem owocowym i kawe, a Nikolaj, majac w pamieci wczorajszy incydent, nie spuszczal oczu z ojcowskiej brody i papierosa tkwiacego w jego wargach. Brunow, przyjaciel pulkownika, wysoko postawiony funkcjonariusz partyjny i planista odpowiedzialny za kompleks przemyslowo-zbrojeniowy, okazal sie uroczym czlowiekiem. Dmitrij Jurijewicz i Brunow nie tylko doszukali sie wielu wspolnych znajomych, ale wkrotce wyszlo na jaw, ze obaj nie darza zbytnim szacunkiem moskiewskich biurokratow, do ktorych znaczna czesc ich znajomych sie zalicza. Co rusz wiec rozbrzmiewaly salwy smiechu, gdyz dwaj rebelianci przescigali sie w kasliwych uwagach, to na temat jakiegos komisarza z komora poglosowa w miejscu mozgu, to ekonomisty, ktory nie potrafi utrzymac rubla w kieszeni. -Alez z nas zlosliwcy, towarzyszu Brunow! - zawolal naukowiec; oczy blyszczaly mu od smiechu. -Niestety, to wszystko prawda - powiedzial, wzdychajac, planista. -Uwazajmy lepiej, co mowimy - upomnial go gospodarz. - Zolnierze moga na nas doniesc. -Zobaczymy, jak na tym wyjda. Ja obetne im fundusze na zbrojenia, a wy zmajstrujecie bombe z przedwczesnym zaplonem. Dmitrij Jurijewicz spowaznial. -Oby w ogole nie trzeba bylo produkowac bomb - powiedzial. -I wydawac tyle forsy na zbrojenia - dodal planista. -No, dosc rozmow - rzekl gospodarz. - Gajowi twierdza, ze w lasach roi sie od zwierzyny. Syn obiecal, ze bedzie na mnie uwazac, a ja przysieglem, ze ustrzele najwieksza sztuke. No, czas ruszac. Niech kazdy wezmie, co mu potrzeba. Sa buty, futra... wodka. -Wodka dopiero jak wrocimy, tato. -Widzicie go, madrala. Wojsko jednak nauczylo go czegos. - Naukowiec usmiechnal sie do pulkownika. - A przy okazji, towarzysze, nie chce slyszec o waszym wyjezdzie. Zostajecie, ma sie rozumiec, na noc. Moskwa jest szczodra. Zaopatrzyla nas w stosy pieczystego i swiezych warzyw z Lenin wie skad... -I w butelki wodki, mam nadzieje? -Nie w butelki, towarzyszu Brunow. W beczki! Widze po waszych oczach, ze zostajecie. Prawda? -Zostaje - potwierdzil planista. Las rozbrzmiewal odglosami wystrzalow. Do dzwiekow kanonady dolaczylo sie zimowe ptactwo, wzbijajac sie w powietrze z glosnym trzepotem skrzydel i przerazliwym skrzekiem. Nikolaja dolecialy podniecone glosy, zbyt jednak odlegle, aby mogl rozroznic slowa. -Jesli cos trafili, to w ciagu minuty uslyszymy gwizdek - powiedzial do ojca, kierujac lufe karabinu ku ziemi. -Skandal! - zawolal Jurijewicz z udanym oburzeniem. - Zwierzyna miala byc w naszej czesci lasu, przy jeziorze. Gajowi dali mi slowo! Dlatego tamci dwaj mieli polowac dalej, a my tutaj. -Stary spryciarz! - powiedzial syn, po czym spojrzal na bron ojca. - Odbezpieczona? Dlaczego? -Wydawalo mi sie, ze slysze szelest z tylu. Chcialem byc gotow. -Za pozwoleniem, ojcze, trzeba ja zabezpieczyc. Dopiero jak zobaczysz zwierzyne... - Za pozwoleniem, moj zolnierzu, ja potem nie zdaze! - odparl Jurijewicz, ale widzac zatroskanie w oczach syna, szybko dodal: - No dobrze. Zgoda. Bo gdybym sie potknal, to jeszcze, nie daj Boze, odstrzelilbym sobie stope! -Dziekuje, tato - powiedzial porucznik, odwracajac sie gwaltownie. Ojciec mial racje; z tylu slychac bylo jakis szelest, skrzypniecie czy trzask galezi. Porucznik odbezpieczyl bron. -Co to? - spytal z przejeciem Dmitrij Jurijewicz. -Ciii... - uciszyl go Nikolaj, penetrujac wzrokiem biale szpalery drzew. Nie dostrzegl niczego. Na powrot zabezpieczyl karabin. -A widzisz? - szepnal Dmitrij. - Twoj piecdziesieciopiecioletni ojciec nie przeslyszal sie! -Galezie uginaja sie pod ciezarem sniegu, stad to skrzypienie - zdecydowal syn. -Wciaz nie bylo gwizdka - rzekl Jurijewicz. - Spudlowali! W oddali rozlegly sie trzy kolejne wystrzaly. -Znow cos zobaczyli - powiedzial porucznik. - Moze teraz uslyszymy gwizd! Po chwili dobiegl ich glosny dzwiek. Nie byl to jednak dzwiek gwizdka, lecz przerazliwy, przeciagly krzyk. Mimo odleglosci, slyszeli go wyraznie i ciarki przeszly im po plecach. Potem rozlegl sie nastepny krzyk, jeszcze bardziej przerazajacy, histeryczny, ktory zlal sie z wlasnym echem i niosl sie po lesie z coraz wieksza sila. -Boze, co sie tam stalo?! - Jurijewicz chwycil syna za ramie. -Nie... Odpowiedz porucznika przerwal trzeci krzyk - okropny, swidrujacy wrzask bolu. -Zostan tutaj! - krzyknal Nikolaj do ojca. - Ja biegne do nich! -Dobrze, ale uwazaj na siebie! - odparl Jurijewicz. - Rusze za toba! Nikolaj pognal przez snieg w kierunku, skad dochodzily wrzaski. Wypelnialy caly las, ale byly coraz cichsze, jakby krzyczacy opadal z sil. Porucznik torowal sobie karabinem droge przez galezie, lamiac je i odpychajac na boki; snieg tryskal mu spod butow. Nogi bolaly go, zimne powietrze rozsadzalo mu pluca, oczy lzawily z wysilku... Najpierw uslyszal ryk, a potem ujrzal koszmarna scene, ktora nawet w snach przyprawia mysliwych o dygot. Wielki czarny niedzwiedz, z pyskiem poranionym srutem i ociekajacym krwia, wyladowywal wscieklosc na tych, ktorzy go postrzelili, rozszarpujac pazurami swoich przesladowcow. Nikolaj uniosl bron i strzelal dopoki nie oproznil magazynku. Olbrzym padl. Porucznik podbiegl do dwoch mezczyzn. To, co zobaczyl, zaparlo mu dech. Planista z Moskwy nie zyl. Szyje mial rozerwana, a zakrwawiona glowa ledwo trzymala sie ciala. Drigorin jeszcze oddychal, ale Nikolaj wiedzial, ze jesli pulkownik w ciagu kilku sekund nie wyzione ducha, on sam naladuje bron i skroci jego cierpienie. Pulkownik nie mial twarzy. Przerazajacy widok wryl sie tak silnie w pamiec porucznika, ze wiedzial, iz nie zapomni go nigdy. Jak to sie stalo? Dlaczego? Nikolaj spojrzal na prawa reke pulkownika. I doznal kolejnego szoku. Przedramie ledwo trzymalo sie na skrawku ciala, tuz ponizej lokcia. Metoda okaleczenia byla oczywista: naboje duzego kalibru. Pulkownikowi odstrzelono reke, uniemozliwiajac mu obrone! Nikolaj podbiegl do ciala Brunowa. Pochylil sie i obrocil je na wznak. Prawa reka byla nienaruszona, ale z lewej dloni pozostala tylko krwawa miazga skory, miesni i strzaskanych kosci. Z lewej dloni. Nikolajowi przypomniala sie poranna kawa, owoce, wodka, papierosy. Planista byl mankutem. Brunowa i Drigorina pozbawil mozliwosci obrony ktos uzbrojony, kto wiedzial, ze wkrotce droge zastapi im niedzwiedz. W Nikolaju wzial gore zolnierz. Podniosl sie ostroznie i rozejrzal, wypatrujac wroga. Ze wszystkich sil pragnal go znalezc i zabic. Przypomnial sobie slady stop, ktore widzial rano za stajnia. Nie byly to slady zerujacej zwierzyny, choc ten, ktory je zostawil, byl gorszy od zwierzecia. Dla tak bestialskiego mordercy najstraszliwsze tortury Lubianki wydawaly sie zbyt lagodne. Kim byl? A przede wszystkim, dlaczego zamordowal obu mezczyzn? Porucznik dostrzegl blysk. Odblask slonca na broni. Zrobil ruch, jakby chcial rzucic sie w prawo, po czym skoczyl nagle w lewo, padl na ziemie i potoczyl za pien najblizszego debu. Wyjal pusty magazynek, wsadzil nowy i - mruzac oczy - skierowal wzrok w strone, gdzie ujrzal blysk. Wysoko, pietnascie metrow nad ziemia, stala w rozkroku na dwoch galeziach sosny postac trzymajaca w reku sztucer z celownikiem teleskopowym. Morderca mial na sobie snieznobiala kurtke z bialym futrzanym kapturem, a twarz jego skrywaly wielkie, czarne okulary sloneczne. Nikolajowi zbieralo sie na wymioty z wscieklosci i obrzydzenia. Morderca usmiechal sie; porucznik dobrze wiedzial, ze usmiecha sie do niego. Podniosl gniewnie bron. Nagle oslepila go fontanna sniegu; dzwiek wystrzalu dolecial go ulamek sekundy pozniej. Morderca znow nacisnal na spust; kula zaryla sie w drzewo tuz nad glowa porucznika. Cofnal sie za pien. Jeszcze jeden strzal, oddany z blizszej odleglosci i nie z sosny. -Nikolaj! Porucznikowi szumialo w glowie. Nie czul nic procz wscieklosci. Rozpoznal glos ojca. -Nikolaj! Kolejny strzal. Porucznik poderwal sie z ziemi, wypalil w kierunku sosny i ruszyl przez snieg w strone ojca. Wtem ostry, lodowaty bol przeszyl mu klatke piersiowa. Porucznik stracil wszelkie czucie, wszelkie rozeznanie, wiedzial tylko, ze jego twarz staje sie coraz zimniejsza. Sekretarz generalny KC KPZR polozyl rece na dlugim stole ustawionym pod oknem, z ktorego widac bylo Kreml. Oparty o blat, przygladal sie zdjeciom; na jego duzej, chlopskiej twarzy malowalo sie krancowe znuzenie, lecz z oczu bila zgroza i gniew. -Potwornosc - wyszeptal. - Ze tez musieli zginac w tak koszmarny sposob. Dobrze, ze chociaz Jurijewiczowi tego oszczedzono. Tez zginal, ale jego koniec nie byl az tak straszny. Przy stole znajdujacym sie po drugiej stronie pomieszczenia siedzialo dwoch mezczyzn i kobieta; przed kazdym z nich lezala brazowa teczka na akta. Wszyscy w napieciu obserwowali sekretarza, a z ich min latwo mozna bylo wyczytac, ze chetnie przyspieszyliby bieg narady. Nikt jednak nie smial ani ponaglac sekretarza, ani przerywac jego rozwazan; jakiekolwiek oznaki zniecierpliwienia ze strony podwladnych mogly wywolac tylko wybuch. Umysl czlowieka stojacego na czele Zwiazku Radzieckiego pracowal sprawniej i szybciej niz kogokolwiek z jego otoczenia, lecz nad skomplikowanymi sprawami sekretarz zawsze zastanawial sie dlugo, analizujac kolejno kazdy szczegol. W tym swiecie zwyciezali tylko najbystrzejsi i najbardziej przebiegli. A on nalezal do zwyciezcow. Jego glowna bronia byla umiejetnosc wzbudzania strachu; poslugiwal sie nia w sposob doskonaly. Sekretarz odsunal z niesmakiem fotografie i wrocil do stolu konferencyjnego. -Oglosic stan pogotowia we wszystkich jednostkach wyposazonych w bron termojadrowa, skierowac lodzie podwodne na pozycje bojowe - zarzadzil. - Wiadomosc poslac wszystkim naszym ambasadom, uzywajac szyfrow zlamanych przez Waszyngton. Jeden z mezczyzn, dyplomata nieco starszy od sekretarza, pochylil sie do przodu. Laczyla go z szefem panstwa wieloletnia zazylosc; dzieki temu mogl wyrazac swoje opinie ze znacznie wieksza swoboda niz pozostali. -Nie wiem, czy to rozsadny krok - rzekl. - Takie posuniecie moze wywolac niepozadane reakcje. Nie jestesmy przeciez pewni, ze winni sa Amerykanie. Ich ambasador byl naprawde wstrzasniety. Znam go; wiem, ze nie udawal. -Widocznie nie poinformowali go o tej akcji - wtracil drugi mezczyzna. - My, WKR, nie mamy najmniejszych watpliwosci. Zidentyfikowalismy pociski i luski; uzyto siedmiomilimetrowych naboi, specjalnie nacinanych. Slady gwintowania lufy wskazuja jednoznacznie na browninga magnum, model cztery. Czy trzeba innych dowodow? -Tak! Zdobycie broni tego typu to zaden problem. Co wiecej, gdyby morderca byl Amerykanin, to dla odwrocenie podejrzen specjalnie uzylby innej broni. -Chyba ze browning to jego ulubiona bron, ktora zawsze sie posluguje. Wykrylismy pewne podobienstwa miedzy ta akcja, a innymi znanymi nam zabojstwami. - Szef WKR zwrocil sie do kobiety w srednim wieku o twarzy jakby wyciosanej z granitu. - Prosze towarzyszke dyrektor o zreferowanie sprawy. Kobieta otworzyla teczke i nim zabrala glos, przebiegla wzrokiem pierwsza strone. Potem przekrecila kartke i zwrocila sie do sekretarza, unikajac spojrzenia dyplomaty. -Jak towarzyszom wiadomo, bylo dwoch mordercow, najprawdopodobniej mezczyzn - zaczela. - Dwoch strzelcow wyborowych o najwyzszych kwalifikacjach, z ktorych przynajmniej jeden musial byc specjalista od inwigilacji. Slady, jakie znaleziono w stajniach -zadrapania na krokwiach, znaki pozostawione przez przyssawki, odciski stop w roznych miejscach - dowodza niezbicie, ze wszystkie rozmowy prowadzone w daczy byly na podsluchu. -Towarzyszka sugeruje, ze akcje przeprowadzili doswiadczeni fachowcy z CIA? - przerwal sekretarz. -Albo z Operacji Konsularnych. To moze byc rowniez ich robota. -No tak - zgodzil sie sekretarz. - Nie mozemy zapominac o tej bandzie kryptomordercow z Departamentu Stanu! -Przeciez to rownie dobrze moze byc sprawka chinskich tao-panow - powiedzial z przekonaniem dyplomata. - Po pierwsze to jedni z najlepszych specow od zabijania, a po drugie Chiny mialy wiecej powodow od innych panstw, zeby obawiac sie Jurijewicza. -Wykluczone - sprzeciwil sie szef WKR. - Pekin nie smie uzywac na terenie Rosji agentow-Chinczykow; wie, ze gdyby nawet polkneli cyjanek, to my i tak bysmy wiedzieli, kto ich naslal. I potrafili odpowiednio zareagowac. -Wspomnieliscie o podobienstwach - powiedzial sekretarz, ucinajac dyskusje. - Na co wskazuja? -Wprowadzilismy do komputera KGB dane dotyczace zbrodni, a nastepnie wszelkie posiadane przez nas informacje na temat amerykanskich agentow, o ktorych wiemy, ze wladaja biegle rosyjskim, czesto dzialaja na naszym terenie, a w dodatku maja na swoim koncie wczesniejsze zabojstwa - wyjasnila kobieta. - Komputer wybral cztery nazwiska. Oto one. towarzyszu sekretarzu. Trzy z CIA i jedno z Operacji Konsularnych w Departamencie Stanu. Wreczyla kartke szefowi WKR, a ten z kolei podal ja sekretarzowi. Sekretarz spojrzal na liste. Scofield Brandon Alan - Departament Stanu, Operacje Konsularne. Winny zabojstw w Pradze, Atenach, Paryzu i Monachium. Podejrzany o prowadzenie dzialalnosci dywersyjnej na terenie Moskwy. Odpowiedzialny za przerzucenie na Zachod ponad dwudziestu zdrajcow. Randolph David - Centralna Agencja Wywiadowcza. Oficjalnie dyrektor do spraw importu filii Dynamex Corporation w Berlinie Zachodnim. Sabotaz najrozniejszego typu. Odpowiedzialny miedzy innymi za wysadzenie elektrowni wodnych w Kazaniu oraz Tadzykistanie. Saltzman George Robert - Centralna Agencja Wywiadowcza. Przez szesc lat dzialal w Vientiane jako kurier i morderca. Oficjalnie zatrudniony w organizacji charytatywnej AID. Specjalista od spraw Bliskiego Wschodu. Obecnie od pieciu tygodni przebywa w Taszkencie, dokad przylecial na paszporcie australijskim jako przedstawiciel handlowy Perth Radar Corporation. Bergstrom Edward - Centralna Agencja Wywiadowcza... -Towarzyszu sekretarzu - wtracil szef WKR. - Prosze zwrocic uwage na kolejnosc nazwisk. Naszym zdaniem wszystko wskazuje na to, ze odpowiedzialnosc za zabojstwo Jurijewicza ponosi pierwszy z listy. -Scofield? -Wlasnie, towarzyszu sekretarzu. Jeszcze miesiac temu byl w Marsylii, a potem nagle jakby zapadl sie pod ziemie. Wyrzadzil nam wiecej szkod niz jakikolwiek inny agent Stanow Zjednoczonych od zakonczenia wojny. -Naprawde? -Tak, towarzyszu sekretarzu. - Szef WKR umilkl, po czym z pewnym wahaniem, jakby wolal nie mowic nic wiecej, lecz wiedzial, ze powinien, oznajmil: - Jego zone zamordowano dziesiec lat temu. W Berlinie Wschodnim. Od tego czasu wrecz zieje do nas nienawiscia. -W Berlinie Wschodnim? -Tak. KGB zastawilo na nia pulapke. Na biurku odezwal sie telefon. Sekretarz szybkim krokiem przemierzyl gabinet i podniosl sluchawke. Dzwonil prezydent Stanow Zjednoczonych. Tlumacze byli juz na linii. Rozpoczela sie rozmowa. -Panie sekretarzu, chcialbym panu wyrazic szczere ubolewanie z powodu smierci, a raczej bestialskiego morderstwa wybitnego fizyka. A takze wstrzasajacego konca, jaki spotkal jego syna i przyjaciol. -Dziekuje za wyrazy wspolczucia, ale jak panu wiadomo, panie prezydencie, te potworne morderstwa zostaly dokonane z premedytacja. Trudno mi tez oprzec sie wrazeniu, ze smierc naszego najznakomitszego fizyka przyjeto w panskim kraju z ulga. -Nic bardziej mylnego. Wobec tak wielkiego geniuszu granice panstwowe i roznice w pogladach politycznych traca wszelkie znaczenie. Jurijewicza ceniono na calym swiecie, w kazdym kraju. -Ale sluzyl tylko jednemu krajowi, prawda, panie prezydencie? Wyznam panu szczerze, ze gniew, jaki odczuwam, nie sprzyja niwelowaniu roznic miedzy nami. Kaze mi raczej szukac winowajcy wsrod obywateli kraju, w ktorym panuje ustroj tak bardzo odmienny od naszego. -W takim razie, wybaczy pan, jest to pogon za widmem. -A mnie sie zdaje, ze jestesmy na wlasciwym tropie, panie prezydencie. Dysponujemy mocno niepokojacymi dowodami. Tak dalece niepokojacymi, ze musze... -Wybaczy pan, ze mu przerwe - powiedzial prezydent - ale to wlasnie te dowody sklonily mnie, wbrew calkiem naturalnym oporom, do skontaktowania sie z panem. Radziecki wywiad popelnil duzy blad. Scisle mowiac, cztery bledy. -Cztery? -Tak, panie sekretarzu. Mam na mysli Scofielda, Randolpha, Saltzmana i Bergstroma. Zaden z nich nie mial nic wspolnego z ta sprawa. -Zdumiewa mnie pan, panie prezydencie. -Nie mniej niz pan mnie przed tygodniem. Sam pan wtedy powiedzial, ze coraz mniej spraw pozostaje tajemnica. Pamieta pan? -Oczywiscie. Slowa nie maja jednak tej wagi, co dowody. Przekonujace dowody. -W takim razie zostaly umiejetnie spreparowane. Pozwoli pan jednak, ze wyjasnie. Sposrod trzech pracownikow CIA, dwaj, Randolph i Bergstrom, zostali juz jakis czas temu odwolani do Waszyngtonu, Saltzman przebywa w szpitalu w Taszkencie; stwierdzono nowotwor. - Prezydent zrobil pauze. -Zostaje jeszcze jeden czlowiek - podjal sekretarz. - Agent nieslawnych Operacji Konsularnych. Niby pracuja tam dyplomaci, a w rzeczywistosci ludzie bez czci i wiary. -Panie sekretarzu, to co teraz panu wyjawie, bedzie dosc bolesne. Otoz Scofield jest ostatnim czlowiekiem, ktory mogl byc zamieszany w te afere. Mowie o tym, gdyz sprawa stala sie nieaktualna. -Slowa niewiele kosztuja... -Prosze posluchac. Kilka lat temu zalozono profesorowi Jurijewiczowi teczke, ktora systematycznie uzupelniano, jesli nie co dzien, to co miesiac. W koncu zadecydowano, ze nadeszla pora, aby uczynic profesorowi pewna propozycje. -Mowi pan serio?! -Najzupelniej, panie sekretarzu. Dwaj ludzie, ktorzy udali sie do daczy, dzialali w interesie Stanow Zjednoczonych. Mieli namowic profesora do ucieczki ze Zwiazku Radzieckiego. Akcja kierowal Scofield. Sekretarz spojrzal na plik fotografii lezacych na stole po drugiej stronie gabinetu. -Dziekuje za szczerosc - powiedzial cicho. -Prosze szukac winnych gdzie indziej. -Sprobuje. -Ja rowniez. 3. Choc bylo juz pozne popoludnie, promienie ognistej kuli slonca wiszacej nad horyzontem odbijaly sie oslepiajacym blaskiem od wod amsterdamskich kanalow. Przechodnie spieszacy Kalverstraat w kierunku zachodnim mruzyli oczy, z wdziecznoscia chlonac blogie cieplo i wdychajac rzeskie powietrze niesione przez wiatr, ktory wial znad niezliczonych kanalow odchodzacych od Amstelu. Zbyt czesto luty przynosil mgly, deszcze i przenikliwa wilgoc. Dzisiaj bylo inaczej i mieszkancy najruchliwszego portu Morza Polnocnego cieszyli sie z niezwyklej aury.Jeden czlowiek nie podzielal ogolnej radosci. Nie byl mieszkancem Amsterdamu. I nie spieszyl ulica. Nazywal sie Brandon Alan Scofield i pelnil funkcje attache do specjalnych poruczen Operacji Konsularnych w Departamencie Stanu USA. Stal przy oknie, trzy pietra nad Kalverstraat, i lustrowal przez lornetke tlumy ponizej, koncentrujac sie na okolicach budki telefonicznej, ktorej szyby lsnily jasno, odbijajac promienie slonca. On takze mruzyl oczy, ale bez uczucia wdziecznosci; na jego twarzy, wymizerowanej i napietej, o ostrych rysach, malowalo sie wylacznie znuzenie. Ciemnoblond wlosy opadajace na czolo znaczyla gdzieniegdzie siwizna. Przesuwal lornetke, regulujac palcami ostrosc, jednoczesnie przeklinajac razacy blask i tlok na ulicy. Wzrok mial zmeczony, a oczy podkrazone, wynik zbyt wielu nieprzespanych nocy - ze zbyt wielu powodow, aby warto je bylo teraz analizowac. Mial zadanie do wykonania; jako zawodowiec wiedzial, ze nie powinien sie rozpraszac, myslec o czymkolwiek innym. Oprocz Scofielda w pokoju przebywalo jeszcze dwoch mezczyzn. Jeden z nich, lysiejacy technik, siedzial przy stole, na ktorym stal rozmontowany telefon; odchodzace od aparatu przewody laczyly sie z magnetofonem. Sluchawka, zdjeta z widelek, lezala obok. Rowniez w podziemnej studzience telefonicznej dokonano odpowiednich manipulacji. Byla to jedyna pomoc, jaka policja amsterdamska udzielila attache z Departamentu Stanu, splacajac w ten sposob stary dlug. Trzecia osoba w pokoju byl mezczyzna okolo trzydziestki; na jego twarzy nie bylo sladow znuzenia czy wyczerpania, a jesli nawet widnialo na niej pewne napiecie, bylo to radosne napiecie mysliwego czekajacego na ofiare. Uzbrojenie mlodego agenta stanowila superczula kamera filmowa ustawiona na statywie i wyposazona w teleobiektyw. Wolalby miec inna bron. W przydymionych soczewkach lornetki Scofielda pojawil sie znajomy mezczyzna. Zatrzymal sie na moment obok budki telefonicznej, ale po chwili, pchniety niechcacy przez jakiegos przechodnia, zrobil dwa kroki do przodu i stanal na tle lsniacej szyby, zaslaniajac soba razace blyski; otoczony aureola slonca, stanowil wyborny cel. Gdyby mogli go teraz zlikwidowac, byloby to najlepsze rozwiazanie dla wszystkich zainteresowanych. Wystarczylby karabin o duzej mocy razenia; czlowiek w oknie nacisnalby spust. Robil to juz wiele razy. Ale tym razem chodzilo o co innego. Nalezalo dac komus nauczke; zeby byla skuteczna, nie wystarczyl nagly strzal. Obie strony musialy byc swiadome swoich rol. W przeciwnym wypadku egzekucja mijalaby sie z celem. Mezczyzna na dole zblizal sie juz do siedemdziesiatki. Stroj mial niechlujny; cieply plaszcz, z kolnierzem postawionym dla oslony przed chlodem, byl zmiety, a zsuniety na czolo kapelusz mocno sfatygowany. Z nie ogolonej twarzy bil strach. Dla Amerykanina, ktory obserwowal go przez lornetke, zaden widok nie byl tak przejmujacy i bolesny, jak widok przerazonego starca. Moze tylko widok przerazonej staruszki. Jednych i drugich widzial nieraz. Czesciej, niz chcial pamietac. Spojrzal na zegarek. -No to zaczynamy - powiedzial do technika przy stole, po czym zwrocil sie do mlodego czlowieka stojacego za nim: - Jestes gotow? - spytal. -Tak - padla krotka odpowiedz. - Mam skurwysyna w obiektywie. Waszyngton mial racje i ty to udowodniles. -No, jeszcze nie calkiem. Chociaz dobrze by bylo. Jak wejdzie do budki, mierz na usta. -Dobra. Technik wykrecil numer, wcisnal przycisk magnetofonu, po czym wstal szybko z krzesla i podal Scofieldowi wkladane na glowe sluchawki z mikrofonem. -Dzwoni - powiedzial. -Slysze. Patrzy przez szybe. Waha sie, jakby nie chcial wejsc. Cos tu jest nie tak. -Wlaz, skurwysynu! - zawolal kamerzysta. -Wejdzie - oswiadczyl Scofield, przyciskajac do oczu lornetke. - Boi sie. Kazde pol sekundy to dla niego wieki. Wiele bym dal, zeby sie dowiedziec dlaczego... No, otwiera drzwi. Teraz cisza! Scofield nasluchiwal chwile, obserwujac przez lornetke wystraszonego starca, a nastepnie powiedzial bardzo spokojnie do mikrofonu: -Dobryj dien prijatiel... Rozmowa prowadzona wylacznie po rosyjsku trwala osiemnascie sekund. -Do swidanija - zakonczyl Scofield - zawtra noczju, na mostie. Obserwowal starca, dopoki ten nie znikl w tlumie. Dopiero wtedy kamera przestala pracowac, a attache odlozyl lornetke i zwrocil sluchawki technikowi. -Udalo ci sie wszystko nagrac? - spytal. -Tak, idealnie - powiedzial lysiejacy mezczyzna, manipulujac pokretlami. -A tobie jak? - Scofield zwrocil sie do kamerzysty. -Gdybym lepiej znal jezyk, moglbym odczytac z ust, co mowil. -Swietnie. Ci, dla ktorych przeznaczona jest tasma, nie beda mieli problemow z jezykiem. - Scofield siegnal do kieszeni, wyjal maly notes w skorzanej oprawie i zaczal pisac. - Zanies tasme i film do ambasady. Niech wywolaja film, a potem zrobia zminiaturyzowana kopie. Tasmy rowniez. Tu masz dane. -Nic z tego, Bray. - Technik przerwal zwijanie przewodow i spojrzal na Scofielda. - Wiesz, ze nie wolno mi sie nawet pokazywac w poblizu ambasady. -Mowilem do Harry'ego - rzekl Scofield, wskazujac glowa kamerzyste; wyrwal z notesu kartke i wreczyl mu ja. - Jak zrobia kopie, niech ci zapakuja do wodoszczelnego pudelka. Ma byc tak zabezpieczone, zeby moglo tydzien lezec w wodzie. -Bray - powiedzial mlody czlowiek, biorac kartke - zrozumialem mniej wiecej co trzecie slowo z waszej rozmowy. -Chwali ci sie - oswiadczyl Scofield; wrocil do okna i wzial lornetke. - Jak bedziesz rozumial co drugie, wystapie dla ciebie o awans. -Ten stary chcial sie spotkac dzisiaj - ciagnal Harry. - A ty sie nie zgodziles. -Faktycznie - powiedzial Scofield, przykladajac lornetke do oczu. -Mielismy uwinac sie z nim jak najpredzej. Takie byly instrukcje. Szkoda czasu. -Czas... Czas jest wzgledny. Kiedy ten stary uslyszal telefon, kazda sekunda trwala dla niego co najmniej minute, pelna udreki minute. Dla nas godzina to czasem dzien. A w Waszyngtonie wszystko dzieje sie tak wolno, ze dni rozciagaja sie w lata. -Co to ma do rzeczy? - spytal Harry, spogladajac na kartke. - Kopie mozna zrobic w trzy kwadranse. Dlaczego nie umowiles sie z nim na dzisiaj? -Pogoda jest kiepska - odparl Scofield z lornetka przy oczach. -Trudno o lepsza. Ani chmurki na niebie. -No wlasnie. Przy takiej pogodzie mnostwo ludzi wloczy sie wieczorem w poblizu kanalow. Jutro ma padac. -Co nas obchodzi pogoda? W dziesiec sekund blokujemy most, przerzucamy faceta przez barierke i po sprawie. -Bray, powiedz temu durniowi, zeby sie zamknal! - krzyknal znad stolu technik. -Slyszales, denerwujesz ludzi - powiedzial Scofield, kierujac lornetke na wiezyczki domu naprzeciwko. - Mozesz pozegnac sie z awansem. Pracownicy CIA nie lubia, jak ktos, kto z nimi wspolpracuje, przyznaje sie glosno do tego rodzaju krwiozerczych zamiarow. Psujesz im reputacje. Mlody czlowiek grymasem skwitowal uwage. -Przepraszam. Ale przeciaganie sprawy naprawde nie ma sensu. Napisali w szyfrze, ze mamy zalatwic wszystko jak najpredzej, wiec powinienes byl umowic sie na dzisiaj. Scofield opuscil lornetke i popatrzyl na Harry'ego. -Zaraz ci powiem, co ma sens - zaczal spokojnie, choc w jego glosie wyczuwalo sie gniew. - I to wiekszy niz te zasrane komunaly z reklam na pudelkach platkow owsianych, z ktorych ty czerpiesz cala swoja madrosc. Ten facet na dole boi sie. Nie sypia po nocach. Jest bliski zalamania i ja chce wiedziec dlaczego. -Moga byc tysiace roznych przyczyn - oznajmil mlodszy mezczyzna. - Jest stary. Niedoswiadczony. Moze domysla sie, zesmy go przejrzeli i chcemy dopasc. Czy to nie wszystko jedno? -Przeciez chodzi o ludzkie zycie! -Nie wyglupiaj sie, Bray. To ruska gnida. Podwojny agent. -Musze miec pewnosc. -A ja musze spadac - wtracil technik, wreczajac Scofieldowi szpule i podnoszac ze stolu swoj sprzet. - A temu pajacowi powiedz, ze sie nie znamy. -W porzadku, panie X. Dziekuje za pomoc. Agent CIA wyszedl, skinawszy glowa Brayowi i ignorujac jego wspolnika. -Poza nami dwoma nie bylo tu nikogo, Harry - powiedzial Scofield, kiedy zamknely sie drzwi. - Jasne? -Wredny gnojek... -Ale tak dobry fachowiec, ze umialby zalozyc podsluch nawet w kiblach Bialego Domu. O ile juz tego nie zrobil. - Scofield cisnal szpule tasmy Harry'emu. - Masz to nie wymuszone przyznanie sie do winy. Zanies je do ambasady. Wyjmij film, a kamere zostaw. Harry nie dal sie zbic z tropu. Chwycil tasme, ale nie zrobil kroku w strone kamery. -Ja tez w tym siedze. Szyfr byl tak samo do mnie jak i do ciebie. Musze wiedziec, co mam mowic, w razie gdyby cos sie wydarzylo do jutra. -Nie boj sie. Jesli Waszyngton ma racje, nic sie nie wydarzy. Ale ja musze miec pewnosc. -Czego ty jeszcze chcesz? Stary jest przekonany, ze nawiazal lacznosc z amsterdamska agentura KGB. Przeciez to twoja wlasna robota! Czy moze byc lepszy dowod, niz ta wasza rozmowa? Scofield patrzyl przez chwile na mlodszego kolege; nastepnie odwrocil sie i ruszyl do okna. -Wiesz co, Harry? Wszystkie te teorie, ktore wkuwamy, i cale nasze doswiadczenie sa nic nie warte w porownaniu z jedna podstawowa zasada. - Wzial lornetke do reki, podniosl do oczu i skierowal na jakis odlegly punkt. - Trzeba nauczyc sie myslec jak wrog. Nie tak, jak chcialoby sie, zeby myslal, ale tak jak mysli rzeczywiscie. To cholernie trudne. Latwo jest sie oszukac. -Co ma piernik do wiatraka! - zawolal ze zloscia Harry. - Przeciez mamy w reku dowody! -Czy oby naprawde? Mowisz, ze nasz agent skontaktowal sie ze swoimi. Golabek odnalazl droge do matiuszki Rossiji. Nic mu nie grozi, wkrotce bedzie u swoich. -Tak mu sie wydaje. -Wiec dlaczego sie nie cieszy? - zapytal Bray Scofield, kierujac lornetke na kanal. Znow nastala typowa amsterdamska zima - z mgla i deszczem. Niebo zakryla nieprzenikniona zaslona, przez ktora tylko gdzieniegdzie przebijaly migocace swiatla miasta. Na moscie nie bylo nikogo, kanalem nie plynela ani jedna lodz; w gorze wirowaly kleby mgly wprawiane w ruch przez wiatry znad Morza Polnocnego wiejace swobodnie na poludnie. Dochodzila trzecia rano. Nie wszystkim jednak dane bylo doczekac switu. Scofield oparl sie o zelazna porecz po zachodniej stronie starego, kamiennego mostu. W lewej rece trzymal zminiaturyzowany nadajnik radiowy sluzacy wylacznie do nadawania i odbierania sygnalow. Prawa, ktora wsunal do kieszeni plaszcza przeciwdeszczowego, dotykal lufy pistoletu kaliber 22, niewiele wiekszego od straszaka. Do strzelania z bliska byla to bardzo skuteczna bron. Szybka i precyzyjna, a na dodatek cicha - w nocy odglos wystrzalu byl ledwo slyszalny. W ciagu dnia wtapial sie w zgielk ulicy. Dwiescie metrow dalej, na Sarphatistraat, mlody wspolpracownik Braya stal ukryty w bramie. Ofiara musiala przejsc obok niego, zeby dojsc do mostu. Innej drogi nie bylo. Kiedy stary Rosjanin minie Harry'ego, ten nacisnie guzik nadajnika, dajac znak Scofieldowi, ze akcja, ktora ma sie zakonczyc egzekucja, jest w toku. Kiedy Rosjanin pokona ostatnie sto metrow i stanie na srodku mostu, powita go jego kat; wsunie mu do kieszeni palta wodoszczelna paczuszke i wykona swoje zadanie. Za dzien lub dwa paczuszka znajdzie sie w rekach amsterdamskiej agentury KGB. Przesluchaja tasme, obejrza film. I beda mieli nauczke. Tylko jaki bedzie z tego pozytek? Tak juz jest z lekcjami, ze nikt nigdy z nich nie korzysta. Na tym polega daremnosc naszych wysilkow, pomyslal Bray. Im czestsza, tym bardziej obezwladniajaca. Czy to nie wszystko jedno? - kolatalo mu w glowie rozsadne pytanie zbyt niecierpliwego mlodszego kolegi. Masz racje, Harry. Wszystko jedno. Zupelnie wszystko jedno. Ale akurat tej nocy targaly Brayem liczne watpliwosci. Nie byly to wyrzuty sumienia. W jego wypadku wzgledy praktyczne juz dawno zastapily moralne. To co bylo skuteczne, bylo moralne. I odwrotnie. Dzisiaj rowniez chodzilo mu wylacznie o praktycznosc tego, co mieli zrobic. Czy egzekucja byla rzeczywiscie konieczna? Czy tylko w ten sposob mogli dac nauczke wrogom? Czy naprawde bylo to najlepsze wyjscie? Warte ryzyka i nastepstw zwiazanych ze smiercia starego czlowieka, ktory cale swoje zycie poswiecil inzynierii kosmicznej? W pierwszej chwili odpowiedz brzmiala: tak. Szesc lat temu, podczas miedzynarodowej wystawy kosmicznej w Paryzu, radziecki inzynier wybral wolnosc. Poprosil o azyl. Udzielono mu go, zgotowano gorace powitanie w Houston, zapewniono prace, dom i opieke. Nie byl geniuszem. Rosjanie zartowali sobie z jego ucieczki, dajac wszystkim do zrozumienia, ze uczony z talentem takiego kalibru moze byc cennym nabytkiem tylko dla Zachodu; dla nich samych to niewielka strata. Wkrotce o nim zapomniano. Osiem miesiecy temu okazalo sie, ze radzieckie stacje obserwacyjne podejrzanie czesto lokalizuja amerykanskie satelity, a wyrafinowane metody kamuflazu stosowane przez Rosjan znacznie zmniejszaja wartosc zdjec satelitarnych. Podejrzewano, ze Rosjanie znaja skads parametry wiekszosci torow orbitalnych. Stwierdzono, ze tak jest w istocie. Slady prowadzily do zapomnianego inzyniera w Houston. Dalej sprawa byla prosta. Zwolano w Amsterdamie konferencje poswiecona waskim zagadnieniom, w ktorych specjalizowal sie ow inzynier. Zafundowano mu przelot rzadowym samolotem; reszta mial sie zajac specjalista. Byl nim Brandon Scofield, attache z Operacji Konsularnych. Scofield dawno juz rozszyfrowal kody i sposoby kontaktowania sie agentow KGB w Amsterdamie. Wykorzystal swoja wiedze, by nawiazac lacznosc z inzynierem; reakcja starego mezczyzny zdziwila go jednak. I nadal nie dawala mu spokoju. Inzynier nie okazal zadnej radosci, kiedy dowiedzial sie, ze ma wracac do domu. A przeciez, po szesciu latach nadstawiania karku, mial prawo oczekiwac, ze w Zwiazku Radzieckim przyjma go z honorami, otrzyma podziekowanie rzadu i bedzie mogl spedzic reszte zycia w spokoju i komforcie. Zreszta, nie tylko oczekiwac! Bray wrecz mu to obiecal, udajac przed nim agenta KGB. Ale stary Rosjanin sie nie cieszyl. Byloby to zrozumiale, gdyby mial na przyklad w Houston kochanke; nie mial tam jednak nikogo. Scofield specjalnie zazadal akt "cztery-zero" podejrzanego. Zawieraly zdumiewajaca ilosc najdrobniejszych szczegolow z jego zycia, lacznie z porami wyproznien, ale nie wniosly niczego nowego. Inzynier byl najwyrazniej "spiochem" w obu znaczeniach tego slowa; nie prowadzil zadnego zycia towarzyskiego, wszystkie wieczory spedzal samotnie w lozku. To takze wydalo sie Scofieldowi dosc dziwne, gdyz tajni agenci z reguly staraja sie nawiazywac jak najwiecej przyjazni i znajomosci. Cos tu nie gralo. Z drugiej strony, istnialy niezaprzeczalne dowody, ze inzynier wspolpracuje z KGB. Musiala go spotkac kara, na jaka zasluzyl. Nauczka byla potrzebna. Z radia, ktore Scofield trzymal w rece, rozlegl sie krotki, ostry pisk, powtorzony trzy sekundy pozniej. Scofield potwierdzil odbior nacisnieciem guzika. Wlozyl urzadzenie do kieszeni, ale nie ruszyl sie z miejsca. Czekal. Niecala minute pozniej zobaczyl rysujaca sie na tle snopu swiatla z pobliskiej latarni postac starego inzyniera, ktory wylonil sie z mgly i deszczu. Starzec szedl wolno, niezdecydowanie, ale zarazem z jakas bolesna determinacja, jakby spotkanie, na ktore zdazal, z jednej strony bylo mu nienawistne, a z drugiej bardzo go pragnal. To naprawde nie mialo sensu. Bray spojrzal w prawo. Tak jak sie spodziewal, na ulicy nie bylo zywego ducha; o trzeciej rano nikt nie spacerowal po tej opuszczonej czesci miasta. Na wszelki wypadek zerknal jeszcze w lewo, a nastepnie ruszyl przed siebie po pochylosci mostu. Rosjanin nadchodzil z naprzeciwka. Trzymal sie cienia, co bylo o tyle latwe, ze trzy pierwsze lampy nie swiecily sie. Strugi deszczu siekly bruk. Stary inzynier przystanal w polowie mostu i oparl rece o porecz, wpatrujac sie w wode. Scofield zszedl z chodnika i zblizyl sie do starca od tylu; szum deszczu zagluszyl kroki amerykanskiego agenta. W lewej rece, wsunietej do kieszeni plaszcza, sciskal okragle, plaskie pudelko o srednicy pieciu i grubosci dwoch centymetrow, owiniete w wodoodporny kawalek plastiku. Z wierzchu pudelko bylo pokryte specjalna substancja chemiczna, ktora po trzydziestu sekundach zanurzenia w wodzie zmieniala sie w klej. Dzieki temu mogli miec pewnosc, ze pudelko sie nie zgubi, ze caly czas bedzie tkwilo w miejscu. Zawieralo dowody: rolke filmu i krazek tasmy magnetofonowej. Oba przedmioty przeznaczone byly dla amsterdamskiej agentury KGB. -Plochaja nocz, staryj prijatiel - powiedzial Bray za plecami Rosjanina, wyciagajac z kieszeni pistolet. Stary inzynier odwrocil sie, zaskoczony. -Po co kontaktowaliscie sie ze mna? - spytal po rosyjsku. - Czy cos sie stalo? Zobaczyl bron i urwal. Ale kiedy po chwili odezwal sie ponownie, w jego glosie nie bylo strachu, jedynie spokoj. -Ano tak. Stalo sie. Nie jestem wam potrzebny. Na co czekasz, towarzyszu? Wyrzadzisz mi ogromna przysluge. Scofield wbil wzrok w oczy starca; w nich takze nie bylo leku. Patrzyly spokojnie, przenikliwie. Widzial juz kiedys takie spojrzenie. Odpowiedzial po angielsku: -Spedzil pan u nas szesc lat, ale, niestety, niewielki mielismy z pana pozytek. Popelnilismy blad, liczac na panska wdziecznosc. Rosjanin pokiwal glowa. -No tak, Amerykanin - rzekl. - Podejrzewalem cos takiego. Bo inaczej dlaczego zwolywano by nagle te konferencje w Amsterdamie, zamiast najspokojniej w swiecie zorganizowac ja w Houston? Wywieziono mnie z Ameryki potajemnie i z obstawa, ktora tu na miejscu okazala sie malo szczelna. Zmylilo mnie to, ze znal pan wszystkie szyfry, wszystkie hasla. I absolutnie bezblednie mowi pan po rosyjsku. -Taki mam zawod. A jaki jest panski? -Zna pan odpowiedz. Stad panska obecnosc tutaj. -Ale dlaczego? Stary czlowiek usmiechnal sie ponuro. -O nie, niczego pan ze mnie nie wyciagnie procz tego, co pan wie i tak. Ja wcale nie zartowalem, prijatiel. To bedzie dla mnie prawdziwa przysluga. Pan jest moim listok. -Wybawieniem? Od czego? -Niewazne. Bray podniosl bron; krotka lufa zalsnila w deszczu. Rosjanin spojrzal na nia i westchnal gleboko. W jego oczach znow pojawil sie lek, ale starzec nie powiedzial ani slowa. Scofield z rozmyslem przylozyl bron do policzka ofiary, tuz pod jej lewym okiem. Stal zetknela sie z cialem. Rosjanin zadygotal, ale zachowal milczenie. Bray poczul mdlosci. Czy to nie wszystko jedno? Masz racje, Harry. Wszystko jedno. Zupelnie wszystko jedno. Trzeba dac nauczke... Opuscil bron. -Zjezdzaj - powiedzial. -Co...? -Slyszales. Uciekaj! KGB ma siedzibe na Tolstraat, tam gdzie gielda diamentow. Hasydzka firma Diamant Bruusteen. No juz, zjezdzaj. -Nie rozumiem - wyszeptal Rosjanin. - Czy to jakas sztuczka? -Zjezdzaj, do cholery! - wrzasnal Bray, drzac na calym ciele. Stary inzynier zachwial sie; musial przytrzymac sie poreczy, zeby nie stracic rownowagi. Potem odwrocil sie i zaczal biec niezdarnie przed siebie. -Scofield! - krzyknal Harry; stal na zachodnim koncu mostu, zagradzajac Rosjaninowi droge. - Scofield! Na milosc boska! -Pusc go! - zawolal Bray. Albo zawolal za pozno, albo bebnienie deszczu zagluszylo jego slowa. Uslyszal trzy stlumione wystrzaly i zobaczyl z przerazeniem, jak starzec chwyta sie za glowe i pada na porecz. Harry znal swoj fach. Podparl cialo, oddal jeszcze jeden strzal, mierzac w kark ofiary, po czym plynnym ruchem przerzucil trupa przez porecz do wody. Czy to nie wszystko jedno? Masz racje, Harry. Wszystko jedno. Scofield odwrocil sie i ruszyl w strone wschodniego kranca mostu. Wsunal pistolet do kieszeni; wydal mu sie dziwnie ciezki. Z tylu za nim rozlegl sie tupot zblizajacych sie krokow. Bray czul sie piekielnie zmeczony; wiele by dal, zeby ich nie slyszec. A nade wszystko, zeby nie slyszec gniewnego glosu Harry'ego. -Bray, co sie stalo, do cholery? O malo sie nam nie wymknal! -Ale nie dal rady - powiedzial Scofield, przyspieszajac. - Juz ty sie o to postarales. -Zebys wiedzial, ze tak. Na milosc boska, co sie z toba dzieje?! - Harry szedl po lewej stronie Braya; nagle dostrzegl wodoszczelne pudelko, ktore ten trzymal w dloni. - Jezu! Nie podrzuciles mu! -Czego? - spytal Bray. Dopiero po chwili zorientowal sie, o czym mowi Harry. Uniosl reke, popatrzyl na okragly pojemnik i cisnal go do wody tuz przed nosem mlodszego agenta. -Zwariowales?! -Idz do diabla - mruknal Bray. Harry przystanal, ale Bray nawet nie zwolnil. Mlodszy agent dogonil go i chwycil za poly plaszcza. -Chryste Panie! Ty mu pozwoliles odejsc! -Wez te lapy! -Do licha! Nie mozesz przeciez... Urwal, gdyz Bray gwaltownie wysunal reke, zlapal go za kciuk i szarpnal z calej sily. Harry wrzasnal. Kciuk byl zlamany. -Idz do diabla! - powtorzyl Scofield. I ruszyl dalej przez most. Zakonspirowany lokal miescil sie przy Rozengracht. Spotkanie mialo sie odbyc na pietrze, w salonie z kominkiem, ktory sluzyl takze do palenia niepotrzebnych notatek. Z Waszyngtonu przylecial specjalnie urzednik Departamentu Stanu; mial sie rozmowic ze Scofieldem w Amsterdamie, na wypadek gdyby wyszly na jaw jakies okolicznosci, ktore tylko na miejscu mozna bylo ustalic. Nalezalo wyjasnic, co sie naprawde stalo, zwlaszcza, ze sprawa dotyczyla nie byle kogo, lecz Brandona Scofielda, asa wywiadu. Czlowieka, ktory zawsze potrafi zachowac zimna krew, weterana w swoim fachu, majacego za soba dwadziescia dwa lata najbardziej skomplikowanych "negocjacji", jakie sobie tylko mozna wyobrazic. Nalezalo rozmawiac z nim ostroznie... i na miejscu. Nie wzywac do Waszyngtonu jedynie na podstawie skargi zlozonej przez podwladnego. Byl doswiadczonym zawodowcem; niewatpliwie zaszlo cos nadzwyczajnego, co usprawiedliwialo jego dziwny czyn. Bray orientowal sie w sytuacji; bawily go zabiegi Waszyngtonu. Harry'ego wywieziono z Amsterdamu z samego rana, uniemozliwiajac Scofieldowi jakikolwiek kontakt z mlodszym kolega. Ci nieliczni pracownicy ambasady, ktorzy znali prawde, odnosili sie do Braya bez zmian, jak gdyby nic sie nie stalo. Zaproponowano mu, zeby wzial kilka dni urlopu i powiedziano, ze przyleci ktos z Waszyngtonu, aby sie z nim spotkac "w celu omowienia trudnosci w Pradze". Tak przynajmniej glosila zaszyfrowana depesza. Praga... W tym miescie Bray pracowal przez dlugie lata. Praga byla pretekstem, oczywiscie. W dodatku dosc kiepskim. Scofield wiedzial, ze kazdy jego ruch w Amsterdamie jest pilnie sledzony, niechybnie przez agentow CIA. Gdyby tylko sprobowal udac sie na gielde diamentow na Tolstraat, jak amen w pacierzu dostalby kulke w leb. Kiedy stawil sie w zakonspirowanym lokalu, drzwi otworzyla mu pokojowka o nieokreslonym wygladzie i wieku, ktora sluzyla w starym domu przekonana, ze nalezy on do pary emerytow, jej pracodawcow. Scofield oznajmil, ze jest umowiony z wlascicielem i jego adwokatem. Pokojowka skinela glowa, po czym zaprowadzila go po schodach do salonu na pietrze. W srodku czekal starszy jegomosc, gospodarz, ale przybysza z Waszyngtonu jeszcze nie bylo. Kiedy drzwi zamknely sie, gospodarz powiedzial: -Posiedze tu z panem jeszcze chwile, po czym udam sie do siebie. Gdyby pan czegos potrzebowal, prosze nacisnac guzik telefonu; zadzwoni u mnie na gorze. -Dziekuje - odparl Scofield, przypatrujac sie wiekowemu Holendrowi, ktory przypominal mu starca z mostu. - Moj znajomy powinien wkrotce sie zjawic. Nie sadze, zebysmy czegos potrzebowali. Holender skinal glowa i wyszedl. Bray zaczal sie przechadzac po pokoju, dotykajac palcami ksiazek na polkach. W pewnym momencie uswiadomil sobie, ze nawet nie usiluje odczytac tytulow; co wiecej, w ogole ich nie widzi. I wtedy nagle zdal sobie sprawe, ze wlasciwie nie odczuwa nic, ani ciepla lub zimna, ani wscieklosci czy rezygnacji. Nic. Calkowita pustka. Jak gdyby znajdowal sie wewnatrz kokonu z mgly, odretwialy, bez czucia. Zastanawial sie, co powie czlowiekowi, ktory pokonal odleglosc szesciu i pol tysiecy kilometrow tylko po to, zeby sie z nim spotkac. Bylo mu wszystko jedno. Uslyszal kroki na schodach. Idacy najwidoczniej czul sie tu jak u siebie w domu, bo szedl sam, nie prowadzila go sluzaca. Drzwi otworzyly sie i stanal w nich wyslannik Departamentu Stanu. Bray znal go. Byl to strateg od tajnych operacji z dzialu Planowania i Rozwoju. Mniej wiecej w tym samym wieku co Bray, troche tylko szczuplejszy i nizszy. Zachowywal sie zawsze z przesadna, falszywa serdecznoscia, ktora miala maskowac jego ambicje. Nie odnosila jednak skutku. -Bray, jak sie masz, stary? - zawolal przybysz, mietoszac reke Scofielda w niezwykle przyjaznym uscisku. - Moj Boze, to juz dwa lata! Mam ci tyle do powiedzenia! -Naprawde? -No jasne! - przytaknal radosnie. - Nie wyobrazasz sobie, co sie dzialo na Harvardzie podczas zjazdu absolwentow! Wszyscy zasypywali mnie pytaniami o ciebie. Zalalem sie w trupa i plotlem, co mi slina na jezyk przyniosla. Chryste Panie, ale ubaw! Jednym powiedzialem, ze jestes specem od importu na Malajach, innym, ze jezykoznawca w Nowej Gwinei, komus tam, ze podsekretarzem w Canberze. To ci dopiero heca! Tak sie spilem, ze film mi sie urwal. -Skad to zainteresowanie moja osoba, Charlie? -Alboz to nie wiedzieli, ze sie przyjaznimy i pracujemy obaj dla Departamentu Stanu? Kazdy o tym wiedzial. -Daj spokoj, Charlie. Nigdy sie nie przyjaznilismy. Mam wrazenie, ze nie cierpisz mnie nie mniej niz ja ciebie. A poza tym ty nie pijesz. Zawsze jestes trzezwy jak swinia. Wyslannik Departamentu Stanu stal przez chwile bez ruchu; serdeczny usmiech powoli gasl na jego ustach. -Wolisz isc na ostro? -Po co udawac. -Dobra, co sie tam stalo? -Gdzie? Kiedy? Na Harvardzie? -Swietnie wiesz, o czym mowie. Przedwczoraj w nocy. Co sie stalo przedwczoraj w nocy? -To ty mi powiedz. Sam wszystko nagrales i pusciles w ruch. -Wykrylismy niebezpieczny przeciek. Prowadzona od lat aktywna dzialalnosc szpiegowska, ktora tak wypaczala wyniki naszych obserwacji satelitarnych, ze byly nic nie warte. Potrzebowalismy potwierdzenia naszych podejrzen; ty je potwierdziles. A potem, zamiast zrobic co nalezalo, pusciles faceta wolno. -Zgadza sie - powiedzial Scofield. -A na dodatek, kiedy twoj wspolpracownik spytal, dlaczego tak postapiles, zlamales mu palec. -Nie przecze i nie zaluje. Na twoim miejscu, pozbylbym sie go czym predzej. Wyslij go gdzies daleko, najlepiej do Chile. Tam juz chyba nic nie mozna spieprzyc. -Oszalales? -Bylem pewien, ze sie nie zgodzisz. Bo on jest taki jak ty, Charlie. Kubek w kubek. Zaden z was sie nigdy niczego nie nauczy. Uwazaj. Ani sie obejrzysz, jak zajmie twoj stolek. -Jestes pijany? -Niestety nie; cierpie na nadkwasote zoladka. Chociaz, gdybym wiedzial, ze to wlasnie z toba bede mial przyjemnosc, strzelilbym sobie kielicha. Za stare czasy, ma sie rozumiec. -Jesli nie piles, to odbila ci szajba. -Zbyt gwaltowny zakret, przyjacielu. Kola, ktore wprawiles w ruch, nie wyrobily sie na zakrecie. -Przestan pieprzyc! -A fe, Charlie, co za wyrazenia. -Dosyc! To, co zrobiles, a raczej czego nie zrobiles, jest wysoce szkodliwe dla naszego wywiadu. -To ty przestan pieprzyc, Charlie! - ryknal Bray, robiac krok w kierunku wyslannika Departamentu Stanu. - Nagadales sie i starczy. To nie moja dzialalnosc jest szkodliwa, a twoja! I bandy podobnych tobie wymoczkow. Wydawalo ci sie, ze wyniuchales przeciek w tym cholernym sicie, to koniecznie chciales zatkac go jakims trupem. A potem pochwalic sie komisji senackiej, jaki z ciebie zdolny chloptys. -O czym ty mowisz? -Ten stary z cala pewnoscia byl po naszej stronie. Ale tamci dopadli go i nie mial wyjscia. -Jak to "dopadli"? - zapytal niepewnie wyslannik Departamentu Stanu. -Sam bym wiele dal, zeby sie tego dowiedziec. Czegos tam w jego aktach brakowalo. Moze jego zona wcale nie umarla, tylko ukrywala sie w jakiejs dziurze. Moze chodzilo o wnuki. Jedno jest pewne. KGB mialo zakladnikow. I dlatego stary postapil, jak postapil. A ja odegralem role jego listoka. -Czego? -Na milosc boska, naucz sie wreszcie ich jezyka. Podobno jestes ekspertem! -Pewnie, ze jestem. Ale po cholere mialbym sie uczyc ruskiego? Nic nie przemawia za tym, ze zastosowano szantaz. Nie mial zadnej rodziny, nikogo. Pracowal dla swoich z przekonan, byl agentem KGB od samego poczatku. -Daj spokoj, Charlie. Sam wiesz, ze jesli facet mial dosc sprytu, zeby wymknac sie z Rosji, to potrafil rowniez zataic wszystko, co uznal za konieczne. Tyle, ze cos nie wypalilo. Ruscy odkryli jego tajemnice. I wtedy mieli go w reku; zmusili do wspolpracy. Wystarczy przeczytac jego akta. Bylo cos nienormalnego w jego zachowaniu, nawet jesli uznamy za nienormalna cala sytuacje, w jakiej znalazl sie po przybyciu do Ameryki. -Wykluczylismy te hipoteze - oswiadczyl wyslannik Departamentu Stanu. - To byl dziwak i tyle. Scofieldowi zaparlo dech. -Wykluczyliscie?! Dziwak?! Ty cholerny kretynie! Cos jednak wiedziales! Mogles go wykorzystac, podrzucac przez niego Moskwie dowolne bajeczki. Ale nie, tobie marzylo sie blyskawiczne rozwiazanie, zeby ci na gorze mogli zobaczyc, jaki z ciebie geniusz! Trzeba go bylo wykorzystac, a nie likwidowac. Ale po co ruszac glowa, kiedy mozna zalatwic sprawe, nasylajac na faceta katow! -To niedorzeczne bzdury. Nie udowodnisz, ze go szantazowali. -Nie musze. Wiem. -Skad? -Widzialem to w jego oczach, ty draniu! Wyslannik Departamentu Stanu zamilkl na chwile, po czym powiedzial lagodnie: -Jestes zmeczony, Bray. Musisz troche odpoczac. -Na emeryturze czy w trumnie? - spytal Scofield. 4. Kiedy Taleniekow opuscil restauracje, na zewnatrz dal zimny wiatr, ktory porywal z chodnika drobiny sniegu i wzbijal je w gore; wirowaly w powietrzu, rozpraszajac swiatla latarni. Zapowiadala sie kolejna mrozna noc. Temperatura, wedle prognozy pogody radia moskiewskiego, miala spasc do minus osmiu stopni.Na szczescie od rana snieg juz nie sypal, wiec zdolano oczyscic pasy startowe na lotnisku Szeremietiewo; to bylo dla Wasilija Taleniekowa najwazniejsze. Przed dziesiecioma minutami wystartowal do Paryza samolot Air France - rejs numer 85. Na jego pokladzie znajdowal sie literat zydowskiego pochodzenia, ktory mial wyleciec z Moskwy dopiero za dwie godziny, samolotem Aeroflotu do Aten. Gdyby jednak nie polecial do Paryza, tylko czekal na lot do Aten, nie polecialby nigdzie. Przy kontuarze Aeroflotu poproszono by go, zeby wstapil na moment do niewielkiego pomieszczenia, a tam zajeliby sie nim agenci WKR - Wojennaja Kontrrazwiedka - i zaczeli realizowac punkt po punkcie pewien idiotyczny scenariusz. Zupelnie kretynski, pomyslal Taleniekow, skrecajac w prawo. Postawil kolnierz palta i naciagnal na czolo czapke. Chwytal mroz i zanosilo sie na to, ze wkrotce znow zacznie sypac snieg. WKR nie osiagnelaby niczego, jedynie by sie osmieszyla. Nikt nie dalby sie nabrac, a juz najmniej ci, dla ktorych miala byc przeznaczona cala ta komedia. Dysydent powracajacy na lono partii! Tez pomysl! Skad ci mlodzi fanatycy czerpia natchnienie, z komiksow? Gdzie byli starsi i madrzejsi, kiedy ci glupcy przedstawiali swoj plan? Kiedy Taleniekow dowiedzial sie o ich zamiarach, doslownie parsknal smiechem. Planowana akcja, zdaniem jej autorow, miala dac zdecydowany odpor syjonistycznym oskarzeniom i pokazac ludziom z Zachodu, ze nie wszyscy Zydzi w Zwiazku Radzieckim mysla tak samo. Prasa amerykanska, a scisle mowiac nowojorska, narobila troche szumu wokol zydowskiego literata. Byl jednym z rozmowcow przebywajacego z wizyta w Rosji amerykanskiego senatora, ktory w ten sposob, siedem i pol tysiaca kilometrow od swego okregu, zabiegal o glosy wyborcow. Ale literat byl dosc miernym pisarzem, a w dodatku swoimi wypowiedziami czesto stawial wspolwyznawcow w niezrecznej sytuacji. Wybor akurat tego dysydenta nie byl ze strony WKR najszczesliwszym pomyslem, a co wazniejsze, powodzenie innej operacji zalezalo od tego, czy literat wyjedzie z Rosji. Wypuszczenie go mialo byc prezentem dla nowojorskiego senatora, ktorego starano sie utwierdzic w przekonaniu, ze dysydent dostal wize emigracyjna wylacznie dzieki osobistym kontaktom senatora w konsulacie radzieckim. Jasne bylo, ze senator, zbijajac kapital polityczny na przyjezdzie literata do Nowego Jorku, stanie sie zarazem dluznikiem radzieckiego dyplomaty, ktory mu dopomogl. Jeszcze jedna czy druga podobna przysluga i nagle okaze sie, ze senatora i jego "znajomego" z konsulatu lacza dosc szczegolne stosunki, ktore pozniej trzeba tylko umiejetnie wykorzystac. Literat mial odleciec wieczorem do Aten, a za trzy dni wyladowac na lotnisku Kennedy'ego, gdzie senator organizowal mu juz konferencje prasowa. Ale mlodzi fanatycy z WKR uparli sie. Literat zostanie zatrzymany na lotnisku i zawieziony na Lubianke, gdzie podda sie go odpowiedniej obrobce w siedzibie i laboratoriach WKR. Oczywiscie nikt poza WKR ma o tym nie wiedziec; tylko nagle znikniecie literata i zachowanie pelnej dyskrecji zapewnia sukces. Specjalnymi srodkami chemicznymi przygotuje sie literata do konferencji prasowej, ktora odbedzie sie w Moskwie. Powie, ze szantazowali go terrorysci izraelscy, grozac, ze zabija jego krewnych w Tel Awiwie, jesli nie spelni ich polecen i nie bedzie sie glosno domagal prawa do wyjazdu ze Zwiazku Radzieckiego. Pomysl byl niedorzeczny i Wasilij nie omieszkal przekazac swojej opinii przyjacielowi z WKR, ale w odpowiedzi uslyszal, ze nawet znamienity Taleniekow nie ma prawa ingerowac w prace Dziewiatej Grupy WKR. Ale czymze, na milosc zdetronizowanych carow, byla owa Grupa Dziewiata? Byla to nowa Grupa Dziewiata, jak mu wyjasnil przyjaciel. Powstala w miejsce nieslawnej Sekcji Dziewiatej KGB "Smiert Szpionom", ktora lamala ludzi za pomoca szantazu, tortur oraz najstraszliwszej z metod - zabijania ofiar na oczach bliskich. Z samym zabijaniem Taleniekow zdazyl sie juz oswoic, ale tego rodzaju bestialstwo przyprawialo go o mdlosci. Owszem, stosowano takie grozby; na nich jednak poprzestawano. Interes panstwa nie wymagal podobnych czynow, ktore mogly odpowiadac wylacznie sadystom. Jesli "Smiert Szpionom" rzeczywiscie doczekala sie nastepcow, wkrotce dowiedza sie, z kim w KGB przyjdzie im sie zmierzyc. Ze "znamienitym" Taleniekowem, na pewno. Doswiadczony agent, ktory dwadziescia piec lat spedzil w sluzbie panstwowej, przemierzajac Europe wzdluz i wszerz, nikomu nie zyczyl miec siebie za przeciwnika. Dwadziescia piec lat. Cwierc wieku. Tyle czasu uplynelo od chwili, kiedy zwrocono uwage na niezwykle zdolnosci jezykowe dwudziestojednoletniego studenta uniwersytetu w Leningradzie i wyslano go do Moskwy na specjalne trzyletnie szkolenie. Mlodzieniec wychowany w spokojnym nauczycielskim domu, gdzie ksiazki, muzyka i nie konczace sie dyskusje filozoficzne byly codzienna strawa, przezyl prawdziwy szok. Wyrwany ze swojego otoczenia, nie mogl sobie znalezc miejsca w swiecie podstepu, przemocy i gwaltu, gdzie porozumiewano sie za pomoca szyfrow i kodow, a najrozniejsze formy podsluchu i sabotazu, szpiegostwa i likwidacji - nie morderstwa, bo tym slowem nie poslugiwano sie nigdy - byly po prostu przedmiotami, jakie wykladano. Kto wie, czy by nie odpadl, gdyby nie przypadek, ktory zmienil jego zycie i sprawil, ze postanowil zostac najlepszy w tym fachu. Sprowokowaly go dzikie bestie... amerykanscy zwyrodnialcy. Poslano go w ramach zajec do Berlina Wschodniego, zeby mogl poznac taktyki wywiadowcze w szczytowym momencie zimnej wojny. Zawarl tam znajomosc z pewna mloda Niemka, goraca zwolenniczka marksizmu, zwerbowana przez KGB. Jej pozycja byla do tego stopnia malo znaczaca, ze jako agentka nie figurowala nawet na zadnej liscie plac; od czasu do czasu uczestniczyla w organizowaniu demonstracji, za co dawano jej kilka marek z puli biezacych wydatkow. Byla po prostu studentka bardziej oddana swoim przekonaniom niz wiedzy, dziewczyna o dzikim spojrzeniu i radykalnych pogladach, taka druga Joanna d'Arc. Ale Wasilij pokochal ja. Uwielbial jej szalona zywiolowosc, namietna zachlannosc zycia, pogode ducha, perlisty smiech. Mieszkali razem kilka tygodni i byly to cudowne, podniecajace dni wypelnione mlodziencza miloscia. Az ktoregos dnia dziewczyne poslano na druga strone; na Kurfurstendamm miala sie odbyc jakas niewazna demonstracja uliczna, jedna z wielu. Dzieciak wiodacy inne dzieciaki wypowiadajace ledwie rozumiane slowa i deklarujace swoje stanowisko w sprawach, na ktorych w ogole sie nie znaly. Wydarzenie niegodne uwagi. Drobnostka. Ale nie dla nich, bydlakow z Amerykanskiej Armii Okupacyjnej, z sekcji G2, ktorzy poszczuli na mloda Niemke innych zwyrodnialcow. Zwloki odeslano karawanem. Twarz pokrywaly since, ktore prawie uniemozliwialy rozpoznanie, na calym ciele widnialy rany i slady zadrapan, czerwone plamy zakrzeplej krwi znaczyly niemal kazdy centymetr skory. Badanie lekarskie potwierdzilo najgorsze. Dziewczyna byla ofiara wielokrotnych gwaltow, w tym analnych. Do ciala, na ramieniu przyszpilono kartke z napisem: Zalatwimy was, komuchy, tak jak ja. Bydlaki! Amerykanscy zwyrodnialcy, ktorych kraj nie ucierpial na wojnie, a przeciwnie, wyrosl na potege gospodarcza kosztem krwawej ofiary zlozonej przez inne narody. Armia, ktorej zolnierze zaspokajali swoje niskie instynkty na glodnych dzieciach, przekupujac je puszkami z jedzeniem. W kazdej armii znajduja sie zwyrodnialcy, ale Amerykanie byli najgorsi, choc zawsze tak chetnie i glosno perorowali o sprawiedliwosci. "Modli sie pod figura, a diabla ma za skora." Doprawdy, jakze pasowalo do nich to powiedzenie! Taleniekow wrocil do Moskwy swiadom, ze nigdy nie zapomni wstrzasajacej smierci dziewczyny. Zmienil sie nie do poznania. Wkrotce, zdaniem wielu, stal sie najlepszym rosyjskim agentem; zreszta sam niczego bardziej nie pragnal, niz osiagnac perfekcje. Mimo licznych slabosci, ustroj marksistowski byl jedynym, ktory mogl doprowadzic do demokracji; jedynym, o ktory warto bylo walczyc. Taleniekowa przekonalo o tym zetkniecie sie z wrogiem; poznal jego ohyde. Ale wrog mial do dyspozycji niewyobrazalne wprost srodki i bogactwa. Nalezalo zatem zdobyc przewage w tym wszystkim, co nie bylo do kupienia. Nalezalo przyswoic sobie sposob myslenia wroga, a nastepnie go przechytrzyc. Wasilij doskonale to rozumial. Opanowal do perfekcji strategie ataku i uniku, potrafil wymykac sie z niespodzianych pulapek, umial w nieoczekiwany sposob zadac smiertelny cios - zabic w pelnym sloncu, na rogu ruchliwej ulicy. Zabojstwo o piatej po poludniu na Unter den Linden. W szczytowym momencie ruchu. To tez bylo jego dzielo. Kilka lat pozniej, jako szef operacji KGB w Berlinie Wschodnim, pomscil smierc rozesmianej kobiety-dziecka, zwabiajac na druga strone przejscia granicznego zone amerykanskiego mordercy. Zginela pod kolami. Profesjonalne zabojstwo bez niepotrzebnego zadawania cierpienia. Byla to bez porownania lagodniejsza smierc niz ta sprzed czterech lat. Kiedy podwladni doniesli mu o wykonaniu wyroku, skwitowal wiadomosc skinieniem glowy; nie doznal zadnej przyjemnosci. Zdawal sobie sprawe, co przezywa teraz tamten i chociaz zemsta byla sprawiedliwa, nie napawala go radoscia. Bo w glebi duszy wiedzial, ze wrog nie spocznie, dopoki nie wyrowna rachunku. Wyrownal trzy lata pozniej w Pradze. Taleniekow stracil brata. Gdzie sie teraz podziewal znienawidzony Scofield? Wasilij uswiadomil sobie nagle, ze jego zagorzaly wrog rowniez ma za soba blisko cwierc wieku pracy. Obydwaj sluzyli swoim krajom z oddaniem, to nie ulegalo watpliwosci. Ale sytuacja Scofielda byla wygodniejsza; Waszyngton nie stwarzal tego rodzaju komplikacji co Moskwa, latwiej poznawalo sie kto wsrod swoich to wrog, a kto przyjaciel. Przeklety Scofield nie musial znosic takich pomylonych amatorow, jak ci z Dziewiatki WKR. W amerykanskim Departamencie Stanu oczywiscie tez nie brakowalo szalencow, ale Wasilij musial przyznac, ze uwaznie patrzono im na rece. Jesli Scofield przetrwa jakos te kilka lat w Europie, czeka go spokojna emerytura w ladnym, ustronnym miejscu, gdzie bedzie mogl hodowac kurczaki, uprawiac pomarancze lub zapijac sie do utraty przytomnosci. Ze strony Waszyngtonu nic mu nie zagrazalo. Natomiast Taleniekow mial coraz wieksze problemy z przetrwaniem u siebie, w Moskwie. Niejedno zmienilo sie w ciagu tych dwudziestu pieciu lat. On tez sie zmienil. Chocby dzisiaj - a nie byl to pierwszy przypadek tego typu - pokrzyzowal plany kolegom z innej galezi wywiadu. Piec lat temu, a nawet dwa, nigdy by czegos takiego nie zrobil. Skontaktowalby sie z nimi i powiedzial, ze wie, co zamierzaja i ma stanowcze obiekcje. Poinformowalby ich, ze jako doswiadczony fachowiec uwaza planowana operacje za chybiona i ze przeszkodzi ona w wykonaniu innej, wazniejszej akcji. Probowalby rozmawiac, przekonywac. Teraz juz tak nie postepowal. Przez ostatnie dwa lata, odkad zostal szefem Sektora Poludniowo-Zachodniego, sam podejmowal decyzje, nie zwracajac uwagi na reakcje tych wszystkich przekletych glupcow, ktorzy duzo gorzej od niego znali sie na rzeczy. Do Moskwy zaczelo naplywac coraz wiecej skarg, ale on w dalszym ciagu czynil to, co uwazal za sluszne. W koncu, po kolejnej awanturze, sprowadzono go do Moskwy i posadzono za biurkiem, gdzie zamiast opracowywac strategie i kierowac akcjami wywiadowczymi, mial sie zajmowac czyms tak malo konkretnym jak szukaniem sposobu na to, by amerykanskiego senatora zrobic dluznikiem radzieckiego wywiadu. Taleniekow znalazl sie w nielasce i zdawal sobie z tego sprawe. Teraz byla to juz tylko kwestia czasu. Zastanawial sie, ile mu go zostalo. Czy dadza mu dzialke na polnoc od Grasnowa i pozwola w spokoju uprawiac ziemie, pod warunkiem, ze bedzie siedzial cicho? A jesli ci oblakancy i w tym zechca mu przeszkodzic? Jesli uznaja, ze "znamienity" Taleniekow jest stanowczo zbyt niebezpieczny? Idac ulica, uswiadomil sobie, jak bardzo jest znuzony, jak bardzo wyczerpany. Przygasly w nim wszystkie uczucia, nawet nienawisc do mordercy brata. Nie mial energii. Rozpetala sie zamiec; wichry hulajace po ogromnym Placu Czerwonym gnaly przed soba istne zwaly sniegu. Rano Mauzoleum Lenina bedzie przykryte biala czapa... Lodowate drobiny siekly po twarzy Taleniekowa, ktory w drodze do domu musial isc pod wiatr. Na szczescie, nie mial daleko, gdyz KGB dbalo o swoich pracownikow: mieszkanie znajdowalo sie dziesiec minut na piechote od biura przy Placu Dzierzynskiego i zaledwie trzy przecznice od Kremla. Bez wzgledu na to, czy w gre wchodzila troska, czy inne wzgledy, lokalizacja byla nieslychanie praktyczna; dziesiec minut marszu lub trzy minuty szybkiej jazdy i juz byl w biurze. Wszedl na klatke schodowa, otrzepal buty ze sniegu i zamknal za soba ciezkie drzwi, odgradzajac sie od przejmujacego, swiszczacego wichru. Jak zwykle sprawdzil, czy nie ma poczty i jak zwykle skrzynka byla pusta. Codzienny rytual, ktory dawno temu stracil wszelki sens, podtrzymywany z uporem przez wiele lat w tylu roznych miejscach, przy tylu roznych skrzynkach... Owszem, czasem Taleniekow dostawal listy pisane na swoj adres, ale tylko wtedy, kiedy mieszkal za granica pod fikcyjnym nazwiskiem. Korespondencja byla zaszyfrowana; znaczenie slow na papierze nie pokrywalo sie z ich rzeczywistym sensem. A jednak slowa te czesto byly tak mile, cieple i przyjazne, ze Taleniekow choc przez kilka minut chcial wierzyc w ich prawdziwosc. Kilka minut zludzen. Bo w gruncie rzeczy udawanie nie mialo sensu. Chyba ze chodzilo o zmylenie wroga. Skierowal sie ku waskim schodom; w gorze palily sie jedynie slabe, niskowatowe zarowki. Planisci z moskiewskiej Elektriczeskoj na pewno nie mieszkali w takich blokach. Nagle uslyszal skrzypniecie. Nie mialo ono nic wspolnego z trzeszczeniem konstrukcji pod wplywem mrozu czy wiatru. Byl to odglos, jaki wydaja deski podlogi, kiedy ktos przenosi ciezar z nogi na noge. Wasilij odznaczal sie czulym sluchem, w dodatku jako profesjonalista umial oceniac odleglosc. Dzwiek nie pochodzil z najblizszego pietra, na ktorym miescilo sie mieszkanie Taleniekowa, ale skads wyzej; niewatpliwie ktos czekal, az Wasilij wejdzie do srodka. Mieszkanie, z odcieta droga ucieczki drzwiami, mialo sluzyc za pulapke. Wasilij wspinal sie dalej, nie zmieniajac rytmu. Dlugoletnia praktyka nauczyla go trzymac klucze, papierosy i drobne w lewej kieszeni, tak by prawa reka byla zawsze wolna i mogla siegnac po bron lub zostac uzyta do zadania ciosu. Doszedl do swojego pietra. Od drzwi mieszkania dzielilo go juz tylko kilka krokow; znajdowaly sie na skraju ciemnego korytarza, ktory dalej skrecal w bok. Ponownie rozleglo sie skrzypniecie; cichy dzwiek, ledwo slyszalny ponad wyciem wichru. Osobnik na schodach cofnal sie, udzielajac w ten sposob Taleniekowowi dwoch wskazowek: po pierwsze, ze zamierza czekac, poki agent nie wejdzie do mieszkania i po drugie, ze jest nieostrozny lub niedoswiadczony. Nie wolno przeciez wykonywac zadnych ruchow, kiedy przeciwnik znajduje sie tak blisko; powietrze jest zbyt dobrym przewodnikiem. Trzymajac klucz w lewej rece, Wasilij rozpial prawa palto i zacisnal palce na kolbie pistoletu, ktory nosil w otwartej kaburze na piersi. Wsadzil klucz do zamka, otworzyl drzwi, po czym zatrzasnal je i szybko, bezszelestnie ukryl sie za zakretem na korytarzu. Oparl sie o sciane i czekal z bronia gotowa do strzalu. Uslyszal odglos krokow i po chwili ujrzal mezczyzne, ktory podbiegl do drzwi. W lewej rece cos trzymal; Taleniekow nie widzial co, gdyz obszerny plaszcz mezczyzny zaslanial mu widok. Nie bylo chwili do stracenia. Jesli napastnik chcial wrzucic do srodka bombe, mechanizm zegarowy na pewno zostal juz wlaczony! Mezczyzna uniosl prawa reke, zeby zapukac. -Oprzyj sie o drzwi! Lewa reke trzymaj z przodu! Na brzuchu! Szybciej! -Alez... - Napastnik zrobil pol obrotu. Taleniekow rzucil sie na niego i przycisnal go do drzwi. Byl to mlody mezczyzna, wlasciwie chlopak. Nastolatek jeszcze, pomyslal Wasilij. Chlopak byl wysoki jak na swoje lata, ale gladka twarz, bez sladu zarostu, zdradzala jego mlody wiek. W jasnych wytrzeszczonych oczach czail sie strach. -Do tylu! Powoli! - warknal Taleniekow. - Lewa reka do gory. Zadnych gwaltownych ruchow! Chlopak cofnal sie o krok; jego lewa reka, teraz widoczna, byla zacisnieta w piesc. -Nie zrobilem nic zlego. Przysiegam - szepnal lamiacym sie glosem. -Cos ty za jeden? -Nazywam sie Andriej Danilowicz, towarzyszu. Mieszkam na Czeremuszki. -Ladny kawalek drogi - powiedzial Wasilij, oceniajac odleglosc miedzy osiedlem wymienionym przez chlopca a Placem Czerwonym na trzy kwadranse marszu. - Pogoda paskudna, a milicja nie lubi gowniarzy wloczacych sie po nocy. -Musialem przyjsc, naprawde - oswiadczyl pospiesznie chlopak. - Postrzelili go, jest ciezko ranny. Chyba nie wyzyje. Mialem to wam oddac. Chlopak rozwarl piesc, ukazujac mosiezna blaszke. Byla to stara, nie uzywana od przeszlo trzydziestu lat oznaka generalska. -Staruszek prosil, zebym powiedzial wam nazwisko: Krupski, Aleksiej Krupski. Kazal mi je powtorzyc kilka razy, zebym nie zapomnial. To nie jest nazwisko, ktorego uzywa u nas na osiedlu. Ale tak mi kazal powiedziec. I koniecznie mam was przyprowadzic. On umiera, towarzyszu! Na dzwiek tego nazwiska Taleniekow wrocil myslami daleko w przeszlosc. Aleksiej Krupski. Postac niemal zapomniana, ktora tylko nieliczni w Moskwie wspominali bez niecheci. Krupski byl niegdys najwybitniejszym nauczycielem w KGB, czlowiekiem obdarzonym niezwyklym wprost talentem do zabijania, w dodatku umiejacym tez wyjsc calo z najgorszych opresji. Nic dziwnego; byl ostatnim ze slynnych istrebiteli, wyspecjalizowanej w likwidacjach grupie agentow, ktora powstala z elity dawnego NKWD, a ktorej korzenie siegaly jeszcze OGPU. Ale w pewnym momencie, jakies dwadziescia lat temu, Aleksiej Krupski nagle znikl - tak jak wielu innych. Krazyly plotki laczace jego nazwisko ze smiercia Berii i Zukowa, a nawet Stalina. Na jednym z zebran Politbiura, Chruszczow w przystepie furii - czy strachu - nazwal Krupskiego i jego ludzi banda maniakow i mordercow. Ale mylil sie. Istrebiteli nie byli maniakami. Dzialali zbyt metodycznie. Niemniej Krupski znikl i wiecej go w siedzibie na Lubiance nie widziano. Krazyly jeszcze inne plotki. O aktach, ktore Krupski zabral i ukryl w jakims niedostepnym miejscu, by zagwarantowac sobie bezpieczenstwo na stare lata. Akta te, jak niosla wiesc, dokumentowaly zbrodnie kolejnych przywodcow Kremla - dziesiatki morderstw, popelnionych jawnie i skrycie. Przypuszczano wiec, ze Krupski dozywa w spokoju swoich dni; moze uprawia ziemie na wlasnej dzialce polozonej gdzies na polnoc od Grasnowa? Byl najlepszym nauczycielem Taleniekowa. Gdyby nie cierpliwe wskazowki mistrza, Taleniekow nie zdolalby tyle razy wywinac sie smierci. -Gdzie on jest? - spytal. -Przenieslismy go do siebie. Walil w podloge, to znaczy, w nasz sufit. Pobieglismy na gore zobaczyc, co sie stalo. -My? To znaczy kto? -Siostra i ja. To taki sympatyczny staruszek. Bardzo go lubilismy. Byl dla nas bardzo dobry. Nasi rodzice nie zyja. I on tez wkrotce odejdzie. Pospieszcie sie, towarzyszu! Starzec lezacy na lozku ledwo przypominal Aleksieja Krupskiego, ktorego Taleniekow znal w mlodosci. Gladko przyczesane wlosy, starannie wygolona twarz promieniujaca wielka sila - to byly juz tylko wspomnienia. Teraz Krupski mial siwa brode i dlugie, zmierzwione biale wlosy, spod ktorych przeswitywaly ziemiste plamy na czaszce, a twarz blada i poorana zmarszczkami. Umieral; z najwiekszym wysilkiem wydobywal z siebie slowa. Zsunal nieco koldre i odjal zbroczona krwia szmate, ktora przyciskal do rany postrzalowej. Nie tracili czasu na przywitanie. Uczucie wzajemnego szacunku i przyjazni, jakie malowalo sie w oczach obu mezczyzn, zastapilo slowa. -Uparty ze mnie nauczyciel, co? I na lozu smierci nie daje uczniom spokoju - powiedzial Krupski, usmiechajac sie slabo. - Myslal, ze mnie zabil. Zrobil swoje i uciekl. -Kto? -Morderca. Naslany przez Korsykan. -Korsykan? O czym wy mowicie? Skad tu Korsykanie? -Matarezowcy. Oni wiedza, ze ja wiem... ze znam ich plany. Inni juz umarli, ja jeden moglem ich rozpoznac; wiedza, ze nie bede sie bal mowic. Kiedys zerwalem z nimi wszelkie kontakty, ale zabraklo mi wtedy odwagi, a moze ambicji, zeby ich ujawnic. -Nie rozumiem. -Sprobuje ci wytlumaczyc. - Krupski umilkl na moment, zeby zebrac sily. - Nie tak dawno temu w Ameryce zamordowano generala nazwiskiem Blackburn. -Wiem. Przewodniczacego kolegium szefow sztabow. Ale my nie bylismy w to zamieszani, Aleksiej. -A czy wiesz, ze Amerykanie podejrzewali ciebie o zabojstwo generala? -Nikt mi nie mowil. Ale to smieszne. -Coraz rzadziej informuja o roznych rzeczach mojego ucznia, prawda? -Nie ludze sie, przyjacielu. Ide w odstawke. Zreszta, mam coraz mniej energii. Pora wynosic sie na wies, pewnie juz... -Jesli ci pozwola - przerwal mu Krupski. -Powinni. -Zostawmy to... W zeszlym miesiacu zginal fizyk, Jurijewicz. Zamordowany na daczy w Prowasoto, a wraz z nim pulkownik Drigorin i Brunow, planista. -Slyszalem - wtracil Taleniekow - koszmarna historia. -Widziales raport? -Jaki raport? -WKR. -Szalency i glupcy - powiedzial cicho Taleniekow. -Nie zawsze - oswiadczyl Krupski. - W tym wypadku maja dowody, wiarygodne dowody. -Jakie? Krupski odetchnal ciezko, przelknal, po czym mowil dalej. -Znalezli luski od naboi. Siedmiomilimetrowych, amerykanskich. Strzelano z browninga magnum, model cztery. -Niezla armata - rzekl Taleniekow. - Skuteczna. Tyle, ze to ostatnia bron, w jaka Waszyngton wyposazylby morderce. -Jest jeszcze jeden ciekawy szczegol w tej calej historii. - Starzec znow umilkl na chwile, nie spuszczajac wzroku z dawnego ucznia. - Generala Blackburna zabito strzalami z grazburii. Wasilij uniosl brwi. -Dobra bron, o ile uda sie ja zdobyc. - Po chwili dodal cicho: - Moja ulubiona. -Wlasnie. Tak samo jak magnum model cztery to ulubiona bron innej osoby. Taleniekow zesztywnial. -Naprawde? - spytal. -Tak, Wasilij. W WKR ulozono liste amerykanskich agentow, ktorzy mogliby byc odpowiedzialni za smierc Jurijewicza. Na pierwszym miejscu figurowalo nazwisko czlowieka, ktorego nienawidzisz: Beowulfa Agate. -Brandon Scofield, Operacje Konsularne. Pseudonim z Pragi: Beowulf Agate -wyrecytowal beznamietnie Taleniekow. -Zgadza sie. -Czy to on zabil Jurijewicza? -Nie. - Stary czlowiek z trudem uniosl glowe z poduszki. - Ma tyle samo wspolnego z ta sprawa, co ty z zabojstwem Blackburna. Nie rozumiesz? Oni wiedza o wszystkim; nawet o istnieniu dwoch doswiadczonych agentow, ktorzy nie maja juz tej pozycji co dawniej, i ktorym przydaloby sie jakies efektowne morderstwo. Te zabojstwa to sprawdziany; po nich przyjda nastepne. Oni nie pomagaja juz biegowi wypadkow; oni go ksztaltuja. Testuja zachowanie najwyzszych kregow wladzy, zanim uczynia zdecydowany ruch. -Kto? Jacy oni? -Matarezowcy. Korsykanska zaraza. -Zaraza? -Rozprzestrzenia sie! Zmienili sposob dzialania, sa bardziej niebezpieczni niz kiedykolwiek! - Stary istrebitel opadl na poduszke; mowienie sprawialo mu trudnosc. -Nic nie rozumiem, Aleksiej... Kto to jest, ta zaraza, ci matarezowcy? Krupski szeroko otwartymi oczyma wpatrywal sie w sufit. -Nikt o nich nie mowi - wyszeptal. - Boja sie. Nasi, brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, MI-6, francuskie Societe Diable d'Etat. No i oczywiscie Amerykanie. Tak, oni! Eleganci z Departamentu Stanu i tchorze z CIA. Tez nabrali wody w usta. Wszyscy mamy brudne rece, splamione wspolpraca z matarezowcami. -Brudne rece? Dlaczego? O co chodzi? Kim sa ci matarezowcy? Starzec zwrocil wolno twarz w strone Taleniekowa! Wargi mu drzaly, oddychal z coraz wiekszym trudem. -Mowia, ze to zaczelo sie od Sarajewa. Podobno na ich liscie byl Dollfuss, Bernadotte... nawet Trocki. Z pewnoscia Stalin. Zaplacilismy za jego smierc. -Stalin? A wiec to prawda, co szeptano? -Oczywiscie. I Beria. Za niego tez zaplacilismy. - Wzrok istrebitela stawal sie rozmazany. - W czterdziestym piatym swiat sadzil, ze przyczyna smierci Roosevelta byl atak apopleksji. - Krupski potrzasnal wolno glowa, z kacikow ust pociekla mu slina. - To finansjera, ktorej przeszkadzala polityka, jaka prowadzil w stosunku do Zwiazku Radzieckiego, postanowila z nim skonczyc. Zaplacili; Roosevelt otrzymal zastrzyk. -Czy mam rozumiec, ze Roosevelt nie umarl smiercia naturalna? - spytal Taleniekow, oszolomiony. - Ze go zabili ci matarezowcy? -Tak, Wasiliju Wasilijewiczu, Roosevelt zostal zamordowany. To jedna z tych spraw, ktore okrywa milczenie. Ilez ich jest, ilez nagromadzilo sie przez lata! Ale nikt nie smie mowic nic o placeniu matarezowcom, o zawieraniu z nimi kontraktow. Ujawnienie prawdy byloby zgubne dla rzadow na calym swiecie! -Ale dlaczego? Dlaczego ich wynajmowano? -Po prostu byli pod reka. I na zyczenie klientow likwidowali kogo trzeba. -Alez to niemozliwe! Przeciez roznych zabojcow ujmowano, a o zadnych matarezowcach nie bylo nawet wzmianki! -I ty to mowisz, Wasiliju Wasilijewiczu? Czyz nie stosowales podobnych metod? -To znaczy... -Nie wszystkich zabojstw dokonuje sie samemu; wiele zleca sie innym albo podpuszcza sie szalencow. Taleniekow skinal ze zrozumieniem glowa. Starzec ciagnal dalej: -Matarezowcy zawiesili dzialalnosc na wiele lat. I nagle wrocili na scene, ale w nowej postaci. Nastapila seria zabojstw, ktorych nikt nie zlecil, ktore nikomu nie przyniosly korzysci. Bezsensowna jatka. Porywano i mordowano znanych ludzi; porywano lub wysadzano samoloty. Rzadom stawiano ultimatum - wysoki okup lub smierc niewinnych ofiar. Akcje przeprowadzano coraz lepiej, coraz bardziej profesjonalnie. -Tak zwykle dzialaja terrorysci, Aleksiej. Nie maja centralnej wladzy, wspolnego planu. Stary istrebitel ponownie uniosl glowe. -Teraz maja. Od kilku lat. Baader-Meinhof, Czerwone Brygady, Palestynczycy, ci szalency z Afryki - wszystkimi kieruja matarezowcy. Dokonuja bezkarnie morderstw, zabijajac wybrane ofiary tak, zeby sklocic z soba jak najwiecej ludzi, nawet cale kraje. Chca wciagnac oba mocarstwa w otchlan chaosu, a potem wykonac swoj ostateczny ruch. Bedzie nim przejecie wladzy w jednym z mocarstw. A potem w obu. -Skad wiecie o tym wszystkim? -Zlapano ich agenta, czlowieka ze znakiem na piersi. Zaaplikowano mu srodki chemiczne, po czym moj informator zostal sam na sam z przesluchiwanym. Powiedzialem mu, zeby innych wyprosil. -Wy? -Wysluchaj mnie do konca, Wasilij. Maja ustalony dokladny terminarz, ale ujawnienie tego faktu wymagaloby przyznania sie do przeszlosci; na to nikt sie nie odwazy. Celem matarezowcow jest przejecie wladzy; za pomoca zabojstwa w Moskwie, przekupstwa - albo tez morderstwa - w Waszyngtonie. Zostaly dwa, gora trzy miesiace. Machina juz dziala. Sprawdzili reakcje na najwyzszych szczeblach wladzy, umiescili tam swoich. Wkrotce wykonaja ostatni ruch, a wtedy koniec z nami. Zniszcza nas, ujarzmia. -Gdzie jest ten ich agent? -Nie zyje. Mial zaszyty cyjanek pod skora. Rozdrapal paznokciami cialo, zeby sie do niego dostac. -Chca przejac wladze za pomoca zabojstwa? Przekupstwa? Czy moglibyscie wyrazac sie jasniej, przyjacielu? Oddech Krupskiego stawal sie coraz krotszy. Starzec opadl na poduszke. Ale rzecz dziwna, jego glos brzmial teraz donosniej. -Nie moge, mam juz niewiele czasu. Ale recze ci, ze moje informacje pochodza z najbardziej wiarygodnego zrodla w calej Moskwie... w calym Zwiazku Radzieckim. -Wybaczcie, drogi Aleksieju. Wiem, ze nalezeliscie kiedys do elity, ale te czasy minely. -Nawiaz kontakt z Beowulfem Agate - powiedzial stary istrebitel, jakby nie slyszal uwagi Wasilija. - Musicie ich razem odszukac. I powstrzymac. Wy obaj, ty i Scofield. Jestescie najlepsi, a to robota dla najlepszych. Taleniekow spojrzal nieporuszony na umierajacego mistrza. -Nie! O to nikt nie moze mnie prosic. Gdybym go ujrzal, natychmiast bym go zabil. On tez nie wahalby sie siegnac po bron. -Wasze porachunki sa nieistotne! - Staremu czlowiekowi zabraklo tchu; chwile trwalo, zanim znow nabral powietrza. - Musisz to zrozumiec. Oni zagniezdzili sie w naszych tajnych sluzbach, w najwyzszych kregach rzadowych obu mocarstw. Juz raz wykorzystali ciebie i Beowulfa. Zrobia to jeszcze raz, wiele razy. Posluguja sie najlepszymi i wykanczaja najlepszych. Tylko wy mozecie sie im przeciwstawic. -A jakie sa dowody? -Stosuja te same sposoby co dawniej - wyszeptal Krupski. - Rozpoznalem je. Znam je dobrze. -To znaczy? -Luski z grazburii w Nowym Jorku, z browninga w Prowasoto. Nim minelo kilka godzin, Moskwa i Waszyngton skoczyly sobie do gardel. To stary sposob matarezowcow. Zawsze zostawiaja slady, czasami nawet trupy zabojcow, ale nigdy nie sa to prawdziwe slady, nigdy trupy tych, ktorzy naprawde nacisneli na spust. -Lapano przeciez prawdziwych mordercow. -Tak, ale dzialali z pobudek, ktorych dostarczyli im matarezowcy... Nie byly to nigdy te motywy, o ktore chodzilo w istocie. Teraz matarezowcy chca rozpetac chaos i siegnac po wladze. -Dlaczego? Krupski odwrocil twarz w strone Taleniekowa i spojrzal na niego blagalnym wzrokiem. -Nie wiem - przyznal. - Rozpoznalem ich sposoby, ale nie znam przyczyny. To mnie wlasnie przeraza. Zeby zrozumiec, trzeba siegnac do zrodel. Korzenie matarezowcow siegaja Korsyki. Szaleniec z Korsyki. Wszystko, cala ta zaraza, zaczelo sie od niego. Guillaume'a de Matarese'a. On byl najwyzszym kaplanem. -Kiedy? Jak dawno temu? -Na poczatku stulecia. Nim skonczyla sie pierwsza dekada. Guillaume de Matarese i jego rada. Kaplan i ministrowie. Znow sa wsrod nas. I musicie ich powstrzymac. Ty i Scofield. Chcieli was zlikwidowac, wplatali was w swoje dwie ostatnie akcje. -Kim oni sa? Gdzie sa? - spytal Wasilij, puszczajac mimo uszu wzmianke o Scofieldzie. -Ktoz to moze wiedziec? - Starca wyraznie opuszczaly sily; jego glos byl coraz slabszy. - Korsykanska zaraza. Rozprzestrzenia sie. -Aleksiej, prosze posluchac - zaczal Taleniekow, wciaz nekany watpliwosciami; moze nie nalezalo brac calkiem serio majaczen umierajacego czlowieka. - Kto jest waszym informatorem? Jak sie nazywa czlowiek, ktory ma dostep do tak poufnych materialow, zna szczegoly zabojstwa Blackburna, raport WKR na temat smierci Jurijewicza? I osobiscie przesluchiwal schwytanego agenta, ktory wyjawil plany matarezowcow? Poprzez mgle zblizajacej sie smierci pytanie dotarlo do Krupskiego. Na bladych ustach pojawil sie slaby usmiech. -Raz na kilka dni - powiedzial z wysilkiem starzec - zjawial sie kierowca i zabieral mnie na przejazdzke za miasto. Ot, taka grzecznosc swiadczona staremu zolnierzowi. Czasami spotykalem sie tam z kims. I otrzymywalem wszystkie aktualne wiadomosci. -Nadal nie rozumiem. -Sekretarz generalny KC KPZR jest moim synem. Taleniekow poczul, jak przenika go dreszcz. Ta informacja wiele wyjasniala. Sekretarz przetrwal rozne zmiany na Kremlu, zwyciezyl wielu rywali. Pokonal wszystkie bariery dzielace go od wladzy. Padaly kolejno - jedna po drugiej. Krupski nie majaczyl: jego slowa nalezalo traktowac powaznie; to wlasnie dzieki posiadanym materialom stary istrebitel wyeliminowal konkurentow syna do najwyzszego stanowiska. -Czy bedzie mogl mnie przyjac? -Nie. Na pierwsza wzmianke o matarezowcach kaze cie rozstrzelac. Zrozum, on nie ma wyboru. Wie, ze mam racje. Zgadza sie ze mna, ale nigdy sie do niczego nie przyzna. Nie moze sobie na to pozwolic. Zastanawia sie tylko, kto pierwszy znajdzie sie na celowniku: on czy prezydent Stanow Zjednoczonych. -No tak, rozumiem. -Idz juz - powiedzial umierajacy Krupski. - Brakuje mi tchu. Zrob co mozesz. Skontaktuj sie z Beowulfem Agate i znajdzcie matarezowcow. Trzeba ich powstrzymac. Zaraza korsykanska nie moze sie rozprzestrzeniac. -Zaczela sie na Korsyce? -Tak. Wiele, wiele lat temu. Tam szukaj odpowiedzi. 5. Niewydolnosc naczyn wiencowych przykula Roberta Winthropa do wozka inwalidzkiego, ale w najmniejszym nawet stopniu nie przycmila jasnosci umyslu wytrawnego dyplomaty. Zycie uplynelo mu na sluzbie dla kraju i sprawy publiczne nadal uwazal za wazniejsze niz wlasne klopoty zdrowotne.Ci, ktorzy odwiedzali jego rezydencje w Georgetown, szybko zapominali o kalectwie gospodarza. Szczupla postac o dystyngowanych ruchach i niezwykle zywej twarzy przywodzila im na mysl dawnego Winthropa, pelnego energii czlowieka, ktory - wolny od trosk materialnych dzieki osobistej fortunie - poswiecil sie sluzbie publicznej. Patrzac na schorowanego starca o przerzedzonych siwiejacych wlosach i starannie przystrzyzonych wasach mialo sie w pamieci agresywnego mlodego dyplomate z czasow Jalty i Poczdamu, najpierw pochylonego nad wozkiem Roosevelta, potem u boku Trumana, stale gotowego do udzielania rad lub wyjasnien. Wiele osob w Waszyngtonie, Londynie i nawet Moskwie uwazalo, ze swiat bylby miejscem nieporownanie bardziej bezpiecznym, gdyby sekretarzem stanu za Eisenhowera zostal Robert Winthrop. Coz, wialy wtedy inne wiatry i taki wybor byl nie do przyjecia. Przy nastepnej okazji kandydatury Winthropa nie rozpatrywano; piastowal wowczas juz inne stanowisko w administracji rzadowej i nowa praca pochlaniala go bez reszty. Byl zatrudniony w Departamencie Stanu jako ekspert od stosunkow dyplomatycznych. Dwadziescia szesc lat temu Winthrop utworzyl w Departamencie Stanu specjalny wydzial o nazwie Operacje Konsularne. Szesnascie lat pozniej zrezygnowal z kierowania nim; jedni twierdzili, ze przerazalo go wlasne dzielo, inni, ze byl swiadom kierunku, w jakim OPKON zmierzal i nie chcial brac na siebie odpowiedzialnosci za jego dalszy rozwoj. Chociaz od rezygnacji Winthropa minelo dziesiec lat, wciaz zwracano sie do niego o rady. Tak bylo i dzisiaj. Operacje Konsularne mialy nowego dyrektora. Byl nim Daniel Congdon, doswiadczony pracownik wywiadu, awansowany z niezlego stanowiska w NSC - Narodowej Radzie Bezpieczenstwa - na szefa tajnej sluzby wywiadowczej Departamentu Stanu. Zajal miejsce nastepcy Winthropa. Wiedzial, ze przy wielu decyzjach, jakie bedzie wydawal, nie moze sobie pozwolic na zadne skrupuly; nie zrazalo go to. Ale poniewaz nie zdazyl sie jeszcze we wszystkim rozeznac, chcial zadac Winthropowi kilka pytan. Mial klopot z czlowiekiem o nazwisku Scofield; nie bardzo wiedzial, jak zalatwic te sprawe. Jednego byl pewien: Brandon Alan Scofield musi pozegnac sie ze sluzba w Departamencie Stanu. Jego postepowanie w Amsterdamie bylo doprawdy niewybaczalne. Okazal sie czlowiekiem niebezpiecznym i niezrownowazonym. Ale czy Scofield nie bedzie szkodzil firmie, jesli zostanie zwolniony? Pytanie bylo o tyle istotne, ze attache wiedzial wiecej o sluzbie wywiadowczej Departamentu Stanu niz ktokolwiek inny. Ambasador Winthrop byl tym, ktory wprowadzil Scofielda do OPKON-u. Dlatego wlasnie do niego zwrocil sie Congdon o rade. Winthrop chetnie zgodzil sie spotkac z Congdonem, wolal jednak nie umawiac sie z nim w jakims bezosobowym biurze. Na przestrzeni lat bowiem ambasador przekonal sie, ze ludzie zwiazani z wywiadem instynktownie dopasowuja sie do otoczenia. W swoich gabinetach porozumiewaja sie krotkimi, urywanymi zdaniami; poza nimi latwiej daja sie wciagnac w szczera, zywa rozmowe, z ktorej znacznie wiecej mozna sie dowiedziec. Nowy dyrektor otrzymal zatem zaproszenie na obiad. Do konca posilku nie omawiano nic istotnego. Congdon doskonale to rozumial. Ambasador chcial go lepiej poznac, zanim przejda do meritum. Ale wreszcie nadszedl oczekiwany moment. -Moze bysmy sie udali do biblioteki? - zaproponowal Winthrop, odsuwajac sie wozkiem od stolu. Kiedy znalezli sie w zastawionym ksiazkami pokoju, ambasador dluzej nie zwlekal. -Chodzi panu o Brandona... -Tak - potwierdzil skwapliwie nowy dyrektor OPKON-u. -Czy kiedykolwiek zdolamy odwdzieczyc sie takim ludziom jak on? - spytal wzdychajac Winthrop. - Za ofiary, jakie poniesli? Placa strasznie wysoka cene. -Prosze nie zapominac, ze sami wybrali sobie ten zawod - zaprotestowal lagodnie Congdon. - Wykonuja te prace, bo chca. Klopot zaczyna sie dopiero pozniej. Co robic z czlowiekiem, ktory nie zginal w czasie sluzby? Ktory przetrwal przez te wszystkie lata? Przeciez to istny material wybuchowy. -Nie bardzo rozumiem, do czego pan zmierza... -Sam nie jestem pewien. Chetnie dowiedzialbym sie od pana czegos wiecej o Scofieldzie. Kto to wlasciwie jest? Jaki jest? Z jakiej pochodzi rodziny? -Czym skorupka za mlodu nasiaknie... -No tak, cos w tym rodzaju. Przesleczalem wiele godzin nad jego aktami, ale dotad nie rozmawialem z nikim, kto go naprawde dobrze zna. -Watpie, czy jest ktos taki. Brandon... - Stary polityk urwal, po czyni powiedzial z usmiechem: - Czy pan wie, ze nazywaja go Bray, czyli "ryk"? Nie mam pojecia dlaczego. Trudno znalezc przezwisko, ktore by mniej do niego pasowalo. -To akurat udalo nam sie wyjasnic - oswiadczyl dyrektor, odwzajemniajac usmiech i sadowiac sie w skorzanym fotelu. - Jego mlodsza siostra, kiedy byla dzieckiem, nie potrafila wymowic imienia Brandon. Mowila Bray i tak juz zostalo. -Wlaczono te informacje do akt juz po moim odejsciu. Na pewno bardzo sie rozrosly od tego czasu... Co zas do przyjaciol, czy raczej ich braku, Brandon trzymal sie zwykle na uboczu, zwlaszcza od smierci zony. -Zamordowano ja, prawda? - spytal cicho Congdon. -Tak. -W Berlinie Wschodnim. O ile sie nie myle, w przyszlym miesiacu minie dziesiec lat. -Wlasnie. -Minie rowniez dziesiec lat, odkad zrzekl sie pan funkcji dyrektora Operacji Konsularnych. Bardzo wyspecjalizowanego wydzialu, ktory sam pan stworzyl. Winthrop odwrocil sie i popatrzyl w oczy nowego dyrektora OPKON-u. -Pierwotne zalozenie i koncowy rezultat to dwie rozne rzeczy - stwierdzil. - Operacje Konsularne, w moim zamierzeniu, mialy sluzyc humanitarna pomoca tysiacom uciekinierow, dla ktorych sytuacja polityczna w ich wlasnych krajach byla nie do zniesienia. W miare uplywu czasu i zmieniajacych sie okolicznosci, nasz zakres dzialania ulegl zawezeniu. Z tysiecy zrobily sie setki, potem dziesiatki. Tlumy, ktore kazdego dnia zwracaly sie do nas o pomoc, przestaly nas interesowac. Daleko wazniejsi byli nieliczni wybrancy, ktorzy objawiali jakies szczegolne talenty albo dysponowali istotnymi informacjami. Skoncentrowalismy sie na garstce naukowcow, wojskowych i agentow wywiadu. Tak wlasnie jest dzisiaj. Ale poczatki byly inne. -Jednakze zmiana okolicznosci usprawiedliwiala taka decyzje. Winthrop skinal glowa. -Prosze mnie dobrze zrozumiec - rzekl. - Nie jestem czlowiekiem naiwnym. Mialem do czynienia z Rosjanami w Jalcie, Poczdamie, Casablance. Bylem swiadkiem ich brutalnej interwencji na. Wegrzech w piecdziesiatym szostym roku, ogladalem potwornosci w Czechoslowacji i Grecji. Wydaje mi sie, ze nie gorzej od innych orientuje sie w tym, do czego Rosjanie sa zdolni. A ze milczalem, gdy bardziej radykalne glosy braly gore... Po prostu zdawalem sobie sprawe, ze zdecydowane kroki sa konieczne. Chyba pan w to nie watpi? -Alez nie, tylko... - Congdon zawahal sie. -Myslal pan, ze istnial zwiazek miedzy zabojstwem zony Scofielda i moja rezygnacja? - stwierdzil lagodnie dyplomata. -Tak. Przepraszam, nie chcialem wtracac sie w nie swoje sprawy. Ale nagla zmiana okolicznosci... -"Usprawiedliwiala taka decyzje", czyli decyzje mojego odejscia? - spytal Winthrop. - Tak bylo w istocie. Zaangazowalem Scofielda. Z pewnoscia ma pan te informacje w aktach. I temu, jak sie domyslam, zawdzieczam panska wizyte. -A zatem ta zbieznosc dat... - Congdon nie dokonczyl pytania. -Nie jest przypadkowa. Czulem sie odpowiedzialny. -Ale to nie byl jedyny wypadek tego rodzaju. Inni tez gineli, mezczyzni... kobiety. -To nie to samo. Czy wie pan, dlaczego zona Scofielda padla wtedy ofiara zabojstwa w Berlinie Wschodnim? -Pewnie zastawiono pulapke na Scofielda, tyle ze zamiast niego zjawila sie zona. To sie zdarza. -Pulapke na Scofielda? W Berlinie Wschodnim? -Mial kontakty w sektorze radzieckim. Badal teren, odbywal spotkania. Przypuszczam, ze chcieli go nakryc z lista lacznikow. Obszukano przeciez jej cialo, zabrano torebke. Normalna sprawa. -Mysli pali, ze Scofield narazalby w ten sposob zone? - spytal Winthrop. -Nie ma w tym nic dziwnego - stwierdzil Congdon. -Nic dziwnego? W jego przypadku to zupelnie wykluczone. Obecnosc zony na placowce pomagala mu ukryc jego prawdziwa role, ale zona nigdy nie miala nic wspolnego z dzialalnoscia, jaka prowadzil. Jest pan w bledzie, panie Congdon. Rosjanie doskonale wiedzieli, ze nigdy nie uda im sie zastawic pulapki na Braya Scofielda w Berlinie Wschodnim. Byl na to za dobry, za sprawny... Po prostu nieuchwytny. A wiec zwabili podstepem jego zone i zamordowali ja, ale z calkiem innego powodu. -Nie rozumiem. -Czlowiek rozwscieczony zapomina o ostroznosci. Na to wlasnie liczyli Rosjanie. Ale podobnie jak pan, pomylili sie. Wscieklosc sprawila, ze Scofield nabral jeszcze wiekszego przekonania do walki z przeciwnikiem. Stal sie bardziej bezlitosny. -Chyba wciaz nie do konca rozumiem. -Niech pan zatem poslucha - rzekl Winthrop. - Dwadziescia dwa lata temu poznalem na Harvardzie studenta nauk politycznych. Wybitnie uzdolniony jezykowo, posiadal takze cechy przywodcze, co wrozylo mu jasna przyszlosc. Zwerbowalismy go przez moje biuro, poslali do Maxwell School w Syracuse, a potem sprowadzili do Waszyngtonu i zatrudnili w Operacjach Konsularnych. Mogl to byc poczatek blyskotliwej kariery w Departamencie Stanu. Winthrop umilkl, zapatrzony w jakies obrazy z przeszlosci. Po chwili wrocil do przerwanego watku: -Sadzilem, ze szybko odejdzie z OPKON-u; uwazalem, ze bedzie to dla niego tylko odskocznia do dalszej kariery. Ze zostanie dyplomata, z czasem nawet ambasadorem... Ze moze bedzie blyszczal na konferencjach miedzynarodowych... Ale stalo sie cos dziwnego. - Stary dyplomata spojrzal na goscia, po czym wrocil do wspomnien. - Tak jak zmienial sie OPKON, tak zmienial sie Brandon Scofield. Im wazniejszych ludzi udawalo nam sie przerzucac na nasza strone, tym wiecej bylo przemocy. Po obu stronach, ma sie rozumiec. Juz na poczatku kariery Scofield, na wlasne zyczenie, odbyl szkolenie przeznaczone dla komandosow. Przez piec miesiecy cwiczyl w Ameryce Srodkowej techniki przetrwania, walke wrecz i poslugiwanie sie najrozniejszymi rodzajami broni. Opanowal do perfekcji dziesiatki kodow i szyfrow; dorownywal w tej dziedzinie najznakomitszym specjalistom z NSC. Nastepnie wrocil do Europy i stal sie naszym najlepszym agentem. -Rozumial, jakich kwalifikacji wymaga praca w wywiadzie - powiedzial z uznaniem Congdon. - Takich ludzi nam trzeba. -O tak - zgodzil sie Winthrop. - Ale, widzi pan, wstapil na droge, z ktorej nie bylo odwrotu, a tym samym zamknal przed soba inne mozliwosci. Bo odtad nikt by nie zasiadl z nim przy stole konferencyjnym; jego reputacja byla juz, niestety, ustalona. Blyskotliwy student nauk politycznych, ktorego sciagnalem do Departamentu Stanu, stal sie morderca. Zawodowym morderca, choc sluzyl slusznej sprawie. Congdon poprawil sie w fotelu. -Mozna by rzec, panie ambasadorze, ze byl on raczej zolnierzem na polu walki, ogromnym i niebezpiecznym polu walki... Musial umiec przezyc. -I umial. - Przytaknal gospodarz. - Potrafil sie zmienic, przystosowac do nowych zasad gry - ja nie umialem. Kiedy zamordowano mu zone, zrozumialem, ze to nie miejsce dla mnie. Przeciez nie po to sciagalem do pracy utalentowanego mlodego czlowieka, zeby zrobic z niego morderce. Ale tak wyszlo. Rowniez sama idea Operacji Konsularnych zostala calkiem wypaczona pod wplywem okolicznosci, o jakich wspominalismy wczesniej. Zrozumialem wlasne ograniczenia; nie moglem dluzej ciagnac tej pracy. -Jednakze, na panskie zyczenie, przez kilka lat informowano pana o dzialalnosci Scofielda. Jest o tym zapis w aktach. Czy wolno spytac, dlaczego sie pan nim interesowal? Winthrop zmarszczyl czolo, zastanawiajac sie nad odpowiedzia. -Sam nie wiem - odparl w koncu. - Pewne zainteresowanie jego osoba, moze nawet fascynacja, wydaja mi sie zrozumiale. Z drugiej strony bylo to takze czyms w rodzaju pokuty. Naprawde. Czasem trzymalem raporty w sejfie kilka dni, zanim odwazylem sie na nie spojrzec. Ale od czasow Pragi nie wzialem wiecej zadnych sprawozdan do reki. O tym tez jest pewnie w aktach. -Tak. Mowiac o Pradze, ma pan na mysli incydent z kurierem? -Tak - odpowiedzial wolno Winthrop. - Ale "incydent" jest slowem pozbawionym zabarwienia emocjonalnego. Czy pasuje do tego, co sie tam stalo? A stalo sie to, ze zawodowy morderca powodowany dotad tylko checia przetrwania - zrozumiala u niego, tak jak u zolnierza na polu bitwy - przeistoczyl sie w morderce zabijajacego z zadzy zemsty. Dokonala sie przemiana. Nowy dyrektor OPKON-u poprawil sie niepewnie w fotelu, a nastepnie skrzyzowal nogi. -Ustalono przeciez, ze tym kurierem w Pradze byl brat agenta KGB, ktory kazal zamordowac zone Scofielda - rzekl. -Byl bratem, a nie tym, ktory wydal rozkaz. To byl jeszcze dzieciak, poslaniec najnizszego szczebla. -W przyszlosci mogl awansowac. -Kiedy wiec sie mowi stop? -Nie umiem tego powiedziec, panie ambasadorze. Ale chyba rozumiem Scofielda. I wcale nie jestem pewien, czy na jego miejscu nie postapilbym tak samo. -Nie chce udawac przesadnie cnotliwego - oswiadczyl starzec - ale watpie, zebym ja sie zdecydowal na podobny czyn. I jestem przekonany, ze ten student, ktorego poznalem na Harvardzie przed dwudziestu dwu laty, rowniez nie byl do niego zdolny. Rozumie pan to? -Owszem. Na moja obrone i obrone Scofielda, takiego jakim jest dzisiaj, powiem tylko, ze to nie my stworzylismy swiat, w ktorym przyszlo nam dzialac. Zgodzi sie pan chyba ze mna? -Czesciowo, panie Congdon. Bo to jednak wy utrwalacie go w tej postaci. Winthrop zblizyl wozek do biurka i siegnal po pudelko cygar. Podsunal je dyrektorowi OPKON-u, ale ten potrzasnal glowa. -Ja tez pewnie moglbym sie bez nich obyc - oznajmil Winthrop - ale mimo embarga na towary z Kuby, lubie raz na jakis czas wypalic hawanskie cygaro. Wiem, ze postepuje nagannie, ale prezydent Kennedy rowniez je potajemnie popalal. Nie jest pan zgorszony? -Nie. Jak sobie przypominam, Kanadyjczyk, ktory dostarczal Kennedy'emu cygara, byl jego najlepszym zrodlem informacji na temat Kuby. -Pamieta pan te czasy? -Zaczalem pracowac w Narodowej Radzie Bezpieczenstwa, kiedy Kennedy byl senatorem... Czy pan wie, ze Scofield zaczal ostatnio pic dosc regularnie? -Nie wiem nic na temat dzisiejszego Scofielda. - Z jego akt wynika, ze pije, choc z umiarem. -To zrozumiale. Gdyby pil duzo, przeszkadzaloby mu to w pracy. -Chyba juz mu przeszkadza. -Chyba? Albo tak, albo nie. Nie powinno to byc trudne do ustalenia. Jesli rzeczywiscie pije sporo, pije za duzo, i sila rzeczy musi to wplywac niekorzystnie na jego prace. Szkoda, choc prawde mowiac, nie jestem zaskoczony. -Nie? - Congdon wychylil sie do przodu; spodziewal sie, ze za moment dowie sie czegos cennego. - A czy dawniej, w czasach kiedy pan go znal, widzial pan u niego jakies objawy niezrownowazenia? -Nigdy. -Ale przed chwila powiedzial pan, ze nie jest zaskoczony. -Bo nie jestem. Uwazam, ze kazdy myslacy czlowiek, ktory przez tyle lat prowadzi tak nienormalny tryb zycia, moze popasc w alkoholizm. Scofield zas jest, czy byl, czlowiekiem myslacym, a jego zycie nie nalezalo do normalnych. Dziwi mnie tylko, ze dopiero teraz ma problemy. Nie wiem, jak tacy ludzie potrafia w ogole zasnac. -Przystosowuja sie. Sam pan mowil, ze Scofield sie zmienil. Dostosowal sie do nowego zycia i to calkiem niezle. -Tak, ale to tez nie bylo normalne - stwierdzil Winthrop. - Jakie ma pan co do niego plany? -Kariera Scofielda jako agenta dobiegla konca. Odwolujemy go. -Czyli co, biurko, atrakcyjna sekretarka, ciekawe zagadnienia teoretyczne, tak? Jak to zwykle bywa... Congdon zawahal sie, zanim odpowiedzial. -Wolalbym pozbyc sie go z Departamentu Stanu. Tworca OPKON-u uniosl brwi. -Naprawde? Dwadziescia dwa lata sluzby nie zapewnia mu dobrej emerytury. -Z tym nie bedzie problemu. Dostanie bardzo szczodra odprawe; tak to sie dzisiaj zalatwia. -I co bedzie robil? Ile ma teraz lat, czterdziesci piec, czterdziesci szesc? -Czterdziesci szesc. -Daleko mu jeszcze do czegos takiego - powiedzial dyplomata, stukajac w wozek. - Jesli wolno spytac, skad ta decyzja? -Nie chce, zeby mial jakikolwiek kontakt z naszymi agentami. Jak mi ostatnio doniesiono, z wrogoscia odnosi sie do decyzji centrali dotyczacych realizowanej przez nas polityki. Moze miec zly wplyw na innych. Winthrop usmiechnal sie. -Ktos w centrali musial sie wyglupic. Bray nigdy nie mial cierpliwosci do oslow. -Tu chodzi o polityke, nie o personalia. -Te dwie rzeczy, panie Congdon, nie dadza sie, niestety, rozdzielic. Bo ludzie tworza polityke. Ale to zupelnie inna sprawa... i temat na inna rozmowe. Po co przyszedl pan do mnie, skoro juz podjal pan decyzje? Coz moge panu powiedziec? -Chcialem zasiegnac panskiej rady. Jak, pana zdaniem, Scofield przyjmie te wiadomosc? Czy mozna mu ufac? To nasz najlepiej poinformowany agent w Europie, wie o wszystkich dawnych akcjach, zna nasze kontakty, taktyke... Oczy Winthropa staly sie nagle lodowate. -A co pan proponuje? - spytal zimno. Twarz dyrektora oblala sie rumiencem. Wiedzial, co stary dyplomata ma na mysli. -Ciagla inwigilacje Scofielda. Sledzenie, podsluch, czytanie korespondencji. Jestem z panem szczery. -Czyzby? - Winthrop wpatrywal sie gniewnie w swojego goscia. - A moze oczekuje pan ode mnie slowa zachety, albo jakiegos pytania, ktore by nasunelo inne rozwiazanie? -Nie rozumiem... -Rozumie pan az nadto dobrze. Dowiedzialem sie, jak wygladaja wasze dzisiejsze praktyki i jest to po prostu oburzajace. Wysyla sie do Berlina, Pragi czy Marsylii wiadomosc, ze jakis agent skonczyl sie. Zachowuje sie nerwowo, sporo pije. Ze w kazdej chwili moze zaczac sypac swoich wspolpracownikow i konfidentow, spalic cala siatke. Wiesc rozchodzi sie i wkrotce wszyscy wiedza, ze ich zyciu zagraza niebezpieczenstwo. W koncu jedna, dwie lub nawet trzy osoby, na przyklad z Berlina, Pragi i Marsylii, leca do Waszyngtonu. Cel ich wyprawy jest jeden: uciszyc na zawsze czlowieka, ktory im zagraza. Potem wszyscy oddychaja z ulga, zwlaszcza wywiad amerykanski, gdyz nie chcianego agenta sprzatneli obcy. Incydent idzie w zapomnienie. Jest to oburzajace, po prostu wstretne, panie Congdon. Dyrektor OPKON-u wysluchal spokojnie tyrady gospodarza. W koncu rzekl: -O ile mi wiadomo, panie ambasadorze, takie rozwiazania - wbrew pogloskom - stosuje sie bardzo rzadko. Znow bede z panem szczery. W ciagu pietnastu lat tylko dwukrotnie posluzono sie ta metoda i w obu tych przypadkach agenci byli spisani na straty decyzja centrali. Zaczeli sypac, sprzedawac informacje Rosjanom. -Czy Scofield tez zostal spisany na straty? Tak sie teraz mowi, prawda? -Jesli pyta mnie pan, czy Scofield sprzedaje informacje Rosjanom, odpowiedz oczywiscie brzmi: nie. To ostatnia rzecz, o jaka bym go podejrzewal. My naprawde nie chcemy go skrzywdzic; dlatego wlasnie przyszedlem do pana, zeby sie dowiedziec o nim czegos wiecej, spytac, jak pana zdaniem zareaguje na wiadomosc o zwolnieniu? Winthrop milczal przez chwile; slowa Congdona wyraznie przyniosly mu ulge. Potem rzekl, marszczac czolo: -Trudno mi na to odpowiedziec, panie Congdon; nie znam dzisiejszego Scofielda. Hm... jak zareaguje? A czy nie ma jakiegos mniej drastycznego rozwiazania? -Gdyby bylo, z pewnoscia bym z niego skorzystal. -Niech pan postara sie cos wymyslec. -Co? Nie chce miec Scofielda ani jako agenta, ani jako urzednika. -W takim razie czy moge cos zaproponowac? -Bardzo prosze... -Niech go pan wysle daleko, jak najdalej. Gdzies, gdzie bedzie mogl znalezc spokoj i zapomnienie. A wiadomosc prosze mu przekazac osobiscie. Jestem pewien, ze zrozumie. -Tak pan sadzi? -Tak. Bray nigdy sam siebie nie oszukuje. Przynajmniej kiedys nie oszukiwal. To byla jedna z jego cenniejszych zalet. Powinien zrozumiec, bo... bo czlowiek, ktorego pan opisal, jest tylko na pol-zywy. -Jego zdrowiu nic nie dolega. -Niechze pan przestanie, na milosc boska! - zawolal Robert Winthrop. Scofield przemierzyl pokoj w hotelu i wylaczyl odbiornik. Dawno nie ogladal wiadomosci w amerykanskiej telewizji - ostatni raz bylo to przed kilkoma laty, kiedy wezwano go do Waszyngtonu na odprawe przed jakas wazna akcja - ale dzisiejsza dawka zaspokoila jego potrzeby w tym zakresie na kolejnych kilka lat. Wcale nie uwazal, ze informacje powinny byc podawane uroczystym, grobowym tonem, ale chichoty i drwiny, ktore towarzyszyly relacjom na temat pozarow i gwaltow, wydaly mu sie calkiem nie na miejscu. Czekal, kiedy spikerzy zaczna ciskac w siebie samolocikami badz maczac w kalamarzu jasne loki damy, ktora w beznadziejnie nudny sposob rozprawiala o sztuce. Spojrzal na zegarek. Bylo dwadziescia po siodmej. Zegarek, co prawda, wskazywal dwadziescia po dwunastej, ale to byl czas amsterdamski. Spotkanie w Departamencie Stanu wyznaczono Scofieldowi na osma. Osma wieczorem, ma sie rozumiec, co bylo zwykla pora na spotkania z agentami. Niezwykle bylo natomiast miejsce. Zazwyczaj umawiano sie w zakonspirowanych lokalach gdzies na ustroniu w Maryland badz w apartamentach hotelowych w centrum Waszyngtonu. Nigdy zas w gmachu Departamentu Stanu. To znaczy, jesli agent mial dalej pracowac. Ale Bray wiedzial, ze nie wysla go z powrotem do Europy. Domyslal sie, ze sprowadzono go do Waszyngtonu wylacznie w jednym celu. Zeby go zwolnic. Dwadziescia dwa lata. Nieskonczenie maly wycinek czasu, ale zawieralo sie w nim wszystko, czego Bray nauczyl sie, doswiadczyl i przekazal innym. Byl ciekaw wlasnej reakcji, ale jak dotad nie nastapila. Czul sie jak widz, ktory obserwuje obca postac i obrazy z jej zycia na tle bialej sciany; wiedzial, ze go wyleja, ale myslal o tym z dystansem. Odczuwal tylko lekka ciekawosc. W jaki sposob to sie stanie? Sciany gabinetu podsekretarza stanu Daniela Congdona byly biale. Dobrze sie sklada, pomyslal Scofield na pol sluchajac monotonnego glosu Congdona. Mogl dalej snuc wspomnienia, ogladac obrazy z przeszlosci. Twarze, dziesiatki twarzy pojawialy sie i rozmywaly jedna za druga! Twarze ludzi, ktorych pamietal i nie pamietal, wpatrzone w niego, zamyslone, lkajace, rozesmiane, konajace... Smierc. Zona. Piata po poludniu. Unter den Linden. Kobiety i mezczyzni biegli, zatrzymywali sie. W blasku slonca, w cieniu. A on, gdzie byl? Jego nie bylo. Byl tylko widzem. Nagle oprzytomnial... Nie byl pewien, czy dobrze uslyszal. Co powiedzial ten zimny biurokrata? Berno, Szwajcaria? -Slucham? -Na panskie konto przekazemy pewna sume, ktora oczywiscie co rok bedzie odpowiednio uzupelniana. -Oprocz emerytury, ktora mi przysluguje? -Tak, panie Scofield. A zwazywszy, ze antydatowano panu moment rozpoczecia sluzby, otrzyma pan najwyzsza emeryture. -Bardzo to wspanialomyslnie z pana strony. Facet rzeczywiscie byl hojny. Liczac szybko w pamieci, Bray stwierdzil, ze bedzie w sumie dostawal ponad piecdziesiat tysiecy dolarow rocznie. -Jestem po prostu praktycznym czlowiekiem. Wole, zeby nie musial pan zarabiac na zycie pisaniem ksiazek lub artykulow o swojej pracy w Operacjach Konsularnych. -Rozumiem - powiedzial wolno Bray. - Takie rzeczy sie zdarzaja, prawda? Chocby ostatnio, Marchetti, Agee, Snepp. -No wlasnie. Scofieldowi z trudem udalo sie opanowac. Ci durnie nigdy sie niczego nie naucza. -A zatem uwaza pan, ze nigdy by do tych publikacji nie doszlo, gdybyscie im lepiej sypneli forsa? -Motywy bywaja rozne, ale tej mozliwosci nie nalezy wykluczac. -Nalezy - rzekl krotko Bray. - Znam dwoch z tej trojki. -Czy to znaczy, ze odmawia pan przyjecia pieniedzy? -Skadze znowu! Biore je. A jesli zdecyduje sie napisac ksiazke, pana pierwszego o tym zawiadomie. -Nie radze, panie Scofield. Za ujawnianie dzialan objetych tajemnica panstwowa grozi kara wiezienia. Na pewno dostalby pan kilka lat. -A gdyby sad mnie uniewinnil, sprobowalibyscie ukarac mnie inaczej, prawda? Strzal w glowe z przejezdzajacego obok samochodu, czy cos w tym stylu. -Nie wyobrazam sobie czegos podobnego - rzekl podsekretarz. - Nigdy nie lamiemy prawa. -A ja sobie wyobrazam. Prosze zajrzec do moich akt cztery-zero. Przeszedlem szkolenie w Hondurasie wraz z pewnym czlowiekiem. Zabilem go pozniej w Madrycie. Pochodzil z Indianapolis i nazywal sie... -Panska dawna dzialalnosc mnie nie interesuje - przerwal ostro Congdon. - Chcialbym tylko, zebysmy sie dobrze rozumieli. -W porzadku. Moze pan byc spokojny. Nie zamierzam ujawniac zadnych... tajemnic panstwowych. Nie mam na to nerwow. A moze odwagi. -Niech pan poslucha, Scofield - powiedzial Congdon, poprawiajac sie w fotelu i usmiechajac przyjaznie. - Zdaje sobie sprawe, ze to brzmi trywialnie, ale zawsze nadchodzi taki czas, ze trzeba wycofac sie z aktywnego zycia. Bede z panem szczery. Usmiech, czy moze raczej grymas, pojawil sie tez na twarzy Braya. -Nie lubie takich sytuacji. -Jakich? -Kiedy ktos mowi, ze chce byc ze mna szczery. Jakby szczerosc byla ostatnia rzecza, ktorej nalezy sie spodziewac. -Alez ja jestem szczery. -Ja rowniez. Nie zamierzam sie stawiac; odejde spokojnie. -Kiedy nam nie o to chodzi! - zawolal Congdon, pochylajac sie do przodu i opierajac lokcie o biurko. -A o co? -To przeciez jasne. Czlowiek z panskim doswiadczeniem jest dla nas bezcenny. Ciagle wybuchaja jakies napiecia, kryzysy. Chcemy moc korzystac z panskich rad. Scofield spojrzal badawczo na swojego rozmowce. -Ale nie chce pan, zebym byl agentem. Ani pracowal w centrali. -To prawda. Zalezy nam jednak na stalym kontakcie. Dlatego zawsze musimy znac pana aktualny adres, wiedziec o pana wyjazdach i... -Rozumiem - odparl spokojnie Bray. - Ale oficjalnie otrzymam wymowienie. -Niezupelnie. Nie otrzyma pan oficjalnego wymowienia, a jedynie sporzadzimy odpowiedni wpis w panskich aktach cztery-zero. Scofield nawet nie drgnal. Mial wrazenie, jakby znow prowadzil jakies skomplikowane negocjacje. -Chwileczke, nie jestem pewien, czy dobrze pana rozumiem. Dostaje wymowienie, ale nikt sie o tym nie dowie, tak? Nie pracuje, ale powinienem utrzymywac z wami staly kontakt? -Wlasnie. Panska wiedza ma dla nas ogromna wartosc, to chyba jasne. I dobrze chcemy panu za nia placic. -Ale dlaczego moje zwolnienie ma byc utajnione? -Sadzilem, ze zaaprobuje pan takie rozwiazanie. Nie bedzie pan mial zadnej odpowiedzialnosci, ale zachowa swoja pozycje. W dalszym ciagu bedzie pan jednym z nas. -Mimo to wciaz nie rozumiem, dlaczego... -Bede z panem... - Congdon urwal i usmiechnal sie z zazenowaniem. - Nie chcemy tracic mozliwosci korzystania z panskiej wiedzy i doswiadczenia. -Dlaczego w takim razie sie mnie pozbywacie? Usmiech znikl z twarzy podsekretarza. -Powiem wprost, bez ogrodek. Jesli pan chce, moze pan spytac swojego przyjaciela Roberta Winthropa. Jemu powiedzialem to samo. -Winthrop? To stare dzieje. A coz mu pan powiedzial? -Ze nie chce miec pana u siebie. Ze jestem gotow zaplacic i dopisac panu kilka lat wyslugi, byle sie tylko pana pozbyc. Dostalem tasme z Amsterdamu. Charles Englehart nagral wasza rozmowe. Bray zagwizdal cicho. -Cwany Charlie! Powinienem byl sie domyslic. -Myslalem, ze pan wie. I ze chce pan, abysmy poznali panskie stanowisko. W kazdym razie poznalismy je. Mamy dosc klopotow; panski upor i cynizm nie sa nam potrzebne. -Nareszcie wiem, jak sie rzeczy maja. -Podtrzymuje jednak wszystko, co mowilem wczesniej. Naprawde zalezy nam na mozliwosci korzystania z panskiego doswiadczenia. Chcemy moc skontaktowac sie z panem w kazdej chwili. I pan, oczywiscie, powinien moc zawsze skontaktowac sie z nami. Bray skinal glowa. -Zapis w aktach cztery-zero oznacza, ze zwolnienie jest scisle tajne. Ludzie nie dowiedza sie, ze wysyla sie mnie na zielona trawke. -Wlasnie. -W porzadku - powiedzial Scofield, siegajac do kieszeni po papierosa. - Nie rozumiem, po co zadaje pan sobie tyle trudu, zeby miec mnie na oku, ale skoro placi mi pan tak hojnie, panska sprawa. Nie prosciej byloby mnie po prostu zawiesic w czynnosciach na czas nieokreslony? I wszystkich o tym powiadomic? -Za duzo by to wywolalo plotek. Takie rozwiazanie jest lepsze. -No coz... - Na twarzy Braya malowalo sie rozbawienie; zapalil papierosa. - Wypada mi zatem wyrazic zgode. -Bardzo dobrze. - Congdon usiadl wygodniej. - Ciesze sie, ze sie rozumiemy. Mysle, ze zapracowal pan na odprawe, jaka panu dajemy i ze obie strony beda zadowolone z dalszej wspolpracy. Przegladalem panskie akta dzisiaj rano. Wynika z nich, ze lubi pan wode. Setki nocnych spotkan na lodziach. Moze dla odmiany poplywalby pan lodzia w pelnym sloncu? Ma pan czas, pieniadze. Moze wybralby sie pan na odpoczynek na Karaiby? Doprawdy, zazdroszcze panu. Bray podniosl sie z fotela. Spotkanie dobieglo konca. -Dziekuje. Niewykluczone, ze skorzystam z panskiej rady. Lubie cieply klimat. Wyciagnal reke. Congdon wstal i podal mu swoja. Nagle Scofield powiedzial: -Wie pan, gdyby nie zaprosil mnie pan tutaj, ta sprawa z utajeniem mojego odejscia kosztowalaby mnie sporo nerwow. -Nie rozumiem. - Congdon znieruchomial z dlonia Braya w swojej. -Moze nasi sie nie dowiedza, ze mnie wycofano, ale Rosjanie tak. Bede mial ich z glowy. Kiedy agenta puszcza sie w odstawke, zmienia sie absolutnie wszystko: kody, szyfry, skrzynki kontaktowe. Rosjanie doskonale o tym wiedza, wiec zostawia mnie w spokoju. Jestem panu wdzieczny. -Nie rozumiem - powtorzyl podsekretarz. -Niech pan nie zartuje. Obydwaj wiemy, ze KGB prowadzi obserwacje tego gmachu dwadziescia cztery godziny na dobe. Jeszcze nigdy sie nie zdarzylo, zeby czynny agent zostal tu wezwany. Juz od dobrej godziny Rosjanie wiedza o mojej dymisji. Dziekuje panu serdecznie, panie Congdon, za te przysluge. Daniel Congdon, podsekretarz stanu i dyrektor Operacji Konsularnych, odprowadzil wzrokiem Scofielda, ktory skierowal sie do drzwi i opuscil gabinet. A wiec koniec. Ze wszystkim. Nie bedzie musial pedzic na zlamanie karku do aseptycznych pokoi hotelowych, zeby sprawdzic, jakie nadeszly zaszyfrowane przesylki. Ani przesiadac sie trzy razy po drodze, kiedy bedzie chcial dotrzec z punktu A do punktu B. Oklamal Congdona, ale prawdopodobnie Rosjanie i tak juz wiedza o jego dymisji. A jesli nie, to wkrotce sie dowiedza. Kilka miesiecy braku aktywnosci i KGB zaakceptuje fakt, ze wypadl z gry i nie przedstawia dla nich zadnej wartosci; ilekroc ktos odchodzi, plany i kody zawsze ulegaja zmianie. Rosjanie zostawia go w spokoju. Nie beda czyhac na jego zycie. Ale od klamstwa nie mogl sie powstrzymac, chocby po to, zeby zobaczyc mine Congdona. Nie otrzyma pan oficjalnego wymowienia, a jedynie sporzadzimy odpowiedni wpis w panskich aktach cztery-zero. Jakze przejrzysta byla gra podsekretarza! Myslal, ze uda mu sie doprowadzic do zlikwidowania czlowieka, ktorego uznal za niebezpiecznego. Ze Rosjanie korzystajac z tego, iz beda mieli do niego latwy dostep, sprzatna Braya przekonani, ze nadal jest czynnym agentem. A wtedy Departament Stanu - ujawniajac wpis o zwolnieniu z pracy - wyprze sie jakiejkolwiek odpowiedzialnosci. Ci cholerni urzednicy nigdy sie nie zmienia! Ale zbyt malo wiedza. Likwidacja dla samej likwidacji nie ma najmniejszego sensu; nikt bez powodu nie podejmuje takiego ryzyka. Zabojstwo ma zawsze jakis cel: albo chodzi o to, zeby sie czegos dowiedziec, usuwajac wazne ogniwo z lancucha, albo zeby czemus zapobiec. Czasami zabija sie, zeby dac nauczke. Ale powod zawsze istnieje. Pominawszy takie zdarzenie jak w Pradze, ale tamten przypadek mozna uznac za danie nauczki. Brat za zone. Ale teraz koniec. Koniec z wymyslaniem strategii, podejmowaniem decyzji, ktorych celem bylo albo zwerbowanie, albo zabicie kogos. Koniec. Nie musi wiecej zatrzymywac sie w hotelach. Jakze mial juz dosc tych cuchnacych lozek w obskurnych hotelikach w najgorszych dzielnicach setek miast. Jakze ich nie cierpial! Z wyjatkiem jednego krotkiego - zbyt krotkiego, bolesnie krotkiego - okresu, przez dwadziescia dwa lata nie mieszkal nigdy w miejscu, ktore moglby nazwac domem. Ale ten krotki, trwajacy zaledwie dwadziescia siedem miesiecy okres pomogl mu przetrwac tysiace koszmarnych nocy. Bray wiedzial, ze pamiec tamtych dni nie opusci go az do smierci. Mieli male mieszkanko w Berlinie Zachodnim, palac snow i milosci, szczescia, jakiego nigdy nie spodziewal sie zaznac. Cudowna Katrine, jego piekna Katrine, miala wielkie oczy, w ktorych malowala sie ciekawosc swiata i zycia, a jej smiech wydobywal sie jakby z glebi jej duszy... I te chwile w calkowitej ciszy, kiedy go dotykala. Nalezala do niego, a on do niej, i... Smierc na Unter den Linden. O Boze! Telefon, haslo. Maz ja wzywa. Natychmiast. Uprzedzony straznik przepusci ja przez punkt graniczny. Niech jedzie czym predzej! A to bydle z KGB pewnie sie smialo. Az do Pragi. Wtedy przestalo sie smiac. Scofield poczul, ze pieka go powieki. Kilka lez splynelo mu po policzkach. Otarl je rekawiczka i przeszedl przez jezdnie. Plakaty w oswietlonej witrynie biura podrozy ukazywaly nieziemskie pieknosci skapane w sloncu. Ten chlystek Congdon mial calkiem niezly pomysl z Karaibami. Zaden rzad nie wysyla agentow w rejon wysp i nie walczy tam o wplywy - z obawy, ze mogly odniesc sukces i wywolac kryzys. Jedna Kuba zupelnie wystarczyla w tej czesci swiata. Jesli pojedzie na Karaiby, Rosjanie od razu domysla sie, ze wypadl z gry. Badz co badz marzyl kiedys o wyjezdzie na Grenadyny. Dlaczego nie mialby udac sie tam teraz? Jutro z samego rana... Zobaczyl w szybie sylwetke mezczyzny idacego druga strona ulicy. Pewnie nie zwrocilby uwagi na niewyrazne, pomniejszone odbicie, gdyby nie to, ze mezczyzna specjalnie obszedl latarnie, zeby nie znalezc sie w jej blasku. Kimkolwiek byl, wolal pozostac w cieniu; najwyrazniej sledzil Braya. Facet byl zawodowcem. Wystrzegal sie gwaltownych ruchow, naglego cofania sie przed swiatlem. Chod mial swobodny, nieskrepowany. Brayowi przyszlo do glowy, ze moze sledzi go jakis jego dawny uczen. Cenil dobra robote. Mial ochote podejsc do mezczyzny, pochwalic go i zyczyc mu latwiejszego zadania w przyszlosci. Departament Stanu nie tracil czasu. Congdon nie mogl sie doczekac pierwszego raportu. Bray usmiechnal sie. Podsekretarz dostanie raport. Ale nie taki, jakiego oczekuje. Zaczynala sie mu podobac ta zabawa. Pawana w wykonaniu dwoch mistrzow. Oddalil sie od witryny, przyspieszyl tempo i dobiegl do rogu, gdzie nakladaly sie na siebie swiatla czterech latarni. Gwaltownie skrecil w lewo, jakby chcial przejsc na druga strone jezdni, po czym zatrzymal sie na srodku skrzyzowania. Przez chwile stal niezdecydowany, spogladajac na tabliczke z nazwa ulicy - zagubiony przechodzien nie znajacy drogi. Nastepnie szybkim krokiem ruszyl z powrotem i niemal biegiem dotarl do kraweznika. Przy pierwszym nie oswietlonym sklepie wsunal sie w mroczna wneke przy wejsciu i czekal. Przez naroznik witryny widzial cale skrzyzowanie. Predzej czy pozniej tropiciel musial znalezc sie w swietle latarni. Innej drogi nie mial. Zdobycz wymykala sie, nie bylo czasu szukac cienia. Istotnie. Otulony w plaszcz mezczyzna wbiegl na skrzyzowanie. Swiatla latarni oswietlily jego twarz. Swiatla latarni oswietlily jego twarz. Scofield zamarl. Oczy go zapiekly, krew uderzyla mu do glowy. Drzac na calym ciele i prawie odchodzac od zmyslow, ledwo zdolal opanowac wscieklosc, ktora w nim wzbierala i dlawiacy bol. Mezczyzna na skrzyzowaniu nie pracowal dla Departamentu Stanu i w zaden sposob nie byl zwiazany z wywiadem amerykanskim. Pracowal dla KGB. Dla agentury KGB w Berlinie Wschodnim. Bray znal jego twarz z fotografii, w ktore wpatrywal sie dziesiec lat temu w Berlinie tak dlugo, az zapamietal kazdy szczegol, kazda zmarszczke, kazdy kosmyk wlosow. Smierc na Unter den Linden. Cudowna, wspaniala Katrine! Po drugiej stronie muru zastawiono na nia pulapke na rozkaz najohydniejszego mordercy, W. Taleniekowa. Podlego zbira. To byl wiosnie jeden z nich. Oprawca od Taleniekowa. Zbrodniarz. I to gdzie! W Waszyngtonie! Zaledwie kilka minut po rozstaniu Braya z Departamentem Stanu! Wiec KGB wiedzialo juz o calej sprawie. I ktos w Moskwie wydal wyrok na Beowulfa Agate. Tylko jeden czlowiek posiadal taki refleks. Byl nim W. Taleniekow. Podly zbir. Obserwujac Rosjanina przez szybe, Bray szybko podjal decyzje. Bedzie to jego ostatnie przeslanie dla Moskwy, pozegnalny gest na koniec starego i poczatek nowego zycia, jakiekolwiek by ono mialo byc. Zlapie morderce z KGB. I zabije. Opuscil wneke i ruszyl przed siebie, biegnac zygzakiem przez opustoszala ulice. Uslyszal za soba tupot krokow. 6. Samolot Aeroflotu lecacy z Moskwy znajdowal sie na polnocny wschod od Krymu, nad Morzem Azowskim. W Sewastopolu mial wyladowac za niespelna godzine, okolo pierwszej nad ranem. Na pokladzie byl komplet pasazerow uradowanych perspektywa spedzenia dwoch tygodni z dala od biur, fabryk i zimowej moskiewskiej aury. Mniejszy powod do radosci miala grupka wojskowych, zolnierzy i marynarzy powracajacych na sluzbe do jednostek w rejonie Morza Czarnego. Urlop spedzili w Moskwie; wlasnie dobiegal konca.W jednym z ostatnich rzedow siedzial pasazer trzymajacy miedzy kolanami ciemny, skorzany futeral na skrzypce. Ubranie mezczyzny, wymietoszone i pospolite, zupelnie nie pasowalo do wyrazistej twarzy o bystrych, jasnych oczach. Wedlug dokumentow, nazywal sie Piotr Rydukow i byl muzykiem. Udawal sie do Sewastopola, zeby zatrudnic sie jako skrzypek w tamtejszej orkiestrze symfonicznej - a przynajmniej taki powod figurowal na jego dokumencie podrozy. Papiery oczywiscie byly falszywe; pasazerem ze skrzypcami byl Wasilij Taleniekow, as radzieckiego wywiadu. Byly strateg. Dyrektor wydzialow operacyjnych KGB na Berlin Wschodni, Warszawe, Prage i Ryge, a nastepnie na Sektor Poludniowo-Zachodni obejmujacy Sewastopol, Bosfor, Morze Marmara oraz Ciesnine Dardanelska. Dlatego nie mial trudnosci ze zdobyciem falszywych dokumentow, ktorymi posluzyl sie, wchodzac na poklad samolotu lecacego do Sewastopola. Rozpoczynal pierwszy etap ucieczki na Zachod. Znal mase roznych sposobow wydostania sie ze Zwiazku Radzieckiego. Sam niejednokrotnie, z racji zawodu, wykrywal takie przejscia i bez skrupulow zabijal zachodnich agentow, ktorzy klamstwami i obietnicami korzysci materialnych naklaniali malkontentow do opuszczenia Rosji. Zawsze najwieksza pokuse stanowila forsa. Taleniekow nie ustawal w tropieniu zadnych zysku zdrajcow i tych, ktorzy zerowali na ich chciwosci. Likwidowal kazde przejscie, ktore znalazl. Z wyjatkiem jednego. Trasy przerzutowej wiodacej przez Bosfor, Morze Marmara i Dardanele. Odkryl ja kilka miesiecy temu, pod koniec urzedowania na stanowisku dyrektora Sektora Poludniowo-Zachodniego, kiedy jego stosunki z narwancami z baz wojskowych i przelozonymi w Moskwie byly juz mocno napiete. Sam nie bardzo wiedzial, dlaczego zachowal te rzecz w tajemnicy. Na poczatku usilowal sobie wmowic, ze to dla dobra sprawy, gdyz dalsza obserwacja przejscia moze naprowadzic na trop calej siatki. Podswiadomie jednak czul, ze chodzi o cos innego. Zrozumial, ze jego godzina wybila. Zbyt wielu narobil sobie wrogow. Niektorzy z nich mogli dojsc do wniosku, ze czlowieka, ktory zna tyle sekretow KGB, bezpieczniej jest zlikwidowac, niz pozwolic mu uprawiac ziemie na polnoc od Grasnowa. Obecnie Wasilij znal jeszcze jeden sekret, bardziej przerazajacy niz jakiekolwiek plany radzieckiego wywiadu. Wiedzial o matarezowcach. I dlatego wlasnie opuszczal Rosje. Wszystko potoczylo sie tak szybko, pomyslal popijajac herbate, ktora podal mu steward. Blyskawicznie. Zaczelo sie od rozmowy przy lozu smierci i zdumiewajacych wyznan starego Krupskiego. Naslani skrytobojcy mieli wymordowac elite obu mocarstw, Zwiazku Radzieckiego i Stanow Zjednoczonych. Napuszczajac jedno mocarstwo na drugie, matarezowcy dazyli do przejecia wladzy w obu panstwach. Prezydent i sekretarz mieli stac sie ofiarami zamachow. Kim byli zbrodniarze? Na czym polegala zaraza, ktora zrodzila sie na Korsyce w pierwszej dekadzie obecnego stulecia? Korsykanska zaraza. Matarezowcy istnieli; istnieli i zadawali smiertelne ciosy. Taleniekow byl teraz tego pewien. Wystarczylo, ze o nich wspomnial, a wkrotce zarzadzono jego aresztowanie; nie watpil, ze jesli da sie zlapac, czeka go smierc. Krupski uprzedzil go, ze nie wolno mu isc do sekretarza, wiec odszukal czterech niegdys poteznych kremlowskich dygnitarzy, przeniesionych na emeryture z wszelkimi honorami, co znaczylo, ze nikt nie wazyl sie ich tknac. Im wlasnie opowiedzial o dziwnej organizacji skrytobojcow, cytujac slowa starego istrebitela. Jeden z bylych dygnitarzy z cala pewnoscia o niczym nie wiedzial. Zdziwil sie tak samo jak Taleniekow podczas rozmowy z Krupskim. Dwaj inni orzekli, ze nigdy nie slyszeli o matarezowcach, ale wyraz ich oczu i drzenie glosu zadawaly klam tym slowom. Kazdy z nich oswiadczyl, ze to bzdurne wymysly, z ktorymi nie chce miec nic wspolnego, i pokazal Wasilijowi drzwi. Czwarty z rozmowcow, sedziwy Gruzin, jeszcze starszy niz niezyjacy Krupski, trzymal sie nad podziw dobrze, choc pozostalo mu juz niewiele czasu, gdyz liczyl dziewiecdziesiat szesc lat. Wciaz mial zywy umysl, ale byl lekliwy jak wszyscy starzy ludzie. Na wzmianke o matarezowcach jego chude, poznaczone zylami rece zaczely drzec, broda dygotac, a po pomarszczonej twarzy przebiegl skurcz. Ze strachu zaschlo starcowi w gardle; glos przeszedl mu w skrzek, w dodatku tak cichy, ze Taleniekow ledwo cokolwiek slyszal. - Zmora z zamierzchlych lat - szepnal Gruzin - ktorej imienia nie nalezy wspominac. On sam uratowal sie od pierwszych porewolucyjnych czystek, przezyl szalenca Stalina, chytrego Berie, ale na matarezowcow - jak powiedzial - nie ma silnych. Blagal Taleniekowa na wszystko co w Rosji najswietsze, zeby dal sobie z nimi spokoj. -Postepowalismy jak idioci, ale nie my jedni. Dla ludzi u wladzy mozliwosc latwego pozbywania sie wrogow byla zbyt kuszaca, zeby mogli sie jej oprzec. Matarezowcy dawali gwarancje, ze do zleceniodawcow nie beda wiodly zadne slady. Transakcji dokonywano poprzez czterech, albo nawet i pieciu posrednikow, ktorzy mysleli, ze chodzi o zwykle kontrakty handlowe; nie mieli pojecia, w czym naprawde posrednicza. Tylko jeden Krupski wyczul niebezpieczenstwo i w czterdziestym osmym przestrzegl nas przed dalszymi kontaktami. -Ale dlaczego? - zdziwil sie Wasilij. - Jesli rzeczywiscie nie bylo zadnych sladow. Pytam z zawodowej ciekawosci. -Poniewaz kontrakty obwarowano nowym warunkiem. Rada Matarese'a zastrzegla sobie prawo weta. Tak przynajmniej slyszalem. -Najemni mordercy maja przeciez prawo odmawiac - powiedzial Taleniekow. - Czasami ryzyko jest po prostu zbyt wielkie. -Wczesniej rada przyjmowala wszystkie zlecenia. Zdaniem Krupskiego, powodem wprowadzenia nowego warunku nie byla kwestia ryzyka. -A co, w takim razie? -Szantaz. -W jaki sposob kontaktowano sie z rada? -Nie mam pojecia. Aleksiej tez nie wiedzial. -Musial byc jakis posrednik. -Jesli nawet zyje, nic sie od niego nie dowiecie. Krupski mial racje. -Mowil, ze to zaraza korsykanska. Ze moze odpowiedz znajde na Korsyce. -Niewykluczone. Tam sie wszystko zaczelo. Od tego szalenca z Korsyki, Guillaume'a de Matarese'a. -Zachowaliscie jeszcze wplywy w rzadzie. Czy pomozecie mi? Krupski mowil, ze ten Matarese... -Nigdy! - krzyknal starzec. - Zostawcie mnie w spokoju! I tak powiedzialem wiecej niz powinienem, wiecej niz mam prawo. Ale chcialem was powstrzymac, ostrzec! Matarezowcy stanowia zagrozenie dla Rosji! Nie wchodzcie z nimi w zadne uklady! -To nieporozumienie. Ja chce ich powstrzymac. Matarezowcow i te cala ich rade. Dalem slowo Krupskiemu, ze... -Wypre sie naszej rozmowy! - zawolal pomarszczony starzec, niegdys potezny dygnitarz; jego glos przeszedl ze strachu w cienki, dzieciecy pisk. - Wypre sie wszystkiego! Nie znam was! Nigdy was nie widzialem! Wasilij, zaniepokojony tym, co uslyszal, wrocil do siebie, zamierzajac poswiecic cala noc na analizowanie zagadki, jaka stanowili matarezowcy. Z przyzwyczajenia zerknal do skrzynki na listy i juz odchodzil, gdy nagle spostrzegl, ze tym razem nie jest pusta. Tkwila w niej kartka od przyjaciela z WKR, z wiadomoscia zapisana szyfrem, jakim poslugiwali sie miedzy soba. Dla kogos postronnego kartka wygladala zupelnie niewinnie: zaproszenie na pozna kolacje o jedenastej trzydziesci, podpisane kobiecym imieniem. Obojetna tresc ukrywala wlasciwe znaczenie. Stalo sie cos niezmiernie waznego, albowiem liczba "11" oznaczala alarm. Taleniekow mial czym predzej udac sie w wiadome miejsce, zeby spotkac sie z przyjacielem. Przyjaciel czekal tam, gdzie zwykle, w kafe nie opodal Uniwersytetu Lomonosowa. Byla to mala, halasliwa knajpka uczeszczana przez studentow. Znalezli miejsce z tylu. Przyjaciel natychmiast przystapil do rzeczy. -Szykuj sie, Wasilij. Jestes na ich liscie. Nic z tego nie rozumiem, ale nie wyglada to najlepiej. -Z powodu ucieczki tego Zyda? -Tak, ale to wszystko nie trzyma sie kupy! W naszym dziale mielismy niezly ubaw, kiedy doszly wiesci o konferencji prasowej z Nowego Jorku. Nazwalismy ja "niespodzianka Taleniekowa". Nawet jeden kierownik z Dziewiatki pochwalil cie, ze dales nauczke tym mlodym kapuscianym glabom. Ale nagle wczoraj sprawy przybraly zupelnie inny obrot. To, co zrobiles, przestalo byc zartem, a okazalo sie powaznym naruszeniem. -Wczoraj? - upewnil sie Wasilij. -Poznym popoludniem. Po czwartej. Dyrektorka, ta suka, wparowala do biura jak gorylica w rui. Widac bylo, ze nie posiada sie ze szczescia, czujac w powietrzu atmosfere zbiorowego gwaltu. Wezwala naczelnikow dzialow do siebie na piata. To bylo wprost nie do wiary. Wygladalo na to, ze jestes odpowiedzialny za wszystkie niepowodzenia, jakich doznalismy w ciagu ostatnich dwoch lat. Kretyni z Dziewiatki byli w komplecie, jedynie tamten kierownik nie zostal zaproszony. -Ile mam czasu? -Najwyzej trzy, cztery dni. Zbieraja dowody przeciwko tobie. Ale po cichu, nikomu nie wolno nic mowic. -Wczoraj... -Co sie stalo, Wasilij? To nie jest pomysl WKR. Cos innego sie za tym kryje! Istotnie; Wasilij natychmiast zorientowal sie, w czym rzecz. Wlasnie wczoraj zlozyl wizyte dwom bylym dygnitarzom Kremla, ktorzy wyprosili go z domu. Matarezowcy dawali o sobie znac. -Powiem ci, przyjacielu, ale pozniej. Tymczasem musisz mi zaufac. -Wierze ci. Jestes najlepszy z nas. -Potrzebuje trzydziestu szesciu, moze czterdziestu osmiu godzin. Zostalo mi jeszcze tyle czasu? -Sadze, ze tak. Chca twojej glowy, ale beda dzialali rozwaznie. Musza zebrac materialy, sporzadzic oskarzenie. -O, nie watpie. Chocby po to, zeby odczytac je nad moim trupem. Dzieki za wszystko. Odezwe sie, jak tylko bede mogl. Wasilij nie wrocil do domu; udal sie prosto do biura. Wiele godzin siedzial w ciemnosci i powoli dojrzewala w nim zdumiewajaca decyzja. Jeszcze niedawno takie rozwiazanie byloby nie do pomyslenia. Ale jesli matarezowcy potrafili oddzialywac na najwyzsze czynniki KGB, rownie dobrze mogli miec takie same wplywy w Waszyngtonie. Jesli wzmianka o matarezowcach wystarczyla do wydania wyroku smierci na stratega tej klasy co on - a nie ludzil sie, ze zamierzano go zabic - oznaczalo to, ze ich wladza jest nieograniczona. Mogli zamordowac generala Blackburna i Jurijewicza, tak jak twierdzil Krupski. Mieli terminarz i konsekwentnie realizowali swoje plany. Koniec zblizal sie nieuchronnie. Prezydent lub sekretarz lada moment mogli znalezc sie na celowniku. Musial skontaktowac sie z czlowiekiem, ktorego nienawidzil. Z Brandonem Alanem Scofieldem, amerykanskim morderca. Nazajutrz rano przystapil do dzialania. Rozglosil w dyskretny sposob, ze udaje sie sluzbowo nad Baltyk, na konferencje. Nastepnie przewertowal rejestr samopomocy muzykow i natknal sie na nazwisko skrzypka, od pieciu lat przebywajacego na emeryturze, na Uralu. Wydal mu sie odpowiednim kandydatem. Jedyne, co mu pozostalo, to przy pomocy komputerow wytropic Brandona Scofielda. Amerykanin wsiakl gdzies w Marsylii, ale w incydencie, jaki mial miejsce w Amsterdamie, wyczuwalo sie jego reke. Wasilij wyslal szyfr do Brukseli, do agenta, ktoremu w pelni ufal, gdyz kilka razy uratowal mu zycie. Znajdz Scofielda. Bialy kontakt. Amsterdam. Koniecznie. Zostan z nim. Informuj o sytuacji sektor poludniowo-zachodni, naszym szyfrem. Wszystko dzialo sie taty szybko, ze Taleniekow byl rad, iz przez lata pracy nauczyl sie blyskawicznie podejmowac decyzje. Od Sewastopola dzielila go niecala godzina lotu. Tam, a zwlaszcza w dalszej drodze, cale jego dotychczasowe doswiadczenie mialo zostac poddane probie. Wynajal pokoj w malym hoteliku przy bulwarze Chersonskim. Nastepnie zadzwonil do miejscowej siedziby KGB pod numer, o ktorym wiedzial, ze jest czysty i prowadzone z niego rozmowy nie sa nagrywane; wiedzial o tym, bo linie te zalozono na jego polecenie. Moskiewska WKR nie wyslala jeszcze za nim listow gonczych. Mozna to bylo wywnioskowac z serdecznych slow oficera dyzurnego, z ktorym Taleniekow niegdys pracowal, a ktory wyraznie ucieszyl sie, ze dawny szef znow jest w miescie. Wasilij mial wiec ulatwione zadanie. -Nasze problemy z WKR wydaja sie ciagnac bez konca - rzekl. - Znow nam dranie przeszkadzaja. Gdyby o mnie pytali, nic nie wiesz, jasne? -W porzadku, tylko sie tu nie pokazuj. Dobrze, ze zadzwoniles pod ten numer. Przyjechales sluzbowo? -Tak. Mniejsza o to, gdzie sie zatrzymalem. W kazdym razie wykrylem nowa trase przerzutowa. Konwoj ciezarowek udajacych sie do Odessy, a dalej na poludnie, w strone gor. Siatka CIA. -Latwiej tropic ciezarowki niz lodzie rybackie walace na Bosfor. Czy Amsterdam ma cos wspolnego z ta sprawa? Pytanie zaskoczylo Taleniekowa. Nie spodziewal sie tak szybkiej wiadomosci stamtad. -Moze. Co masz? -Dostalismy szyfrogram dwie godziny temu, ale dopiero teraz udalo nam sie go odczytac. Szyfrant, chlopak, ktorego sprowadziles z Rygi, rozpoznal twoj stary kod. Zamierzalismy przekazac tekst do Moskwy razem z porannymi depeszami. -Nie trzeba - powiedzial Wasilij. - Wystarczy, jak mi przeczytasz. -Chwileczke, chwileczke. - Rozlegl sie szelest papieru. - Mam. "Beowulf zdjety z orbity. W Waszyngtonie burza. Jade za nim. Dam znac, jak nawiaze bialy kontakt. Dalsze instrukcje stacja kapitol." To wszystko. -Dziekuje - powiedzial Taleniekow. -Interesujace. Bialy kontakt? Jakis szpenio chce nawiac do nas? Jesli tak, to niezla robota. Czy to sie wiaze z ta trasa przerzutowa? -Tak - sklamal Taleniekow. - Ale nikomu nic nie mow. Wolalbym, zeby WKR sie w to nie mieszala. -W porzadku. Chcesz nadac przez nas odpowiedz? -Nie, nie trzeba. Sam nadam. Zatelefonuje wieczorem, powiedzmy o dziewiatej trzydziesci. To powinno wystarczyc. Powiedz mojemu przyjacielowi z Rygi, ze dzwonilem. Ale nikomu wiecej. Dziekuje, stary. -Kiedy skonczysz z robota, zapraszam cie na obiad. Ciesze sie, ze jestes w Sewastopolu. -Ja tez. Milo bedzie pogadac. Taleniekow odwiesil sluchawke, zastanawiajac sie nad trescia wiadomosci z Amsterdamu. Scofielda odwolano do Stanow, ale w dosc niejasnych okolicznosciach, skoro w telegramie byla mowa o burzy. To wyjasnialo, dlaczego agent z Brukseli zdecydowal sie leciec do Waszyngtonu; nie robil tego wylacznie z przyjazni do Wasilija. Bialy kontakt oznaczal czasowy rozejm, a rozejm zawierano zwykle wtedy, gdy ktos zamierzal wykonac jakis drastyczny krok. Jesli istniala chocby najmniejsza szansa, ze legendarny Scofield chce przejsc na druga strone, agent z Brukseli pragnal byc tym, ktory dobije z nim targu. Czlowiek, ktory zwerbowalby Beowulfa Agate, mialby u swych stop caly wywiad radziecki. Ale w wypadku Scofielda zdrada nie wchodzila w gre... tak samo jak w wypadku Taleniekowa. Wrog byl wrogiem, to sie nie zmienilo. Wasilij podniosl sluchawke. W dzielnicy portowej znajdowal sie czynny cala noc punkt, z ktorego greccy i tureccy biznesmeni mogli depeszowac do swoich biur. Specjalne haslo pozwalalo ominac kolejke; Wasilij wiedzial, ze jego telegram w ciagu kilku godzin dotrze do "stacji kapitol". Byla to meta KGB w hotelu na Nebraska Avenue, w Waszyngtonie. Taleniekow chcial sie spotkac ze Scofieldem na neutralnym gruncie, gdzie zaden z nich nie mialby przewagi. Najlepiej w sali odlotow lotniska w jednym z dwoch miast, w ktorym stosowano najwieksze srodki ostroznosci, czyli w Berlinie Zachodnim albo w Tel Awiwie; nie robilo mu roznicy w ktorym, odleglosc nie odgrywala roli. Ale koniecznie musieli sie spotkac; zadaniem agenta z Brukseli bylo przekonac o tym Scofielda. Taleniekow polecil agentowi przekazac Beowulfowi Agate nastepujacy tekst: Przelewalismy obaj krew naszych bliskich. Ja utracilem wiecej, choc pewnie o tym nie wiesz. Pojawil sie teraz ktos, kto chce nas obarczyc wina za wstrzasajace morderstwa, z ktorymi nie mielismy nic wspolnego. Dzialam sam, bez wiedzy przelozonych. Musimy sie spotkac i porozmawiac, bez wzgledu na to, jak przykre jest to dla nas obu. Wybierz jakies neutralne miejsce na dobrze strzezonym lotnisku. Proponuje pawilon El Al w Tel Awiwie lub port krajowy w Berlinie Zachodnim. Przekaz odpowiedz mojemu kurierowi. Znasz moja tozsamosc. Dochodzila czwarta rano, kiedy wreszcie polozyl sie spac. Od trzech dni nie zmruzyl oka, wiec natychmiast zapadl w sen i spal dlugo. Kladl sie przed wschodem slonca, a obudzil godzine po tym, jak zaszlo za horyzontem. Nie zalowal. Zarowno jego umysl jak i cialo potrzebowaly odpoczynku, zwlaszcza ze czekala go nocna wyprawa. Mial jeszcze trzy godziny do czasu, kiedy znajomy oficer dyzurny zjawi sie w KGB. Bezpieczniej bylo nie rozmawiac z nikim innym. Im mniej osob wiedzialo o jego pobycie w miescie, tym lepiej. Wiedzial juz szyfrant, ale na nim Taleniekow mogl polegac. Sam wyszkolil tego bystrego chlopaka, a poza tym przeniosl go z ponurej Rygi do znacznie przyjemniejszego Sewastopola. Nie bede czekal bezczynnie, pomyslal Wasilij. Zje cos i pojdzie zalatwic sobie przejazd w ladowni greckiego frachtowca, ktory plynal na druga strone Morza Czarnego, a potem wzdluz poludniowego wybrzeza do Bosforu i dalej, do Dardaneli. Gdyby przypadkiem, co bylo calkiem mozliwe, rozpoznal go ktorys z greckich lub tureckich patroli oplacanych przez CIA, nie wpadnie w panike, lecz powie, ze jako dyrektor sektora KGB nie ujawnil tej trasy przerzutowej z powodow osobistych. Jesli jednak skrzypek nazwiskiem Rydukow w ciagu dwoch dni od wyjazdu nie zadzwoni do Sewastopola, trasa bedzie spalona, a wszyscy lacznicy znajda sie w rekach KGB. Bylaby to wielka szkoda, gdyz trasa moze sie jeszcze nieraz przydac do przerzutu ludzi, ktorzy posiadaja umiejetnosci - lub informacje - na jakich zalezy Zachodowi. Taleniekow wlozyl zniszczony, nie rzucajacy sie w oczy plaszcz i sfatygowany kapelusz, po czym wsunal na nos okulary w stalowej oprawce i lekko sie zgarbil. Spojrzal w lustro; nie byl do siebie podobny. Wzial do reki futeral ze skrzypcami, bo przeciez zaden muzyk nie zostawia instrumentu w obcym hotelu, i opuscil pokoj. Zbiegl na dol po schodach - nigdy nie uzywal windy - wyszedl na ulice i skierowal sie do portu; wiedzial, gdzie i do kogo nalezy sie zglosic. Mgla naplywajaca od strony morza klebila sie w blasku latarni oswietlajacych nabrzeze. Panowal tu ruch, gdyz wlasnie odbywal sie zaladunek frachtowca. Slychac bylo gromkie okrzyki mezczyzn wydajacych polecenia operatorom gigantycznych dzwigow, ktore na linach przenosily na statek wielkie kontenery. Dokerami byli Rosjanie, ale pracy dogladali Grecy. Zolnierze i milicjaniery, z karabinami niedbale przerzuconymi przez ramie, dreptali w poblizu, wykazujac znacznie wiecej zainteresowania praca dzwigow niz wypelnianiem swoich obowiazkow. Zdziwiliby sie, gdybym powiedzial im prawde, pomyslal Wasilij, podchodzac do porucznika przy bramie. W ogromnych kontenerach, ktore spuszczano do ladowni, znajdowala sie niezwykla kontrabanda. Poowijani w plachty tektury mezczyzni i kobiety, ci na dole z rurkami przy ustach, zeby mieli czym oddychac, wszyscy poinstruowani wczesniej, zeby dobrze wyproznili pecherze i kiszki, bo z toalety beda mogli skorzystac dopiero po polnocy, kiedy statek wyplynie na pelne morze. Mlody porucznik pilnujacy bramy mial niezadowolona, znudzona mine. Obrzucil niechetnym spojrzeniem niechlujnego starszego jegomoscia w okularach. -A wy tu czego? Wstep na keje tylko za przepustka. - Wskazal pudlo od skrzypiec. - Co to? -Moj warsztat pracy. Gram w orkiestrze sewastopolskiej. -Nie informowano mnie, ze na nabrzezu ma sie odbyc jakis koncert. -Nazwisko? - powiedzial nagle Wasilij. -Co takiego?! Taleniekow powoli wyprostowal zgarbione ramiona, a jego ruchy staly sie bardziej sprezyste. -Jak sie nazywacie, poruczniku? -Po co to wam? - spytal oficer, bardziej uprzejmym tonem; byl wyraznie zaskoczony. Wasilij zdjal okulary i wbil w niego wzrok. -Moze dla pochwaly, moze dla nagany. -O co chodzi? Kim jestescie? -KGB-Sewastopol. Dokonujemy inspekcji nabrzezy portowych. Mlody porucznik nie byl glupcem; okazal grzeczna rezerwe. -Przykro mi, ale o niczym mnie nie zawiadomiono. Musze was prosic o okazanie legitymacji. -Slusznie! - pochwalil go Taleniekow, wyjmujac z kieszeni legitymacje KGB. - Pierwsza nagana bylaby za brak czujnosci. Druga bedzie, jesli ktokolwiek dowie sie o mojej wizycie. Nazwisko? Porucznik podal je, po czym spytal: -A co, cos sie tu dzisiaj szykuje? - Obejrzal plastikowy dokument i zwrocil wlascicielowi. -Powiem wam, co sie nie szykuje - odparl Taleniekow z porozumiewawczym blyskiem w oku. - Nie szykuje mi sie kolacja w towarzystwie pewnej damy. Nowa dyrekcja w Sewastopolu przesadza, koniecznie chce zasluzyc na swoje ruble. Wy tu na dole robicie dobra robote, ale gora nie rozpieszcza was pochwalami. Mlody oficer usmiechnal sie zadowolony. -Dziekuje, staramy sie, jak mozemy - rzekl. -W kazdym razie, ani slowa o mojej obecnosci, jasne? Z nimi nie ma zartow. W zeszlym tygodniu dwoch oficerow warty musialo stanac do raportu. - Funkcjonariusz KGB usmiechnal sie przyjaznie. - Dyrekcja wymaga, zeby wszystkie nasza dzialania byly scisle tajne. Bo tylko wtedy moga czuc sie zupelnie bezpieczni, czyli nie lekac sie o wlasne stolki. Porucznik wyszczerzyl zeby w usmiechu. -Oczywiscie, rozumiem. Ten futeral to na bron? -Nie, w srodku naprawde sa skrzypce. Znakomity instrument... Chcialbym umiec na nim grac. Obaj pokiwali glowami. Taleniekow wszedl za brame. Idac wzdluz pracujacych dzwigow, przygladal sie robotnikom portowym i greckim nadzorcom. Szukal Greka z Kavalli o nazwisku Zaimis. Nie tyle Greka, co czlowieka greckiego pochodzenia, noszacego nazwisko matki Zaimis, a bedacego obywatelem amerykanskim. Karras Zaimis byl agentem CIA, ktory poprzednio pelnil funkcje szefa wywiadu w Salonikach, a obecnie sprawowal piecze nad wykryta przez Wasilija trasa przerzutowa. Taleniekow znal jego twarz z kilku fotografii, ktore usunal z kartoteki KGB. Wypatrywal go wsrod krazacych we mgle postaci, ale bez rezultatu. Obchodzac wozki widlowe i grupki narzekajacych na prace dokerow, dotarl do ogromnego magazynu i wszedl do srodka. W olbrzymiej hali panowal polmrok, gdyz przykryte siatka lampy wisialy zbyt wysoko, aby mogly cokolwiek oswietlic. Jasne snopy latarek przesuwaly sie po kontenerach; jacys ludzie sprawdzali wypisane na nich numery. Ile talentu kryja te blaszane pudla, pomyslal Wasilij. I ile cennych informacji opusci w nich Rosje! Po chwili uzmyslowil sobie jednak, ze wcale nie tak wiele, bo wykryta przez niego trasa nie nalezala do najwazniejszych. Najprzedniejsze talenty i posiadacze najtajniejszych informacji podrozowali w znacznie bardziej luksusowych warunkach. Ociezalym krokiem, z okularami zsuwajacymi sie z nosa, przeszedl obok greckiego nadzorcy dyskutujacego zywo z rosyjskim brygadzista i powedrowal dalej w glab magazynu, mijajac po drodze stosy pudel i przejscia zastawione wozkami. Uwaznie przygladal sie twarzom ludzi z latarkami. Zaczynal sie juz niecierpliwic, czasu bowiem mial malo. Gdziez sie podziewal ten Zaimis? Przeciez nie nastapila zadna wpadka. Kanal wciaz dzialal, wlasnie tym frachtowcem przerzucano ludzi. Wasilij czytal wszystkie raporty nadsylane z Sewastopola. W zadnym nie bylo ani wzmianki o tej trasie przerzutu. Gdziez byl Zaimis? Nagle Taleniekowa przejal ostry bol. Lufa pistoletu wbila mu sie w prawa nerke, a czyjas mocna dlon spoczela gwaltownie na jego brzuchu; czul ja przez material plaszcza. Wepchnieto Taleniekowa w puste przejscie miedzy skrzyniami i ktos syknal mu w ucho po angielsku: -Nie bede sie silil na grecki czy rosyjski. Podobno mowisz po angielsku nie gorzej niz mieszkancy Waszyngtonu. -Moze nawet lepiej - wycedzil przez zeby Wasilij. - Zaimis? -Nie znam faceta. Myslelismy, ze wyniosles sie z Sewastopola. -Bo sie wynioslem. Gdzie Zaimis? Musze z nim porozmawiac. Amerykanin zignorowal pytanie. - Trzeba przyznac, ze nie brak ci odwagi. W promieniu pieciu kilometrow nie ma nikogo z waszych. -Taki jestes pewien? -Mam cale stado puchaczy, swietnie widza w nocy. Wypatrzyli cie. Chryste! Pudlo od skrzypiec! -A kto pilnuje wody? -Mewy. -Widze, ze ty i twoje ptaszki dobrzescie sie zorganizowali. -A ja widze, ze nie jestes tak bystry, jak mowia. Co, przyszla ci ochota na maly rekonesans? Reka wpijajaca sie Taleniekowowi w brzuch zwolnila uchwyt i dal sie slyszec przytlumiony dzwiek igly wyciaganej z gumowego korka. Ampulka ze srodkiem usypiajacym. I strzykawka. -Nie! - zaprotestowal Wasilij. - Nie rob tego! Jak myslisz, dlaczego przyszedlem sam? Chce wyjechac! -To sie nawet dobrze sklada. Pojedziesz do specjalnego szpitala w Wirginii; beda cie tam przesluchiwac pewnie ze trzy lata. -Nic nie rozumiesz! Musze nawiazac z kims kontakt. Chce wyjechac, ale nie w ten sposob! -Opowiesz wszystko lekarzom. Wysluchaja cie z najwyzszym zainteresowaniem. -Nie mam czasu! Istotnie, nie mial; zostalo mu juz tylko kilka sekund. Poczul, ze mezczyzna przenosi ciezar z nogi na noge; wiedzial, ze za chwile igla przebije ubranie i wejdzie mu w cialo. Jego plany spala na panewce! Przeciez nie nawiaze kontaktu ze Scofieldem jako wiezien CIA! Nikt nie smie nic mowic... Ujawnienie prawdy byloby zgubne dla rzadow na calym swiecie. Matarezowcy. Jesli chcieli go wykonczyc w Moskwie, na jego gruncie, w Ameryce tym latwiej sobie poradza. Uniosl prawe ramie, jakby pod wplywem bolu od lufy wgniatajacej mu sie w plecy. W odpowiedzi Zaimis wbil mu bron mocniej w nerke. Rownoczesnie, zeby niechcacy nie strzelic, na ulamek sekundy musial poluzowac nacisk palca na spuscie. Doslownie na ulamek sekundy, ale to w zupelnosci Taleniekowowi wystarczylo. Szarpnal sie w lewo, szybko podniosl prawa reke, chwycil uzbrojona dlon Zaimisa; prawym lokciem przycisnal sobie do biodra jego przedramie i skrecil je, az cos chrupnelo. Wtedy palcami prawej reki dzgnal przeciwnika w gardlo, prosto w tchawice. Pistolet upadl z loskotem na ziemie, ale w zgielku panujacym w magazynie nie bylo tego slychac. Wasilij schylil sie blyskawicznie po bron i naparl cialem na Zaimisa, przygniatajac go do kontenera. Amerykanin rozluznil z bolu palce lewej reki, upuszczajac strzykawke. Oczy zaszly mu mgla, ale nadal byl przytomny. -A teraz sluchaj - powiedzial Taleniekow, zblizajac twarz do twarzy Zaimisa. - Wiem o Operacji Dardanele co najmniej od siedmiu miesiecy. Jestes tylko plotka i zajmujesz sie przerzutem plotek. Ale nie dlatego nie kazalem cie dotad przyskrzynic. Pomyslalem sobie, ze pewnego dnia mozesz mi sie przydac. I ten dzien wlasnie nadszedl. Wybieraj. -Taleniekow przechodzi na druga strone? - spytal Zaimis, trzymajac sie za gardlo. - Nie, nie wierze. Podwojny agent, ale nie zdrajca. Takis cwany, ty zmijo? -Masz racje. Nie zamierzam przejsc na druga strone. A gdyby kiedykolwiek taka mysl zaswitala mi w glowie, choc to malo prawdopodobne, zwrocilbym sie do Anglikow czy Francuzow, nie do was. Mowilem, ze chce opuscic Rosje, a nie zdradzic. -Lzesz - powiedzial Amerykanin, przesuwajac dlon do klapy grubej samodzialowej marynarki. - Mozesz przeciez jezdzic dokad tylko chcesz. -Juz nie, niestety. Pojawily sie pewne trudnosci. -Narozrabiales? Ukradles grubszy szmal, wiec przechodzisz na kapitalizm? -Daj spokoj, Zaimis. Kto z nas nie ma zapasu na czarna godzine? I slusznie; transfery bankowe moga sie opozniac. A ty, gdzie przechowujesz forse? Chyba nie w Atenach, co? W Rzymie tez panuje za duzy balagan. Zaloze sie, ze wybrales Berlin albo Londyn. Moj pomysl tez nie jest oryginalny: depozyt w Chase Manhattan Bank w Nowym Jorku. Amerykanin przyjal, te uwage obojetnie, trzymajac kciuk pod klapa marynarki. -I cie nakryli, tak? - spytal jakby z roztargnieniem. -Niepotrzebnie tracimy czas - warknal Wasilij. - Dowiez mnie do Dardaneli. Dalej dam sobie rade. Tylko uprzedzam: bez sztuczek! Jesli ktos tu w Sewastopolu nie otrzyma na czas telefonu, twoja operacja bedzie finita. Zaimis podniosl szybko reke do ust. Taleniekow chwycil mocno dlon agenta i rozwarl mu palce. Do kciuka przylepiona byla mala tabletka. -Ty kretynie! Co chciales zrobic? Twarz Zaimisa wykrzywil grymas bolu. -Lepsze to niz Lubianka. -Duren! Jesli ktorykolwiek z nas znajdzie sie na Lubiance, to ja. A wiesz dlaczego? Bo przy biurkach w Moskwie siedza wlasnie takie barany jak ty! Glupcy, ktorzy woleliby polknac pigulke niz wysluchac prawdy. Jak chcesz umrzec, sam cie moge zalatwic, ale najpierw masz mnie dowiezc do Dardaneli! Amerykanin, z trudem lapiac oddech, wlepil wzrok w Taleniekowa. Wasilij puscil jego reke, ale najpierw zabral mu pigulke. -Nie bujasz? - upewnil sie Zaimis. -Nie. Pomozesz mi? -A mam cos do stracenia? - spytal amerykanski agent. - Wsadze cie na nasz statek. -Ale pamietaj. Wiadomosc z Dardaneli musi tu dotrzec. Inaczej, koniec z toba. Przez chwile Zaimis milczal, potem skinal glowa. -Zgoda. Umowa stoi. -Stoi - potwierdzil Taleniekow. - A teraz zaprowadz mnie do telefonu. W kantorku magazynu byly dwa telefony; Wasilij pomyslal, ze CIA na pewno sprawdzala, czy nie sa na podsluchu. Mogl zatem mowic calkiem swobodnie. Kiedy wykrecil numer, Amerykanin podniosl sluchawke drugiego aparatu. -To ty, przyjacielu? - spytal Wasilij, gdy w siedzibie KGB odebrano telefon. Okazalo sie, ze owszem, trafil na przyjaciela, ale nie tego, z ktorym rozmawial przedtem. Teraz przy telefonie byl mlody szyfrant, ktorego Taleniekow wyszkolil osobiscie, a nastepnie sciagnal z Rygi do Sewastopola. Chlopak, wyraznie zdenerwowany, powiedzial cicho, niemal szeptem: -Dyzurnego wezwano do innego pokoju. Powiedzialem mu, ze bede czekal na twoj telefon. Musze sie z toba natychmiast zobaczyc. Gdzie jestes? Zaimis wyciagnal reke, posiniaczonymi palcami usilujac zaslonic mikrofon sluchawki Taleniekowa. Wasilij potrzasnal glowa. Mimo zaufania, jakie zywil do szyfranta, nie mial zamiaru wyjawiac mu miejsca swojego pobytu. -Mniejsza o to. Masz depesze ze stacji? -Tak. I inne wiesci. -Ale depesza przyszla? - upewnil sie Wasilij. -Owszem. Tylko kod jest jakis dziwny. Nie uzywalismy takiego. Ani tu, ani w Rydze. -Czytaj. -Sluchaj, stalo sie cos wazniejszego - powiedzial zdenerwowany szyfrant. - Szukaja cie. Wyslalem teleks do Moskwy, zadajac potwierdzenia, a ten pierwszy spalilem. Za jakies dwie godziny powinna nadejsc wiadomosc. To nie do wiary. Nigdy w to nie uwierze. -Uspokoj sie. O co chodzi? -To po prostu list gonczy! Rozeslali go wszedzie, od Baltyku po Mandzurie. -WKR? - spytal Wasilij, starajac sie opanowac niepokoj; spodziewal sie, ze Dziewiatka bedzie dzialac szybko, ale nie az tak. -Wszyscy! WKR, KGB i inne sluzby wywiadowcze. Dostaly go tez jednostki wojskowe w calym kraju. Sluchaj, przeciez to nieprawda, co o tobie pisza! To nie moze byc prawda! -A co napisali? -Ze zdradziles kraj. Masz zostac ujety i bez zadnego przesluchania czy sledztwa byc... natychmiast... stracony. -Rozumiem - odparl. Nie klamal. Liczyl sie z tym, ze cos takiego moze go czekac. Ale to nie WKR chciala go zlikwidowac. Wyrok wydali potezni, wplywowi zbrodniarze, kiedy dowiedzieli sie, ze z jego ust padlo imie, ktorego nie wolno bylo wypowiadac. Matarezowcy. -Nikogo nie zdradzilem, wierz mi - powiedzial. -Wiem. Znam cie. -Przeczytaj mi telegram ze stacji. -Dobrze. Masz olowek? To cos bez sensu. Wasilij siegnal do kieszeni po dlugopis. Papier lezal na stole. -Dyktuj - rzekl. -A wiec tak: "Zapraszam. Schrankenwarten piec bramek..." - Szyfrant przerwal nagle czytanie; w oddali rozlegly sie jakies glosy. - Ktos idzie. Nie moge teraz. -Musze znac tresc depeszy! -Za pol godziny. W,,Amar Magazin". Przyjdz! Polaczenie urwalo sie. Wasilij walnal piescia w stol. Odlozyl sluchawke, Zaimis rowniez. -Musze znac tresc tej depeszy! - zawolal po angielsku Taleniekow. -Co to takiego "Amar Magazin"? - spytal agent CIA. -Restauracja rybna na Kierenskiego, jakies siedem przecznic od naszej siedziby. Kazdy, kto zna Sewastopol, unika tego miejsca jak zarazy. Jedzenie jest ohydne. W sam raz tlo do naszej rozmowy. -To znaczy? -Spotykalismy sie tam, ilekroc szyfrant dostawal cos ciekawego, co powinienem obejrzec przed innymi. -Nie mogl po prostu przyjsc do twojego gabinetu? Taleniekow podniosl wzrok na Amerykanina. -Nie plec glupstw, Zaimis. Przeciez to wy, Amerykanie, doprowadziliscie do perfekcji nasluch elektroniczny! Mysmy go tylko od was ukradli. Agent spojrzal Taleniekowowi prosto w oczy. -Wyglada na to, ze chca cie widziec sztywnym? -To pomylka. Potworna pomylka. -Jak zawsze - powiedzial Zaimis, marszczac czolo. - Masz do niego zaufanie? -Slyszales rozmowe. Kiedy odplywamy? - O jedenastej trzydziesci. Za dwie godziny. Mniej wiecej wtedy, gdy przyjdzie z Moskwy potwierdzenie teleksu. -Wroce do tej pory. -Wiem - powiedzial agent. - Razem wrocimy. -Jak to? -Mam obstawe, ktora tobie rowniez sie przyda. A teraz oddaj mi bron. Swoja tez. Zobaczymy, jak bardzo zalezy ci na podrozy przez Bosfor. -Dlaczego chcesz mi pomoc? -Bo moze jednak zdecydujesz sie przejsc na nasza strone. Chce byc tym, ktory cie sprowadzi. Wasilij wolno potrzasnal glowa. -Ludzie nie zmieniaja sie tak szybko. Nie zamierzam zdradzic swoich. Ale ciebie moge wsypac w kazdej chwili. Wraz z toba wpadnie cala siatka na Morzu Czarnym. Trzeba bedzie montowac ja na nowo przez lata. Szkoda, bo czas zawsze sie liczy. Nie mam racji? -Zobaczymy. Chcesz dotrzec do Dardaneli? -Oczywiscie. -To oddaj bron - powiedzial Amerykanin. Wszystkie stoliki w restauracji byly zajete, a brudne fartuchy kelnerow przypominaly kolorem trociny, ktorymi posypana byla podloga. Taleniekow usiadl samotnie pod sciana z tylu sali, na prawo od wejscia, a Zaimis dwa stoliki dalej; towarzyszyl mu marynarz greckiej floty handlowej, wyraznie zdegustowany otoczeniem. Wasilij wypil dobrze oziebiona wodke, bezskutecznie starajac sie zabic smak podlego kawioru, ktory mu podano. W drzwiach pojawil sie mlody szyfrant, dostrzegl Taleniekowa i lawirujac miedzy kelnerami i goscmi, ruszyl do jego stolika. W oczach za grubymi szklami malowala sie radosc, strach i tysiace pytan. -To sie po prostu nie miesci w glowie! - powiedzial siadajac. - Czego oni od ciebie chca? -Zapytaj raczej, czego nie chca - odparl Wasilij. - Nie chca o niczym slyszec, o niczym wiedziec, nie chca powstrzymac zbrodniarzy... Na razie nic wiecej nie moge powiedziec. -Ale zeby wydac na ciebie wyrok... Nie do pojecia! -Nie martw sie. Wroce, jak to sie mowi, w pelni zrehabilitowany. - Taleniekow usmiechnal sie i polozyl reke na ramieniu mlodego przyjaciela. - Pamietaj, sa jeszcze w Moskwie uczciwi ludzie, ktorzy przedkladaja interesy kraju nad wlasne ambicje i obawy. I zawsze tacy beda. Przyjma mnie z otwartymi ramionami i podziekuja za to, co zrobilem. Wierz mi. Ale nie tracmy czasu. Masz depesze? Chlopak rozwarl dlon. Lezala w niej zlozona w malenki kwadrat kartka. -Na wszelki wypadek, gdybym musial ja wyrzucic, zapamietalem tresc - powiedzial, wreczajac Wasilijowi swistek. Taleniekow przeczytal depesze z Waszyngtonu i ciarki mu przeszly po plecach. Zapraszam. Schrankenwarten piec bramek, Unter den Linden. Peclava zero. Praga. Bis. Zero. Czekam. Bis. Zero. Beowulf Agate. -Ludzie sie nie zmieniaja - szepnal byly strateg KGB. -O co chodzi? - zainteresowal sie szyfrant, - Nie uzywalismy tego kodu. Nic nie rozumiem. -Nic dziwnego - powiedzial Wasilij tonem, w ktorym brzmial zawod i gniew. - To kombinacja dwoch szyfrow, naszego i ich. Naszego z czasow, kiedy pracowalem w Berlinie Wschodnim; ich z czasow Pragi. Ale depeszy nie nadal moj znajomy z Brukseli. Wyslal ja morderca, ktory nigdy nie bedzie mial dosyc zabijania. Wszystko stalo sie tak nagle, ze o ukryciu sie nie bylo mowy. Grecki marynarz, ktory siedzial twarza do wejscia, pierwszy dostrzegl nadchodzacych. -Uwaga! - krzyknal. - Cuchnace kozy! Taleniekow podniosl glowe. Szyfrant obrocil sie na krzesle. W odleglosci szesciu metrow od ich stolika, w przejsciu, ktorym chodzili kelnerzy z tacami, stalo dwoch mezczyzn. Widac bylo, ze nie przyszli do restauracji na kolacje. Twarze mieli skupione, ich wzrok omiatal badawczo sale; na pewno nie szukali przyjaciol. -O, Boze! - powiedzial polglosem szyfrant, odwracajac sie do Wasilija. - Wykryli telefon i zamontowali podsluch. Obawialem sie tego! -Nie, przyszli za toba - oznajmil Taleniekow, spogladajac w strone Zaimisa; idiota podnosil sie z krzesla! - Wiedza, ze jestesmy przyjaciolmi i dlatego cie sledzili. Ale telefonu nie znalezli. Gdyby byli pewni, ze mnie tu zastana, przyslaliby pulk wojska. Ci dwaj sa z tutejszej WKR, poznaje ich. Teraz spokojnie, zdejmij kapelusz, zsun sie z krzesla i skrec w korytarz wiodacy do toalety. Tam jest tylne wyjscie, pamietasz? -Oczywiscie, oczywiscie - wybelkotal nerwowo chlopak. Wstal i skuliwszy ramiona skierowal sie w strone waskiego korytarza, odleglego o jakies trzy metry. Jako szyfrant nie mial jednak doswiadczenia w takich sytuacjach. Wasilij byl zly na siebie, ze kazal mu wstac, bo jeden z agentow WKR natychmiast wypatrzyl chlopaka i ruszyl za nim, odpychajac na bok kelnerow. Nagle ujrzal Taleniekowa i blyskawicznie siegnal pod rozpieta marynarke, zeby wyciagnac bron. Wtedy z krzesla podniosl sie grecki marynarz; zataczajac sie i wymachujac rekami, jakby ledwo mogl utrzymac rownowage po wypiciu zbyt wielu wodek, zastapil agentowi droge, a kiedy ten usilowal go odsunac, warknal cos pijackim tonem i pchnal agenta z taka sila, ze Rosjanin wyladowal na stole. Talerze pelne jedzenia pospadaly z brzekiem na podloge. Wasilij zerwal sie z miejsca, dopadl jednym susem szyfranta i pociagnal go w strone korytarza. Wtem zobaczyl Amerykanina. Zaimis stal, sciskajac w rece pistolet. Idiota! -Schowaj bron! - ryknal Taleniekow. - Nie... Za pozno. Rozlegl sie strzal, wyraznie slyszalny mimo zgielku, ktory panowal w restauracji, a ktory chwile pozniej przerodzil sie w prawdziwa wrzawe. Agent CIA chwycil sie za piers i zwalil na podloge; koszula pod marynarka zaczerwienila sie od krwi. Wasilij zlapal szyfranta za ramie i pchnal go korytarzem w strone tylnego wyjscia. Kolejny strzal. Cialo szyfranta wygielo sie w luk, z gardla chlusnela mu krew. Kula przebila mu szyje na wylot. Taleniekow rzucil sie na podloge. Uslyszal trzeci strzal, a po nim rozdzierajacy krzyk, wybijajacy sie z kakofonii innych przerazliwych wrzaskow. W korytarzu pojawil sie nagle grecki marynarz; w rece trzymal pistolet. -Czy jest tu jakies zapasowe wyjscie? - spytal lamanym angielskim. - Musimy splywac! Jeden z tych szpiclow zwial. Sprowadzi innych! Taleniekow dzwignal sie z ziemi i skinal na Greka, zeby biegl za nim. Wpadli obaj przez drzwi do kuchni, gdzie tloczyli sie przerazeni kelnerzy i kucharze, a stamtad wydostali sie na zewnatrz. Skrecili w lewo i puscili sie pedem przez labirynt pograzonych w mroku ulic ze starymi kamienicami, az znalezli sie poza centrum Sewastopola. Biegli tak jeszcze ze dwa kilometry. Wasilij znal niemal kazda piedz miasta, ale to Grek rzucal komendy, gdzie maja skrecic. Na jakiejs bocznej, slabo oswietlonej uliczce, marynarz chwycil Taleniekowa za ramie. Byl bez tchu. -Mozemy chwile odpoczac - powiedzial, lapiac oddech. - Tu nas nie znajda. -Fakt, tu nie beda szukali - przyznal Wasilij, spogladajac na eleganckie bloki. -Najlepiej kryc sie w zamoznych dzielnicach. Mieszkancy nie lubia rozrob; jesli tylko cos sie dzieje, dzwonia na policje. Gliny o tym wiedza, wiec sami nie przyjezdzaja. -No dobrze, mozemy chwile odpoczac. Ale co potem? Musze sie zastanowic. -Statek odpada? - spytal Grek, dyszac ciezko, po czym sam skinal glowa. - Tak, chyba odpada. -Zaimis mial przy sobie wszystkie papiery. A co gorsza, rowniez moja bron. Za godzine przystan bedzie sie roic od agentow. Grek z zainteresowaniem przyjrzal sie w mroku swojemu towarzyszowi. -A wiec wielki Taleniekow ucieka z Rosji. Gdyby zostal, bylby trupem. -Tu nie chodzi o Rosje, a o tych, ktorym strach odjal rozum. Rzeczywiscie musze wyjechac, na pewien czas. Ale jak to zrobic? -Jest sposob - powiedzial marynarz. - Udamy sie na poludnie, w gory, wzdluz polnocno-zachodniego wybrzeza. Za trzy dni bedziesz w Grecji. -Czym sie udamy? -Do Odessy jedzie konwoj ciezarowek, ktore potem... Taleniekow siedzial na twardej lawce w glebi ciezarowki. Przez trzepoczace brezentowe klapy saczylo sie blade swiatlo switu. Wkrotce pasazerowie, a wsrod nich i on, wpelzna pod deski podlogi, gdzie przesiedza - w milczeniu i bez ruchu - na ukrytej platformie zamontowanej miedzy osiami, dopoki ciezarowka nie minie punktu granicznego. Ale na razie jeszcze przez godzine mogli prostowac kosci i oddychac powietrzem, ktore nie skladalo sie z samych spalin i smarow. Siegnal do kieszeni i wyjal depesze z Waszyngtonu, kartke, ktora kosztowala juz zycie trzech ludzi. Zapraszam. Schrankenwarten piec bramek, Unter den Linden. Peclava zero. Praga. Bis. Zero. Czekam. Zero. Beowulf Agate. Dwa szyfry. Znaczenie jedno. Taleniekow napisal pod spodem wlasciwy tekst. Przyjedz, przekrocz granice, wykoncz mnie jak wykonczyles o piatej po poludniu osobe na Unter den Linden. Zlamalem i zalatwilem twojego kuriera, tak jak poprzednio w Pradze, na ulicy Peclava. Czekam; ciebie tez zalatwie. Scofield Poza brutalnym morderstwem, najbardziej poruszylo Taleniekowa to, ze depesza potwierdzala, iz wrog zostal zwolniony z pracy w wywiadzie. Zwazywszy na to, co zrobil, najwyrazniej w napadzie patologicznej furii, mozna sie bylo domyslac, ze rozstanie z wywiadem nie przebieglo gladko. Ale nie ulegalo watpliwosci, ze nastapilo: gdyby Scofield nadal pracowal w Departamencie Stanu, nie pozwolilby sobie na zabicie kuriera, ktory przybyl do niego w takich szczegolnych okolicznosciach. Bo, bez wzgledu na wszystko, Scofield byl profesjonalista. Burza w Waszyngtonie przyniosla zgube Beowulfowi Agate. Zniszczyla go. Podobnie jak burza w Moskwie zniszczyla glownego stratega, Taleniekowa. Wytworzyla sie dziwna, wrecz groteskowa sytuacja. Dwaj zaprzysiezeni wrogowie padli ofiarami knowan matarezowcow, ale tylko jeden z nich zdawal sobie z tego sprawe. Drugi, nieswiadom niczego, chcial rozdrapywac stare rany i na nowo przelewac krew. Wasilij schowal kartke do kieszeni i westchnal. Kilka najblizszych dni wypelnia mu dlugie, zmudne podchody; dwaj doswiadczeni agenci beda sie tropic nawzajem, az wreszcie stana twarza w twarz. Albo sie pozabijamy, Beowulf Agate, albo zaczniemy rozmawiac. 7. Podsekretarz stanu Daniel Congdon poderwal sie z fotela, trzymajac w rece sluchawke. Dawno temu, kiedy jeszcze pracowal w Narodowej Radzie Bezpieczenstwa, odkryl, ze najlatwiej jest zachowac opanowanie w sytuacjach kryzysowych, jesli rozladuje sie napiecie, wykonujac jakis gwaltowny ruch. A na stanowisku Congdona najistotniejsze bylo wlasnie opanowanie lub przynajmniej jego pozory. Sekretarz stanu, wyraznie niezadowolony, wyluszczyl mu szczegoly najnowszego kryzysu.Cholera, ten dopiero byl opanowany; glos mial zimny jak lod. -Odbylem prywatna rozmowe z radzieckim ambasadorem - oznajmil. - Obydwaj uwazamy, ze nie nalezy podawac do wiadomosci publicznej tego, co sie stalo. Trzeba zatrzymac Scofielda, to najwazniejsza sprawa. -Jest pan pewien, ze to Scofield? Nie moge uwierzyc! -Dopoki nie dostarczy nam niepodwazalnych dowodow, ze w ciagu ostatnich czterdziestu godzin byl o tysiac kilometrow od Waszyngtonu, musimy przyjac, ze to on. Zaden inny pracownik wywiadu nie zrobilby czegos podobnego. To niewiarygodne! Niewiarygodne? To po prostu nie miescilo sie w glowie! O osmej trzydziesci rano, w porze najwiekszego ruchu w Waszyngtonie, przed ambasade radziecka zajechala taksowka z martwym Rosjaninem na tylnym siedzeniu. Kierowca taksowki nie wiedzial nic poza tym, ze zabral dwoch pijanych facetow, z ktorych jeden byl tak wstawiony, ze nie mogl sie utrzymac na nogach. Gdzie u licha podzial sie drugi pijaczyna? Mowil jak typowy Rusek. Mial kapelusz i ciemne okulary, bo - jak powiedzial - po calonocnym chlaniu wody slonce potwornie go razi w oczy. Jak to sie stalo, ze znikl? A czy z tym gosciem z tylu wszystko w porzadku? Wyglada paskudnie. -Co to za Rosjanin, panie sekretarzu? -Pracownik ich wywiadu zatrudniony w Brukseli. Ambasador powiedzial mi, ze nikt z KGB nie mial pojecia, ze facet jest w Waszyngtonie. -Moze chcial nawiac? -Nic za tym nie przemawia. -A jesli pominac sposob, w jaki agent zostal zalatwiony, co wskazuje na to, ze Scofield mial z ta sprawa cokolwiek wspolnego? Sekretarz stanu odpowiedzial dopiero po chwili, starannie dobierajac slowa. - Musi pan zrozumiec, panie Congdon, ze ambasador i ja znamy sie od kilkudziesieciu lat; laczy nas wyjatkowa wiez. Mozemy rozmawiac ze soba nie tyle dyplomatycznie, co szczerze. Z pelnym zaufaniem, ze to, co sobie mowimy, mowimy nieoficjalnie. -Rozumiem, panie sekretarzu - odparl Congdon, swiadom, ze nigdy nie bedzie sie mogl powolac na to, co za chwile uslyszy. -Czlowiek, ktorego trupa znaleziono w taksowce, nalezal do grupy KGB dzialajacej dziesiec lat temu w Berlinie Wschodnim. Sadzac po panskiej decyzji dotyczacej Scofielda, znane sa panu jego akta. -Chodzi o jego zone? - Congdon usiadl. - Czy ten facet to jeden z tych, ktorzy zabili mu zone? -Ambasador o niej nie wspominal; powiedzial tylko, ze zamordowany byl czlonkiem stosunkowo niezaleznej sekcji KGB dzialajacej w Berlinie Wschodnim przed dziesieciu laty. -Sekcja kierowal strateg KGB nazwiskiem Taleniekow. To on wydawal rozkazy. -Zgadza sie - potwierdzil sekretarz stanu. - Rozmawialismy o nim i o incydencie, ktory mial miejsce kilka lat pozniej w Pradze. Nam tez przyszlo do glowy, ze moze istniec zwiazek miedzy tymi sprawami. Wydaje sie to wielce prawdopodobne. -Tak? -Tak. Wasilij Taleniekow znikl przed dwoma dniami. -Znikl? -Wlasnie, panie Congdon. Jest sie nad czym zastanowic. Taleniekow dowiedzial sie, ze maja go przeniesc na emeryture, wiec sporzadzil sobie falszywe papiery i znikl. -Scofield tez zostal zwolniony... - powiedzial cicho Congdon, czesciowo do siebie, czesciowo do sluchawki. -Wlasnie - rzekl sekretarz stanu. - Znalezli sie w podobnej sytuacji i stad wyniknal problem, ktorym musimy sie zajac. Dwoch zwolnionych specjalistow opetanych mania zrobienia tego, czego nie mogli uczynic, poki byli na sluzbie. Zabicia jeden drugiego. Wszedzie maja kontakty, ludzi, ktorzy z roznych powodow beda wobec nich lojalni. Ich osobista wendeta moze spowodowac ogromne klopoty dla obu naszych rzadow w tych jakze istotnych miesiacach zawiazujacego sie porozumienia. Nie wolno na to pozwolic. Dyrektor OPKON-u zmarszczyl brwi; nie do konca zgadzal sie z wnioskami sekretarza stanu. -Przed trzema dniami rozmawialem ze Scofieldem - oznajmil. - Nie sprawial wrazenia czlowieka, ktory pala gniewem i zadza zemsty. To po prostu zmeczony agent; czlowiek, ktory dlugo zyl nienormalnie. Przez wiele, wiele lat. Powiedzial mi, ze pragnie teraz tylko spokoju; brzmialo to szczerze. Zreszta rozmawialem o nim z Robertem Winthropem, ktory w pelni podziela moje zdanie. Twierdzi... -Winthrop guzik wie - przerwal niespodziewanie ostrym tonem sekretarz stanu. - Robert Winthrop to genialny polityk, ale na temat przemocy ma wiedze wylacznie teoretyczna. Niech pan nie zapomina, panie Congdon, ze Scofield zabil tego agenta z Brukseli. -Moze istnialy okolicznosci, o ktorych nam nie wiadomo. -Czyzby? - Sekretarz stanu zrobil pauze; kiedy ponownie sie odezwal, trudno bylo nie odgadnac znaczenia ukrytego za jego slowami. - Jesli faktycznie istnialy, to, moim zdaniem, mamy do czynienia z potencjalnie znacznie bardziej grozna sytuacja niz prywatna wojna miedzy agentami. Scofield i Taleniekow wiedza wiecej o dzialalnosci sluzb wywiadowczych obu krajow niz ktokolwiek inny. Nie wolno pozwolic, zeby nawiazali ze soba kontakt, ani jako wrogowie, ktorzy chca sie wzajem zlikwidowac, ani z jakiegokolwiek innego powodu. Czy wyrazam sie dosc jasno, panie Congdon? Panskim obowiazkiem jako dyrektora Operacji Konsularnych jest nie dopuscic do tego. Wyeliminowanie Scofielda z gry jest konieczne; musi pan tylko zdecydowac, jak najlepiej to zrobic. Nie obchodzi mnie, jak sie pan go pozbedzie, ale on nie moze nam zawadzac! Daniel Congdon uslyszal trzask odkladanej sluchawki. Przez chwile trwal bez ruchu. Po raz pierwszy w czasie dlugich lat sluzby otrzymal tak wyrazny rozkaz zlikwidowania agenta. Rozkaz nie zostal oczywiscie wypowiedziany wprost, lecz nie ulegalo najmniejszej watpliwosci, o co chodzi. Podsekretarz opuscil sluchawke na widelki i siegnal po inny telefon, ktory stal po lewej stronie biurka. Nacisnal przycisk i wykrecil trzy cyfry. - Dzial Bezpieczenstwa Wewnetrznego - oznajmil meski glos. -Tu podsekretarz Congdon. Zatrzymajcie Brandona Scofielda. Macie wszystkie informacje. Zdjac go natychmiast. -Chwileczke, panie sekretarzu - powiedzial grzecznie dyzurny. - Chyba dwa dni temu otrzymalismy sprawozdanie z inwigilacji Scofielda, inwigilacji drugiego stopnia. Zaraz sprawdze na komputerze. Mam tu wszystkie dane. -Dwa dni temu? -Tak, panie sekretarzu. Juz widze na monitorze. Scofield wyprowadzil sie z hotelu szesnastego, mniej wiecej o dwudziestej trzeciej. -Szesnastego? Dzis jest dziewietnasty. -Tak, panie sekretarzu. Wiadomosc otrzymalismy wkrotce po tym, jak opuscil hotel. Kierownictwo poinformowalo nas w ciagu niespelna godziny. -Gdzie jest Scofield teraz? -Zostawil dwa adresy, choc nie podal, kiedy sie gdzie pojawi. Pierwszy, to adres siostry w Minneapolis, a drugi, to adres hotelu w Charlotte Amalie, na amerykanskich Wyspach Dziewiczych. -Sprawdziliscie? -Oczywiscie. Siostra naprawde istnieje i mieszka w Minneapolis, a w hotelu w Charlotte Amalie jest rezerwacja na nazwisko Scofielda; pokoj oplacono z gory od siedemnastego. Pieniadze zostaly wyslane przekazem z Waszyngtonu. -Wiec Scofield jest w Charlotte Amalie? -Dzis w poludnie go tam nie bylo. Dzwonilismy; jeszcze sie nie zjawil. -A u siostry? - spytal szybko Congdon. -Tez dzwonilismy. Potwierdzila, ze telefonowal do niej i mowil, ze przyjedzie, ale nie precyzowal kiedy. Powiedziala, ze to normalne, wpada do niej, kiedy mu wygodnie. Spodziewa sie go w ciagu tygodnia. Dyrektor OPKON-u znow mial ochote zerwac sie z fotela, ale sie powstrzymal. -Czy to znaczy, ze nie wiecie, gdzie jest? -Rzecz polega na tym, panie sekretarzu, ze I-dwa to tylko gromadzenie informacji o ruchach inwigilowanego, a nie ciagly kontakt wizualny. Zaraz oglosimy pierwszy stopien. Z Minneapolis nie bedzie najmniejszych trudnosci, gorzej z Wyspami Dziewiczymi. -Dlaczego? -Nie mamy tam swoich ludzi. Nikt nie ma. Daniel Congdon wstal z fotela. -Czegos tu nie rozumiem. Mowi pan, ze prowadzona jest inwigilacja drugiego stopnia, choc wydalem jasne polecenie, ze wszystkie jego ruchy maja byc skrupulatnie notowane. Dlaczego od razu nie zaczeto prowadzic inwigilacji pierwszego stopnia? Dlaczego nie sledzono go caly czas? -Nie ja o tym decyduje, panie sekretarzu, ale chyba moge to panu wyjasnic - odpowiedzial niepewnie dyzurny z Dzialu Bezpieczenstwa Wewnetrznego. - Gdyby rozpoczeto inwigilacje pierwszego stopnia, Scofield na pewno by to zauwazyl, a wtedy... no, po prostu ze zwyklej przekory postaralby sie, zebysmy go zgubili. -A tak zescie go nie zgubili? Znajdzcie go czym predzej! Prosze dzwonic do mnie co godzine i meldowac o stanie poszukiwan! Congdon opadl gniewnie na fotel, ciskajac sluchawke z taka sila na widelki, ze telefon zabrzeczal. Przez chwile patrzyl na aparat, po czym znow podniosl sluchawke i wykrecil inny numer. -Dzial Lacznosci Miedzynarodowej, Andros - powiedzial kobiecy glos. -Panno Andros, tu podsekretarz Congdon. Prosze natychmiast przyslac do mnie szyfranta. Kod A, supertajne, bezwzgledne pierwszenstwo. -Nagla sprawa, panie sekretarzu? -Tak jest, panno Andros. Tekst bedzie gotow do wyslania w ciagu pol godziny. Prosze przygotowac kanaly do Amsterdamu, Marsylii... i Pragi. Scofield uslyszal kroki w hallu i wstal z fotela. Zblizyl sie do drzwi i spojrzal przez wizjer na zewnatrz. Korytarzem przeszedl jakis mezczyzna, ale minal obojetnie drzwi apartamentu, w ktorym zatrzymal sie poslaniec Taleniekowa. Bray wrocil do fotela i ponownie usiadl; odchylil glowe na brzeg oparcia i utkwil wzrok w suficie. Od nocnego poscigu ulicami Waszyngtonu uplynely trzy dni - trzy dni temu zlikwidowal poslanca Taleniekowa; poslanca, ktory przed dziesieciu laty, na Unter den Linden, wystapil w roli mordercy. Byla to dziwna noc i dziwny poscig, ktory mogl sie zakonczyc inaczej. Agent nie musial zginac, gdyz potrzeba zabicia go stopniowo w Brayu wygasla; juz niewiele rzeczy potrafilo wzbudzic w nim ogien i niewiele bylo spraw, w ktore nadal wtorzyl. Agent sam sciagnal na siebie smierc. Przerazony, wyciagnal dlugi, ostry jak brzytwa noz ukryty pod poduszka hotelowego fotela i rzucil sie na Braya. Bray zabil go w obronie wlasnej; nie bylo to morderstwo z premedytacja, jakie wczesniej rozwazal na ulicy. Nic sie nie zmienia. Poslaniec Taleniekowa byl przekonany, ze Beowulf Agate chce sie oddac Rosjanom i wierzyl, ze jesli sprowadzi go do Moskwy, otrzyma wielki lsniacy order i wszystkie zwiazane z tym przywileje. -Nabral cie - powiedzial poslancowi Bray, czytajac telegram w apartamencie hotelowym Rosjanina na Nebraska Avenue. -Niemozliwe! - zawolal tamten. - Nie Taleniekow! -Wlasnie on. Specjalnie przyslal ciebie, faceta z Unter den Linden, bo wiedzial, ze zawsze i wszedzie cie rozpoznam. Liczyl na to, ze strace panowanie i natychmiast cie zabije. Tu, w Waszyngtonie, na ulicy. A to sprawi, ze bede mial przykrosci... Ale ja wolalem cie zlapac. -Mylisz sie! To mial byc bialy kontakt! -Tak jak Berlin Wschodni, co, ty skurwysynu?! -Co chcesz zrobic? -Zapracowac na swoja emeryture. Zabieram cie do naszej siedziby. -Nie! -Tak. I wtedy Rosjanin rzucil sie na Scofielda. Od tej krotkiej walki minely trzy dni. Trzy dni temu Scofield dostarczyl zwloki poslanca do ambasady radzieckiej i wyslal szyfr do Sewastopola. Przez caly ten czas nikt jednak nie zblizyl sie do drzwi po drugiej stronie korytarza; bylo to co najmniej dziwne. Apartament wynajmowala na stale firma maklerska z Berna w Szwajcarii, niby dla swoich pracownikow przyjezdzajacych w interesach do Waszyngtonu. Ale Bray wiedzial, ze nie nalezy sie spodziewac szwajcarskich biznesmenow; apartament sluzyl agentom KGB. Scofield postanowil zmusic Rosjan do dzialania. Zaszyfrowany telegram oraz zwloki poslanca dostarczone pod drzwi ambasady mialy sklonic przeciwnikow do sprawdzenia apartamentu. A jednak w hotelu nie pojawil sie nikt; bylo to calkiem niezrozumiale. Chyba ze Taleniekow nie do konca klamal i rzeczywiscie dzialal sam. Jesli tak, istnialo tylko jedno wytlumaczenie: radziecki morderca zostal zwolniony ze sluzby i przed wyjazdem w okolice Grasnowa, gdzie mial prowadzic samotne zycie emeryta, postanowil raz na zawsze zalatwic porachunki ze swoim najwiekszym wrogiem. Po zajsciu w Pradze poprzysiagl Brayowi zemste, to bylo zupelnie jasne. Dopadne cie, Beowulf Agate. Nie bedziesz znal dnia ani godziny. Na moich oczach wyzioniesz ducha. Zycie brata za zycie zony. Zycie meza za zycie brata. Zemsta plynaca z nienawisci, ktorej nic nie moglo ugasic. Dopoki jeden z nich nie zginie, zaden nie zazna spokoju. Lepiej z gory znac zamiary Taleniekowa, pomyslal Bray, niz dowiedziec sie o nich na zatloczonej ulicy lub na pustej plazy dopiero wtedy, gdy dostanie sie nozem w brzuch albo gdy kula wystrzelona z kepy sitowia porastajacego piaszczysta wydme roztrzaska czaszke. Smierc poslanca byla przypadkowa, lecz Taleniekow po prostu musi zginac. Dopoki sie nie spotkaja, zaden nie zazna spokoju, ale spotkanie przezyje tylko jeden. Musi sciagnac Rosjanina do Waszyngtonu. Taleniekow wykonal pierwszy ruch, dokonujac tym samym podzialu rol. Byl wiec mysliwym. Zastosowana przez Braya strategia byla jak z podrecznika: zostawic mysliwemu wyrazny trop, po ktorym bedzie sie posuwal, az w odpowiedniej, najmniej oczekiwanej przez niego chwili trop sie urwie; zanim zdezorientowany mysliwy zdazy sie zabezpieczyc, sam stanie sie ofiara. Podobnie jak Bray, Taleniekow mogl swobodnie podrozowac po calym swiecie, za zgoda przelozonych lub bez. Przez lata obydwaj zdobyli doswiadczenie: wiedzieli, gdzie sie kupuje falszywe dokumenty, znali setki ludzi gotowych zapewnic im schronienie albo transport, a takze dostarczyc przebranie oraz bron - kazdego rodzaju i w dowolnej ilosci. Jedyne, co do tego bylo potrzebne, to kontakty i pieniadze. Obydwaj mieli jedno i drugie. Wynikalo to z ich zawodu; kontakty wyrobili sobie bez trudu, zgromadzenie pieniedzy trwalo nieco dluzej, musieli jednak je zebrac, zeby uniknac biurokratycznych opoznien zwiazanych z przekazywaniem gotowki przez centrale. Kazdy dobry agent tak postepowal. Zawyzajac koszty prowadzonych przez siebie operacji, gromadzil fundusze, ktorymi mogl dysponowac do woli, lokujac je na kontach bankowych w roznych krajach o stabilnej gospodarce. Celem nie bylo ani okradanie macierzystego wywiadu, ani chec wzbogacenia sie, lecz przetrwanie. Kazdy agent, ktoremu z winy centrali zdarzylo sie raz czy dwa znalezc w tarapatach, bez centa przy duszy, szybko przekonywal sie, ze musi zdobyc odpowiednie srodki, aby stac sie od niej niezaleznym. Bray mial konta na rozne nazwiska w Paryzu, Monachium, Londynie, Genewie i Lizbonie. Jak wszyscy, unikal Rzymu i panstw komunistycznych: system bankowy we Wloszech zakrawal na paranoje, a w Europie Wschodniej byl zbyt skorumpowany. Rzadko myslal o tych pieniadzach; zawsze sadzil, ze po wycofaniu sie ze sluzby, odda je z powrotem. Gdyby Congdon nie aranzowal jego zwolnienia w tak skomplikowany sposob i nie zdradzil sie z tym, ze najbardziej ucieszyloby go, jesli Scofielda trafilby szlag, Bray pewnie wrocilby nazajutrz i rozliczyl sie ze wszystkich finansow. Ale teraz bylo juz za pozno. Postepowanie podsekretarza stanu przekreslilo te mozliwosc. Nikt nie oddaje z wlasnej, nie przymuszonej woli kilkuset tysiecy dolarow facetowi, ktory stara sie - wprawdzie nieumiejetnie - sprzatnac go z powierzchni ziemi, w dodatku w taki sposob, zeby samemu nie zabrudzic sobie rak. Scofield przypomnial sobie, ze wlasnie na tego rodzaju mordach skrytobojcy Matarese'a zbijali niegdys spory szmal. Ale to byli mordercy do wynajecia, zorganizowani na podobnych zasadach co w dwunastym wieku asasyni Hasana Sabbaha. Nigdy pozniej nikomu nie udalo sie powolac takiej organizacji; zreszta w porownaniu z nimi Daniel Congdon byl po prostu nedznym neptkiem. Congdon. Scofield parsknal smiechem i siegnal do kieszeni po papierosy. Nowy dyrektor Operacji Konsularnych nie byl wcale durniem - glupota byloby go lekcewazyc - lecz cechowala go ta sama mentalnosc co innych szefow sluzb wywiadowczych. Prawie zaden nie rozumial, co dzieje sie z czlowiekiem pracujacym jako agent; lubili wyglaszac o podwladnych rozne banaly ubrane w terminy zapozyczone z psychologii, mowic o ich tendencjach do depresji i uzalania sie nad soba, lecz nie wiedzieli, jak funkcjonuja naprawde i jak pokretnie reaguja na bodzce. Nie wiedzieli lub woleli nie wiedziec, poniewaz trudno byloby im sie pogodzic z faktem, ze ich podwladni nie sa normalnymi ludzmi, a zadna sluzba wywiadowcza na swiecie nie chce sie przyznac, ze zatrudnia osoby wykoslawione psychicznie. Rzecz jednak polega na tym, ze patologiczne formy zachowania sa czyms normalnym dla agenta i nie ma w tym nic dziwnego. Wszyscy agenci rozumuja w znacznym stopniu jak kryminalisci, nawet jesli nie maja na sumieniu jakichkolwiek przestepstw. Glownie mysla o tym, jak zabezpieczyc wlasna skore; z czasem staje sie to ich druga natura. Tak wlasnie bylo w wypadku Braya. Podczas gdy poslaniec Taleniekowa siedzial naprzeciw niego w hotelu na Nebraska Avenue, Bray wykonal kilka telefonow. Najpierw zadzwonil do siostry w Minneapolis; powiedzial, ze za dwie godziny wylatuje w jej strony i zajrzy do niej w ciagu najblizszych dni. Nastepnie polaczyl sie z przyjacielem w Maryland, zapalonym wedkarzem, w ktorego domu caly jeden pokoj zajmowaly wypchane ryby, trofea jego morskich lowow; spytal go, czy zna jakis dobry, nieduzy hotelik na Karaibach, w ktorym od reki mozna wynajac pokoj. Okazalo sie, ze przyjaciel mial z kolei przyjaciela, ktory byl wlascicielem hotelu w Charlotte Amalie i zawsze trzymal w rezerwie pare wolnych pokoi dla stalych gosci i ich znajomych. Wedkarz obiecal do niego zadzwonic. Tak wiec, gdyby ktos chcial sprawdzic, to szesnastego wieczorem Bray wybieral sie w okolice Minneapolis... albo na Karaiby. Zarowno jedno miejsce jak i drugie dzielilo od Waszyngtonu dwa tysiace kilometrow z okladem, a tymczasem Bray, nie obserwowany przez nikogo, pozostal na miejscu, ani na moment nie wychodzac z pokoju hotelowego znajdujacego sie po drugiej stronie korytarza od apartamentu wynajmowanego przez Rosjan. Ilez razy wbijal to do glowy mlodszym, mniej doswiadczonym agentom! Nawet by nie zliczyl. Trudno jest zauwazyc czlowieka stojacego nieruchomo w tlumie, lecz jeszcze trudniej dostrzec go wowczas, kiedy mysli sie, ze jest w ruchu. Proste. Ale Taleniekow nie byl prostym przeciwnikiem i sytuacja komplikowala sie z uplywem kazdej godziny. Nalezalo rozwazyc wszystkie ewentualnosci. Prawdopodobnie hotel na. Nebraska Avenue stanowil mete znana tylko radzieckiemu strategowi i jego poslancowi. Taleniekow mogl od dawna oplacac apartament przez Berno i trzymac go na jakas nagla okolicznosc. Nikt w ambasadzie radzieckiej nie musial o tym wiedziec; zreszta KGB mialo tysiace roznych met. Jesli tak - a bylo to najbardziej sensowne wytlumaczenie - to Taleniekow dzialal nie tylko na wlasna reke, lecz rowniez wbrew interesom KGB. Znaczylo to, ze osobista wendete stawia wyzej niz lojalnosc wobec swojego rzadu, jesli to pojecie w ogole mialo dla niego jeszcze jakies znaczenie, bo dla Scofielda juz nie. Tak, to bylo jedyne wytlumaczenie. W przeciwnym razie apartament roilby sie od Ruskow. Mogli odczekac dwadziescia cztery godziny, od biedy i trzydziesci szesc, zeby upewnic sie, czy hotel nie jest obserwowany przez FBI, ale na pewno nie czekaliby dluzej, nawet gdyby zauwazyli amerykanskich agentow; po prostu postaraliby sie odwrocic ich uwage. Bray instynktownie czul, ze ma racje; tak mu mowil szosty zmysl, rozwiniety i sprawdzony przez lata do tego stopnia, ze mogl w pelni na nim polegac. Teraz musial wczuc sie w Taleniekowa, myslec tak, jak myslal Rosjanin. Tylko w ten sposob mogl sie zabezpieczyc przed nozem w brzuch lub strzalem w glowe. Tylko w ten sposob mogl szybko doprowadzic wszystko do konca, zeby codziennie sie nie zastanawiac, jakie niebezpieczenstwo kryje sie w cieniu. Albo posrod tlumu. Agent KGB nie mial wyboru; kolejny ruch nalezal do niego. Musial przyjechac do Waszyngtonu. I udac sie tam, gdzie urywal sie trop: w tym wypadku do mety po drugiej stronie hotelowego korytarza. W ciagu najblizszych dni, a moze tylko godzin, Wasilij Taleniekow wyladuje na lotnisku Dulles. Wowczas rozpoczna sie lowy. Ale Rosjanin nie byl w ciemie bity; na pewno bedzie spodziewal sie pulapki. Nie przyjdzie sam, lecz oplaci i przysle kogos na wabia, kogos calkiem nie zorientowanego w sprawie. Moze przypadkowego wspolpasazera, z ktorym specjalnie postara sie zaznajomic podczas lotu, albo jedna z wielu osob, z ktorych uslug juz wczesniej korzystal w Waszyngtonie, tak zwanych "slepych kontaktow" - kobiet i mezczyzn nie majacych najmniejszego pojecia, ze Europejczyk placacy im tak hojnie za rozne przyslugi to strateg KGB. Przysle albo jednego wabika, albo od razu kilka, a wsrod nich jednego lub kilka ptakow. "Wabiki" nie wiedzialy nic; byly Wylacznie przyneta. "Ptaki" natomiast obserwowaly teren i podnosily alarm, kiedy "zwierz" - czyli wrog - rzucal sie na nie. Wabiki i ptaki; nimi wlasnie posluzy sie Taleniekow. Ktos zjawi sie w hotelu na Nebraska Avenue. Jedyna instrukcja, jaka otrzyma, to ze ma wejsc do apartamentu: nie bedzie znal zadnego nazwiska, zadnego numeru telefonu, nic, co mogloby sie Scofieldowi przydac. A w poblizu beda krazyc ptaki: czekac i patrzec, czy zwierz rzuci sie na wabika. Kiedy zauwaza zwierza, natychmiast zawiadomia mysliwego. A to znaczy, ze on rowniez bedzie gdzies w poblizu. Na pewno taka strategie wybral Taleniekow, bo zadna inna nie byla mozliwa; dokladnie identyczna zamierzal posluzyc sie Scofield. Taleniekow potrzebowal trzech, czterech - gora pieciu osob; zbierze je bez problemu. Cala operacja byla malo skomplikowana; wymagala tylko kilku telefonow z lotniska, kilku spotkan w restauracji w srodmiesciu. Zwazywszy na wartosc zwierza, byla w dodatku bardzo tania. Za drzwiami rozlegly sie glosy. Bray wstal z fotela i podszedl szybko do wizjera. Po drugiej stronie korytarza elegancko ubrana kobieta mowila cos do boya hotelowego, ktory niosl jej podreczna torbe. Nie walizke, nie bagaze, z jakimi sie leci przez Atlantyk, lecz nieduza torbe. Skoro zjawil sie wabik, ptaki musialy byc niedaleko. A wiec Taleniekow wyladowal; rozpoczely sie lowy. Kobieta i boy weszli do apartamentu. Bray ruszyl do telefonu. Pora przystapic do kontroperacji. Potrzebowal czasu; moze dwoch, moze trzech dni. Teraz gra szla o to, kto kogo zmusi do wykonania kolejnego ruchu. Nie korzystajac z centrali hotelowej, sam wykrecil numer wedkarza w Maryland. Przyslonil mikrofon prawa dlonia i mowil przez lekko rozsuniete palce, zeby glos brzmial tak, jakby dochodzil z bardzo daleka. Przywital sie i od razu przeszedl do sedna. -Jestem juz na wyspach, ale nie moge sie dodzwonic, cholera, do tego hotelu w Charlotte Amalie. Czy moglbys zadzwonic tam w moim imieniu i powiedziec, ze wyruszam wyczarterowana lodzia z Tavernier i dotre za jakies dwa dni? -Pewnie, Bray. Robisz sobie niezgorsze wakacje, co? -Nawet fajniejsze niz myslisz. Dzieki! Kolejny telefon nie wymagal uciekania sie do klamstw. Bray zadzwonil do Francuzki, z ktora kilka lat temu mieszkal przez krotki czas w Paryzu. Byla jedna z najlepszych wtyczek w Interpolu, dopoki nie wydalo sie, dla kogo pracuje; teraz zatrudniona byla w Waszyngtonie, w Firmie prowadzonej przez CIA. Nie romansowali ze soba od czasu Paryza, ale nadal byli przyjaciolmi. Nawet najdziwniejsze prosby nie wymagaly wyjasnien. Bray podal jej nazwe hotelu na Nebraska Avenue. -Zadzwon za pietnascie minut do apartamentu dwiescie jedenascie. Odbierze kobieta. Popros mnie. -Nie bedzie wsciekla, kochanie? -Nawet mnie nie zna. Ale ktos inny, owszem. Taleniekow oparl sie o mur w ciemnej alejce naprzeciw hotelu. Rozluznil miesnie i przez chwile obracal na boki glowe, zeby zmniejszyc napiecie i znuzenie. Byl w podrozy od trzech dni; osiemnascie godzin spedzil w powietrzu; odwiedzal miasta i wioski, odszukujac ludzi, o ktorych wiedzial, ze zaopatrza go w falszywe dokumenty umozliwiajace mu przebycie trzech kontroli granicznych. Z Salonik polecial do Aten, z Aten do Londynu, z Londynu do Nowego Jorku. Tam, po wizycie w trzech bankach na dolnym Manhattanie, zlapal popoludniowy samolot do Waszyngtonu. Wreszcie dotarl pod hotel; wszyscy byli juz na miejscu. Droga dziwka, ktora sprowadzil z Nowego Jorku, i trzy osoby wynajete w Waszyngtonie: dwoch mezczyzn oraz stara kobieta. Tylko jedna z nich byla naprawde cos warta; pozostale trzy to zera, typowe cwaniaczki. Wszystkie cztery pracowaly juz w przeszlosci dla szczodrego "biznesmena" z Hagi. ktory lubil sprawdzac, czy jego wspolpracownicy dobrze wykonaja robote, a poza tym zawsze zadal dyskrecji; placil jednak tak hojnie, ze mial do tego prawo. Kazda z osob byla juz gotowa do dzialania. Dziwka zajela apartament, mete wynajeta przez Berno; Scofield na pewno wkrotce sie o tym dowie. Ale Beowulf Agate nie byl amatorem; kiedy recepcjonista lub telefonistka z centrali hotelowej przekaze mu wiadomosc, nie przyjdzie sam, lecz przysle kogos, zeby wzial dziewczyne na spytki. Czlowieka przyslanego przez Scofielda dostrzega ptaki, czyli dwaj mezczyzni i stara kobieta. Kazdego z nich Taleniekow wyposazyl w zminiaturyzowany nadajnik, nie wiekszy od mikrofonu magnetofonowego; kupil cztery takie urzadzenia w sklepie Mitsubi na Piatej Alei. Nie zwracajac na siebie uwagi, ptaki mogly polaczyc sie z "biznesmenem" z Hagi. Nie dotyczylo to tylko dziwki. Wolal nie ryzykowac, ze czlowiek Scofielda odkryje przy niej nadajnik Zreszta, dziwka byla z gory spisana na straty. Jeden z mezczyzn siedzial przy stoliku w mrocznym barku hotelowym; jedyne swiatlo dawaly ustawione na blatach ozdobne latarenki ze swieczkami w srodku. Obok niego lezala otwarta aktowka; wyjete z niej papiery studiowal w bladym swietle swieczki - sprawial wrazenie biznesmena analizujacego wyniki podrozy sluzbowej. Drugi mezczyzna znajdowal sie w restauracji; jego stolik nakryty byl dla dwoch osob, a rezerwacji dokonala sekretarka waznej osobistosci z Bialego Domu. Wazna osobistosc jednak nie mogla przybyc na czas; sekretarka dzwonila kilkakrotnie, proszac kierownika sali, zeby przeprosil czekajacego mezczyzne. To gwarantowalo, ze bedzie traktowany z szacunkiem naleznym komus majacemu powiazania z Bialym Domem, a takze jak ktos poza wszelkimi podejrzeniami. Najbardziej Taleniekow liczyl na stara kobiete; dostala znacznie wiecej pieniedzy niz pozostali. I nie bez powodu. Nie byla cwaniakiem, nie byla zerem. Byla morderczynia. Jego niespodziewana bronia. Uprzejma starsza pani o nobliwym wygladzie, ktora nie miala zadnych skrupulow przed zastrzeleniem kogos po drugiej stronie pokoju, ani przed wbiciem noza w brzuch osoby siedzacej z nia przy jednym stole. Blyskawicznie potrafila przeistoczyc sie z dystyngowanej wiekowej damy w obdarta wiedzme, a takze przybrac wszystkie wcielenia posrednie. W ciagu ostatnich lat Wasilij zaplacil jej wiele tysiecy dolarow, kilka razy specjalnie sprowadzajac ja nawet do Europy, gdy jej wyjatkowe umiejetnosci idealnie pasowaly do zadan, ktore nalezalo wykonac. Nigdy go nie zawiodla; byl pewien, ze tym razem rowniez sie sprawdzi. Skontaktowal sie z nia zaraz po wyladowaniu na lotnisku Kennedy'ego; miala caly dzien, zeby przyszykowac sie do wieczornego wystepu. Czasu az nadto. Taleniekow odepchnal sie od muru, potrzasnal zwieszonymi luzno wzdluz ciala dlonmi i odetchnal gleboko, usilujac odpedzic od siebie sen. Przygotowal sie dobrze; teraz mogl tylko czekac z nadzieja, ze Scofield rzeczywiscie chce tego spotkania, ktore wedlug Amerykanina mialo doprowadzic do smierci jednego z nich. Ale dlaczego mialby nie chciec? Lepiej zalatwic wszystko jak najpredzej, niz bac sie kazdego cienia i zatloczonych ulic, niz wciaz sie zastanawiac, czy nikt nie czyha w poblizu, nie celuje z pistoletu, nie siega po noz... Tak, znacznie lepiej rozliczyc sie jak najpredzej, doprowadzic lowy do konca; Beowulf Agate tak wlasnie musi uwazac. A jednak, jak bardzo sie myli! Zeby tylko udalo sie do niego dotrzec, porozmawiac z nim! Wyjasnic, ze chodzi o matarezowcow! Powinni wspolnie pomyslec, do kogo sie zwrocic, kogo przekonywac, kogo prosic! Razem moga zwyciezyc; istnieja przeciez porzadni ludzie, i w Moskwie, i w Waszyngtonie; ludzie, ktorzy nie beda sie lekac. Nie mogl umowic sie z Brandonem Scofieldem na neutralnym terenie, gdyz dla Beowulfa Agate zaden teren nie byl neutralny. Zdawal sobie sprawe, ze gdy tylko Amerykanin zobaczy swojego wroga, natychmiast uzyje broni, zeby rozwalic mu leb. Wasilij swietnie go rozumial, bo na jego miejscu postapilby dokladnie tak samo. A wiec jedyne co mu pozostalo, to krazyc i czekac, wiedzac, ze kazdy ma drugiego za zwierza i liczy na to, iz pierwszy ujrzy przeciwnika; obydwaj beda sie starali tak manewrowac, zeby to ten drugi popelnil blad. Ironia polegala na tym, ze najwiekszym bledem byloby, gdyby Scofield wygral. Taleniekow nie mogl na to pozwolic. Musial go pojmac, zwiazac i zmusic do sluchania. Dlatego czekanie bylo tak istotne. Strateg z Berlina Wschodniego, Rygi i Sewastopola wiedzial, jak cenna jest cierpliwosc. -Czekanie dalo rezultaty, panie sekretarzu - oznajmil przez telefon podniecony glos. - Scofield wyczarterowal lodz w Tavernier na Florida Keys. Wedlug naszych obliczen, pojutrze powinien doplynac do Wysp Dziewiczych. -Skad macie te informacje? - spytal nieco sennym glosem dyrektor Operacji Konsularnych. Chrzaknal, zeby przeczyscic gardlo i zerknal na budzik przy lozku: byla trzecia rano. -Z hotelu w Charlotte Amalie. -A skad oni wiedza? -Otrzymali telefon zamiejscowy z prosba, zeby trzymano pokoj, bo Scofield dotrze tam za dwa dni. -Kto dzwonil? I skad? Po drugiej stronie linii zapadla cisza. -Zakladamy, ze Scofield - rzekl wreszcie glos. - Z Florida Keys. -Nie zakladajcie. Dowiedzcie sie. -Sprawdzamy, oczywiscie, wszystkie informacje. Nasz czlowiek z Key West jest juz w drodze do Tavernier. Ma sie upewnic, czy Scofield faktycznie wyczarterowal tam lodz. -Sprawdzcie tez kto dzwonil. I dajcie mi znac - powiedzial Congdon. Odlozyl sluchawke i usiadl na lozku, opierajac sie o poduszke. Spojrzal na spiaca obok zone. Glowe miala przykryta przescieradlem; przez lata nauczyla sie przesypiac nocne telefony. Zaczal rozmyslac o rozmowie, ktora przed chwila odbyl; wszystko bylo zbyt latwe, zbyt proste. Scofield zachowywal sie jak czlowiek, ktory rozkoszuje sie zasluzonym urlopem, spontanicznie i beztrosko zmieniajac plany. I tu wlasnie tkwila sprzecznosc: Scofield zawsze planowal kazdy ruch, nie dzialal nagle i pochopnie. Niemozliwe, zeby ni stad ni zowad tak bardzo sie zmienil. Przypuszczalnie swiadomie zacieral slady... a to znaczylo, ze zabil agenta z Brukseli. KGB. Bruksela. Taleniekow. Berlin Wschodni. Taleniekow i agent z Brukseli pracowali razem w Berlinie Wschodnim. W "stosunkowo niezaleznej sekcji KGB", czyli takiej, ktora mogla dzialac w Berlinie Wschodnim... lecz nie tylko. Czy rowniez w Waszyngtonie? Czy "stosunkowo niezalezna sekcja" wysylala swoich ludzi do Waszyngtonu? Bylo to calkiem prawdopodobne. Przymiotnik "niezalezna" obejmowal dwa znaczenia. Chodzilo o zwolnienie zwierzchnikow od odpowiedzialnosci za pewne czyny ich podwladnych i o swobode ruchow, jaka ci podwladni posiadali. Agent CIA w Lizbonie, sledzac kogos, mogl za nim jechac az do Aten. Czemu by nie? Znal sie przeciez na tej robocie. Podobnie agent KGB z Londynu mogl leciec do Nowego Jorku za kims podejrzanym o szpiegostwo. Jesli mial odpowiednia range, bylo to wrecz jego obowiazkiem. Taleniekowowi zdarzalo sie dzialac w Waszyngtonie; podejrzewano, ze w ciagu ostatnich dziesieciu lat odwiedzal Stany Zjednoczone kilkanascie razy. Taleniekow i agent z Brukseli; trzeba zbadac, co ich laczylo. Congdon pochylil sie i wyciagnal reke po telefon; powstrzymal sie jednak. Przede wszystkim liczylo sie zgranie wszystkiego w czasie. Wyslane przez niego telegramy dotarly do Amsterdamu, Marsylii i Pragi prawie dwanascie godzin temu. Wedlug godnych zaufania informatorow, wywolaly konsternacje. Na wiesc o tym, ze Scofield zachowuje sie w sposob nieobliczalny, ludzi wspolpracujacych z wywiadem we wszystkich trzech miastach ogarnela panika. Mogl wsypac pojedynczych agentow i cale siatki, doprowadzic do tego, ze wielu mezczyzn i kobiet zostanie ujetych, poddanych torturom i zabitych; nalezalo jak najszybciej wyeliminowac czlowieka o kryptonimie Beowulf Agate. Wczesnym wieczorem przekazano wiadomosc, ze wybrano dwoch ludzi do tej misji. W Pradze i w Marsylii; juz nawet znajdowali sie na pokladach samolotow w drodze do Waszyngtonu. Z kontrola paszportowa i wladzami imigracyjnymi nie przewidywano zadnych klopotow. Trzeci mial przed switem wyruszyc z Amsterdamu; teraz w Amsterdamie byl ranek. Przed poludniem grupa zamachowcow, nie zwiazanych z rzadem Stanow Zjednoczonych, zjawi sie w Waszyngtonie. Kazdy z nich otrzymal numer, pod ktory mial zadzwonic po przyjezdzie - z pozoru numer telefonu w murzynskiej dzielnicy Baltimore - i od dyzurujacego przy aparacie czlowieka uzyskac najnowsze informacje o Scofieldzie. Temu czlowiekowi zas tylko jedna osoba mogla je przekazac. Osoba odpowiedzialna za cala akcje: dyrektor Operacji Konsularnych. Nikt inny w rzadzie Stanow Zjednoczonych nie dysponowal numerem. Czy mozna zrobic cos wiecej? Congdon wiedzial, ze ma niewiele czasu, a w dodatku to, o czym mysli, wymaga niezwyklej wspolpracy. Czy moze w ogole wystapic z pomyslem takiej wspolpracy, czy moze o niej chocby napomknac? Nic podobnego nie mialo dotad miejsca. Ale takie posuniecie byloby wyjatkowo korzystne. Moze pozwoliloby nie tylko ustalic miejsce pobytu Scofielda, ale doprowadzic do podwojnej egzekucji. Zamierzal zadzwonic do sekretarza stanu i poprosic go, zeby wczesnym rankiem odbyl dosc nietypowe spotkanie z radzieckim ambasadorem. Uznal jednak, ze dyplomatyczne zabiegi moglyby pochlonac zbyt wiele czasu, gdyz zadna ze stron nie chcialaby zapewne wystapic wprost z propozycja zabojstwa. Istnial lepszy sposob; niebezpieczny, ale znacznie mniej zawily! Congdon wstal cicho z lozka i ruszyl na dol do swojego gabinetu; pracowal tu, kiedy byl w domu. Podszedl do biurka, przymocowanego stalowymi bolcami do podlogi; drewniane drzwiczki po prawej stronie kryly kase pancerna z zamkiem szyfrowym. Zapalil lampe i przekrecil tarcze zamka. Rozlegl sie cichy trzask; stalowe drzwi odskoczyly. Mezczyzna siegnal do srodka i wydobyl fiszke z numerem telefonu. Nigdy nie sadzil, ze kiedykolwiek z niej skorzysta. Kierunkowy 902 - Nowa Szkocja w Kanadzie, a dalej numer, pod ktorym ktos zawsze pelnil dyzur; byl to bowiem numer kompleksu komputerowego, glownej bazy kontaktowej dla wszystkich agentow radzieckich dzialajacych w Ameryce Polnocnej. Jesli zadzwoni tam, ujawni istotna tajemnice, gdyz Rosjanie nie orientowali sie, iz wywiad amerykanski wie o ich bazie w Nowej Szkocji, ale pospiech i wyjatkowe okolicznosci usprawiedliwialy ten krok. Congdon wiedzial, ze w bazie, znajduje sie ktos, kto zrozumie jego decyzje; ktos, kogo uwarunkowania dyplomatyczne nie beda obchodzic; ktos, kto sam wydal mnostwo wyrokow smierci. Najwyzszy ranga funkcjonariusz KGB poza granicami Zwiazku Radzieckiego. Congdon wykrecil numer. -Firma exportowa Cabot Strait - powiedzial meski glos w Nowej Szkocji. - Dyzurny dyspozytor. -Mowi Daniel Congdon, dyrektor Operacji Konsularnych i podsekretarz stanu w rzadzie Stanow Zjednoczonych. Proponuje, zebyscie sprawdzili skad dzwonie; przekonacie sie, ze ze swojej prywatnej rezydencji w Herndon Falls w stanie Wirginia. Mozecie tez wlaczyc elektroniczne czujniki; dowiecie sie, ze linia jest czysta i nikt nie podsluchuje naszej rozmowy. Gotow jestem czekac tak dlugo, jak bedzie trzeba, ale musze mowic z Woltem Jeden, po waszemu Wolt Odin, jesli sie nie myle. Jego slowa powitala cisza. Congdon bez trudu mogl sobie wyobrazic szok dyzurnego w Nowej Szkocji, ktory wlasnie wciskal rozne guziki, zeby zawiadomic szefow o zdumiewajacym telefonie. Wreszcie glos przemowil: -Mamy jakies zaklocenia. Prosze powtorzyc wszystko jeszcze raz. Congdon powtorzyl. Znow zaleglo milczenie. Dopiero po dluzszej chwili dyzurny odezwal sie ponownie. -Jesli zechce pan zaczekac, poprosze do telefonu kierownika. Ale chyba polaczyl sie pan z niewlasciwym numerem. Czy chodzi panu o nasza firme na Cape Breton? -Nie jestescie na Cape Breton, tylko w St. Peters Bay na Wyspie Ksiecia Edwarda. -Prosze chwileczke zaczekac. Congdon czekal prawie trzy minuty. Wreszcie usiadl, swiadom, ze wszystko jest na najlepszej drodze. Wolt Jeden znalazl sie na linii. -Prosze jeszcze zaczekac - rzekl. W sluchawce zapanowala glucha cisza, lecz polaczenie nie zostalo przerwane; po prostu sprawdzala je elektroniczna aparatura. -Faktycznie dzwoni pan z prywatnej rezydencji w Herndon Falls w Wirginii - powiedzial wreszcie Wolt Jeden. - Nasze czujniki nie wykryly zadnych podsluchow, choc to oczywiscie nic nie znaczy. -Nie wiem, jak mam pana przekonac... -Zle mnie pan zrozumial, panie sekretarzu. Fakt, ze zna pan ten numer, nie jest dla mnie specjalnym zaskoczeniem, lecz to, ze zdecydowal sie pan tu zadzwonic i poprosic mnie do telefonu, poslugujac sie moim kryptonimem, absolutnie jest zdumiewajace. Wiec nie musi pan mnie przekonywac, panie sekretarzu. Co pana sklonilo, zeby sie ze mna skontaktowac? Congdon w kilku slowach wyluszczyl mu sprawe. -Chcecie Taleniekowa - rzekl. - A my Scofielda. Maja sie spotkac - w Waszyngtonie, o tym jestem przekonany. Kluczem do tego, gdzie konkretnie, jest wasz agent z Brukseli. O ile pamietam, przed kilkoma dniami dostarczono do naszej ambasady jego cialo. -Wlasnie. -Uwaza pan, ze Scofield ma z tym cos wspolnego? -Tak uwaza wasz ambasador. Zwrocil nam uwage na to, ze agent z Brukseli nalezal do sekcji KGB dzialajacej w Berlinie Wschodnim w szescdziesiatym osmym roku. Kierowal nia Taleniekow. To wtedy mial miejsce ten incydent, w ktorym zginela zona Scofielda. -Rozumiem - powiedzial Rosjanin. - Wiec Beowulf Agate nadal zabija z zemsty! -Nie przesadzajmy. Wyglada na to, ze Taleniekow chce zalatwic Scofielda, a nie odwrotnie. -O co panu chodzi, panie sekretarzu? Mamy podobny poglad na te sprawe, ale co pana sklonilo, zeby zwrocic sie do nas bezposrednio? -Potrzebuje informacji, ktore macie w komputerach albo w jakichs aktach. Dosc starych aktach, ale na pewno wciaz je trzymacie, tak jak my trzymamy nasze. Otoz sadzimy, ze agent z Brukseli i Taleniekow dzialali kiedys wspolnie w Waszyngtonie. Musimy wiedziec, gdzie sie wowczas zatrzymali. Scofield i Taleniekow obaj znaja ten adres. Uwazamy, ze wlasnie tam sie spotkaja. -Rozumiem - powiedzial znow Rosjanin. - A jesli znamy taki adres lub adresy, jakie bedzie stanowisko panskiego rzadu, panie sekretarzu? Congdon byl przygotowany na to pytanie. -Zadne - odparl spokojnie. - Informacja zostanie przekazana osobom trzecim, bardzo zaniepokojonym zachowaniem Beowulfa Agate. Oprocz mnie, nikt z rzadu amerykanskiego nie bedzie mial nic wspolnego z ta sprawa. -Trzy zaszyfrowane telegramy o identycznej tresci wyslano do trzech komorek kontrrewolucyjnych w Europie. W Pradze, Marsylii i Amsterdamie. Komorki te moga dostarczyc mordercow. -Wiecie o naszych telegramach? Moje gratulacje - powiedzial dyrektor OPKON-u. -Wasze sluzby wiedza nie mniej o naszych, wiec gratulacje sie nie naleza. -Nie wykonaliscie zadnego kroku, zeby nam przeszkodzic? -Oczywiscie, ze nie, panie sekretarzu. A na naszym miejscu wy byscie wykonali? -Nie. -W Moskwie jest jedenasta. Zadzwonie do pana w ciagu godziny. Congdon odlozyl sluchawke i oparl sie wygodnie. Mial wielka ochote nalac sobie drinka, ale sie powstrzymal. Po raz pierwszy w dlugiej karierze skontaktowal sie bezposrednio z anonimowymi dotad wrogami. Czyniac to, nie wykazal jednak braku odpowiedzialnosci; dzialal w pojedynke, a to bylo najlepszym zabezpieczeniem. Przymknal oczy i zaczal sobie wyobrazac biale, betonowe sciany. Po dwudziestu dwoch minutach telefon zadzwonil. Congdon rzucil sie do aparatu i podniosl sluchawke. -Na Nebraska Avenue znajduje sie maly, ekskluzywny hotel... 8. Scofield odkrecil kran z zimna woda, oparl sie o umywalke i spojrzal na swoje odbicie w lustrze. Oczy mial przekrwione z niewyspania, na brodzie wyrazny zarost. Nie golil sie od trzech dni, a w sumie spal w tym czasie nie wiecej niz trzy godziny. Teraz bylo po wpol do trzeciej rano; o spaniu lub goleniu nie moglo byc jednak mowy.Po drugiej stronie korytarza elegancko ubrana kobieta, przyslana przez Taleniekowa na wabia, tez nie mogla zasnac, bo dokladnie co kwadrans brzeczal telefon. Poprosze pana Brandona Scofielda. Nie znam zadnego Scofielda! Prosze przestac wydzwaniac! Kim pani jest? Znajoma pana Scofielda. Koniecznie musze, z nim mowic. Nie ma go tu! Nawet go nie znam! Oszaleje, prosze przestac dzwonic! Powiem telefonistce, zeby wiecej mnie z nikim nie laczyla! Nie radze pani. Pani przyjaciel na pewno nie bedzie zadowolony. Moze pani nie zaplacic. Prosza przestac! Dawna kochanka z Paryza spisywala sie na medal. Kiedy Bray poprosil, zeby dzwonila do kobiety w apartamencie, zadala mu tylko jedno pytanie: -Czy masz klopoty, najdrozszy? -Tak. -Wiec zrobie, o co prosisz. Powiedz mi co mozesz, zebym wiedziala, jaka przyjac taktyke. -Nie rozmawiaj dluzej niz dwadziescia sekund. Nie wiem, czy nie maja kogos w centrali. -Faktycznie, masz klopoty. Jeszcze godzina, moze mniej, i kobieta w apartamencie wystraszy sie na tyle, ze ucieknie z hotelu. Bez wzgledu na to, ile jej obiecano, szarpiace nerwy telefony i wzrastajace poczucia zagrozenia nie byly tego warte. Wabik zostanie usuniety; mysliwy poniesie strate. Taleniekow przysle na gore ptaka i zabawa rozpocznie sie od poczatku, tyle ze telefony stana sie rzadsze - beda nastepowac co godzina, zeby ptaka zdejmowala sennosc, lecz zeby nie mogl zasnac. Wreszcie ptak tez odleci, bo kazdy ma swoja wytrzymalosc. Srodki, jakimi mysliwy dysponowal, byly znaczne, lecz nie nieograniczone, dzialal przeciez na obcym terenie. Ile znal wabikow i ptakow? Nie mogl w nieskonczonosc sciagac nowych ludzi, spotykac sie z nimi, wydawac im instrukcji i przekazywac forsy. Nie mogl. Frustracja i wyczerpanie sprawia, ze mysliwy zostanie w pojedynke, zdany tylko na siebie. I w koncu przyjdzie sam. Nie bedzie mial wyboru; nie zostawi mety pustej. To jedyne miejsce, ktore moglo sluzyc za pulapke, jedyny trop wiodacy go do zwierza. Predzej czy pozniej Taleniekow nadejdzie korytarzem i zatrzyma sie przed drzwiami apartamentu 211. Te drzwi to ostatnia rzecz, jaka zobaczy w zyciu. Niezly mysliwy z tego Ruska, pomyslal Scofield, ale poradze sobie z nim. Zakrecil kran i zanurzyl twarz w zimnej wodzie. Nagle podniosl glowe; uslyszal jakies szmery. Podszedl do wizjera. Po drugiej stronie korytarza podstarzala pokojowka otwierala drzwi apartamentu. Przez ramie miala przerzuconych kilka recznikow i posciel. Sluzba o czwartej rano? Taleniekowowi nie brakuje pomyslowosci! Pewnie oplacil dyzurna pokojowke, zeby posiedziala w apartamencie i doniosla mu, gdyby cos sie dzialo. Sprytny ruch, ale nie najlepszy. Przydatnosc pokojowki byla ograniczona, a co wiecej, przeciwnik latwo mogl ja usunac ze sceny: wystarczylo zadzwonic do recepcji, powiedziec, ze niechcacy przypalil cos papierosem lub wylal dzbanek wody. Tak, byla latwa do usuniecia. A poza tym miala jeszcze jedna wade: rano konczyla prace. I wlasnie wtedy, gdy bedzie wychodzila, gosc z pokoju naprzeciwko wezwie ja do siebie. Scofield zamierzal wrocic do umywalki i splukac twarz zimna woda, kiedy uslyszal nowy halas; ponownie spojrzal przez oszklony otwor. Szykownie ubrana kobieta opuszczala apartament, sciskajac w rece torbe podrozna. Na widok pokojowki, ktora usunela sie bez slowa na bok, warknela pod nosem: -Powiedz mu, ze mam go gdzies! To wariat, cholerny wariat! Sami wariaci w tej zasranej dziurze! Pokojowka w milczeniu odprowadzila wzrokiem kobiete, ktora szybkim krokiem oddalala sie korytarzem. Potem weszla do srodka i zamknela za soba drzwi. Na pewno hojnie ja wynagrodzono; ale rano gosc z pokoju naprzeciwko wynagrodzi ja jeszcze szczodrzej. Negocjacje rozpoczna sie, kiedy rano wyjdzie na korytarz. Kto jej placi? Gdzie czeka? Petla zaciesniala sie; teraz najwazniejsza byla cierpliwosc. I czuwanie. Taleniekow spacerowal ulicami, choc nogi uginaly sie pod nim ze zmeczenia i co rusz wpadal na innych przechodniow. Musial jednak zachowac sprawnosc umyslu, wiec wymyslal sobie rozne zabawy; a to liczyl kroki, a to szpary w chodniku, a to budynki miedzy budkami telefonicznymi. Nadajniki przestaly byc uzyteczne; o tej porze na calym pasmie obywatelskim slychac bylo rozmowy. Byl wsciekly na siebie, ze pozalowal tych kilku minut, aby rozejrzec sie za sprzetem lepszej jakosci. Ale nie spodziewal sie, ze akcja potrwa tak dlugo. To szalenstwo! O jedenastej dwadziescia przed poludniem ulice Waszyngtonu tetnily zyciem; ludzie tloczyli sie na chodnikach, samochody i autobusy kursowaly po jezdniach... a w apartamencie w hotelu na Nebraska Avenue co jakis czas wciaz dzwonil telefon i ten sam kobiecy glos wyglaszal ten sam idiotyczny tekst. Poprosza pana Brandona Scofielda. Koniecznie musze z nim mowic... Szalenstwo! Co Scofield chcial osiagnac w ten sposob? Gdzie sie ukryl? Gdzie byli jego ludzie? Z ludzi Taleniekowa tylko stara kobieta pozostala w hotelu. Dziwka zbuntowala sie i uciekla, a dwaj mezczyzni nie mogli w nieskonczonosc siedziec w barku i w restauracji, nie zwracajac na siebie uwagi - odeszli wiec, nie osiagnawszy nic. Stara kobieta dyzurowala w apartamencie, usilujac odpoczywac miedzy denerwujacymi telefonami, ktorych tresc za kazdym razem przekazywala Taleniekowowi. Osoba, ktora dzwonila, mowila z wyraznym obcym akcentem, prawdopodobnie francuskim, i pilnowala sie, zeby nie byc na linii dluzej niz dziesiec, dwanascie sekund. Nie dawala sie wciagnac w rozmowe; kiedy czas mijal, rozlaczala sie. Albo sama byla agentka, albo scisle trzymala sie instrukcji kogos, kto znal sie na rzeczy; nie sposob bylo sprawdzic, z jakiego dzwoni numeru lub z jakiego miejsca. Wasilij zblizyl sie do budki telefonicznej usytuowanej piecdziesiat metrow na polnoc od hotelu, po przeciwnej stronie ulicy. Korzystal z niej juz czterokrotnie, zdolal wiec zapamietac wszystkie napisy i numery wydrapane na szarej obudowie aparatu. Wszedl do srodka, zaniknal za soba oszklone drzwi, wrzucil monete; uslyszal sygnal i przylozyl palec do tarczy. Praga! Chyba mu sie przewidzialo! Po drugiej stronie Nebraska Avenue z taksowki wysiadl mezczyzna; stal na chodniku, patrzac na hotel. Taleniekow go znal! A przynajmniej znal jego twarz. To byl Praga! Praga - recydywista o bogatej przeszlosci kryminalnej: napady, kradzieze, podejrzenia o morderstwa; tylko czesc z popelnionych przez niego zbrodni miala podloze polityczne. Blisko dziesiec lat spedzil za kratkami. Kiedy walczyl przeciwko ustrojowi, czynil to nie tyle z przekonan, co z checi zysku; Amerykanie niezle go oplacali. Strzelal celnie, a jeszcze lepiej poslugiwal sie nozem. Fakt, ze byl w Waszyngtonie, w dodatku niespelna piecdziesiat metrow od hotelu na Nebraska Avenue, mogl oznaczac tylko jedno: jego obecnosc wiazala sie jakos ze Scofieldem. Ale to po prostu nie mialo sensu! W kazdym miescie, a juz na pewno w Waszyngtonie, Beowulf Agate znal dziesiatki osob, do ktorych mogl sie zwrocic o pomoc. Nie sciagalby kogos az z Europy! Zwlaszcza faceta o sadystycznych sklonnosciach, ktorego nielatwo bylo kontrolowac. Wiec skad sie tu wzial? Kto go wezwal? I dlaczego? A takze kto go wyslal? I czy tylko jego? Ale pytanie, ktore najbardziej nie dawalo Taleniekowowi spokoju, wrecz palilo mu mozg, to dlaczego Praga przybyl do Waszyngtonu. Meta na Nebraska Avenue najwyrazniej zostala wykryta - pewnie Scofield niechcacy sam sie do tego przyczynil - i ktos skontaktowal sie z Czechoslowacja, proszac, by przyslano rewolwerowca, o ktorym wiadomo, ze czesto pracuje dla Amerykanow. Dlaczego? I kogo mial zlikwidowac? Beowulfa Agate? Boze! Wszystko zaczelo ukladac sie w calosc; Waszyngton juz kiedys posluzyl sie podobna metoda... o dziwo, troche przypominala nawet sposob, w jaki dzialali matarezowcy. W Waszyngtonie burza... Prawdopodobnie Scofield znalazl sie w samym centrum tak straszliwej burzy, ze nie tylko go zwolniono, lecz postanowiono sprzatnac. Wasilij musial sie upewnic. Czlowiek z Pragi mogl byc tylko wabikiem, genialnym posunieciem Scofielda; mogl przyjechac wcale nie po to, zeby zabic Amerykanina, lecz po to, by pomoc mu wykonczyc rosyjskiego agenta. Taleniekow wciaz trzymal dlon przy tarczy telefonu. Nacisnal na widelki, zeby odzyskac wrzucona monete i zamyslil sie na moment, nie wiedzac, czy powinien ryzykowac. Nagle zobaczyl, ze mezczyzna po drugiej stronie ulicy spoglada na zegarek, po czym skreca w drzwi kawiarni; zapewne sie z kims umowil. A wiec byli tez inni; Wasilij zrozumial, ze nie moze sobie pozwolic na niepewnosc. Musial sie przekonac, o co chodzi; musial wiedziec, ile ma jeszcze czasu. Moze juz tylko minuty! W ambasadzie pracowal torgpried, urzednik niskiego stopnia, ktoremu kilka lat temu podczas tlumienia rozruchow w Rydze wybuch urwal lewa stope. Od dawna pracowal w KGB; kiedys przyjaznili sie. Moze nie byl to najbardziej odpowiedni moment, zeby sprawdzac, jak silne lacza ich wiezy, ale Wasilij nie mial wyboru. Znal numer ambasady: byl ten sam od lat. Taleniekow wrzucil monete i zaczal krecic. -Sporo czasu minelo od tamtej strasznej nocy w Rydze, stary druhu - powiedzial, kiedy polaczono go z pokojem torgprieda, po czym dodal szybko: - Slyszalem, ze nasz dawny szyfrant zginal w Sewastopolu. Potworna rzecz! -To zalezy od okolicznosci - odparl z zawodowym opanowaniem torgpried; warstwy pamieci rozsunely sie szybko i sprawnie; glos w sluchawce zostal rozpoznany, slowa zrozumiane; urzednik nawet sie nie zajaknal. - Okolicznosci wciaz sa niejasne. Prosze pozostac na linii, dobrze? Dzwoni drugi aparat. Wasilij wbil wzrok w telefon. Jesli czekanie potrwa dluzej niz trzydziesci sekund, bedzie to oznaczac, ze nie ma co liczyc na wiezi starej przyjazni. Nawet w stolicy Stanow Zjednoczonych radzieccy agenci potrafia sprawdzic, skad ktos dzwoni. Obrocil nadgarstek i nie spuszczal oczu z cienkiej, posuwajacej sie skokami wskazowki sekundnika. Dwadziescia osiem, dwadziescia dziewiec, trzydziesci, trzydziesci jeden... trzydziesci dwa. Podniosl dlon, zeby przerwac polaczenie, kiedy w sluchawce znow rozlegl sie glos. -Taleniekow? To naprawde ty?! Wasilij rozpoznal dudniacy poglos w sluchawce; jego przyjaciel nalozyl na mikrofon przystawke zaklocajaca, ktora wysylala elektroniczne impulsy; gdyby na linii byl podsluch, zarejestrowalby tylko trzaski. -Tak, stary druhu. Juz chcialem odwiesic sluchawke. -Od czasow Rygi nie minelo az tyle lat. Co sie dzieje? Opowiadaja nam o tobie niestworzone historie. -Nie jestem zdrajca. -Nikt cie tu za zdrajce nie uwaza. Sadzimy raczej, ze porzadnie nadepnales na odcisk komus w Moskwie. Mozesz wrocic? -Kiedys, tak. -Nie wierze w te bzdurne oskarzenia. A jednak... przyjechales tutaj! -Musialem. Dla dobra Rosji, dla dobra nas wszystkich. Zaufaj mi. Potrzebuje informacji. Jesli ktokolwiek w ambasadzie moze je miec, to tylko ty. -O co chodzi? -Wdzialem przed chwila pewnego rzezimieszka z Pragi, z ktorego uslug niegdys chetnie korzystali Amerykanie. Mamy go w kartotece; pewnie wciaz gromadzimy o nim dane. Czy nie wiesz... -Beowulf Agate - przerwal mu spokojnie dyplomata. - Chodzi ci o Scofielda, tak? Pragniesz zemsty? -Powiedz mi, co wiesz! -Daj temu spokoj, Taleniekow. Daj spokoj Scofieldowi. Zostaw go jego wlasnym ludziom; juz jest skonczony. -Boze! Mialem racje! - zawolal Wasilij, kierujac wzrok na wejscie do kawiarni po drugiej stronie Nebraska Avenue. -Nie wiem, z czym miales racje, ale odszyfrowalismy trzy telegramy wyslane przez Amerykanow. Do Pragi, Marsylii i Amsterdamu. -Skompletowali pluton egzekucyjny! -Trzymaj sie z daleka. Doczekasz sie zemsty, wyjatkowo slodkiej zemsty. Po latach oddanej sluzby, zlikwiduje go jego wlasna strona. -Nie moga! Sa sprawy, o ktorych nie wiesz! -Moga. I zlikwiduja. Nie mozemy ich powstrzymac. Nagle spojrzenie Taleniekowa spoczelo na przechodniu, ktory wszedl na jezdnie niespelna dziesiec metrow od budki telefonicznej. Cos w jego wygladzie przykuwalo uwage Wasilija; moze skupienie malujace sie na twarzy, a moze widoczne zza lekko przyciemnionych szkiel oczy, ktore spogladaly nerwowo to w lewo, to w prawo - nie tak jakby facet sie zgubil i nie wiedzial, dokad isc, lecz jakby szukal czegos konkretnego. Ubrany byl w... typowo francuski garnitur, luzny, tani, ale z dobrego tweedu! Okulary tez mial francuskie, rysy twarzy zas... tak, galijskie! Mezczyzna spojrzal na markize hotelu i wyraznie przyspieszyl kroku. Marsylia dotarl na miejsce. -Przyjedz do nas - powiedzial dyplomata. - Twoje zaslugi sa tak wielkie, tak niepodwazalne, ze bez wzgledu na to, co sie wydarzylo, wszystko da sie naprawic. - Mowil z prawdziwym zarem. Z przesadnym zarem. Zawodowcy nie rozmawiali ze soba w ten sposob. - Jesli sam sie stawisz, bedzie to dzialac na twoja korzysc. Bog mi swiadkiem, ze my cie poprzemy. Twoja ucieczke spowodowalo chwilowe zaburzenie na tle emocjonalnym. Nic w tym dziwnego; przeciez Scofield zabil ci brata. -Ja zabilem mu zone. -Zona to obca krew. Takie rzeczy sa zrozumiale. Przyjedz. Sam wiesz, ze to najlepsze wyjscie. Torgpried przesadzal z tym namawianiem. Cos tu nie gralo. Przeciez nikt nie wracal dobrowolnie, jesli nie mial gwarancji, ze chociaz czesc winy zostanie mu darowana. A tym bardziej nie wracal, jesli wiedzial, iz wydano rozkaz, ze kazdy, kto go zobaczy, ma go natychmiast zabic. Wygladalo na to, ze nowa sytuacja chyba jednak nadszarpnela wiezy przyjazni. -Gwarantujesz, ze nic mi nie bedzie? - spytal. -Oczywiscie. Lgarstwo. Rozmowca nie mial prawa obiecywac czegos takiego. Cos bardzo wyraznie nie gralo. Po drugiej stronie ulicy mezczyzna w przyciemnionych okularach zblizyl sie do kawiarni. Zwolnil kroku, po czym zatrzymal sie przy witrynie, jakby studiowal menu wywieszone za szyba. Siegnal do kieszeni, wyjal papierosa i zapalil. Z kawiarni w odpowiedzi blysnela zapalka, ledwo widoczna w sloncu. Francuz wszedl do srodka. Praga i Marsylia nawiazali kontakt. -Dzieki za rade - powiedzial Wasilij do sluchawki. - Zastanowie sie i oddzwonie. -Radze ci nie zwlekac! - zawolal dyplomata; jego glos brzmial teraz bardziej naglaco niz przyjaznie. - Jakikolwiek kontakt ze Scofieldem moze tylko pogorszyc twoja sytuacje. Uwazaj, zeby cie tam nikt nie widzial! Zeby cie TAM nikt nie widzial? Taleniekow podskoczyl, zupelnie jakby ktos wystrzelil z pistoletu tuz pod jego nosem. W slowach dyplomaty kryla sie zdrada! Zeby GDZIE nie widzial? Dawny kompan z Rygi wiedzial o hotelu na Nebraska Avenue! To nie Scofield przyczynil sie niechcacy do wykrycia mety, a KGB, i to calkiem swiadomie! Wywiad radziecki wniosl swoj wklad w sprzatniecie Beowulfa Agate. Dlaczego? Z powodu matarezowcow? Nie bylo czasu na myslenie, musial dzialac... Hotel! Scofield nie siedzial samotnie w jakims odleglym miejscu, czekajac na wiadomosci od swoich ludzi. Byl w hotelu! Nikt nie musial wychodzic z budynku, zeby doniesc mu o tym, co sie dzieje; zaden ptak nie doprowadzilby lowcy do zwierzyny! Zwierzyna bowiem wykonala genialny ruch; znajdowala sie w polu razenia, ale byla zupelnie niewidoczna. Ukryta przed tropicielami, mogla obserwowac wszystko, co dzialo sie wokol. -Sluchaj, Wasilij; zrob jak ci radze! Torgpried mowil coraz szybciej; przypuszczalnie wyczul niezdecydowanie rozmowcy. Jesli dawny znajomy z Rygi musial zginac, mozna go bylo bez trudu wykonczyc w ambasadzie. Lepiej zeby zlikwidowali go swoi, niz zeby jego cialo znaleziono w amerykanskim hotelu, a zgon powiazano ze smiercia pracownika amerykanskiego wywiadu zamordowanego przez obcych agentow. Wniosek byl jeden: KGB zdradzilo Amerykanom adres mety, ale poczatkowo nie znalo dokladnej pory egzekucji. Teraz juz ja znalo. Ktos z Departamentu Stanu powiadomil ich o tym. Cel byl oczywisty. Rodacy Taleniekowa mieli sie w tym czasie trzymac z dala od hotelu; tak samo jak Amerykanie. Ani jedni, ani drudzy nie mogli byc zamieszani w zabojstwo. Wasilij potrzebowal kilku minut; zreszta pewnie juz tylko minuty dzielily Scofielda od smierci. Taleniekow musial jakos odwrocic uwage zabojcow. -Masz racje - rzekl; mowil zdlawionym glosem znuzonego czlowieka, ktory wreszcie przejrzal na oczy; brzmialo to szczerze. - Rzeczywiscie, nie zyskam nic, a moge stracic wszystko. Sluchaj, zdaje sie na ciebie. Jesli w tym potwornym tloku uda mi sie zlapac taksowke, bede w ambasadzie w ciagu pol godziny. Czekaj na mnie, dobrze? Licze na ciebie; jestes mi potrzebny. Rozlaczyl sie i wrzucil do aparatu nastepna monete. Wykrecil numer hotelu; nie bylo chwili do stracenia. -Jest tutaj? - zdziwila sie stara kobieta, kiedy powiedzial jej, z czym dzwoni. -Tak, gdzies w poblizu. To by tlumaczylo telefony i to, skad wiedzial, ze ktos jest w apartamencie. Moze slucha przez sciane, moze wyglada przez drzwi, kiedy ktos idzie korytarzem. Wciaz jestes w przebraniu? -Tak. Nie mam sily, zeby zrzucic je z siebie. -Sprawdz sasiednie pokoje. -Do diabla, czy wiesz, czego ode mnie zadasz?! A co, jesli on... -Wiem, ile ci place; jesli zrobisz jak mowie, zaplace jeszcze wiecej. Sprawdz pokoje! Nie ma chwili do stracenia! Zadzwonie za piec minut. -Po czym go poznani? -Nie wpusci cie do srodka. Bray siedzial bez koszuli pomiedzy drzwiami a otwartym oknem; chlodny powiew sprawial, ze drzal na calym ciele. Temperatura w pokoju spadla do dziesieciu stopni i tylko dzieki temu udawalo mu sie nie zasnac. Zmeczonemu czlowiekowi latwiej zachowac czujnosc, kiedy siedzi w zimnie niz w cieple. Rozlegl sie cichy, tepy odglos odsuwanej zasuwy, po czym trzask naciskanej klamki. Ktos otwieral drzwi na korytarz. Scofield wstal z fotela, podszedl do okna i je zamknal, nastepnie zblizyl sie do wizjera; bylo to jego okno na waski wycinek swiata, w ktorym role mysliwego i zwierzyny mialy sie wkrotce odwrocic. Oby stalo sie to jak najpredzej, pomyslal Scofield, swiadom, ze moze mu nie starczyc sil, zeby jeszcze dlugo czuwac. Z drzwi po drugiej stronie wylonila sie sympatycznie wygladajaca, podstarzala pokojowka; przez ramie znow miala przerzucone reczniki i posciel. Sadzac po wyrazie jej twarzy, byla skolowana, lecz zdecydowana wykonac polecenie, jakie otrzymala. Z jej punktu widzenia wygladalo to niewatpliwie nastepujaco: jakis cudzoziemiec zaoferowal jej zawrotna sume pieniedzy za to, zeby siedziala w apartamencie i odbierala bardzo dziwaczne telefony. Inna kobieta musiala czuwac cala noc, zeby dzwonic do apartamentu. Bray mial wobec niej wielki dlug wdziecznosci; kiedys jej podziekuje. Ale teraz skupil cala uwage na ptaku Taleniekowa. Ptak odlatywal; nie mogl dluzej wytrzymac w kurniku. Pokojowka porzucala swoje stanowisko. Przybycie Taleniekowa bylo juz tylko kwestia minut. Mysliwy musial sie zjawic, osobiscie sprawdzic zastawiona przez siebie pulapke. Zanim sie zorientuje, sam wpadnie w sidla. Scofield podszedl do otwartej walizki lezacej na polce i wydobyl czysta, wykrochmalona koszule. Sztywna, wykrochmalona koszula lekko uwierala i byla jak chlodny pokoj - sprawiala, ze czlowiek pozostawal czujny. Wlozyl ja i z szafki przy lozku wzial swoj pistolet, browning magnum model 4, zaopatrzony w tlumik wykonany specjalnie na zamowienie. Nagle uslyszal niespodziewany dzwiek i okrecil sie na piecie. Ktos cicho, jakby niepewnie, stukal do jego drzwi. Dlaczego? Przeciez zaplacil za to, zeby go nie niepokojono. Recepcja uprzedzila wszystkich pracownikow, ktorzy mogli miec jakikolwiek powod, zeby zagladac do jego pokoju, ze gosc w 213 zyczy sobie, aby bezwzglednie respektowano tresc tabliczki wywieszonej na drzwiach: PROSZE NIE PRZESZKADZAC. A jednak ktos lamal to polecenie, dzialal wbrew zyczeniom goscia, ktory dal kilkaset dolarow napiwku, zeby zapewnic sobie spokoj. Albo byl to ktos gluchy, w dodatku analfabeta, albo...Za drzwiami stala pokojowka. Ptak Taleniekowa jeszcze nie odfrunal. Scofield patrzyl na nia przez niewielka, okragla soczewke, ktora powiekszala zniszczone wiekiem rysy twarzy odleglej zaledwie o kilkanascie centymetrow od jego wlasnej. Zmeczone oczy, otoczone zmarszczkami i podpuchniete z wyczerpania, spojrzaly w lewo, w prawo, potem w dol. Kobieta musiala dostrzec tabliczke z napisem PROSZE NIE PRZESZKADZAC, lecz sprawiala wrazenie, jakby jej nie widziala. Dziwna slepota; w dodatku w jej twarzy bylo cos takiego... ale nie mial czasu dluzej sie jej przygladac. W sytuacji, jaka sie wytworzyla, musial jak najpredzej rozpoczac negocjacje. Wsunal pistolet pod koszule; sztywnosc materialu sprawila, ze wybrzuszenie bylo prawie niewidoczne. -Kto tam? - zapytal. -Pokojowka, prosze pana - odpowiedzial prostacki, gardlowy glos. - Przyszlam zmienic posciel i reczniki. Kazano mi w recepcji. Slaba wymowka, ale czy po takim przypadkowym ptaku mozna bylo spodziewac sie lepszej? -Prosze wejsc - powiedzial Scofield, otwierajac zasuwe. -Dwiescie jedenascie nie odpowiada - oznajmila telefonistka; byla zla, bo ten sam czlowiek dzwonil zaledwie przed chwila. -Prosze sprobowac jeszcze raz - powiedzial Taleniekow, nie odrywajac oczu od wejscia do kawiarni po drugiej stronie ulicy. - Moze moja znajoma wyszla z pokoju, ale na pewno zaraz wroci. Wiem o tym. Niech pani sprobuje, zaczekam na linii. -Jak pan sobie zyczy - burknela telefonistka. Szalenstwo! Minelo dziewiec minut, odkad stara kobieta zaczela sprawdzac pokoje; dziewiec minut, choc na korytarz wychodzilo tylko piecioro drzwi, wliczajac w to drzwi apartamentu 211! Nawet jesli wszystkie pokoje byly zajete i musiala rozmawiac kolejno ze wszystkimi goscmi, nic powinno zajac to tyle czasu. Ostatnia, czwarta rozmowa, powinna byc krotka. Prosze odejsc. Nie zycze sobie, zeby mi przeszkadzano. Chyba ze... W sloncu blysnela zapalka; plomyk odbil sie wyrazne w ciemnej kawiarni. Wasilij zamrugal oczami i wytezyl wzrok; przy ktoryms z niewidocznych stolikow w srodku ktos odpowiedzial tym samym znakiem, rowniez zapalajac zapalke i szybko ja gaszac. Przybyl Amsterdam; pluton egzekucyjny byl w komplecie. Taleniekow przyjrzal sie uwaznie postaci zblizajacej sie do drzwi kawiarni. Byl to wysoki mezczyzna w czarnym plaszczu, z szyja obwiazana szarym, jedwabnym szalikiem. Na glowie mial szary kapelusz, nisko nasuniety na czolo i zaslaniajacy twarz. Telefon dzwonil coraz bardziej natarczywie. Taleniekow slyszal dlugie, ostre brzeczenie; rozzloszczona telefonistka prawie nie odrywala palca od przycisku. Ale stara kobieta nie podnosila sluchawki. Wasilij wreszcie pojal, ze musialo sie stac najgorsze: Beowulf Agate pojmal przynete. Jesli tak, to Amerykanin byl w wiekszym niebezpieczenstwie niz sobie wyobrazal. Z jednej strony trzech zbirow, ktorzy przylecieli z Europy specjalnie po to, zeby go wykonczyc, a z drugiej niegroznie wygladajaca staruszka, ktora zabije go, jesli tylko poczuje sie w sytuacji bez wyjscia. Amerykanin nie zdazy sie zorientowac, skad padl strzal; nawet nie zauwazy jak kobieta wyciagnie bron. -Przepraszam pana! - oznajmila gniewnie telefonistka. - W dwiescie jedenascie nikt nie odbiera. Prosze zadzwonic pozniej. - Rozlaczyla sie, nie czekajac na odpowiedz. Centrala hotelowa! Telefonistka! Przyszedl mu do glowy szalony pomysl; nie zdecydowalby sie na niego, gdyby mial inne wyjscie, gdyz ryzyko bylo zbyt duze. Ale nie mial wyboru; jesli nawet istnialo lepsze posuniecie, byl zbyt znuzony, zeby je wymyslec. Musial dzialac; zdal sie na instynkt, wiedzac, ze nigdy go dotad nie zawiodl. Wyjal z kieszeni piec studolarowych banknotow, a nastepnie wydobyl z portfela dokument, ktory napisal przed piecioma dniami w Moskwie na maszynie z lacinska czcionka. Dokument ten, sporzadzony na papierze firmowym spolki maklerskiej z Berna w Szwajcarii, stwierdzal, ze jego posiadacz jest jej wspolwlascicielem. Taleniekow przygotowal go sobie na wszelki wypadek; mogl sie przydac... Wasilij opuscil budke telefoniczna i wlaczyl sie w tlum pieszych; kiedy znalazl sie dokladnie naprzeciwko hotelu, odczekal, az w sznurze pojazdow sunacych Nebraska Avenue pojawi sie luka, po czym przeszedl na druga strone ulicy. Dwie minuty pozniej usluzny kierownik recepcji zaprowadzil monsieur Blancharda do telefonistki obslugujacej centrale hotelowa. Po czym - pod wrazeniem nie tylko dokumentu, ktory monsieur Blanchard mu pokazal, ale takze dwoch studolarowych banknotow, ktore szwajcarski finansista wetknal mu do reki, nalegajac, by przyjal to skromne zadoscuczynienie za swoja fatyge - wezwal druga telefonistke, zeby zastapila pierwsza, aby ta mogla spokojnie porozmawiac ze szczodrym Szwajcarem. -Prosze mi wybaczyc, ze przez telefon bylem tak nieuprzejmy, ale to wynik nerwow - powiedzial Taleniekow, wsuwajac zmieszanej kobiecie do reki trzy studolarowe banknoty. - Miedzynarodowe finanse kazdemu moga zszargac nerwy; te ciagle wojny, podchody... Bezkrwawe, oczywiscie, ale musimy dbac o to, zeby pozbawieni skrupulow ludzie nie mogli wykorzystywac uczciwych maklerskich firm i innych legalnych instytucji. Moja spolka ma wlasnie klopot tego rodzaju. Ktos, kto zatrzymal sie w tym hotelu... Kilka chwil pozniej Wasilij studiowal wyciag rozmow telefonicznych odbytych przez gosci; wszystkie zarejestrowal komputer, podajac takze naleznosc, jaka musieli uiscic. Rosjanin skupil sie na rozmowach prowadzonych z drugiego pietra. W zachodnim skrzydle miescily sie apartamenty 211 i 212, a naprzeciw nich trzy pokoje dwuosobowe; we wschodnim skrzydle znajdowaly sie cztery jedynki. Najbardziej interesowaly Rosjanina rozmowy odbyte przez gosci zajmujacych pokoje w tym samym skrzydle, w ktorym byla meta. Zdawal sobie sprawe, ze nazwiska nic mu nie powiedza; przy telefonach miejscowych nie byly podane numery, pod jakie dzwoniono; jedynie rozmowy zamiejscowe mogly mu dostarczyc jakichs informacji. Beowulf Agate musial ustalic dla siebie alibi; nie w Waszyngtonie, bo tu zabil czlowieka. Taleniekow wiedzial, ze hotel na Nebraska Avenue nalezy do drogich. Uzmyslowil mu to jeszcze silniej fakt, ze zatrzymujace sie tu osoby najwyrazniej nie liczyly sie z kosztami rozmow; dzwonily rownie swobodnie do Londynu, jak do pobliskiej restauracji, zeby zarezerwowac stolik. Rosjanin przesuwal wzrok po dlugim wydruku, koncentrujac sie zwlaszcza na numerach kierunkowych. 212 -...Londyn, Wlk. Bryt: $26,50 214 -...Des Moignes, Ia.: $4,75 214 -...Cedar Rapids, Ia.: $6,20 213 -...Minneapolis, Minn.: $7,10 215 -...Nowy, Orlean, La.: $11,75 214 -...Denver, Ko.: $6,75 213 -...Easton, Md.: $8,05 215 -...Athens, Ga.: $3,15 212 -...Monachium, RFN: $41,10 213 -...Easton, Md.: $4,30 212 -...Sztokholm, Szw.: $38,25 Czy byl tu jakis klucz? Z apartamentu 212 dzwoniono czesto do Europy, ale to byloby zbyt oczywiste. Scofield nie ryzykowalby w tak bezmyslny sposob. Z pokoju 214 dzwoniono do srodkowo-zachodnich Stanow; z pokoju 215 do poludniowych. Taleniekowowi cos zaczynalo switac, ale jeszcze nie wiedzial co. Jakas struna w jego pamieci drgnela... Jeszcze raz spojrzal na wydruk i nagle sobie przypomnial. Chodzilo o pokoj, ktorego rozmowy nie ukladaly sie w zaden schemat. Pokoj 213. Dwa telefony do Easton w stanie Maryland i jeden do Minneapolis w stanie Minnesota. Wasilij ujrzal przed oczami notatke figurujaca w aktach KGB, zupelnie jakby trzymal jaw rece. Brandon Scofield mial siostre, ktora mieszkala w Minneapolis w Minnesocie! Taleniekow zapamietal oba numery na wypadek, gdyby chcial pod nie zadzwonic, choc watpil, czy starczy mu czasu, zeby gdziekolwiek dzwonic, cokolwiek sprawdzac. -Nie wiem, co powiedziec. - Zwrocil sie do telefonistki. - Bardzo poszla mi pani na reke, ale chyba nie widze tu nic, co mogloby mnie interesowac. Telefonistka chetnie uczestniczyla w tym drobnym spisku, ucieszona, ze moze pomoc waznemu Szwajcarowi. -Nie wiem, czy zauwazyl pan, monsieur Blanchard, ze z apartamentu dwiescie dwanascie kilkakrotnie dzwoniono do Europy. -Tak, zauwazylem. Niestety, zadne z wymienionych tu miast nie ma nic wspolnego z problemem, o ktorym mowilem. Ale zwrocilem uwage, ze z pokoju dwiescie trzynascie dzwoniono do Easton w Maryland i do Minneapolis. To zapewne czysty przypadek, ale mam przyjaciol w obu tych miastach... - Zawiesil glos, zachecajac kobiete do podjecia watku. -Mowiac miedzy nami, monsieur Blanchard, odnioslam wrazenie, ze gosc zajmujacy pokoj dwiescie trzynascie jest troche dziwny, ze tak powiem. -Tak? Telefonistka zaczela wyjasniac. Kierownik recepcji wydal polecenie, zeby pod zadnym pozorem nie zaklocano spokoju gosciowi w 213, bo sobie tego nie zyczy. Posilki nalezalo mu zostawiac na wozku w hallu, a pokojowka miala przychodzic sprzatac tylko wtedy, jesli sam o nia poprosi. Zdaje sie jednak, ze ani razu o to nie prosil, choc zajmowal pokoj juz trzy dni. Jak mozna zyc w brudzie? -Oczywiscie, trafiaja do nas rozni dziwacy. Faceci, ktorzy wynajmuja pokoj, zeby pic przez kilka dni, odpoczac od zony albo spotykac sie z innymi kobietami. Ale zeby przez trzy dni mieszkac w niesprzatanym pokoju, jak w chlewie, za przeproszeniem, trzeba byc chorym! -Tak, to bardzo niehigieniczne - przyznal Taleniekow. -Takie rzeczy zdarzaja sie coraz czesciej - powiedziala konfidencjonalnym tonem telefonistka. - Zwlaszcza wsrod ludzi pracujacych dla rzadu; wie pan, tyle obowiazkow, takie napiecie! Ale kiedy pomysle, na co ida nasze podatki... oczywiscie nie panskie, monsieur... -Ten czlowiek pracuje dla rzadu? - przerwal jej Taleniekow. -No, tak sie domyslamy. Kierownik nocnej zmiany mial nikomu nic nie mowic, ale wie pan, jak to jest, wszyscy pracujemy tu od lat... -I macie do siebie zaufanie, to oczywiste. A co sie stalo? -Wczoraj wieczorem... Nie, to bylo dzis rano, okolo piatej, zjawil sie ktos i pokazal kierownikowi zdjecie. -Zdjecie mezczyzny z pokoju dwiescie trzynascie? Telefonistka rozejrzala sie szybko na boki; drzwi biura byly otwarte, ale w poblizu nikt sie nie krecil. -Tak. Podobno jest powaznie chory. Alkoholik albo wariat. Kazano nam trzymac jezyk za zebami, zeby go nie sploszyc. Pozniej maja przyslac do niego lekarza. -Dzisiaj? Ten czlowiek, ktory rozmawial z kierownikiem, pracuje dla rzadu, tak? Pokazal legitymacje? Stad sie domyslacie, ze gosc w dwiescie trzynascie to tez... -Jesli pracuje sie w Waszyngtonie tyle lat co ja, monsieur Blanchard, nie trzeba ogladac legitymacji. To, ze ktos jest ze sfer rzadowych, mozna wyczytac z twarzy. -Tak, pewnie ma pani racje. No coz, bardzo dziekuje. Ogromnie mi pani pomogla. Wasilij wyszedl szybko z biura i znalazl sie w hallu. Jego podejrzenia potwierdzily sie. Wiedzial, gdzie ukryl sie Beowulf Agate. Ale inni rowniez wiedzieli. Pluton egzekucyjny zebral sie zaledwie kilkaset metrow dalej i w kazdej chwili gotow byl zajac sie skazancem. Gdyby Wasilij wlamal sie do pokoju Amerykanina, zeby go ostrzec, Scofield pewnie zaczalby strzelac; albo jeden, albo obaj mogliby zginac. Gdyby zadzwonil, Scofield zareagowalby niedowierzaniem; dlaczego mialby ufac znienawidzonemu wrogowi, gdy ten ostrzegal go przed innymi wrogami, na ktorych obecnosc nic nie wskazywalo? Wasilij musial wymyslic jakis inny sposob i to szybko. Gdyby tylko mogl wyslac do Scofielda kogos, kto dostarczylby mu dowodow na to, ze Rosjanin nie klamie. Dowodow, ktore Beowulf Agate by zaakceptowal... Nie bylo na to czasu. Do hotelu wszedl mezczyzna w czarnym plaszczu. 9. W chwili, kiedy pokojowka weszla do srodka, Scofield zorientowal sie, co takiego zaintrygowalo go w jej twarzy. Oczy. Kryla sie w nich inteligencja - inteligencja, jakiej nie spodziewal sie widziec w oczach pokojowki, ktora spedza noce na sprzataniu po kaprysnych gosciach hotelowych. Dojrzal rowniez strach, a moze tylko ciekawosc, i zrozumial, ze bynajmniej nie ma do czynienia z prosta, prymitywna babina.Moze aktorka? -Przepraszam, ze przeszkadzam. - Jakby nie zauwazajac jego nie ogolonej twarz i dojmujacego zimna panujacego w pokoju, ruszyla w strone drzwi do lazienki. - Zajmie mi to tylko chwilke. Aktorka. Prostacki akcent byl sztuczny, udawany; nie byla ani irlandzka, ani szkocka chlopka. Poza tym poruszala sie lekkim krokiem i nie miala zylakow, jakie miewaja kobiety, ktore cale zycie nosza posciel i sciela lozka. Zdradzaly ja rowniez dlonie, biale i miekkie, nie zniszczone przez srodki czyszczace. Brayowi zrobilo sie zal staruszki; poczul pogarde dla Taleniekowa, ze nie potrafil znalezc kogos bardziej odpowiedniego. Nawet zwykla pokojowka bylaby lepsza - i pewniej mniej by sie bala. -Zmienilam panu reczniki - powiedziala kobieta, wychodzac z lazienki i kierujac sie do drzwi. - I juz sobie ide. Przepraszam za klopot. Scofield powstrzymal ja drobnym gestem, tak drobnym, ze prawdziwa pokojowka zmieniajaca reczniki by go nie zauwazyla. -Tak? - spytala kobieta, patrzac czujnie na Scofielda. -Czy moze mi pani zdradzic, z jakiej czesci Irlandii pani pochodzi? Nie umiem umiejscowic pani akcentu. Czyzby z County Wicklow? -Tak, prosze pana. -A wiec z poludnia? -Tak, prosze pana. Dziekuje panu - powiedziala szybko, kladac lewa dlon na klamce. -Czy moze mi pani zostawic jeszcze jeden czysty recznik? Prosze polozyc na lozku. -Co? - Kobieta odwrocila sie ze zdziwionym wyrazem twarzy. - Oczywiscie, prosze pana. Kiedy ruszyla w strone lozka, Bray podszedl do drzwi i przesunal zasuwe, mowiac lagodnym tonem, zeby nie ploszyc i tak juz wystraszonego ptaka: - Chcialbym chwile z pania porozmawiac. Wie pani, zauwazylem pania wczesniej, a dokladniej o czwartej rano... Szelest materialu, nagly syk powietrza. Znajomy dzwiek... W pokoju, za jego plecami! Odwrocil sie pospiesznie, ale nie zdazyl. Uslyszal stlumione pykniecie i natychmiast poczul na szyi ostre pieczenie. Krew trysnela mu na lewe ramie. Rzucil sie w prawo; druga kula trafila w sciane tuz nad nim. Zamachnal sie i walnal reka w lampe na stoliku, posylajac ja w strone pokojowki, ktora stala na srodku pokoju, zaledwie dwa metry od niego, niewiarygodnie wprost przeistoczona. Zamiast recznikow, ktore upuscila na ziemie, stara kobieta trzymala w rece rewolwer. Zmieszanie i niepewnosc prysly z jej twarzy; Bray mial przed soba spokojne, opanowane oblicze wytrawnej morderczyni. Powinien byl sie domyslic! Runal na podloge i zlapal za noge stolik; przekrecil sie w prawo, w lewo, nastepnie poderwal sie, zaslaniajac sie stolikiem i poslugujac sie nim jak nieduzym taranem. Rozlegly sie jeszcze dwa wystrzaly; z blatu, kilka centymetrow nad glowa Braya, posypaly sie drzazgi. Wreszcie doskoczyl do kobiety i przygwozdzil ja stolikiem do sciany z taka sila, ze z sykiem wypuscila z pluc powietrze; z jej wykrzywionych ust pociekla slina. -Ty chuju! Stukot rewolweru, ktory wypadl z reki, niemal zagluszyl jej wrzask. Scofield cisnal stolikiem w nogi kobiety i schylil sie po bron. Trzymajac rewolwer, wyprostowal sie i chwycil skulona postac za wlosy, odciagajac ja od sciany. Ruda peruka oraz wygnieciony czepek pokojowki zostaly mu w rece; zachwial sie, tracac na moment rownowage. Korzystajac z okazji, siwa morderczyni blyskawicznie wyciagnela noz - sztylet z cienkim ostrzem. Bray widzial juz takie sztylety - byly rownie grozne jak bron palna, gdyz ostrza mialy powleczone sukcynilocholina. Paraliz nastepowal prawie natychmiast, smierc kilka sekund pozniej. Wystarczyla powierzchowna rana, czy chocby drasniecie. Pokojowka ruszyla do ataku, dzgajac nozem prosto przed siebie; taki wlasnie cios najtrudniej bylo odparowac; uzywali go tylko najbardziej doswiadczeni zawodowcy. Bray odskoczyl do tylu i z calej sily spuscil rewolwer na przedramie kobiety. Syknela z bolu i cofnela reke, lecz nie zamierzala zaprzestac ataku. -Stoj! - zawolal Bray, mierzac z rewolweru w jej glowe. - Oddalas cztery strzaly, sa jeszcze dwa naboje! Rzuc noz, bo cie zabije! Stara kobieta zatrzymala sie i opuscila dlon ze sztyletem. Stala bez ruchu, bez slowa, dyszac ciezko i wpatrujac sie w Braya z dziwnym niedowierzaniem. Przemknelo mu przez mysl, ze po raz pierwszy znalazla sie w takiej sytuacji; nikomu dotad nie udalo sie jej pokonac. Ptak Taleniekowa byl krwiozerczym sokolem w przebraniu niepozornej, szarej golebicy. Barwy ochronne stanowily gwarancje sukcesu; dotychczas jej nie zawiodly. -Skad jestes? Z KGB? - Bray podniosl z lozka swiezy recznik i przylozyl go do rany na szyi. -Co? - spytala szeptem kobieta, kierujac na niego rozbiegane oczy. -Pracujesz dla Taleniekowa. Gdzie on jest? -Placi mi czlowiek poslugujacy sie wieloma nazwiskami - odparla. W zwisajacej wzdluz ciala rece wciaz tkwil zatruty noz, ale w twarzy kobiety nie bylo juz furii, jedynie znuzenie i strach. - Nie wiem, kim jest. Nie wiem, gdzie jest. -Ale on wiedzial, gdzie cie znalezc. Swietnie sobie radzisz z bronia. Gdzie sie tego nauczylas? Kiedy? -Kiedy? - powtorzyla bezdzwiecznie. - Kiedy ty byles jeszcze w pieluchach. Gdzie? W Belsen, w Dachau... potem w innych obozach i na roznych frontach. Wszystkie sie nauczylysmy. -Chryste - szepnal Bray. Wszystkie sie nauczylysmy. Byly ich setki. Dziewczyny zabrane z obozow koncentracyjnych i wyslane do koszar, na lotniska, zolnierzom walczacym na frontach... Musialy uprawiac prostytucje, jesli chcialy przezyc. A potem, odrzucone przez swoich, nie chciane, pomiatane, wegetowaly jak sepy wsrod ruin Europy. Taleniekow wiedzial, z jakich ptakow najlepiej skompletowac swoje stado. -Dlaczego pracujesz dla niego? Nie rozni sie od tych, ktorzy wyslali cie do obozu. -Nie mam wyboru. Grozil, ze mnie zabije. A teraz zabijesz mnie ty. -Chwile temu niewiele brakowalo. Prawie mnie do tego zmusilas. Teraz wszystko zalezy od ciebie. Pomoge ci, jesli odpowiesz mi na pare pytan. Jak sie z nim kontaktujesz? -Dzwoni. Dzwoni do apartamentu naprzeciwko. -Czesto? -Co dziesiec, pietnascie minut. Niedlugo znow zadzwoni. -Idziemy - zdecydowal Bray, po czym dodal przezornie: - Przesun sie w prawo i poloz sztylet na lozku. -Wtedy mnie zabijesz - szepnela stara kobieta. -Gdybym chcial cie zabic, juz bym to zrobil - odparl Bray. Byla mu potrzebna; musial zdobyc jej zaufanie. - Po co mialbym zwlekac? Chodzmy do telefonu; nie wiem, ile ci obiecal, ale zaplace dwa razy tyle. -Oj, chyba nie dam rady. Boli mnie noga. -Pomoge ci. - Bray odjal od szyi recznik i uczynil krok w strone kobiety, wyciagajac do niej dlon. - Wez mnie pod ramie. Stara kobieta wysunela przed siebie lewa noge, wzdrygajac sie z bolu. Nagle skoczyla na Scofielda jak rozwscieczona lwica; jej twarz znow byla wykrzywiona, oczy szalone. Zatrute ostrze sunelo prosto w strone brzucha mezczyzny. Taleniekow wszedl do windy za przybyszem z Amsterdamu. W srodku byla juz jakas para; mlodzi, bogaci, rozpieszczeni, elegancko ubrani Amerykanie, kochankowie lub nowozency, myslacy tylko o sobie i swoich potrzebach. Sporo wypili, bo unosila sie wokol nich stechla won wina. Holender w czarnym plaszczu zdjal szary kapelusz. Wasilij odwrocil nieco twarz i stanal tuz obok niego, plecami do sciany windy. Drzwi zamknely sie. Dziewczyna rozesmiala sie cicho; jej towarzysz nacisnal guzik piatego pietra. Amsterdam przysunal sie i nacisnal dwojke. Cofajac sie, zerknal w bok i jego spojrzenie trafilo na Taleniekowa. Rozpoznal Rosjanina i zaskoczony doslownie skamienial. Fakt, ze go rozpoznal, choc nigdy go nie widzial na oczy, a takze szok, ktory odmalowal sie na jego twarzy, uzmyslowily Taleniekowowi, ze on tez mial zginac w pulapce, jaka zastawiali. Glownym zadaniem grupy mordercow bylo zlikwidowanie Beowulfa Agate, lecz gdyby agent KGB, niejaki Taleniekow, pojawil sie w poblizu, jego rowniez nalezalo sprzatnac. Amsterdam podniosl kapelusz do piersi i wsunal prawa reke do kieszeni. Wasilij odwrocil sie, przycisnal mezczyzne do sciany windy i wepchnal lewa dlon do jego kieszeni; wyczul nadgarstek, a nizej pistolet - Holender zdolal juz zacisnac palce na kolbie. Wasilij chwycil go za kciuk i pociagnal z calej sily; kosc wyskoczyla ze stawu i mezczyzna ze skowytem osunal sie na kleczki. Dziewczyna krzyknela. -Nic wam nie grozi - powiedzial glosno Taleniekow, zwracajac sie do pary Amerykanow. - Powtarzam: nic wam nie grozi, jesli zastosujecie sie do moich polecen. Macie nie wzywac pomocy i zaprowadzic nas do swojego pokoju. Holender szarpnal sie nagle w prawo; Wasilij rabnal go kolanem w twarz i przycisnal mu glowe do sciany. Wydobyl z kieszeni swoja bron i podniosl do gory, lufa w strone sufitu. -Nie zastrzele was. Jesli zrobicie co kaze, nie stanie sie wam zadna krzywda. Ta awantura was nie dotyczy. Musicie tylko wykonac moje polecenia. -Jezu! Jezu Chryste! - Wargi mlodego Amerykanina drzaly. -Wyjmij klucz - polecil niemal przyjaznym tonem Taleniekow. - Kiedy drzwi sie otworza, wyjdz spokojnie i skieruj sie do waszego pokoju. Nic wam nie grozi. Ale jesli zaczniecie krzyczec albo wzywac pomocy, bede musial strzelac. Nie zabije was; przestrzele wam tylko kregoslupy. Do konca zycia bedziecie sparalizowani. -O Boze, blagam! - Mlodemu mezczyznie zaczela dygotac broda, szyja, ramiona. -Zrobimy, co pan mowi! - Przynajmniej dziewczyna nie stracila glowy; siegnela do kieszeni towarzysza i wyjela klucz. -Wstawaj! - powiedzial Wasilij do Holendra; wsunal reke do kieszeni jego plaszcza i zabral mu pistolet. Drzwi windy rozsunely sie. Para Amerykanow wyszla niepewnym krokiem, minela starszego jegomoscia czytajacego gazete i skrecila w korytarz wiodacy na prawo. Taleniekow, trzymajac grazburie tak, aby nie byla widoczna, chwycil Holendra za plaszcz. -Jedno slowo - szepnal - i juz nigdy nie wydasz zadnego dzwieku. Rozwale cie, nawet nie zdazysz krzyknac. W dwupokojowym apartamencie zajmowanym przez mlodych Amerykanow Wasilij pchnal Holendra na fotel, wycelowal w niego bron, po czym zwrocil sie do wystraszonej pary: -Wchodzcie do szafy! Szybko! Po gladkiej, zadbanej twarzy mezczyzny splywaly lzy; dziewczyna sila wepchnela go do ciasnej komorki. Taleniekow zamknal za nimi drzwi, przysunal krzeslo i kopnal je kilka razy, zeby dobrze wklinowalo sie miedzy podloge a klamke. -Masz dokladnie piec sekund na odpowiedz - rzekl do Holendra, trzymajac pistolet nieco ukosem do jego twarzy. - Co planujecie? -Nie wiem o czym mowisz - oswiadczyl spokojnie platny morderca. -Moze jednak sobie przypomnisz? - Taleniekow rabnal go na odlew lufa pistoletu. Holender zalal sie krwia. Podniosl rece do twarzy; Taleniekow pochylil sie szybko i walnal go bronia po obu nadgarstkach. -Nie dotykaj geby! - krzyknal. - To dopiero poczatek! Lykaj wlasna krew! Za chwile roztrzaskam ci wargi. Nastepnie zeby, brode, kosci policzkowe! Potem zmiazdze ci oczy. Widziales, jak to sie robi? Twarz jest czula na bol, ale miazdzenia oczu nikt nie wytrzymuje. Zadal kolejny cios, tym razem biorac zamach od dolu, i uderzajac Holendra lufa w nozdrza. -Nie! Nie! Ja tylko wykonuje rozkazy! -Chyba juz kiedys slyszalem te slowa? Taleniekow ponownie uniosl pistolet; Holender zaslonil twarz, ale szybkie ciosy zmusily go do opuszczenia rak. -Co to za rozkazy? Jest was trzech! Piec sekund juz minelo; koniec zartow. - Koncem lufy brutalnie stuknal Holendra w czolo, wpierw nad jednym okiem, potem nad drugim. - Nie ma czasu! Nagle dzgnal Holendra pistoletem prosto w krtan. -Przestan! - zabelkotal niewyraznie morderca, z trudem lapiac oddech. - Powiem wszystko! Zdradzil nas, ujawnia nas za pieniadze! Przeszedl na druga strone! -To mnie nie obchodzi. Rozkazy! -Nigdy mnie nie widzial. Mialem go wywabic. -Jak? -Powiedziec mu o tobie. Ze jestes w drodze. Udac, ze chce go ostrzec. -Nie nabralbys go. Zabilby cie. To zbyt naiwny numer. Skad wiesz, w ktorym jest pokoju? -Mamy zdjecia. -Jego, tak? Nie moje? -Was obu. Ale w hotelu pokazywalem tylko jego zdjecie. Kierownik nocnej zmiany dokonal identyfikacji. -Kto je wam dal? -Przyjaciele z Pragi, ktorzy dzialaja w Waszyngtonie i maja jakies powiazania z Rosjanami. Dawni przyjaciele Beowulfa Agate, ktorzy wiedza, co zrobil. Taleniekow wbil wzrok w Holendra. Uznal, ze facet mowi prawde, tym bardziej, ze czesc tego, co przed chwila uslyszal, pokrywala sie z faktami, ktore sam znal. Scofield bylby na pewno podejrzliwy, ale nie zlekcewazylby ostrzezenia mordercy; nie moglby sobie na to pozwolic. Przypuszczalnie wzialby go jako zakladnika, a potem zaczail sie na Rosjanina. Czekalby gdzies w ukryciu i obserwowal, co sie dzieje. Wasilij przylozyl grazburie do prawego oka Holendra. -Marsylia i Praga. Gdzie sa? Gdzie maja czatowac? -Oprocz windami dla gosci z budynku mozna sie wydostac jeszcze schodami i winda sluzbowa. Jeden bedzie w niej, drugi na schodach. -Ktory gdzie? -Praga na schodach, Marsylia w windzie. -Jaki ustaliliscie plan? Tylko dokladnie! -Plan mial byc modyfikowany zaleznie od sytuacji. Ja mialem podejsc do drzwi dziesiec po dwunastej. Taleniekow zerknal na pseudoantyczny zegar stojacy na hotelowym biurku. Wskazywal jedenascie po dwunastej. -Wiec tamci dwaj sa juz na miejscach? - spytal. -Nie wiem. Nie widze zegarka, krew zalala mi oczy! -Przebieg akcji? Tylko nie probuj klamac! Bo zabije cie tak wolno, ze bedziesz zalowal, ze sie w ogole urodziles. Mow! -Czekamy do za dwadziescia piec pierwsza. Jesli do tej pory Beowulf nie pojawi sie ani na schodach, ani przy windzie, szturmujemy pokoj. Prawde mowiac, nie mam zaufania do Pragi. Pewnie bedzie chcial, zebysmy poszli z Marsylia przodem i sciagneli na siebie ogien. Gotow nas poswiecic, zeby osiagnac cel. To wariat! -Lepiej znasz sie na ludziach niz na robocie - oznajmil Wasilij, prostujac sie. -Powiedzialem ci wszystko! Nie wal mnie po twarzy! I pozwol mi wytrzec oczy. Nic nie widze! -Wycieraj. Chce, zebys dobrze widzial. Wstawaj! Holender podniosl sie z fotela i zaczal wycierac twarz z cieknacych po niej struzek krwi. Taleniekow, wciaz trzymajac grazburie przy szyi mordercy, stal przez chwile bez ruchu, wpatrujac sie w telefon po drugiej stronie pokoju. Za moment mial rozmawiac ze swoim najwiekszym wrogiem - uslyszec glos czlowieka, ktorego nienawidzil od dziesieciu lat. Zamierzal uratowac mu zycie. Scofield uskoczyl w bok, lecz grozne ostrze i tak rozdarlo mu koszule; na szczescie trafilo na pistolet, ktory wsunal pod wykrochmalona koszule, zanim wpuscil do pokoju kobiete. Staruszka byla szalona! Istna samobojczyni! Nie chcial jej zabic, ale wszystko wskazywalo na to, ze nie bedzie mial wyboru. Wciaz trzymal w rece jej rewolwer. Oddala cztery strzaly, wiec sadzil, ze w srodku sa jeszcze dwa naboje. Ale ona wiedziala, ze tak nie jest! Nacierala na niego, wymachujac nozem z boku na bok, usilujac przynajmniej dotknac go koncem ostrza; gdyby go dosiegla zwyklym nozem, odnioslby tylko niegrozne skaleczenie - ale noz, ktorym ciela powietrze, mial zatrute ostrze! Bray wycelowal rewolwer w glowe kobiety i nacisnal spust; rozlegl sie jedynie suchy trzask iglicy. Spodziewal sie tego i prawa noga wyprowadzal juz cios; butem trafil kobiete tuz nad piersia; zachwiala sie, ale blyskawicznie odzyskala rownowage. Parla naprzod jak oszalala, sciskajac kurczowo noz; wiedziala, ze jesli tylko drasnie nim Scofielda, bedzie wolna. Przykucnela i wysunela do przodu lewa reke tak, zeby zaslonic nia ruchy prawej, ktora wciaz wywijala zawziecie. Bray odskoczyl do tylu, rozgladajac sie za czyms, czym moglby odparowywac ciosy. Dlaczego wczesniej udala, ze sie poddaje? Dlaczego przerwala walke i zaczela z nim rozmawiac? Nagle zrozumial. Stare ptaszysko bylo nie tylko drapiezne jak sokol, ale i madre jak sowa. Wiedziala, ze musi chwile odpoczac, by odzyskac sily. Dlatego wdala sie z nim w rozmowe; probowala uspic jego czujnosc i czekala na moment nieuwagi... wystarczylo przeciez jedno dotkniecie zatrutym ostrzem! Ponownie rzucila sie na Scofielda, tym razem celujac nisko, w jego uda. Probowal wykopac jej noz z reki, ale cofnela ja w pore i znow sie zamachnela. Ostrze smignelo zaledwie pare centymetrow od kolana mezczyzny. Jednakze sila ciosu przegiela kobiete w lewo; Scofield wykorzystal to i kopnal ja w ramie. Poleciala do tylu i upadla na podloge. Bray chwycil pierwsza rzecz, jaka nawinela mu sie pod reke - byla to akurat lampa z ciezka mosiezna podstawa - i cisnal nia w kobiete, jednoczesnie kopiac ja w reke, zeby wytracic jej noz. Nie zdazyla go upuscic: reka przegiela sie od sily ciosu i koniec noza, przebijajac cienki material stroju pokojowki, zaglebil sie w cialo kobiety tuz nad jej lewa piersia. To, co nastapilo, bylo tak potworne, ze Bray duzo by dal, aby wymazac ten obraz z pamieci. Oczy kobiety rozszerzyly sie i wyszly na wierzch, usta rozciagnely sie w straszliwym, makabrycznym usmiechu. Tarzala sie po podlodze wstrzasana konwulsyjnymi drgawkami, a potem przekrecila sie na bok, podciagajac pod brode chude nogi - w tej pozycji, pozycji plodu w lonie matki, zaczelo sie jej konanie. Po chwili znow wila sie po podlodze, szarpiac dywan wygietymi w szpony palcami; z jej gardla wydobywalo sie dlugie, chrapliwe rzezenie, a na wykrzywionych ustach pojawila sie piana; spuchniety jezyk uniemozliwial oddychanie. Nagle rozlegl sie przejmujacy charkot i kobieta po raz ostatni wypuscila z pluc powietrze. Przez moment miotala sie w drgawkach; w koncu znieruchomiala. Oczy miala szeroko otwarte, wpatrzone w przestrzen, jej martwe usta byly lekko rozchylone. Wszystko razem trwalo niespelna szescdziesiat sekund. Bray pochylil sie i podniosl dlon trupa. Oderwal od rekojesci noza zacisniete na nim kosciste palce, po czym podszedl do komody, na ktorej lezaly zapalki. Potarl jedna i zblizyl do ostrza. Buchnal plomien tak wysoki i silny, ze osmalil Scofieldowi wlosy i niemal poparzyl twarz. Mezczyzna rzucil noz na podloge i przydeptal butem, zeby zgasic ogien. Zadzwonil telefon. -Tu Taleniekow - powiedzial Rosjanin. W sluchawce panowala glucha cisza; ten, kto odebral telefon, nie odezwal sie ani slowem. - Uwazam, ze nie oslabisz swojej pozycji, jesli potwierdzisz, ze mnie slyszysz. Odpowiedz byla zwiezla: -Slysze. -Zignorowales moj telegram, moja biala flage; na twoim miejscu postapilbym identycznie. Ale nie masz racji, tak samo jak ja bym jej nie mial! Przysieglem, ze cie zabije, Beowulf Agate, i pewnego dnia moze to uczynie, ale nie teraz i nie w ten sposob! Nie jestem uczniakiem, ktory przechwala sie zwyciestwem przed rozpoczeciem bojki. W naszych fachu nikt rozsadny tak nie robi. Chyba sie z tym zgodzisz. -Dostales moja wiadomosc - odparl monotonny glos. - Zabiles mi zone. Jesli chcesz mnie wykonczyc, czekam. Jestem gotow. -Przestan! Obydwaj zabijalismy... Ty zabiles mi brata; a wczesniej zginela niewinna dziewczyna, ktorej jedyna wina bylo to, ze wierzyla w slogany! Nie stanowila zadnego zagrozenia dla tych zwyrodnialcow, ktorzy ja zgwalcili i zamordowali! -Co? -Nie mam czasu o tym mowic! Sluchaj, sa tu tacy, ktorzy chca cie zabic, ale ja nie mam z nimi nic wspolnego! Zlapalem jednego z tych drani; jest tu obok i... -Naslales na mnie morderczynie - przerwal mu Scofield. - Nie zyje. Noz wszedl w jej cialo, nie w moje. Wystarczyla bardzo plytka ranka. -Musiales ja sprowokowac; nie mialo byc zadnej walki! Ale tracimy czas, a tobie zostaly juz tylko sekundy. Oddaje sluchawke facetowi, ktory przylecial z Amsterdamu. Ma pokiereszowana twarz i nie widzi najlepiej, ale wciaz moze mowic. - Wasilij przytknal sluchawke do rozbitych warg Holendra i jednoczesnie przycisnal mu bron do karku. - Gadaj! -Wyslano telegramy... - zaczal ranny morderca, krztuszac sie ze strachu. - Do Amsterdamu, Marsylii i Pragi. Beowulf Agate przeszedl na druga strone. Jesli pozwoli mu sie zyc, wszyscy mozemy zginac. Telegramy byly sformulowane tak jak zwykle, ze pojawilo sie zagrozenie i musimy uwazac, ale kazdy wiedzial, o co chodzi. Ze zamiast uwazac, lepiej zlikwidowac zagrozenie, czyli sprzatnac Beowulfa na wlasna reke... Wie pan dobrze, o czym mowie, Herr Scofield. Sam pan wydawal takie rozkazy i sam pan takie wypelnial. Nie odrywajac lufy od szyi Holendra, Taleniekow zabral mu sluchawke. -Slyszales - powiedzial do Scofielda. - Pulapka, ktora zastawiles na mnie, ma byc uzyta do zlikwidowania ciebie. Na cichy rozkaz twoich szefow. Milczenie. Beowulf Agate nie odezwal sie slowem. Rosjanin zaczal tracic cierpliwosc. -Czy ty nic nie rozumiesz? Podzielili sie informacjami, tylko w ten sposob twoi mogli znalezc moja mete! Moskwa podala im adres, rozumiesz? Kazda ze stron posluguje sie jednym z nas, zeby uzasadnic koniecznosc zabicia drugiego; w rzeczywistosci chca sprzatnac nas obu. Moi szefowie dzialaja bardziej otwarcie od twoich. Rozkaz zabicia mnie zostal wyslany do wszystkich placowek wywiadu i jednostek wojskowych. Departament Stanu dziala w bardziej okrezny sposob, wasi bonzowie nie chca brac odpowiedzialnosci za tego rodzaju decyzje, niezgodne z konstytucja. Wiec po prostu ostrzegaja przed toba ludzi, ktorych malo obchodza niuanse prawne; im chodzi o zycie. Cisza. -Jakich dowodow jeszcze potrzebujesz? - wrzasnal z furia Taleniekow. - Holender mial cie wywabic z pokoju. Nie mialbys wyboru; probowalbys zaczaic sie na mnie przy windzie dla sluzby albo na schodach. Oba miejsca sa juz obstawione; Marsylia czeka w windzie, Praga na schodach. Goscia z Pragi znasz dobrze, Beowulf. Nieraz go wynajmowales, kiedy potrzebny byl ci ktos, kto sprawnie wlada bronia i nozem. Teraz on czeka na ciebie. Jesli nie pojawisz sie na korytarzu, to w niespelna kwadrans przeprowadza szturm na twoj pokoj. Czego jeszcze chcesz? -Dlaczego mowisz mi to wszystko? - spytal w koncu Scofield. -Przeczytaj jeszcze raz moj telegram! Nie po raz pierwszy posluguja sie nami. Dzieje sie cos niesamowitego; ty i ja jestesmy niewazni. Zaledwie kilku ludzi o tym wie. W Waszyngtonie i w Moskwie. Ale nic nie mowia; boja sie otworzyc usta. Przyznanie sie mogloby miec katastrofalne skutki. -Przyznanie do czego? -Do wynajmowania skrytobojcow. Przez obie strony i przez dlugie lata. Przez dziesiatki lat! -Co mnie to obchodzi? -Dmitrij Jurijewicz. -Co on ma z tym wspolnego? -Mowia, ze go zabiles. -Klamiesz, Taleniekow. Myslalem, ze jestes lepszym lgarzem. Jurijewicz lamal sie, liczylismy, ze przejdzie na nasza strone. Cywil, ktory wtedy zginal, byl moim czlowiekiem, ja nim sterowalem. Cala operacje przeprowadzilo KGB. Woleli zabic fizyka niz pozwolic, zeby prysnal na Zachod. Powtarzam: jak chcesz mnie wykonczyc, czekam. -Mylisz sie! Ale o tym pozniej, teraz nie ma czasu na dyskusje! Chcesz dowodow? No to sluchaj! Moze sluch masz mniej tepy niz umysl! Rosjanin wsunal szybko grazburie za pasek spodni i uniosl do gory sluchawke. Lewa reka chwycil za gardlo Holendra, naciskajac kciukiem na chrzastki tchawicy. Jego palce wpily sie jak szpony w szyje mordercy, miazdzac tkanki i chrzastki w stalowym uscisku. Holender szamotal sie gwaltownie, wymachujac rekami; daremnie usilowal sie wyrwac. Rozlegl sie krzyk - dlugi, przeciagly skowyt, ktory powoli przeszedl w gardlowy charkot; po chwili mezczyzna zwalil sie nieprzytomny na podloge. -Czy myslisz, ze nawet najwierniejszy ptak zgodzilby sie zniesc taki bol dla dobra sprawy? - spytal Taleniekow, przykladajac do ust sluchawke. -A mial wybor? -Jestes durniem, Scofield! Daj sie zabic, jesli koniecznie chcesz! - Wasilij z desperacja potrzasnal glowa; wiedzial, ze traci nad soba panowanie i musi sie wziac w garsc. - Nie... poczekaj! Nie jestem twoim wrogiem! Nie rozumiesz; postaram sie cie przekonac, ale do jasnej cholery, wykaz odrobine dobrej woli! Nienawidze ciebie i wszystkiego, co reprezentujesz. Ale teraz tylko my dwaj mozemy cos zrobic. Przekonac ludzi, zeby nas wysluchali, zeby zabrali glos. Moze sie uda, bo sie nas boja, boja tego, co wiemy. I jedni, i drudzy... -Nie wiem, o czym mowisz - przerwal mu Scofield. - Pewnie szykujesz jakis podstep, liczac, ze KGB zafunduje ci piekna dacze pod Grasnowem, ale nic z tego. Jesli chcesz mnie wykonczyc, czekam. -Dosyc! - krzyknal Taleniekow, spogladajac na zegar na biurku. - Masz jedenascie minut. Wiesz, gdzie znalezc ostateczny dowod: w windzie dla sluzby albo na schodach. Chyba ze wolisz poznac prawde dopiero wtedy, gdy wpadna do pokoju, zeby cie rozwalic. Jesli narobisz halasu, zeby sciagnac tlum, pojdziesz im tylko na reke: Prage znasz z wygladu, ale Marsylii nigdy nie widziales. Obaj wiemy, ze nie mozesz wezwac policji ani ryzykowac, ze wezwie ja kierownik hotelu. Wiec idz i przekonaj sie, ze mowie prawde! Dowod znajdziesz za pierwszym zakretem korytarza. Jesli przezyjesz, w co watpie, to jestem na piatym pietrze. Apartament piecset piec. Staralem sie ci pomoc; nic wiecej nie moge zrobic! Wasilij cisnal sluchawke na widelki; jego gniew byl czesciowo udawany, czesciowo szczery. Musial podwazyc pewnosc siebie Amerykanina, sprowokowac go do przemyslenia sytuacji. Liczyla sie kazda sekunda. Powiedzial Scofieldowi, ze nie moze zrobic nic wiecej, ale to nie byla prawda. Uklakl i sciagnal czarny plaszcz z nieprzytomnego Holendra. Bray, zamyslony, odlozyl sluchawke. Gdyby byl wyspany, gdyby nie stracil tyle energii walczac z pokojowka, ktora rzucila sie na niego tak nieoczekiwanie, albo gdyby to, co powiedzial Taleniekow, wyraznie mijalo sie z prawda, mialby jasniejszy obraz calej sprawy. Ale poniewaz byl niewyspany i zmeczony walka, musial zrobic to, co robil juz nieraz w podobnych wypadkach: uwzglednic w swoich dzialaniach mozliwosc, ze Rosjanin nie we wszystkim klamal. Bray nie po raz pierwszy stalby sie celem ataku dwoch zwalczajacych sie obozow. Czlowiek powoli przyzwyczajal sie do takich sytuacji, zwlaszcza jesli miewal kontakty z ludzmi, ktorzy byli przeciwnikami, lecz niekiedy wspolpracowali ze soba ze wzgledu na wspolne interesy. Najbardziej dziwilo go, ze dwa ataki mialy nastapic w tym samym czasie. Ale pobudki byly zrozumiale i oczywiste. Wiec podsekretarz stanu Daniel Congdon jednak sie zdecydowal! Ten pozornie maminsynkowaty biurokrata znalazl w sobie dosc odwagi, zeby kazac go zalatwic. A raczej znalazl Taleniekowa, dowiedzial sie o jego pragnieniu wykonczenia Beowulfa Agate. Czyz mogl istniec lepszy sposob na to, by zlamac przepisy i zlikwidowac odstawionego na boczny tor specjaliste, ktorego uwazal za niebezpiecznego? Albo lepszy powod, zeby skontaktowac sie z Rosjanami, ktorym pozbycie sie obu agentow rowniez bylo na reke? Takie jasne. I tak dobrze obmyslane, ze ani on, ani Taleniekow nie opracowaliby tego lepiej. Obie strony rownoczesnie wyraza zaskoczenie i zaprzecza, jakoby mialy w tym udzial, a politycy w Waszyngtonie i Moskwie beda zgodnie ubolewac nad zbednym aktem przemocy, jakiego dopuscili sie dwaj byli agenci, ludzie z innej epoki. Z epoki, kiedy wzajemne wrogosci przedkladano nad interesy narodowe. Cholera, niemal slyszal te nadete frazesy wyglaszane ze swietoszkowatymi minami przez ludzi pokroju Congdona, ktorzy pod pokrywka szacownych urzedow podejmowali najbrudniejsze decyzje. Najbardziej denerwujace bylo to, ze tak latwo znalezliby potwierdzenie dla tych bzdur w faktach; Taleniekow rzeczywiscie szukal zemsty. Przysieglem, ze cie zabije, Beowulf Agate, i pewnego dnia moze to uczynie. Ten dzien wlasnie nadszedl; slowo "moze" bylo tylko ozdobnikiem. Taleniekow chcial go zabic osobiscie; nie chcial, zeby przeszkadzali mu mordercy wynajeci i naslani przez biurokratow z Waszyngtonu i Moskwy. Na moich oczach wyzioniesz ducha... To byly dokladne slowa Taleniekowa sprzed szesciu laty; pragnal zemsty wowczas i nadal jej pragnie. Tak, gotow byl uratowac swojego wroga przed zabojcami z Marsylii i Pragi, gdyz Boewulf Agate byl godzien tego, zeby zginac z wprawniejszej reki - jego, Taleniekowa. Kazdy najbardziej przebiegly podstep i najbardziej wymyslny argument byl dobry, byleby tylko wziac wroga na muszke. Mam juz dosc tego wszystkiego, pomyslal ze znuzeniem Scofield, zdejmujac dlon ze sluchawki. Mial dosc napiecia zwiazanego z przewidywaniem ruchow nieprzyjaciela i odpowiadaniem na nie. Prawde mowiac, czy to bylo wazne, kto wygra? Od wyniku ich podchodow nie zalezalo absolutnie nic. Kogo obchodzilo, kto odniesie zwyciestwo w tej potyczce dwoch podstarzalych agentow dybiacych na swoje zycie? Zamknal oczy i zacisnal powieki; poczul pod nimi wilgoc. Byly to lzy znuzenia, lzy totalnego wyczerpania, jakie ogarnelo jego cialo i umysl; ale nie mogl sobie pozwolic na chwile slabosci. Jesli nawet wynik potyczki nie obchodzil innych, obchodzil jego. Jezeli ma zginac - a od wielu lat smierc zawsze czyhala na niego za rogiem - to na pewno nie z reki mordercow z Marsylii, Pragi czy z Moskwy. Byl od nich lepszy; i dawniej, i obecnie. Taleniekow powiedzial, ze ma jeszcze jedenascie minut; od tego czasu minely dwie. Pulapka byl pokoj, w ktorym sie znajdowal; jesli wlasciwie odgadl, kto jest morderca z Pragi, to atak zostanie przeprowadzony w blyskawicznym tempie, tak zeby zmniejszyc ryzyko. Zanim zaczna strzelac, wrzuca do pokoju granaty z gazem paralizujacym. Zabojca z Pragi lubil poslugiwac sie ta metoda; po co mial sie niepotrzebnie narazac? A zatem nalezalo jak najpredzej opuscic pokoj-pulapke. Wyjscie na korytarz, nawet samo otwarcie drzwi, bylo jednak zbyt niebezpieczne. Zaniepokojeni tym, ze Amsterdam nie wywabil ofiary, Praga i Marsylia zapewne porzuca swoje stanowiska i podejda blizej. Kiedy po braku odglosow zorientuja sie, ze korytarz jest pusty, natychmiast wypadna z ukrycia. Nie beda odwlekac rozpoczecia akcji, moga ja jednak przyspieszyc. Cisza na korytarzu... Przydaliby sie tam ludzie. Kilka osob krecacych sie w podnieceniu poplataloby mordercom szyki. Na ogol tlum dziala na korzysc mordercow, nie ofiary, zwlaszcza jesli oni ja znaja, a ona ich nie. Z drugiej strony ofiara, ktora wie dokladnie kiedy i gdzie ma nastapic atak, moze skorzystac z tlumu - wmieszac sie miedzy ludzi i zbiec nie zauwazona. Ogolne zamieszanie i zmiana wygladu zwykle umozliwiaja ucieczke. Zmiana nie musi byc znaczna; wystarczy, zeby morderca na moment sie zawahal. Zawodowcy bowiem maja przykazane, ze podczas egzekucji nie moze byc przypadkowych trupow. Osiem minut. Albo mniej. Pora sie przygotowac. Musial wziac ze soba wszystko, co niezbedne, bo gdy juz zacznie uciekac, nie wiadomo ile to potrwa; nie potrafil tego przewidziec i nie mial czasu teraz o tym myslec. Musial wydostac sie z pulapki i zmylic trzech ludzi, ktorzy chcieli go zabic. Jeden z nich byl znacznie bardziej niebezpieczny od pozostalych, gdyz nie stawil sie na rozkaz Waszyngtonu czy Moskwy: przyjechal z wlasnej woli. Bray podszedl szybko do zwlok kobiety lezacych na podlodze, zaciagnal je do lazienki i zatrzasnal drzwi. Podniosl lampe z ciezka mosiezna podstawa i walnal nia w klamke, ktora odpadla z brzekiem; jesli ktos bedzie chcial dostac sie do lazienki, bedzie musial wywazac drzwi. Ubrania mogl pozostawic na miejscu. Nie bylo na nich naszywek z pralni czy jakichkolwiek metek, ktore wskazywalyby jednoznacznie, ze nalezaly do Brandona Scofielda; oczywiscie, w pokoju bylo pelno odciskow jego palcow, ale wiedzial, ze zdejmowanie ich i sprawdzanie zajmie troche czasu. Zanim zjawi sie spec od daktyloskopii, on, Scofield, bedzie juz daleko - o ile uda mu sie ujsc z zyciem z hotelu. Teczke jednak musial zabrac; miescila zestaw akcesoriow niezbednych w jego fachu. Zamknal ja, przestawil zamek cyfrowy, po czym rzucil ja na lozko. Wlozyl marynarke i wrocil do telefonu. Podniosl sluchawke i wykrecil numer telefonistki. -Mowie z dwiescie trzynascie - powiedzial szeptem; nawet nie musial sie zbytnio starac, zeby jego glos brzmial slabo. - Nie chce pani przerazic, ale znam objawy. Mialem wylew. Potrzebuje pomocy... Wypuscil sluchawke z reki, pozwalajac, by spadla z trzaskiem na blat stolu i zsunela sie na podloge. 10. Taleniekow wlozyl czarny plaszcz, po czym siegnal po szary szalik wciaz zawiazany wokol szyi Holendra. Sciagnal go jednym szarpnieciem i owinal nim wlasna szyje, a nastepnie podniosl z podlogi szary kapelusz, ktory lezal obok krzesla. Byl za duzy. Wgniotl wiec glebiej denko, zeby kapelusz nie wygladal na nim zbyt dziwacznie i skierowal sie do drzwi.-Zostancie w srodku i nie probujcie wzywac pomocy! - powiedzial groznym glosem do zamknietej w szafie pary Amerykanow. - Bede na korytarzu. Jesli uslysze najmniejszy szmer, wroce natychmiast, a wtedy pozalujecie, ze nie siedzieliscie cicho! Gdy tylko znalazl sie za drzwiami, ruszyl pedem w strone wind; minal je i pobiegl dalej, na sam koniec korytarza, gdzie znajdowaly sie proste, ciemne drzwi windy przeznaczonej dla sluzby. Przy scianie stal stolik na kolkach uzywany do dostarczania gosciom do pokoju posilkow. Taleniekow wyciagnal zza paska grazburie i schowal do kieszeni plaszcza, po czym nacisnal lewa reka przycisk windy. Nad drzwiami zapalilo sie czerwone swiatelko: winda stala na drugim pietrze. Marsylia byl na stanowisku, czekal na Beowulfa Agate. Swiatelko zgaslo; kilka sekund pozniej zapalila sie trojka, potem czworka. Wasilij odwrocil sie tylem do drzwi. Po chwili rozsunely sie, ale z wewnatrz nie padlo ani jedno slowo, ani jeden okrzyk zdziwienia na widok znajomego czarnego plaszcza i szarego kapelusza. Wasilij okrecil sie na piecie, trzymajac palec na spuscie broni. W windzie nie bylo nikogo. Rosjanin wszedl do srodka i nacisnal dwojke. -Panie kierowniku! Panie kierowniku! Chodzi o tego stuknietego goscia w dwiescie trzynascie! - Glos podnieconej telefonistki zaskrzeczal w lezacej na dywanie sluchawce. - Niech pan tam wysle chlopakow, moze cos poradza! Ja dzwonie po karetke. Facet mial wylew czy cos... Glos umilkl; chaos zostal rozpetany. Scofield stanal przy drzwiach i odsunal zasuwe. Nim minelo czterdziesci sekund, z korytarza dobiegl go tupot i krzyki. Drzwi otworzyly sie z impetem i do srodka wpadl portier, za nim rosly boy. -Dzieki Bogu, ze byly otwarte! Gdzie... Scofield zatrzasnal drzwi i ukazal sie obu mezczyznom. W rece trzymal pistolet. -Nic wam nie bedzie - rzekl spokojnie - jesli zrobicie, co kaze. Zdejmij kurtke i czapke - polecil boyowi, po czym zwrocil sie do portiera: - A ty polacz sie z telefonistka; niech przyjdzie na gore kierownik. Udawaj, ze sie boisz; powiedz, ze gosc wyglada podejrzanie, chyba nie zyje, wiec nie chcesz nic dotykac. Starszy mezczyzna wyjakal cos niepewnie, z wzrokiem utkwionym w pistolet, po czym rzucil sie do telefonu. Byl tak przerazony, ze bardzo przekonujaco - niemal slowo w slowo - przekazal to, co polecil mu Scofield. Wpatrujac sie z lekiem w agenta, niemal krzyczal do sluchawki: -Na milosc boska, pospiesz sie! Niech przysla tu kogos natychmiast! Scofield tymczasem wzial od boya jego wisniowa kurtke ze zlotym szamerunkiem. Przebral sie, a swoja marynarke zwinal i wsunal pod pache. -Jeszcze czapka - rozkazal. Chlopak wreczyl mu ja czym predzej. Scofield skinal pistoletem na przerazonego portiera. -Stan przy drzwiach kolo mnie! - polecil, po czym zwrocil sie do boya: - Za lozkiem jest szafa. Wlaz do niej, szybko! Rosly, tepawy boy zawahal sie, lecz jeden rzut oka na twarz Braya sprawil, ze pomknal do szafy jak strzala. Bray, wciaz celujac w portiera, podszedl i zamknal ja kopniakiem; nastepnie podniosl lampe o mosieznej podstawie. -Przesun sie w prawo! - zawolal. - W prawo, rozumiesz? Odezwij sie! -Tak? - padla przytlumiona odpowiedz. -Zastukaj w drzwi! Stukanie rozleglo sie z lewej strony; prawej dla zamknietego w srodku mlodzienca. Bray walnal lampa w klamke; zlamala sie i odpadla. Podniosl pistolet z umocowanym do niego tlumikiem i strzelil w prawe skrzydlo szafy. -Oddalem jeden strzal - powiedzial. - Bez wzgledu na to. co uslyszysz, masz siedziec cicho jak trusia, bo znow strzele! Jestem tuz przy drzwiach! -O Boze! Wiedzial, ze chlopak nie pisnie, chocby sie walilo i palilo. Wrocil do portiera, po drodze biorac z lozka teczke. -Gdzie sa schody? - spytal. -Jak sie dojdzie do wind, trzeba skrecic w prawo. Sa na koncu korytarza -A winda dla sluzby? -Podobnie, ale trzeba skrecic w lewo. Tez jest na koncu... -Sluchaj uwaznie i dobrze zapamietaj, co ci teraz powiem - przerwal mu Bray. - Za kilka sekund pojawi sie na korytarzu kierownik, moze jeszcze ktos. Kiedy otworze drzwi, wyskoczysz z pokoju i zaczniesz krzyczec, drzec sie na cale gardlo, a potem ruszysz takim pedem, jakby cie gonila sfora wscieklych psow! -Rany! Co mam krzyczec? -Ze chcesz sie stad wydostac - odrzekl Bray. - Slowa dobierz sobie sam. Nie powinienes miec z tym trudnosci. -A dokad mam biec? Boze, ja mam zone i dzieci! -To milo. Wiec biegnij do domu. -Co?! -Ktoredy jest najkrotsza droga do glownego wyjscia? -Cholera, nie wiem! -Na windy trzeba czekac. -No to chyba schodami. Tak, schodami! - zawolal niemal tryumfalnie przerazony portier, rad z wlasnego odkrycia. -Wiec wal schodami - poradzil mu Scofield, przykladajac ucho do drzwi. Glosy byly stlumione, lecz wyraznie zdenerwowane. Padaly takie slowa, jak "nagly wypadek", "karetka", "policja"... Zblizaly sie ze trzy lub cztery osoby. Bray szarpnal drzwi na osciez i wypchnal portiera na korytarz. -Teraz! - krzyknal. Kiedy winda zatrzymala sie na drugim pietrze, Taleniekow odwrocil sie plecami do drzwi. Tym razem widok czarnego plaszcza i szarego kapelusza rowniez nie wywolal niczyjej reakcji, wiec ponownie okrecil sie, z dlonia na ukrytym w kieszeni pistolecie. Marsylii nie bylo nigdzie w poblizu. Przy windzie staly jedynie stoliki na kolkach z resztkami jedzenia i pustymi dzbankami po kawie, ktorej zapach wciaz unosil sie w powietrzu - czesc gosci pozno jadla sniadanie, wiec jeszcze nie zdazono wszystkiego uprzatnac. Podwojne metalowe drzwi z okraglymi szybkami wiodly na korytarz. Wasilij podszedl do nich i zerknal przez szybke po prawej. Zobaczyl Marsylie. Postac w grubym, tweedowym garniturze skradala sie wzdluz sciany w strone odgalezienia prowadzacego do pokoju 213. Taleniekow spojrzal na zegarek: 12.31. Cztery minuty do szturmu na pokoj; mnostwo czasu, jesli Scofield nie stracil zimnej krwi. Konieczne bylo cos dla odwrocenia uwagi; najlepiej ogien. Telefon do recepcji, a potem powloczka wypchana papierem i galganami, podpalona i cisnieta na korytarz. Ciekawe, czy Scofield na to wpadl. Na cos wpadl na pewno. Nad windami dla gosci zapalilo sie swiatelko; drzwi rozsunely sie i ze srodka wybieglo trzech mezczyzn, dyskutujac nerwowo. Pierwszy, wyraznie zaniepokojony, pedzil kierownik; za nim mezczyzna z czarna torba - lekarz. Trzeci, tegi, z ponura mina, krotko ostrzyzony... detektyw hotelowy. Mineli zaskoczonego Marsylie, ktory na ich widok odwrocil sie gwaltownie twarza do sciany, i pobiegli dalej korytarzem wiodacym do pokoju zajmowanego przez Scofielda. Francuz wyciagnal z kieszeni pistolet. Na koncu prawej odnogi korytarza, pod czerwonym napisem WYJSCIE, otworzyly sie z hukiem ciezkie drzwi. Wylonil sie z nich Praga. Skinal glowa do Marsylii. W prawej rece sciskal potezny pistolet z dluga lufa, w lewej cos, co przypominalo... granat. Tak, to byl granat, w dodatku odbezpieczony! Wygiety kciuk Pragi przytrzymywal lyzke; zawleczka byla wyciagnieta. Jesli Czech mial jeden granat, mial ich tez wiecej. Facet lubil nosic przy sobie caly arsenal. Nie przejmowal sie tym, ile osob zalatwi przy okazji, byleby tylko zdolal sprzatnac Beowulfa Agate. Granat cisniety na koniec korytarza, potem skok w rumowisko, zanim opadnie dym i kilka strzalow w kazdego, kto sie bedzie ruszal - w Scofielda, oczywiscie, w pierwszej kolejnosci. Bez wzgledu na to, co Amerykanin planowal, byl juz osaczony. Siec zaciskala sie i nie bylo z niej wyjscia. Chyba ze uda sie zatrzymac Prage, spowodowac, by granat wybuchl pod nim. Wasilij wyciagnal z kieszeni grazburie i pchnal metalowe drzwi. Zamierzal zawolac cos do Pragi, kiedy uslyszal krzyk... krzyk przerazonego czlowieka. -Musze sie stad wydostac! Boze, nie moge! Boze! To, co nastapilo, bylo czystym szalenstwem. Na korytarz wybieglo dwoch ludzi w mundurach hotelowych. Jeden skrecil w prawo i wpadl na Prage; Czech odepchnal go gwaltownie i rabnal lufa pistoletu, po czym wrzasnal do Marsylii, zeby lecial do pokoju. Marsylia nie byl glupi - podobnie jak Amsterdam nie ufal czeskiemu mordercy, tym bardziej, ze widzial granat, ktory tamten mial w rece. Obaj zaczeli wrzeszczec na siebie. Drzwi windy zamknely sie. Zamknely sie i zgaslo nad nimi swiatelko! A przeciez wychodzacy z windy mezczyzni zostawili je zablokowane, otwarte! Beowulfowi Agate udalo sie zbiec. Taleniekow cofnal sie pospiesznie za metalowe drzwi; w ogolnym zamieszaniu nikt go nie zauwazyl. Ale Praga i Marsylia spostrzegli, ze winda odjechala, i na pewno skojarzyli to z mezczyzna w wisniowej kurtce, nie tym co krzyczal, tylko tym drugim, ktory biegl bez nerwow, bez paniki, wiedzac co robi... i trzymajac jakis pakunek pod pacha. Podobnie jak Wasilij, mordercy utkwili wzrok w oswietlonych numerach nad winda, spodziewajac sie tak samo jak Rosjanin, ze zaraz zapali sie litera "P" - znak, ze Scofield zjechal na parter. Nie zapalila sie. Zamiast tego pojawilo sie "3". Winda stanela. Co ten Scofield wyprawial? Przeciez mogl juz byc na ulicy! Wmieszalby sie w tlum i pomknal bezpiecznie w kierunku sobie tylko wiadomej kryjowki. Ale on zostal tu! Tu, gdzie mordercy! Szalenstwo! Po chwili Wasilij wszystko zrozumial. Beowulf Agate chcial jeszcze zalatwic jego. Spojrzal ponownie przez okragla szybke. Czech powiedzial cos podniecony. Nie spuszczajac palca z przycisku lewej windy, Marsylia skinal glowa i Praga pomknal w kierunku schodow; moment pozniej znikl za drzwiami. Taleniekow ciekaw byl, co ustalili. Gdyby szybko zdolal sie dowiedziec, zaoszczedziloby mu to kilka cennych sekund. Wsunal pistolet do kieszeni i wyskoczyl na korytarz; szary jedwabny szalik zakrywal mu dol twarzy, nasuniety gleboko na oczy szary kapelusz jej gorna polowe. -Qu'est-ce que vous avez trouve, par hasard? - zawolal. Marsylia byl tak przejety tym, co sie dzialo, ze dal sie nabrac. Czarny plaszcz, szary jedwabny szalik, szary kapelusz, pytanie zadane z gardlowym akcentem Holendra mowiacego slabo po francusku sprawily, ze wzial Taleniekowa za czlowieka, ktorego widzial przez kilka chwil w kawiarni. Zdziwiony, podbiegl do niego, krzyczac w swoim ojczystym jezyku tak szybko, ze Rosjanin ledwo mogl go zrozumiec. -Co tu robisz, u licha? Istny dom wariatow! W pokoju Beowulfa ktos wrzeszczy, jacys faceci wylamuja drzwi, on sam prysnal, a Praga... Nagle urwal. Dojrzal twarz mezczyzny i ze zdumienia opadla mu szczeka. Reka Rosjanina wysunela sie do przodu i zacisnela na pistolecie w dloni Francuza; wykrecila go z taka sila, ze Francuz krzyknal z bolu i puscil bron. Taleniekow pchnal go na sciane i walnal kolanem w krocze, jednoczesnie druga reka lapiac go za ucho. -Co Praga? Mow szybko! - Znow rabnal Francuza kolanem w jadra. - Mow! -Mamy spotkac sie na dachu... - Marsylia wydusil przez zacisniete z bolu zeby; Taleniekow wciaz wykrecal mu do tylu reke. - Sprawdzic pietra i dotrzec na dach! -Dlaczego? Boze! pomyslal Wasilij. Wiedza, co jest na dachu. Blaszany kapal powietrzny laczacy hotel z sasiednim budynkiem. A moze nie wiedza? Ponownie walnal Francuza kolanem i powtorzyl pytanie: -Dlaczego? -Zdaniem Pragi, Scofield mysli, ze masz ludzi na ulicy... ze obstawili wejscie do hotelu. Chce poczekac, az przyjedzie policja... i skorzystac z zamieszania. Zrobil cos w pokoju, a teraz... Do diabla! Przestan! Wasilij huknal Francuza w glowe, nad lewym uchem, jego wlasnym pistoletem. Nogi mordercy zamienily sie w wate, z rany trysnela krew. Taleniekow pociagnal nieprzytomne, zwiotczale cialo kawalek korytarzem, po czym je puscil - upadlo prostopadle do sciany, blokujac przejscie. Kiedy kierownik z lekarzem wyjda z pokoju 213, powita ich kolejny nieoczekiwany widok. Panika wzrosnie i moze on, Taleniekow, znow zyska troche na czasie. Winda po lewej, wezwana przez Francuza, juz czekala. Wasilij pognal do niej, wskoczyl do srodka i nacisnal trojke. Drzwi zaczynaly sie zamykac, kiedy z pokoju 213 na koncu korytarza wypadlo dwoch podnieconych ludzi. Jednym z nich byl kierownik; zobaczyl Francuza lezacego w kaluzy krwi na srodku podlogi i krzyknal. Scofield sciagnal kurtke, czapke, cisnal je w kat i wlozyl marynarke. Winda zatrzymala sie na trzecim pietrze. Do srodka weszla tega pokojowka z kilkoma recznikami przerzuconymi przez ramie; skinela Brayowi glowa, ale nie zareagowal, jedynie bacznie sie jej przygladal. Drzwi zasunely sie. Kiedy dojechali na czwarte pietro, pokojowka wysiadla. Bray szybko nacisnal szoste; szoste i ostatnie. Jesli to tylko bylo mozliwe, chcial przynajmniej czesc tego szalenstwa zakonczyc raz na zawsze. Nie zamierzal uciec z hotelu; gdyby uciekl, zylby w niepewnosci, nie wiedzac, kiedy Taleniekow zastawi kolejna pulapke. Rosjanin byl tu gdzies w poblizu i w tej chwili tylko to liczylo sie dla Braya. Apartament piecset piec. Taki numer Taleniekow podal mu przez telefon; powiedzial, ze bedzie czekac. Bray watpil, zeby Rosjanin mowil prawde; po co mialby ulatwiac wrogowi zadanie? Skupil sie, usilujac sobie przypomniec, czy przypadkiem numer piecset piec nie odpowiadal jakiemus szyfrowi czy kodowi, ale nic mu nie przychodzilo do glowy. Piecset piec. Piec - Zero - Piec. Piec - Smierc - Piec? Czekam na ciebie na piatym pietrze. Jeden z nas umrze. Czyzby tylko o to chodzilo? Czyzby Taleniekowa stac bylo tylko na powtorzenie wyzwania? Czy ego Rosjanina bylo tak wybujale lub jego znuzenie tak silne, ze potrafil tylko wyznaczyc miejsce pojedynku? Do jasnej cholery, zalatwimy to raz na zawsze! Zaraz tam bede, Taleniekow! Moze i jestes dobry, ale gdzie ci tam rownac sie z czlowiekiem zwanym Beowulf Agate! Ego. Tak konieczne. Tak nuzace. Winda stanela na szostym pietrze. Bray wstrzymal oddech: do srodka weszlo dwoch elegancko ubranych mezczyzn. Mowili o interesach; tematem ich nudnej rozmowy byly wyniki uzyskane przez firme w ubieglym roku. Obaj zerkneli nieprzychylnie na Braya; nie dziwil sie. Nie ogolone policzki, przekrwione oczy. Przycisnal teczke do piersi, unikajac ich wzroku. Kiedy drzwi zaczely sie zamykac, postapil do przodu, nie wyjmujac drugiej reki z kieszeni. - Przepraszam - mruknal. - To moje pietro. Na dlugim korytarzu, cztery pietra nad apartamentem 211 i pokojem 213, nie bylo zywej duszy. Daleko na prawym koncu znajdowaly sie podwojne metalowe drzwi z okraglymi szybkami. Za nimi miescila sie winda dla sluzby. Jedne skrzydlo drzwi kolysalo sie; przed chwila ktos je musial pchnac. Scofield juz mial wyciagac pistolet zza paska, kiedy za metalowymi drzwiami rozlegl sie brzek talerzy. Po prostu sluzba usuwala brudne naczynia; gdyby skryl sie tam morderca, nie czynilby najmniejszego halasu. Na wprost, po lewej stronie korytarza, sprzataczka skonczyla porzadkowac pokoj. Zatrzasnela za soba drzwi i pchajac wozek, znuzonym krokiem ruszyla do nastepnych. Piec-zero-piec. Piec-smierc-piec. Jesli Taleniekow na niego czekal, to czekal na piatym pietrze. Fakt, ze on, Bray, byl pietro wyzej, nie dawal mu zadnej przewagi, a czas uciekal. Przemknelo mu przez mysl, ze moglby zaczepic sprzataczke i jakos sie nia posluzyc, ale jego odstreczajacy wyglad wykluczal te mozliwosc. Jego wyglad wykluczal w tej chwili wiele rzeczy, ale golenie sie bylo luksusem, na jaki Scofield nie mogl sobie pozwolic; dosc, ze ryzykowal odchodzac od drzwi, zeby korzystac z toalety. Kiedy cala strategia sprowadzala sie do czekania, wlasnie takie drobne sprawy stawaly sie najwazniejsze, najbardziej uciazliwe. Byl tak strasznie znuzony... Winda dla sluzby nie wchodzila w gre; zamkniecie sie w ciasnej klatce, ktora mozna unieruchomic miedzy pietrami, byloby szczytem glupoty. Pozostawaly schody; tez niebezpieczne, ale przynajmniej z gory nikt nie mogl mu zagrozic, chyba ze zaczail sie na dachu - jesli z klatki schodowej w ogole bylo wyjscie na dach. Z gory celniej sie strzelalo niz z dolu. Drapiezne ptaki tez wola spadac na swoje ofiary z gory; rzadko atakuja od dolu. Od dolu atakuja jednak rekiny. Musial odwrocic uwage przeciwnika. Skierowac ja gdzie indziej. Wiadomo przeciez, ze rekiny rzucaja sie rowniez na martwe przedmioty, na rozne dryfujace smiecie. Bray podszedl szybko do ciezkich drzwi prowadzacych na schody. Na moment zatrzymal sie przy wozku sprzataczki; zabral z niego cztery szklane popielniczki, upchal je po kieszeniach, po czym wsunal teczke pod pache i najciszej jak mogl, nacisnal klamke. Ciezkie, stalowe drzwi otworzyly sie. Ruszyl w dol po schodach, trzymajac sie blisko sciany i nasluchujac wroga. Nagle dolecial go halas. Jakies dwa, trzy pietra nizej rozlegl sie tupot; ktos biegl po betonowych schodach. Po chwili kroki ustaly. Bray przysunal sie do sciany i czekal w bezruchu. Kolejne dzwieki zaskoczyly go. Jakis trzask, potem seria szybkich, metalicznych chrobotow... Co to moglo byc? Popatrzyl za siebie na metalowe drzwi, ktorymi wyszedl na schody, i zrozumial. Schody sluzyly glownie jako wyjscie awaryjne na wypadek pozaru; dlatego klamki byly umieszczone tylko od zewnatrz, a od wewnatrz pominieto je, zeby nie kusic zlodziei. Czlowiek znajdujacy sie ponizej uzywal wlasnie kawalka blaszki lub plastiku, zeby otworzyc drzwi i wyjsc na korytarz. Metoda byla prosta i uniwersalna; wszystkie drzwi przeciwpozarowe dawaly sie otworzyc w ten sposob, chyba ze zamykano je dodatkowo na klucz. Ale nie robiono tego w hotelu tej klasy. Chrobot urwal sie; mezczyzna dopial swego. Cisza. Drzwi zatrzasnely sie z hukiem. Scofield przesunal sie na krawedz schodow i spojrzal w dol: nie widzial nic, poza znikajacymi w mroku poreczami. Stapajac cicho ruszyl w dol, stopien po stopniu, az znalazl sie na piatym pietrze. Przystanal. Piec-zero-piec. Nic nie znaczaca liczba, po prostu zmylka! - Strategia Taleniekowa byla jasna. I logiczna. Bray sam moglby sie nia posluzyc. Rosjanin po prostu czekal na parterze i od chwili, kiedy wybuchl rwetes, bacznie obserwowal windy, liczac na to, ze z ktorejs wyloni sie wrog. A potem uznal, ze mordercy odcieli Beowulfowi droge i ze krazy teraz po pietrach, szukajac innego wyjscia. Dopiero kiedy nabral pewnosci, ze wrogowi nie udalo sie zbiec na ulice, przeszedl do koncowej fazy lowow, posuwajac sie schodami w gore i wyskakujac na kazdym pietrze na korytarz z bronia gotowa do strzalu. Poniewaz chcial zablokowac Amerykaninowi droge, nie mogl rozpoczac lowow od ostatniego pietra; musial zaczac od parteru, a tym samym zrezygnowac z przewagi, jaka dawal atak z gory - przewagi rownie cennej na schodach, jak na pagorkowatym terenie. Scofield postawil na ziemi teczke i wyjal z kieszeni dwie popielniczki. Czekanie wkrotce mialo sie skonczyc; ostatni pojedynek rozegra sie lada moment. Drzwi ponizej otworzyly sie z hukiem. Bray cisnal popielniczke za barierke; brzek tluczonego szkla rozszedl sie echem po betonowej klatce. Tupot. Potem gluche dudniecie, jakby ktos w pospiechu skoczyl pod sciane, walac w nia plecami. Bray rzucil sie do barierki i cisnal druga popielniczke. Wyladowala dokladnie pietro nizej, rozbryzgujac sie na drobne kawalki. Mezczyzna, sploszony, odsunal sie od sciany; jego sylwetka na moment pojawila sie w polu widzenia Scofielda. Amerykanin czym predzej nacisnal spust; wrog krzyknal i skoczyl w bok, zeby sie ukryc. Przywierajac do sciany, Scofield zbiegl trzy stopnie nizej. Ujrzal kawalek nogi i znow strzelil. Uslyszal swist kuli, ktora odbila sie od stalowej barierki; rykoszet ugrzazl gdzies w scianie. Za pierwszym razem Bray trafil i zranil wroga; za drugim razem spudlowal. Szkoda, pomyslal; kulawy Taleniekow bylby znacznie mniej grozny. Nagle uslyszal inne halasy. Wycie syren na zewnatrz - jeszcze odleglych, lecz przyblizajacych sie z sekundy na sekunde - a takze krzyki, nieco przytlumione przez grube metalowe drzwi; na korytarzu ktos wykrzykiwal jakies polecenia. Czasu bylo malo, szanse ucieczki kurczyly sie z kazdym nowym dzwiekiem. Nalezalo czym predzej zakonczyc walke. Nie pozostalo nic innego, jak wymiana strzalow. Cala madrosc zaczerpnieta z setek poprzednich potyczek sprowadzala sie do jednego: Sprowokuj przeciwnika do strzelania, bo wtedy musi ci sie pokazac. Najlepiej go sprowokujesz, pokazujac mu sie sam; nie boj sie powierzchownej rany: dzieki niej mozesz uratowac zycie. Czas umykal raptownie; nie bylo wyboru. Bray wyciagnal z kieszeni dwie pozostale popielniczki i cisnal je nad porecza. Ruszyl w dol i gdy tylko rozlegl sie huk pekajacego szkla, przysunal sie do krawedzi schodow i reka zatoczyl w powietrzu luk; przez moment jego lewa dlon i ramie znajdowaly sie w bezposrednim polu razenia Rosjanina. Ale nie prawa, w ktorej trzymal bron. Huk dwoch szybko oddanych wystrzalow wypelnil studnie klatki schodowej... I nagle pistolet wyskoczyl Brayowi z dloni; z prawej dloni! Popatrzyl na nia bezradnie; z rany trysnela krew. W uszach wciaz slyszal swist kuli. ktora z brzekiem odbila sie od barierki i wytracila mu bron. Rozbroil go rykoszet! Co za cholerny pech. Browning z loskotem zsuwal sie w dol. Scofield rzucil sie szczupakiem na schody; by zlapac bron, choc czul, ze nie zdazy. I wtem ujrzal morderce, ktory celowal z duzego pistoletu prosto w jego glowe. Nie byl to Taleniekow. nie byla to twarz czlowieka, ktorego ogladal na setkach zdjec i nienawidzil od dziesieciu lat! Przed soba mial morderce z Pragi, z ktorego uslug sam korzystal tyle razy w walce przeciwko totalitaryzmowi. Zrozumial, ze zaraz zginie z jego reki. Dwie mysli, jedna po drugiej, przemknely mu szybko przez glowe. Jakby ostatnie podsumowanie. Umrze szybko; przynajmniej za to powinien dziekowac Bogu. A poza tym, nie zabije go Taleniekow; radosc ze zwyciestwa przejdzie Rosjaninowi kolo nosa. -Robota jak kazda inna - powiedzial Praga, zaciskajac mocniej dlon na kolbie. - Sam mnie tego nauczyles, Beowulf. -Nigdy nie wydostaniesz sie stad zywy. -Czyzbys zapomnial, co mi powtarzales tyle razy? "Trzeba pozbyc sie broni i wmieszac sie w tlum." Wydostane sie. Ale ty nie. Zbyt wiele osob mogloby zginac, gdybys przezyl. -Padazdat'! - zagrzmial z gory nowy glos. Nie poprzedzil go ani huk zamykanych drzwi, ani najmniejszy szmer; czlowiek, ktory krzyknal, zjawil sie bezszelestnie. Morderca z Pragi skoczyl w lewo, przykucnal i skierowal potezny pistolet w gore, mierzac w Wasilija Taleniekowa. Rosjanin nacisnal spust; kula trafila Prage dokladnie w sam srodek czola. Czech zwalil sie bezwladnie na lezacego Scofielda, ktory wyrwal mu z reki bron, po czym stoczyl sie kilka schodow nizej, raz po raz naciskajac spust i mierzac w Rosjanina; wiedzial, ze Taleniekow zastrzelil Czecha tylko po to, zeby Praga nie pozbawil go satysfakcji zabicia wroga. Na moich oczach wyzioniesz ducha... Nie tutaj! Nie teraz! Jeszcze moge sie bronic! Ale w nastepnej chwili juz nie mogl. Mial wrazenie, ze ktos wyrznal go kilofem w glowe, rozlupujac mu ja na dwie polowki. Przed oczami zobaczyl oslepiajaco biale zygzaki swiatla, w uszach rozbrzmiala mu kakofonia dzwiekow. Syreny, krzyki, glosy wolajace jakby gdzies z otchlani... Toczac sie w dol, zeby uciec z pola razenia Rosjanina, rabnal czolem w jeden z pretow podtrzymujacych porecz na zakrecie schodow. Przedtem rykoszet, teraz stalowy pret; martwe przedmioty zmowily sie, zeby go zgubic! Ujrzal przed soba zamazana, niewyrazna postac. Szeroki w barach Rosjanin zbiegl po schodach. Bray usilowal podniesc dlon, w ktorej nadal sciskal pistolet, lecz nie mial sily. Po chwili ciezki but przydeptal mu reke i Taleniekow wyrwal mu z palcow bron. -Strzelaj - szepnal Scofield. - Cholera, strzelaj juz! Pokonales mnie przez przypadek; inaczej nie dalbys mi rady! -Wcale cie nie pokonalem. Nie chce takiego zwyciestwa. No szybciej, ruszaj sie! Wstawaj! Policja juz przyjechala, zaraz tu beda! Bray poczul, ze unosza go silne ramiona, ze Rosjanin zarzuca sobie jego reke wokol szyi i podtrzymuje go, aby nie upadl... -Co ty wyrabiasz, do licha? - Nawet nie wiedzial, czy sam zadal to pytanie; glowa tak pekala mu z bolu, ze nie byl w stanie myslec. - Porzadnie rozwaliles sobie lepetyne, nie ma co! Rana na szyi tez ci sie otworzyla, ale na szczescie nie jest grozna. -Co? -Wiem, ktoredy sie stad wydostac. Nie darmo przez dwa lata mialem tu swoja mete; znam doslownie kazdy kat. Ale zbierz sie w sobie, musisz mi pomoc! Ruszaj nogami! Musimy wejsc na dach. -Moja teczka... -Mam ja. Wkrotce znalezli sie w dlugim metalowym korytarzu, w ktorym panowaly egipskie ciemnosci. Ciagly powiew lodowatego powietrza sprawial, ze blaszane sciany dygotaly; ich loskot niosl sie jak grzmot. Posuwali sie wolno na czworakach po falistej blasze. -Jestesmy w glownym kanale powietrznym - wyjasnil Taleniekow, znizajac glos do szeptu; wiedzial, ze kazdy dzwiek odbija sie tu echem. - Hotel i sasiedni biurowiec maja wspolny system wentylacyjny. To stosunkowo nieduze budynki, wlasnosc tej samej spolki. Scofield powoli zaczynal odzyskiwac zdolnosc myslenia; dotad tylko fakt, ze musial sie poruszac, wydostac z hotelu, byl przyczyna tego, ze mozg wysylal odpowiednie bodzce do jego rak i nog. Wczesniej Rosjanin rozerwal na dwie czesci jedwabny szalik; jedna owinal Brayowi wokol glowy, druga wokol szyi. Nie zatrzymalo to krwawienia, ale znacznie je zmniejszylo. Amerykanin coraz bardziej dochodzil do siebie, ale wciaz nie mogl zrozumiec, co sie dzieje. -Uratowales mi zycie. Dlaczego?! -Nie krzycz - odparl szeptem Rosjanin. - I nie zatrzymuj sie. -Musze znac odpowiedz! -Juz ci ja podalem. -Nie brzmiala przekonujaco. -Ty i ja zyjemy posrod klamstw. Dlatego trudno nam dojrzec prawde. -Prawda to ostatnia rzecz, do jakiej jestes zdolny! -Za kilka minut podejmiesz decyzje. Bedziesz mial okazje. -Co to ma niby znaczyc? -Dojdziemy do konca kanalu. Znajdziemy sie na kratownicy, zawieszonej jakies trzy, cztery metry nad podloga magazynu, ktory miesci sie na dachu biurowca. Jesli uda nam sie wydostac z kanalu, moge sprowadzic nas na ulice. Ale liczy sie kazda sekunda. Gdyby w poblizu kratownicy byli jacys ludzie, musimy sie ich pozbyc. Najlepiej sploszyc ich strzalami, tylko pamietaj: celuj w gore. -Co?! -Tak. Oddam ci pistolet. -Zabiles mi zone. -Zabiles mi brata. A wczesniej wasze wojska okupacyjne odeslaly zwloki dziewczyny, wlasciwie jeszcze dziecka, ktora bardzo kochalem. Nie byl to mily widok. -Nic o tym nie wiedzialem. -Teraz wiesz. Zaraz podejmiesz decyzje. Metalowa kratownica mierzyla mniej wiecej metr na metr. Ponizej znajdowala sie ogromna, slabo oswietlona hala sluzaca za magazyn; wszedzie staly kartony i skrzynie. W poblizu nie bylo nikogo. Taleniekow dal Scofieldowi swoj pistolet, a sam zajal sie odczepianiem kratownicy. W koncu spadla z hukiem do srodka. Na wszelki wypadek Rosjanin odczekal chwile; nikt sie jednak nie pojawil. Odwrocil sie tylem do otworu i powoli zaczal sie spuszczac w dol, nogami naprzod. Kiedy jego ramiona i glowa znalazly sie ponizej krawedzi, zawisl na moment na palcach, zeby odzyskac rownowage i przygotowac sie do skoku. Dziwny stukot z poczatku byl bardzo nikly, ale stopniowo przybieral na sile. Jakby krok, a potem chrobot. Krok... Chrobot. Krok... Chrobot. Krok. Taleniekow zamarl wysoko nad podloga. -Dzien dobry, towarzyszu - powiedzial ktos cicho po rosyjsku. - Sprawniej sie teraz poruszam niz wtedy w Rydze, co? Zrobili mi nowa stope. Bray cofnal sie w glab kanalu. W dole, obok duzej skrzyni, zobaczyl mezczyzne wspartego na lasce. Zamiast obutej stopy, z nogawki jego spodni sterczal prosty drewniany palik. -Znam cie zbyt dobrze, stary druhu - ciagnal inwalida, wydobywajac z kieszeni pistolet. - Byles wspanialym nauczycielem. Mialem cala godzine, zeby zapoznac sie z twoja meta. Jest kilka drog ucieczki, ale wiedzialem, ze wybierzesz wlasnie te. Przykro mi, stary. Za bardzo nam wszystkim teraz bruzdzisz. Uniosl bron. Scofield nacisnal spust. Wbiegli w zaulek po drugiej stronie ulicy. Obaj oparli sie o mur i dyszac ciezko patrzyli na to, co dzieje sie naprzeciwko. Trzy wozy policyjne z migajacymi swiatlami na dachu staly przy wejsciu do hotelu; obok nich karetka. Ze srodka wyniesiono na noszach dwa szczelnie zakryte ciala, potem trzecie; koc zsunal sie i Taleniekow dojrzal skrwawiona glowe Pragi. Umundurowani policjanci bronili dostepu ciekawskim przechodniom, podczas gdy ich przelozeni biegali tam i z powrotem i pokrzykujac cos do zminiaturyzowanych nadajnikow, wydawali rozkazy niewidocznym podwladnym. Wokol hotelu zaciagano siec: wszystkie wyjscia byly obstawione, wszystkie okna pod obserwacja, a policjanci ze specjalnej brygady czekali z bronia gotowa do strzalu. -Kiedy poczujesz sie na silach - wykrztusil Taleniekow, chwytajac ustami powietrze - wmieszamy sie w tlum i oddalimy kilka przecznic, a potem zlapiemy taksowke. Im dalej, tym lepiej Ale bede z toba szczery. Nie wiem, dokad jechac. -Ja wiem - oznajmil Scofield, odrywajac sie od sciany. - Ruszajmy, poki panuje to cale zamieszanie. Niedlugo zaczna przeczesywac okolice, szukajac kogos z rana postrzalowa. Tyle padlo strzalow, ze beda podejrzewac, ze ktos z tych. ktorzy zbiegli, jest ranny. -Chwileczke. - Rosjanin stanal na drodze Braya. - Kiedy trzy dni temu wyjezdzalem ciezarowka z Sewastopola, wymyslilem, co ci powiem, kiedy cie zobacze. Albo sie pozabijamy, Beowulf Agate, albo zaczniemy rozmawiac. Scofield spojrzal na niego przeciagle. -Moze i jedno, i drugie - rzekl. - A teraz w droge. 11. Chata znajdowala sie w stanie Maryland; z trzech stron otaczaly ja pola, z czwartej plynela rzeka Patuxent, a od najblizszych zabudowan dzielilo ja okolo poltora kilometra. Prowadzila do niej ubita wiejska droga, na jaka zaden taksowkarz nie zgodzilby sie wjechac z obawy przed polamaniem resorow. Ale tez Bray i Taleniekow nie korzystali z taksowki.Bray zatelefonowal do pracownika ambasady iranskiej, o ktorym wiedzial nie tylko, ze jest agentem SAVAK, ale rowniez to, iz lubi narkotyki i studentki iranskie przyjezdzajace do Ameryki w ramach wymiany naukowej; zdemaskowanie go postawiloby zaprzyjaznionego z rzadem amerykanskim szacha w dosc krepujacej sytuacji. Na parkingu przy K Street czekal na Scofielda wynajety samochod; kluczki lezaly pod gumowa mata na podlodze. Chata nalezala do wykladowcy z Uniwersytetu George'a Washingtona, profesora nauk politycznych, ktory analizowal tajne materialy dla Departamentu Stanu. Mezczyzni zaprzyjaznili sie przed laty, kiedy Scofield - wychodzac z zalozenia, ze preferencje seksualne profesora nie maja najmniejszego zwiazku z jego praca - usunal z akt zebranych na zlecenie Departamentu Stanu kartke z informacja, ze profesor jest homoseksualista. Podczas pobytow w Waszyngtonie korzystal z chaty, kiedy chcial spedzic czas z przyjaciolka, z dala od telefonu, tak zeby centrala nie mogla go nagle wezwac. Dzwonil wtedy do profesora, ktory, nie zadajac pytan, mowil mu, gdzie ukryty jest klucz. Tym razem wisial na gwozdziu pod druga dachowka na prawo od drzwi. Bray zdjal go, wspinajac sie na drabine, ktora stala oparta o pobliskie drzewo. Chata urzadzona byla w wiejskim stylu, ale surowosc grubo ciosanych belek i prostych, spartanskich mebli lagodzily sterty wielkich poduch i zaslony w czerwono-biala krate. Po obu stronach kominka staly regaly, siegajace od podlogi po sufit, szczelnie wypelnione ksiazkami, ktorych barwne grzbiety tez dodawaly wnetrzu ciepla i koloru. -Wyksztalcony czlowiek - stwierdzil Taleniekow, przesuwajac wzrokiem po tytulach. -Nawet bardzo - odparl Bray i zapalil piecyk gazowy. - W palenisku sa szczapy, wystarczy podlozyc ogien. Zapalki sa na kominku. -Pelna wygoda. - Rosjanin wzial jedna ze szklanego pojemnika, uklakl i potarl ja. - To jeden z warunkow wynajmu. Ktokolwiek korzysta z tego miejsca, musi sprzatnac kominek i ulozyc nowe szczapy. -Jeden z warunkow? A pozostale? -Sa tylko dwa. Drugi to nie mowic nic o chacie i jej wlascicielu. -Pelna wygoda - powtorzyl Taleniekow. cofajac reke przed plomieniami, ktore buchnely z suchego drzewa. - Dla obu stron. -To prawda. - Scofield wyregulowal ogien w piecyku; upewniwszy sie, ze wszystko dziala sprawnie, wstal i spojrzal na Rosjanina. - Nie chce wdawac sie z toba w zadna rozmowe, dopoki sie nie wyspie. Nie obchodzi mnie, co o tym myslisz. -Swietny pomysl. Watpie, zebym byl w stanie mowic jasno; tez wole byc wypoczety, kiedy przystapimy do rzeczy. Pewnie spalem jeszcze mniej niz ty. -Dwie godziny temu moglismy sie pozabijac - oznajmil Bray, stojac bez ruchu. - A jednak... -Nie tylko sie nie pozabijalismy, ale uratowalismy sobie nawzajem zycie - powiedzial Taleniekow, wpatrujac sie w Amerykanina. -Nie mamy wiec wobec siebie zadnych dlugow. -Zadnych. Ale moze po naszej rozmowie zdecydujesz sie do mnie przylaczyc. -Moze. Choc watpie. Ty nie masz powrotu do Moskwy po tym, co sie dzis wydarzylo, ale ja nie musze uciekac z Waszyngtonu. Wystarczy, ze udam sie do kogo trzeba. Tym sie roznimy. -Dla dobra nas obu mam nadzieje, szczera nadzieje, ze sie nie mylisz. -Nie myle sie. Ale na razie ide spac. - Bray wskazal kanape przy scianie. - Kanapa sie rozklada, a koce znajdziesz w szafie. Ja bede w drugim pokoju. - Ruszyl w strone drzwi; po chwili zatrzymal sie jednak i popatrzyl na Rosjanina. - Zamkne sie na klucz... aha, i sen mam bardzo lekki. -To oczywiste; ja rowniez - rzekl Taleniekow. - Ale nie musisz sie mnie obawiac. -Nigdy sie nie obawialem. Uslyszal ciche, lecz wyrazne trzaski; blyskawicznie przekrecil sie na drugi bok i chwycil browninga, ktory lezal na wysokosci jego kolan. Trzymajac bron w pogotowiu, ale wciaz przykryta kocem, szybko spuscil nogi na podloge, tak by w kazdej chwili moc sie poderwac i strzelic. W pokoju nie bylo nikogo. Przez okno wychodzace na polnoc wpadal do srodka blask ksiezyca; bezbarwne swiatlo, przefiltrowane przez grube szyby, nadawalo wnetrzu osobliwy, dosc niesamowity charakter. Sen, z ktorego Bray sie zbudzil, byl tak gleboki, a jego wyczerpanie tak krancowe, ze przez moment nie wiedzial, gdzie sie znajduje. Jednakze zanim jego stopy dotknely podlogi, przypomnial sobie wszystko; rowniez to, ze w sasiednim pokoju jest wrog. Dziwny wrog, ktory uratowal mu zycie i ktorego on tez uratowal od smierci kilka minut pozniej. Spojrzal na fosforyzujace wskazowki zegarka. Kwadrans po czwartej. Spal prawie trzynascie godzin; bezwladnosc rak i nog, kleistosc powiek i suchosc w gardle swiadczyly, ze prawie sie nie ruszal w tym czasie. Przez chwile siedzial na lozku, wdychajac gleboko chlodne powietrze, po czym odlozyl pistolet, potrzasnal kilka razy dlonmi i potarl je o siebie. W koncu popatrzyl na zamkniete drzwi. Taleniekow najwyrazniej juz wstal i rozpalil ogien w kominku; trzaski, ktore zbudzily Braya, byly odglosem plonacych szczap. Scofield postanowil odwlec o kilka minut spotkanie z Rosjaninem. Twarz go swedziala od kilkudniowego zarostu, a na szyi zrobila mu sie wysypka. W lazience nigdy nie brakowalo przyborow do golenia. Tak, pozwoli sobie na ten luksus, ogoli sie i zmieni opatrunki na glowie i szyi, ktore zalozyl wczoraj popoludniu, i dzieki temu opozni rozmowe z bylym agentem KGB. Renegatem? Bez wzgledu na to, czego rozmowa miala dotyczyc, nie zamierzal sie w nic angazowac, choc niespodziewane wydarzenia ostatnich dwudziestu czterech godzin oraz decyzje, jakie w tym czasie zapadly, zdawaly sie swiadczyc, ze juz jest w cos zamieszany. Szyja piekla go w miejscu, gdzie drasnela ja kula, w rozbitej glowie czul pulsowanie. Byla dokladnie 4:37, kiedy otworzyl drzwi i wszedl do drugiego pokoju. Taleniekow stal przed kominkiem, saczac cos z kubka, ktory trzymal w dloni. -Przepraszam, jesli cie obudzilem, rozpalajac ogien - rzekl Rosjanin. - Albo wychodzac. Pewnie slyszales trzask drzwi. -Piecyk zgasl - powiedzial Bray, zerkajac na jedyne poza kominkiem zrodlo ciepla w chacie. -Chyba zbiornik gazu jest pusty. -I dlatego wychodziles? -Nie. Musialem sie zalatwic. Do lazienki mozna sie dostac tylko z pokoju, w ktorym spales. -Zapomnialem o tym. -Slyszales mnie, jak wychodzilem? Albo jak wracalem? -Co pijesz? Kawe? -Tak. Paskudny napoj, ale musialem przywyknac do niego na Zachodzie; wasza herbata jest bez smaku. Dzbanek stoi na kuchence. - Taleniekow wskazal reka na przepierzenie, za ktorym miescila sie kuchenka, lodowka i zlew. - Dziwie sie, ze nie poczules zapachu swiezo parzonej kawy. -Poczulem, ale bardzo slaby - sklamal Scofield, ruszajac po dzbanek. - Pewnie zrobiles lure. -I tak obaj zdobylismy po punkcie. Jak mali chlopcy. -Jak szczeniacy - przyznal Bray, nalewajac sobie kawy. - Mowiles, ze masz mi cos do powiedzenia. Wal. -Najpierw chce ci zadac jedno pytanie. Slyszales o matarezowcach? Scofield zadumal sie, po czym skinal glowa. -Tak. Skrytobojcy do wynajecia kierowani przez korsykanska rade. Ich specjalnoscia byly mordy polityczne. Rozpoczeli dzialalnosc ponad pol wieku temu, a zakonczyli gdzies po wojnie, pod koniec lat czterdziestych. Wiec? -Wcale nie zakonczyli. Utajnili sie jeszcze bardziej, na pewien czas zawiesili dzialalnosc, a potem wrocili, grozniejsi niz kiedykolwiek. Funkcjonuja ponownie od wczesnych lat szescdziesiatych. Udalo im sie umiescic swoich ludzi w ministerstwach i rzadach obu naszych krajow. Na waznych stanowiskach. Ich celem jest zdobycie wladzy nad Rosja i Ameryka. Zabojstwo generala Blackburna w Waszyngtonie i Dmitrija Jurijewicza to ich robota. Bray pociagnal lyk kawy, spogladajac na Taleniekowa znad kubka. -Skad wiesz? - spytal. - Dlaczego tak myslisz? -Przekonal mnie taki jeden starzec, ktory widzial w zyciu wiecej niz my obaj razem wzieci. I wiedzial, o czym mowi. Przyznal sie, do czego malo kto sie przyznaje; do kontaktow z matarezowcami. Byl czlowiekiem godnym zaufania. -Byl? -Juz nie zyje. Kiedy wezwal mnie, byl umierajacy. Chcial, zebym poznal prawde. Posiadal dostep do informacji, jakich ani tobie, ani mnie nigdy by nie udostepniono. -Jak sie nazywal? -Aleksiej Krupski. Oczywiscie, tobie jego nazwisko nic nie mowi, ale... -Nic nie mowi? - przerwal mu Bray, siadajac w fotelu przy kominku. - Mylisz sie: Krupski, stary lew, bohater spod Krzywego Rogu. Istrebitel. Ostatni zabojca z Dziewiatej Sekcji KGB. Dawnej dziewiatki, rzecz jasna. -Widze, ze dobrze znasz nasza historie. Coz, powinienem sie tego spodziewac po absolwencie Harvardu. -Znajomosc historii bywa przydatna. Krupskiego wywalono dwadziescia lat temu. Oficjalnie przestal istniec. Jesli zyje, to wegetuje gdzies pod Grasnowem i na pewno nie jest waznym konsultantem, ktoremu ludzie z Kremla udostepniaja tajne informacje. Nie wierze w te bajeczke. -Zaraz uwierzysz - powiedzial Taleniekow, siadajac naprzeciwko Braya. - Nie "ludzie z Kremla", ale jeden czlowiek. Syn Krupskiego Od trzydziestu lat jeden z najbardziej liczacych sie czlonkow Politbiura, polityk, ktoremu ani razu nie powinela sie noga. Od szesciu lat sekretarz generalny KC KPZR. Scofield postawil kubek na podlodze i utkwil wzrok w twarzy agenta KGB. Byla to twarz czlowieka umiejacego klamac, blefowac, ale nie twarz urodzonego oszusta. W tej chwili Taleniekow mowil prawde. -Sekretarz jest synem Krupskiego? To... zaskakujace. -Ja tez bylem zaskoczony w pierwszej chwili, ale kiedy sie nad tym zastanowic, to wcale nie takie dziwne. Ojciec sluzyl mu rada, a ponadto zbior... powiedzmy, pamiatek ojca, chronil syna w roznych okolicznosciach. To samo mogloby sie zdarzyc tutaj. Gdyby swietej pamieci John Edgar Hoover, szef FBI, mial syna o ambicjach politycznych, czy cos mogloby mu stanac na drodze do kariery? Tajne akta zgromadzone przez Hoovera usunelyby wszelkie przeszkody; bez trudu dotarlby do Bialego Domu. Krajobrazy sie roznia, ale i u nas, i u was rosna drzewa dokladnie tego samego gatunku. Niewiele sie zmienilo od czasow, kiedy senatorowie oddali Kaliguli Rzym. -Co ci powiedzial Krupski? -Mowil o przeszlosci. Nie we wszystko wierzylem, ale pozniej porozmawialem z kilkoma bylymi czlonkami Politbiura, ktorzy od dawna sa na emeryturze. Jeden wystraszony starzec potwierdzil slowa Krupskiego; pozostali doprowadzili do tego, ze miano mnie zlikwidowac. -Ciebie? -Tak, mnie. Wasilija Wasilijewicza Taleniekowa, stratega i eksperta KGB. Konfliktowego pracownika, ktory najlepsze lata moze ma juz za soba, lecz z ktorego doswiadczenia mozna by korzystac jeszcze przez trzydziesci lat, gdyby po prostu uprawial sobie w spokoju ziemie pod Grasnowem. My, Rosjanie, jestesmy praktycznym narodem i to wlasnie byloby najpraktyczniejsze wyjscie. Mimo drobnych watpliwosci, jakie wszyscy miewamy, wierzylem, ze tak bedzie wygladac moja przyszlosc. Ale kiedy zaczalem pytac o matarezowcow, wszystko sie zmienilo. Ja, ktory z takim oddaniem sluzylem ojczyznie, stalem sie nagle przestepca. -Co konkretnie mowil Krupski? Jakie przedstawil ci dowody? Taleniekow zrelacjonowal Brayowi przebieg spotkania z umierajacym istrebitelem; opowiedzial o licznych zabojstwach politycznych wykonanych przez matarezowcow, miedzy innymi na Stalinie, Berii, Roosevelcie, o tym ze z uslug korsykanskiej organizacji korzystaly wszystkie bez wyjatku rzady najwazniejszych panstw, zarowno do popelniania morderstw na wlasnym terenie, jak i na terytorium obcych panstw. Nie bylo kraju, ktory by sie nie splamil wspolpraca. Zwiazek Radziecki, Anglia, Francja, Niemcy, Wlochy... i Stany Zjednoczone; na przestrzeni lat przywodcy kazdego z tych panstw wchodzili w konszachty z matarezowcami. - Takie spekulacje istnialy juz wczesniej - rzekl Bray. - Po cichu przeprowadzono nawet dochodzenie, ale nie znaleziono dowodow. -Bo zadna z osob na wysokim stanowisku nie miala odwagi zeznawac. Krupski mowil, ze ujawnienie prawdy byloby zgubne dla rzadow na calym swiecie. Teraz matarezowcy stosuja inne metody; usiluja zaklocic stabilnosc najbogatszych panstw. -Jakie metody? -Terroryzm. Podkladanie bomb, porywanie ludzi, samolotow, grozby zabicia setek niewinnych ludzi, jesli nie spelni sie zadan wysuwanych przez fanatykow roznej masci... Z miesiaca na miesiac takie wypadki staja sie coraz czestsze, a ich przewazajaca wiekszosc finansuja wlasnie matarezowcy. -W jaki sposob? -Nie jestem pewien. Sadze, ze Rada Matarese'a bada cele danej organizacji terrorystycznej i jesli je aprobuje, przysyla doradcow i potajemnie dostarcza srodki. Fanatykow nie obchodzi, skad pochodza pieniadze; wazne, zeby byly. Obydwaj niezliczona ilosc razy poslugiwalismy sie takimi ludzmi. -Ale do usprawiedliwionych dzialan, nie do terroryzmu - oswiadczyl Bray, podnoszac z podlogi kubek. - Co Blackburn i Jurijewicz maja z tym wspolnego? Jaki pozytek mieliby matarezowcy z zabicia ich? -Krupski uwazal, ze chcieli w ten sposob wystawic na probe przywodcow obu mocarstw, a przy okazji przekonac sie, czy ich wtyczki sa w stanie narzucic rzadom okreslona linie postepowania. Wydaje mi sie jednak, ze chodzi o cos innego. Prawde mowiac, przyszlo mi to do glowy dopiero po tym, co uslyszalem od ciebie. -W zwiazku z czym? -Z Jurijewiczem. Mowiles, ze nawiazaliscie z nim kontakt. To prawda? Bray zmarszczyl brwi. -Prawda - rzekl. - Ale to troche bardziej skomplikowane. Jurijewicz nie zamierzal tak po prostu prysnac na Zachod. Uwazal, ze obie strony posunely sie za daleko. Nie ufal szalencom. Chcial z nami rozmawiac, ale nie wiedzielismy, co z tego wyniknie. -Czy wiesz, ze general Blackburn, na ktorym wojna koreanska odcisnela straszliwe pietno, uczynil cos, na co nie zdobyl sie wczesniej zaden przewodniczacy kolegium szefow sztabow? Spotkal sie potajemnie z waszymi wrogami. W Szwecji, w Skelleftea nad Zatoka Botnicka. Pojechal tam jako turysta. Naszym zdaniem, gotow byl zrobic wszystko, zeby tylko uniknac kolejnej bezsensownej wybijanki. Nienawidzil broni konwencjonalnej; wolal nuklearna, bo nie wierzyl, aby ktorakolwiek ze stron zdecydowala sie na jej uzycie. - Rosjanin pochylil sie do przodu. - Naukowiec i general, zgladzeni przez matarezowcow, wierzyli gleboko, z prawdziwa pasja, ze zycie ludzkie jest zbyt cenne, aby mozna bylo dopuscic do rozpetania wojny, i za wszelka cene dazyli do porozumienia. Moze wiec wcale nie chodzilo o wystawienie na probe przywodcow naszych krajow, lecz o usuniecie dwoch waznych osobistosci, opowiadajacych sie za pokojem. Przez chwile Scofield milczal. Wiadomosc o podrozy Blackburna do Szwecji zamurowala go. -Wiec chcieli mnie wrobic w zabojstwo Jurijewicza... - powiedzial w koncu. -A mnie w zabicie Blackburna - oznajmil Rosjanin. - Jurijewicza zastrzelono z browninga magnum, model cztery; generala z grazburii. -I obaj mielismy byc zlikwidowani. -Tak. Bo sposrod wszystkich pracownikow obu wywiadow akurat nas dwoch nie moga pozostawic przy zyciu. To sie nie zmieni, bo my sie nie zmienimy. Krupski mial racje; posluza sie nami, zeby wywolac kolejny kryzys, a potem nas sprzatna. Jestesmy dla nich zbyt niebezpieczni. -Dlaczego? -Przyjrzeli sie nam dokladnie. I uznali, ze tak jak zawsze walczylismy z fanatykami, tak samo bedziemy walczyc z nimi. Jestesmy nieboszczykami, Scofield. -Mow za siebie! - zdenerwowal sie Bray. - Nie mam z tym nic wspolnego; nie pracuje juz w wywiadzie, jestem zwyczajnym obywatelem! Nie obchodzi mnie, co sie bedzie dzialo. Wiec przestan krakac, dobrze? -To nie krakanie. Wyroki na nas juz zapadly. -Ty wiesz najlepiej, tak? - Scofield wstal, odstawiajac kawe; jego reka znalazla sie kilka centymetrow od wsunietego za pasek browninga. -Nie. Ale wierze czlowiekowi, ktory mi o tym wszystkim opowiedzial. Dlatego tu jestem, dlatego cie nie zabilem, a nawet uratowalem ci zycie. -To tez mi smierdzi, wiesz? -Dlaczego? -Wszystko tak pieknie zgrane w czasie. Wiedziales, ze Praga jest na schodach, wiedziales na ktorym pietrze! -Zabilem faceta, ktory mial cie na muszce; -Praga to drobna plotka! A ja jestem chodzaca encyklopedia, bardzo cenna zdobycza dla KGB! Nie przedstawiles mi zadnych dowodow, ze moj rzad wszedl w konszachty z Moskwa. Mam ci wierzyc na slowo? A moze wielki Taleniekow zdecydowal sie upokorzyc, przyjsc do mnie niemal po prosbie, a wszystko po to, zeby uspic moja czujnosc i porwac mnie do Rosji! -Niech cie cholera, Scofield! - ryknal Taleniekow, zrywajac sie z fotela. - Powinienem byl pozwolic ci zginac! Wygadujesz bzdury. KGB dobrze wie, ze to, co mowisz, nie byloby realne. Moja nienawisc do ciebie siega zbyt gleboko. Predzej bym cie zastrzelil, niz wlekl z soba do Rosji! Bray spojrzal przenikliwie na Taleniekowa; z jego slow bila prawda. -Wierze ci - rzekl i skinal glowa; gniew ustapil miejsca znuzeniu. - Ale to nie zmienia mojego stanowiska. Gowno mnie ta cala sprawa obchodzi. Nie chce sie w nic mieszac, nawet juz nie mam ochoty cie zabic. Po prostu chce miec wreszcie troche spokoju. - Odwrocil glowe. - Bierz kluczyki, wsiadaj do wozu i splywaj. I ciesz sie, ze odjezdzasz zywy. -To bardzo szlachetnie z twojej strony, Beowulf Agate, ale dlugo nie naciesze sie zyciem. -Co? - Scofield znow spojrzal na Rosjanina. -Nie skonczylem swojej opowiesci. Zlapano jednego czlowieka, zastosowano srodki chemiczne... Matarezowcy maja ustalony dokladny terminarz; zamierzaja przejac wladze za pomoca zabojstwa w Moskwie, przekupstwa - albo tez zabojstwa - w Waszyngtonie. Zostaly gora dwa, trzy miesiace. Jesli im sie uda, zaden z nas dlugo nie pozyje. Wytropia nas chocby na koncu swiata. -Chwileczke! - zawolal gniewnie Bray. - Mowisz, ze zlapaliscie jednego z nich? Ze macie... -Mielismy - odparl szybko Taleniekow. - Rozgryzl kapsulke z cyjankiem wszyta pod skore. -Ale zostaly zeznania nagrane na tasme! To juz cos! -Nie ma zadnej tasmy, zadnego stenogramu. Zeznan sluchal jeden czlowiek, uprzedzony przez ojca, zeby nie pozwolil komukolwiek wejsc do pokoju. -Sekretarz?! -Tak. -Wiec on wie! -Tak, wie. Ale jedyne, co moze zrobic, to wzmocnic swoja ochrone, choc i tak ma dobra. O tym, co uslyszal, nie odwazy sie nikomu pisnac ani slowa, bo nie sposob mowic o zagrozeniu ze strony matarezowcow bez przyznania sie do korzystania z ich uslug w przeszlosci. Nasz wiek obfituje w podejrzane wydarzenia. Kto moze sobie pozwolic na ujawnienie dawnych kontraktow? Bracia Kennedy, Martin Luther King i moze najbardziej szokujaca smierc: Franklin Roosevelt. Z chwila, gdy wyszlyby na jaw rozne fakty z historii obu naszych panstw, natychmiast skoczylibysmy sobie do gardel, czyli po prostu odpalili rakiety nuklearne. Sam pomysl; co bys zrobil na miejscu sekretarza? -Probowal zabezpieczyc sie przed zamachem - powiedzial wolno Bray. - O Boze! -Teraz rozumiesz? -Ale ja nie chce miec z tym nic wspolnego! Naprawde! Pragne wreszcie spokoju! -Nie bedzie ci dany. Ani mnie. Wczoraj na Nebraska Avenue mielismy tego najlepszy dowod. Wydali na nas wyrok smierci. Wymyslili cos na nas i przekonali innych, ze nalezy nas zabic. To ich robota! Watpisz w to? -Chcialbym watpic. Zawsze najlatwiej wcisnac blage blagierom i wmowic spisek szpiegom. Cholera jasna! Podszedl do kuchenki i dolal sobie kawy. Nagle uderzylo go cos, o czym dotad nie mowili, kolejna zagadka. -Czegos tu nie rozumiem - rzekl. - Niewiele wiadomo o matarezowcach, ale zdaje sie, ze wszystko zaczelo sie od kultu, potem przerodzilo w wielki interes. Podobno za odpowiednia stawke - rozna, w zaleznosci od zadania - gotowi byli zabic kazdego. Zabijali dla forsy; nie interesowala ich wladza jako taka. Wiec dlaczego interesuje teraz? -Nie wiem - odparl Rosjanin. - Krupski tez nie wiedzial. Umieral, mowienie przychodzilo mu z trudem, ale powiedzial, ze odpowiedzi nalezy szukac na Korsyce. -Dlaczego? -Bo tam sie wszystko zaczelo. -No to co? Wiesc niesie, ze wyniesli sie stamtad w latach trzydziestych. Potem negocjowali kontrakty w Londynie, w Nowym Jorku... - nawet w Berlinie. Wszedzie, gdzie krzyzuja sie miedzynarodowe szlaki. -Wiec moze nie znajdziemy tam odpowiedzi, ale jakas wskazowke. Rada Matarese'a powstala na Korsyce; tylko jeden czlowiek wymieniany byl z nazwiska. Guillaume de Matarese. Kim byli pozostali? Dokad sie przeniesli? Gdzie sa teraz? -Istnieje szybszy sposob zdobycia informacji niz podroz na Korsyke. Jesli w Waszyngtonie cokolwiek wiadomo o matarezowcach, znam czlowieka, ktory zdola uzyskac dane. Tak i tak zamierzalem do niego dzwonic, prosic go o pomoc w wyjasnieniu tej calej afery na Nebraska Avenue. -Kto to taki? -Robert Winthrop - odparl Bray. Taleniekow pokiwal glowa. -Tworca Operacji Konsularnych - rzekl. - Porzadny czlowiek, ktory nie cierpi tego, co sam powolal do zycia. -Obecny OPKON rozni sie od dawnego. W kazdym razie Winthrop to jedyny czlowiek, o jakim wiem, iz dzwoniac do Bialego Domu moze byc pewien, ze w ciagu dwudziestu minut uzyska spotkanie z prezydentem. Niewiele dzieje sie rzeczy, o ktorych by nie wiedzial. Albo nie umial sie dowiedziec. - Scofield popatrzyl w ogien i zamyslil sie na moment. - Dziwne. To wlasnie za jego sprawa jestem tym, kim jestem, a jednak nie podoba mu sie to, co robie. Ale wyslucha mnie na pewno. Najblizsza budka telefoniczna znajdowala sie piec kilometrow od miejsca, gdzie droga wiodaca do chaty laczyla sie z szosa. Kiedy Bray, mruzac oczy przed blaskiem rannego slonca, zamknal za soba szklane drzwi, bylo dziesiec po osmej. Wsrod papierow w teczce odszukal prywatny numer Winthropa; nie dzwonil do starego polityka od lat. Mial nadzieje, ze numer sie nie zmienil. Okazalo sie, ze nie. Na dzwiek kulturalnego glosu po drugiej stronie sluchawki nawiedzilo go wiele wspomnien, wiele mysli zarowno o zmarnowanych okazjach, jak i wykorzystanych szansach. -Scofield! Gdzie ty sie podziewasz?! -Prosze mi wybaczyc, panie ambasadorze, ale nie moge panu powiedziec. Mam nadzieje, ze pan zrozumie. -Z tego co slysze, jestes w powaznych tarapatach. Ukrywanie sie i uciekanie nic nie da. Dzwonil do mnie Congdon. Czlowiek, ktory zginal w hotelu, zostal zastrzelony pociskiem z rosyjskiego pistoletu... -Wiem. Rosjanin, ktory go zabil, uratowal mi zycie. Tego czlowieka, i jeszcze dwoch, naslal na mnie Congdon. Mieli mnie zlikwidowac. Jeden przyjechal z Pragi, drugi z Marsylii, trzeci z Amsterdamu. -O Boze... Stary polityk milczal przez dluzsza chwile; Bray nie przerywal ciszy. -Wiesz, co mowisz? - spytal w koncu Winthrop. -Absolutnie. Dobrze pan wie, ze nie rzucalbym podobnych oskarzen na wiatr. Nie myle sie. Rozmawialem z morderca z Pragi, zanim zginal. -Potwierdzil? -Nie wprost, ale tak. Zreszta telegramy, ktore wyslano, tez nie byly sformulowane wprost. Winthrop ponownie zamilkl. -Nie wierze w to, Bray. Mam swoje powody. Tydzien temu Congdon zlozyl mi wizyte. Niepokoil sie tym, jak przyjmiesz wiadomosc o zwolnieniu cie ze sluzby. Mowil, ze agent, ktory duzo wie o roznych delikatnych sprawach, wycofany wbrew swojej woli, moze byc niebezpieczny. Zastanawial sie, jak zapelnisz sobie wolny czas, czy nie zaczniesz pic i wygadywac po knajpach co ci slina na jezyk przyniesie... Congdon to bezduszny biurokrata; zezloscil mnie. Jak mozna miec tak malo zaufania do czlowieka, ktory tyle zrobil dla swojego kraju...! W koncu spytalem ironicznie, czy zamierza cie zlikwidowac. Nie podejrzewalem go o to, ze cos takiego rozwaza; po prostu chcialem mu pokazac, jak bardzo mierzi mnie jego podejscie, I dlatego nie wierze, zeby sie odwazyl na ten krok. Rozumiesz? Wie, ze od razu poznalbym, ze to jego robota. Nie ryzykowalby. -W takim razie ktos wydal mu rozkaz. I o tym musze z panem pomowic. Ci trzej mordercy wiedzieli, gdzie mnie znalezc, a tylko z jednego zrodla mogli zdobyc adres: od Rosjan. Bylem w mecie KGB. Moskwa przekazala informacje Congdonowi, a on mordercom. -Twierdzisz, ze Congdon wspoldzialal z Rosjanami?! To wykluczone. Nawet gdyby chcial, oni nigdy by na to nie poszli! Dlaczego mieliby ujawniac adres wlasnej mety? -Zeby przy okazji sprzatnieto rowniez ich agenta, ktorego chcieli sie pozbyc. Facet usilowal nawiazac ze mna kontakt. Wymienilismy depesze. -Chodzi o Taleniekowa? Teraz z kolei Scofield umilkl na moment. -Tak - odparl wreszcie. -Bialy kontakt?! -Tak. Poczatkowo nie wierzylem, ale teraz wiem, ze tak. -Ty... i Taleniekow?! Nadzwyczajne! -Bo i sytuacja jest nadzwyczajna. Czy pamieta pan z lat czterdziestych organizacje skrytobojcow zwanych matarezowcami? Umowili sie na dziewiata wieczorem w parku Rock Creek, poltora kilometra na polnoc od bramy wjazdowej na Missouri Avenue. W tym miejscu na poboczu drogi znajdowal sie parking, na ktorym zwiedzajacy mogli zostawic samochod, zeby jedna z licznych sciezek dojsc na skraj wawozu, skad rozciagal sie wspanialy widok. Winthrop obiecal odwolac wszystkie umowione wczesniej spotkania i skoncentrowac sie na zdobyciu jakichkolwiek danych, ktore moglyby potwierdzic zadziwiajace, choc fragmentaryczne informacje udzielone mu przez Braya. -Jesli zajdzie potrzeba, zwola nadzwyczajne posiedzenie rzadu - powiedzial Scofield do Taleniekowa, kiedy wracali do chaty. -Ma prawo? - spytal Rosjanin. -Prezydent ma - odparl Bray. Przez reszte dnia niewiele z soba rozmawiali; nie czuli sie najlepiej skazani na swoje towarzystwo. Taleniekow przegladal ksiazki na polkach, co jakis czas zerkajac spod oka na Braya; w jego spojrzeniu niechec mieszala sie z ciekawoscia. Bray udawal, ze nie czuje na sobie wzroku Rosjanina. Wlaczyl radio, zeby dowiedziec sie, co powiedza w wiadomosciach o strzelaninie w hotelu na Nebraska Avenue i znalezieniu zwlok radzieckiego dyplomaty w sasiednim budynku. Informacje o strzelaninie podano w stonowany sposob i w bardzo ogolnikowej postaci; o zabitym dyplomacie nie wspomniano slowem. Powiedziano wprawdzie, ze zabici byli cudzoziemcami, lecz cala sprawe przedstawiono jako wzajemne porachunki miedzynarodowych gangow handlujacych narkotykami. Departament Stanu zadzialal szybko i sprawnie, narzucajac swoja cenzure srodkom masowego przekazu. W kazdym kolejnym serwisie informacyjnym strzelanina na Nebraska Avenue zajmowala coraz mniej miejsca, a Scofield coraz bardziej czul sie w potrzasku. Tkwil po uszy w czyms, z czym od poczatku nie chcial miec nic wspolnego, a nowe zycie, ktore planowal rozpoczac, nieuchronnie sie od niego oddalalo. Zastanawial sie, kiedy - jesli w ogole - stanie sie znow realne. Na razie wsiakal coraz glebiej w zagadkowa afere z matarezowcami. O czwartej wyszedl z chaty, zeby przejsc sie po polach i wzdluz rzeki. Ostentacyjnie wsunal browninga do kabury. Taleniekow w odpowiedzi polozyl grazburie na stoliku przy fotelu, na ktorym siedzial. O piatej, po powrocie Braya ze spaceru, Rosjanin rzekl: -Powinnismy zjawic sie na miejscu godzine wczesniej i zajac dogodne pozycje. -Ufam Winthropowi - odparl krotko Bray. -Mam nadzieje, ze slusznie. Ale czy rowniez tym, z ktorymi bedzie sie kontaktowal? -Nikomu nie powie, ze sie z nami spotyka. Najpierw zechce sam z toba pomowic. I dokladnie cie przepytac. O nazwiska, stopnie wojskowe, stanowiska zajmowane w przeszlosci... -Odpowiem tylko na pytania dotyczace sprawy matarezowcow. Innych informacji nie zamierzam udzielac. -Cwaniaczek. -Wciaz uwazam... -Dobra, ruszamy za kwadrans - przerwal mu Scofield. - Po drodze wstapimy na obiad do baru, ale usiadziemy oddzielnie. O 7.35 wjechali wynajetym wozem na poludniowy koniec parkingu w parku Rock Greek, po czym kazdy zrobil cztery wypady rekonesansowe, sprawdzajac las, sciezki, polanki, upewniajac sie, czy nikt nie kryje sie za pniami drzew, glazami lub w wawozie ponizej. Wieczor byl wyjatkowo zimny, totez w parku nie bylo zadnych spacerowiczow. Spotkali sie ponownie w ustalonym miejscu na skraju niewielkiej kotlinki. Taleniekow odezwal sie pierwszy. -Niczego nie zauwazylem; teren jest bezpieczny. Scofield spojrzal na swiecace w mroku wskazowki zegarka. -Dochodzi wpol do dziewiatej. Zaczekam przy samochodzie; ty zostan tu. Kiedy przyjedzie Winthrop, dam ci znak, zebys do nas dolaczyl. -Jak? Bedziemy kilkaset metrow od siebie. -Zapale zapalke. -Skads to znam. -Co? -Nic. Niewazne. Za dwie minuty dziewiata przy bramie parkowej pojawila sie limuzyna Winthropa; wjechala na parking i zatrzymala sie szesc metrow od samochodu, ktorym przybyl Bray z Taleniekowem. Widok szofera za kierownica limuzyny zaniepokoil Braya, ale po chwili rozpoznal mezczyzne: byl to ten sam olbrzym, ktory od ponad dwudziestu lat wszedzie wozil Winthropa. Scofield slyszal plotki, ze facet sluzyl kiedys w piechocie morskiej i mial sprawe przed sadem wojskowym, lecz Winthrop nigdy nikomu nie opowiadal nic o swoim szoferze, o ktorym mawial zwykle "moj przyjaciel Stanley". A pytac nikt nie smial. Bray wysunal sie z cienia i ruszyl w strone limuzyny. Stanley otworzyl drzwi i jednym plynnym ruchem wysiadl z wozu; prawa reke mial w kieszeni, w lewej trzymal latarke. Zapalil ja. Bray zmruzyl oczy. Snop swiatla omiotl go i zgasl. -Czolem, Stanley - powiedzial Bray. -Dawno sie pan nie pokazywal, panie Scofield - rzekl szofer. - Milo znow pana widziec. -Dziekuje. I wzajemnie. -Pan ambasador czeka. - Szofer wsunal dlon do srodka auta i zwolnil blokade drzwi. - Moze pan wsiasc. -Dziekuje. Aha, jeszcze jedno. Za kilka minut wysiade i zapale zapalke. Bedzie to znak dla kogos, zeby wyszedl z ukrycia i sie do nas przylaczyl. Jest na skraju parkingu; pewnie pojawi sie na ktorejs ze sciezek. -W porzadku. Pan ambasador mowil, ze bedzie was dwoch. Nie ma sprawy. -Chodzi mi o to, ze jesli nadal palisz cygaretki, powstrzymaj sie, dopoki nie wysiade, dobrze? Chcialbym przez chwile porozmawiac z panem Winthropem sam na sam. -Ale pan ma pamiec! - powiedzial Stanley, stukajac latarka w gorna kieszen kurtki. - Wlasnie mialem zamiar zapalic. Bray usiadl z tylu naprzeciwko czlowieka, ktory wywarl tak znaczacy wplyw na jego zycie. Od ich ostatniego spotkania Robert Winthrop, postarzal sie, i to nawet bardzo, ale oczy wciaz plonely mu zywym blaskiem. Popatrzyl na Braya z zatroskaniem, a kiedy podali sobie rece, przez chwile trzymal dlon mlodszego mezczyzny w swojej. -Czesto o tobie myslalem - powiedzial cicho, przygladajac mu sie zyczliwie; nagle zauwazyl opatrunki i na jego twarzy odmalowal sie smutek. - Z mieszanymi uczuciami, ale chyba zdajesz sobie z tego sprawe. -Tak. -Tyle rzeczy sie zmienilo! Pamietasz nasze dawne idealy, nasze nadzieje, ze zdolamy pomoc tylu ludziom? Na poczatku te mozliwosci istnialy i wierzylismy, ze nam sie uda. - Starzec puscil dlon Braya i usmiechnal sie. - Pamietasz? Wymysliles plan o powiazaniu emigracji z lend-lease. Umorzenie dlugow wojennych za zgode na masowa emigracje ludzi pragnacych uciec spod komunistycznego jarzma. Genialny pomysl. Dyplomacja ekonomiczna najwyzszej klasy, zawsze tak twierdzilem. Wolnosc dla tysiecy ludzi w zamian za pieniadze, o ktorych wiadomo bylo, ze i tak ich nie oddadza. -Nie zgodziliby sie. -Pewnie nie, ale wtedy opinia swiatowa obrocilaby sie przeciwko nim. Pamietam dokladnie twoje slowa: "Skoro jestesmy panstwem kapitalistycznym, postarajmy sie wycisnac z nich cos za ten dlug. To za pieniadze obywateli amerykanskich umundurowano i wyposazono polowe Armii Czerwonej. Podkreslmy, ile nam zawdzieczaja. Jesli nie moga splacic dlugu, niech pozwola wyjechac ludziom." Wlasnie tak powiedziales. -Naiwne wyobrazenia magistranta o geopolityce. -Ale w tych naiwnych wyobrazeniach bylo wiele slusznosci. Wiesz, wciaz mam przed oczami tego magistranta. Zastanawiam sie, co by sobie pomyslal... -Nie mamy teraz czasu, panie ambasadorze - przerwal mu Scofield. - Taleniekow czeka. Sprawdzilismy caly teren; jest czysty. Starzec zmruzyl oczy. -Myslales, ze nie bedzie? - spytal. -Balem sie, ze panski telefon jest na podsluchu. -Niepotrzebnie. Kiedy instaluje sie podsluch, trzeba to zapisac w papierach, sporzadzic notatke. Nie chcialbym znalezc sie w skorze czlowieka, ktory by sie odwazyl wydac zgode na nagrywanie moich rozmow. Zbyt czesto w wielu poufnych sprawach kontaktuje sie z roznymi osobistosciami wlasnie przez telefon. To jest moja gwarancja. -Dowiedzial sie pan czegos? -O matarezowcach? Nie... i jednoczesnie jakby tak. Nawet najbardziej tajne materialy wywiadu i kontrwywiadu z ostatnich czterdziestu kilku lat nie zawieraja o nich zadnej wzmianki. Zapewnil mnie o tym sam prezydent, a jemu wierze. Zaszokowalo go to, co powiedzialem; natychmiast zaalarmowal wlasciwych ludzi i kazal im szukac. Byl niezle wystraszony i zly, ze nic nie wiedza. -A to "jakby tak"? -Niby nic konkretnego, ale cos w tym musi byc - odparl starzec, starannie dobierajac slowa. - Zanim udalem sie do prezydenta, zadzwonilem do pieciu ludzi, ktorzy od lat - ba, od dziesiecioleci! - maja do czynienia z najbardziej tajnymi sprawami w wywiadzie i dyplomacji. Trzech z nich pamietalo matarezowcow, ale byli przekonani, ze nie funkcjonuja od dawna. Widmo ich powrotu wydalo sie im tak przerazajace, ze obiecali mi swoje pelne poparcie i pomoc. Natomiast dwaj... dwaj, ktorych wiedze ocenialbym jako znacznie glebsza niz tamtych trzech... oswiadczyli, ze nigdy w zyciu nie slyszeli o zadnych matarezowcach. Zaskoczylo mnie to, bo przeciez musieli, tak jak i ja slyszalem. Nie, zebym wiele wiedzial, ale sama nazwa nie jest mi obca. Kiedy im to wytknalem, zachowali sie dosc dziwacznie, a zwazywszy nasza dlugoletnia znajomosc, wrecz obelzywie. Zaczeli mnie traktowac jak sklerotyka, ktoremu cos sie w glowie pomieszalo. Doprawdy... -Jak sie nazywaja? -Dziwne, ale... W oddali cos blysnelo; Scofield natychmiast skierowal tam oczy. Zobaczyl drugi blysk... i trzeci. Nastepowaly szybko po sobie. Taleniekow. Rosjanin raptownie zapalal i gasil zapalki. Ostrzegal Braya! Dawal mu znac, ze cos sie stalo - ze cos sie dzieje! Kolejne swiatelko nie zgaslo: zostalo przysloniete dlonia, potem znow sie ukazalo i znow - zostalo przysloniete. Taleniekow sygnalizowal morsem. Kropki i kreski. Trzy dlugie blyski. O. Potem przerwa, dwa dlugie blyski i jeden krotki. G. OG? -Co jest? - spytal Winthrop. -Chwileczke - powiedzial Bray. Kolejne trzy dlugie blyski. Znow O. Potem jeden dlugi i jeden krotki. N.. O-G-O-N. Ogon! Plomyk przesunal sie w lewo, w kierunku drogi biegnacej za parkingiem wzdluz lasu, po czym zgasl. Rosjanin zajmowal nowa pozycje. Bray zwrocil sie do starca. -Czy jest pan pewien, ze panski telefon nie jest na podsluchu? -Absolutnie. Zawsze mialem czysta linie; sprawdzano to kilka razy. -Ale teraz sytuacja sie zmienila. - Scofield nacisnal przycisk otwierajacy okno, a kiedy szyba opuscila sie, zawolal do szofera: - Stan, chodz szybko! Szofer podbiegl natychmiast. -Sprawdzales w lusterku, czy nikt za toba nie jedzie? -Tak, panie Scofield. Nikogo nie bylo. Zawsze patrze w lusterko, a juz zwlaszcza kiedy wioze pana ambasadora na takie spotkanie jak dzisiejsze... Widzial pan blyski na koncu parkingu? Czy to ten panski towarzysz? -Tak. Dal mi znac, ze przywlekliscie ogon. -Niemozliwe - oswiadczyl zdecydowanie Winthrop. - Jesli kogos zobaczyl, na pewno nie ma to zwiazku z nami. W koncu jestesmy w parku, moga tu sie krecic jacys ludzie. -Nie chce pana niepokoic, ale Taleniekow to doswiadczony agent. Nie zauwazylismy zadnych swiatel, zadnego samochodu. Ktokolwiek tu jest, nie chce, bysmy go widzieli. A spacerowiczow mozemy wykluczyc; jest za zimno i za ciemno na szwendanie sie po lesie. Obawiam sie, ze chodzi wylacznie o nas. - Bray otworzyl drzwi. - Stan, wezme z wozu teczke. Kiedy wroce, natychmiast ruszaj. Staniesz na moment przy polnocnym skraju parkingu, przy samym wyjezdzie na droge... -A co z Rosjaninem? - spytal Winthrop. -Wlasnie po to sie zatrzymamy. Bedzie wiedzial, ze ma wskoczyc do srodka. Jak nie, to jego strata. -Chwileczke, panie Scofield - wtracil Stanley; tym razem w jego glosie nie bylo cienia unizonosci. - Jesli moga byc klopoty, nie zamierzam stawac i nikogo zabierac. Moim zadaniem jest dbac o bezpieczenstwo pana ambasadora, a nie pana czy kogokolwiek innego. -Nie tracmy czasu! Zapalaj silnik! Bray rzucil sie pedem do wynajetego wozu, po drodze wyciagajac z kieszeni kluczyki. Otworzyl drzwi, chwycil teczke lezaca na przednim siedzeniu i ruszyl z powrotem do limuzyny. Nie dobiegl do niej. Ciemnosci przebil snop swiatla z silnego reflektora wymierzonego prosto w potezne auto Winthropa. Bray zobaczyl wyraznie Stanleya, ktory siedzial z rekami na kierownicy, gotow wcisnac gaz do dechy i uciec z parku. Ale czlowiek z reflektorem nie zamierzal na to pozwolic. Mial rozkaz zabic nobliwego polityka. Kola limuzyny zabuksowaly w miejscu, po czym potezne auto z piskiem opon skoczylo do przodu. W tym samym momencie rozlegly sie strzaly; kule stlukly boczna szybe, podziurawily karoserie. Limuzyna zaczela jechac dziwacznym zygzakiem, jakby szofer stracil nad nia panowanie. Na skraju lasu ktos wypalil dwa razy z pistoletu; reflektor peki z glosnym hukiem, powietrze przeszyl krzyk bolu. Limuzyna Winthropa przez chwile jechala prosto, po czym nagle skrecila w lewo. W jej reflektorach ukazaly sie postacie dwoch uzbrojonych mezczyzn; trzeci lezal na ziemi. Bray wyciagnal pistolet, rzucil sie na ziemie i nacisnal spust. Jedna ze stojacych postaci przewrocila sie; w nastepnej sekundzie limuzyna wyszla z zakretu i z wyciem silnika pomknela ku bramie wjazdowej. Scofield przeturlal sie w prawo; padly dwa kolejne strzaly - kule odbily sie od asfaltu tam, gdzie przed chwila lezal. Bray zerwal sie na nogi i pognal w kierunku drewnianej balustrady biegnacej wzdluz parkingu. Przedostal sie szybko na druga strone, ale niechcacy uderzyl teczka o drewniana belke. Halas sciagnal na niego uwage: wystrzal rozlegl sie w momencie, gdy Bray skoczyl szczupakiem za wielki glaz. Swiatlo. Reflektory samochodu! Dwa jasne snopy przeciely mrok; towarzyszylo im wycie silnika sportowego wozu. Hamulce zapiszczaly i woz stanal. Brzek szkla, potem czyjs okrzyk, histeryczny, niewyrazny, i strzal, po ktorym zalegla cisza. Silnik zgasl, ale reflektory nadal sie palily. W ich swietle Bray dojrzal smuzki dymu i dwa nieruchome ciala na ziemi; obok kleczal jakis mezczyzna, rozgladajac sie lekliwie dookola. Nagle uslyszal szmer: obrocil sie gwaltownie i podniosl bron. Ze skraju lasu padl kolejny strzal. Celny. Kleczacy przy wozie mezczyzna przewrocil sie na asfalt. -Scofield! - zawolal Taleniekow. -Tu jestem! Bray przeskoczyl przez balustrade i pobiegl w strone glosu Rosjanina. Taleniekow wyszedl z lasu; byl niespelna trzy metry od trupow. Ostroznie zblizyli sie do wozu: pierwszy strzal oddany przez Rosjanina strzaskal boczna szybe i trafil w glowe kierowce. Jego twarz byla zakrwawiona, ale Scofield bez trudu ja rozpoznal. Mezczyzna mial bandaz na prawej dloni - kciuk zlamany na moscie w Amsterdamie o trzeciej rano przez rozgniewanego starszego agenta jeszcze sie nie zrosl. Kierowca samochodu byl Harry - mlody, ambitny agent, ktory tamtej deszczowej nocy niepotrzebnie zabil czlowieka. -O Boze! -Znasz go? - spytal Taleniekow z dziwna nuta w glosie. -Mial na imie Harry. Pracowal dla mnie w Amsterdamie. Rosjanin milczal przez chwile. -Byl z toba w Amsterdamie - rzekl w koncu - ale nie pracowal dla ciebie i nie nazywal sie Harry. To radziecki oficer wywiadu, ksztalcony w amerykanskiej kwaterze w Nowogrodzie odkad skonczyl dziewiec lat. Agent WKR. Bray popatrzyl na twarz Taleniekowa, po czym przeniosl wzrok na Harry'ego. -Gratuluje - powiedzial. - Zaczynam miec jasniejszy obraz tego, co sie stalo. -A ja, niestety, nie. Wierz mi, Moskwa nie wydalaby rozkazu zlikwidowania Winthropa, to po prostu niemozliwe. Nie jestesmy durniami. Takich ludzi jak on szanuje sie i ceni, a nie usuwa. A juz na pewno nie zabija sie ich po to, zeby rozwalic przy okazji takie dwie plotki jak my. -Co sugerujesz? -Ze byli to tacy sami mordercy, jak ci w hotelu. Mieli zabic nas obu, ale rowniez Winthropa. Nie wiadomo, moze udalo im sie go trafic. Ale jestem swiecie przekonany, ze nie dzialali na polecenie Moskwy. -Departament Stanu tez ich nie przyslal! Za to recze. -Zgoda. Ani Waszyngton, ani Moskwa, lecz ktos, kto moze wydawac rozkazy w imieniu kazdego z naszych rzadow, a nawet w imieniu obu. -Matarezowcy? Rosjanin skinal glowa. -Matarezowcy. Bray wstrzymal oddech, probujac sie zastanowic, jakos ogarnac to wszystko. -Jesli Winthrop zyje - rzekl po chwili - znajdzie sie pod stala inwigilacja; jego ruchy beda sledzone, rozmowy nagrywane. Nie dam rady sie z nim skontaktowac. Zabija mnie, jesli tylko pokaze sie gdzies w poblizu. -Fakt. A jest ktos inny komu ufasz? -To szalenstwo - powiedzial Bray, drzac z zimna; nagle zdal sobie z czegos sprawe i zaczal jeszcze bardziej dygotac. - Sa tacy, ale nie wiem, do kogo moge sie zwrocic. Kazdy, z kim probowalbym nawiazac kontakt, ma przeciez obowiazek natychmiast powiadomic o tym policje; prawo jest jasne w tym wzgledzie. Jesli nawet pominac to, ze jestem poszukiwany przez policje, to w gre wchodzi rowniez sprawa bezpieczenstwa narodowego. Prawnicy szybko przygotuja nie lada oskarzenie. Zarzuca mi zdrade, szpiegostwo, sprzedawanie informacji wrogiemu panstwu. Wszyscy sie ode mnie odsuna. -Musi byc ktos, kto cie wyslucha! -Czego wyslucha? Co ja moge powiedziec? Jaki dowod przedstawic?! Ciebie? Zanim zliczylbys do trzech, naszpikowano bycie chemikaliami i zamknieto w jakims pilnie strzezonym osrodku medycznym. Na co mam sie powolac? Na slowa umierajacego istrebitela? Komunisty, mordercy? Zeby ta historia chociaz brzmiala logicznie, przekonujaco! A tak, cholera, wszystkie drogi sa odciete. Nie mamy zadnych konkretow, tylko domysly! -Moze stary Krupski mial racje - powiedzial Taleniekow, robiac krok do przodu. - Moze odpowiedzi trzeba szukac na Korsyce. -Chryste Panie! -Nie, poczekaj. Sam powiedziales, ze nie mamy konkretow. Ale gdybysmy cos znalezli, chocby kilka nazwisk, i dowiedzieli sie o nich czegos, moze wtedy udaloby nam sie sklecic jakas spojna historie. Mialbys sie na co powolac, mialbys podstawy, zeby zmusic kogos do sluchania! -Na odleglosc. Wylacznie na odleglosc - odparl z namyslem Bray. - Nikt nie zechce sie ze mna widziec. -Dobre i to. -Ale spojna historia to za malo. Musimy zdobyc przekonujacy material. -Gdybym mial dowody, w Moskwie tez znalazlbym ludzi gotowych mnie wysluchac. Sadzilem, ze tu wystarczy cos mniej konkretnego, zeby wszczac dochodzenie. Przeciez wasz senat w kazdej sprawie prowadzi nie konczace sie dochodzenia. Myslalem, ze uda sie doprowadzic do czegos takiego, ze dasz rade to zalatwic! -Nie teraz. I nie ja. -Wiec co? Korsyka? -Nie wiem. Musze sie zastanowic. Jest jeszcze Winthrop. -Mowiles, ze nie zdolasz do niego dotrzec. Ze zabija cie, jesli... -Juz nieraz probowano. Jakos sobie poradze. Musze dowiedziec sie, co jest grane. Winthrop widzial co sie stalo, widzial do czego sa zdolni. Jezeli zyje i uda mi sie z nim porozumiec, powie mi do kogo sie udac. -A jesli nie zyje, albo nie dasz rady sie z nim skontaktowac? Scofield popatrzyl na trupy lezace na asfalcie. -Wtedy pozostanie nam tylko jedno - rzekl. - Korsyka. Rosjanin potrzasnal glowa. -Szanse masz niewielkie - oswiadczyl. - Wiec nie bede na ciebie czekal. Wole uniknac tego osrodka medycznego, o ktorym wspomniales. Pojade od razu na Korsyke. -W porzadku. Rozpocznij poszukiwania na poludniowo-wschodnim wybrzezu, na polnoc od Porto-Vecchio. -Dlaczego? -Bo tam sie wszystko zaczelo. Tam mieszkal Matarese. Taleniekow skinal glowa. -Historie rzeczywiscie znasz na piatke. Dzieki za wskazowke. Moze spotkamy sie na Korsyce. -Z wyjazdem sobie poradzisz? -Wyjazd, przyjazd... to zadna sztuka. A ty? Jesli zdecydujesz sie jechac na Korsyke? -Wiem komu zaplacic za przerzut do Londynu lub Paryza. W obu miastach mam konta. Jesli sie zdecyduje, zjawie sie za trzy, gora cztery dni. Na wzgorzach sa rozne niewielkie zajazdy. Jakos cie odnajde, a potem... Scofield urwal. Obaj mezczyzni obejrzeli sie szybko za siebie - dolecial ich warkot silnika. Po chwili jakis samochod skrecil z drogi na parking. Na przednim siedzeniu dostrzegli pare; mezczyzna obejmowal reka kobiete. Reflektory oswietlily nieruchome ciala na asfalcie, auto ze stluczona boczna szyba i zakrwawiona twarz kierowcy. Mezczyzna blyskawicznie zdjal reke z ramienia kobiety, pchnal jej glowe w dol i obiema dlonmi chwycil kierownice. Szarpnal ja gwaltownie w prawo, zawrocil samochod i pomknal w kierunku wyjazdu z parku; wkrotce znikl z oczu, ale ryk silnika jeszcze przez jakis czas niosl sie po otwartej przestrzeni. -Zawiadomia policje - powiedzial Bray. - Musimy ruszac. -Lepiej, zebysmy zostawili ten wynajety woz. -Dlaczego? -Kierowca Winthropa - wyjasnil Rosjanin. - Moze ty mu ufasz, ale ja nie jestem pewien. -Nie badz glupi! Przeciez o malo sam nie zginal! Taleniekow wskazal reka trupy na asfalcie. -To wyborowi strzelcy - rzekl. - Nie wiem, czy Rosjanie czy Amerykanie, to niewazne, ale musieli byc dobrzy, bo matarezowcy wynajmuja tylko najlepszych fachowcow. Przednia szyba limuzyny Winthropa ma co najmniej poltora metra szerokosci, kierowca za nia to latwy cel nawet na nowicjusza. Dlaczego go nie zabili? Dlaczego nie zatrzymali limuzyny? Wszedzie, Beowulf, wietrzymy podstep. A tu dalismy sie zlapac w pulapke jak para naiwniakow. Moze nawet Winthrop wiedzial, ze to pulapka? Bray poczul klucie w zoladku. Rosjanin mogl miec racje. -Rozdzielmy sie - powiedzial w koncu. - Tak bedzie bezpieczniej. -Spotkamy sie na Korsyce? -Moze. Jesli sie zjawie, to jakos cie odnajde. Za trzy, gora cztery dni. Ale nie obiecuje. -W porzadku. -Taleniekow? -Co? -Dzieki, ze mnie ostrzegles. Zapalkami. -Sadze, ze w tych okolicznosciach tez bys mnie ostrzegl. -W tych okolicznosciach... tak. -Widzisz, Beowulf Agate? Jednak nie pozabijalismy sie. Udalo nam sie porozmawiac. -Tak, udalo sie. Powiew zimnego, nocnego wiatru przyniosl dzwiek pojedynczej syreny policyjnej. Wiedzieli, ze wkrotce rozlegna sie nastepne i parking zaroi sie od wozow. Rozdzielili sie i pobiegli w przeciwnym kierunku: Scofield w strone ciemnego lasu rysujacego sie na tle nieba za wynajetym samochodem, Taleniekow w strone balustrady miedzy parkingiem a terenem, na ktorym w dole znajdowal sie wawoz. KSIEGA II 12. Przysadzisty kuter rybacki przedzieral sie przez fale niczym ciezkie, niezgrabne zwierze, ledwo swiadome, ze morze nie jest mu przychylne. Woda rozbryzgiwala sie na dziobie i burtach, jej strugi co rusz obmywaly poklad, a czastki porywane przez poranny wiatr siekly po twarzach rybakow pracujacych przy sieciach.Tylko jeden czlowiek nie uczestniczyl w mozole polowu. Nie ciagnal liny, nie dzierzyl haka, nie miotal przeklenstw ani nie przylaczal sie do salw smiechu, kiedy wybuchali nim ci, ktorzy praca na morzu zarabiali na zycie. Siedzial samotnie na pokladzie, w jednej rece trzymajac termos z kawa, w drugiej papierosa, ktorego wierzchem dloni oslanial od wiatru. Zgodnie z umowa, gdyby do kutra zblizyla sie francuska lub wloska lodz patrolowa, wowczas przeistoczylby sie w rybaka; ale dopoki zadnej nie bylo widac na horyzoncie, mogl robic, co chcial. Nikt nie protestowal przeciw jego obecnosci na pokladzie, gdyz dzieki niemu kazdy z czlonkow zalogi byl bogatszy o piecdziesiat tysiecy lirow. Obcy wszedl na poklad we Wloszech, kiedy kuter stal przy nadbrzezu w San Vincenzo. Mieli wyjsc w morze o swicie, lecz nieznajomy powiedzial kapitanowi, ze jesli przed switem dotra do Korsyki, zarobia znacznie lepiej niz na polowie ryb. Starszenstwo zawsze ma swoje przywileje: kapitan otrzymal sto tysiecy lirow. Z San Vincenzo wyplyneli przed polnoca. Scofield zakrecil termos i cisnal niedopalek za burte, po czym wstal i przeciagnal sie, spozierajac przez mgle w strone brzegow Korsyki. Kuter plynal w dobrym tempie. Wedlug slow kapitana, za kilka minut mina Solenzare, wiec w ciagu niespelna godziny beda mogli wysadzic szacownego pasazera miedzy Sainte Lucie i Porto-Vecchio. Nie spodziewal sie zadnych trudnosci: kamieniste wybrzeze znaczyly dziesiatki samotnych zatoczek, a kuter rybacki wplywajacy do jednej z nich, zeby usunac jakas drobna awarie, nie powinien wzbudzic niczyich podejrzen. Bray szarpnal sznur umocowany do teczki i przywiazany do jego nadgarstka; trzymal sie solidnie, ale byl mokry. Otarta przez sznur skora piekla od slonej wody, lecz Bray wiedzial, ze ranka zagoi sie szybko, wlasnie dzieki wodzie morskiej. Moze zabezpieczenie teczki sznurem bylo zbednym srodkiem ostroznosci, ale przynajmniej odstraszy korsykanskich rybakow od probowania kradziezy, jesli Bray sie zdrzemnie; Korsykanie - znani z tego, ze lubia pozbawiac podroznych roznych cennych przedmiotow - tym bardziej nie mieliby skrupulow przed obrabowaniem kogos, kto podrozowal potajemnie i ze spora gotowka. -Signore! - Kapitan usmiechnal sie szeroko, ukazujac zeby; brakowalo mu klow. - Ecco. Solenzara! Trenta minuti. Nord di Porto-Vecchio! -Grazie. -Prego! Za pol godziny bedzie na ladzie, na Korsyce, posrod wzgorz, gdzie miala swoje poczatki organizacja Matarese'a. W to, ze istniala, nikt nie watpil; to, ze do polowy lat trzydziestych dostarczala platnych mordercow, uwazano za bardziej niz prawdopodobne. Wiedziano jednak o niej tak malo, ze trudno bylo ocenic, co jest mitem, a co prawda. Jedni zachlystywali sie mitem, inni traktowali cala sprawe lekcewazaco; w kazdym razie organizacje i jej poczatki okrywala mgla tajemnicy. Wiedziano tylko, ze szaleniec Guillaume de Matarese powolal rade, ktorej sklad nigdzie nie figurowal, a nastepnie zalozyl organizacje skrytobojcow, podobno wzorowana na zakonie asasynow stworzonym w jedenastym wieku przez Hasana Sabbaha. Takie opinie, podkreslajace kultowy charakter organizacji, sluzyly szerzeniu mitu. Nie istnialy bowiem zadne zeznania sadowe, nie schwytano nigdy mordercy, ktory przyznalby sie do czlonkostwa w organizacji Matarese'a; jezeli nawet ktorys sie przyznal, nie podano tego do wiadomosci publicznej. Mimo to plotki wciaz krazyly, rowniez w najwyzszych kregach. W kilku powaznych gazetach pojawily sie artykuly na temat organizacji, ale w kolejnych numerach przyznawano, ze brakuje jakichkolwiek dowodow. Sprawa Matarese'a zajelo sie paru niezaleznych historykow; nie wiadomo, czy cos odkryli, gdyz wyniki ich prac nigdy nie zostaly opublikowane. Natomiast rzady wszystkich panstw milczaly. Milczaly jak grob i w przeszlosci, i obecnie. Dla pracownika wywiadu, ktory w mlodosci interesowal sie historia zamachow politycznych, wlasnie to milczenie zdawalo sie swiadczyc, ze w plotkach o matarezowcach musi byc ziarno prawdy. Podobnie jak milczenie, ktore nagle zapadlo trzy dni temu, przekonalo go, ze podroz na Korsyke - cos, o czym wspomnial Rosjaninowi dosc pochopnie, zanim rozstali sie po strzelaninie na parkingu - jest jedynym krokiem, jaki mu pozostal. Owszem, matarezowcy stanowili zagadke, lecz nie byli mitem. Istnieli ponad wszelka watpliwosc. Wazny polityk zadzwonil do innych waznych politykow, podnoszac alarm - a tego matarezowcy nie zamierzali tolerowac. Robert Winthrop znikl. Trzy noce temu, po ucieczce z parku Rock Creek, Bray dotarl do motelu na skraju Fredericksburga. Przez szesc godzin jezdzil autostopem wzdluz szosy - kierowcom mowil, ze popsul mu sie samochod i prosil ich o podwiezienie kilka kilometrow - dzwoniac do Winthropa z roznych budek telefonicznych, nigdy dwa razy z tej samej. Rozmawial z zona Winthropa; zapewne bardzo ja zaniepokoil swoimi telefonami, ale nie powiedzial jej nic poza tym, ze musi koniecznie porozumiec sie z panem ambasadorem. W koncu nadszedl swit i kobieta przestala odbierac telefon. W sluchawce rozlegalo sie jedynie dzwonienie, odstepy ciszy miedzy kazdym kolejnym sygnalem byly coraz dluzsze, a przynajmniej tak sie Brayowi zdawalo. Nie mial sie do kogo zwrocic, kogo prosic o pomoc, a tymczasem rozne sluzby intensywnie go poszukiwaly. Gdyby dal sie zlapac, nigdy nie odzyskalby wolnosci. Jezeli nawet pozostawiono by go przy zyciu, reszte swoich dni spedzilby zamkniety w ciasnej celi, albo - co gorsze - w izolatce szpitalnej jako zniszczony chemikaliami wrak. Ale nie sadzil, zeby darowano mu zycie. Taleniekow nie mylil sie, mowiac, ze obydwaj sa juz nieboszczykami. Chyba ze udaloby im sie cos znalezc na odleglej o blisko siedem tysiecy kilometrow od Stanow Zjednoczonych wyspie polozonej na Morzu Srodziemnym. Bray mial w teczce kilkanascie falszywych paszportow, piec ksiazeczek bankowych wystawionych na rozne nazwiska, a takze liste ludzi, ktorzy za pieniadze mogli mu zapewnic dowolny transport. Dwa dni temu, o swicie, wyruszyl z Fredericksburga; zanim wczoraj poznym wieczorem dotarl do portu rybackiego w San Vincenzo, odwiedzil Londyn i Paryz, gdzie podjal znaczne sumy. Za kilka minut mial doplynac do Korsyki. Godziny przymusowej bezczynnosci spedzone w samolotach, a nastepnie na pokladzie kutra, pozwolily mu przemyslec sytuacje i zebrac mysli. Dwa fakty byly absolutnie pewne i niezaprzeczalne: Guillaume de Matarese istnial naprawde i naprawde istniala grupa ludzi, ktora przyjela nazwe Rady Matarese'a, oddana szalonym teoriom jej patrona. Swiat posuwa sie naprzod dzieki gwaltownym zmianom wladzy. Przewroty i zamachy sa nieodzowne dla postepu historii. Rzady na calym swiecie chetnie zaplaca krocie za morderstwa polityczne. Trzeba tylko stworzyc odpowiedni aparat, a wowczas skrytobojstwo - wykonane fachowo, tak by nie zostaly zadne slady prowadzace do osoby, ktore je zakontraktowala - moze stac sie zlotodajna zyla, przynoszaca wrecz niewyobrazalne bogactwa i wplywy. Tak wlasnie rozumowal Guillaume de Matarese. W miedzynarodowych kregach wywiadowczych byli tacy, ktorzy wierzyli, ze matarezowcy maja na swoim koncie kilkadziesiat morderstw politycznych, jakie zdarzyly sie w latach dwudziestych i trzydziestych obecnego stulecia, od Sarajewa po Meksyk, od Tokio po Berlin. Ich zdaniem, zmierzch dzialalnosci matarezowcow byl nastepstwem wybuchu drugiej wojny swiatowej i powstania roznych tajnych sluzb, ktore otrzymaly oficjalny placet na dokonywanie morderstw, albo wynikiem wchloniecia organizacji przez sycylijska mafie, ktora funkcjonuje na calym swiecie, choc glowna baze ma w Stanach Zjednoczonych. Jednakze ta grupa byla w zdecydowanej mniejszosci. Wiekszosc agentow zgadzala sie z Interpolem, brytyjskim MI-6 oraz CIA, ktore twierdzily, ze rola, jaka odegrali matarezowcy jest znacznie skromniejsza. Niewatpliwie w swoim czasie zabili kilku drugorzednych politykow we Francji i Wloszech, gdzie walka nawet o malo wazne stanowiska potrafila wywolac wielkie namietnosci, lecz brakowalo dowodow na to, aby kiedykolwiek wyplyneli na szersze wody. Byla to po prostu garstka szalencow kierowana przez bogatego ekscentryka, ktory nie rozumial mechanizmow rzadzacych historia i mylil sie sadzac, ze rzady beda chcialy korzystac z jego niegodziwych uslug. Jesli matarezowcy faktycznie dzialali na arenie miedzynarodowej, mowili agenci, to dlaczego nigdy nie zwrocili sie do nas? Bray znal odpowiedz na to pytanie i nadal przy niej obstawal: Poniewaz wy, czy raczej my, bylismy ostatnimi ludzmi z jakimi chcieli wspolpracowac. Od poczatku bylismy dla nich konkurencja, i to pod kazdym wzgledem! -Quindici minuti! - ryknal z otwartej sterowni kapitan. - Andare entro costa! -Grazie. -Prego! Czy matarezowcy wciaz mogli istniec? Czy mogla istniec grupa ludzi sterujaca zamachami na calym swiecie, sprawujaca nadzor nad aktami terroru i szerzaca wszedzie chaos? Bray wiedzial, ze odpowiedz brzmi: tak. Slowa umierajacego istrebitela, wyrok smierci wydany przez Moskwe na Wasilija Taleniekowa, mordercy sciagnieci z Marsylii, Amsterdamu i Pragi, zeby sprzatnac jego... to wszystko bylo tylko wstepem do znikniecia Winthropa. Za kazdym razem za sznurki ciagnela dzisiejsza Rada Matarese'a. To ona byla nieznanym i niewidzialnym sprawca. Kto wchodzil w jej sklad? Kim byli jej czlonkowie, ze z rowna latwoscia mogli wplywac na osoby piastujace wysokie stanowiska w rzadach, finansowac fanatycznych terrorystow oraz decydowac, ktora z waznych osobistosci nalezy zamordowac? Dlaczego to robili? Jaki przyswiecal im cel? W pierwszej kolejnosci nalezalo rozwiazac zagadke, kim sa obecni czlonkowie rady. Bez wzgledu na odpowiedz, musialo istniec jakies powiazanie miedzy nimi a ludzmi, z ktorych Guillaume de Matarese powolal przed laty oryginalna rade, bo inaczej skad by sie wzieli, jak znalezliby sie w organizacji? Czlonkowie pierwszej rady spotkali sie gdzies w poblizu Porto-Vecchio. Mieli jakies nazwiska. Od tego trzeba zaczac dochodzenie, pomyslal Bray. Zaczalby je od czego innego, gdyby nie blysk zapalki w parku Rock Creek. Tamtego wieczoru Robert Winthrop mial mu podac nazwiska dwoch waznych osobistosci, ktore wyparly sie jakiejkolwiek wiedzy o matarezowcach. Fakt, ze sie wyparly, swiadczyl na ich niekorzysc; bylo bowiem niepodobienstwem, aby nigdy nie slyszaly o skrytobojczej organizacji. Ale Winthrop nie zdazyl wyjawic ich tozsamosci; przeszkodzila mu strzelanina. A teraz nie wyjawi juz nigdy. Dawne nazwiska nie tylko mogly, lecz musialy doprowadzic do obecnych. Ludzie pozostawiaja po sobie dziela, pietno, jakie wywieraja na swoich czasach... a takze pieniadze. Wszystko trzeba zbadac dokladnie, pojsc za kazdym sladem. Jesli do skarbca kryjacego prawde o organizacji Matarese'a istnial klucz, na pewno mozna go bylo znalezc posrod wzgorz w poblizu Porto-Vecchio. Bray musial go odszukac... podobnie jak jego najwiekszy wrog Taleniekow. Jesli nie znajda klucza, obydwaj zgina. Rosjanin nie dostanie dzialki pod Grasnowem, a Beowulf Agate nie rozpocznie nowego zycia, dopoki nie odkryja prawdy o matarezowcach i nie dostarcza zebranych informacji odpowiedzialnym, godnym zaufania ludziom, tak jak o tym rozmawiali przed rozstaniem w Waszyngtonie. -Attualmente! - krzyknal kapitan, obracajac ster i szczerzac zeby do pasazera poprzez ciskane wiatrem bryzgi piany. - Lo accesso roccio? Cinque minuti, signore! La terra di Corsica! -Grazie. -Prego. Korsyka. Taleniekow wspinal sie szybko po zboczu, co jakis czas zanurzajac sie w kepy wysokich zarosli, zeby na chwile zniknac z oczu ludziom, ktorzy scigali go w swietle ksiezyca, ale jednoczesnie ich nie zgubic. Nie chcial, zeby przerwali pogon: chodzilo mu o to, zeby ich spowolnic i ewentualnie rozdzielic. Gdyby udalo mu sie ktoregos zlapac, bylby to prawdziwy sukces. Stary Krupski mial racje, kierujac go na Korsyke, a Scofield nie mylil sie, radzac mu zaczac poszukiwania od wzgorz lezacych na polnoc od Porto-Vecchio. Teren ten kryl w sobie jakas tajemnice; niespelna dwa dni wystarczyly Taleniekowowi, zeby sie o tym przekonac. Teraz scigano go w mroku, zeby nie dowiedzial sie wiecej. Jeszcze nie tak dawno temu niewiele sobie obiecywal po podrozy na Korsyke; wybral sie tu, zeby nie schwytano go w Waszyngtonie. Porto-Vecchio bylo dla niego tylko malym miasteczkiem na poludniowo-wschodnim brzegu wyspy, natomiast wzgorza ciagnace sie opodal stanowily pelna niewiadoma. Wciaz stanowily niewiadoma; zamieszkujacy je ludzie byli obcy, dziwni, malomowni, w dodatku poslugiwali sie lokalnym, oltramontanskim dialektem, nielatwym do zrozumienia. Ale watpliwosci Taleniekowa, czy slusznie uczynil, przyjezdzajac na wyspe, znikly. Wy- starczylo wymienic nazwisko Matarese, aby nieprzychylne spojrzenia mieszkancow staly sie jawnie wrogie; pytania o niego natychmiast konczyly kazda rozmowe. Wiesniacy zachowywali sie tak, jakby nazwisko Matarese nalezalo do jakiegos obrzedu religijnego uprawianego przez miejscowa ludnosc, o ktorym nie wolno wspominac przy obcych. Wasilij zrozumial to juz wkrotce po przyjezdzie; pierwsza noc posrod kamienistych wzgorz dostarczyla mu dowodow. Przed czterema dniami nigdy by w to nie uwierzyl; teraz wiedzial, ze jest to po prostu fakt. Dla prymitywnych mieszkancow gor Matarese byl czyms wiecej niz legenda, czyms wiecej niz mistycznym symbolem; byl przedmiotem kultu religijnego. I ludzie gotowi byli poswiecic zycie, aby zachowac prawde o nim w tajemnicy. W ciagu czterech dni Taleniekow znalazl sie w innym swiecie, z dala od wyksztalconych ludzi i ich wysokiej klasy sprzetow. Nie bylo tu tasm komputerowych, ktore krecily sie po wcisnieciu guzika, ani monitorow, na ktorych pojawialy sie zielone litery, dostarczajac najnowszych informacji umozliwiajacych podjecie kolejnej decyzji. Szukal wiedzy o przeszlosci wsrod ludzi, ktorzy zyli jakby czas stanal w miejscu. Dlatego tak bardzo zalezalo mu na tym, zeby zlapac ktoregos z Korsykan scigajacych go w mroku. O ile sie nie mylil, bylo ich trzech. Rozlegly, szeroki szczyt skalistego wzgorza porastaly nierowne kepy drzew. Jesli ci trzej chcieli dokladnie sprawdzic wszystkie drozki prowadzace ku innym wzgorzom i rowninie ciagnacej sie az po zalesione gory w oddali, musieli sie rozdzielic. Jezeli Taleniekowowi udaloby sie schwytac ktoregos i przez kilka godzin nad nim popracowac, na pewno sporo by sie dowiedzial. Nie mial zadnych skrupulow; ubieglej nocy, kiedy czuwal w ciemnosci, jego pokojem wstrzasnal potezny huk, a drewniane lozko przemienilo sie w sito. W otwartych drzwiach ujrzal sylwetke Korsykanina z lupara w rece. Strzelajacy byl przekonany, ze Taleniekow lezy w lozku... Och, zeby dorwac ktoregos, najchetniej wlasnie tamtego! Wasilij zdusil wzbierajacy w nim gniew i pobiegl w strone nieduzej kepy jodel rosnacych nieco ponizej szczytu wzgorza. Tutaj mogl odpoczac. Daleko w dole zobaczyl slabe blyski latarek. Jedna, druga... trzecia. Tak, gonilo go trzech ludzi i najwyrazniej sie rozdzielili. Sprawdzenie tej czesci wzgorza, po ktorej przed chwila wspinal sie Taleniekow, przypadlo w udziale mezczyznie po lewej; powinien dotrzec do kepy jodel po mniej wiecej dziesieciu minutach. Wasilij mial nadzieje, ze bedzie to ten sam czlowiek, ktory strzelal do niego z lupary. Oparl sie o drzewo, oddychajac ciezko, i rozluznil miesnie. Wejscie w ten prymitywny swiat nastapilo tak nagle, wypadki toczyly sie tak szybko. A jednak byla w tym wszystkim pewna symetria. Zaczelo sie od ucieczki Taleniekowa skrajem zalesionego wawozu w parku Rock Creek w Waszyngtonie; teraz stal ukryty wsrod drzew wysoko na korsykanskich wzgorzach. I tez byla noc. Podroz nie zajela mu dlugo; wiedzial dokladnie co robic, krok po kroku. Przed dwoma dniami dotarl na lotnisko Leonarda da Vinci w Rzymie, gdzie wynajal awionetke, ktora polecial na zachod - do Bonifacio na poludniowym koniuszku Korsyki. Wyladowal o siodmej wieczorem, wsiadl w taksowke i szosa biegnaca wzdluz brzegu pojechal na polnoc do Porto-Vecchio; stamtad kazal sie zawiezc do zajazdu polozonego na wzgorzach za miastem. W trakcie obfitej korsykanskiej kolacji wdal sie w rozmowe z ciekawskim wlascicielem zajazdu. -Jestem poniekad naukowcem - rzekl. - Szukam informacji o pewnym padrone sprzed wielu lat. Nazywal sie Guillaume de Matarese. -Nie rozumiem - oswiadczyl wlasciciel. - Mowi pan, ze jest poniekad naukowcem. Wydawalo mi sie, signore, ze albo sie jest naukowcem, albo sie nim nie jest. Czy pracuje pan na jakims slawnym uniwersytecie? -Nie, dla prywatnej fundacji - odpowiedzial Taleniekow wolno, z wahaniem, jakby niechetnie sie do tego przyznawal. - Ale udostepniamy uniwersytetom wyniki naszych badan. -Una fondazione? -Una organizzatione accademica. Moj dzial zajmuje sie malo znanymi wydarzeniami z historii Sardynii i Korsyki, ktore mialy miejsce na przelomie dziewietnastego i dwudziestego wieku. Z tego, co mi wiadomo, ten padrone... Guillaume de Matarese... rzadzil gdzies tu w okolicy. -Wiekszosc tych terenow nalezala do niego, signore. Byl dobry dla ludzi, ktorzy mieszkali w jego wlosciach. Rzadzil, ale byly to rzady benevolo, rozumie pan? -Oczywiscie. Chcielibysmy, zeby zajal nalezne mu miejsce w historii Korsyki. Nie wiem jednak, od czego najlepiej zaczac. -Moze... - Wlasciciel zajazdu odchylil sie na krzesle, popatrzyl badawczo na Taleniekowa i dokonczyl dziwnie obojetnym tonem: - Moze od ruin Villa Matarese. Jest jasna noc, signore. W blasku ksiezyca wygladaja bardzo pieknie. Znajde kogos, kto wskaze panu droge. Chyba ze jest pan zbyt zmeczony po podrozy. -Nie, nie. Przylecialem z Mediolanu. To krotki lot. Zaprowadzono go na pobliskie wzgorza, gdzie posrod resztek wspaniale niegdys zagospodarowanej posiadlosci ciagnely sie spalone ruiny ogromnego domostwa, wlasciwie palacu, zajmujace obszar o powierzchni niemal pol hektara. Nieliczne sciany i poniszczone kominy wciaz staly jak dawniej. Porosniety chaszczami obszerny kolisty podjazd otoczony murkiem, z ktorego pozostaly tylko polamane cegly, wiodl do szerokich marmurowych schodow, ledwo widocznych spod gruzu. Od wielkiego domu odchodzily wylozone kamiennymi plytami alejki, ktore - wijac sie posrod wysokich zarosli wiodly do obdrapanych altan; byly to jedyne pamiatki po wspanialych, bujnych ogrodach, jakie otaczaly dom przed wieloma laty. Ruiny tkwily na samym szczycie wzgorza; oswietlone od tylu zimnym blaskiem ksiezyca, wygladaly dosc niesamowicie. Wznoszac ten ogromny palac, Guillaume de Matarese stawial pomnik ku wlasnej chwale; nawet ogien, czas i przyroda, ktore obrocily dzielo w ruine, nie zmniejszyly jego sily oddzialywania. Ruiny mialy jakas dziwna moc, moze nawet wieksza niz Villa Matarese w okresie swej swietnosci. Wrazenie, jakie wywolywaly, mialo w sobie cos mistycznego i groznego zarazem; wlasnie ten nastroj chcieli najwyrazniej wykorzystac rozmowcy Taleniekowa. Wasilij uslyszal za soba glosy; kiedy sie obejrzal, mlodego chlopaka, ktory towarzyszyl mu w drodze, nigdzie nie bylo. Zobaczyl natomiast dwoch mezczyzn: przywitali sie z nim niezbyt uprzejmie i z miejsca przystapili do przesluchania, ktore trwalo ponad godzine. Taleniekow bez trudu mogl ich obezwladnic i samemu wziac na spytki, wiedzial jednak, ze wiecej sie dowie, jesli tego nie uczyni: kiedy przesluchanie prowadza niefachowcy, zwykle sami zdradzaja wiecej, niz potrafia wydobyc od zawodowca. Przez caly czas trzymal sie swojej historii o organizzazione accademica; pod koniec rozmowy mezczyzni ostrzegli go wprost: -Niech pan wraca skad przybyl, signore. My tu nic nie wiemy; nie posiadamy zadnych informacji, ktore moglyby sie panu przydac. Przed laty na tych ziemiach wybuchla straszna zaraza; nie przezyl nikt, kto pamieta dawne dzieje. -Moze wyzej w gorach zyja jeszcze jacys starzy ludzie. Gdybym pokrecil sie troche po okolicy, popytal... -My tez jestesmy starzy, signore, a nie umiemy panu nic powiedziec. Niech pan wraca do domu. Jestesmy prosci ludzie, pasterze z dziada pradziada. Nie lubimy obcych, ktorzy wprowadzaja zamet w nasze zycie. Niech pan wraca do domu. -Przemysle wasza rade... -Nie ma co sie zastanawiac, signore. Trzeba wyjezdzac i juz - powiedzieli. Nazajutrz rano Wasilij wrocil do ruin Villa Matarese, nastepnie obszedl cala okolice, wstepujac do krytych strzecha chat i zadajac pytania. Czarne jak wegle oczy korsykanskich chlopow lsnily zlowrogo, a ich wlasciciele zbywali go byle czym; zorientowal sie tez, ze ktos go caly czas sledzi. Oczywiscie nie uzyskal zadnych informacji, ale coraz bardziej wzrastajaca wrogosc chlopow, do ktorych chat zagladal, uswiadomila mu cos. Mianowicie, ze nie tylko go sledzono, ale ze ktos szedl przed nim, uprzedzajac zamieszkujacych wzgorza wiesniakow, ze wkrotce zastuka do nich obcy. Maja przyjmowac go niechetnie, nie sadzac przed kominkiem, nie czestowac herbata i nic mu nie mowic, tylko czym predzej sie go pozbyc. Tego samego wieczoru - czyli zaledwie wczoraj pomyslal Taleniekow, obserwujac swiatlo latarki powoli przesuwajace sie w gore - wlasciciel zajazdu podszedl do jego stolika. -Przykro mi, signore, ale musi pan zwolnic pokoj. Wynajalem go juz komus innemu. Wasilij podniosl wzrok i spojrzal na niego. -Szkoda. - Tym razem w jego glosie nie bylo zadnego wahania. - Zdrzemne sie tu na dole, na kanapie albo na fotelu. Wyjezdzam skoro swit. Znalazlem to, po co przyjechalem. -Co takiego, signore? - Wkrotce sie dowiesz, przyjacielu. Po mnie przyjada inni, z odpowiednim sprzetem. Przeprowadza bardzo dokladne badania. To, co sie tu wydarzylo, to naprawde fascynujaca historia. Dla naukowca, oczywiscie. -Oczywiscie... Moze pan zostac w pokoju jeszcze jedna noc. Szesc godzin pozniej jakis mezczyzna otworzyl kopniakiem drzwi do pokoju Taleniekowa i oddal dwa strzaly z poteznej dubeltowki o spilowanych lufach zwanej lupara - "wilczyca". Taleniekow spodzie-wal sie czegos podobnego; czekal ukryty za nie domknietymi drzwiami szafy i widzial, jak salwy srutu rozrywaja na strzepy posciel i materac, a z desek leca drzazgi. Ogluszajacy huk wstrzasnal calym nieduzym zajazdem, jednakze nikt nie przybiegl sprawdzic, co sie dzieje. Czlowiek z lupara stal przez moment w progu, szepczac cos po oltramontansku takim tonem, jakby skladal przysiege; potem odwrocil sie na piecie i pobiegl w strone schodow. Jego slowa brzmialy: Pero nostro circolo. Przetlumaczone doslownie, nie wydawaly sie zbyt istotne, ale Wasilij nie watpil, ze dla mordercy z lupara maja gleboki sens. Zaklecie wypowiedziane po dokonaniu zbrodni... Za nasze kolo. Taleniekow zabral pospiesznie swoje rzeczy i uciekl z zajazdu. Dotarl do wiejskiej drogi prowadzacej do Porto-Vecchio i ukryl sie w zaroslach. Kilkaset metrow dalej ujrzal zarzacy sie w mroku koniec papierosa; ktos pilnowal drogi. Taleniekow postanowil czekac. Nie mial wyboru; wlasnie ta droga musial nadjechac Scofield. Minely trzy doby od ich rozstania, a Amerykanin powiedzial, ze jesli nic nie wskora w Waszyngtonie, zjawi sie na Korsyce za trzy lub cztery dni. O trzeciej po poludniu Scofielda wciaz nie bylo widac, o czwartej zas Wasilij przekonal sie, ze dluzej nie moze tu zostac. Grupa mezczyzn pomknela w strone portu i rozrastajacego sie osrodka wypoczynkowego. Ich misja byla jasna; jesli obcy zdolal ominac straze i przedostac do miasteczka, mieli go odszukac i zabic. Tymczasem inne grupki zaczely przeszukiwac lesiste wzgorza; dwaj Korsykanie, rozgarniajac maczetami zarosla na zboczu, ktorym biegla droga, przeszli zaledwie dziesiec metrow od Taleniekowa. Wiedzial, ze wkrotce inni przylacza sie do oblawy i dokladnie zbadaja teren, cal po calu. Nie, nie mogl dluzej czekac na Beowulfa Agate; nie mial przeciez zadnej pewnosci, czy Amerykanin zdecydowal sie na podroz, nie wspominajac juz o tym, ze moglo nie udac mu sie umknac ludziom, ktorzy poszukiwali go w Stanach. Te kilka godzin przed zachodem slonca Taleniekow przeznaczyl na szykowanie niespodzianek dla oblawy. Niczym lis posrod bagien, zostawial slady prowadzace w jednym kierunku, po czym nagle ukazywal sie gdzie indziej; czasem polamane galezie i podeptane sitowie wskazywaly na to, ze znalazl sie na moczarach w pulapce bez wyjscia, bo jedyna droge ucieczki stanowila pionowa skala, po ktorej nie sposob sie wspiac, kiedy jednak sciga jacy go wiesniacy docierali do skaly, on wylanial sie z ukrycia na odleglym o poltora kilometra pastwisku. Przenosil sie z miejsca na miejsce jak za pomoca czarow, raz po raz klujac przesladowcow w oczy swoim widokiem. Kiedy zaczal zapadac mrok, Taleniekow zastosowal pewien z gory obmyslany plan, ktory doprowadzil do tego, ze trafil tu, gdzie byl teraz, i ukryty w kepie jodel rosnacych przy szczycie stromego wzgorza, czekal na zblizajacego sie czlowieka z latarka. Plan odznaczal sie prostota: skladal sie z trzech etapow, z ktorych kazdy byl logicznym nastepstwem poprzedniego. Pierwszy etap polegal na spowodowaniu zamieszania, ktore odciagneloby mozliwie jak najliczniejsza grupe uczestnikow oblawy; drugi na ukazaniu sie reszcie po to, zeby ruszyli za nim i jeszcze bardziej oddalili sie od grupy; trzeci zas na rozdzieleniu scigajacej go garstki i schwytaniu jednego z wiesniakow. Trzy kilometry na wschod szalaly pozary. Trzeci etap mial sie wkrotce zakonczyc. Nieco wczesniej Taleniekow zaglebil sie w las, oddalajac sie od drogi w strone Porto-Vecchio. Usypal niewielki stos z suchych galezi i lisci, przyproszyl go prochem wydlubanym z kilku naboi i podlozyl ogien. Poczekal, az plomienie sie rozprzestrzenia, a krzyki nadbiegajacych Korsykan rozlegna sie w poblizu, po czym pomknal na polnoc. Przebiegi przez droge, zapuszczajac sie w gestsza czesc lasu, i znow rozniecil ogien, podpalajac sterte lisci lezaca przy uschlym kasztanie. Ogien zaczal sie szerzyc tak szybko, jakby na las spadl napalm: plomienie strzelaly do gory, przeskakujac na sasiednie drzewa. Taleniekow pognal dalej na polnoc: trzecie ognisko, jakie rozpalil - pod zwalonym bukiem obroconym przez robaki w prochno - bylo najwieksze ze wszystkich. Pol godziny pozniej w lesie porastajacym wzgorza szalaly trzy pozary: uczestnicy oblawy biegali od jednego do drugiego, nie wiedzac, czy scigac wroga, czy gasic plomienie. Taleniekow tymczasem ruszyl na poludniowy-zachod, wspial sie na wzgorze, na ktorym znajdowal sie zajazd, i wyszedl na droge. Z miejsca gdzie stal, widzial okno, przez ktore uciekl w nocy, a dalej na drodze kilku uzbrojonych mezczyzn jeden trzymal w rece dubeltowke ze spilowanymi lufami. Zbici w ciasna gromadke, rozmawiali z podnieceniem. Zaskoczeni chaosem, ktory rozpetal sie w lesie na dole, nie byli pewni, czy maja pozostac tu, gdzie im kazano, czy biec na pomoc. Zapalajac zapalke. Wasilij usmiechnal sie do siebie. Wlasnie od potarcia zapalki zaczela sie cala awantura na Nebraska Avenue; plomyk byl znakiem rozpoznawczym sprowadzonych do Waszyngtonu agentow i jakby symbolem pulapki Teraz on, Taleniekow, zastawil kolejna posrod korsykanskich wzgorz. -Ecco! - Leggiero! - E l'uomo lui! L'uomo! Rozpoczal sie poscig, ktory wlasnie dobiegal konca. Czlowiek z latarka byl zaledwie o rzut kamieniem od kryjowki Taleniekowa; w ciagu nastepnych kilkunastu sekund dojdzie do kepy jodel. Drugi mezczyzna znajdowal sie nieco nizej i kilkaset metrow na poludnie; snop jego latarki przesuwal sie miarowo po ziemi. Swiatlo trzeciej latarki, niesionej przez najdalszego mezczyzne, ktore przed chwila przesuwalo sie raptownie to w lewo, to w prawo, teraz znieruchomialo w jednym punkcie. Ta nagla zmiana zaintrygowala Taleniekowa, ale nie mial czasu sie nad tym zastanawiac. Zblizajacy sie Korsykanin dotarl do pierwszej z jodel sluzacych Rosjaninowi za kryjowke. Snop swiatla padl na pnie oraz platanine galezi. Taleniekow celowo zlamal wczesniej kilka galezi i zdarl z nich kore, zeby zostawic wyrazne, rzucajace sie w oczy slady. Korsykanin zauwazyl je i postapil naprzod; Wasilij cofnal sie za drzewo. Mysliwy ze strzelba gotowa do strzalu byt niespelna pol metra od Rosjanina. Wasilij obserwowal widoczne w blasku latarki stopy, czekajac, az Korsykanin uczyni nastepny krok; wiedzial. ze kiedy praworeczny strzelec unosi lewa noge, jego rownowaga zostaje powaznie zachwiana. Lewa stopa oderwala sie od ziemi i w tej samej sekundzie Wasilij rzucil sie od tylu na Korsykanina. Jedna reka zlapal go za szyje, a druga przejechal po strzelbie, wyczul oslone spustu i blyskawicznie wsunal w nia dwa palce, blokujac spust, po czym gwaltownie wyszarpnal bron mysliwemu z dloni. Snop swiatla z latarki wystrzelil prosto w niebo. Taleniekow walnal Korsykanina kolanem w nerke, przegial go i przewrocil na ziemie. Objal mezczyzne nogami w pasie, pociagnal mu do tylu glowe, wyginajac go w luk i zblizyl jego ucho do swoich ust. -Nastepna godzine spedzimy razem - szepnal. - Przez ten czas albo powiesz mi wszystko, co chce wiedziec, albo juz nigdy nie powiesz ani slowa. Posluze sie twoim nozem i tak ci poharatam twarz, ze rodzona matka cie nie pozna. Wstawaj, ale powoli. Jesli krzykniesz, poderzne ci gardlo! Stopniowo rozluznil uscisk nog i lekko zwolnil uchwyt wokol szyi Korsykanina. Zaczeli sie podnosic, Taleniekow wciaz zaciskajac reke na krtani wroga. Nagle za nimi, na szczycie wzgorza, posrod lesnej ciszy rozlegl sie trzask. Ktos nadepnal na lezaca na ziemi galazke. Wasilij obrocil sie, rozgladajac wkolo. To, co zobaczyl, sprawilo, ze wstrzymal dech. Miedzy dwoma drzewami na tle nieba rysowala sie sylwetka mezczyzny; znajoma sylwetka. Widzial ja zaledwie wczoraj, w drzwiach pokoju w zajezdzie. I tak jak wczoraj, mezczyzna trzymal w rece lupare. Lecz tym razem wyloty luf mierzyly prosto w Rosjanina. Wiele mysli przemknelo Taleniekowowi przez glowe, rowniez i ta, ze nie wszyscy zawodowcy szkoleni sa w Moskwie albo w Waszyngtonie. Przypomnial sobie swiatlo w dole, najpierw raptownie kolyszace sie na boki, potem zupelnie nieruchome. Mezczyzna przywiazal latarke do mlodego drzewa lub sprezystej galezi, ktora odciagnal i puscil, aby wygladalo na to, ze ktos caly czas swieci latarka na boki, a sam pognal w mroku na szczyt wzgorza. -Wczorajszej nocy miales szczescie - powiedzial facet z lupara. - Ale teraz nie uciekniesz. -Matarese! - ryknal na cale gardlo Wasilij. - Pero nostro circolo! Skoczyl w lewo. Wystrzal z obu luf lupary, glosny jak grzmot, potoczyl sie echem po wzgorzach. 13. Scofield zsunal sie z burty do wody i ruszyl w strone brzegu. Pod stopami nie czul piachu, a jedynie nierowne kamienie, po ktorych stapal z najwiekszym trudem. Wreszcie dotarl do plaskiej, wystajacej z wody skaly, co rusz zalewanej przez fale; przez moment balansowal na niej, w jednej rece trzymajac teczke, w drugiej brezentowy worek, po czym skoczyl przed siebie.Wyladowal na czworakach na piaszczystym, zawalonym wodorostami brzegu. Poderwal sie blyskawicznie i wbiegl w rosnace nie opodal krzaki, zeby skryc sie na wypadek, gdyby urwistym nadmorskim zboczem przechodzil akurat patrol. Kapitan kutra uprzedzil go, ze z tutejszymi policjantami nigdy nic nie wiadomo; jedni sa przekupni, inni nie. Bray uklakl, wyjal z kieszeni scyzoryk i przecial sznur, ktorym mial umocowana teczke do nadgarstka. Nastepnie otworzyl worek i wydobyl z niego suche sztruksowe spodnie, sznurowane skorzane buty, ciemny sweter, czapke i marynarke z grubej welny. Odziez kupil w Paryzu i od razu zerwal z niej wszystkie metki. Byla na tyle prosta, ze mogla uchodzic za miejscowa. Przebral sie, zwinal przemoczone ubranie, wsunal je razem z teczka do worka i ruszyl dluga, stroma sciezka na urwisko, ktorym biegla droga. Na Korsyce byl juz dwukrotnie, glownie po to, zeby spotkac sie z wiecznie spoconym wlascicielem kilku kutrow rybackich mieszkajacym w Murato, ktory figurowal na liscie plac OPKON-u jako "obserwator" operacji radzieckich na Morzu Liguryjskim. Podczas drugiego pobytu Bray wyskoczyl na krotko do Porto-Vecchio, zeby zbadac mozliwosc tajnego finansowania budowy sieci hoteli nad Morzem Tyrrenskim; nie wiedzial, czy cokolwiek wyszlo z tego projektu. Z Porto-Vecchio wyruszyl wynajetym wozem na zwiedzanie okolicznych wzgorz. Obejrzal spalone ruiny Villa Matarese, po czym wstapil na szklanke piwa do przydroznej taverna, gdyz slonce prazylo niemilosiernie. Cala wyprawa nie zapadla mu jednak zbyt gleboko w pamiec. Nie sadzil, ze kiedykolwiek wroci w te strony. Legenda Matarese'a byla przebrzmiala i zapomniana historia. Nic nie wskazywalo na to, ze odzyje; juz predzej ruiny jego palacu moglyby odzyskac dawna swietnosc. Bray dotarl do drogi i naciagnal glebiej czapke, zeby zaslonic rane na czole w miejscu, gdzie wyrznal glowa w stalowy pret na hotelowych schodach. Na tych samych schodach stracilby zycie, gdyby nie to, ze jego zagorzaly wrog przyszedl mu z pomoca. Taleniekow. Czy przyjechal na Korsyke? Czy krecil sie gdzies posrod wzgorz w poblizu Porto-Vecchio? Wkrotce wszystko mialo sie wyjasnic. Obcy rozpytujacy o legende sprzed lat nie powinien byc trudny do odnalezienia. Choc pewnie Rosjanin staral sie zachowac ostroznosc; skoro oni dwaj zdecydowali sie rozpoczac poszukiwania u zrodel, inni rowniez mogli wpasc na ten pomysl. Bray spojrzal na zegarek; dochodzilo wpol do dwunastej. Wyjal mape. Wynikalo z niej, ze znajduje sie mniej wiecej cztery kilometry na poludnie od Sainte Lucie; aby dotrzec do wzgorz, ktore w myslach nazywal "wzgorzami Matarese'a", musial isc prosto na zachod. Wczesniej jednak nalezalo wyszukac sobie baze operacyjna. Kryjowke, w ktorej moglby bezpiecznie zostawic rzeczy i wziac je stamtad po powrocie. To wykluczalo zajazdy, w ktorych zatrzymywali sie zwykli podrozni. Nie byl w stanie opanowac oltramontanskiego dialektu w ciagu kilku godzin, a to znaczylo, ze wszyscy od razu poznaliby, ze jest obcy. Obcych zas okradano na wyspie bez najmniejszych skrupulow. Postanowil rozbic oboz w lesie, najchetniej nad woda i w odleglosci krotkiego marszu od jakiegos zajazdu lub sklepu, zeby nie miec problemow ze zdobyciem zywnosci. Zakladal, ze spedzi na Korsyce przynajmniej kilka dni. Wiedzial, ze wszystko moze sie zmienic, kiedy odnajdzie Taleniekowa - jesli Rosjanin w ogole przebywa na wyspie - ale najpierw wolal zapewnic sobie dogodne warunki pobytu, a dopiero potem snuc dalsze plany. Czesto wlasnie drobiazgi byly najwazniejsze. Od drogi odchodzila w bok sciezka, prawdopodobnie uzywana przez pasterzy, ktora wiodla na zachod przez wznoszace sie lagodnie pastwiska. Bray przerzucil worek do lewej reki i wszedl na nia, rozsuwajac galezie przydroznych drzew. Dalej sciezka biegla przez wysokie trawy. Za kwadrans pierwsza byl zaledwie osiem lub dziewiec kilometrow od brzegu, ale specjalnie posuwal sie skosami, chcac sie lepiej rozejrzec po okolicy. Wreszcie znalazl to, czego szukal: miejsce, w ktorym las sosnowy schodzil do samego brzegu strumienia; najnizsze galezie zwisaly tuz nad woda. Zielona gestwina stanowila idealna zaslone. Jakies poltora kilometra na poludniowy-zachod ciagnela sie waska droga prowadzaca glebiej w lad. Z tego, co Bray pamietal, tylko nia mozna bylo dotrzec do ruin Villa Matarese. Przypomnial sobie rowniez, ze kiedy tamtedy jechal, minal kilka pojedynczych wiejskich chalup, a takze zajazd, do ktorego pozniej wstapil na miejscowe piwo. Zajazd stal na wzgorzu, tuz przy waskiej ubitej drodze Bray pamietal, ze skrecil w nia w prawo z szerszej drogi, kiedy jechal do Villa Matarese, a w lewo, kiedy wracal do Porto-Vecchio. Zajrzal ponownie do mapy i odszukal obie drogi. Tak, znajdowal sie dokladnie tu, gdzie myslal. Przeszedl przez strumien na drugi brzeg i wpelznal pod obwisle galezie. Wyciagnal z worka niewielka skladana lopatke; przy okazji wypadly ze srodka dwie nieduze rolki papieru toaletowego. Czesto wlasnie drobiazgi sa najwazniejsze, pomyslal, usmiechajac sie do siebie i zaczal kopac miekka ziemie. Zblizala sie czwarta. Bray nadal byl w swojej bazie pod iglastym baldachimem. Zakopal worek, zmienil bandaz na szyi, umyl w strumieniu twarz i rece. Przez pewien czas odpoczywal, spogladajac w niebo przez pajeczyne sosnowych galezi. Probowal zasnac; nachodzily go rozne mysli, ale sen nie chcial nadejsc. Zdal sobie sprawe, ze ten krotki odpoczynek pod drzewem na brzegu strumienia na Korsyce, ta zaledwie kolejny przystanek w podrozy, ktora rozpoczela sie w nocy na moscie w Amsterdamie i nie wiadomo kiedy dobiegnie konca. Bo jesli jemu i Taleniekowowi nie uda sie znalezc tego, po co przybyli na wyspe, to powrot do Ameryki ma odciety. Zniknac nie byloby trudno. Sam wielokrotnie pomagal znikac roznym ludziom, i to dysponujac zarowno mniejszymi pieniedzmi, jak i mniejszym doswiadczeniem niz teraz. Melanezja. Wyspy Fidzi, Nowa Zelandia, Tasmania, rozlegle obszary Australii, Malezja, dziesiatki wysp Ciesniny Sundajskiej - wszedzie tam wysylal ludzi, z niektorymi pozniej kontaktowal sie ostroznie przez lata. Wszyscy zbudowali sobie nowe zycie, mieli nowe zawody, a ich wspolpracownicy, przyjaciele, nawet rodziny, nie wiedzieli nic o ich prawdziwej przeszlosci. Moge zrobic to samo, pomyslal. I kto wie, moze zrobie; mam pieniadze i dokumenty. Moge pojechac na Polinezje, chocby na Wyspy Cooka, kupic lodz zaglowa i wynajmowac ja turystom; zarobie tyle, ze wystarczy na przyzwoite, anonimowe zycie. Na zawsze pozegnam sie z niebezpiecznymi grami. Wtem zobaczyl twarz Roberta Winthropa, ktory wpatrywal sie w niego swoimi zywymi, bystrymi oczami i uslyszal zatroskanie w glosie starego polityka, kiedy opowiadal mu o probach zdobycia informacji o matarezowcach. Uslyszal tez cos jeszcze. Tuz nad nim ptaki zataczaly na niebie wielkie kola, skrzeczac gniewnie; ich jazgot niosl sie po okolicznych pastwiskach. Najwyrazniej ktos czy cos zaklocilo spokoj panujacy w ptasim krolestwie. Chwile pozniej Braya dolecialy krzyki i tupot biegnacych mezczyzn. Czyzby go zauwazono? Podniosl sie szybko na kolana, wyciagnal z kieszeni browninga i spojrzal przez igly w dol. Sto metrow dalej na brzegu strumienia stalo dwoch ludzi, ktorzy wyrabali sobie maczetami droge przez geste zarosla. Za pasami mieli pistolety. Rozgladali sie dokola, jakby niepewni, w ktora udac sie strone. Bray odetchnal z ulga; nie jego szukali - nikt go nie widzial. Pewnie scigali jakies zwierze, ktore napadlo na ich kozy, moze zdziczalego psa? Ale nie obcego, nie przybysza, ktorego wypatrzyli posrod wzgorz. Nie jego: Nagle dolecial go kolejny glos; tym razem uslyszal slowa i zrozumial, ze tylko czesciowo ma racje. Nie krzyczal zaden z mezczyzn z maczetami, tylko ktos stojacy za nimi, zasloniety przez zarosla. -Il uomo. Eccolo! Il campo! Nie scigali zwierzecia, lecz czlowieka. Ktos uciekal, a oni go gonili; sadzac po furii w ich glosach, chcieli go zabic. Kto to byl? Taleniekow? Jesli tak, to dlaczego? Czyzby tak szybko zdolal sie czegos dowiedziec? Zdobyc informacje tak cenne, ze Korsykanie nie zamierzali pozwolic, zeby uszedl z zyciem? Mezczyzni z maczetami wyciagneli zza pasow pistolety, zawrocili biegiem i znikli w zaroslach. Bray cofnal sie na kleczkach pod pien sosny i usiadl, probujac zebrac mysli. Instynkt mu mowil, ze czlowiekowi, ktory wolal "Il uomo. Eccolo!" chodzilo wlasnie o Taleniekowa. Jesli tak bylo w istocie, Bray mial trzy mozliwosci. Mogl dojsc do waskiej drogi i ruszyc nia w strone wzgorz, a gdyby ktos go zatrzymal, udawac marynarza z wloskiego kutra, ktory czeka na naprawe w porcie. Mogl zostac na miejscu do zapadniecia zmroku, po czym korzystajac z oslony nocy, zblizyc sie do ludzi prowadzacych oblawe i podsluchac o czym rozmawiaja. Albo mogl od razu za nimi podazyc. Ostatnia mozliwosc byla najbardziej niebezpieczna, ale najszybciej mogla dac wyniki. Dlatego ja wybral. Dopiero piec po wpol do szostej ujrzal Taleniekowa. Rosjanin biegl szczytem wzgorza - jego sylwetka rysowala sie wyraznie na tle zachodzacego slonca - skrecajac raz w lewo, raz w prawo, zeby zmylic strzelajacych do niego Korsykan. Jak mozna bylo sie spodziewac, zachowywal sie w sposob zupelnie nieoczekiwany. Nie usilowal zbiec, a jedynie pomieszac szyki przesladowcom, liczac na to, ze z zametu, ktory wprowadzi, uda mu sie czegos dowiedziec. Zasada byla sluszna: najlatwiej dotrzec do cennych informacji, zmuszajac przeciwnika, zeby bronil do nich dostepu; wtedy sam wskaze prawidlowy kierunek Ale coz odkryl Rosjanin, ze podjal tak ryzykowna gre? Czy dlugo zdola utrzymac dotychczasowe tempo i uniknac zlapania? Odpowiedz byla prosta: Taleniekow chcial rozdzielic swoich wrogow, po czym schwytac jednego i zlamac go. Nie zamierzal uciekac w nieskonczonosc. Scofield zaczal studiowac teren. Lezal plasko na ziemi, wiec nie mial najlepszego widoku, ale wczesny wieczorny wiatr ulatwil mu zadanie, przyginajac wysokie trawy. Bray staral sie odgadnac kolejne ruchy Taleniekowa, zeby wybrac najbardziej odpowiednie miejsce i przylaczyc sie do niego. Na razie Rosjanin biegl na polnoc; okolo poltora kilometra dzielilo go od podnoza gor. Wspinaczka nic mu nie da. Kiedy do nich dotrze, pewnie zawroci i ruszy na poludniowy-zachod, zeby ominac drogi. W ktoryms momencie postara sie odciagnac od siebie uwage, spowodowac jeszcze wiekszy zamet i zwabic jednego ze swoich przesladowcow w zasadzke. Z przylaczeniem sie do Taleniekowa moze trzeba bedzie poczekac do tego momentu, pomyslal Bray. Wolalby jednak, zeby nastapilo wczesniej. Rosjanin zbyt wiele mial na glowie, za duzo roznych czynnosci do wykonania naraz, a wtedy najlatwiej popelnialo sie bledy. Gdyby Bray zdolal sie do niego jakos zblizyc, czesc planu mogliby zrealizowac wspolnie. Nisko pochylony ruszyl przez trawy na poludniowy-zachod. Slonce zniklo za odleglymi gorami. Cienie stawaly sie coraz dluzsze; sunely po ziemi, podobne do strug czarnego atramentu, pokrywajac wzgorza i pastwiska, ktore jeszcze przed chwila skapane byly w pomaranczowym blasku. Zapadl mrok, a Taleniekow wciaz sie nie pojawial. Wytezajac oczy i uszy, Bray obszedl pospiesznie teren, na ktorym spodziewal sie ujrzec Rosjanina. Rozgladal sie w ciemnosci, pewien, ze jego uszy z miejsca wychwyca kazdy dzwiek, ktory zabrzmi obco posrod lasu i pol. Jednakze nic nie wskazywalo na to, ze Rosjanin znajduje sie w poblizu. Czyzby biegl droga, zeby oszczedzic na czasie? Jesli tak, byla to bardzo ryzykowna decyzja, chyba ze taktyka, ktora obral, latwiej dawala sie realizowac na plaskim terenie. Cala okolica roila sie od Korsykan; uzbrojeni w strzelby lub pistolety, a takze noze i maczety, chodzili parami i w grupkach liczacych od trzech do szesciu osob, swiecac wkolo latarkami, ktorych krzyzujace sie snopy swiatla z daleka przypominaly lasery. Scofield skierowal sie na zachod, ku wyzej polozonym terenom; swiatla pomagaly mu omijac szalejacych Korsykan, informowaly go, kiedy sie zatrzymac, a kiedy przyspieszyc. Zamierzal przebiec miedzy dwoma zblizajacymi sie grupkami tubylcow, kiedy nagle uslyszal cichy skowyt i zobaczyl wielkie, wpatrzone w siebie oczy porosnietego gesta sierscia psa. Juz siegal po noz, zeby poderznac bestii gardlo, gdy raptem zdal sobie sprawe, ze jest to zwykly pies pasterski, ktorego zapach ludzki bynajmniej nie interesuje. Odetchnal z ulga i podrapal psa za uchem, po czym, schylajac sie nisko, aby uniknac swiatla, ktore wystrzelilo zza drzew, ruszyl pedem pod gore. Po chwili dojrzal sporych rozmiarow glaz, ktory sterczal z ziemi; ukryl sie za nim, a potem wolno wystawil glowe, gotow rzucic sie do ucieczki, gdyby go dostrzezono. Popatrzyl w dol na zbocze. Jedynie po swiatlach rozpraszajacych mrok mogl sie zorientowac, gdzie sa poszczegolne grupki tropicieli. W oddali widzial prosty, drewniany zajazd, do ktorego wstapil przed laty na piwo. Przed zajazdem ciagnela sie ubita droga; szedl nia zaledwie kilka godzin temu, kierujac sie w strone wzgorz. Sto metrow dalej znajdowala sie szersza kreta droga laczaca wzgorza z Porto-Vecchio. Korsykanie krecili sie doslownie wszedzie. Co rusz slyszal szczekanie psow, gniewne glosy nawolujacych sie mezczyzn, a nawet swist maczet tnacych wysokie zarosla; najbardziej niesamowite bylo jednak to, ze widzial tylko blyski latarek, zadnych natomiast sylwetek, zupelnie jakby mial przed soba nie ludzi, lecz niewidoczne kukielki tanczace w mroku na swietlistych sznurkach. Nagle ujrzal inne blyski, bardziej pomaranczowe. Ogien! W oddali, na prawo od drogi prowadzacej do Porto-Vecchio, wystrzelily wysoko w gore plomienie. Taleniekow wzniecil pozar, zeby wywolac zamieszanie, odwrocic od siebie uwage pogoni. I odniosl zamierzony skutek. Rozlegly sie krzyki, a swiatla latarek zaczely sie szybko przemieszczac w strone drogi; Korsykanie biegli zobaczyc, co sie dzieje. Scofield pozostal na miejscu, zastanawiajac sie - chlodno, rzeczowo - w jaki sposob Rosjanin zamierza wykorzystac zamieszanie. Jaki bedzie jego nastepny krok? Jakiego fortelu uzyje, by schwytac wroga? Trzy minuty pozniej poznal odpowiedz na pierwsze pytanie. Jakies czterysta metrow w lewo od drogi do Porto-Vecchio wystrzelily w niebo jeszcze wieksze plomienie. Zamet nasilil sie i Korsykanie rozdzielili sie na dwie grupy. Zamiast scigac Rosjanina, musieli gasic pozary, gdyz ogien na tak suchym terenie rozprzestrzenial sie blyskawicznie. Wreszcie Bray dojrzal kukielki; ich swietliste sznurki zlewaly sie z blaskiem plomieni. Nagle pojawil sie kolejny blysk; tym razem z ziemi strzelila w gore kula zoltego ognia, zupelnie jakby zrzucono na las napalm. Plomienie buchnely trzysta, czterysta metrow na lewo od miejsca, gdzie szalal wczesniej wzniecony pozar. Zapanowal kompletny chaos, rownie grozny co sama pozoga i rownie trudny do stlumienia. Taleniekow odniosl sukces; nawet gdyby nie udalo mu sie teraz nikogo schwytac, to przynajmniej mogl oddalic sie bez obaw. Ale jesli Rosjanin ma tyle samo rozumu w glowie co sily w nogach, pomyslal Bray, na pewno wkrotce dorwie jakiegos Korsykanina. Wysunal sie skulony zza glazu i ruszyl w dol zbocza, pochylony tak nisko, ze rekami niemal dotykal ziemi. Wtem dostrzegl na drodze swiatelko. Krotki, nieduzy blysk, jakby ktos zapalil i zgasil zapalke. Co to bylo? Po chwili Bray zrozumial: zobaczyl swiatlo latarki, ktore pojawilo sie po prawej, a za nim dwa nastepne. Trzy jasne snopy zbiegly sie w miejscu, gdzie zaledwie kilka sekund temu blysnela zapalka; potem rozdzielily sie i zaczely wedrowac wolno zboczem wzgorza, u ktorego stop biegla droga. Wiedzial juz, na czym polega dalsza taktyka Rosjanina. Przed czteroma dniami zapalil zapalke, zeby ostrzec Braya przed pulapka; teraz zrobil to samo, zeby wciagnac w zasadzke ktoregos z tubylcow. Wprowadzil chaos i calkiem sparalizowal pogon; teraz chcial podzielic ostatnia grupke i zlapac jednego z tropicieli. Realizowal koncowy etap swojego planu. Bray wyciagnal pistolet z pochwy pod marynarka, po czym wyjal z kieszeni tlumik i nasadzil go. Odbezpieczyl bron i zaczal biec skosem w lewo po zboczu, tuz ponizej szczytu wzgorza. Gdzies w poblizu, albo na pastwisku, albo w lesie, Rosjanin zastawi pulapke. Jesli Bray odgadnie w ktorym miejscu, wowczas zdola mu pomoc, eliminujac z gry jednego z trojki scigajacych. Albo lepiej, biorac go zywcem. Z dwoch Korsykan uda im sie wydusic wiecej niz z jednego. Biegl schylony, co pewien czas przypadajac do ziemi, ale ani na chwile nie spuszczal z oczu snopow swiatla przesuwajacych sie w dole. Kazdy z trzech tropicieli sprawdzal inna czesc zbocza, gotow nacisnac na spust, gdy tylko ujrzy czlowieka, ktorego sciga. Bron polyskiwala w poswiacie latarek... Scofield przystanal. Cos bylo nie tak. Latarka znajdujaca sie mniej wiecej dwiescie metrow nizej i na prawo kolysala sie podejrzanie szybko, a padajacy z niej snop swiatla na niczym sie nie zatrzymywal. I nie bylo zadnego blysku metalu, nawet najmniejszego, mimo ze bron pozostalych dwoch mezczyzn polyskiwala w mroku. Czyzby trzeci mezczyzna byl nieuzbrojony? Nie! Latarki nikt nie niosl! Zostala uwiazana do galezi, ktora nastepnie puszczono w ruch; wybieg ten mial zmylic Rosjanina, uniemozliwic mu zlokalizowanie trzeciego mezczyzny! Bray przywarl do ziemi, niewidoczny w ciemnosci, a w dodatku zasloniety trawa; wytezyl wzrok i zaczal nasluchiwac odglosow biegnacego w gore cwaniaka. Facet pojawil sie tak nieoczekiwanie, ze Scofield odruchowo niemal nacisnal spust. Nagle zobaczyl nad soba sylwetke roslego mezczyzny, uslyszal tupot jego krokow zaledwie pol metra obok. Swiadom, ze nie zdazy wstac, przeturlal sie szybko w lewo, aby usunac mu sie z drogi. Odetchnal gleboko, zeby uspokoic nerwy, po czym ostroznie podniosl sie z ziemi i ruszyl sladem cwaniaka. Mezczyzna biegl na polnoc wzdluz zbocza, troche ponizej szczytu - dokladnie tak samo. jak zamierzal Bray, liczac, ze po swietle latarek i odglosach, albo ich braku, znajdzie Taleniekowa. Korsykanin byl dobrze obeznany z terenem. Scofield przyspieszyl i minal widoczne troche nizej swiatlo drugiej latarki; teraz juz wiedzial, ze Rosjanin postanowil zasadzic sie na trzeciego mezczyzne. Tego. ktorego latarka migotala w oddali, na polnocnej stronie zbocza. Bray jeszcze bardziej zwiekszyl tempo; staral sie nie stracic cwanego Korsykanina z oczu. nagle jednak zorientowal sie. ze ani go nie widzi, ani nie slyszy. Wokol panowala martwa, grobowa cisza. Przypadl do ziemi i sam rowniez wtopil sie w cisze; rozgladajac sie na wszystkie strony, usilowal wypatrzyc w mroku sylwetke wroga. Czekal z palcem na spuscie pistoletu, czujac, ze w ciagu najblizszej minuty cos sie wydarzy. Ale co? I gdzie?! Nieco nizej, okolo sto piecdziesiat metrow na prawo, swiatlo trzeciej latarki zaczelo niknac i pojawiac sie w krotkich, nierownych odstepach. Nie, czlowiek trzymajacy latarke nie gasil jej i nie zapalal... cos zaslanialo jej blask. Drzewa! Trzeci mezczyzna szedl miedzy drzewami, ktore widocznie w tym miejscu rosly na wzgorzu. Nagle snop swiatla wystrzelil w gore, przez moment tanczyl po czubkach drzew, po czym osunal sie na ziemie i znieruchomial, jego blask zostal czesciowo przysloniety przez trawe. A wiec stalo sie! Mezczyzna dal sie zwabic i zlapac Taleniekowowi; Rosjanin nie wiedzial jednak, ze inny Korsykanin pobiegl wczesniej w tym samym kierunku. Bray poderwal sie i ruszyl ile sil w nogach, nie zwazajac na to, ze kamienie zalegajace murawe chrzeszcza glosno pod jego butami. Wszystko moglo rozegrac sie w ciagu najblizszych kilku sekund, a on byl tak daleko! Nawet nie widzial w mroku, gdzie zaczynaja sie drzewa! Gdyby teraz zobaczyl sylwetke Korsykanina lub uslyszal jego glos, od razu pociagnalby za spust. Glos! Juz zamierzal krzyknac, zeby ostrzec Rosjanina, kiedy nagle dolecialy go jakies slowa - przyniesione przez wiatr slowa wypowiedziane tym dziwnym wloskim dialektem, jakim posluguja sie mieszkancy poludniowej Korsyki. Rozlegly sie dziesiec metrow nizej! Popatrzyl w dol i ujrzal sylwetke mezczyzny stojacego miedzy dwoma drzewami, podswietlona od dolu przez lezaca na ziemi latarke; w rece trzymal strzelbe. Scofield blyskawicznie skrecil w prawo i skoczyl w strone Korsykanina, mierzac do niego z pistoletu. -Matarese! Pero nostro circolo! Rozpoznal glos. Zarowno nazwisko jak i zagadkowe zdanie padly z ust Taleniekowa. Bray pociagnal za spust i strzelil Korsykaninowi trzykrotnie w plecy - pykniecia pistoletu wyposazonego w tlumik zagluszyl huk strzelby. Korsykanin zwalil sie na twarz. Scofield dobiegl do ciala i przykucnal nad nim, z bronia gotowa do strzalu. Ale mezczyzna, ktorego Taleniekow przed chwila schwytal, nie byl zdolny do stawiania oporu; salwa z obu luf lupary rozerwala go na strzepy. -Taleniekow? -Scofield?! Ty tutaj?! -Zgas latarke! Rosjanin rzucil sie na ziemie, chwycil latarke i zgasil ja czym predzej. -Na zboczu jest jeszcze jeden gosc. Czeka, az go zawolaja - powiedzial Bray. -Trzeba go dopasc, bo sprowadzi na pomoc innych i zaczna na nas polowac. -Watpie, zeby im sie chcialo. - Bray spojrzal w strone widocznego nizej na zboczu swiatla latarki. - Maja pelne rece roboty z gaszeniem twoich pozarow... O, wlasnie nam zmyka. Juz jest prawie na dole. -No trudno. - Rosjanin podniosl sie z ziemi i podszedl do Amerykanina. - Chodzmy; znam sporo miejsc, gdzie mozna sie ukryc. Mam ci wiele do opowiedzenia. -Domyslam sie. -Jest tutaj. -Co? -Nie jestem pewien... moze odpowiedz. A przynajmniej jej czesc. Sam widziales. Scigaja mnie, chca zabic. Tylko dlatego... -Ferma! Rozkaz wydal ktos stojacy za plecami Braya, miedzy nim a szczytem wzgorza. Amerykanin odwrocil sie gwaltownie, Wasilij uniosl pistolet. -Basta. Drugiemu rozkazowi towarzyszylo warczenie psa, ktory szarpal sie na smyczy. -Trzymam dubeltowke, signori - powiedzial po angielsku ten sam, wyraznie kobiecy glos. - Identyczna lupare jak ta, z ktorej przed chwila strzelono, tyle ze ja umiem sie nia poslugiwac znacznie lepiej niz czlowiek lezacy martwy u waszych stop. Ale nie chce was zabic. Opusccie pistolety, signori. Nie rzucajcie ich na ziemie, tylko opusccie; jeszcze moga sie wam przydac. -Kim pani jest? - spytal Bray, mruzac oczy i usilujac przyjrzec sie kobiecie. W mroku niewiele zdolal zobaczyc poza tym, ze ubrana jest w spodnie i wojskowa kurtke. Pies znow zawarczal. -Szukam naukowca. -Kogo?! -To ja - powiedzial Taleniekow. - Pracuje dla organizzazione accademica. A to moj wspolpracownik. -Co ty u licha... - zaczal Bray, spogladajac pytajaco na Rosjanina. -Basta! - powiedzial cicho Taleniekow. - Szuka mnie pani i nie chce zabic? -Wiesci rozchodza sie szybko. Rozpytuje pan o padrone wszystkich padroni. -Zgadza sie. O Guillaume'a de Matarese'a. Ale nikt nie chce ze mna rozmawiac. -Ktos chce - oznajmila kobieta. - Pewna staruszka mieszkajaca w gorach. Powiedziala, ze pragnie spotkac sie z erudito; z naukowcem. Ma mu wiele rzeczy do opowiedzenia. -Wie pani, co sie tutaj wydarzylo - rzekl Taleniekow, zeby cos wiecej z niej wydobyc. - Scigano mnie; usilowano zabic. A pani zamierza ryzykowac zycie, zeby nas do niej zaprowadzic? -Tak. To dluga i trudna wspinaczka; piec, szesc godzin marszu przez gory. -Niech mi pani powie; dlaczego sie pani naraza? -Ta staruszka to moja babka. Mieszkancy wzgorz jej nienawidza, nie moglaby zyc wsrod nich. Ale ja ja kocham. -Kim ona jest? -Zwa ja dziwka z Villa Matarese. 14. Pokonawszy w dobrym tempie wzgorza, dotarli do podnoza gor i zaczeli sie wspinac jednym z kretych szlakow wiodacych przez las. Wczesniej pies obwachal obu mezczyzn; kobieta polozyla kazdemu z nich reke na ramieniu, po czym spuscila zwierze ze smyczy. Teraz psisko bieglo przodem po dobrze mu znanych, porosnietych trawa sciezkach, zatrzymujac sie przy zakretach i czekajac, az ludzie sie z nim zrownaja.Scofieldowi wydawalo sie, ze jest to ten sam pies, na ktorego natknal sie tak nagle na srodku pastwiska. Powiedzial o tym kobiecie. -Probabilmente, signore. Bylismy na dole przez wiele godzin. Szukalam pana kolegi, a pies chodzil luzem, choc nie oddalal sie za bardzo, bo moglam go potrzebowac. -Rzucilby sie na mnie? -Gdyby podniosl pan na niego reke. Albo na mnie. Bylo po polnocy, kiedy dotarli do rozleglej polany, za ktora piely sie dalsze potezne, porosniete lasami gory. Wiatr rozpedzil wiszace nisko na niebie zwaly chmur i odslonil ksiezyc; w jego chlodnym blasku odlegle szczyty sprawialy imponujace wrazenie. Bray zobaczyl, ze widoczna spod rozpietej marynarki koszula Taleniekowa jest rownie przepocona jak jego wlasna. A noc byla dosc chlodna. -Mozemy teraz troche odpoczac, signori - oznajmila kobieta i wskazala jakis ciemnawy masyw, w ktorego strone pognal pies. - U podnoza tamtej gory jest jaskinia. Niezbyt gleboka, ale daje oslone przed wiatrem. -Pies ja zna - powiedzial Taleniekow. -Mysli, ze rozpale ognisko. - Mloda kobieta rozesmiala sie. - Kiedy pada deszcz, pies zbiera patyki i przynosi mi do srodka. Lubi ogien. Jaskinia w ciemnej skale miala nie wiecej niz trzy metry glebokosci, ale mozna bylo do niej wejsc nie schylajac glowy. -To co, rozpalic ogien? - spytal Taleniekow, glaszczac psa. -Jak pan chce. Uccello bedzie panu wdzieczny. Ja nie mam sily, jestem zbyt zmeczona. -Uccello? - spytal Bray. - "Ptak"? -Fruwa po ziemi, signore. -Mowi pani znakomicie po angielsku - pochwalil ja, zerkajac na Rosjanina, ktory ukladal chrust na srodku, otoczonego kamieniami paleniska. - Gdzie sie pani nauczyla? -Chodzilam do szkoly prowadzonej przez zakonnice w Vescovato. Uczennice, ktorym zalezalo na stypendium rzadowym i mozliwosci dalszego ksztalcenia sie, uczeszczaly na lekcje francuskiego i angielskiego. Taleniekow przytknal zapalke do suchego chrustu, ktory od razu zajal sie ogniem: jasne plomienie skoczyly wesolo do gory, dajac cieplo i rozpraszajac mrok. -Swietnie sobie radzisz z ogniem - powiedzial Scofield do Rosjanina. -To nic takiego. Ale dziekuje. -Nic takiego? Kilka godzin temu dales prawdziwy popis! Odwrocil sie do dziewczyny, ktora wlasnie zdjela z glowy nakrycie; dlugie, ciemne wlosy opadly jej na ramiona. Bray wstrzymal oddech i przez chwile przygladal sie jej w milczeniu. Nie byl pewien, co go tak zafascynowalo. Jej wlosy? A moze duze, piwne oczy, podobne do sarnich? Albo wysokie kosci policzkowe i zgrabny nosek nad szerokimi ustami, jakby stworzonymi do smiechu? Byla ladna, ale czy z rowna przyjemnoscia patrzylby na kazda atrakcyjna kobiete, byleby tylko zapomniec na chwile o swoich troskach i znuzeniu? Nie wiedzial; wiedzial jedynie, ze ta dziewczyna z korsykanskich gor przypomina mu Katrine, jego zone zamordowana na rozkaz czlowieka, ktory siedzial teraz tuz obok. Odsunal te mysli od siebie i zmusil sie, zeby oddychac normalnie. -I co, dostala pani stypendium? - zapytal. -Tak, ale starczylo tylko na czesc mojej edukacji. -To znaczy? -Na scuola media w Bonifacio. Dalej ksztalcilam sie juz z pomoca innych. Za pieniadze z fondos. -Nie rozumiem. -Ukonczylam studia na uniwersytecie bolonskim, signore. Jestem comunista. Mowie to z duma. -Brawo - powiedzial cicho Taleniekow. -Pewnego dnia zlikwidujemy we Wloszech wszelka nierownosc. - Oczy jej zalsnily. - Skonczymy z chaosem, z katolicka glupota. -Znakomicie! - pochwalil Rosjanin. -Ale nigdy nie staniemy sie marionetkami w rekach Moskwy. Jestesmy niezalezni. Nie zamierzamy sluchac pazernego niedzwiedzia, ktory chetnie by nas pozarl, przemienil caly swiat w jedno totalitarne panstwo. Na to nigdy nie pojdziemy! -Brawo! - zawolal Bray. Rozmowa nie kleila sie; dziewczyna wyraznie ociagala sie z udzielaniem jakichkolwiek odpowiedzi. Powiedziala, ze na imie ma Antonia, ale niewiele poza tym. Kiedy Taleniekow spytal dlaczego ona, aktywistka polityczna z Bolonii, wrocila w korsykanskie gory, odparla, ze po to, by wypoczac i spedzic troche czasu z babcia. -Niech nam pani o niej opowie - poprosil Scofield. -Sama powie wam tyle, ile bedzie uwazac za stosowne - odparla dziewczyna wstajac. - Powtorzylam wam dokladnie to, co mi kazala. -"Dziwka z Villa Matarese"? - spytal Bray. -Tak. To nie moje slowa. Nigdy nie uzylabym ich sama. Ruszajmy. Czekaja nas jeszcze dwie godziny marszu. Dotarli na rozlegly gorski plaskowyz; posrodku znajdowala sie nieduza dolina, mniej wiecej poltora kilometra szeroka, do ktorej schodzilo sie po lagodnym, porosnietym trawa stoku. W blasku ksiezyca, ktory swiecil coraz jasniej, zobaczyli niewielka chate, a dalej stodole. Gdzies obok szemrala woda: z pobliskich skal wydobywal sie gorski potok, ktory spadal kaskada w dol i przeplywal niespelna pietnascie metrow od chaty. -Pieknie tu - powiedzial Taleniekow. -Od pol wieku to caly swiat mojej babci - oznajmila Antonia. -Czy pani tu sie wychowala? Tu spedzila dziecinstwo? - spytal Bray. -Nie - odparla krotko dziewczyna. - Chodzcie, zaprowadze was do niej. Czeka. -W srodku nocy? - zdziwil sie Taleniekow. -Dla niej nie istnieje dzien i noc. Powiedziala, ze chce rozmawiac z naukowcem, kiedy tylko dotrzemy na miejsce. Dotarlismy. Dla staruszki siedzacej w fotelu przy piecu rzeczywiscie nie istniala roznica miedzy dniem a noca. Byla niewidoma. Jej jasnoniebieskie oczy, nawet wtedy, gdy obracaly sie w strone, skad padaly dzwieki, nie widzialy nic poza obrazami zapamietanymi z przeszlosci. Rysy miala regularne, a twarz nadal ksztaltna, choc pokryta gesta siecia zmarszczek; za mlodu staruszka musiala byc kobieta wyjatkowej urody. Glos miala cichy, szeleszczacy; rozmowca musial wpatrywac sie w cienkie, blade wargi, jesli nie chcial uronic nic z jej slow. Nie imponowala wielkoscia intelektu, ale mowila szybko, bez wahania i niepewnosci - prosta kobiecina, ktora dokladnie wie, co chce powiedziec. Ponaglala ja swiadomosc tego, ze smierc krazy juz wokol jej domostwa i ta swiadomosc dodawala jasnosci jej myslom. Mowila po wlosku, poslugujac sie jezykiem, jakiego uzywalo sie przed dziesiatkami lat. Najpierw poprosila Taleniekowa i Scofielda, aby wyjasnili jej, dlaczego interesuja sie losami Guillaume'a de Matarese'a. Wasilij odpowiedzial pierwszy, trzymajac sie swojej wersji o fundacji naukowej z Mediolanu, ktorej jeden z dzialow zajmuje sie historia Korsyki. Mowil prosto i zwiezle, zostawiajac Scofieldowi mozliwosc rozbudowania jego opowiesci. Bylo to rutynowe postepowanie w wypadkach, kiedy dwoch lub wiecej pracownikow wywiadu rownoczesnie poddawano przesluchaniu. Bray i Taleniekow nie musieli nic uzgadniac; obaj wiedzieli, ze kazdy bez trudu potrafi sie dostosowac do klamstw drugiego. Po latach praktyki obaj umieli lgac jak z nut. Bray wysluchal Taleniekowa, po czym sam przystapil do odpowiedzi; potwierdzil wszystkie fakty, o ktorych mowil Rosjanin i dorzucil od siebie garsc szczegolow, wymieniajac konkretne daty zwiazane z osoba Guillaume'a de Matarese'a. Kiedy skonczyl, byl zadowolony ze swojego wystepu, uwazal nawet, ze spisal sie lepiej niz Rosjanin -konkrety mialy przeciez zasadnicza wage. Staruszka przez dluzsza chwile siedziala w milczeniu, wolno kiwajac glowa. Wreszcie odgarnela kosmyk siwych wlosow, ktory opadl na jej szczupla twarz, i powiedziala: -Obydwaj klamiecie. Drugi z was jest mniej przekonujacy. Probuje zaimponowac mi wiedza, ktora posiada kazde dziecko w Porto-Vecchio. -Moze w Porto-Vecchio - oswiadczyl spokojnie Scofield, probujac sie bronic - ale nie w Mediolanie. -Tak, to prawda. Ale zaden z was nie jest z Mediolanu. -Istotnie, my tam tylko pracujemy - rzekl pospiesznie Wasilij. - Ja, na przyklad, urodzilem sie w Polsce... w polnocnej czesci Polski. Na pewno zauwazyla pani, ze robie czasem bledy. -Nie zauwazylam zadnych bledow. Jedynie klamstwa. Ale nie martwcie sie, to nie ma znaczenia. Taleniekow i Scofield spojrzeli na siebie, a nastepnie na Antonie, ktora siedziala skulona na poduszce pod oknem, wyraznie wyczerpana kilkugodzinna wspinaczka. -Dlaczego nie ma znaczenia? - spytal Bray. - Chcielibysmy, zeby pani miala do nas zaufanie, zeby mowila z nami otwarcie. -Bede - odparla niewidoma. - Bo wasze klamstwa nie biora sie z checi zysku. Moze jestescie ludzmi, ktorych nalezy sie bac. ale nie ludzmi opanowanymi zadza pieniedzy. Nie szukacie informacji o padrone po to, zeby na tym zarobic. Bray nie mogl sie powstrzymac. -Skad pani wie? - spytal, pochylajac sie do przodu. Puste, choc posiadajace jakas dziwna sile jasne oczy kobiety spoczely na jego twarzy: chwilami trudno bylo uwierzyc, ze staruszka naprawde nie widzi. -Slysze to w waszych glosach - odpowiedziala. - Jest w nich strach. -Czy mamy powody sie bac? - zapytal Taleniekow. -To zalezy, czego sie lekacie. -Boimy sie, ze stalo sie cos strasznego - rzekl Bray. - Ale niewiele wiemy na ten temat. Jestem z pania szczery. -A co wiecie, signori? Scofield i Taleniekow znow wymienili spojrzenia; Rosjanin pierwszy skinal glowa. Bray zobaczyl, ze Antonia przyglada sie im z zainteresowaniem. -Zanim odpowiemy, lepiej bedzie, jesli pani wnuczka stad wyjdzie. - Skierowal te slowa do obu kobiet. -Nie! - zawolala dziewczyna tak ostrym tonem, ze Uccello podniosl leb. -Niech pani poslucha - zwrocil sie do niej Bray. - Na prosbe babci przyprowadzila pani do niej dwoch obcych, ktorych chciala poznac. To wszystko. Wolalbym pani nie mieszac w nasze sprawy. Moj... wspolpracownik i ja mamy pod tym wzgledem duze doswiadczenie. Chodzi nam wylacznie o pani dobro. -Wyjdz, moje dziecko. - Niewidoma obrocila twarz w strone wnuczki. - Ci panowie nie zrobia mi nic zlego, a ty na pewno jestes bardzo zmeczona. Poloz sie w stodole; wez ze soba Uccella. Dziewczyna wstala. -Dobrze, pojde. Ale Uccello zostanie tutaj - oswiadczyla; nagle wyciagnela spod poduszki lupare i wymierzyla ja w mezczyzn. - Obydwaj macie pistolety. Rzuccie je na podloge. Watpie, zebyscie chcieli wymknac sie stad bez broni. -To idiotyczne! - zawolal Bray. Pies, warczac, poderwal sie na nogi. -Zrob jak mowi - poradzil Taleniekow; polozyl grazburie na podlodze i pchnal w strone dziewczyny. Scofield wydobyl browninga, sprawdzil czy jest zabezpieczony, po czym rzucil na dywan obok Antonii. Schylila sie i podniosla pistolety, caly czas trzymajac lupare gotowa do strzalu. -Kiedy skonczycie rozmawiac, otworzcie drzwi i krzyknijcie. Zawolam Uccella. Jesli do mnie nie przybiegnie, nie dostaniecie swojej broni. Dostaniecie kule w leb. Wyszla szybko z chaty; pies warknal, a potem znow ulozyl sie na podlodze. -Moja wnuczka ma goracy temperament - stwierdzila staruszka, poprawiajac sie w fotelu. - Krew Guillaume'a, nawet rozwodniona przez pokolenia, wciaz daje o sobie znac. -Jest wnuczka Matarese'a?! - spytal Taleniekow. -Prawnuczka; urodzila ja corka mojej corki, juz jako dojrzala kobieta. Ale moja corka byla owocem jednej z noc, ktore padrone spedzil w lozu ze swa dziwka. -"Dziwka z Villa Matarese" - szepnal Bray. - Polecila pani wnuczce, zeby nam powiedziala, ze tak pania przezywano. Staruszka usmiechnela sie, odgarniajac pukiel siwych wlosow. Przez moment znow byla w dawnym swiecie; proznosc jeszcze jej calkiem nie opuscila. -Owszem, wiele lat temu. Wrocimy do tego okresu, ale najpierw chce uslyszec, co wiecie. Dlaczegoscie tu przyjechali? -Moze odpowie moj wspolpracownik - rzekl Taleniekow. - Orientuje sie w tych sprawach znacznie lepiej ode mnie; kiedy niedawno zdobylem pewne zaskakujace informacje, zwrocilem sie do niego, zeby... -Panskie nazwisko - przerwala mu staruszka. - Prawdziwe nazwisko. I skad pan pochodzi? Rosjanin zerknal na Braya; porozumieli sie bez slow swiadomi tego, ze dalsze klamstwa nie zdadza sie na nic, a moga tylko zaszkodzic. Ta prosta, choc nad wyraz elokwentna kobieta od ponad pol wieku przysluchiwala sie w ciemnosci glosom roznych klamcow i nie sposob bylo ja oszukac. -Wasilij Wasilijewicz Taleniekow. Byly pracownik wywiadu radzieckiego, ekspert od strategii zagranicznej KGB. -A pan? Niewidzace oczy staruszki przeniosly sie na Braya. -Brandon Scofield. Pracownik wywiadu amerykanskiego, obecnie w stanie spoczynku. Dzial europejski Operacji Konsularnych, Departament Stanu Stanow Zjednoczonych. -Wiec to tak. - Stara kurtyzana zlaczyla szczuple, delikatne dlonie i zblizyla je do brody; przez chwile zastanawiala sie. - Nie jestem uczona kobieta i zyje w izolacji, ale docieraja do mnie wiesci ze swiata. Odbieram programy radiowe z Rzymu, Genui, takze z Nicei. Slucham ich calymi godzinami. Nie twierdze, ze orientuje sie w polityce swiatowej, bo to nie byloby prawda, lecz wasz wspolny przyjazd na Korsyke wydaje sie mi nieco dziwny. -Bo jest - potwierdzil Taleniekow. -Nawet bardzo - dodal Bray. -Swiadczy o tym, jak bardzo powazna jest sprawa, ktora sie zajmujemy - dorzucil Rosjanin. -A wiec niech panski wspolpracownik powie, co ma do powiedzenia, signore. Bray pochylil sie do przodu, oparl lokcie na kolanach i patrzac w niewidzace oczy staruszki, zaczal mowic. -Miedzy tysiac dziewiecset jedenastym a tysiac dziewiecset trzynastym rokiem Guillaume de Matarese wezwal do swojego majatku pod Porto-Vecchio kilku ludzi. Kim byli i skad przyjechali, tego nigdy nie udalo sie ustalic. Ale postanowili, ze beda sie zwac... -Bylo to dokladnie czwartego kwietnia tysiac dziewiecset jedenastego roku - wtracila staruszka. - Jednakze nie oni zdecydowali o nazwie; wybral ja padrone. Mieli sie zwac Rada Matarese'a... Prosze mowic dalej. -Pani tam byla?! -Prosze mowic dalej. Mezczyznom przeszly ciarki po skorze. Rozmowa dotyczyla wydarzenia, ktore od dziesiatkow lat bylo tematem spekulacji - nie znano bowiem dat, nazwisk, nie istnialy relacje swiadkow. A tu nagle ktos podal im dokladna date pierwszego zebrania rady, i to z takim spokojem! -Signore? -Przepraszam. Przez nastepne trzydziesci lat zarowno sam Matarese, jak i jego rada, byli przedmiotem wielu kontrowersji... Scofield zrelacjonowal szybko, bez zadnych upiekszen to, co wiedzial na temat organizacji Matarese'a; specjalnie dobieral proste wloskie slowa, zeby nie bylo niejasnosci czy nieporozumien. Przyznal, ze wiekszosc ekspertow badajacych sprawe uznala, iz jest to tylko legenda, bez potwierdzenia w faktach. -A pan jak uwaza, signore? -Sam nie wiem. Wiem natomiast, ze cztery dni temu znikl pewien wielki, wybitny czlowiek. Podejrzewam, ze zostal zabity, poniewaz wypytywal rozne wplywowe osobistosci o organizacje Matarese'a. -Rozumiem. - Staruszka skinela glowa. - Cztery dni temu. Ale z tego, co pan mowil wczesniej, wynikalo, ze organizacja dzialala tylko do konca lat trzydziestych... Co bylo pozniej, signore? Rozwiazala sie? -Z tego, co wiemy, a raczej co nam sie wydaje, po smierci Matarese'a rada przez kilka lat urzedowala na Korsyce, a potem przeniosla sie; zawierano kontrakty w Berlinie, w Londynie, w Paryzu, w Nowym Jorku i Bog wie gdzie jeszcze. Jak juz wspomnialem, z wybuchem drugiej wojny swiatowej dzialalnosc organizacji zaczela zamierac. Sadze, ze w czasie wojny rada sie rozwiazala, bo pozniej nikt juz o niej nie slyszal. Na ustach staruszki ukazal sie lekki usmiech. -A teraz nagle odzyla? - spytala. -Tak. Kolega wyjasni pani, dlaczego tak uwazamy - odparl Bray, spogladajac na Taleniekowa. -Kilka tygodni temu - zaczal Rosjanin - zamordowano brutalnie dwoch waznych ludzi opowiadajacych sie za pokojem. Jeden byl obywatelem amerykanskim, drugi radzieckim. W obu wypadkach zrobiono to tak, aby wygladalo, ze to rzad drugiego mocarstwa dopuscil sie zbrodni. Konfrontacji uniknieto tylko dzieki rozmowom, jakie szefowie naszych panstw blyskawicznie przeprowadzili ze soba; pokoj wisial jednak na wlosku. W tym czasie wezwal mnie moj serdeczny przyjaciel sprzed wielu lat; umieral i przed smiercia chcial mi przekazac pewne informacje. Mial bardzo malo czasu, chwilami gubil mysli, ale to, co uslyszalem, sprawilo, ze postanowilem zwrocic sie do kilku waznych ludzi po rade i pomoc. -A co powiedzial? -Ze Rada Matarese'a nadal istnieje. Ze nigdy sie nie rozwiazala, a po prostu zeszla do podziemia; ze caly czas rosla w znaczenie, zwiekszala swoje wplywy. Ze ma na swoim koncie kilkaset akcji terrorystycznych i dziesiatki zabojstw, za ktore swiat obwinia nie tych, co trzeba. Te dwa morderstwa, o ktorych wspomnialem przed chwila, to rowniez ich robota. Ale teraz nie morduja juz dla pieniedzy; przyswiecaja im inne cele. -Jakie? - zapytala staruszka swoim dziwnym, szeleszczacym glosem. -Moj przyjaciel nie wiedzial. Twierdzil, ze to zaraza, ktora nalezy tepic wszelkimi srodkami, nie umial mi jednak poradzic, do kogo sie zwrocic. Nikt sie nie chce przyznac, ze kiedykolwiek mial do czynienia z ta organizacja. -Wiec nie udzielil panu zadnych wskazowek? -Zanim go opuscilem, powiedzial, ze moze zdolam znalezc odpowiedz na Korsyce. Nie bardzo w to wierzylem, ale dalsze wypadki po prostu nie zostawily mi wyboru. Ani mojemu wspolnikowi. -Rozumiem, co wplynelo na decyzje panskiego wspolnika; cztery dni temu znikl wielki czlowiek, tylko dlatego, ze rozpytywal o Guillaume'a. Co przekonalo pana, signore? -Po rozmowie z moim umierajacym przyjacielem zwrocilem sie do roznych wplywowych osobistosci. Jestem czlowiekiem, ktory zasluzyl sie dla kraju. A jednak wydano rozkaz, zeby mnie zabic. Staruszka milczala; na jej pomarszczonych ustach znow blakal sie usmiech. -Padrone powraca - szepnela. -Co pani ma na mysli? - spytal Taleniekow. - Prosze nam powiedziec. Obydwaj bylismy z pania szczerzy. -Czy panski przyjaciel umarl? - Niewidzace oczy kobiety zdawaly sie wpatrywac badawczo w Rosjanina. -Tak, nazajutrz po naszej rozmowie. Pochowano go z honorami wojskowymi, ktore mu sie nalezaly. Zyl niebezpiecznie, ale nigdy nie okazywal leku. Dopiero kiedy umieral, widzialem, ze sie smiertelnie boi. Organizacji Matarese'a. -To sam padrone napawal go lekiem - oznajmila staruszka. -Moj przyjaciel nie znal Matarese'a. -Znal jego uczniow, to wystarczylo. Wzorowali sie na swoim mistrzu. Guillaume byl dla nich Chrystusem, umarl za nich jak Chrystus. -Padrone byl dla nich Bogiem? -I prorokiem, signore. Wierzyli w jego przepowiednie. -Jaka przepowiednie? -Ze odziedzicza ziemie. Na tym miala polegac jego zemsta. 15. Staruszka utkwila w scianie niewidzace oczy i cicho, niemal szeptem zaczela swoja opowiesc.Zobaczyl mnie w klasztorze w Bonifacio i zaproponowal za mnie godziwa cene matce przelozonej. "Oddajciez co cesarskiego cesarzowi" - powiedzial, a ona przystala na jego oferte, gdyz widziala, ze sprawy boskie nie bardzo mi w glowie. Bylam plocha dziewczyna, ktora zamiast przykladac sie do nauki wolala przegladac sie w ciemnych szybach, podziwiac swoja twarz i sylwetke. Moim przeznaczeniem byl swiat swiecki, a padrone byl najwiekszym z panow tego swiata. Mialam siedemnascie lat, kiedy wkroczylam w zycie, jakiego dotad nie umialam sobie nawet wyobrazic. Karety o srebrnych kolach zaprzezone w kapiace od zlota rumaki z rozwianymi grzywami wozily mnie po nadmorskich urwiskach, po wioskach i do eleganckich sklepow, w ktorych moglam kupowac to, na co tylko przyszla mi ochota. Nic nie bylo za drogie, a ja chcialam miec wszystko, bo przyszlam na swiat w ubogiej rodzinie jako corka bogobojnego pasterza. Moja matka dziekowala Panu, kiedy przyjeto mnie do klasztoru; od tego czasu nie widzialam wiecej rodzicow. Padrone zawsze i wszedzie byl przy moim boku. On byl lwem, a ja jego ulubionym kociatkiem. Wozil mnie po okolicy, zabieral z soba do najswietniejszych domow, gdzie przedstawial mnie jako swoja protetta, parskajac przy tym smiechem. Ludzie orientowali sie o co chodzi i rowniez sie smiali. Byl wdowcem i mial ponad siedemdziesiat lat; chcial, zeby wszyscy wiedzieli - zwlaszcza chodzilo mu chyba o jego dwoch synow - ze wciaz jest mlody cialem i duchem, ze moze miec mloda naloznice i umie zadowolic ja lepiej niz niejeden golowas. Specjalnie wynajeci guwernerzy uczyli, mnie zachowywac sie jak dama, aby padrone mogl wszedzie pokazywac sie ze mna bez wstydu; pobieralam lekcje muzyki, dykcji, nawet historii i matematyki, opanowalam francuski, jezyk tak bardzo wowczas modny w wyzszych sferach. To bylo cudowne zycie. Czesto plywalismy statkiem do Rzymu, a stamtad jechali zelazna koleja do Szwajcarii i dalej, do Paryza, Londynu. Padrone odbywal te wojaze systematycznie co piec albo szesc miesiecy, gdyz prowadzil za granica liczne interesy. Jego synowie mieszkali na miejscu i zarzadzali wszystkim w jego imieniu, zdajac mu sprawozdania ze swojej dzialalnosci. Przez trzy lata bylam najszczesliwsza dziewczyna na swiecie, bo padrone dawal mi caly swiat. Ale nagle caly ten swiat sie rozpadl. Rozpadl sie w ciagu jednego tygodnia, a Guillaume de Matarese oszalal. Z Zurychu i Paryza, a takze z odleglego Londynu, siedziby najwiekszej gieldy, przybyli specjalni poslancy, aby powiadomic padrone o wszystkim. Byl to okres wielkich inwestycji bankowych, wielkich spekulacji. Poslancy doniesli, ze w ciagu czterech ostatnich miesiecy synowie Guillaume'a podjeli mnostwo nierozwaznych decyzji, a co gorsza, dopuscili sie strasznych oszustw, wchodzac w konszachty z ludzmi bez czci i wiary, ktorzy dzialali niezgodnie z przepisami bankowymi i prawem. Powierzyli im znaczne sumy pieniedzy. Rzady Francji i Anglii zareagowaly ostro, przejmujac przedsiebiorstwa Guillaume'a i obkladajac sekwestrem jego konta bankowe. Jesli nie liczyc tego, co mu zostalo w Rzymie i Genui, Guillaume de Matarese nie mial nic. Zadepeszowal do synow, aby przybyli czym predzej do Porto-Vecchio i wytlumaczyli sie ze swoich posuniec. Wiesci, ktore nadeszly w odpowiedzi, spadly na niego jak grom z jasnego nieba - padrone juz nigdy nie odzyskal rownowagi. Obaj synowie nie zyli; jeden targnal sie na swoje zycie, a drugiego zabil - tak przynajmniej napisano - czlowiek, ktorego doprowadzil do bankructwa. Padrone utracil sens zycia; jego swiat legl w gruzach. Guillaume zamknal sie w bibliotece i nie wychodzil z niej przez wiele dni; rozkazal, by tace z jedzeniem stawiano mu pod drzwiami i wiecej nie odzywal sie do nikogo. Nie bral mnie do swojego loza, sprawy cielesne przestaly go interesowac. Marnial w oczach; umieral powoli, jakby wbijal sobie w serce noz. Az pewnego dnia, przyjechal ktos z Paryza i tak dlugo nalegal na widzenie, ze padrone wreszcie zgodzil sie go przyjac. Byl to dziennikarz, ktory badal historie upadku przedsiebiorstw Matarese'a; jego opowiesc byla niesamowita. O ile padrone zaczal sie wpedzac w szalenstwo po smierci synow, to po wysluchaniu tego czlowieka nie bylo juz dla niego ratunku. Zdaniem dziennikarza, upadek fortuny Matarese'a zostal spowodowany przez banki dzialajace w zmowie z rzadami Anglii i Francji. Obu synow padrone skloniono podstepem do zlozenia podpisow na nielegalnych dokumentach, a nastepnie - szantazujac ujawnieniem kompromitujacych szczegolow z ich zycia intymnego - doprowadzono do finansowej ruiny. W koncu ich zamordowano, a sfingowane dowody na "straszne oszustwa", jakich to sie niby dopuscili, mialy uprawdopodobnic falszywe informacje rozpowszechniane o ich smierci. To wszystko po prostu nie miescilo sie w glowie. Dlaczego miano by wyrzadzic taka krzywde wielkiemu padrone? Ukrasc mu przedsiebiorstwa, zamordowac synow? Kto moglby chciec zrobic mu cos podobnego? Dziennikarz z Paryza udzielil czesciowej odpowiedzi, przytaczajac slowa, jakie sam uslyszal. Jeden szalony Korsykanin wystarczy Europie na piecset lat!" Padrone pojal o co chodzi. W Anglii niedawno zmarl Edward VII, ktory doprowadzil do podpisania umow finansowych miedzy Anglia i Francja, umow, ktore otworzyly droge do powstania wielkich, miedzynarodowych przedsiebiorstw zbijajacych fortuny w Indiach, w Afryce i na eksploatacji Kanalu Sueskiego. Natomiast padrone byl Korsykaninem. Dorabial sie na Francuzach, ale ich nie kochal; Anglikow jeszcze mniej. Nie tylko zdecydowanie odmowil wchodzenia z nimi w jakiekolwiek spolki, ale co rusz stawal z nimi w szranki; przykazal tez synom, by nie szli na zadne ustepstwa w walce z konkurencja. Pokazna fortuna Matarese'a blokowala wielu handlowym potentatom realizacje ich planow. Dla padrone byla to wspaniala gra. Dla francuskich i angielskich przedsiebiorstw jego dzialalnosc byla zbrodnia, na ktora postanowili odpowiedziec jeszcze bardziej zbrodniczym czynem. Wielkie przedsiebiorstwa i ich banki kierowaly rzadami. Sedziowie, policjanci, politycy, mezowie stanu, nawet krolowie i prezydenci pozostawali na uslugach ludzi, ktorzy dysponowali astronomicznymi sumami pieniedzy. Nic sie pod tym wzgledem nie zmienilo. Padrone szalal. Przysiagl, ze znajdzie sposob, aby wykonczyc i skorumpowanych urzednikow panstwowych, i tych, ktorzy ich przekupuja. Ze zasieje chaos, ktory zmiecie rzady, bo to wlasnie ich przywodcy zdradzili zaufanie, jakim ich obdarzono. Gdyby nie wspolpraca rzadow, jego synowie nadal by zyli, a jego swiat nie leglby w gruzach. Uwazal, ze kiedy padna rzady, wowczas przedsiebiorstwa i banki, ktore go zniszczyly, utraca swoich protektorow. -Szukaja szalonego Korsykanina! - ryczal. - Nie znajda go, ale beda go mieli! Odbylismy ostatnia podroz do Rzymu, lecz tym razem nie nosilismy pysznych strojow i nie jezdzili kareta ze srebrnymi kolami; udawalismy prostych, ubogich ludzi i zatrzymalismy sie w tanim pensjonacie na Via Due Macelli. Padrone calymi dniami przesiadywal w Borsa Valon, szperajac w dokumentach i studiujac historie wielkich rodow, ktore utracily fortuny. Wrocilismy na Korsyke. Padrone napisal piec listow, ktore wysial do pieciu ludzi w pieciu roznych krajach, proszac ich, by przybyli potajemnie na Korsyke w zwiazku z pilna sprawa ogromnej wagi, wiazaca sie bezposrednio z ich wlasna sytuacja. Nikt nie wzgardzil zaproszeniem niegdys tak poteznego Guillaume'a de Matarese'a. Przybyli wszyscy. Padrone nie szczedzil srodkow na przygotowania do wizyty gosci; Villa Matarese jeszcze nigdy nie wygladala tak pieknie. Wypielegnowane ogrody mienily sie od kwiatow, trawniki zachwycaly soczystoscia zieleni, odmalowany palac i stajnie lsnily biela, wyszczotkowane konie polyskiwaly w sloncu. Znow czulam sie jak w bajce; padrone dwoil sie i troil, wszystkiego dogladajac osobiscie, zaden szczegol nie mogl zostac pominiety. Tak jak dawniej tryskal energia, ale byl to juz calkiem inny czlowiek. Czulo sie w nim jakies okrucienstwo. -Trzeba im przypomniec, dziecino! - krzyczal do mnie w sypialni. - Trzeba im przypomniec, co utracili! Znow wzywal mnie do swojego loza, ale byl zmieniony nie do poznania. Kierowala nim nie radosc, lecz sila szukajaca ujscia. Gdybysmy wtedy wszyscy - sluzba palacowa, stajenni, ogrodnicy - wiedzieli, co wkrotce sie wydarzy, zabilibysmy go gdzies w lesie. Ja sama, ktora zawdzieczalam mu tak wiele, gdyz byl dla mnie zarowno ojcem jak i kochankiem, wbilabym mu sztylet w piers. Wreszcie nadszedl wielki dzien. O swicie statki z Lido di Ostia wplynely do Porto-Vecchio, dokad po czcigodnych gosci wyslano karety, aby przywiozly ich do Villa Matarese. Byl piekny dzien; w ogrodach rozbrzmiewala muzyka, stoly uginaly sie od wykwintnych dan, wina laly sie strugami. Najcudowniejsze wina z calej Europy, przez dziesiatki lat przechowywane w palacowych piwnicach. Kazdy z czcigodnych gosci otrzymal oddzielny apartament z balkonem, z ktorego roztaczal sie wspanialy widok, a takze - rzecz nie do pogardzenia - mloda dziewczyne, ktora miala umilic mu pobyt. Naloznice, podobnie jak wina, byly najcudowniejsze; jesli nie w Europie, to przynajmniej w calej poludniowej Korsyce - wybrano piec najurodziwszych dziewic z okolicznych wzgorz. Nadszedl wieczor i w wielkiej sali urzadzono najznakomitszy bankiet, jaki kiedykolwiek widziala Villa Matarese. Kiedy sie zakonczyl, sluzba postawila przed goscmi butelki najlepszego koniaku, po czym wyniosla sie z sali z przykazaniem, ze ma pozostac w kuchni. Muzykom polecono zabrac instrumenty do ogrodu i grac dalej. Nam, dziewczetom, powiedziano, zebysmy udaly sie do pokoi na gorze i czekaly na swoich panow. Bylysmy wszystkie upojone winem, lecz miedzy nimi a mna istniala znaczna roznica. Bylam przeciez protetta Guillaume'a de Matarese'a; wiedzialam, ze dzieje sie cos donioslego. Dotyczylo to mojego padrone, mojego kochanka, wiec chcialam w tym uczestniczyc. Przez trzy lata uczylam sie pod okiem guwernerow; nie bylam wyksztalcona kobieta, lecz interesowaly mnie inne sprawy niz zwierzenia podchmielonych prostaczek ze wzgorz. Odeszlam od nich i ukrylam sie za balustrada balkonu, z ktorego moglam obserwowac wielka sale. Obserwowalam i sluchalam przez wiele godzin; niewiele rozumialam z tego, co mowil padrone, lecz zdawalam sobie sprawe, ze mowi niezwykle przekonujaco, chwilami znizajac glos niemal do szeptu, chwilami krzyczac jak w goraczce. Mowil o minionych czasach, kiedy ludzie, dzieki pomocy bozej i wlasnej przedsiebiorczosci, dorabiali sie fortun i majatkow. Rzadzili nimi zelazna reka i potrafili zabezpieczyc sie przed tymi, ktorzy chcieli ich ograbic, pozbawic owocow ich pracy. Ale lata te dawno minely; wielkie rody, zalozone przez wielkich ludzi, ktorych tu obecni sa potomkami, zostaly okradzione przez zlodziei i przekupne rzady bedace na ich uslugach. Oni, tu zebrani, musza uciec sie do nowych metod, jesli pragna odzyskac to, co kiedys stanowilo ich wlasnosc. Musza zaczac zabijac - ostroznie, rozwaznie, umiejetnie i bez leku - zeby wbic klin miedzy zlodziei i ich skorumpowanych protektorow. Nie, nie zabijac osobiscie; do nich bedzie nalezalo wybieranie ofiar - najlepiej sposrod tych, ktorych sami skorumpowani postanowili zgladzic. Odtad beda zwac sie Rada Matarese'a, a do kregow rzadowych wszystkich panstw dotra wiesci, iz istnieje grupa anonimowych ludzi, ktorzy rozumieja koniecznosc naglych zmian, koniecznosc zamachow, i nie lekaja sie ich wykonywac, a co najwazniejsze, gwarantuja pelna dyskrecje; zadne slady nie doprowadza do osob, ktore zakontraktuja czyjes usuniecie. Mowil o innych rzeczach, na ktorych sie nie znalam; o mordercach szkolonych przed wiekami przez wielkich faraonow i arabskich ksiazat. Mowil, jak mozna wyszkolic ludzi, aby dokonywali strasznych czynow, nie tylko wbrew sobie, ale nawet nie zdajac sobie z tego sprawy. Innym wystarczy tylko odpowiednia zacheta, gdyz marzy im sie meczenski laur skrytobojcy. Takie wlasnie techniki i metody bedzie stosowac Rada Matarese'a, ale poniewaz wiesci o niej zostana z poczatku przyjete z niedowierzaniem, musi najpierw dostarczyc przykladow. W ciagu najblizszych lat wybiora kilka osobistosci do zabicia. Wybiora rozwaznie, a same zamachy wykonaja tak, aby wszyscy wszystkich zaczeli podejrzewac - trzeba sklocic ze soba jak najwiecej frakcji politycznych i skorumpowanych rzadow. Nastapi chaos, dojdzie do rozlewu krwi, ale posianie bedzie jasne i wyrazne: Rada Matarese'a istnieje. Padrone wreczyl kazdemu z gosci kilka kartek papieru, na ktorych spisal swoje mysli. Z tych kartek rada miala czerpac natchnienie i sile, lecz pod zadnym warunkiem nikt obcy nie mogl dostac ich w swoje rece. Stanowily bowiem Testament Guillaume'a de Matarese'a... a zebrani w wielkiej sali mieli byc jego spadkobiercami. -Spadkobiercami? - zapytali. Odnosili sie do padrone z szacunkiem, ale nie bardzo wierzyli jego slowom. Mimo pieknej posiadlosci, muzyki w ogrodzie, licznej sluzby i wspanialej uczty, jaka ich podjal, wiedzieli, ze jest zrujnowany - tak samo jak oni. Jedyne, co jeszcze posiadali, to dobrze zaopatrzone piwnice, ziemie i renty dzierzawne, umozliwiajace utrzymanie pozorow dawnej swietnosci. Raz na jakis czas mogli sobie pozwolic na wystawny bankiet, ale na niewiele wiecej. Padrone nie od razu udzielil im wyjasnien. Najpierw zazadal, aby kazdy z gosci wypowiedzial sie, czy zgadza sie z tym, co uslyszeli, i czy gotow jest zostac consigliere Rady Matarese'a. Odparli, ze tak, gorliwie zapewniajac padrone o swojej gotowosci do realizowania jego zamyslow; wyrzadzono im ogromna krzywde i palali checia zemsty. Bylo dla mnie jasne, ze uwazali Guillaume'a de Matarese'a niemal za swietego. Wszyscy poparli gospodarza z wyjatkiem jednego czlowieka, gleboko religijnego Hiszpana, ktory zaczal mowic o slowie bozym i boskich przykazaniach. Zarzucil padrone szalenstwo, twierdzac, ze napawa go wstretem. -Napawam cie wstretem, panie? - spytal padrone. -Tak jest, panie - odparl Hiszpan. Wowczas wydarzyla sie pierwsza tragedia. Padrone wydobyl zza pasa pistolet, wycelowal w Hiszpana i strzelil. Reszta gosci zerwala sie z krzesel, spogladajac w milczeniu na cialo. -Nie mozna bylo pozwolic, aby zyw opuscil te sale - oznajmil padrone. Goscie z powrotem zajeli miejsca, zupelnie jakby nic sie nie stalo i utkwili oczy w poteznym panu, ktory przed chwila z zimna krwia zastrzelil jednego z nich; moze obawiali sie o wlasne zycie, nie wiem, ale tego nie moglam wyczytac z ich twarzy. Padrone mowil dalej. -Wszyscy obecni na tej sali sa moimi spadkobiercami. Stanowicie Rade Matarese'a; wy i wasi nastepcy bedziecie czynic to, do czego ja juz nie jestem zdolny. Jestem stary i niedlugo umre - szybciej, niz sie spodziewacie. Jesli zrobicie jak mowie, poroznicie korumpujacych i skorumpowanych i wywolacie chaos, wasze dziedzictwo wkrotce bedzie znacznie wieksze niz to, co wam zostawie w spadku. Odziedziczycie ziemie. Znow bedziecie potezni -Panie, a co... co ty nam mozesz pozostawic? - spytal jeden z gosci. -Fortune w Genui i fortune w Rzymie. W dokumencie, ktorego kopie kazdy z was znajdzie w swoim pokoju, opisalem, w jaki sposob mozecie korzystac z tych kont. W tym samym dokumencie podane sa warunki, ktore musicie spelnic, zeby podjac pieniadze. O istnieniu tych kont nikt nie wie; bedziecie mieli miliony na rozpoczecie waszej dzialalnosci. Goscie byli oszolomieni. Tylko jeden mial pytanie. -Dlaczego powiedziales "waszej dzialalnosci", panie? Czyz nasza dzialalnosc nie bedzie takze twoja? -Zawsze bedzie nasza wspolna, lecz mnie nie bedzie posrod was. Dam wam bowiem cos bardziej cennego niz zloto Transwalu. Pelna gwarancje, ze wasza tozsamosc na zawsze pozostanie tajemnica. Nikt na swiecie nigdy sie nie dowie, ze stawiliscie sie dzisiaj w Villa Matarese. Nikt nie przekaze dalej waszych nazwisk, nie opisze waszych twarzy, waszego wygladu, waszej mowy. Nikt tez nigdy nie uslyszy tych informacji z ust zgrzybialego, plotacego trzy po trzy starca. Kilku gosci zaprotestowalo lagodnie, ze to jednak nierealne. Tego dnia w Villa Matarese bylo wiele sluzby, do tego jeszcze muzycy, dziewczeta... Padrone podniosl dlon. Nie drzala, a w jego oczach plonal dziwny ogien. -Wskaze wam droge - rzekl. - Nigdy nie wolno wam cofac sie przed przemoca i gwaltem. Musicie uwierzyc, ze sa wam tak konieczne do zycia jak powietrze, ktorym oddychacie. Konieczne do zycia, konieczne do prowadzenia waszego dziela. Opuscil dlon, a wtedy spokoj i przepych Villa Matarese zaklocily strzaly i krzyki ginacych. Zaczelo sie od kuchni. Dolecial stamtad huk wystrzalow, brzek tluczonego szkla, stukot przewracanych sprzetow. Po chwili w drzwiach wielkiej sali ukazalo sie kilku ociekajacych krwia sluzacych, padli jednak od kul, nim dobiegli do stolu. Kolejne strzaly doszly z ogrodu. Najpierw muzyka ucichla i zastapily ja glosy blagajace o litosc; odpowiedziala im palba. Nastepne, najbardziej przejmujace odglosy rozlegly sie na pietrze; piski przerazenia, mordowanych wiesniaczek z okolicznych wzgorz. Mlode dziewczeta, prawie jeszcze dzieci, ktore zaledwie przed kilkoma godzinami na rozkaz Guillaume'a de Matarese'a daly sie pozbawic dziewictwa obcym mezczyznom, teraz - rowniez na rozkaz padrone - ginely od kul. Przylgnelam do sciany, ukryta na balkonie, nie wiedzac, co robic; dygotalam z przerazenia na calym ciele - wczesniej nawet nie wyobrazalam sobie, ze mozna sie tak potwornie bac. Strzaly umilkly i nastala cisza, jeszcze straszliwsza od poprzedzajacych ja wrzaskow, gdyz oznaczala, ze wszyscy poniesli smierc. Nagle uslyszalam tupot - bieglo trzech lub czterech mezczyzn; nie widzialam ich, lecz wiedzialam, ze to oni zabijali. Pedzili w dol po schodach; wtem uslyszalam trzask otwieranych drzwi, jednych, drugich, i pomyslalam: "O Boze, szukaja mnie!" Ale nie. Zbiegli na parter, po czym ich kroki ucichly w oddali; chyba pognali w strone polnocnej werandy, ale nie bylam pewna, bo wszystko dzialo sie tak szybko. W wielkiej sali czterej goscie siedzieli oniemiali, zupelnie bez ruchu, jakby szok i gorejace oczy padrone przykuly ich do krzesel. Nagle ponownie rozlegly sie strzaly - to pewnie ostatnie, jakie uslysze przed wlasna smiercia, pomyslalam wtedy. Trzy strzaly, tylko trzy, ktorym towarzyszyly rozdzierajace krzyki Zrozumialam. Czwarty morderca, ktory otrzymal odrebne rozkazy, zabil pozostalych trzech. Znow zalegla cisza. Wszedzie pachnialo smiercia, smierc tanczyla po scianach w migoczacym blasku swiec, ktore plonely w wielkiej sali. Padrone ponownie przemowil do gosci. -To juz koniec - rzekl. - A wlasciwie prawie koniec. Poza jednym czlowiekiem, ktorego wiecej nie zobaczycie na oczy, nie zyje nikt. Ten czlowiek zawiezie was powozem z zaslonietymi oknami do Bonifacio, gdzie przylaczycie sie do innych przybyszow upijajacych sie w karczmach, a rano wmieszacie sie w tlum pasazerow odplywajacych parowcem do Neapolu. Macie kwadrans, zeby spakowac rzeczy i wrocic tu na dol. Niestety, sluzba nie zniesie wam bagazy. Jeden z gosci odzyskal glos. -A co z toba, panie? - spytal niemal szeptem. -Zamierzam ofiarowac wam moje zycie. Niech to bedzie dla was lekcja. Zapamietajcie mnie! Jestem droga, po ktorej macie kroczyc, a wy jestescie moimi uczniami! Zniszczcie korumpujacych i skorumpowanych! - Krzyczal jak szaleniec, a jego glos niosl sie po palacu pelnym smierci - Entrare! - ryknal na koniec. Otworzyly sie drzwi wiodace z polnocnej werandy i na sale wszedl maly chlopiec, pasterz ze wzgorz. Trzymal oburacz pistolet; bron byla dla niego zbyt ciezka. Podszedl do padrone. Guillaume de Matarese zwrocil oczy do nieba i krzyknal takim glosem, jakby rzucal wyzwanie Bogu: - Robcie jak wam przykazalem! Niewinne dziecko da wam przyklad! Pasterz podniosl ciezki pistolet i strzelil prosto w glowe Guillaume'a de Matarese'a. Staruszka umilkla, jej niewidzace oczy zaszly lzami. -Musze odpoczac - oznajmila. -Chcemy zadac pani kilka pytan - powiedzial cicho Taleniekow, ktory siedzial na krzesle sztywno wyprostowany, z napieciem przysluchujac sie staruszce. - Chyba to zrozumiale, madame. -Pozniej - rzekl Scofield. 16. Slonce wylonilo sie zza pobliskich szczytow, zalewajac swoim blaskiem nieduza doline i rozpraszajac unoszace sie nisko nad ziemia opary mgly. Taleniekow znalazl herbate i za pozwoleniem staruszki zagotowal wode na piecu.Popijajac herbate, Scofield wpatrywal sie przez okno w plynacy rzesko potok. Pragnal jak najszybciej wrocic do przerwanej rozmowy; bylo zbyt wiele niezgodnosci miedzy tym, co uslyszeli od niewidomej, a tym, co dotad uwazali za fakty. Ale podstawowe pytanie brzmialo: dlaczego staruszka chciala sie z nimi spotkac? Odpowiedz pozwolilaby im zdecydowac, czy historia, ktora przed chwila uslyszeli, jest choc w czesci prawdziwa. Odwrocil sie od okna i spojrzal na kobiete siedzaca w fotelu przy piecu. Taleniekow podal jej filizanke herbaty; pila ja delikatnie, malymi lyczkami, jakby wciaz pamietala lekcje udzielone dawno, dawno temu, siedemnastoletniej naloznicy. Rosjanin uklakl przy psie i zaczal go gladzic po gestej siersci, przypominajac mu, ze sa przyjaciolmi. Podniosl wzrok akurat w chwili, kiedy Bray podszedl do staruszki. -Powiedzielismy kim jestesmy, signora - rzekl po wlosku Scofield. - A jak sie pani nazywa? -Sophia Pastorine. Nazwisko mozecie odnalezc w ksiegach klasztoru w Bonifacio. Bo dlatego pan pyta, nieprawdaz? Zeby sprawdzic? -Tak - przyznal Scofield. - Jesli uznamy to za konieczne i bedziemy mieli okazje. -Obok mojego nazwiska bedzie prawdopodobnie figurowalo nazwisko padrone z adnotacja, ze oddano mnie pod jego opieke. Moze jako narzeczona dla jednego z jego synow? Nie wiem, jak to oficjalnie zapisano. -Wiec ta historia jest prawdziwa - powiedzial Taleniekow; podniosl sie z podlogi i zblizyl do fotela staruszki. - Nie wspominalaby pani o ksiegach klasztornych, gdyby nie bylo w nich potwierdzenia. A gdyby wpisu dokonano niedawno, latwo bysmy to odkryli. Staruszka usmiechnela sie, ale w jej usmiechu bylo wiecej smutku niz radosci. -Nie znam sie na tych sprawach, ale rozumiem, ze macie watpliwosci. - Odstawila filizanke na skraj pieca. - Ja nie mam zadnych. Powiedzialam wam prawde. - Pytanie, ktore zadam pani najpierw, jest najwazniejsze - oznajmil Bray, siadajac na krzesle. - Dlaczego postanowila pani ujawnic nam te historie? -Bo ktos musial ja ujawnic, a nikt poza mna nie mogl tego uczynic. Wszyscy zgineli. -A czlowiek, ktory odwiozl gosci do portu? A chlopiec? -Nie byli w wielkiej sali; nie slyszeli tego, co ja. -Czy opowiadala juz ja pani komus? - spytal Taleniekow. -Nie, nigdy - odparla niewidoma. -Dlaczego? -A komu mialam opowiadac? Rzadko tu ktos zaglada; zreszta ci, ktorzy przychodza i zaopatruja mnie w zywnosc, sa mieszkancami wzgorz. Gdybym im powiedziala co wiem, sciagnelabym na nich smierc, bo na pewno powtorzyliby wszystko innym. -A jednak ludzie cos wiedza - rzekl Taleniekow. -Nie, nikt nie zna prawdy. -Strzega jakiejs tajemnicy! Chcieli mnie zmusic do wyjazdu, a kiedy im sie nie udalo, probowali mnie zabic. -Wnuczka nic mi o tym nie wspomniala - szepnela staruszka; sprawiala wrazenie autentycznie zdziwionej. -Nie miala okazji - wtracil Bray. Staruszka chyba go nawet nie uslyszala; cala jej uwaga skupiona byla na Rosjaninie. -Co pan im mowil? -Zadawalem pytania. -Musial im pan cos powiedziec. Taleniekow zmarszczyl brwi, usilujac sobie przypomniec. -Chcialem sprowokowac wlasciciela zajazdu; powiedzialem mu, ze znalazlem to, czego szukalem, i powiadomie naukowcow, ktorzy przyjada i przeprowadza dokladne badania. Staruszka skinela glowa. -Kiedy bedziecie stad odchodzic, musicie pojsc inna trasa. I radzic sobie bez przewodnika, bo nie puszcze z wami wnuczki mojej corki. Obiecajcie, ze nie wezmiecie jej z soba. Jesli was zobacza, zginiecie. -Wiemy - odparl Bray. - Prosze nam powiedziec dlaczego. -Guillaume de Matarese zapisal swoja ziemie mieszkancom wzgorz. Dotychczasowi dzierzawcy stali sie wlascicielami tysiecy hektarow pol, pastwisk i lasow. Kiedy sad w Bonifacio zatwierdzil wole padrone, radosci nie bylo konca. Lecz za otrzymanie spadku drogo zaplacili; gdyby prawda wyszla na jaw, inne sady moglyby uniewaznic testament. Niewidoma urwala, jakby niepewna, czy mowic dalej, czy za zdradzenie tajemnicy mieszkancow jej takze nie przyjdzie drogo zaplacic. -Musi nam pani powiedziec o co chodzi, signora Pastorine - rzekl Taleniekow, pochylajac sie do przodu. -Dobrze - zgodzila sie cicho. - Nie mam wyjscia... Nalezalo sie spieszyc, zeby nagle ktos nie wszedl do Villa Matarese i nie zobaczyl trupow. Goscie padrone zgarneli pospiesznie kartki, ktore im dal, i udali sie na pietro. Pozostalam ukryta na balkonie; cialo i umysl mialam przepojone bolem i obezwladniajacym, mdlacym strachem. Nie wiem, jak dlugo tak trwalam, ale wkrotce doszly mnie kroki gosci zbiegajacych na dol po schodach. Uslyszalam turkot kol i rzenie koni; pod drzwi wejsciowe zajechal powoz. Po kilku minutach rozlegl sie trzask bicza i tetent kopyt, ktory wnet ucichl w oddali. Ruszylam na czworakach w strone drzwi balkonowych; nie moglam zebrac mysli, przed oczami migaly mi gwiazdy, glowa tak mi sie trzesla, ze ledwo posuwalam sie naprzod. Zaczelam sie podnosic, trzymajac sie rekami sciany - zalowalam, ze nie ma na niej nic, czego moglabym sie chwycic - kiedy nagle uslyszalam glos. Czym predzej rzucilam sie z powrotem na ziemie. Byl to straszny glos; glos dziecka, ale zimny i wladczy. -Attualmente! E presto detto! Maly pasterz stal na polnocnej werandzie i krzyczal cos. Wszystko, co sie dotad wydarzylo, bylo szalone, lecz ten jego krzyk sprawil, ze poczulam sie tak, jakbym sama tez utracila zmysly. Bo dzieciecy glos byl glosem mordercy. Jakos w koncu wstalam i otworzylam drzwi. Chcialam zbiec po schodach i uciec jak najdalej, skryc sie gdzies w mroku na polu lub w lesie, ale w tym momencie uslyszalam inne glosy i zauwazylam przez okno sylwetki pedzacych mezczyzn. Pchneli drzwi i wpadli do srodka; w rekach trzymali pochodnie. Nie moglam zejsc na dol, bo by mnie zobaczyli, wiec poszlam pietro wyzej; bylam tak przerazona, ze nie zdawalam sobie sprawy, co robie. Wiedzialam tylko, ze musze uciekac... uciekac. I, jakby kierowala mna jakas niewidzialna reka, ktora chciala, zebym uszla z zyciem, pognalam do szwalni i ujrzalam trupy. Lezaly na podlodze, zalane krwia, z ustami szeroko otwartymi w niemym krzyku, ktory wciaz brzmial mi w uszach. Ale naprawde w szwalni panowala idealna cisza; po chwili jednak zmacily ja glosy biegnacych po schodach mezczyzn. Wiedzialam, ze to juz koniec, ze nie zdolam sie uratowac. Znajda mnie i zabija... I wowczas ta sama niewidzialna reka, ktora przywiodla mnie do szwalni, zmusila mnie do czegos strasznego - przylaczenia sie do pomordowanych. Zanurzylam dlonie w krwi moich siostr, umazalam nia sobie twarz i odziez, po czym polozylam sie wsrod trupow - i czekalam. Mezczyzni weszli do szwalni. Niektorzy przezegnali sie, inni zaczeli modlic sie szeptem, ale zaden sie nie zawahal. Mieli zadanie do wykonania. Nastepne godziny byly koszmarem, dzielem szatana. Zniesiono nas, moje siostry i mnie, na dol po marmurowych schodach i cisnieto przez otwarte drzwi na podjazd, gdzie czekaly wozy, w wiekszosci juz zaladowane trupami. Niczym worki smieci wrzucono nas na jeden z wozow miedzy inne zwloki. Zapach krwi byl tak silny, ze musialam gryzc wiosna reke, zeby powstrzymac sie od krzyku. Poprzez lezace na mnie dala slyszalam glosy mezczyzn. Nie wolno im bylo niczego zabrac z Villa Matarese; ten, kto by sie pokusil, zostalby zabity na miejscu. Palac mial byc spalony ze wszystkim, co sie w nim znajdowalo. Wozy ruszyly; poczatkowo toczyly sie gladko, ale kiedy wjechalismy na pastwisko, woznice zaczeli bezlitosnie okladac konie. Pedzili na zlamanie karku po trawie i kamieniach, jakby bali sie, ze za kazda sekunde tej podrozy przyjdzie im odpokutowac w piekle. Mialam trupy pod soba, trupy nad soba; modlilam sie do Wszechmogacego, aby na mnie tez zeslal smierc. Ale lezalam cicho jak mysz, bo choc chcialam umrzec, lekalam sie bolu i smierci. Niewidzialna reka trzymala mnie za gardlo. Bog jednak zmilowal sie nade mna, bo nagle stracilam przytomnosc. Nie wiem na jak dlugo, ale musialo to trwac kilka godzin. Kiedy odzyskalam swiadomosc, wozy staly. Przez szpary miedzy deskami widzialam, ze zapadl juz mrok. Na niebie swiecil ksiezyc. Zorientowalam sie, ze jestesmy gdzies posrod zalesionych wzgorz, ale krajobraz wygladal mi obco; musielismy sie znajdowac daleko od Villa Matarese, ale gdzie dokladnie, tego nie wiedzialam ani wtedy, ani nie wiem teraz. Nastapila ostatnia czesc koszmaru. Zwloki sciagano z wozow i wrzucano do wspolnego grobu; dwoch ludzi bralo trupa za rece i nogi, po czym ciskalo jak najdalej. Mnie tez rzucono do dolu; upadajac, poczulam bol. Zaczelam gryzc palce, zeby nie oszalec. Kiedy otworzylam oczy, natychmiast zebralo mi sie na mdlosci Wszedzie wokol widzialam martwe, powykrzywiane twarze, nieruchome czlonki i umazane krwia dala - a przeciez ci wszyscy ludzie zyli zaledwie kilka godzin temu! Dol byl ogromny; rozlegly, gleboki i - na co zwrocilam uwage, mimo histerii, nad ktora ledwo panowalam - o obwodzie kola. Z gory dolatywaly glosy grabarzy. Jedni plakali, drudzy prosili Pana o zmilowanie. Kilku domagalo sie, zeby dla spokoju ich dusz wezwano ksiedza, ktory poswiecilby ziemie i odmowil modlitwe za pomordowanych. Inni sie jednak sprzeciwili: przeciez oni nie mordowali, a tylko grzebia zwloki! Pan Bog zrozumie. -Basta! - zawolali. Sprowadzenie ksiedza nie wchodzilo w gre, tlumaczyli. To cena, jaka trzeba zaplacic za dobro przyszlych pokolen. Ziemia nalezala teraz do nich, wzgorza, pola, pastwiska i lasy! Nie moga sie wycofac. Zawarli umowe z padrone, ktory wyraznie powiedzial starszyznie: jesli rzad kiedykolwiek odkryje, ze istniala conspirazione, zabierze wam ziemie. Padrone byl madrym, wyksztalconym czlowiekiem, znal prawo i sady; oni, prosci dzierzawcy, nie znaja sie na tych sprawach. Musza postapic dokladnie tak, jak mowil padrone, bo inaczej sady pozbawia ich wszystkiego, co im zapisal. Nie mozna sprowadzic ksiedza z Porto-Vecchio, Sainte Lucie czy innego miasta. Nie wolno ryzykowac, ze ktokolwiek spoza wzgorz pozna prawde. Jesli ktos sie z tym nie zgadza, to jego miejsce jest w dole, razem z trupami; nie mozna pozwolic, zeby tajemnica sie wydala. Ziemia nalezy do nich! To wystarczylo. Grabarze ucichli, chwycili za lopaty i zaczeli zasypywac dala. Bylam pewna, ze sie udusze, ziemia zatykala mi nozdrza i usta. Ale chyba kazdy, komu grozi smierc, usilnie szuka sposobow, aby sie jej wymknac, sposobow, o ktorych nigdy w zyciu by nie pomyslal. Tak bylo w moim przypadku. Co jakis czas grabarze zeskakiwali do okraglego dolu i ubijali butami ziemie, ale za kazdym razem udawalo mi sie wygrzebac w niej dlonia otwor, przez ktory moglam oddychac. Kiedy wreszcie zasypali grob, z powierzchnia laczyl mnie dlugi, waski kanalik. Na szczescie, przy twarzy zostawilam sobie troche wolnej przestrzeni i powietrze, ten cudowny dar bozy, mialo tamtedy dostep. Niewidzialna reka znow wskazala mi droge i tylko dzieki niej przezylam. Minelo chyba wiele godzin, zanim zaczelam rozgarniac palcami ziemie, zeby wydostac sie na powierzchnie... Bylam jak slepe, bezrozumne zwierze pragnace jednego... zyc! Kiedy wreszcie moja dlon przebila sie i poczulam na skorze wilgotne, chlodne powietrze, wybuchnelam niepohamowanym szlochem, po czym nagle zmartwialam przerazona, ze ktos uslyszy placz. Ale Bog byl milosierny; wszyscy juz odjechali. Wyczolgalam sie na skraj dolu, wstalam i ruszylam przed siebie; wyszlam z lasu smierci na pole i ujrzalam slonce wschodzace w oddali zza gor. Zylam, ale co z tego? Nie moglam wrocic do wzgorz, ktore znalam, bo z pewnoscia by mnie zabito, nie moglam tez udac sie gdziekolwiek i probowac wszystkiego od nowa, bo na tej wyspie bylo to nie do pomyslenia dla mlodej, samotnej kobiety. Nie mialam do kogo zwrocic sie o pomoc; trzy lata spedzilam jako szczesliwa niewolnica padrone - poza nim nie znalom nikogo. Wiedzialam jednak, ze nie moge polozyc sie na ziemi, na polu zalanym sloncem, ktore swieci ku chwale Pana, i umrzec. Slonce mowilo mi, ze mam zyc! Zastanawialam sie, co robic, dokad pojsc. Za wzgorzami, nad brzegiem morza, staly palace nalezace do innych padroni, przyjaciol Guillaume'a. Probowalam sobie wyobrazic, co by bylo, gdybym zjawila sie u ktoregos z nich, blagajac go o litosc i schronienie. Szybko zrozumialam, ze to nie ma sensu. Przyjaciele mojego padrone roznili sie od niego, mieli zony, rodziny, a ja bylam dla nich tylko dziwka z Villa Matarese. Dopoki zyl wielki Guillaume, tolerowali moja obecnosc, a nawet prawili mi komplementy. Ale kiedy on przestal istniec, przestalam istniec i ja. W koncu przypomnialam sobie o koniuszym z pewnego majatku w poblizu Nonzy. Ilekroc odwiedzalismy posiadlosc jego pana i jezdzilam tam konno, byl dla mnie bardzo mily. Czesto usmiechal sie, pokazal mi, jak nalezy siedziec w siodle, bo od razu poznal, ze nie mam tego we krwi. Ze smiechem przyznalam mu racje. Widzialam, jak mu sie swieca oczy, kiedy na mnie patrzy. Przywyklam do pozadliwych spojrzen, ale on patrzyl inaczej. W jego oczach byla lagodnosc, zrozumienie, moze nawet szacunek - podobalo mu sie nie to, kim jestem, ale to, ze nie udaje, iz jestem kims wiecej. Zorientowalam sie po sloncu, ze Nonza lezy po mojej lewej, za gorami. Ruszylam w tamta strone, w strone Nonzy i koniuszego. Zostal moim mezem i choc corka, ktora urodzilam, byla dzieckiem Guillaume'a de Matarese'a, traktowal ja jak swoja; przez cale zycie troszczyl sie o nas i darzyl nas miloscia. Ale te lata mojego - naszego - zycia was nie interesuja; nie maja zadnego zwiazku z historia padrone. Dosc ze nie spotkalo nas nic zlego. Przez dlugie lata mieszkalismy daleko na polnocy, w Vescovato, z dala od wzgorz i ich mieszkancow; ale nigdy nie odwazylismy sie nikomu ujawnic ich tajemnicy. Zabitym nic nie przywrociloby zycia, a dwaj najwieksi mordercy - czlowiek, ktory odwozil gosci do portu i jego nieletni syn - wyjechali z Korsyki. Powiedzialam wam prawde, cala prawde. Jesli macie watpliwosci, nic na to nie poradze. Staruszka umilkla. Taleniekow wstal z miejsca i podszedl wolno do pieca, zeby zaparzyc herbaty. -Pero nostro circolo - mruknal, spogladajac na Scofielda. - Minelo siedemdziesiat lat, a oni wciaz gotowi sa zabijac, zeby strzec tajemnicy grobu. -Perdon? - spytala staruszka. Nie rozumiala angielskiego, wiec Taleniekow powtorzyl to samo po wlosku. Wowczas skinela glowa. -Tajemnica przekazywana jest z ojca na syna. Odkad ziemia stala sie ich wlasnoscia, na swiat przyszly dopiero dwa pokolenia. Siedemdziesiat lat to nie jest duzo. Ludzie wciaz sie boja. -Nie ma prawa, na mocy ktorego mozna by im odebrac te ziemie - rzekl Bray. - Watpie, aby kiedykolwiek istnialo. Najwyzej trafiliby do wiezienia za zatarcie sladow zbrodni, ale w tamtych czasach komu by sie chcialo wytaczac im proces? Jedynym przestepstwem, jakiego sie dopuscili, bylo to, ze pogrzebali zwloki. -Nie tylko. Pogrzebali je w nie poswieconej ziemi, nie wezwali ksiedza. -To juz sprawa innego sadu, nie swieckiego. Nie znam sie na tym. Scofield zerknal na Rosjanina, po czym znow utkwil wzrok w niewidzacych oczach staruszki. - Dlaczego pani wrocila w te strony? -Bo moglam. Bylam juz stara, kiedy zamieszkalam tu w dolinie. -Nie rozumiem. -Tutejsi ludzie nie znaja calej prawdy. Jedni wierza, ze padrone odeslal mnie z Villa Matarese, zanim rozpoczela sie rzez, zeby oszczedzic mi zycie. W innych budze lek i nienawisc. Ci twierdza, ze Pan Bog ocalil mnie, abym swoja obecnoscia stale przypominala im o ich grzechu, ale odebral mi wzrok, zebym nikomu nie mogla wskazac grobu w lesie. Toleruja slepa dziwke z Villa Matarese, bo boja sie zgladzic kogos, kogo sam Pan Bog zostawil przy zyciu. -Wczesniej mowila pani, ze nie wahaliby sie pani zabic, gdyby ujawnila cala historie - wtracil stojacy przy piecu Taleniekow. - A nawet gdyby tylko domyslali sie, ze pani ja zna. A jednak opowiedziala nam pani o tym, co sie wydarzylo w Villa Matarese i liczy na to, ze my z kolei opowiemy innym, kiedy opuscimy Korsyke. Dlaczego? -A w panskim kraju nie wezwal pana do siebie ktos, kto bardzo chcial panu cos przekazac? Taleniekow otworzyl usta, ale staruszka nie dopuscila go do glosu. -Byl umierajacy, prawda, signore? Ja tez z kazdym oddechem czuje, ze moj koniec jest coraz blizszy. Wyglada na to, ze bliskosc smierci sklania tych, ktorzy wiedza cos o sprawie Matarese'a do podzielenia sie swoja wiedza z innymi. Nie umiem tego wyjasnic, ale to bylo tak, jakbym otrzymala znak. Moja wnuczka wrocila ze wzgorz z wiadomoscia, ze naukowiec wypytuje ludzi o padrone. To wlasnie byl moj znak, panowie. Kazalam jej sprowadzic tu tego czlowieka. -Czy ona wie to wszystko? - spytal Bray. - Czy kiedykolwiek opowiadala jej pani swoja historie? Bo jesli tak, mogla powtorzyc ja innym. -Nie mowilam jej nic! Ludzie na dole znaja Antonie, ale jest dla nich obca. Dopadliby ja i zabili. Dlatego musicie mi obiecac, signori, ze nie wezmiecie jej ze soba jako przewodnika, ze w ogole nie bedziecie mieli z nia wiecej do czynienia! -Obiecujemy - rzekl Taleniekow. - Przeciez sami nalegalismy, zeby nie byla obecna podczas naszej rozmowy. -Co chciala pani osiagnac przez spotkanie z naukowcem? - spytal Bray. -Chyba to samo, co przyjaciel panskiego wspolnika, kiedy wezwal go do siebie. Przekonac ludzi, ze jesli tafla jeziora sie maci, przyczyny trzeba szukac na dnie; moze tam wlasnie czai sie cos, co burzy wode? -Ma pani na mysli Rade Matarese'a, tak? - powiedzial Taleniekow, wpatrujac sie w niewidzace oczy staruszki. -Tak... - przyznala. - Mowilam panom, ze slucham programow z Rzymu, Mediolanu, Nicei. Wszedzie sie cos dzieje. Spelniaja sie przepowiednie Guillaume'a. Nie trzeba byc wyksztalcona osoba, zeby to zauwazyc. Przez wiele lat sluchalam wiadomosci i zastanawialam sie, czy to mozliwe, ze Rada Matarese'a nadal istnieje. Az pewnej nocy, nie tak dawno temu, uslyszalam przez radio glos i mialam wrazenie, ze czas sie cofnal. Znow kulilam sie za balustrada na balkonie, z ktorego roztaczal sie widok na wielka sale, a wystrzaly i przerazone krzyki mordowanych dzwonily mi w uszach. Znow tam bylam i - zupelnie jakby Pan Bog nie pozbawil mnie wzroku - znow widzialam straszliwe rzeczy, jakie dzialy sie nizej. I pamietalam slowa, jakie tuz przed rzezia padly z ust padrone: "Wy i wasi nastepcy bedziecie czynic to, do czego ja juz nie jestem zdolny". - Staruszka zamilkla; oczy miala wilgotne z przejecia. Po chwili zaczela mowic dalej, coraz szybciej, jakby gnal ja strach. - I tak sie stalo! Rada nadal istnieje; nie ta sama co wtedy, ale istnieje! "Wy i wasi nastepcy..." Teraz zasiadaja w niej nastepcy, spadkobiercy gosci Matarese'a, a na jej czele stoi czlowiek, ktorego glos jest okrutniejszy niz wiatr... Sophia Pastorine nagle urwala. Zaciskajac szczuple, kruche dlonie na drewnianych poreczach fotela, wstala z miejsca i po omacku znalazla laske oparta o piec. -Lista! - zawolala. - Musze ja wam dac, signori! Niemal siedemdziesiat lat temu wyjelam ja ze swojej sukni, gdy wyczolgalam sie z grobu. Kiedy dokonywano tej potwornej rzezi, caly czas mialam ja przy sobie. Zapisalam nazwiska i tytuly gosci, zeby pochwalic sie padrone, ze sluchalam jego przemowienia. Bylam przekonana, ze bedzie ze mnie dumny. Stukajac laska o podloge, staruszka podeszla do prostej polki wiszacej na sciane po drugiej stronie izby. Kiedy wyczula reka krawedz polki, zaczela kolejno badac rozne gliniane naczynia, az wreszcie znalazla to, ktorego szukala. Zdjela z niego pokrywke, wsunela do srodka dlon i wyciagnela poplamiony, pozolkly skrawek papieru. Odwrocila sie do mezczyzn. -Wezcie to. Nazwiska z przeszlosci. Lista czcigodnych gosci, ktorzy przybyli potajemnie do Villa Matarese czwartego kwietnia tysiac dziewiecset jedenastego roku. Jesli wreczajac ja wam popelniam wielki blad, niech Bog zmiluje sie nad moja dusza. Scofield i Taleniekow zerwali sie na nogi. -Nie popelnia pani zadnego bledu - oznajmil Bray. -Podjela pani madra decyzje - dodal Taleniekow, po czym dotknal jej. reki. - Moge...? Oddala mu pozolkla kartke. Rosjanin natychmiast zblizyl ja do oczu. -To jest klucz do zagadki - powiedzial do Scofielda. - Niesamowite! Wrecz nie miesci mi sie w glowie! -Co? - spytal Bray. -Dwa nazwiska zaskocza cie. Chodzi o bardzo znane osoby. Zreszta sam zobacz. Taleniekow podszedl do Braya, trzymajac kartke ostroznie w dwoch palcach, zeby jej przypadkiem nie uszkodzic. Bray polozyl ja sobie na dloni. -Nie wierze - rzekl po chwili. - Chetnie dalbym to do analizy, zeby upewnic sie, czy nie sporzadzono listy przed kilkoma dniami. -Jest autentyczna - oswiadczyl Rosjanin. -Wiem. Wlasnie to mnie najbardziej przeraza. -Perdon? - spytala Sophia Pastorine, wciaz stojac przy polce. -Znamy dwa z pieciu nazwisk - odparl jej po wlosku Bray. - Nosza je znani... -Ale to nie oni byli w Villa Matarese! Nie oni! - zawolala staruszka, uderzajac laska w podloge. - Oni sa tylko spadkobiercami! Kieruje nimi inny! On jest najwazniejszy! -O czym pani mowi?! Kto?! Pies zawarczal. Ani Scofield, ani Taleniekow nie przejeli sie tym, pewni, ze reaguje w ten sposob na ich podniesione glosy. Uccello wstal z podlogi i zawarczal glosniej. Mezczyzni, wpatrzeni w staruszke, nadal nie zwracali na niego uwagi. Ona jednak uniosla dlon, nakazujac im milczenie, po czym powiedziala szybko glosem, w ktorym nie bylo juz gniewu, lecz strach: -Otworzcie drzwi i zawolajcie moja wnuczke. Szybko! -Co sie dzieje? - zdziwil sie Taleniekow. -Jacys ludzie ida w te strone. Sa jeszcze w lesie, ale Uccello ich slyszy. -Daleko sa? - spytal Bray, podchodzac predko do drzwi chaty. -Wkrotce beda w dolinie. Pospieszcie sie! Bray otworzyl drzwi i zawolal: -Pani Antonio! Prosze tu przyjsc, szybko! Z psiego gardla wciaz wydobywalo sie warczenie. Uccello obnazyl kly, wysunal do przodu leb i naprezyl sie, jakby szykowal sie do ataku. Nie zamykajac drzwi, Bray podszedl do stolu i wzial z niego lisc salaty. Rozerwal lisc na dwie czesci i wlozyl miedzy nie pozolkly skrawek papieru. -Chowam liste do kieszeni - powiedzial do Rosjanina. -Zapamietalem nazwiska i kraje - rzekl Taleniekow. - Ty zreszta tez. Do chaty wbiegla dziewczyna. Byla zasapana, kurtke miala nie dopieta, a kieszenie wypchane pistoletami, ktore zabrala mezczyznom przed wyjsciem: w rece trzymala lupare. -Co sie stalo? -Pani... babcia mowi, ze nadchodza jacys ludzie - wyjasnil Bray. - Pies ich uslyszal. -Zaraz beda w dolinie - wtracila staruszka. - Sa juz na skraju lasu. -Ale po co mieliby tu przychodzic? - spytala dziewczyna. - Po co? -Widzieli cie, moje dziecko? Widzieli Uccella? -Tak. Ale nie zadawalam zadnych pytan, w niczym im nie przeszkadzalam! Nie mieli powodow sadzic, ze... -Widzieli cie tez wczoraj? - przerwala jej Sophia Pastorine. -Tak, kiedy robilam ci zakupy. -Pewnie zaczeli sie zastanawiac, dlaczego dzis wrocilas, skoro zaledwie wczoraj robilas sprawunki. Chwile pomysleli i znalezli odpowiedz. To sa ludzie gor, pasterze i mysliwi, ktorzy po sladach na ziemi poznali, ze przyszlas sama, a odeszlas z dwoma mezczyznami. Ukryjcie sie wszyscy troje! Uciekajcie! -Nigdzie nie pojde, babciu! - zawolala Antonia. - Nie zrobia mi zadnej krzywdy. Moze przyszli tu po naszych sladach, ale przeciez ja nic nie wiem! Staruszka wyprostowala sie. -Macie to, coscie chcieli, signori! Uciekajcie, ale zabierzcie ja ze soba! Szybko! No juz! Bray zwrocil sie do dziewczyny. -Jestesmy to winni pani babci - rzekl, wyszarpujac Antonii lupare. Dziewczyna probowala sie opierac, ale Taleniekow chwycil ja za nadgarstki, prawa reka przytrzymal obie jej rece, lewa zas wyciagnal jej z kieszeni browninga i grazburie. -Widziala pani, co sie dzialo na dole - powiedzial Scofield. - Niech pani lepiej poslucha babci. Pies stanal w drzwiach, szczekajac gniewnie. Powiew wiatru przyniosl z oddali glosy; jacys mezczyzni wolali cos do siebie. -Ruszajcie! - ponaglila ich Sophia Pastorine. -Idziemy. - Bray pchnal dziewczyne przodem. - Wrocimy, kiedy stad pojda. Jeszcze nie skonczylismy rozmowy. -Chwileczke, signori! - zawolala niewidoma. - Wlasciwie to skonczylismy. Pamietajcie jedno: lista nazwisk przyda wam sie, ale doprowadzi was tylko do spadkobiercow. Najwazniejszy jest ten, ktory mowi glosem okrutniejszym niz wiatr. Slyszalam go! Musicie go znalezc! To ten maly pasterz, ktory zabil padrone! 17. Ruszyli pedem do lasu po przeciwnej stronie doliny niz sciezka, ktora nadchodzili mezczyzni; polozyli sie na ziemi i ukryli za skalami.Kiedy biegli przez otwarty teren, liczyli sie z tym, ze moga byc zauwazeni, ale tak sie nie stalo. Uwage nadchodzacych mezczyzn skupil na sobie pies, ktory ujadajac wsciekle rzucil sie w ich kierunku; pewnie by go zastrzelili, ale zanim zdjeli strzelby z ramion, Antonia gwizdnela cicho. Pies zawrocil i pomknal na drugi koniec doliny; teraz lezal w trawie obok dziewczyny, jeszcze bardziej zdyszany od niej. Z lasu naprzeciwko wylonilo sie czterech mezczyzn - dokladnie tylu, ilu gosci opuscilo przed laty Villa Matarese, pomyslal Bray. Gdyby tylko mogl zlikwidowac ich spadkobiercow z rowna latwoscia, co tych czterech wiesniakow! Ale nazwiska, ktore widnialy na liscie, byly dopiero poczatkiem. Nalezalo znalezc pasterza, czlowieka, "ktorego glos jest okrutniejszy niz wiatr". Dzieciecy glos, ktory Sophia Pastorine rozpoznala, mimo ze minely dziesiatki lat. A przeciez mowiacy byl juz starcem! Uslyszalam przez radio glos i mialam wrazenie, ze czas sie cofnal. Co powiedzial starzec? Kim byl? Prawdziwym spadkobierca Guillaume'a de Matarese'a... i czlowiekiem, ktorego glos potrafil cofnac o siedemdziesiat lat niewidoma kobiete mieszkajaca w korsykanskich gorach. W jakim mowil jezyku? Chyba po francusku albo wlosku; innych staruszka nie znala. Kiedy wroca, musza ja o to spytac, zreszta nie tylko o to. Pozostalo sporo spraw do wyjasnienia. Nie zakonczyli jeszcze rozmowy. Bray obserwowal czterech Korsykan zblizajacych sie do chaty. Rozdzielili sie: dwoch obstawilo okna, a dwoch podeszlo do drzwi, wszyscy z bronia gotowa do strzalu. Ci przy drzwiach na moment staneli, po czym ten z lewej podniosl noge i z calej sily kopnal drzwi. Drzwi otworzyly sie na osciez. Cisza. Po chwili z chaty daly sie slyszec gniewne glosy; mezczyzni o cos pytali. Nastepnie zawolali towarzyszy z zewnatrz, ktorzy obiegli chate i tez weszli do srodka. Znow rozlegly sie gniewne krzyki... a potem nieomylny odglos ciosu. Antonia poderwala sie; na jej twarzy malowala sie furia. Taleniekow chwycil dziewczyne za ramie i pociagnal w dol. Wykrzywila usta, na szyi wystapily jej zyly - zamierzala krzyknac. Scofield nie mial wyboru; czym predzej zakryl dlonia otwarte usta i wbil palce w jej policzki. Zamiast krzyku, z ust dziewczyny wydobyl sie urywany charkot. -Cicho! - szepnal Bray. - Jesli pania uslysza, zaczna meczyc babcie, zeby sciagnac pania do chaty! -I wtedy obie na tym ucierpicie - dodal Wasilij. - Beda ja bili, zeby krzyczala jak najglosniej, a potem kiedy pani przybiegnie, wezma sie za pania. Antonia zamrugala oczami i skinela glowa. Scofield zwolnil uscisk, ale nie odsunal reki. -Uderzyli ja! - szepnela dziewczyna przez jego palce. - Uderzyli niewidoma staruszke! -Boja sie, boja sie bardziej niz pani sobie wyobraza - powiedzial Taleniekow. - Jesli utraca ziemie, nie beda mieli nic. Dziewczyna odciagnela reke Braya. -Jaka ziemie? O co chodzi? - zapytala. -Chwileczke! - powiedzial ostro Bray. - Cos jest nie w porzadku! Za dlugo siedza w chacie! -Moze cos znalezli?! - zaniepokoil sie Rosjanin. -Albo cos im powiedziala. Cholera, nie powinna! -Co myslisz? -Oswiadczyla nam, ze skonczylismy rozmowe. Tak nie jest! Ale ona uwaza, ze nie ma juz nic do dodania. Zobacza na podlodze slady naszych butow; szlismy przez bloto, musielismy naniesc ziemi. Staruszka nie bedzie mogla zaprzeczyc, ze bylismy u niej. Ma wyostrzony sluch i wie, w ktora strone ucieklismy. Wskaze im zly kierunek. -I bardzo dobrze - stwierdzil Rosjanin. -Nie! Oni ja zabija! Taleniekow spojrzal szybko na chalupe. -Masz racje! - zawolal. - Jesli jej uwierza, a powinni, nie zostawia jej przy zyciu. Powie im, ze zna ich tajemnice, chocby po to, by przekonac ich, ze mowi prawde. Zdecydowala sie oddac zycie, bylebysmy mogli dopasc pasterza. Jej zycie za jego! -Ale wciaz wiemy za malo! Szybko, ruszamy! Scofield zerwal sie na rowne nogi, wyciagajac zza pasa pistolet. Pies zawarczal. Dziewczyna tez chciala wstac, ale Taleniekow ponownie przygniotl ja do ziemi. Bylo juz jednak za pozno; w chalupie rozlegly sie kolejno trzy wystrzaly. Antonia wrzasnela; Bray doskoczyl do niej, objal ja ramieniem i przycisnal do siebie. -Cicho, cicho! - szepnal, nagle zobaczyl, ze Rosjanin wyciaga z kieszeni noz. - Nie! Ja sie tym zajme! - zawolal. Taleniekow schowal noz i uklakl, spogladajac w strone samotnej chalupy w dolinie ponizej. -Wybiegli - oznajmil. - Miales racje; pedza na poludniowy stok. -Zabijcie ich! - zawolala zdlawionym glosem dziewczyna; Bray znow trzymal reke na jej ustach. -Co nam to da? - spytal Taleniekow. - Staruszka zrobila to, co chciala, to co uwazala za stosowne. Kiedy wstali, zeby ruszyc w droge, pies zbiegl ze zbocza i znikl w chacie. Nawolywania Antonii nie odniosly skutku; ze srodka dolecialo skomlenie, ale pies nie pokazal sie. -Zegnaj, Uccello! - powiedziala szlochajac dziewczyna. - Wroce, po ciebie! Bog mi swiadkiem, ze wroce! Skierowali sie na polnocny zachod, zeby obejsc wzgorza w poblizu Porto-Vecchio, a potem skrecili na poludnie w strone Sainte Lucie. Zanim doszli do miasteczka, zboczyli z trasy i odnalezli strumien, nad ktorym Bray zakopal worek z ubraniem i teczka. Idac brzegiem na poludnie, dotarli wreszcie do pochylych sosen. Przez caly czas posuwali sie bardzo ostroznie: tam, gdzie to mozliwe, wedrowali lasem, a na otwartych przestrzeniach rozdzielali sie i maszerowali osobno, zeby mniej zwracac na siebie uwage. Scofield wyciagnal spod galezi lopatke i odkopal worek, po czym zawrocili w strone Sainte Lucie, znow idac wzdluz strumienia. Starali sie nie rozmawiac, zeby nie tracic czasu i nie zmniejszac tempa, bo chcieli jak najpredzej oddalic sie od wzgorz. Spogladajac na maszerujaca przodem dziewczyne, Bray pomyslal, ze dlugie okresy milczenia, kiedy musza wedrowac gesiego, maja jedna praktyczna korzysc. Antonia byla oszolomiona i lzy co rusz naplywaly jej do oczu, ale poslusznie wykonywala wszystkie polecenia. Ciagly ruch sprawial, ze nie mogla po prostu pograzyc sie w rozpaczy; zeby moc w miare normalnie funkcjonowac, musiala pogodzic sie ze. smiercia prababki. Zadne slowa pocieszenia od obcych nie przynioslyby jej ulgi; dziewczyna sama musiala przezwyciezyc bol. Scofield podejrzewal, ze choc umiala poslugiwac sie lupara, nie byla dzieckiem przemocy. Po pierwsze, w ogole nie byla dzieckiem: kiedy ja ujrzal w swietle dziennym, zorientowal sie, ze pewnie skonczyla juz trzydziestke. Poza tym, jesli nawet byla radykalna komunistka i rewolucjonistka, jej wiedza ograniczala sie wylacznie do teorii. Nie sadzil, zeby potrafila sobie radzic, gdyby przyszlo do walk na barykadach. -Mamy tak uciekac?! - zawolala nagle. - Robcie co chcecie, ale ja wracam do Porto-Vecchio! Nie spoczne, dopoki ci lajdacy nie zawisna na szubienicy! -Jest wiele spraw, o jakich pani nie wie - oswiadczyl Taleniekow. -Zabili ja! Nic wiecej mnie nie obchodzi! -To nie takie proste - rzekl Bray. - Widzi pani, ona wlasciwie zabila sie sama. -Bzdura! Przeciez ja zastrzelili! - Specjalnie ich do tego sprowokowala. - Bray ujal dziewczyne za reke. - Prosze zrozumiec. Nie mozemy pozwolic pani tam wrocic; pani babcia tez by tego nie chciala. Im szybciej to, co sie stalo w ciagu ostatnich czterdziestu osmiu godzin, ulegnie zapomnieniu, tym lepiej. Wprawilismy mieszkancow wzgorz w poploch: beda nas szukac, ale jesli przez kilka tygodni nie wydarzy sie tu nic zlego, ludzie uspokoja sie. Nie przestana sie bac, ale beda siedziec cicho. Nie maja wyboru. Pani babka zdawala sobie z tego sprawe, liczyla na to. -Ale dlaczego? -Bo my musimy zajac sie czym innym - oznajmil Rosjanin. - O tym tez wiedziala. Dlatego wyslala pania po mnie. -O co chodzi? - zapytala Antonia i na moment zadumala sie. - Zanim wybieglismy z chalupy, mowila o jakiejs liscie nazwisk, o pasterzu, ktory... -Niech pani nigdy o tym nikomu nie wspomina, w przeciwnym razie smierc staruszki pojdzie na marne - przerwal jej Taleniekow. -Nie pozwolimy, zeby pani nam cokolwiek zepsula. Slyszac nute grozby, w glosie Rosjanina, Scofield o malo nie siegnal po pistolet, nagle bowiem stanal mu w pamieci Berlin i wydarzenia sprzed dziesieciu lat. Taleniekow najwyrazniej podjal juz decyzje: jesli bedzie mial choc cien watpliwosci co do dziewczyny, zabije ja. -Spokojnie, nic nam nie zepsuje - zwrocil sie stanowczym tonem do Rosjanina, choc sam nie wiedzial, co go sklonilo, zeby reczyc za Antonie. - Idziemy, nie tracmy czasu. Po drodze zatrzymamy sie w Murato. Musze porozmawiac z jednym facetem. A potem, jesli dotrzemy bez przeszkod do Bastii, wiem jak sie wydostaniemy z wyspy. -Wydostaniemy, signore? Przeciez nie mozecie ciagnac mnie z soba... -Dosc! - ucial krotko Bray. - Powinna byc pani wdzieczna, ze chcemy ja ze soba zabrac. -Wlasnie - dodal Taleniekow, po czym powiedzial do Scofielda: -Sluchaj, musimy pogadac. Uwazam, ze tym razem tez powinnismy podrozowac osobno, podzielic sie praca i oddzielnie prowadzic poszukiwania. Trzeba ustalic kiedy i w jaki sposob bedziemy sie kontaktowac. Omowienie wszystkiego zajmie nam troche czasu. -Zaczynaj. Czasu wystarczy. Do Bastii mamy sto piecdziesiat kilometrow. Kiedy Scofield schylil sie, zeby podniesc teczke, dziewczyna gniewnie wyszarpnela reke z jego dloni i odeszla kilka krokow. Rosjanin wzial z ziemi worek i znizyl glos: -Proponuje rozmowe bez swiadkow, Beowulf. Ta dziewczyna to tylko zbedny ciezar. -Myslalem, ze jestes bystrzejszy, Taleniekow. - Odebral mu worek. - Nie przyszlo ci do glowy, ze moze sie nam przydac? Antonia mieszkala kiedys w Vescovato nad rzeka Golo, mniej wiecej trzydziesci kilometrow na poludnie od Bastii. Dzieki temu znala okolice i wybrala taka trase, ze nikogo nie spotkali po drodze. To, ze sama decydowala ktoredy isc, bylo wazne: przynajmniej przez jakis czas nie myslala o tym, ze musi sluchac cudzych polecen i wbrew swojej woli towarzyszyc dwom obcym mezczyznom. Powiodla ich malo uczeszczanymi, piaszczystymi drogami i szlakami gorskimi, ktore poznala w dziecinstwie i latach mlodzienczych. -Zakonnice przyprowadzily nas tu na majowke. - Zatrzymala sie, spogladajac w dol na strumien spietrzony niewielka tama. - Pieklysmy nad ogniskiem kielbaski i na zmiane chodzilysmy do lasu na papierosa. Ruszyli dalej. -Na tym wzgorzu zawsze rano bylo bardzo wietrznie - oznajmila w innym miejscu. - Moj ojciec robil wspaniale latawce i zabieral nas tu prawie w kazda niedziele rano. Po mszy, oczywiscie. -Nas? - zdziwil sie Bray. - Ma pani rodzenstwo? -Tak, brataj siostre. Oboje sa starsi ode mnie. Wciaz mieszkaja w Vescovato, pozakladali rodziny. Widujemy sie rzadko; niewiele mamy wspolnych tematow. -Nie poszli na studia? - spytal Taleniekow. -Skadze! Marnowac tyle lat na nauke? To dobrzy ludzie, ale dosyc prosci. Gdybysmy jednak potrzebowali pomocy, na pewno nam nie odmowia. -Lepiej o nia nie prosic - rzekl Rosjanin. - I do nich nie zagladac. -Przeciez to moja rodzina, signore! Dlaczego mam jej nie odwiedzic? -Tak bedzie lepiej. -To zadna odpowiedz! W Porto-Vecchio nie daliscie mi isc na policje i domagac sie sprawiedliwosci... nie mozecie mi wciaz rozkazywac! Rosjanin popatrzyl na Scofielda; jego spojrzenie mowilo wszystko. Za chwile wyciagnie bron, pomyslal Bray; nie wiedzial, jak na to zareaguje. Ale Taleniekow nie siegnal po pistolet i nagle Scofield zrozumial cos, z czego wczesniej nie zdawal sobie sprawy. Wasilij Taleniekow wcale nie chcial zabic dziewczyny; jako zawodowiec uwazal, ze to najrozsadniejsze wyjscie, ale jako czlowiek szczerze pragnal znalezc jakis powod, aby moc ja zostawic przy zyciu. Szukal w Scofieldzie wsparcia. Skoro Scofield twierdzil, ze dziewczyna moze im sie przydac, niech mu wyjasni, w jaki sposob. Ale tego Bray jeszcze nie wiedzial. - Spokojnie - rzekl Bray do Antonii. - Wcale nie chcemy pani rozkazywac, a jesli to robimy, to tylko ze wzgledu na pani bezpieczenstwo. Prosze mi wierzyc. Nie wolno pani narazac siebie i innych! -Nie, wy po prostu chcecie, zebym milczala, zebym nikomu nie mowila o tym, ze zamordowano niewidoma staruszke! -Bo tylko wtedy ma pani szanse przezyc. Pani babka to rozumiala. -Ona nie zyje! -Czy pani tez chce zginac? - spytal spokojnie Scofield. - Jesli mieszkancy wzgorz pania znajda, zginie pani na pewno. Jesli dowiedza sie, ze rozmawiala pani z kimkolwiek, nabija rowniez tamta osobe. Nie pojmuje pani? -Wiec co mam robic?! -To samo co my. Zniknac. Wyjechac z Korsyki. Dziewczyna zamierzala sie sprzeciwic, ale Scofield nie dopuscil jej do glosu. -A przede wszystkim, musi nam pani zaufac. Koniecznie. Pani babcia miala do nas zaufanie. Dala sie zabic po to, zeby zmylic pogon, bysmy mogli oddalic sie bezpiecznie. Chciala, zebysmy znalezli ludzi, ktorzy zamieszani sa w straszne rzeczy, dotyczace nie tylko Korsyki. -Nie rozmawia pan z dzieckiem. Co za "straszne rzeczy"? Bray spojrzal na Taleniekowa i zobaczyl na jego twarzy wyraz dezaprobaty; skinal glowa, dajac mu znac, ze rozumie, ale sam ma inne zdanie. -Sa ludzie - nie wiemy dokladnie ilu - ktorych jedynym celem w zyciu jest szerzenie nieufnosci i podejrzen przez dokonywanie zamachow na wybrane ofiary. Poprzez serie mordow politycznych daza do sklocenia wszystkich ze wszystkimi: partii, rzadow, narodow. - Scofield urwal i przyjrzal sie Antonii; sluchala go w skupieniu. - Twierdzi pani, ze jest komunistka, aktywistka partyjna. Swietnie, znakomicie. Moj wspolnik tez jest komunista. Szkolil sie w Moskwie. Ja jestem Amerykaninem szkolonym w Waszyngtonie. Przez wiele lat walczylismy ze soba, bylismy najzagorzalszymi wrogami. Szczegoly nie sa wazne, ale fakt, ze teraz wspolpracujemy, chyba cos znaczy. Ludzie, ktorych szukamy sa tak niebezpieczni, ze jakiekolwiek konflikty miedzy nami i naszymi rzadami staly sie nieistotne. Bo jesli tych ludzi nie powstrzymamy, te konflikty przeistocza sie w cos, czego nie chce zadna ze stron i co moze doprowadzic do zaglady swiata. -Dziekuje, ze mi pan to powiedzial - rzekla Antonia w zamysleniu, po czym nagle zmarszczyla brwi: - Ale skad moja babcia wiedzialaby o takich sprawach? -Byla obecna, kiedy sie wszystko zaczelo - odparl zgodnie z prawda Bray. - Siedemdziesiat lat temu w Villa Matarese. -"Dziwka z Villa Matarese..." - szepnela dziewczyna. - Wiec to ma zwiazek z padrone? -Tak. Byl bogatym, wplywowym czlowiekiem, ktory narazil sie angielskim i francuskim przedsiebiorstwom i spolkom. Stawal im na drodze, konkurowal z nimi, czesto z powodzeniem, wiec zdecydowaly sie go zniszczyc. Przy pomocy rzadow swoich krajow doprowadzily go do ruiny. Jego synow zabito. Wowczas Matarese oszalal. Obmyslil dlugoterminowy plan zemsty i korzystajac z resztek fortuny, zaczal go wprowadzac w czyn. Zaprosil do siebie ludzi, ktorych majatki zostaly zniszczone w podobny sposob i utworzyl z nich Rade Matarese'a. Przez wiele lat zajmowali sie dokonywaniem zamachow, ale potem wszelki sluch o nich zaginal; sadzono, ze powymierali. Teraz jednak wrocili, bardziej niebezpieczni niz kiedykolwiek. - Scofield urwal; powiedzial wystarczajaco duzo. - Wiecej nie moge pani zdradzic; mam nadzieje, ze pani to zrozumie. Chce pani, zeby ludzie, ktorzy zabili pani babcie, poniesli zasluzona kare. Moze kiedys dosiegnie ich sprawiedliwosc, ale prosze mi wierzyc, nie oni sa istotni. Przez chwile Antonia milczala, nie odrywajac od Braya swoich piwnych, inteligentnych oczu. -Wyrazil sie pan bardzo jasno, signore Scofield. Skoro oni nie sa istotni, to ja tez nie jestem, prawda? Taki byl mniej wiecej sens pana slow? -Mniej wiecej. -A radziecki towarzysz - dodala, spogladajac na Taleniekowa - najchetniej w ogole pozbylby sie mojej nieistotnej osoby, prawda? -Najwazniejszy jest cel, do ktorego sie zmierza - odparl spokojnie Taleniekow. - Przeszkody, jakie pojawiaja sie na drodze, trzeba eliminowac. -Niestety, tak to wyglada - potwierdzil Bray. -To co, mam ruszyc w strone lasu i czekac az strzal w plecy zakonczy moje zycie? -To zalezy od pani - stwierdzil Taleniekow. -Ode mnie? Czy jesli dam wam slowo, ze nikomu nic nie powiem, uwierzy mi pan? -Nie - przyznal Rosjanin. - Nie uwierze. Bray, trzymajac reke zaledwie kilka centymetrow od wsunietego za pasek browninga, wpatrywal sie z napieciem w twarz Taleniekowa. Rosjanin do czegos dazyl, testowal dziewczyne. -Wiec jaki mam wybor? - spytala Antonia. - Pozwolic Amerykanom albo Rosjanom zamknac mnie, dopoki nie znajdziecie ludzi, ktorych szukacie? -Niestety, to nie wchodzi w gre - oswiadczyl Taleniekow. - Dzialamy bez upowaznienia i bez zgody naszych rzadow. Jesli mam byc szczery, szukaja nas rownie intensywnie co my tamtych. Wiadomosc ta calkiem oszolomila dziewczyne; Antonia zatoczyla sie, jakby ja ktos uderzyl. -Poluja na was? - zapytala. Taleniekow skinal glowa. -Teraz rozumiem. Nie mozecie uwierzyc mi na slowo i nie mozecie mnie zamknac. Jestem dla was wiekszym zagrozeniem, niz myslalam. Wiec nie ma zadnego wyjscia! -Moze jednak jest - oznajmil Rosjanin. - Moj wspolpracownik wczesniej o tym wspominal. -To znaczy? -Musi nam pani zaufac. Pomoc nam dotrzec do Bastii, ale przede wszystkim nam ufac. Moze cos z tego bedzie. - Taleniekow spojrzal na Scofielda i powiedzial jedno slowo: - Lacznosc. -Zobaczymy - odparl Bray, cofajac reke od paska. Wygladalo na to, ze obydwaj mieli wobec Antonii podobne plany. Wspolpracownik Departamentu Stanu zamieszkaly w Murato nie ucieszyl sie na widok Braya. Nie chcial miec klopotow. Byl wlascicielem kilku kutrow rybackich wyplywajacych na polowy z Bastii i sporzadzal dla Amerykanow sprawozdania o ruchach radzieckich statkow na Morzu Liguryjskim. Waszyngton dobrze mu placil. Ale Waszyngton wyslal tez zakodowane depesze do wszystkich swoich wspolpracownikow, ze Brandon Alan Scofield, byly agent OPKON-u, dopuscil sie zdrady. Co do postepowania w sytuacji, gdyby go ujrzano, instrukcje byly jasne: nalezalo pojmac Scofielda, a gdyby pojmanie nie wchodzilo w rachube, zlikwidowac. Silvio Montefiori przez moment wahal sie, czy warto zastosowac sie do instrukcji. Byl jednak realista, totez szybko odrzucil ten pomysl, choc kusila go nagroda, jaka na pewno by otrzymal. Scofield zaszantazowal go, ze jesli Silvio nie wykona jego polecen, Rosjanie dowiedza sie, ze Korsykanin pracuje dla wywiadu amerykanskiego. Jesli jednak Silvio zrobi to, o co Bray go prosi, otrzyma dziesiec tysiecy dolarow. Tak wiec jeszcze raz sprawdzalo sie powiedzenie, ze nie ma tego zlego, co by na dobre nie wyszlo, albowiem suma dziesieciu tysiecy dolarow - nawet przy obecnym, niekorzystnym kursie wymiany - byla niewatpliwie wyzsza od nagrody, jaka wyplacilby Departament Stanu za zabicie Scofielda. A co wiecej, Silvio nie zginie przy probie zlikwidowania Scofielda i bedzie mogl cieszyc sie pieniedzmi. Korsykanin otworzyl drzwi, wszedl do wielkiego, mrocznego magazynu i zgodnie z wczesniej otrzymanym poleceniem, stanal przy scianie. Nie widzial Scofielda, bylo zreszta na to zbyt ciemno, ale wiedzial, ze jest gdzies w poblizu; wyloni sie dopiero wtedy, gdy otrzyma sygnaly od swoich ptakow - ktore niewatpliwie obserwowaly teren - ze wszystko jest w porzadku. Silvio wyciagnal z kieszeni koszuli wymieta cygaretke, a z kieszeni spodni pudelko zapalek. Wyjal jedna, potarl o draske i zblizyl do cygaretki; w niklym blasku plomyka spostrzegl z niezadowoleniem, ze reka mu drzy. -Spociles sie, Montefiori. - Glos dochodzil z mroku po lewej. - W swietle zapalki widac, ze pot splywa ci po twarzy. Kiedy widzielismy sie zeszlym razem, tez byles spocony. Przywiozlem ci wtedy troche gotowki i zadalem pare pytan. -Brandon! - zawolal radosnie Silvio, ale glos drzal mu ze zdenerwowania. - Moj stary przyjacielu! Jak to milo znow cie widziec... choc prawde mowiac, wcale cie nie widze. Wysoki Amerykanin wylonil sie z glebokiego cienia. W bladym swietle saczacym sie przez niewielkie okno Montefiori zobaczyl, ze wbrew temu, czego sie spodziewal, Scofield nie mial w rece broni. Ale tez Scofield nigdy nie zachowywal sie tak, jak sie spodziewano. -Jak sie masz, Silvio? - spytal zdrajca. -Swietnie, moj przyjacielu! - odparl Korsykanin. Na wszelki wypadek wolal nie podawac Amerykaninowi reki, zeby ten nie zrozumial opacznie jego gestu. - Wszystko zalatwione. Zaplacilem zalodze dziesiec razy tyle co normalnie, sam ryzykuje zyciem, ale czego sie nie robi dla przyjaciela, dla czlowieka, ktorego darze najwyzszym szacunkiem. Ty i provocateur musicie tylko stawic sie na koncu siodmej kei w Bastii o pierwszej w nocy. Zanim nastanie swit, moj najlepszy trawler dowiezie was do Livorno. -Czy to jego zwykla trasa? -Nie, skadze! Zwykle dokuje w Piombino. Ale chetnie z wlasnej kieszeni pokryje koszty dodatkowego paliwa; czego sie nie robi dla przyjaciol. -To bardzo ladnie z twojej strony. -Jakzeby inaczej? Zawsze placiles mi szczodrze. -Jakzeby inaczej? Zawsze dostarczales dobrych informacji. - Scofield siegnal do kieszeni i wyjal gruby rulon banknotow. - Niestety, zaszly pewne zmiany. Po pierwsze beda potrzebne dwa kutry: jeden wyruszy z Bastii na poludnie, drugi na polnoc, trzymajac sie nie dalej niz pol mili od brzegu. Do kazdego dobije motorowka, ktora nastepnie zostanie zatopiona. Na jednej przyplyne ja, na drugiej Rosjanin; zaraz ci wyjasnie, jakie znaki damy szyprom. Kiedy znajdziemy sie juz na pokladzie, oba kutry skieruja sie na otwarte wody; dopiero wowczas powiemy, dokad chcemy plynac. W ten sposob nikt nie bedzie wiedzial z gory, gdzie zamierzamy zejsc na lad. -Po coz tyle komplikacji, przyjacielu? Masz moje slowo, ze sa calkiem zbedne! -Cenie sobie twoje slowo, Silvio, i zawsze bede je cenil; zrob jednak, jak mowie. -Dobrze, oczywiscie - powiedzial Korsykanin, przelykajac sline. - Ale zdajesz sobie sprawe, ze to ogromnie zwiekszy wszystkie koszty. -Wiec chyba musze je pokryc, prawda? -Ciesze sie, ze to rozumiesz. -Alez tak, Silvio. - Amerykanin zdjal z rulonu kilka banknotow o bardzo wysokich nominalach. - Po pierwsze, obiecuje, ze nigdy nikomu nie ujawnie twojej dzialalnosci na rzecz Waszyngtonu; juz to, samo w sobie, jest duza zaplata, bo zapewne wysoko cenisz swoje zycie. I jeszcze masz tutaj piec tysiecy dolarow. Wreczyl Korsykaninowi banknoty. -Alez drogi przyjacielu, przeciez obiecales dziesiec tysiecy! Wpedzilem sie juz w bardzo znaczne koszty! Doslownie z kazdego poru na ciele Korsykanina trysnely nowe strugi potu. Malo ze ryzykowal popsucie dobrych stosunkow z Waszyngtonem, to jeszcze ta swinia Scofield, ten podly zdrajca, chcial go wykiwac z polowy forsy! -Pozwol mi skonczyc, Silvio. Nie denerwuj sie. Powiedzialem, ze dam dziesiec tysiecy i zamierzam dotrzymac slowa. Wiec nalezy ci sie jeszcze piec oraz cos na pokrycie dodatkowych kosztow, prawda? -No wlasnie - rzekl Korsykanin. - Dwa kutry zamiast jednego, to cholernie podwyzsza koszty! -Zwlaszcza przy obecnych cenach - dodal Bray. - Powiedzmy... Dorzuce pietnascie procent ustalonej kwoty, co ty na to? -Z kim innym moglbym sie targowac, ale nie z toba, przyjacielu. -Wiec tysiac piecset na dodatkowe koszty i piec, ktore ci jestem winien, czyli w sumie masz u mnie szesc i pol tysiaca dolarow. -Nie wiem, czy cie dobrze zrozumialem. Ale chyba zamierzasz mi zaplacic dopiero w przyszlosci, a ja musze na biezaco pokryc wszystkie wydatki. Nikt nic nie zrobi bez zaplaty. -Nie przesadzaj, przyjacielu. Ktos, kto cieszy sie tak swietna opinia jak ty, na pewno moze uregulowac naleznosci z kilkudniowym opoznieniem. -Z kilkudniowym opoznieniem, Brandon? Co to wlasciwie znaczy? Za kilka dni mozesz byc w Singapurze lub w Moskwie. Nie mozesz podac mi bardziej konkretnego terminu? -Moge. Forsa bedzie ukryta na jednym z twoich trawlerow, jeszcze nie wiem na ktorym. Pod pokladem, przy przedniej grodzi, na prawo od srodkowego wspornika, wsunieta w wydrazony kawalek drewna pomalowany dla niepoznaki i umocowany do pierwszego wregu. Znajdziesz ja bez trudu. -Matko Boska, przeciez kazdy moze ja znalezc! -Dlaczego? Jesli sie nie wygadasz, nikt jej nie bedzie szukal. -To zbyt ryzykowne! Dla takiej forsy kazdy z rybakow gotow bylby zarznac rodzona matke, i to na oczach ksiedza! Opamietaj sie, przyjacielu! -Nic sie nie martw, Silvio. Po prostu staw sie w porcie, kiedy wroca twoje kutry. Jesli kawalka drewna nie bedzie na miejscu, zainteresuj sie rybakiem z urwana reka. On bedzie mial twoj szmal. -Zalozysz ladunek? - spytal z niedowierzaniem Montefiori; koszule mial juz doszczetnie przepocona. -Wlasnie. Z boku tego kawalka drewna bedzie sterczec sruba. Wystarczy ja wykrecic, zeby rozbroic ladunek. Robiles to juz nieraz. -Zlece to mojemu bratu... - powiedzial przygnebionym tonem Korsykanin. Ten wszawy Scofield zachowywal sie tak, jakby czytal w jego myslach. Skoro pieniadze beda na jednym z kutrow, wysadzenie obu w powietrze nie wchodzilo w gre; Departament Stanu moglby nie chciec pokryc wszystkich kosztow. A zanim kutry wroca z powrotem do Bastii, ten lajdak Scofield moze zeglowac juz sobie w najlepsze po Woldze. Albo po Nilu. -Na pewno nie zmienisz zdania, przyjacielu? Nie zaplacisz z gory? - spytal na wszelki wypadek. -Niestety, nie moge. Ale pamietaj, bede trzymal jezyk za zebami; nikomu nie powiem, jak bardzo Waszyngton ceni sobie twoje uslugi. I nie martw sie, forsa bedzie tam, gdzie mowie. Zreszta, moze sie jeszcze spotkamy. W niezbyt odleglej przyszlosci. -Nie spieszno mi do tego, Brandon. I blagam, nie mow mi nic o swoich planach. I tak glowa mi puchnie. Jakie znaki dacie szyprom? -Najprostsze. Dwa blyski, przerwa, dwa blyski, i tak dalej, az sie zatrzymaja. -Dwa blyski, przerwa... Czyli ze uszkodzona motorowka wzywa pomocy. Nikt nie moze miec mi za zle, ze na morzu zdarzaja sie awarie. Ciao, przyjacielu. Montefiori otarl chustka spocony kark i ruszyl po betonowej podlodze, kierujac sie w strone drzwi. -Silvio? Korsykanin zatrzymal sie. -Co? -Zmien koszule. Obserwowali ja uwaznie przez prawie dwa dni, swiadomi, ze wkrotce musza podjac decyzje. Albo zostanie ich laczniczka, albo zginie. Inna mozliwosc po prostu nie istniala; w obecnej sytuacji nie mogli umiescic dziewczyny w pilnie strzezonym wiezieniu czy w specjalnym odosobnionym osrodku jednej z agencji wywiadowczych. Albo bedzie ich laczniczka, albo koniecznosc pchnie ich do kroku, ktorego obaj woleli uniknac. Potrzebowali zaufanej osoby, ktora sluzylaby im za lacznika. Nie mogli kontaktowac sie ze soba bezposrednio; to bylo zbyt niebezpieczne. Musieli miec kogos trzeciego, kto tkwilby w jednym miejscu, dobrze utajony, znal podstawowe szyfry, jakich by uzywali, umial dochowac tajemnicy i przekazywal dokladnie wszystkie wiadomosci. Czy Antonia nadawala sie do tej roli? A jesli tak, czy nie odstraszy jej ryzyko zwiazane z praca dla nich? Obserwowali ja wiec tak pilnie, jak wojskowi lustruja teren, na ktorym lada moment maja sie rozpoczac dzialania wojenne. Z tego, co widzieli, potrafila szybko podejmowac decyzje i nie wpadala w poploch. Umiala zachowac czujnosc, wiedziala, co znaczy zagrozenie. Jednakze wciaz stanowila dla nich zagadke; nie mogli jej do konca rozszyfrowac. Byla spieta, malomowna, jej oczy co rusz biegaly nerwowo na wszystkie strony, jakby spodziewala sie, ze ktos zdzieli ja batem po plecach, albo ze z cienia wysunie sie nagle reka, ktora chwyci ja za gardlo. A przeciez nikt nie mial bata i nie bylo cienia, bo wiekszosc czasu wedrowali w sloncu. Antonia zachowywala sie chwilami tak dziwnie, ze dwaj zawodowcy nabrali przekonania, ze cos przed nimi ukrywa. Jesli nawet mieli racje, nie zamierzala im wyjawic swojej tajemnicy. Podczas postojow na ogol sie nie odzywala; strzegla - uporczywie strzegla -swojej prywatnosci, a na ich pytania udzielala wymijajacych odpowiedzi. Jednakze sumiennie wypelniala wszystkie polecenia. Doprowadzila ich do Bastii bez zadnych przygod po drodze; wiedziala nawet, gdzie najlepiej wsiasc w zdezelowany autobus, ktory wozil do portu robotnikow mieszkajacych pod miastem. Taleniekow i Antonia usiedli z przodu, natomiast Scofield zajal miejsce na samym koncu, zeby obserwowac pozostalych pasazerow. Kiedy wysiedli i ruszyli przed siebie zatloczona ulica, Bray caly czas szedl z tylu, wpatrujac sie w twarze przechodniow, sprawdzajac, czy na wszystkich maluje sie tylko obojetnosc. Gdyby nagle czyjas twarz zesztywniala, gdyby ktos spojrzal z napieciem na mezczyzne w srednim wieku i ciemnowlosa kobiete idacych trzydziesci krokow przed Brayem, natychmiast by to zauwazyl. Ale na razie wszystkie twarze byly obojetne. Wczesniej powiedzial dziewczynie, zeby zaprowadzila ich do pewnej nedznej speluny, unikanej przez wiekszosc Corsi; bywaly w niej tylko najgorsze portowe mety, z ktorych zaden nie smial zaczepiac innych z obawy o wlasne zycie. Kiedy znalezli sie w srodku, Taleniekow i Bray usiedli przy stoliku w rogu, a Antonia przy stoliku trzy metry dalej. Wolne krzeslo oparla o krawedz stolu, co oznaczalo, ze miejsce jest zajete. Chociaz pijacy woleli nie zaczepiac innych pijakow w lokalu, nie mieli oczywiscie takich oporow wobec samotnej dziewczyny. Pobyt w knajpie byl kolejna proba; Bray i Taleniekow musieli wiedziec, czy Antonia umie sobie radzic w podobnych sytuacjach. -Jak myslisz? - spytal Taleniekow. -Nie jestem pewien - odparl Bray. - Jest jakas nieuchwytna. Nie czuje jej do konca. -Moze za bardzo sie starasz. Ostatecznie, zabito jej babke, byl to dla niej silny wstrzas emocjonalny, wiec trudno oczekiwac, zeby zachowywala sie zupelnie normalnie. Moim zdaniem, nadaje sie. Zreszta, latwo bedzie to sprawdzic; wystarczy umowic sie z gory na jakis tekst i przekonac sie, czy wszystko dokladnie przekazala. Szczerze mowiac, nie mamy nikogo innego. Znasz kogos u was w agencji, komu moglbys w pelni zaufac? Bo ja u siebie nie. To samo dotyczy ludzi z zewnatrz, z ktorymi wczesniej wspolpracowalismy. Zaczna interesowac sie naszymi dzialaniami, a poza tym na pewno nie zechca przeciwstawiac sie Waszyngtonowi i Moskwie. -Wlasnie ten wstrzas emocjonalny najbardziej mnie niepokoi - powiedzial Bray. - Ale to nie smierc babki go spowodowala, lecz cos, co wydarzylo sie dawniej. Kiedy spytales ja, dlaczego opuscila Bolonie i przyjechala na Korsyke, powiedziala, ze pragnela wypoczac. Po czym? -Mogla miec dziesiatki powodow. We Wloszech szaleje bezrobocie. Moze stracila prace? Moze przezyla nieszczesliwy romans, moze dowiedziala sie, ze kochanek ja zdradza? Tak czy siak, nie ma to zadnego zwiazku z tym, co mialaby robic dla nas. -Nie, chodzi o cos zupelnie innego. Ale pomijajac te sprawe, czy mamy jakiekolwiek podstawy, zeby jej ufac? A jesli nawet postanowimy zaryzykowac, to czy ona sie zgodzi? -Wie, ze chcemy dopasc ludzi odpowiedzialnych za smierc jej babki - rzekl Rosjanin. - Moze to ja przekona. Scofield skinal glowa. -Moze. Ale czy wierzy nam, ze istnieje zwiazek miedzy smiercia staruszki a naszym zadaniem? -Chyba tak. Slyszala ostatnie slowa babki; sama je powtorzyla. -Wtedy byla w szoku, w rozpaczy. Teraz moze miec watpliwosci. -Wiec przekonaj ja. -Ja? -Jasne. Bardziej ufa tobie niz "radzieckiemu towarzyszowi". Scofield podniosl kieliszek. -Zamierzales ja zabic? - spytal. -Nie. Podjecie tej decyzji nalezalo i nadal nalezy do ciebie. Nie czulem sie najlepiej, widzac, ze trzymasz reke tuz przy broni. -Ja rowniez - przyznal Bray. Odstawil kieliszek i spojrzal na dziewczyne. Wspomnienia z Berlina - z czego Taleniekow doskonale zdawal sobie sprawe - wciaz go nawiedzaly, ale tym razem Bray nie mial zadnych zwidow jak wtedy przy ognisku w jaskini, kiedy Antonia zdjela czapke i jej wlosy rozsypaly sie na ramiona. Teraz, w lokalu, nie widzial zadnego podobienstwa miedzy nia i Katrine. Gdyby zaszla potrzeba, umialby ja zabic. -W takim razie pojedzie ze mna - powiedzial do Rosjanina. - Zorientuje sie co i jak w ciagu czterdziestu osmiu godzin. Najpierw porozumiemy sie bezposrednio, a potem dwa razy przez nia, umowiwszy sie z gory co do tresci; zobaczymy, czy mozna na niej polegac... Jesli, oczywiscie, zgodzi sie na wspolprace. -A jesli sie nie zgodzi? -Powiedziales, ze decyzja nalezy do mnie - odparl krotko. Nastepnie wyjal z kieszeni marynarki lisc salaty. Pozolkly skrawek papieru byl nieuszkodzony; litery pisma byly moze lekko rozmazane, ale nadal czytelne. Taleniekow zaczal recytowac nazwiska, nie spogladajac na papier. -"Hrabia Alberto Scozzi, Rzym. Sir John Waverly, Londyn. Ksiaze Andriej Woroszyn, Petersburg, Rosja." Obecnie Petersburg nazywa sie, oczywiscie, Leningradem. "Senor Manuel Ortiz Ortega, Madryt. Joshua Appleton, stan Massachusetts, Ameryka." Hiszpan zginal z reki padrone w Villa Matarese, nie zostal czlonkiem rady. Pozostali czterej tez nie zyja od lat, ale dwoch z ich potomkow to znane osobistosci. David Waverly i Joshua Appleton IV. Minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii i senator z Massachusetts. Uwazam, ze powinnismy sie z nimi spotkac, powiedziec im, co o nich wiemy, i zobaczyc jak zareaguja. -Nie zgadzam sie - rzekl Bray, zerkajac na pokryty dziecinnym pismem skrawek. - Te dwa nazwiska przynajmniej nam cos mowia, nie wiemy natomiast nic o pozostalych. Kim sa spadkobiercy Scozziego i Woroszyna? Gdzie mieszkaja? Moga nas czekac rozne niespodzianki, dlatego najlepiej zebrac z gory jak najwiecej informacji. Rada Matarese'a nie ogranicza sie do Waverly'ego i Appletona, zreszta ci dwaj moga nie miec z nia nic wspolnego. -Dlaczego tak myslisz? -Z tego, co o nich wiem, nic nie wskazuje na najmniejsze powiazania ze skrytobojcza organizacja. Waverly ma w zyciorysie wspaniala karte: jako mlody komandos bral udzial w drugiej wojnie swiatowej, dostal wiele odznaczen. Potem, przez lata pracy na kolejnych szczeblach w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, zawsze opowiadal sie za kompromisem, nigdy nie chcial konfrontacji. Filozofia matarezowcow po prostu do niego nie pasuje. Do Appletona tez nie. Jest to czlonek jednego z najmozniejszych bostonskich rodow, ktory zerwal ze swoja kasta; przez trzy kadencje w senacie dal sie poznac jako reformator dazacy do poprawy sytuacji robotnikow i inteligencji. Rycerz w lsniacej zbroi cieszacy sie tak znaczna popularnoscia, ze wiekszosc Amerykanow uwaza, iz w przyszlym roku wjedzie na swoim rumaku do Bialego Domu. -Czy moze byc lepsze miejsce dla consigliere matarezowcow? -Sadzac po jego dotychczasowych dzialaniach, zupelnie nie pasuje do tej roli. Mysle, ze to naprawde z gruntu uczciwy gosc. -Moze po prostu umie sie kamuflowac. I Waverly rowniez. Ale masz racje; oni nam nie uciekna. Trzeba zaczac od Leningradu i Rzymu, zobaczyc, co uda nam sie wygrzebac. -"Wy i wasi nastepcy bedziecie czynic to, do czego ja juz nie jestem zdolny..." Slowa Matarese'a sprzed siedemdziesieciu lat. Zastanawiam sie, czy nasze zadanie nie okaze sie znacznie trudniejsze... -Myslisz, ze mowiac "nastepcy" niekoniecznie mial na mysli potomkow? - spytal Taleniekow. - Ze czlonkowie rady moga byc wybierani? -Wlasnie. -Niewykluczone, ale pamietaj, ze goscie Matarese'a pochodzili z niegdys zamoznych i poteznych rodow. Rody Waverlych i Appletonow nadal sa potezne i bogate. W takich rodzinach liczy sie tradycja, wiezy krwi. Zreszta musimy zaczac od potomkow, innych nazwisk nie znamy. Padrone obiecal swoim gosciom, ze odziedzicza ziemie. Staruszka twierdzila, ze na tym miala polegac jego zemsta. Scofield skinal glowa. -Wiem. Powiedziala tez. ze oni sa tylko spadkobiercami, ze najwazniejszy jest ktos inny... i ze wlasnie jego musimy znalezc. -"Najwazniejszy jest ten, ktory mowi glosem okrutniejszym niz wiatr" - zacytowal z pamieci slowa staruszki Rosjanin. - "Slyszalam go". -Maly pasterz. - Bray spojrzal na pozolkly skrawek. - Kim on moze byc, po tylu latach? Jak sie nazywa? -Trzeba zaczac od potomkow - powtorzyl Rosjanin. - Jesli uda nam sie go znalezc, to tylko poprzez nich. -Dasz rade wrocic do Rosji? Pojechac do Leningradu? -Bez trudu. Przez Helsinki. Bedzie to dla mnie ciekawe przezycie. Trzy lata studiowalem w Leningradzie. Wlasnie tam skaptowano mnie do wywiadu. -Watpie, zeby powitano cie z otwartymi ramionami. - Scofield z powrotem nakryl skrawek papieru lisciem salaty i schowal do kieszeni, po czym wyjal notatnik. - W Helsinkach zatrzymaj sie w hotelu "Tavastian" i czekaj na wiadomosc. Powiem ci, do kogo masz sie udac. Pod jakim nazwiskiem bedziesz podrozowal? -Piotr Rydukow - odparl bez wahania Taleniekow. -Kto to taki? -Skrzypek z Sewastopolskiej Orkiestry Symfonicznej. Musze tylko znow przerobic nieco papiery. -Mam nadzieje, ze nikt nie kaze ci grac. -Atak artretyzmu sprawil, ze chwilowo jestem niedysponowany. - No dobra, ustalmy szyfry, jakimi bedziemy sie poslugiwac - powiedzial Bray, zerkajac w strone Antonii. Palila papierosa i rozmawiala z mlodym zolnierzem, ktory podszedl do jej stolika. Radzila sobie calkiem niezle; rozesmiala sie grzecznie, choc chlodno, dajac impertynentowi znac, ze jest granica, ktorej nie zamierza przekroczyc. W jej zachowaniu i postawie byla elegancja calkiem nie pasujaca do wnetrza obskurnej portowej knajpy, ale jakze mila dla oka. Przynajmniej dla mojego oka, przemknelo Scofieldowi przez mysl, ale szybko zajal swoj umysl czyms innym. -Co z nia zrobisz? - spytal Taleniekow, obserwujac Amerykanina. -Bede wiedzial za czterdziesci osiem godzin - odparl Scofield. 18. Trawler zblizal sie do wloskiego wybrzeza. Morze bylo burzliwe, zimowe prady nieprzyjazne, a silniki statku slabe, tak wiec podroz z Bastii trwala blisko siedemnascie godzin. Zaloga czekala na zapadniecie mroku, zeby spuscic lodz ratunkowa i wysadzic Scofielda i Antonie na brzeg.Oprocz tego, ze musial dotrzec do Wloch, aby rozpoczac poszukiwania rodziny hrabiego Alberto Scozzi, uciazliwa, powolna podroz morska miala dla Braya jeszcze jeden cel. Poniewaz plyneli razem, chcial wykorzystac czas, zeby dowiedziec sie jak najwiecej o Antonii Gravet - bo okazalo sie, dosc nieoczekiwanie, ze tak brzmi jej nazwisko; ojciec dziewczyny byl bowiem Francuzem, sierzantem w pulku artylerii, ktory stacjonowal na Korsyce podczas drugiej wojny swiatowej. -Wiec, jak pan widzi, nauka francuskiego wiele mnie nie kosztowala - powiedziala z leciutkim usmiechem Antonia. - Wystarczylo tylko zdenerwowac pape, bo nigdy do konca nie opanowal cismontanskiego dialektu, ktorym poslugiwala sie mama. Jesli pominac chwile, kiedy wracala myslami do wydarzen w Porto-Vecchio, Antonia zmienila sie radykalnie. W jej piwnych oczach co rusz pojawialy sie wesole iskierki i czesto wybuchala zarazliwym, szalonym smiechem; Bray odniosl wrazenie, ze w ten sposob odreagowuje tragedie, jaka wydarzyla sie w gorach. Patrzac na siedzaca obok dziewczyne w spodniach barwy khaki i podartej wojskowej kurtce, nie mogl wrecz uwierzyc, ze jest to ta sama osoba, ktora jeszcze niedawno byla tak ponura i zamknieta w sobie i tak fachowo obchodzaca sie z lupara. Poniewaz dopiero za kilka minut miano spuscic na wode lodz, zapytal ja o to - nie o zmiane w zachowaniu, ale o umiejetnosc poslugiwania sie bronia. -Jak wiekszosc ludzi - odparla - przeszlam przez taka faze w zyciu, kiedy wydawalo mi sie, ze drastyczne zmiany spoleczne sa mozliwe tylko w wyniku drastycznych dzialan. Szalency z Brigate Rosse potrafili zawladnac moja wyobraznia. -Nalezala pani do Czerwonych Brygad? Wielki Boze! Skinela glowa. -Spedzilam kilka tygodni w obozie Brigatisti w Medicina, gdzie uczylam sie strzelac, wspinac po scianach i ukrywac kontrabande; nie zebym ktorakolwiek z tych rzeczy wykonywala bardzo dobrze. Pewnego dnia zginal podczas cwiczen mlody student, wlasciwie jeszcze dzieciak. Prowadzacy oboz powiedzieli, ze zolnierz musi sie liczyc ze smiercia i przeszli nad tym do porzadku dziennego. Ale przeciez ani on, ani oni, nie byli zolnierzami, a tylko banda nieczulych dragali uzbrojonych w karabiny, pistolety i noze. Ten chlopak umieral w moich ramionach, krew lala mu sie z rany... Patrzyl na mnie zdziwiony i przerazony. Prawie sie nie znalismy, ale jego smierc wstrzasnela mna. Zdalam sobie sprawe, ze karabiny, noze i palki do niczego nas nie doprowadza; tej nocy ucieklam z powrotem do Bolonii. -A dlaczego nie probowala pani uciec od nas? - spytal Bray. Antonia zawahala sie, a potem rzekla: -Ze strachu, jak pan sie pewnie domysla. Pan i Rosjanin nie jestescie jak inni ludzie. Zachowujecie sie bardzo kulturalnie, ale wasze ruchy sa bardzo szybkie. Jedno nie idzie na ogol w parze z drugim; kulturalni ludzi nie sa szybcy w ruchach. Odnosze wrazenie, ze jestescie tacy, jacy chcieliby byc ci szalency z Brigate Rosse. Boje sie was. -I dlatego pani nie uciekla? -Rosjanin tylko czekal na okazje. Obserwowal mnie uwaznie i zabilby bez wahania, gdyby uznal, ze planuje wam zwiac. -Tak naprawde to nie chcial pani zabic i wcale by tego nie uczynil. Ale chcial, zeby pani myslala inaczej. -Nie rozumiem. -Niewazne. W kazdym razie nic pani nie grozilo z jego strony. -Czy rowniez nie grozi mi z pana? Czy uwierzy mi pan na slowo, ze nikomu nic nie powiem i pozwoli mi odejsc? -Dokad? -Wroce do Bolonii. Zawsze znajde tam prace. -Jaka? -Nic wielkiego. Uniwersytet zatrudnia mnie do wyszukiwania roznych nudnych danych, ktore wykorzystuja nudni professori, piszac nie mniej nudne artykuly i ksiazki. -Zbiera pani materialy naukowe? - Bray usmiechnal sie, zadowolony. - To praca wymagajaca sumiennosci. -Nie bardzo. Prawidlowe przepisywanie danych nie jest zadna sztuka. Pozwoli mi pan wrocic do Bolonii? -Wiec nie pracuje pani na etacie? -Nie, i to mi bardziej odpowiada - oznajmila Antonia. - Pracuje kiedy chce, sama rozporzadzam swoim czasem. -A wiec jest pani po prostu jednoosobowa firma - powiedzial z rozbawieniem Scofield. - Na tym polega istota kapitalizmu. Prawda? -Jest pan denerwujacy! Wciaz zadaje pan pytania, ale nie odpowiada na moje! -Przepraszam. Skrzywienie zawodowe. O co pani pytala? -Czy pozwoli mi pan odejsc? Czy uwierzy mi na slowo? Czy raczej mam czekac na okazje i kiedy spusci mnie pan z oka, rzucic sie do ucieczki? -Nie radzilbym - rzekl uprzejmym tonem Scofield. - Jest pani bardzo szczera osoba. To rzadkosc. Przed chwila przyznala pani, ze nie uciekla tylko dlatego, bo sie nas bala, a nie poniewaz nam ufa. Doprowadzila nas pani do Bastii. Niech pani bedzie ze mna szczera jeszcze jeden raz. Czy po tym, co pani slyszala i co widziala w Porto-Vecchio, na pewno dotrzymalaby slowa? Mniej wiecej w polowie dlugosci kutra czterech marynarzy zaczelo spuszczac na wode lodz ratunkowa. Patrzac na nich, Antonia powiedziala: -To nie fair. Wie pan, co widzialam, wie pan, co wiem. Kiedy pomysle o tym, co sie stalo, mam po prostu ochote rozplakac sie jak... - Urwala, po czym obrocila glowe w strone Braya i dodala znuzonym glosem: - Czy dotrzymalabym slowa? Sama nie wiem. Wiec co? Ktory z was pociagnie za spust? Pan czy Rosjanin? -Moze zaproponuje pani prace. -Nie chce pracowac dla pana. -Zobaczymy - oswiadczyl Bray. -Signore, presto, presto! La scialuppa! Lodz juz kolysala sie na wodzie. Scofield podniosl z pokladu worek, wstal i wyciagnal reke do Antonii Gravet. -Idziemy - rzekl. - Z innymi ludzmi latwiej sie dogaduje. To byla prawda. Wiedzial, ze w razie koniecznosci bedzie umial zabic dziewczyne. Ale wolalby tego uniknac. Boze, gdzie to nowe zycie, ktore Beowulf Agate mial rozpoczac? Obecnego zycia mial juz serdecznie dosc. Wsiedli do taksowki w Fiumicino. W pierwszej chwili kierowca nie mial ochoty wiezc ich az do Rzymu, ale na widok banknotow w dloni Scofielda blyskawicznie zmienil zdanie. Choc staneli po drodze na szybki posilek, przed osma dotarli do centrum miasta. Na ulicach pelno bylo przechodniow, otwarte sklepy kusily klientow. -Niech pan sie zatrzyma! - zawolal Bray do kierowcy, wskazujac mu puste miejsce przed sklepem odziezowym. - I prosze zaczekac. Pani takze. Postaram sie wybrac cos, co bedzie pasowalo. - Otworzyl drzwiczki. -Co chce pan zrobic? -Dokonac przeobrazenia - odpowiedzial po angielsku Scofield. -Przeciez nie moze pani wejsc w tym stroju do eleganckiego sklepu. Wrocil po kilku minutach z pudlem, w ktorym znajdowaly sie dzinsy, biala bluzka i sweter. -Prosze sie przebrac - polecil. -Tu? Chyba pan oszalal! -Pochwalam pani wstydliwosc, ale nie ma wyjscia. Musimy sie spieszyc, bo za godzine zamykaja sklepy. Ja mam ubranie na zmiane, a pani nie. - Zwrocil sie do kierowcy, ktory z najwyzszym zainteresowaniem wpatrywal sie w lusterko, i powiedzial do niego po wlosku: - Nie wiedzialem, ze rozumie pan angielski. Prosze ruszac i jechac przed siebie. Potem wydam panu dalsze instrukcje. Scofield otworzyl worek i wyciagnal z niego tweedowa marynarke. Antonia zaczela sie przebierac, co chwila zerkajac na siedzacego obok mezczyzne. Kiedy sciagala wojskowe spodnie i wkladala dzinsy, jej dlugie nogi zalsnily w blasku latarni ulicznej. Bray trzymal twarz zwrocona w strone okna, lecz to, co ujrzal katem oka, sprawilo, ze cos w nim drgnelo. Od bardzo dawna nie spal z zadna kobieta; wiedzial jednak, ze tej miec nie moze. Bylo bowiem wielce prawdopodobne, ze bedzie musial ja zabic. Antonia wlozyla bluzke, potem wciagnela przez glowe sweter; jego luzny kroj nie tyle ukryl, co wrecz podkreslil wypuklosc jej piersi. Pilnujac sie, zeby patrzec jej w oczy, Scofield powiedzial: -O, znacznie lepiej. No to pierwszy etap juz za nami. -Jest pan niezwykle szczodry, ale, prawde mowiac, mam troche inny gust. -Moze pani wyrzucic te ciuchy za godzine. Aha, gdyby ktos pytal, to przyjechalismy z Ladispoli, dokad doplynelismy na wyczarterowanej lodzi. - Ponownie zwrocil sie do kierowcy. - Prosze jechac na Via de Condotti. Tam panu zaplace i moze pan wracac do domu. Ekskluzywny sklep na Via de Condotti przeznaczony byl wylacznie dla bardzo zasobnych klientek. Antonia Gravet nigdy dotad nie robila w takim zakupow. To bylo jasne; jasne dla Braya, ale watpil czy ktokolwiek inny to zauwazyl, gdyz dziewczyna zachowywala sie z oglada i taktem. Choc wspaniale suknie i stroje musialy robic na niej wrazenie, ogladala je z podziwu godna powsciagliwoscia. Bila od niej ta sama elegancja, na ktora zwrocil uwage w portowej knajpie w Bastii. -Podoba sie panu? - zapytala, wylaniajac sie z przebieralni ubrana w dyskretna sukienke z ciemnego jedwabiu, bialy kapelusz z szerokim rondem i biale pantofelki na wysokich obcasach. -Bardzo - odparl Scofield, majac na mysli stroj, dziewczyne i wszystko razem. -Czuje sie, jakbym zdradzala tu wszystkie swoje idealy - powiedziala szeptem. - Za cene kazdej z tych sukienek dziesiec rodzin mogloby zywic sie przez miesiac. Chodzmy gdzies indziej! -Szkoda czasu. Niech pani bierze ten komplet, jakis plaszcz i cokolwiek, co moze sie pani jeszcze przydac. -Pan naprawde jest szalony. -Spieszy mi sie. Z budki na Via Sistina zadzwonil do pensione na Piazza Navona, gdzie czesto zatrzymywal sie, kiedy byl w Rzymie. Wlasciciele pensjonatu niewiele wiedzieli o Scofieldzie - w ogole nie wtykali nosa w sprawy swoich przelotnych gosci - poza tym, ze ilekroc u nich mieszkal, zawsze zostawial sute napiwki. Powiedzieli mu, ze moze przyjezdzac natychmiast. Jak zwykle, na Piazza Navona roilo sie od tlumow; dlatego wlasnie lokalizacja pensjonatu byla idealna dla kogos pracujacego w tym zawodzie, co Bray. Rzezby Berniniego i liczne fontanny przyciagaly turystow oraz mieszkancow miasta, a kawiarniane stoliki na swiezym powietrzu stanowily ulubione miejsce spotkan, zarowno umowionych jak i przypadkowych. Scofield tez sie tu chetnie umawial, bo stolik na zaludnionym placu byl znakomitym punktem obserwacyjnym, jesli chcialo sie sprawdzic, czy ktos przyprowadza za soba ogon. Tym razem nie musial sie martwic o tego rodzaju sprawy. Najwazniejsze bylo dobrze sie wyspac, odswiezyc umysl. Nazajutrz musial podjac istotna decyzje dotyczaca kobiety, ktora prowadzil pod ramie przez plac w strone drzwi starego budynku. Pokoj, ktory im przydzielono, mial wysoki sufit i wspaniale, wielkie okna wychodzace na plac trzy pietra nizej. Bray przesunal kanape, zastawiajac nia drzwi, po czym wskazal Antonii lozko na drugim koncu pokoju. -Nie wyspalismy sie na tym cholernym kutrze. Lozko jest do pani dyspozycji. Antonia otworzyla jedno z pudel ze sklepu na Via de Condotti i wyjela jedwabna sukienke. -Dlaczego wydal pan na mnie tyle pieniedzy? -Jutro musimy zajrzec w pare miejsc, gdzie nie wypada byc byle jak ubranym. -Ojej! To na pewno potwornie drogie lokale! -Bywaja drozsze. Chce sie spotkac z pewnymi ludzmi i zalezy mi na pani towarzystwie. -Bardzo panu dziekuje. Nigdy nie mialam tak pieknej sukienki. -Prosze bardzo. - Bray podszedl do lozka, sciagnal z niego narzute i wrocil z nia na kanape. - Dlaczego wyjechala pani z Bolonii na Korsyke? -Znow pytania - westchnela dziewczyna. -Jestem ciekaw, to wszystko. -Mowilam panu. Chcialam odpoczac. Czy to nie dostateczny powod? -Malo przekonujacy. -Innej odpowiedzi panu nie udziele - oznajmila, spogladajac na sukienke, ktora wciaz trzymala w dloniach. Scofield przykryl kanape narzuta. -Dlaczego wybrala pani Korsyke? - zapytal. -Widzial pan doline. Cicha, spokojna, daleko od ludzi. Idealne miejsce, zeby przemyslec sobie rozne sprawy. - Idealne rowniez, zeby sie ukryc. -Czy dlatego sie pani tam zaszyla? Zeby sie przed kims lub przed czyms schowac? -Dlaczego pan o to pyta? -Musze wiedziec. Ukrywala sie pani? -Pan tego nie zrozumie. -Postaram sie. -Dosc! - Antonia wyciagnela w jego strone sukienke. - Niech pan zabiera swoje ciuchy! Niech pan robi ze mna, co chce! Nic mnie to wszystko nie obchodzi. Po prostu chce miec swiety spokoj! Bray podszedl do niej. Po raz pierwszy zobaczyl w jej oczach strach. -Lepiej bedzie, jesli powie mi pani prawde. To, co pani mowila o powrocie do Bolonii... to wszystko klamstwo. Nie wrocilaby tam pani, nawet gdybym puscil pania wolno. Dlaczego? Przez chwile wpatrywala sie w niego bez slowa; jej piwne oczy zaszklily sie od lez. Wreszcie odwrocila sie i podeszla do okna z widokiem na Piazza Navona. -Dobrze, powiem panu - rzekla. - Wlasciwie to juz wszystko jedno. Otoz myli sie pan; moge wrocic do Bolonii. Nawet czekaja tam na mnie. Jesli sie nie zjawie, predzej czy pozniej zaczna mnie szukac. I znajda. -Kto? -Grupa Brigate Rosse. Mowilam panu na kutrze, ze ucieklam z obozu w Medicina. Bylo to ponad rok temu. Przez ten rok moje zycie bylo jednym wielkim klamstwem; o wieksze az trudno. Znalezli mnie i postawili przed swoim sadem, zwanym Czerwonym Sadem Sprawiedliwosci Rewolucyjnej. Jak powszechnie wiadomo, wyroki smierci, ktore tam zapadaja, to nie czcze pogrozki; egzekucje przeprowadzane sa z cala bezwzglednoscia. Nie przeszlam pelnej indoktrynacji, lecz wiedzialam, gdzie jest oboz, a ponadto bylam swiadkiem smierci tego studenta. Moja najwieksza wina polegala jednak na tym, ze ucieklam. Nie mogli mi ufac. Ich zadanie, szerzenie rewolucji, bylo wazniejsze niz zycie takiej marnej jednostki jak ja. Swoja ucieczka udowodnilam, ze nie beda mieli ze mnie pozytku. Bylam zdrajczynia. Wiedzialam, co mi grozi, wiedzialam, ze walcze o zycie. Wyznalam im, ze bylam kochanka tego studenta, tlumaczylam, ze moja tchorzliwa, niegodna reakcja wynikala z szoku. Przypomnialam im, ze nie tylko nie polecialam na policje, ale nawet nie wspomnialam nikomu o tym, co sie stalo. Bylam tak samo oddana sprawie rewolucji jak czlonkowie sadu, a nawet bardziej od wiekszosci z nich, bo pochodzilam z ubogiej, proletariackiej rodziny. Mowilam niezwykle przekonujaco, ale poza tym cos jeszcze przemawialo na moja korzysc. Zeby to zrozumiec, trzeba wiedziec, jak zorganizowane sa te grupy. Ich jadrem jest kilku silnych facetow, z ktorych dwoch lub trzech wiecznie rywalizuje o przewodnictwo, tak jak najsilniejsze samce w stadzie wilkow - warcza na siebie, daza do dominacji nad pozostalymi, wybieraja najatrakcyjniejsze partnerki, ktore zmieniaja, gdy tylko przyjdzie im ochota. Wlasnie taki czlowiek upatrzyl sobie mnie. Byl najokrutniejszy z calej grupy; wszyscy sie go bali. Ja rowniez. Ale mogl uratowac mi zycie. Wiec zdecydowalam sie. Zylam z nim przez rok: straszny byl kazdy dzien, kazda noc, kiedy dzielilam z nim loze; nienawidzilam siebie nie mniej niz jego. Ale nie mialam wyjscia. Zylam w ciaglym strachu, potwornym strachu, ze wykonam jakis ruch, ktory wyda im sie podejrzany, a wtedy wpakuja mi w glowe serie z automatu... to ich ulubiony sposob egzekucji. Antonia odwrocila sie od okna. -Pytal pan, dlaczego nie probowalam od was uciec - ciagnela. - Moze teraz lepiej pan to rozumie. Sytuacja, w jakiej sie znalazlam, nie byla dla mnie niczym nowym. Kiedy bylam wsrod rewolucjonistow, proba ucieczki oznaczala smierc; teraz, kiedy jestem z panem, oznacza to samo. Bylam wiezniem w Bolonii, zostalam wiezniem w Porto-Vecchio... a teraz jestem wiezniem w Rzymie. Przez chwile milczala, po czym odezwala sie znow: -Mam was wszystkich dosc. W ktoryms momencie po prostu nie wytrzymam. Rzuce sie do ucieczki... a wtedy pan nacisnie spust. - Ponownie wyciagnela w jego strone sukienke. - Niech pan zabierze te ciuchy, signore Scofield. Szybciej biegam w spodniach. Bray nie poruszyl sie; nie zaprotestowal ani slowem, ani gestem na jej oskarzenie. Mial ochote sie usmiechnac, ale wiedzial, ze nie powinien. -Ciesze sie, ze mimo tak fatalistycznego nastawienia, nie mysli pani o samobojstwie -rzekl w koncu. - Jesli ktos zechce pania zabic, przynajmniej bedzie musial wlozyc w to troche wysilku. -Z pewnoscia - oznajmila, rzucajac sukienke na podloge. -Nie zabije cie, Antonio. Zasmiala sie cicho, pogardliwie. -A wlasnie, ze tak. Tacy jak wy dwaj sa najgorsi. Ci z Bolonii zabijaja z ogniem w oczach i sloganami na ustach. Wy zabijacie bez gniewu... nie potrzebujecie pobudek emocjonalnych. Kiedys potrzebowalem. Ale to mija. Nie ma gniewu, zlosci, a tylko zwykla koniecznosc. Prosze, nie mowmy o tym. Twoja opowiesc przekonala mnie, by oszczedzic ci zycie. Uwierz mi. -Nie bede sie sprzeczal. Nie twierdze, ze nie moglbym cie zabic, czy nie potrafil. Mowie tylko, ze tego nie zrobie. -Dlaczego? - zapytala, marszczac brwi. -Bo jestes mi potrzebna. - Scofield uklakl, podniosl z ziemi sukienke, po czym ujal dziewczyne delikatnie za reke i wsunal jej material w dlon. - Musze cie tylko przekonac, ze ja tez jestem ci potrzebny. -Po co? Zeby uratowac mi zycie? -Albo je przywrocic. Nie wiem, jakie bedzie, ale na pewno lepsze niz to, ktore dotad wiodlas. I z czasem przestaniesz sie bac. -"Z czasem"? To moze dlugo potrwac. Dlaczego mialabym ci wierzyc? -Bo nie masz wyboru. Nie moge dac ci innej odpowiedzi, dopoki nie poznam wiecej faktow. Pamietaj o jednym: Brigatisti nie dzialaja wylacznie w Bolonii. Powiedzialas, ze jesli nie wrocisz, zaczna cie szukac. Ich... gangi operuja na terenie calych Wloch. Jak dlugo dasz rade sie ukrywac, jesli postanowia cie znalezc? -Na Korsyce moglam przez lata. W gorach nad Porto-Vecchio nigdy by mnie nie znalezli. -Teraz to niemozliwe, ale nawet gdyby bylo realne, czy odpowiadaloby ci takie zycie? Czy naprawde chcialabys mieszkac w tych cholernych gorach do konca swoich dni? Jak pustelnik? Ci ludzie, ktorzy zabili twoja babke, nie roznia sie od Brigatisti. Jedni chca zachowac swoj swiat, wraz z jego brudna tajemnica, i gotowi sa zabijac w tym celu. Drudzy chca zmienic caly swiat, poslugujac sie terrorem, i zabijaja codziennie, zeby tego dokonac. Wierz mi, sa ze soba powiazani. I tego powiazania szukamy, ja i Taleniekow. Musimy je znalezc, zanim ci szalency wysadza w powietrze nas wszystkich. Twoja prababka slusznie powiedziala: "Wszedzie cos sie dzieje". Wiec zamiast sie ukrywac, pomoz nam. Pomoz mnie. -Za nic! -Nawet nie wiesz, o co cie poprosze. -Wiem. Zebym wrocila do grupy! -Moze pozniej. Na pewno nie teraz. -Nie wroce! To bydlaki, a on najwiekszy z nich wszystkich! -Wiec trzeba go usunac. Wszystkich trzeba usunac. Nie pozwolic im sie rozrastac, nie pozwolic, bys byla ich wiezniem, czy w Bolonii, czy na Korsyce, czy gdziekolwiek. Nie rozumiesz? Jesli uwazaja, ze im zagrazasz, predzej czy pozniej cie znajda. Wolisz to? Wolisz, zeby sprowadzono cie na sile, postawiono przed sadem i skazano na smierc? Antonia rzucila sie w strone drzwi; zatrzymala ja jednak kanapa; ktora zastawil je Scofield. -Jak mnie znajda? Zamierzasz im pomoc? -Nie - odparl Scofield, nie ruszajac sie z miejsca. - Nie beda potrzebowac mojej pomocy. -Sa setki miejscowosci, w ktorych moge sie ukryc! -I tysiace sposobow, zeby cie odnalezc! -Klamiesz! - Obrocila sie do niego twarza. - Nie dadza rady! -Dadza! Grupy terrorystyczne na calym swiecie, takie jak te, ktore wchodza w sklad Czerwonych Brygad, otrzymuja informacje, pieniadze, bron, specjalistyczny sprzet. Na ogol sami nawet nie wiedza skad i dlaczego. Sa pionkami, zaledwie pionkami, na tym polega cala ironia; ale potrafia cie odnalezc. -Czyimi pionkami? -Spadkobiercow Matarese'a. -Bzdura! -Chcialbym, zeby tak bylo, ale niestety to prawda. Zbyt wiele sie wydarzylo, zeby w gre mogl wchodzic przypadek. Zamordowano ludzi wierzacych w pokoj, a kiedy polityk szanowany przez obie strony zaczal zadawac pytania, nagle znikl. Matarezowcy sa wszedzie, w Waszyngtonie, w Moskwie... we Wloszech, na Korsyce, wszedzie. Obecni, lecz niewidoczni. Wiem tylko jedno: musimy ich znalezc. Twoja babcia podala nam pierwsze konkretne informacje, jakie mamy. Mogla dozyc w spokoju swoich dni, ale wybrala smierc, bo chciala przekazac nam, co wie. Niewidoma staruszka widziala, co sie dzieje... widziala, bo byla obecna, kiedy sie wszystko zaczelo. -Slowa! -Fakty. Nazwiska. Jakis odglos. Nie za oknem, na gwarnym placu, lecz za drzwiami zastawionymi kanapa. Dzwieki albo powtarzaja sie, tworzac pewien ciag, albo wystepuja pojedynczo; ten za drzwiami nalezal do drugiej kategorii. Brzmial jak skrzypniecie buta; jakby ktos zrobil ostroznie jeden krok lub przestapil z nogi na noge. Bray przylozyl palec do ust i skinal na Antonie, zeby podeszla do konca kanapy; sam podszedl szybko z drugiej strony. Dziewczyna zdziwila sie, bo nic nie slyszala, ale kiedy pokazal jej na migi o co chodzi, pomogla mu przestawic kanape. Cicho, bezszelestnie. Juz. Scofield wskazal gestem, zeby dziewczyna cofnela sie w rog pokoju, wydobyl browninga, po czym odwrocil twarz od drzwi i zblizajac sie do nich wolno, centymetr po centymetrze, powiedzial takim tonem, jakby prowadzil z Antonia zwyczajna rozmowe: -O tej porze w restauracjach nie powinno byc tloku. Chodzmy cos zjesc do "Tre Scalini". Jestem tak glodny, ze... Otworzyl drzwi. W hallu nie bylo nikogo. A jednak Bray wiedzial, ze sie nie przeslyszal - lata doswiadczenia nauczyly go nie mylic sie w takich sprawach. Nauczyly go tez, kiedy wyrzucac sobie nieostroznosc. Gdy dotarli do Fiumicino, odprezyl sie, gdyz nie spodziewal sie w Rzymie zadnego zagrozenia. Jeszcze cztery lata temu stolica Wloch byla siedliskiem szpiegow, ale od tego czasu CIA, OPKON i KGB ograniczyly do minimum swoja dzialalnosc. Bray byl tu jedenascie miesiecy temu; kiedy przegladal wowczas wydruki komputerowe z nazwiskami aktualnie przebywajacych w Rzymie agentow, nie trafil na nikogo, kto by sie liczyl w tym fachu. Z tego co sie orientowal, w ciagu ostatnich miesiecy sluzby wywiadowcze jeszcze bardziej zmniejszyly swoja obecnosc w Rzymie; czyzby jednak ktos sie pojawil? Najwyrazniej tak; co wiecej, ten ktos go zauwazyl. Przed chwila stal pod drzwiami i podsluchiwal, zeby sie upewnic, czy to na pewno Scofield. Nagla przerwa w rozmowie sploszyla go, ale byl gdzies w poblizu, przyczajony za zakretem korytarza lub na schodach. Cholera jasna, ale ze mnie idiota, pomyslal gniewnie Bray, kierujac sie ku schodom. Przeciez mieli dosc czasu, zeby zaalarmowac wszystkie placowki! Byl zbiegiem, wiec powinien ustawicznie miec sie na bacznosci. Kiedy go zauwazono? Na Via de Condotti? Na Piazza Navona? Uslyszal nagly ped powietrza i instynkt podpowiedzial mu, ze nie zdazy juz uniknac ciosu. Naprezyl miesnie, obracajac sie nieco w prawo i spuszczajac glowe, zeby zniwelowac sile uderzenia. Katem oka ujrzal zamazana postac, ktora przed ulamkiem sekundy pchnela gwaltownie drzwi za jego plecami i wypadla na korytarz. Mignela mu jej uniesiona do gory reka; potem fala straszliwego bolu, ktory zaczynal sie u nasady czaszki, przeniknela mu klatke piersiowa, wlala sie w nogi; Bray poczul, ze miekna mu kolana i zaczyna upadac, pograzajac sie w mroku. Zamrugal oczami; lzy bolu, ktore naplynely do nich, sprawily, ze przez moment nic nie widzial, ale przyniosly tez pewna ulge. Ile minut lezal tak na korytarzu? Nie potrafil odgadnac, sadzil jednak, ze niewiele, bo nie czul w ustach charakterystycznej suchosci, jaka sie ma, kiedy sie dlugo bylo nieprzytomnym. Podniosl sie wolno, usiadl na podlodze i popatrzyl na zegarek, z trudem koncentrujac wzrok na tarczy. Okazalo sie, ze lezal bez czucia mniej wiecej kwadrans; gdyby nie obrocil sie i nie spuscil glowy, lezalby nieprzytomny pewnie z godzine. Ale dlaczego byl na korytarzu? W dodatku sam? Gdzie znikl napastnik? To nie mialo sensu! Ktos go pozbawil przytomnosci, a potem, zamiast zarzucic go sobie na plecy i zabrac, po prostu zostawil. Wiec dlaczego w ogole go zaatakowal? Nagle uslyszal krzyk, krotki, stlumiony. Wciaz oszolomiony, Bray obrocil sie w strone, skad pochodzil dzwiek. I raptem pojal, co sie stalo. Napastnikowi nie chodzilo o niego. Chodzilo o nia. O Antonie. To ja wypatrzono, nie jego. Wstal, oparl sie o balustrade biegnaca wzdluz schodow i spojrzal na podloge. Oczywiscie, browninga mu zabrano, a innej broni nie mial przy sobie. Byl jednak przytomny; to bylo najwazniejsze. Napastnik na pewno sie tego nie spodziewal; ktos, kto tak dokladnie wie, gdzie uderzyc kolba pistoletu, ma prawo oczekiwac, ze powalony dlugo bedzie lezal bez czucia. Wywabienie drania z pokoju nie powinno stanowic problemu. Podszedl cicho do drzwi i przylozyl do nich ucho. Uslyszal jeki, potem kilka krotkich, zduszonych okrzykow bolu. Ktos zatkal ofierze usta reka, wbijajac jej palce w policzki: krzyki przeszly w chrapliwy swist. Towarzyszyl mu meski glos, gniewnie mowiacy po wlosku. -Dziwka! Suka! Mialas byc w Marsylii! Sto milionow lirow! Gora dwa, trzy tygodnie! I co?! Poslalismy ludzi; ciebie nie bylo. jego nie bylo, handlarz nie widzial was na oczy! Oszustka! Dziwka! Gdzie bylas? Co zrobilas? Zdrajczyni! Znow rozlegl sie krzyk, stlumiony jak poprzednie; jedynie gardlowy charkot wydobywajacy sie z glebi krtani ofiary swiadczyl o jej straszliwym cierpieniu. Co, na Boga, sie tam dzialo? Scofield walnal piescia w drzwi i starajac sie, by jego glos brzmial niewyraznie, ledwo przytomnie, a slowa zlewaly sie ze soba, zaczal wolac: -Otwierac! Otwierac! Co tam wyprawiacie! Otwierac, bo sprowadze policje! Sa na placu! Lece po policje! Policja! Policja! Tupnal kilka razy w kamienna posadzke, imitujac odglos krokow, a jednoczesnie znizyl glos, jakby czlowiek dobijajacy sie do drzwi oddalal sie od nich. Nastepnie przywarl plecami do sciany, nasluchujac dzwiekow z pokoju. Uslyszal pare uderzen oraz histeryczny krzyk, ktory po chwili znow przeszedl w charkot. A potem rozlegl sie glosny loskot. Cos - czyjes cialo - huknelo w drzwi. Sekunde pozniej otworzyly sie na osciez i Antonia wyleciala na zewnatrz, pchnieta z taka sila, ze upadla na kamienna posadzke. Bray spojrzal na nia i zobaczyl, w jakim jest stanie; stlumil jednak w sobie wszelkie uczucia. Nie bylo czasu na emocje, liczyl sie tylko refleks... ale wlasnie dzieki niemu mogl wymierzyc oprawcy zasluzona kare. Przez drzwi wybiegl mezczyzna z pistoletem w wyciagnietej dloni. Scofield wyprostowal prawa reke, chwycil za lufe, okrecil sie na piecie i lewa stopa z calej sily kopnal przeciwnika w krocze. Zaskoczony oprawca nie mial szansy sie zaslonic; twarz wykrzywil mu grymas bolu, pistolet wypadl z dloni na posadzke. Bray zlapal Wlocha za gardlo i przegial do tylu; glowa oprawcy uderzyla z impetem w sciane. Nastepnie Bray przycisnal mezczyzne do framugi otwartych drzwi i, przytrzymujac go, walil raz po raz piescia po zebrach - kazdemu ciosowi towarzyszyl trzask pekajacych kosci. Wreszcie obrocil go tylem, rabnal kolanem w nasade kregoslupa i pchnal do pokoju. Oprawca wlecial do wewnatrz niby rozpedzony taran, wpadl na stojaca posrodku kanape, przekoziolkowal przez nia i wyrznal lbem w podloge, gdzie legl nieprzytomny. Scofield podbiegl do Antonii. Teraz mogl pozwolic sobie na reakcje. Kiedy spojrzal na dziewczyne, zrobilo mu sie niedobrze. Jej twarz byla opuchnieta od licznych razow i pokryta sincami, ktore okalala czerwona pajeczyna rozbitych naczyn krwionosnych. Przy lewym oku skora byla rozcieta; z rany splywaly po policzku dwie szkarlatne struzki krwi. Napastnik sciagnal z Antonii sweter, podarl na strzepy biala bluzke, a stanik - ktory zerwal jej z piersi - wisial tylko na jednym ramiaczku. Scofield wzdrygnal sie na widok obnazanego ciala dziewczyny. Slady po papierosie, ohydne kolka przypalonej skory, ciagnely sie od podbrzusza do czerwonego sutka prawej piersi. Czlowiek, ktory to zrobil, nie torturowal Antonii, zeby wydobyc z niej informacje; to byl cel drugorzedny. Glownie chodzilo mu o zaspokojenie wlasnych sadystycznych sklonnosci. Dlatego potraktowal ja tak brutalnie. Bray jeszcze z nim nie skonczyl. Antonia jeczala, rzucajac glowa z boku na bok, blagala, zeby nie czynic jej wiecej krzywdy. Scofield podniosl dziewczyne z podlogi i wniosl do pokoju. Zatrzasnal noga drzwi, obszedl kanape i nieprzytomnego Wlocha i zblizyl sie do lozka. Ulozyl delikatnie Antonie, usiadl obok niej i przytulil ja do siebie. -Juz dobrze - szepnal. - Juz po wszystkim. Wiecej cie nie dotknie. Najpierw poczul na twarzy jej lzy, a po chwili dziewczyna zarzucila mu rece na szyje. Tulila sie do niego z calej sily, drzac spazmatycznie i szlochajac. Zrozumial, ze powodem jej placzu jest nie tylko swiezy bol od poparzen. Chodzilo o jakas glebsza udreke, cos, co gnebilo ja od dawna. Ale nie byl to wlasciwy moment na zadawanie pytan; przede wszystkim nalezalo Antonie zawiezc do lekarza, ktory zbada ja i opatrzy jej rany. Odpowiedni fachowiec mieszkal na Viale Regina; wczesniej jednak Bray musial cos zrobic z nieprzytomnym sadysta. Mogl miec trudnosci z zawiezieniem rozhisteryzowanej, szlochajacej Antonii do lekarza, z sadysta natomiast mogl sie rozprawic bez zadnych problemow. Postanowil, ze zalatwi to tak, aby byl z tego jakis pozytek. Zadzwoni na policje z budki telefonicznej na miescie, poda adres pensione i numer pokoju. Policjanci znajda w srodku nieprzytomnego mezczyzne, ktorego bron bedzie lezala obok; nad jego glowa zobacza nagryzmolony napis: Brigatista. 19. Lekarz zaniknal drzwi gabinetu i odezwal sie do Braya po angielsku. Skonczyl studia medyczne w Londynie i tam skaptowal go wywiad brytyjski. Scofield poznal go podczas jednej z operacji prowadzonych wspolnie przez OPKON i MI-6. Lekarz byl czlowiekiem absolutnie godnym zaufania. Uwazal wszystkich pracownikow wywiadu za pomylonych, ale poniewaz to MI-6 oplacilo mu ostatnie dwa lata studiow, zawsze mogli korzystac z jego uslug. Zreszta, placono mu calkiem niezle za latanie tych wszystkich pomylencow. Bray lubil faceta.-Jest pod narkoza, moja zona przy niej czuwa. Za kilka minut pacjentka sie obudzi i bedziesz mogl ja zabrac. -W jakim jest stanie? -Cierpi, ale to niedlugo minie. Posmarowalem oparzenia mascia o dzialaniu znieczulajacym. Dam pacjentce sloiczek tej masci. - Lekarz urwal zeby zapalic papierosa; widac bylo, ze jeszcze nie skonczyl. - Jesli chodzi o obrazenia twarzy, niezbedne sa zimne oklady, ale opuchlizna powinna opasc w ciagu nocy. Wiekszych ran nie bylo; nic, co wymagaloby szwow. -Wiec jest zdrowa? - spytal z ulga Scofield. -To nie takie proste, Bray. - Doktor wydmuchal dym. - Och, fizycznie nic jej nie dolega; ciemne okulary, troche makijazu i jutro w poludnie bedzie mogla biegac po miescie. Ale zdrowa nie jest! -Co masz na mysli? -Dobrze ja znasz? -Ledwo, ledwo. Poznalem ja kilka dni temu w... zreszta mniejsza o to, gdzie... -Nie mow - przerwal mu lekarz. - Szczegoly mnie nie interesuja. I nigdy nie interesowaly. Chce ci tylko powiedziec, ze dzis nie pierwszy raz znecano sie nad nia. Ma na ciele wczesniejsze slady. -O cholera! - Scofield od razu skojarzyl to ze spazmatycznym placzem Antonii przed niespelna godzina. - Jakie slady? -Blizny od poparzen i ran. Wszystkie drobne, nieduze, ale w takich miejscach, aby powodowaly maksymalny bol. -Jak dawne? -Musialy powstac na przestrzeni roku. W niektorych miejscach tkanka jest jeszcze calkiem swieza. -Wiesz skad sie wziely? -Czesciowo. Pacjenci w goraczce pourazowej mowia rozne rzeczy. - Lekarz zaciagnal sie papierosem. - Wiesz o tym; sam czesto korzystales z takich sytuacji. -I co? -Wyglada na to, ze przez dluzszy czas lamano ja psychicznie, poddawano indoktrynacji. Powtarzala slogany. O wiernosci, o potrzebie milczenia jak grob dla dobra towarzyszy i sprawy. Propagandowy belkot. -Ci chuje, Brigatisti, porzadnie nad nia pracowali! -Kto? -Niewazne. Zapomnij. -Juz zapomnialem. Wszystko ma przenicowane na wylot w tej swojej slicznej glowce. -Niezupelnie. Uciekla im. -I umiala normalnie funkcjonowac? -Wlasciwie tak. -Nadzwyczajna dziewczyna! -Dokladnie taka, jakiej potrzebuje - stwierdzil Scofield. -I to jest dla ciebie najwazniejsze, co? - Lekarz nie kryl zlosci. - Ty i twoi kumple nigdy nie przestajecie mnie zadziwiac; i to w najgorszym sensie tego slowa. Blizny dziewczyny nie ograniczaja sie do jej ciala, Bray. Przeszla meki psychiczne. -Ale zyje. Chce byc przy niej, kiedy sie obudzi. Moge? -Zeby moc z nia pogadac, zanim calkiem dojdzie do siebie, wyciagnac z niej jak najwiecej? - Lekarz urwal, po czym rzekl: - Przepraszam, to nie powinno mnie obchodzic. -Nie, ciesze sie, ze cie obchodzi. Czy moze zwrocic sie do ciebie, gdyby potrzebowala pomocy? Lekarz spojrzal uwaznie na Braya. -Wiesz, ze moja wspolpraca z wami ogranicza sie tylko do udzielania pomocy medycznej. -Tak. Ale dziewczyna nie jest z Rzymu, nie zna tu nikogo... Czy moze przyjsc do ciebie, gdyby ktoras z jej zabliznionych ran znow sie otworzyla? Lekarz skinal glowa. -Powiedz jej, ze moze smialo tu zajrzec, gdyby potrzebowala porady lekarskiej. Albo przyjacielskiej. -Dziekuje. I jestem ci wdzieczny rowniez za cos innego. Mialem w tej lamiglowce kilka kawalkow, ktore nijak nie dawaly sie dopasowac. To, co mi powiedziales, zmienia sytuacje. Wejde juz do gabinetu, jesli mozna. -Idz. Popros moja zone, zeby wyszla. Dotknal policzka lezacej Antonii. Natychmiast obrocila glowe w bok, a z jej rozchylonych ust wydobyl sie jek protestu. Dzieki lekarzowi Bray zrozumial wiele spraw: Antonia Gravet nie stanowila dla niego juz takiej zagadki. Wczesniej nie potrafil stworzyc sobie wyraznego obrazu dziewczyny, poniewaz nie umial przebic wzrokiem matowej szyby, ktora oddzielila sie od swiata. Nie umial pogodzic ze soba poszczegolnych wcielen Antonii: odwaznej kobiety z lupara, jaka byla na wzgorzach, z poslusznym wiezniem, ktory bezwolnie spelnial wszystkie polecenia; beztroskiej dziewczyny, ktora niczym chichotliwa nastolatka z byle powodu wybuchala na kutrze zarazliwym smiechem, z dziewczyna, ktora patrzac mu w twarz, powiedziala, ze jak chce, niech strzela, ale ona bedzie probowala uciec. Najbardziej zaskoczyl go ten smiech. Dopiero teraz pojal, ze chciala w pelni wykorzystac kazda chwile, ktora miala pozory normalnosci. Kuter byl azylem; wiedziala, ze dopoki sa na morzu, nie grozi jej nic zlego, wiec robila co mogla, zeby zapomniec o troskach. Byla jak wiezien - lub maltretowane dziecko - ktoremu przez godzine pozwolono cieszyc sie swoboda i sloncem. Liczyl sie kazdy moment niosacy radosc i zapomnienie. Kazdy moment. Tak funkcjonowali ludzie, ktorzy przezyli silny uraz psychiczny. Scofield znal wiele takich osob, wiec kiedy uslyszal o przejsciach Antonii, objawy przestaly go dziwic. Lekarz stwierdzil, ze dziewczyna wszystko ma przenicowane na wylot w tej swojej slicznej glowce. Pewnie. Antonia Gravet spedzila dlugie miesiace, ktore dla niej ciagnely sie przez wieki, w labiryncie bolu. To, ze nie rozpadla sie, nie przemienila w ludzki wrak, bylo zdumiewajace... i swiadczylo, ze jest swietnym materialem na zawodowca. Dziwne, pomyslal Bray, ale w moich ustach to najwyzszy komplement. Poczul zlosc na samego siebie. Antonia otworzyla oczy i zamrugala nimi strachliwie; wargi zaczely jej drzec. Ale po chwili rozpoznala Braya: lek znikl, drzenie ustalo. Bray ponownie dotknal jej policzka; z wyrazu jej oczu wyczytal, ze gest ten podzialal na nia kojaco. -Grazie - szepnela. - Dziekuje, dziekuje, dziekuje... Scofield pochylil sie nad nia. -Wiem prawie wszystko - rzekl. - Lekarz powiedzial mi, co z toba robili. Teraz musisz wyjawic mi reszte. Co sie wydarzylo w Marsylii? Lzy naplynely jej do oczu, wargi znow zaczely drzec. -Nie! Nie! Nie pytaj! -Prosze cie, musze to wiedziec. Nie boj sie; juz nigdy nie wyrzadza ci zadnej krzywdy. -Widziales, co mi zrobil! Boze, jak strasznie bolalo... -Juz po wszystkim. - Otarl dlonia jej lzy. - Posluchaj. Wiem przez co przeszlas. Przedtem nie zdawalem sobie z tego sprawy, dlatego tak podejrzliwie z toba rozmawialem. Teraz rozumiem, dlaczego pojechalas na Korsyke, dlaczego chcialas zaszyc sie wsrod gor, odizolowac od swiata, od ludzi... Na milosc boska, naprawde rozumiem! Ale czy ty nie rozumiesz, ze to nie jest wyjscie? I tak nie dasz rady! Lepiej pomoz nam ich powstrzymac! Tyle sie przez nich wycierpialas... Niech za to zaplaca! Do cholery, musi byc przeciez w tobie gniew, wscieklosc; przestan je tamowac! Mnie wystarczy, ze patrze na ciebie, a narasta we mnie furia! Nie wiedzial, co odnioslo skutek, moze to, ze naprawde czul do Antonii sympatie i nie staral sie tego ukryc. Musiala widziec w jego spojrzeniu i slyszec w jego glosie, ze nie jest mu obojetna. Oczy dziewczyny nadal lsnily, ale juz nie od lez. Lsnily tak jak wtedy na morzu. Zaczela sie budzic do zycia, zbierac w sobie. I opowiedziala mu do konca swoja historie. -Mialam byc kurierska dziwka. Kurierom, ktory przerzucaja narkotyki, towarzysza zawsze dziewczyny. Ich zadaniem jest miec oczy szeroko otwarte i sluzyc cialem komu trzeba. Musza isc do lozka z kazdym, kogo wskaze im kurier, bez wzgledu na to, czy to bedzie facet czy baba, i spelniac wszystkie ich zyczenia. - Antonia wzdrygnela sie na samo wspomnienie. - Taka dziewczyna bardzo sie kurierowi przydaje. Pomaga mu nawiazac kontakt z handlarzem, ktorego zadne z nich nie zna, a ponadto wystepuje w roli przynety, lapowki, nawet obstawy. Poddano mnie... szkoleniu. Pozwolilam im sadzic, ze zlamali moj opor. Zostalam przydzielona kurierowi. Ordynarny bydlak nie mogl sie doczekac, zeby sie do mnie dobrac, badz co badz bylam faworytka szefa, a to zwiekszalo moja atrakcyjnosc. Nie wolno mi bylo mu odmowic, wiec kiedy myslalam o tym, co mnie czeka, zbieralo mi sie na mdlosci, ale liczylam godziny, wiedzac, ze z kazda chwila jestem blizej tego, o czym marzylam od miesiecy. Przewieziono nas, sliniacego sie bydlaka i mnie, do La Spezia i wsadzono potajemnie na frachtowiec plynacy do Marsylii. Mielismy sie skontaktowac z handlarzem narkotykow i odebrac towar. Umieszczono nas w ladowni pod pokladem. Kurier od razu sie na mnie rzucil. Poniewaz statek mial wyplynac dopiero za godzine, powiedzialam swini, zebysmy moze poczekali, bo jeszcze nas ktos wykryje. Ale nie zamierzal czekac, i bardzo dobrze, bo gdyby odsunal sie, sama bym go jakos sprowokowala, obnazajac kolejno piersi, albo wsadzajac reke w jego brudne gacie. Kazda minuta byla dla mnie cenna. Przysieglam sobie, ze jesli nie zdolalam opuscic statku, zanim odbije od brzegu, rozstane sie z zyciem: skocze w nocy do wody i sie utopie. Wolalam umrzec, niz plynac do Marsylii, gdzie caly koszmar rozpoczalby sie od poczatku. Ale nie musialam skakac... Antonia urwala; wspomnienia byly zbyt bolesne. Bray wzial ja za reke i uscisnal lekko jej dlon. -Nie przerywaj - poprosil. Zdawal sobie sprawe, ze nie moze pozwolic jej zamilknac. Wiedzial, czul tak silnie jakby sam przez to przeszedl, ze dziewczyna musi mowic, musi opowiedziec mu wszystko do konca, bo tylko wtedy zdola sie oczyscic... i uzdrowic. -Bydlak sciagnal ze mnie plaszcz, potem zerwal bluzke. Gotowa bylam rozebrac sie sama, ale jemu nie zalezalo na moim przyzwoleniu; chcial wziac mnie sila, zgwalcic. Zdarl spodnice, a kiedy juz bylam zupelnie naga, zrzucil z siebie w pospiechu ubranie i specjalnie stanal w swietle, pewnie po to, zebym podziwiala jego meskosc. Potem chwycil mnie za wlosy, pchnal na kolana i... przyciagnal moja glowe do swojego brzucha. Jeszcze nigdy nie czulam takiego obrzydzenia. Wiedzialam jednak, ze moja udreka niedlugo sie skonczy; zamknelam oczy i zrobilam to, czego zadal, caly czas myslac o wspanialych gorach za Porto-Vecchio, gdzie mieszkala moja babcia... i gdzie planowalam spedzic reszte zycia. Potem stalo sie to, na co czekalam. Kurier rzucil sie na mnie ze zwierzecym okrzykiem; czulam na sobie jego oslizgle, wilgotne cialo, smrod jego potu wypelnial mi nozdrza. Udajac podniecenie, bez przerwy szeptalam mu cos do ucha i powoli przesuwalam sie w strone zwoju liny. Moja chwila nadeszla. W zwoju ukrylam wczesniej noz - zwykly stolowy noz, ktory zaostrzylam na kamieniu. Ujelam go za trzonek i znow pomyslalam o cudownych gorach za Porto-Vecchio. Kiedy ten wieprz lezal tak na mnie nagi, podnioslam reke i wbilam mu noz gleboko w plecy. Krzyknal i usilowal sie podniesc, ale nie dal rady. Wyciagnelam noz z rany i znow go wbilam, i jeszcze raz, i jeszcze... i jeszcze... Boze milosierny, nie moglam przestac! Dzgalam nozem raz po raz! Wyrzucila z siebie wszystko i wybuchnela niepohamowanym placzem. Scofield przytulil ja i gladzil po wlosach, ale nie mowil nic, swiadom, ze zadne slowa nie usmierza jej bolu. W koncu zdolala sie opanowac. -Nie mialas wyboru - powiedzial wreszcie. - Musialas tak postapic. Wiesz o tym, prawda? Antonia skinela glowa. -Tak. -Nie zaslugiwal na to, zeby zyc, rozumiesz? -Tak. -To pierwszy krok, Antonio. Musisz zaakceptowac to, co sie stalo. Nie jestesmy w sadzie, gdzie adwokaci spieraja sie godzinami i dziela kazdy wlos na czworo. Dla nas wszystko jest proste, jak na wojnie. Zabijamy wrogow, bo inaczej oni zabija nas. Dziewczyna odetchnela gleboko, wpatrujac sie w twarz Braya; jej dlon nadal spoczywala w jego. -Jestes dziwnym czlowiekiem - oswiadczyla. - Twoje slowa brzmia przekonujaco, a jednak odnosze wrazenie, ze nie podoba ci sie to, co mowisz. Bo mi sie nie podoba. Nie podoba mi sie to, kim jestem. Nie wybralem sobie tego, co robie; po prostu tak sie stalo. Jestem w tunelu gleboko pod ziemia i nie moge sie wydostac. Przekonujace slowa niosa ulge. Gdyby nie one, dawno postradalbym zmysly. Uscisnal dlon Antonii. -Co bylo... potem? -Kiedy zabilam kuriera? -Kiedy zabilas bydlaka, ktory cie zgwalcil, a pozniej pewnie sam by cie zabil. -Grazie ancora - powiedziala dziewczyna. - Wlozylam jego ubranie. Podwinelam nogawki spodni, wypchalam ramiona marynarki podarta bluzka i spodnica, a wlosy schowalam do czapki. Wyszlam na poklad. Niebo bylo ciemne, jedynie na kei palily sie swiatla. Po trapie wchodzili i schodzili dokerzy, niczym armia mrowek, wnoszac jakies pudla. Przylaczylam sie do szeregu i zeszlam ze statku. Nic prostszego. -Spisalas sie na medal - pochwalil ja Scofield. -To naprawde bylo latwe. Ale kiedy postawilam noge na ladzie, o malo wszystkiego nie zepsulam. -Dlaczego? -Bo mialam ochote krzyczec. Skakac, biegac i krzyczec, ze jestem wolna. Wolna! Dalej potoczylo sie gladko. Kurier mial pieniadze; znajdowaly sie w kieszeni spodni. Wystarczyly mi na dojazd do Genui, gdzie kupilam sobie jakies ciuchy, i na przelot na Korsyke. Nazajutrz przed poludniem bylam juz w Bastii. -A stamtad udalas sie do Porto-Vecchio. -Tak. I bylam welna! -Niezupelnie. Twoje wiezienie zmienilo sie na lepsze, ale nadal bylas wiezniem. Wzgorza i gory stanowily twoja cele. Antonia odwrocila wzrok. -Moglam spedzic tam szczesliwie reszte zycia. Od wczesnego dziecinstwa kochalam te doline i gory. -Zachowaj wspomnienia - poradzil Bray. - Ale nie wracaj tam. Przekrecila gwaltownie glowe i znow na niego spojrzala. -Przeciez kiedys bede mogla wrocic! Sam mowiles, ze ci mordercy, ktorzy zabili moja babcie, poniosa zasluzona kare! -Mowilem, ze mam nadzieje, ze poniosa, ale zostaw innym wymierzanie sprawiedliwosci. Gdybys pojawila sie w okolicy, natychmiast by cie zastrzelili. Puscil dlon dziewczyny i odgarnal kosmyki wlosow, ktore opadly jej na czolo. Cos nie dawalo mu spokoju; nie byl pewien, co. Jakis szczegol w jej opowiesci, a moze jego brak... -Nie powinienem zadreczac cie pytaniami - rzekl w koncu - ale wciaz nie mam jasnego obrazu. Powiedzialas, ze zadaniem dziewczyny jest miedzy innymi ulatwic kurierowi kontakt z handlarzem narkotykow, ktorego zadne z nich nie zna. Czyli po prostu musza sie pojawic w jakims miejscu o ustalonej z gory porze, tak? -Tak. Kurierska dziwka ma na sobie cos, co sluzy za znak rozpoznawczy. Handlarz, a raczej jego czlowiek, podchodzi do dziwki. Umawia sie z nia, placi jej i ruszaja; kurier idzie za nimi. Gdyby cos sie stalo, na przyklad zatrzymala ich policja, kurier moze upierac sie, ze jest tylko mezzano, czyli alfonsem dziewczyny. -A wiec kurier i handlarz nawiazuja kontakt poprzez dziewczyne. Co dalej? Kurier dostaje narkotyki i...? -Chyba nie. Pamietaj, ze nie dotarlam do Marsylii, wiec moge sie mylic, ale z tego co sie orientuje, przy pierwszym spotkaniu ustalaja tylko sprawy techniczne. Dokad, kiedy i komu narkotyki maja byc dostarczone. Kurier dostaje adres, pod jaki ma sie zglosic po towar. Znow, oczywiscie, posluguje sie dziwka. -Wiec jesli nastepuje wpadka, ona... dziwka... jest kozlem ofiarnym, tak? -Tak. Ale policji zwalczajacej handel narkotykami nie zalezy na wsadzaniu do mamra dziwek, wiec nigdy dlugo nie siedza. -Kurier wie, gdzie ma odebrac narkotyki, wie gdzie, komu i kiedy nalezy je dostarczyc, nie boi sie aresztowania... O co mu chodzilo? Bray utkwil wzrok w scianie, usilujac sie skupic, odgadnac, co mu nie daje spokoju... Czyzby perfekcyjny sposob, w jaki wszystko zostalo obmyslane? -Ryzyko jest zredukowane do minimum - powiedziala Antonia. - Nawet sam transport jest tak pomyslany, zeby w kazdej chwili mozna sie bylo pozbyc towaru. Tak przynajmniej twierdzily inne dziewczyny. -Ryzyko zredukowane do minimum... - powtorzyl Bray. -Nie zlikwidowane calkowicie, bo to niemozliwe, ale w duzym stopniu zredukowane. Wszystko jest swietnie zorganizowane. Na kazdym etapie istnieje covata evasione. Droga ucieczki. -Swietnie zorganizowane...? Droga ucieczki...? Wlasnie! Swietnie zorganizowane! Oparte o zdrowa zasade handlowa: jak najmniejsze ryzyko, jak najwieksze zyski. Dokladnie taka sama, ktora sluzyla za podstawe innej zbrodniczej dzialalnosci... -Antonio, powiedz, jak to sie wszystko zaczelo? Czy to handlarze nawiazali kontakt z brygadami? Moze wiesz, w jaki sposob? -Brygady zarabiaja mnostwo forsy wlasnie na przerzucie narkotykow. To ich glowne zrodlo dochodow. -Ale czy wiesz, jak to sie zaczelo? I kiedy? -Moge ci tylko powtorzyc, co slyszalam. Kiedy kilku przywodcow brygad siedzialo w wiezieniu, odwiedzil ich pewien czlowiek. Powiedzial, zeby zglosili sie do niego, kiedy wyjda z mamra. Obiecal, ze wskaze im, jak moga zdobyc znaczne sumy pieniedzy bez ryzyka, ktore wiaze sie z napadami na banki i porwaniami. -Innymi slowy - wtracil Scofield, myslac intensywnie - zaproponowal im duze dochody przy minimalnych nakladach wlasnych. Kurierskie pary wyjezdzaja na trzy, cztery tygodnie i zarabiaja sto milionow lirow kazda. Prawie siedemdziesiat tysiecy dolarow za miesiac pracy. Jak najmniejsze ryzyko, jak najwieksze zyski. I wystarczy bardzo niewiele osob. -Tak. Pierwsze kontakty nawiazano przez tego czlowieka. Potem doszly dalsze. W caly proceder zaangazowana jest, jak mowisz, stosunkowo mala liczba osob, a zyski sa ogromne. -I brygady maja srodki na to, co jest ich marzeniem, upragnionym celem - powiedzial z ironia Bray. - Obalenie ladu spolecznego. Oczywiscie, na drodze terroryzmu. Ten czlowiek, ktory odwiedzil waszych przywodcow w wiezieniu. Czy nadal sie z nimi kontaktuje? Dziewczyna zmarszczyla w zamysleniu czolo. -Nie wiem. Slyszalam, ze po drugim spotkaniu znikl i wiecej sie nie pojawil. -Tak tez myslalem. Pieciu posrednikow przy kazdej transakcji, falszywe tropy wzrastajace w postepie geometrycznym. Zawsze dzialaja w ten sposob. -Kto? -Matarezowcy. Antonia utkwila w nim wzrok. -Dlaczego sadzisz, ze to oni? - spytala. -Bo to jedyne wytlumaczenie. Zaden powazny handlarz narkotykow nie chcialby miec nic wspolnego z szalencami z brygad. To wszystko jeden wielki kamuflaz, ktorego celem jest oplacanie terroryzmu: w ten sposob matarezowcy dostarczaja roznym grupom srodki na zakup broni. We Wloszech dzieki nim dzialaja Czerwony Brygady, w Niemczech Baader-Meinhof, w Libanie Ruch Wyzwolenia Palestyny, w Ameryce Minutemen, Weathermen, Ku-Klux-Klan, JDL i inni pomylency, ktorzy wysadzaja w powietrze banki, laboratoria, ambasady. Wszyscy finansowani sa troche inaczej, zawsze potajemnie. Sa tylko pionkami matarezowcow, ale - i to jest w tym najbardziej przerazajace - szalonymi pionkami. Im wiecej dostaja forsy, tym bardziej rosna ich szeregi, a wowczas moga szerzyc jeszcze wieksze zniszczenie. - Wzial Antonie za reke, odruchowo, bo zdal sobie z tego sprawe, dopiero kiedy poczul jej dlon we wlasnej. - Do cholery, o co w tym wszystkim chodzi? -Naprawde wierzysz, ze cos takiego sie dzieje? Ze wszystko jest sterowane? -Tak, wierze w to bardziej niz kiedykolwiek. Wlasnie uzmyslowilas mi, jak to sie dzieje w jednym konkretnym wypadku. Wiedzialem, ze Rada Matarese'a oplaca terrorystow i nimi manipuluje, ale nie wiedzialem, jak to robi. Teraz wiem. Nie trzeba specjalnej wyobrazni, zeby obmyslic inne warianty, ktorymi posluguje sie przy innych grupach. Terroryzm to wojna partyzancka toczona na tysiacach frontow, z ktorych zaden nie jest jasno okreslony. Antonia podniosla ich zlaczone dlonie, jakby chciala sie upewnic, ze Bray faktycznie trzyma ja za reke, po czym spojrzala mu pytajaco w oczy. -Mowisz tak, jakby ta wojna byla dla ciebie czyms nowym. A to przeciez niemozliwe. Jestes tajnym agentem... -Bylem - poprawil ja Bray. - Juz nie jestem. -To nie zmienia tego, co wiesz. Kilka minut temu powiedziales, ze z niektorymi rzeczami nalezy sie pogodzic. Ze nie ma co myslec o sadach i avvocati, bo jest tak samo jak na wojnie, trzeba zabijac, zeby samemu nie zginac. Wiec na czym polega roznica miedzy tym, co robiles dotychczas, a tym, co robia oni? -Roznica jest ogromna, ale nie wiem, czy dam rade ci to wytlumaczyc. - Scofield utkwil wzrok w pomalowanej na bialo scianie. - My jestesmy zawodowcami. Kierujemy sie pewnymi prawami, pewnymi zasadami. To twarde prawa, z reguly nasze wlasne, ale przestrzegamy ich. Wiemy, dlaczego cos robimy, nic nie jest przypadkowe. Wiemy przede wszystkim, kiedy nalezy przestac. - Spojrzal na Antonie. - Oni natomiast sa jak dzikie bestie wypuszczone z klatek na ulice. Nie obowiazuja ich zadne prawa, zadne zasady. Nie wiedza, kiedy przestac, zreszta ci, ktorzy ich finansuja, nigdy im na to nie pozwola. Spojrzmy prawdzie oczy: sa w stanie sparalizowac rzady... Urwal, zaskoczony tym, co sam powiedzial. Zdumialy go jego wlasne slowa. Wlasnie o to chodzilo! Odkryl prawde. Caly czas razem z Taleniekowem zastanawiali sie, jaki moze byc cel Rady Matarese'a, lecz nie umieli tego jasno okreslic. Niewiele im brakowalo, uzywali nawet zblizonych slow, ale istota rzeczy wciaz im sie wymykala. ...sa w stanie sparalizowac rzady... Kiedy nastepuje paraliz, wszystko wymyka sie spod kontroli, zatamuje sie istniejacy system. Powstaje pustka, w ktora moze wejsc nowa sila, sila nie zdjeta paralizem, i przejac wladze. Odziedziczycie ziemie. Znow bedziecie potezni. Slowa wypowiedziane przez szalenca siedemdziesiat lat temu. Brzmialy apolitycznie; korsykanskiemu padrone nie chodzilo przeciez o zmiane istniejacych granic, o wywyzszenie jednego narodu nad inne. Swoje przemowienie kierowal do rady, do grupy ludzi, ktorych laczyla pewna wiez. Ale ci ludzie dawno nie zyli; kto teraz wchodzil w sklad rady? Jaka wiez laczyla jej czlonkow? Teraz. Dzis. -Co sie stalo? - spytala Antonia, widzac napiecie malujace sie na twarzy Braya. -Istnieje harmonogram - odparl glosem niewiele donosniejszym od szeptu. - Wszystko jest zaplanowane. Akcje terrorystyczne nasilaja sie z miesiaca na miesiac, jakby wedlug z gory ustalonego terminarza. Blackburn, Jurijewicz... ich zabojstwa rzeczywiscie byly sprawdzianem tego, jak zareaguja ludzie na najwyzszych szczeblach. Winthrop zaczal zadawac pytania, rozne wazne osobistosci wpadly w panike; trzeba go bylo uciszyc. Wszystko pasuje. -Rozmawiasz sam z soba. Trzymasz mnie za reke, ale mowisz do siebie. Scofield popatrzyl na nia i nagle przyszla mu do glowy nowa mysl. Dwie niezwykle kobiety, obie w jakis sposob powiazane z gwaltownym swiatem Guillaume'a de Matarese'a, opowiedzialy mu dwie niezwykle historie dotyczace przemocy i gwaltu. Umierajacy w Moskwie istrebitel uwazal, ze klucz do zagadki powinien znajdowac sie na Korsyce. Taleniekow i Bray nie znalezli wprawdzie klucza, znalezli natomiast wskazowki, gdzie nalezy go szukac. Gdyby nie te dwie kobiety, Sophia Pastorine i Antonia Gravet, kochanka padrone i jej prawnuczka, nie mieliby nic; na swoj sposob kazda z nich dostarczyla zdumiewajacych informacji. Rada Matarese'a nadal stanowila enigme, ale przynajmniej cos juz o niej bylo wiadomo. Jak powstala, do czego dazyla. W jej sklad wchodzili ludzie, ktorych laczyl wspolny cel: sparalizowanie rzadow i przejecie wladzy... odziedziczenie ziemi. Ale moglo to doprowadzic do katastrofy: starajac sie odziedziczyc ziemie, mogli wysadzic ja w powietrze. -Mowie do siebie - rzekl Scofield - poniewaz zmienilem zdanie. Chcialem, zebys mi pomogla, ale juz dosc sie wycierpialas. Poszukam kogos innego. -Aha. - Antonia oparla sie na lokciach i podciagnela wyzej na lozku, przyjmujac pozycje siedzaca. - Nagle nie jestem ci juz potrzebna? -Nie jestes. -Wiec dlaczego przedtem tak ci zalezalo na mojej wspolpracy? Scofield zawahal sie; nie wiedzial, jak zareaguje na prawde. -Mialas racje - rzekl w koncu. - Nie bylo innego wyjscia. Gdybys nie zgodzila sie pracowac dla nas, musialbym cie zabic. Twarz dziewczyny drgnela. -A teraz sytuacja sie zmienila? Juz nie musisz mnie zabijac? -Nie musze. Byloby to bezcelowe. I tak nic nikomu nie powiesz. Nie klamalas, wiem, ze przeszlas przez pieklo. Nie chcesz do tego wrocic; predzej odebralabys sobie zycie, niz poplynela do Marsylii. Wierze, ze tamtego dnia naprawde skoczylabys do wody. -Co teraz ze mna bedzie? -Ukrywalas sie, kiedysmy cie spotkali; pomoge ci ukrywac sie nadal. Jutro dam ci pieniadze, zalatwie falszywe dokumenty, a potem wsiadziesz w samolot, ktory zawiezie cie daleko stad. Napisze kilka listow, ktore wreczysz pewnym ludziom. Pomoga ci; nic zlego cie nie spotka. - Urwal na moment i niemal wbrew sobie dotknal jej spuchnietego policzka i odgarnal pukiel wlosow, ktory opadl dziewczynie na twarz. - Moze nawet znajdziesz nowa doline posrod gor, Antonio. Rownie piekna jak ta, ktora utracilas, ale z pewna roznica. Nie bedziesz tam wiezniem. Nikt nie zdola cie odnalezc. -Nawet ty, Brandon? -Nawet ja. -Wiec lepiej mnie zabij. -Co? -Nigdzie nie pojade! Nie mozesz mnie zmusic, nie mozesz kazac mi wyjechac tylko dlatego, ze tak ci wygodniej, albo... albo, co jeszcze wstretniejsze, ze czujesz do mnie litosc! - Ciemne, korsykanskie oczy Antonii znow zaszklily sie od lez. - Nie masz prawa! Gdzie byles, kiedy mnie meczono? Kiedy torturowano? Wiec nie podejmuj za mnie decyzji! Lepiej mnie zabij! -Nie chce cie zabic. I nie musze. Chcialas byc wolna, Antonio. Daje ci wolnosc. Bierz ja. Nie badz idiotka. -To ty jestes idiota! Nie znajdziesz nikogo, kto umialby ci lepiej pomoc! -Jak mi pomozesz? Jako kurierska dziwka? -Jesli zajdzie koniecznosc, tak! Bo co? -Dlaczego, do jasnej cholery?! Rozedrgana twarz dziewczyny uspokoila sie. -Z powodu tego, co mi powiedziales - oznajmila opanowanym glosem. - Powiedziales, zebym... -Wiem - przerwal jej Scofield. - Powiedzialem, zebys przestala tamowac gniew i wscieklosc. -Nie tylko. Powiedziales, ze na calym swiecie ludzie, ktorzy chca dzialac - wielu z nich glupio, zbyt ostro lub ze zbyt buntowniczych pozycji - manipulowani sa przez innych i popychani do gwaltu i zbrodni. Wiem cos o tych sprawach. Nie wszyscy, ktorzy pragna cos zmienic, sa pomylencami, nie wszyscy zachowuja sie jak zwierzeta. Wielu z nas po prostu chce skonczyc z niesprawiedliwoscia i mamy do tego prawo! Natomiast nikt nie ma prawa robic z nas mordercow i dziwki. Mowisz, ze wszystkimi manipuluja matarezowcy. Maja wiecej pieniedzy, wiecej wladzy, ale nie roznia sie od tych kanalii z brygad, ktore morduja dzieci, a ludzi takich jak ja zmuszaja do zabijania i klamstwa! Pomoge ci. Nie dam sie odeslac! Bray patrzyl przez chwile na jej posiniaczona, lecz piekna twarz. -Wy pieknoduchy jestescie wszyscy tacy sami - powiedzial. - Lubicie wyglaszac przemowy. Antonia usmiechnela sie niesmialo, a zarazem ujmujaco. -Zwykle slowa sa nasza jedyna bronia - rzekla. Nagle usmiech znikl i jego miejsce zajal smutek, ktorego przyczyny Scofield nie bardzo rozumial. -Jest jeszcze cos - dodala. -Co takiego? -Ty. Obserwuje cie od poczatku. Jest w tobie duzo bolu. Mozna go wyczytac z twojej twarzy, tak jak z blizn na moim ciele mozna wyczytac to, przez co ja przeszlam. A jednak ja pamietam czasy, kiedy bylam szczesliwa. Czy mozesz powiedziec to samo o sobie? -To niewazne. -Dla mnie bardzo wazne. -Dlaczego? -Moglabym odpowiedziec: dlatego ze uratowales mi zycie i bylaby to wystarczajaca odpowiedz, mimo ze moje zycie niewiele jest warte. Ale dales mi rowniez cos, czego sie nie spodziewalam: powod, zeby opuscic gory. Przed chwila ofiarowales mi wolnosc, ale z tym darem sie spozniles. Juz jestem wolna, wlasnie dzieki tobie. Znow oddycham. Dlatego jestes dla mnie kims bardzo waznym. Chcialabym, zebys sobie przypomnial, kiedy byles szczesliwy. -Czy pyta mnie o to kurierska... dziewczyna? -Nie jestem dziwka. Nigdy nie bylam. -Przepraszam. -Nie przepraszaj. Wolno ci tak mowic. A jesli wlasnie tego chcesz, jesli chcesz miec dziwke, to w porzadku, zgadzam sie. Moze z czasem ujrzysz we mnie kogos wiecej. Bray poczul klucie w sercu. Prostota, z jaka zlozyla mu te propozycje, wzruszyla go, a jednoczesnie przyprawila o wyrzuty sumienia. Urazil ja; wiedzial, dlaczego to zrobil. Bal sie. Wolal dziwki; nie chcial isc do lozka z kobieta, na ktorej by mu zalezalo - wolal nie pamietac twarzy, glosu. Wolal pozostac w tunelu gleboko pod ziemia, gdzie tkwil juz od bardzo dawna. Antonia probowala wyciagnac go na powierzchnie, a to napawalo go strachem. -Chce tylko tego, zebys pilnie spelniala moje instrukcje. To wystarczy. -Wiec pozwolisz mi zostac? -Powiedzialas, ze i tak nie wyjedziesz. -Bo nie wyjade. -Wiem. Gdybym myslal inaczej, od razu zadzwonilbym do najlepszego falszerza w Rzymie, zeby zaczal szykowac ci papiery. -Dlaczego przyjechalismy do Rzymu? Powiesz mi teraz? Bray milczal przez chwile; potem skinal glowa. -Nie widze przeszkod. Musze znalezc potomkow rodu Scozzich. -Czy to jedno z nazwisk na liscie, ktora dala wam moja babcia? -Tak, pierwsze. Kiedys rodzina Scozzich mieszkala w Rzymie. -Nadal tu mieszka - powiedziala Antonia tak beznamietnym tonem, jakby mowila o pogodzie. - A przynajmniej jedna galaz rodziny; maja posiadlosc pod Rzymem. Scofield popatrzyl na nia zaskoczony. -Skad wiesz? -Czerwone Brygady porwaly mlodego Paraviciniego, kuzyna Scozzich, z majatku pod Tivoli. Obcieli mu palec wskazujacy i wyslali rodzinie wraz z zadaniami okupu. Scofield przypomnial sobie artykuly w gazetach; poniewaz figurowalo w nich tylko nazwisko Paravicini, nie skojarzyl tej sprawy z nazwiskiem z listy. Pamietal natomiast, ze mlody czlowiek zostal puszczony wolno, chociaz nie doszlo do zaplacenia okupu. Byly prowadzone intensywne negocjacje, rodzina nie zalowala staran, ale nagle rozmowy zostaly zerwane; jeden z porywaczy zdradzil kolegow, a inny, wystraszony, zwolnil zakladnika; kilku Brigatisti zginelo, zwabionych w zasadzke przez zdrajce... Czyzby jeden z niewidocznych sponsorow Czerwonych Brygad dal podopiecznym nauczke? -Bylas zamieszana w to porwanie? - spytal. - Chocby w najmniejszym stopniu? -Nie. Przebywalam wtedy w obozie w Medicina. -Slyszalas cos wiecej? -Gadania bylo co niemiara! Glownie o zdrajcach i o tym, jak brutalnie trzeba ich zabijac, zeby ich smierc byla przykladem dla innych. Naszym przywodcom sprawa ta dlugo lezala na watrobie. Zdrajce przekupili faszysci. -Co znaczy "faszysci"? -Bankier, ktory przed laty prowadzil interesy Scozzich. Rodzina Paravicinich dala mu pieniadze, on przekazal je zdrajcy. -Jak nawiazal z nim kontakt? -Kiedy w gre wchodzi ogromna suma pieniedzy, sposob zawsze sie znajdzie. Jak bylo dokladnie, tego nie wiadomo. Bray wstal z lozka Antonii. -Wiem, ze powinnas odpoczywac, ale czy czujesz sie na silach wstac i wyjsc stad? -Oczywiscie - odparla Antonia, spuszczajac nogi z lozka; skrzywila sie z bolu i wciagnela z sykiem powietrze. Przez moment siedziala bez ruchu. Bray objal ja ramieniem, po czym, wbrew sobie, znow dotknal jej policzka. -Czterdziesci osiem godzin minelo - rzekl cicho. - Wysle telegram do Helsinek, do Taleniekowa. -Co mu powiesz? -Ze zyjesz i nic ci nie grozi. Chodz, pomoge ci sie ubrac. Przytrzymala jego dlon. -Gdybys zaproponowal mi to wczoraj, nie wiem, co bym powiedziala. -A teraz? -Zgadzam sie. Pomoz mi. 20. Na Via Frascati znajdowal sie drogi lokal stanowiacy wlasnosc trzech braci Crispich, ktorym zarzadzal najstarszy z nich; jego twarz cherubina i nieslychanie wylewny sposob bycia maskowaly temperament wytrawnego zlodzieja i zachlannosc wyglodnialego szakala. Wiekszosc bogaczy, ktorzy oddawali sie rozkoszom rzymskiego dolce vita, uwielbiala Crispiego, gdyz odznaczal sie wyrozumialoscia i dyskrecja; cenili sobie zwlaszcza te druga jego ceche. Posredniczyl w przekazywaniu liscikow od zonatych mezczyzn do ich kochanek, od zameznych kobiet do ich kochankow, od uwodzacych do uwodzonych. Byl jak skala posrod morza rozwiazlosci i rozwiazle dzieci w kazdym wieku go ubostwialy.Scofield poslugiwal sie nim do wlasnych celow. Kiedy przed pieciu laty zaczely sie we Wloszech problemy z NATO i potrzebowal informacji, udal sie do Crispiego. Wlasciciel lokalu udzielil ich chetnie. Crispi byl wlasnie jednym z tych ludzi, z ktorymi Scofield zamierzal sie spotkac w Rzymie; teraz, gdy wiedzial od Antoni i, ze rod Scozzich nadal istnieje, spotkanie z Crispim bylo wrecz nieodzowne. Jesli ktokolwiek mogl udzielic informacji o rodzie Scozzich i spokrewnionym z nim rodem Paravicinich, to tylko Crispi - powiernik i wielbiciel arystokracji, potrafiacy rozprawiac godzinami o jej koligacjach. Bray postanowil, ze zjedza z Antonia obiad w lokalu na Via Frascati. Bardzo wczesny obiad jak na rzymskie zwyczaje, pomyslal, odstawiajac filizanke kawy i spogladajac na zegarek. Dopiero dochodzilo poludnie; slonce wpadajace z zewnatrz ogrzewalo salon apartamentu hotelowego, z dolu dolatywaly odglosy ruchu ulicznego na Via Veneto. Lekarz zadzwonil do hotelu "Excelsior" tuz po polnocy, zeby wynajac dla nich apartament; poinformowal kierownika, ze pewien bogaty pacjent nagle potrzebuje miejsca, gdzie moglby zamieszkac na kilka dni - ale pragnie utrzymac to w scislej tajemnicy. Bray i Antonia weszli do hotelu tylnym wejsciem, skad zawieziono ich winda dla sluzby na osme pietro. Bray zamowil butelke koniaku i kazal Antonii wypic duszkiem trzy kieliszki. Polaczone dzialanie alkoholu, srodkow usmierzajacych, bolu i napiecia odnioslo pozadany skutek: dziewczyna natychmiast zasnela. Zaniosl ja do sypialni, polozyl na lozku, rozebral, przykryl kocem i dotknal jej twarzy, opierajac sie pragnieniu, zeby polozyc sie obok i ukoic swoj bol. Wracajac do salonu, zeby wyciagnac sie na kanapie, przypomnial sobie o zakupach z Via de Condoti. Zanim opuscili pensione wepchnal wszystko do worka. Bialy kapelusz nie najlepiej zniosl takie traktowanie, lecz jedwabna sukienka wygniotla sie mniej, niz Bray sie spodziewal. Przed pojsciem spac powiesil ja, zeby sie rozprostowala. Wstal o dziesiatej i zjechal na dol, zeby w sklepie z kosmetykami na parterze kupic jasny podklad, ktorym Antonia moglaby zakryc since na twarzy. Kupil rowniez okulary sloneczne firmy Gucci, podobne z ksztaltu do oczu pasikonika. Polozyl zakupy oraz sukienke na krzesle obok lozka dziewczyny. Kiedy przed godzina otworzyla oczy, ujrzala najpierw sukienke, potem reszte. -Jestes moja osobista fanciulla! - zawolala do Braya. - Czuje sie jak ksiezniczka z bajki, ze sluzebnymi na kazde skinienie! Co by sobie o mnie pomysleli moi przyjaciele komunisci? -Ze zdobywasz nowe, obce im doswiadczenia - odparl Bray. - Pewnie gotowi byliby spalic kukle Marksa, zeby tylko zamienic sie z toba na miejsca. Napij sie kawy i ubierz sie. Mamy zjesc obiad z uczniem Medyceuszy. Jego poglady powinny cie zaintrygowac. Ubierala sie, nucac jakas nie znana Brayowi melodie, chyba korsykanska piosenke rybacka. Dziewczynie wrocil dobry humor i poczucie wolnosci; Bray mial nadzieje, ze juz nigdy ich nie utraci. Ale co do tego, nie bylo zadnych gwarancji. Po spotkaniu na Via Frascati polowanie na matarezowcow powinno rozkrecic sie na dobre, a Antonia byla skazana na udzial we wszystkim, co moglo sie wydarzyc. Nucenie urwalo sie i rozlegl sie stukot pantofli na wysokich obcasach przemierzajacych marmurowa posadzke. Po chwili Antonia ukazala sie w drzwiach. Scofield poczul tepe klucie w piersi. Widok dziewczyny sprawil, ze ogarnela go dziwna bezradnosc. Najbardziej zdumialo go to, ze tak bardzo pragnie, aby odezwala sie do niego, ze tak strasznie chce uslyszec jej glos, jakby tylko slowami mogla potwierdzic swoja obecnosc. Antonia jednak milczala. Stala przed nim, taka piekna, taka krucha, dorosle dziecko spragnione pochwaly i jednoczesnie zle samo na siebie, ze zalezy mu na aprobacie mezczyzny. Jedwabna sukienka o wisniowym odcieniu podkreslala opalenizne, ktora korsykanskie slonce pokrylo skore dziewczyny; przechylony lekko na bakier kapelusz z szerokim rondem kontrastowal swoja biela zarowno z twarza dziewczyny, jak i z czernia jej dlugich, ciemnych wlosow zaczesanych na jeden bok. Na urode Antonii Gravet zlozyly sie Francja i Wlochy; wynik byl oszalamiajacy. -Swietnie wygladasz - powiedzial Bray, wstajac z fotela. -Czy podklad dobrze zatuszowal since? -Znakomicie. W ogole o nich zapomnialem. - Byla to prawda; tepe klucie sprawilo, ze zapomnial niemal o wszystkim. - Jak sie czujesz? -Nie jestem pewna. Chyba koniak zaszkodzil mi bardziej niz ten lobuz z brygad. -Jest na to lekarstwo. Kilka kieliszkow wina. -Dziekuje, wole nie. -Jak sobie zyczysz. Zaraz przyniose ci plaszcz. Wisi w szafie. - Ruszyl przez pokoj i nagle stanal: zobaczyl, ze przez twarz dziewczyny przebiega skurcz. - Nie czujesz sie najlepiej, co? Wciaz cie boli? -Nie, nic mi nie dolega. Masc, ktora dal mi twoj znajomy lekarz, jest doskonala, dziala naprawde usmierzajaco. To mily czlowiek. -Jesli tylko bedziesz potrzebowac pomocy lub porady, udaj sie do niego - rzekl. - Bez wzgledu na to, o co by chodzilo. -Mowisz tak, jakbym miala zostac sama - powiedziala. - Myslalam, zesmy to juz ustalili. Przeciez zgodzilam sie dla ciebie pracowac, nie pamietasz? Bray usmiechnal sie. -Trudno byloby mi o tym zapomniec - odparl. - Ale jeszcze nie rozmawialismy, na czym twoja praca ma polegac. Przez pewien czas bedziemy razem w Rzymie, a potem w zaleznosci od tego, co nam sie uda znalezc, pojade gdzies dalej. Ty zostaniesz na miejscu i bedziesz przekazywac wiadomosci miedzy mna a Taleniekowem. -Mam byc wasza skrzynka kontaktowa? - spytala Antonia. - I to ma byc cala moja praca? -Bardzo istotna praca. Wyjasnie ci po drodze. Chodz, zaraz przyniose ci plaszcz. - Ujrzal, ze pod wplywem bolu dziewczyna zamknela oczy. - Antonio, posluchaj. Jesli cie boli, nie ukrywaj tego przede mna, to nie ma sensu. Bardzo cierpisz? -Nie tak bardzo. Wiem, ze to wkrotce minie. Juz nieraz sie tak czulam. -Zawiezc cie do lekarza? -Nie trzeba. Ale dziekuje, ze sie troszczysz. Scofield mial ochote powiedziec jej cos milego, przytulic ja, ale powstrzymal sie. -Chodzi mi wylacznie o to, ze nikt sprawnie nie funkcjonuje, kiedy cos go boli. Bol sprawia, ze popelnia sie bledy. A my nie mozemy sobie na nie pozwolic. -Chyba jednak chce kieliszek wina. -Bardzo dobrze - rzekl. Stali razem w hallu restauracji i Bray widzial liczne spojrzenia kierujace sie w strone Antonii. Za ozdobna drewniana krata oddzielajaca hali od sali dostrzegl najstarszego z braci Crispich, ktory szczerzac zeby w szerokim usmiechu, nadskakiwal swoim gosciom. Kiedy zobaczyl Braya, nachmurzyl sie, lekko zbity z tropu, ale po chwili usmiechnal sie i ruszyl do Amerykanina. -Benvenuto, amico mio! - zawolal powiernik zakochanych. -Nie widzielismy sie ponad rok - powiedzial Bray, odwzajemniajac uscisk dloni. - Wpadlem do Rzymu w interesach tylko na dzien lub dwa, ale chcialem, zeby moja przyjaciolka skosztowala twojego fettucine. Slowa te oznaczaly, ze Bray pragnie porozmawiac z Crispim prywatnie, kiedy tylko ten bedzie mogl podejsc do stolika. -Najznakomitsze fettucine w calym Rzymie, signorina! - Crispi strzelil palcami na jednego ze swoich mlodszych braci, aby zaprowadzil pare do stolika. - Za chwile przyzna mi pani racje. Ale na wszelki wypadek prosze napic sie najpierw wina, bo przeciez moze sie zdarzyc, ze kucharzowi nie wyjdzie sos, prawda? Crispi zmruzyl oko, po czym jeszcze raz uscisnal dlon Braya, aby dac mu znac, ze zrozumial. Nie proszony nigdy nie podchodzil do stolika Amerykanina. Kiedy Antonia i Bray usiedli, kelner przyniosl butelke chlodnego Pouilly Fume jako wyraz szacunku fratetti, ale sam Crispi podszedl do stolika dopiero wtedy, gdy skonczyli posilek. Usiadl na wolnym krzesle; prezentacja i wstepne grzecznosci trwaly krotko. -Antonia pracuje dla mnie - powiedzial Bray - ale nie nalezy o niej nikomu wspominac. Nikomu, rozumiesz? -Oczywiscie. -To samo dotyczy mnie. Gdyby ktos z ambasady, czy w ogole ktokolwiek o mnie pytal, to nie widzielismy sie. Jasne? -Jasne, ale dosc niezwykle. -Nikt nie moze wiedziec o tym, ze jestem w Rzymie. Ani ze bylem. -Nawet twoja strona? -Zwlaszcza moja strona. Dostaje rozkazy z ominieciem ambasady. Nic wiecej nie moge ci na ten temat powiedziec. Crispi uniosl do gory brwi i pokiwal wolno glowa. -Wtyczka? - spytal. -Nie mowmy o tym. -W porzadku, Brandon, nie widzielismy sie - oznajmil z powaga Wloch. - Ale dlaczego w takim razie do mnie wpadles? Chcesz mi podeslac kogos? -Antonia bedzie do ciebie zagladac. Bedzie potrzebowac pomocy przy nadawaniu depesz... do mnie i jeszcze do kogos. -Nie moze ich nadawac sama? -Chodzi o to, zeby zmienic miejsce nadania, utajnic prawdziwe. Poradzisz sobie z tym? -Jesli ci idioci comunisti nie rozpetaja znow strajku na poczcie, nie widze trudnosci. Zadzwonie do kuzyna we Florencji, przedyktuje mu tresc i poprosze, zeby nadal depesze. Albo zadzwonie do moich dostawcow w Atenach, Tunisie lub Tel Awiwie i poprosze o to samo. Nikt nie odmawia, kiedy Crispi o cos prosi. I nikt nie zadaje pytan. Zreszta wiesz o tym. -A twoj telefon? Jestes pewien, ze jest czysty? Powiernik zakochanych rozesmial sie. -Wiedzac, z jakimi ludzmi i o czym prowadze rozmowy, zaden sedzia w Rzymie nie pozwolilby sobie na taka impertynencje, jak wyrazenie zgody na zalozenie mi podsluchu. Scofield przypomnial sobie rozmowe z Winthropem w Waszyngtonie. -Niedawno pewien czlowiek powiedzial mi to samo. Mylil sie. -Nie watpie - odparl z rozbawieniem Crispi. - Wybacz, Brandon, ale ty i twoi znajomi zajmujecie sie tylko tajemnicami stanu. My tu na Via Frascati zajmujemy sie tajemnicami serc. Sa to sprawy znacznie bardziej poufne od waszych. Zawsze tak bylo. Bray odwzajemnil usmiech Wlocha. -Moze i masz racje - rzekl, podnoszac kieliszek. - Ciekaw jestem, czy mowia ci cos pewne nazwiska. Scozzi i Paravicini. - Pociagnal lyk. Crispi pokiwal w zamysleniu glowa. -Dobra krew potrzebuje pieniedzy, pieniadze dobrej krwi. Coz wiecej mozna powiedziec? -Czy moglbys sie wyrazac jasniej? -Rod Scozzich to jeden z najstarszych w Rzymie. Czcigodna contessa do dzis kaze sie wozic szoferowi po Via Veneto w pieczolowicie odrestaurowanym bugatti. Jej dzieci pretendowaly do dawno porzuconych tronow, lecz problem polegal na tym, ze mimo wielkich ambicji, rodzina nie posiadala nawet kilku tysiecy lirow. Paravicini mieli pieniadze, mnostwo pieniedzy, ale za to ani kropli szlacheckiej krwi w swoich zylach. Malzenstwo zawarto dla obopolnych korzysci. -Malzenstwo? -Corka hrabiny poslubila Bernarda Paraviciniego. Bylo to przed wieloma laty; nie wniosla mezowi posagu, ale tez przy jego fortunie nie bylo to potrzebne. A jej brat, ktory odziedziczyl po ojcu tytul, dostal dobra prace. -Jak sie nazywa? -Guillamo. Hrabia Guillamo Scozzi. -Gdzie mieszka? -Czesto wyjezdza w interesach. Ma majatek w Tivoli, niedaleko swojej siostry, lecz rzadko tam przebywa. Dlaczego pytasz? Myslisz, ze cos go laczy z wtyczka, o jakiej wspominales? Nie wydaje mi sie to prawdopodobne. -Moze sam o niczym nie wie. Moze wykorzystuja go jego pracownicy. -To jeszcze mniej prawdopodobne. Za ujmujaca powierzchownoscia kryje sie umysl Borgii. Wierz mi. -Skad to wiesz? -Po prostu wiem - odparl z usmiechem Crispi. - Hrabia i ja jestesmy do siebie podobni. Bray pochylil sie do przodu. -Chce go poznac - rzekl. - Nie jako Scofield, oczywiscie; pod jakims innym nazwiskiem. Dasz rade to zalatwic? -Moze. Jesli hrabia przebywa akurat we Wloszech, a zdaje mi sie, ze chyba tak. Jego zona jest jedna z organizatorek Festa Villa d'Este, ktora ma sie odbyc jutro wieczorem. Przyjecie na cele dobroczynne. Hrabia nie moze sie nie pojawic; bedzie tam przeciez caly Rzym. -Twoj Rzym, jak rozumiem - stwierdzil Bray. - Moj niekoniecznie. Obserwowal ja z drugiego konca pokoju; wyjela z pudelka spodnice i polozyla sobie na kolanach, jakby chciala sprawdzic, czy w materiale nie ma zadnych wad. Zdawal sobie sprawe, ze zadowolenie, jakie czuje, kupujac jej eleganckie stroje, jest nie na miejscu. Stroje te byly zwyczajna koniecznoscia, niczym wiecej; a jednak ilekroc patrzyl na Antonie, robilo mu sie cieplo na duszy. Nie byla juz wiezniem, mogla podejmowac wlasne decyzje, ale chociaz narzekala na wygorowane ceny w sklepach mieszczacych sie na parterze w hotelu, nie opierala sie przed robieniem w nich zakupow. Byla to jakby gra miedzy nimi. Ogladajac sukienki, Antonia co jakis czas zerkala na Braya; jesli przy ktorejs kiwal z aprobata glowa, najpierw marszczyla brwi, udajac, ze sie z nim nie zgadza i nieodmiennie spogladala na metke z cena; potem powoli zmieniala zdanie, ostatecznie uznajac jego wybor za trafny. Jego zona robila to samo w Berlinie Zachodnim. Byla to jedna z ich gier. Katrine zawsze martwila sie o pieniadze. Chcieli przeciez miec dzieci, wiec nalezalo oszczedzac, bo rzad nie byl specjalnie hojnym pracodawca. A pracownik dyplomatyczny zaszeregowany do dwunastej grupy nie mogl nawet marzyc o otwarciu sobie konta w Szwajcarii. Scofield jednak mial juz takie konto. W Bernie. Rowniez w Paryzu, w Londynie i oczywiscie w Berlinie. Nie przyznawal sie jednak do tego zonie, ani do tego, czym sie naprawde zajmuje. Trzymal ja z dala od swoich spraw zawodowych. Ale niestety w koncu ja dosiegly. I to tak tragicznie. Pewnie ktoregos dnia oddalby jej jedno z tych kont. Po przeniesieniu sie z OPKON-u do ktoregos z bardziej cywilizowanych wydzialow Departamentu Stanu. Cholera jasna, naprawde zamierzal sie wtedy przeniesc. W ciagu najblizszych tygodni! -Odplynales myslami. -Slucham? - Bray podniosl odruchowo szklanke do ust; byla pusta. Za duzo pije, przyszlo mu do glowy. -Patrzysz na mnie, ale chyba mnie nie widzisz. -Doskonale cie widze. Brakuje mi kapelusza. Bardzo ci w nim do twarzy. Usmiechnela sie. - Nie moge siedziec w nim we wnetrzu. Kelner, ktory przyniosl nam kolacje, mialby mnie za idiotke. -Siedzialas w kapeluszu u Crispiego. Tamten kelner nie mial nic przeciwko temu. -Restauracja to co innego. -Tez wnetrze. - Bray wstal, podszedl do stolika, na ktorym obok pojemnika z lodem stala butelka whisky i nalal sobie nowa porcje. -Jeszcze raz dziekuje za to wszystko. - Antonia spojrzala na pudla i torby przy jej krzesle. - Czuje sie tak, jakby dzis byla Gwiazdka, nie wiem, ktora paczke otwierac najpierw. - Rozesmiala sie. - Nie zeby Gwiazdka na Korsyce kiedykolwiek tak wygladala! Papa krzywilby sie przez miesiac, gdyby zobaczyl te wszystkie luksusy. Dziekuje. -Nie ma za co. - Scofield dolal sobie jeszcze troche whisky. - To po prostu sprzet roboczy. Jak maszyna do pisania, kalkulator czy szafa na akta. Czesc wyposazenia. -Aha. - Wlozyla spodnice i bluzke z powrotem do pudla. - Ty tez? -Slucham? -Niente. Czy whisky pomaga ci sie rozluznic? -Pewnie tak. Nalac ci szklaneczke? -Nie, dziekuje. Jestem bardziej zrelaksowana niz bylam od wielu miesiecy. Szkoda marnowac trunek. -Kazdemu wedlug jego potrzeb. Lub pragnien - powiedzial Bray, siadajac w fotelu. - Mozesz klasc sie spac, jesli masz ochote. Jutro czeka nas sporo pracy. -Czy przeszkadza ci moje towarzystwo? -Nie, skadze znowu. -Ale wolalbys byc sam. -Nie myslalem o tym. Tak mowila. W Berlinie Zachodnim, kiedy pojawialy sie jakies problemy, siadalem i rozmyslalem, usilujac wczuc sie we wroga. Kiedy mowila cos, jej slowa nie docieraly do mnie. Pytala wtedy nie tyle gniewnym, co urazonym tonem, "Wolalbys byc sam, prawda?" Miala racje, ale nie moglem tego potwierdzic, nie wyjasniajac jej o co chodzi. Moze gdybym wyjasnil, co robie... Moze moje wyjasnienie byloby ostrzezeniem. -Jesli cos cie gnebi, moze porozmawiaj ze mna o tym? O Boze, dokladnie jej slowa! Wypowiedziane w Berlinie Zachodnim! -Przestan udawac kogos, kim nie jestes! - zawolal. Uslyszal swoj podniesiony glos; wszystkiemu winna byla whisky, cholerna whisky! -Przepraszam, nie chcialem tego powiedziec - dodal pospiesznie, odstawiajac na bok szklanke. - Jestem znuzony i za duzo wypilem. Nie chcialem tego powiedziec. -Gdybys nie chcial, to bys nie powiedzial. - Antonia wstala z krzesla. - Chyba dobrze cie zrozumialam. Ale chcialabym, zebys ty rowniez cos zrozumial. Nikogo nie udaje. Przez dlugi czas bylam do tego zmuszona, a to najlepszy sposob, zeby przekonac sie, kim sie jest naprawde. Jestem soba; wlasnie ty pomogles mi znow odnalezc siebie. - Odwrocila sie i szybkim krokiem weszla do sypialni, zamykajac za soba drzwi. -Toni, przepraszam! - Bray poderwal sie z miejsca, wsciekly na siebie, gdyz swoim wybuchem wyjawil wiecej, niz kiedykolwiek zamierzal - utrata panowania byla czyms niedopuszczalnym. Ktos zapukal do drzwi apartamentu. Scofield obrocil sie blyskawicznie, siegajac jednoczesnie do pochwy ukrytej pod marynarka. Stanal z boku drzwi i spytal: -Si?Chic'e? -Uno messaggio, Signor Pastorine. Da vostro amico, Crispi. Di Via Frascati. Trzymajac jedna reke pod pola marynarki, druga zalozyl lancuch na drzwi; dopiero wtedy je uchylil. W hallu stal kelner z lokalu Crispiego; ten sam, ktory uslugiwal im przy obiedzie. W rece mial koperte; podal ja przez szpare Scofieldowi. Crispi wolal uniknac nieporozumienia; dlatego uzyl jako poslanca kelnera, ktorego twarz byla Brayowi znajoma. -Grazie. Uno momento - powiedzial Bray, wyciagajac z kieszeni banknot. -Prego - odparl kelner, przyjmujac napiwek. Scofield zamknal drzwi i rozerwal koperte. W srodku znajdowaly sie dwa zaproszenia pokryte zloconym, wypuklym drukiem, do ktorych doczepiony byl krotki list skreslony przez Crispiego. Scofield odlaczyl kartke i przeczytal list: pismo bylo zamaszyste, styl wyszukany. Hrabia Scozzi zostal powiadomiony przez nizej podpisanego, iz Amerykanin nazwiskiem Pastor zamierza nawiazac z nim znajomosc w Villa d'Este. Dalem hrabiemu do zrozumienia, ze pan Pastor posiada liczne kontakty w panstwach nalezacych do OPEC i czesto reprezentuje w interesach bogatych szejkow naftowych. Poniewaz szczegolow takich operacji nie omawia sie z nikim, wystarczy, zebys wiedzial, gdzie znajduje sie Zatoka Perska. I czesto sie usmiechal. Hrabia zostal poinformowany, ze pan Pastor przyjechal do Wloch na wypoczynek; jedyne, czego szuka, to dobrego towarzystwa i milej rozrywki. Hrabia, jesli zechce, jest w stanie zapewnic i jedno, i drugie. Ucalowanie raczek dla bella signorina. Ciao, Crispi Bray usmiechnal sie. Crispi mial racje; posrednicy szejkow nie rozmawiali o swojej pracy i swoich mocodawcach. Lepiej bylo zachowac dyskrecje, niz ryzykowac utrate niebotycznych zarobkow. Rozsadny biznesmen milczy na temat prowadzonych przez siebie transakcji; wiec i on bedzie milczal w Villa d'Este. Porozmawia z hrabia Scozzim na zupelnie inny temat. Uslyszal brzek zasuwy w drzwiach sypialni. Po krotkiej chwili wahania Antonia otworzyla drzwi. Kiedy ja ujrzal, zrozumial, dlaczego sie wahala. Miala na sobie tylko czarna halke, ktora kupil jej w jednym ze sklepow na parterze. Byla bez stanika; jej piersi napieraly na cienki jedwab, a dlugie nogi rysowaly sie wyraznie pod wiotka tkanina. Bose, opalone stopy i gole lydki mialy dokladnie ten sam odcien, co ramiona i twarz. Jej sliczna twarz o lagodnych rysach uderzala swoim pieknem, a wielkie ciemne oczy patrzyly na Braya smialo, przyjaznie. -Musiales ja bardzo kochac - powiedziala cicho. -Tak. Ale minelo juz wiele czasu. -Najwyrazniej jeszcze za malo. Powiedziales do mnie Toni. Czy tak sie nazywala? -Nie. -Ciesze sie. Nie chcialabym, zebys mylil mnie z kimkolwiek. -Dalas mi to wyraznie do zrozumienia. To sie wiecej nie powtorzy. Antonia milczala, stojac bez ruchu w drzwiach; wciaz patrzyla na niego. -Dlaczego sobie odmawiasz? - spytala w koncu. -Nie jestem zwierzeciem w ladowni frachtowca. -Oboje o tym wiemy. Widzialam, jak na mnie spogladasz, a potem odwracasz wzrok, jakbys patrzyl na zakazany owoc. Jest w tobie napiecie, ale nie dazysz do tego, zeby je rozladowac. -Gdyby chodzilo mi o ten rodzaj... rozladowania... wiedzialbym, dokad sie udac. -Mozesz je miec ze mna. -Zastanowie sie nad twoja oferta. -Przestan! - zawolala Antonia, przysuwajac sie krok do przodu. - Chcesz dziwki? Dobrze, bylam kurierska dziwka. Wez mnie jak dziwke! -Nie moge. -Wiec przestan patrzec na mnie w ten sposob! Jakbys byl i przy mnie, i gdzies daleko! Czego ty chcesz? Prosze cie, nie rob tego. Zostaw mnie tu, gdzie jestem, gleboko pod ziemia, skryty posrod mroku. Nie dotykaj mnie, bo jesli dotkniesz, zginiesz. Nie rozumiesz tego? Ktos cie wezwie, a kiedy pojedziesz, zabije cie. Wole dziwki, prostytutki - sa zawodowcami, tak jak ja. My, zawodowcy, znamy swoje prawa. Ty nie. Stala przed nim. Nie wiedzial, kiedy podeszla; zobaczyl ja dopiero, kiedy byla o krok od niego. Spojrzal na jej twarz, zadarta do gory, oczy miala zamkniete, bliskie placzu, usta lekko rozchylone. Drzala na calym ciele; drzala ze strachu, bo pootwieraly sie jej zasklepione rany - pootwieraly przez niego, gdyz ujrzala w jego oczach tesknote i cierpienie. Nie mogla usmierzyc jego bolu. Dlaczego sadzila, ze on potrafi usmierzyc jej? I nagle, jakby odczytala mysli Braya, powiedziala: -Jesli kochales ja tak bardzo, pokochaj mnie choc troche. Moze ci to ulzy. Wyciagnela do niego rece i ujela jego twarz w swoje dlonie. Jej usta znajdowaly sie zaledwie kilka centymetrow od jego; wciaz drzala, moze nawet bardziej niz przedtem. Objal ja i ich wargi zetknely sie; pekl nabrzmialy wrzod bolu. Bray mial wrazenie, ze wciaga go traba powietrzna; czul, jak lzy podchodza mu do oczu i splywaja po policzkach, mieszajac sie z lzami Antonii. Opuscil dlonie na jej plecy, gladzac ja, przytulajac do siebie, po prostu trzymajac, trzymajac bardzo mocno. Blizej, jeszcze troche... wilgoc jej ust podniecala go, miejsce bolu zajela potrzeba jej bliskosci. Przeniosl dlon na piers dziewczyny; przykryla jego reke swoja wlasna i przycisnela mocno, a jednoczesnie naparla na niego swoim cialem, kolyszac sie w rytmie, ktory wypelnil ich oboje. W pewnej chwili oderwala usta od jego warg. -Wez mnie do lozka - szepnela. - Na milosc boska, wez mnie! I kochaj mnie. Prosze cie, kochaj mnie choc troche. -Probowalem cie ostrzec - powiedzial Bray. - Probowalem ostrzec nas oboje. Wychodzil z podziemnego tunelu; u gory swiecilo slonce. A jednak w poblizu nadal krolowal mrok. I strach. Czul to wyraznie. Ale na razie wolal - przynajmniej na chwile - pozostac w sloncu. Wraz z nia. 21. Mimo chlodnego wieczoru widok Villa d'Este zapieral dech w piersi. Reflektory byly wlaczone, fontanny podswietlone, tysiace malych strumyczkow splywajacych w dol ze stromych tarasow mienilo sie wspanialym blaskiem. Posrodku olbrzymich sadzawek bily w gore wodotryski, a unoszaca sie nad nimi mgielka lsnila jak wspanialy diadem. Srebrzysta woda spadajaca ze sztucznych skal - spietrzonych tak, by tworzyly wodospad - rozbryzgiwala sie u stop antycznych rzezb; mokre posagi bogow i centaurow blyszczaly w calej swej okazalosci.Ogrod byl zamkniety dla publicznosci; tylko wybrancy, smietanka Rzymu, dostali zaproszenie na odbywajace sie w Tivoli Festa Villa d'Este. Impreza miala na celu zebranie funduszy na utrzymanie ogrodu w nalezytym stanie, funduszy, ktore uzupelnilyby skromne dotacje rzadowe; Scofield jednak podejrzewal, ze istnial rowniez inny, nie mniej wazny powod: przyjecie bylo okazja do tego, zeby prawdziwi spadkobiercy Villa d'Este mogli spedzic tu mily wieczor, nie niepokojeni przez rzesze turystow. Crispi mial racje. Caly Rzym przybyl na uroczystosc. Caly Rzym, czyli kazdy, kto sie w Rzymie liczy, pomyslal Bray, dotykajac aksamitnych wylogow smokingu. Ogromne sale bankietowe z dlugimi stolami i ustawionymi wzdluz scian pozlacanymi krzeslami przywodzily na mysl czasy, kiedy we wnetrzach palacu ucztowali dworzanie i ich kurtyzany. Wspolczesne damy, w sukniach od Givenchy i Pucci, niewiele im ustepowaly wspanialoscia strojow. Ramiona okrywaly rosyjskie sobole i norki, szynszyle i zlote lisy; brylanty i sznury perel zdobily dlugie szyje, a czesto i liczne podbrodki. Wsrod panow byli zarowno przepasani szkarlatnymi szarfami szczupli, przystojni cavalieri o siwiejacych skroniach, jak i otyli, lysi jegomoscie palacy cygara i posiadajacy znacznie wieksza wladze, niz mozna by sadzic po ich wygladzie. Impreze uswietnialy ni mniej ni wiecej tylko cztery orkiestry, najmniejsza liczaca szesc instrumentow, najwieksza dwadziescia, grajace wszystko poczawszy od dawnych klasycznych utworow Monteverdiego, a skonczywszy na szalonych rytmach muzyki dyskotekowej. Tego wieczoru Villa d'Este nalezala do bei Romani. Posrod pieknych dam, jedna z najpiekniejszych byla Antonia -Toni (to zdrobnienie przyjelo sie na dobre po wspolnie spedzonej nocy). Zadne klejnoty nie zdobily jej szyi ani rak; odnosilo sie niemal wrazenie, ze bylyby skaza na jej jedwabistej skorze, ktorej gladkosc i opalenizne podkreslala prosta, biala suknia przetykana zlota nicia. Tak jak to przewidzial lekarz, opuchlizna znikla i okulary nie byly juz potrzebne. Duze, piwne oczy Toni lsnily. Byla rownie piekna jak otaczajacy ja wytworny swiat, sliczniejsza od wielu obecnych na przyjeciu dam, gdyz jej spokojna, nie wyzywajaca uroda stawala sie tym bardziej oszalamiajaca, im dluzej ktos patrzyl na dziewczyne. Dla wygody, Toni zostala przedstawiona jako przyjaciolka znad Jeziora Como tajemniczego pana Pastora. Niektore okolice nad jeziorem znane byly z tego, ze sa ulubionym miejscem wypoczynku bogatej mlodziezy z terenow srodziemnomorskich. Crispi swietnie wywiazal sie ze swojego zadania: garsc informacji, ktore podal na temat Scofielda i Toni, wystarczyla, zeby wzbudzic zainteresowanie. Najmniej powiedzial tym, ktorzy najbardziej byli ciekawi cichego Amerykanina, najwiecej zas tym, ktorzy - zaaferowani soba - prawie nie zwracali uwagi na goscia zza oceanu. Wiedzial, ze oczywiscie przekaza innym zaslyszane slowa, gdyz wlasnie plotki stanowily ich glowne zajecie. Co rusz do tajemniczego pana Pastora podchodzili mezczyzni, ktorych interesy sprowadzaly sie przede wszystkim, a nawet wylacznie do finansow; brali go pod lokiec i sciszonym glosem pytali o przewidywany kurs dolara albo o stabilnosc inwestycji w Londynie, San Francisco lub Buenos Aires. Na jedne pytania Scofield odpowiadal krotkim skinieniem glowy, na inne rownie krotkim, lecz wymownym ruchem przeczacym. Rozmowcy reagowali ledwo dostrzegalnym uniesieniem brwi. Otrzymywali cenne informacje, choc Bray sam nie wiedzial jakie. Po kolejnej wymianie zdan z wyjatkowo natretnym gosciem, Scofield ujal Toni pod ramie i przeszli pod wysokim lukowym sklepieniem do sasiedniej, nie mniej zatloczonej sali. Od kelnera, ktory roznosil na tacy trunki, Bray wzial dwa kieliszki szampana, jeden podal dziewczynie, drugi przylozyl do ust i pijac rozejrzal sie uwaznie wkolo. Mimo ze nigdy w zyciu go nie widzial, z miejsca rozpoznal hrabiego Guillama Scozziego. Hrabia stal w rogu sali w towarzystwie dwoch dlugonogich, zapatrzonych w niego dziewczat i z udana obojetnoscia wodzil oczami po gosciach. Byl to wysoki, szczuply cavaliero o doskonale przystrzyzonych wlosach, przyproszonych - zwlaszcza na skroniach - siwizna, ubrany we frak z kolorowa rozetka w klapie; wokol pasa mial cienka zlota szarfe o wisniowych brzegach, zwiazana na boku. O ile rozetka nie rzucala sie w oczy, szarfa przykuwala wzrok; zblizajacy sie do szescdziesiatki hrabia prezentowal sie wyjatkowo dystyngowanie. Byl uosobieniem bel Romano; jego wyglad swiadczyl dobitnie, iz zaden Siciliano nigdy nie wslizgnal sie do loza kobiety z rodu Scozzich - i niech nikt nie smie sadzic inaczej, per Dio! -Jak go odnajdziesz? - spytala Antonia, popijajac szampan. -Juz znalazlem. -Ktory to? Tamten? Bray skinal glowa. -Masz racje. Widzialam jego zdjecia w prasie. Paparazzi lubia go fotografowac. Chcesz podejsc i sie przedstawic? -Chyba nie bede musial. Cos mi sie wydaje, ze hrabia usiluje wypatrzec mnie w tlumie. - Wskazal reka na zastawiony stol. - Stanmy przy deserach. Powinien nas zauwazyc. -Skad bedzie wiedzial, ze to ty? -Spokojna glowa. Jesli nawet nasz mily Crispi nie opisal mnie, moge sie zalozyc, ze nie omieszkal opisac ciebie. Zwlaszcza komus takiemu jak Scozzi. -Przeciez mialam na nosie te ogromne okulary... -Smieszna jestes. Niecala minute pozniej uslyszeli za soba miekki, aksamitny glos. -Signore Pastor? Odwrocili sie. -Przepraszam; czy my sie znamy? - spytal Scofield. -Nie, ale wlasnie zamierzalem sie przedstawic - oznajmil hrabia, wyciagajac reke. - Scozzi. Guillamo Scozzi. Ciesze sie, ze pana spotykam. Przemilczenie tytulu jakby dosadniej go podkreslalo. -Ach, naturalnie! Pan hrabia Scozzi! Wspomnialem Crispiemu - cudowny facet, nieprawdaz? - ze koniecznie musze sie z panem zobaczyc. Ale przybylismy niecala godzine temu i nie zdazylismy jeszcze ochlonac. Jestem jednak zdziwiony, ze pan mnie rozpoznal. Scozzi rozesmial sie, ukazujac rzad tak bialych i idealnie rownych zebow, ze musialy kosztowac majatek. -Obawiam sie, ze ten cudowny Crispi, jak go pan okreslil, to niepoprawny dran. Doslownie rozplywal sie nad uroda la bella signorina. - Sklonil sie Antonii. - Odnalazlem ja wzrokiem i tak trafilem na pana. Jak zwykle, Crispi ma gust bez zarzutu. -Pozwoli pan, panie hrabio. - Scofield polozyl reke na ramieniu Toni. - Moja przyjaciolka, Antonia... znad Jeziora Como. Samo imie i wzmianka skad dziewczyna pochodzi, byly bardziej niz wymowne. Hrabia ujal dlon Toni i podniosl do ust. -Co za urocza istota! Powinna pani czesciej odwiedzac Rzym. -Jest pan bardzo uprzejmy, panie hrabio - odparla Antonia takim tonem, jakby od urodzenia obracala sie w wielkim swiecie. -Slyszalem, ze wielu moich natretnych przyjaciol naprzykrzalo sie panu. Przepraszam za nich. -Doprawdy nie ma za co. Sadze, ze Crispi w trakcie zachwytow nad uroda Antonii niechcacy napomknal o kilku bardziej przyziemnych sprawach. - Scofield usmiechnal sie z rozbrajajaca skromnoscia. - Kiedy ludzie dowiaduja sie co robie, zawsze zadaja pytania. Przywyklem do tego. -Jest pan bardzo wyrozumialy. -Och, to nie sztuka. Pragnalbym jedynie byc tak dobrze poinformowany, za jakiego uchodze. A ja po prostu realizuje decyzje podjete wczesniej przez innych. -Ale zeby je realizowac, trzeba miec spory bagaz wiedzy, nieprawdaz? -No tak. Bez niej ogromne pieniadze trafilyby w bloto. -A raczej wiatr rozwialby je po piaskach pustyni. Mam wrazenie, ze mysmy sie juz gdzies spotkali. Czy tak? Scofield byl przygotowany na takie pytanie. -Chyba nie - odparl - bo na pewno bym pana zapamietal. Ale jezeli, to moze na ktoryms z przyjec w ambasadzie amerykanskiej. Wprawdzie nigdy nie sa tak wystawne jak to, ale zdarza sie rownie duzy scisk. -Czesto pan na nich bywa? -Od czasu do czasu; zwykle zapraszaja mnie w ostatniej chwili. - Bray usmiechnal sie lekko. - Moi rodacy tez lubia zasiegnac u mnie jezyka... Scozzi parsknal smiechem. -Bohaterem zostaje sie nie tylko na polu walki. Informacje sa czesto nie mniej cenne niz krew - rzekl. - Ale panu, jak widze, nie zalezy na orderach. -Nie o to chodzi. Po prostu musze zarabiac na zycie. -Oj, nie chcialbym z panem prowadzic negocjacji. Na pewno jest pan nielatwym przeciwnikiem. -A to szkoda - powiedzial Scofield, leciutko zmieniajac ton glosu, tak zeby uchwycilo to czujne ucho Wlocha. - Bo chcialem omowic z panem pewna sprawe. -Tak? - Hrabia zerknal na Antonie. - Czy bella signora nie nudzi sie z nami? -Alez nie - zaprotestowala z wdziekiem Toni. - Dowiedzialam sie wiecej o moim przyjacielu w ciagu tych kilku minut niz przez caly ostatni tydzien. Chetnie bym jednak cos przekasila... -Chwileczke - przerwal jej Scozzi, jakby zaspokojenie glodu dziewczyny bylo sprawa najwyzszej panstwowej wagi. Podniosl reke. W okamgnieniu pojawil sie przy nich mlody, ciemnowlosy mezczyzna we fraku. -Moj sekretarz sie pania zaopiekuje, signorina - oznajmil hrabia. - Na imie ma Paolo, i tak na marginesie, jest wspanialym tancerzem. Za nauczycielke sluzyla mu moja zona. Paolo sklonil sie, unikajac wzroku hrabiego, i podal Antonii ramie. Dziewczyna usmiechnela sie do Scozziego i Braya. -Ciao - powiedziala, spojrzeniem dajac Scofieldowi znak, ze zyczy mu powodzenia. -Tylko panu pozazdroscic - oswiadczyl hrabia Guillamo Scozzi, patrzac za oddalajaca sie postacia w bieli. - Co za cudowne stworzenie! Kupil ja pan w Como? Bray zerknal na Wlocha. Scozzi ani sie nie przejezyczyl, ani nie zartowal. -Nie wiem, czy kiedykolwiek tam byla, jesli mam byc szczery - odparl swiadom, ze skoro raz sklamal, lepiej ponownie uciec sie do klamstwa, gdyz hrabia moze bez trudu sprawdzic, czy Antonia rzeczywiscie pochodzi znad Jeziora Como. - Po prostu przyjaciel z Rijadu podal mi jej numer telefonu. Antonia przyjechala do mnie do Nicei. Nie pytalem skad. -A moglby pan ja spytac o najblizsze plany? Im szybciej bedzie wolna, tym lepiej. Moze sie ze mna skontaktowac przez nasze biura w Torino. -W Turynie? -Tak. Wprawdzie miasto kojarzy sie glownie z fiatem Agnellego, ale zapewniam pana, ze Turynem rzadza Zaklady Scozzi-Paravicini. Sporym kawalkiem Europy rowniez. -Nie zdawalem sobie sprawy. -Nie? Myslalem, ze to dlatego chce pan ze mna rozmawiac. Scofield wypil do konca szampan. -Czy mozemy wyjsc na moment? - spytal, odejmujac od ust kieliszek. - Klient z... no, powiedzmy, ze znad Zatoki Perskiej, prosil, zebym przekazal panu poufna wiadomosc. Dlatego tu dzis przyszedlem. Scozzi zrobil wielkie oczy. -Poufna wiadomosc? Tak jak wiekszosc ludzi z Rzymu czy Turynu, spotkalem na przestrzeni lat kilku dzentelmenow z tamtych okolic, ale zadnego nie pamietam z nazwiska. Mozemy sie jednak przejsc. Zaintrygowal mnie pan. Skierowal sie w strone drzwi; Bray powstrzymal go. -Wolalbym, zeby nikt nie widzial, jak razem wychodzimy. Prosze wskazac mi jakies miejsce, zjawie sie tam za dwadziescia minut. -Dziwne zyczenie... Ale dobrze. - Hrabia zamyslil sie na moment. - Wie pan, gdzie jest fontanna Hipolita? -Znajde ja. -To dosc daleko. Nikt nam nie powinien przeszkadzac. -Doskonale. - Scofield skinal glowa. - Do zobaczenia za dwadziescia minut. Odwrocili sie od siebie i przeciskajac przez tlum ruszyli w przeciwne strony. Bray zajrzal za pobliskie glazy, sprawdzil kepy krzakow. Choc reflektory byly pogaszone i panowala glucha cisza, wolal sie upewnic, czy przypadkiem Scozzi nie kazal swoim ludziom obstawic fontanny. Gdyby kogos zauwazyl, przeslalby wiadomosc, ze czeka na hrabiego w innym miejscu i prosi o natychmiastowe przybycie. Ale nikogo w poblizu nie bylo. Hrabia szedl juz waska alejka w strone fontanny. Bray cofnal sie, przedzierajac przez chwasty, i wylonil pietnascie metrow za Wlochem. Zakaslal cicho, kiedy ten stanal przy niskim murku okalajacym fontanne. Scozzi odwrocil sie; swiatlo z gornych tarasow palacu prawie nie dochodzilo do tej czesci ogrodu; ledwo sie widzieli. Scofieldowi przeszkadzal mrok. Scozzi mial do wyboru tyle roznych miejsc, bardziej dogodnych, nie tak mrocznych; dlaczego wybral akurat to? -Daleko - rzekl Bray. - Chcialem z panem porozmawiac w cztery oczy, ale niekoniecznie w polowie drogi do Rzymu. -No coz, kiedy powiedzial pan, zebysmy wyszli oddzielnie, pomyslalem sobie, ze moze bedzie lepiej, jesli nikt mnie z panem nie zobaczy. Badz co badz jest pan maklerem szejkow. -To panu przeszkadza? Dlaczego? -A dlaczego razem nie moglismy opuscic sali? Crispi nie mylil sie, mowiac o Scozzim, ze za ujmujaca powierzchownoscia kryje sie umysl Borgii. -Za bardzo rzucalibysmy sie w oczy - odparl Bray. - Ale jesli ktos wyjdzie na spacer i zawedruje az tu, plotkom nie bedzie konca. Istnialo, drogi hrabio, wyjscie posrednie; ot, chociazby przypadkowe spotkanie w ogrodzie. -Prosze sie nie obawiac, nikt nas tu nie zaskoczy - powiedzial Scozzi, dotykajac reka cienkiej, zlotej szarfy. - Do fontanny Hipolita wiedzie tylko jedna alejka. Mniej wiecej czterdziesci metrow za nami zostawilem jednego ze swoich sekretarzy. Wszyscy wiedza, ze Guillamo Scozzi lubi sie czasem wybrac z towarzyszka na romantyczny spacer. I ze nie lubi, aby mu wowczas przeszkadzano. -To przeze mnie te wszystkie srodki ostroznosci? Hrabia podniosl glowe. -Panie Pastor, Zaklady Scozzi-Paravicini maja liczne powiazania zarowno w Europie, jak i w obu Amerykach. Wciaz zabiegamy o nowe rynki zbytu; nigdy jednak nie zabiegalismy o pieniadze arabskich szejkow. Jest to sprawa bardzo sliska; wszedzie wznosi sie zapory hamujace nadmierny przyplyw kapitalu arabskiego. Nie chcielibysmy, zeby wzieto nas pod lupe. Gdyby nasi kontrahenci zydowskiego pochodzenia z Paryza i Nowego Jorku zaczeli nas podejrzewac o kontakty z Arabami, ponieslibysmy ogromne straty. -Wiadomosc, ktora mam panu przekazac, nie dotyczy Zakladow Scozzi-Paravicini. Dotyczy rodu Scozzich. -Porusza pan bardzo delikatny temat. O co konkretnie chodzi? -Jest pan synem hrabiego Alberta Scozziego, prawda? -To ogolnie znany fakt. Podobnie jak moje zaslugi dla rozwoju Zakladow Paravicini. To, ze ich obecna nazwa brzmi Scozzi-Paravicini, jest chyba dosc znaczace. -Owszem, ale w tym wypadku nie ma nic do rzeczy. Panie hrabio, jestem tylko posrednikiem, pierwszym ogniwem lancucha, ktorego dalszych ogniw sam nawet nie znam. Jesli o mnie chodzi, spotkalismy sie przypadkowo na imprezie charytatywnej w Tivoli. Ta rozmowa nigdy sie nie odbyla. -Hm, wiec coz to za niezwykla wiadomosc? Kto pana przysyla? Bray podniosl reke. -Pan wybaczy. Zgodnie z przyjetymi zasadami, na pierwszym spotkaniu nie ujawnia sie nazwisk. Podaje sie rejon geograficzny i naswietla polityke, ktora prowadzi hipotetyczny wrog. Oczy Scozziego zwezily sie; sluchal skupiony. -Niech pan mowi dalej. -Poniewaz jest pan hrabia, odstapie troche od tych zasad. Powiedzmy, ze w pewnym szejkanacie nad Zatoka mieszka pewien ksiaze. Jego stryj, ktory rzadzi panstwem, jest czlowiekiem jakby z innej epoki; stary, zgrzybialy, zada posluchu tak jak wtedy, gdy przewodzil plemieniu beduinow wedrujacemu po pustyni. Trwoni miliony na zle inwestycje i uszczupla majatek szejkanatu, zbyt szybko ogolacajac ziemie z zasobow naturalnych. Otoz ow hipotetyczny ksiaze chcialby pozbyc sie stryja. Dla dobra wszystkich. Zwraca sie do rady za posrednictwem syna Alberta Scozziego, nazwanego Guillamo na czesc korsykanskiego padrone Guillaume'a... Tyle mialem przekazac. Teraz chcialbym dodac cos od siebie. -Kim pan jest? - przerwal Wloch, patrzac na niego szeroko wytrzeszczonymi oczami. - Kto pana przyslal? -Pozwoli pan, ze skoncze - powiedzial pospiesznie Bray, pragnac czym predzej uporac sie z podejrzliwoscia hrabiego i przejsc do nastepnej fazy rozmowy. - Jako naoczny swiadek tej... hipotetycznej sytuacji politycznej, powiem panu, ze doszla do stadium kryzysu. Nie ma chwili do stracenia. Ksiaze czeka na odpowiedz i, szczerze mowiac, jesli przywioze mu taka, na jaka liczy, hojnie mnie za to wynagrodzi. Prosze tylko wymienic cene zadana przez rade. Zdradze panu, ze piecdziesiat milionow dolarow amerykanskich nie bedzie suma zbyt wygorowana. -Piecdziesiat milionow? Podzialalo; druga faza zostala osiagnieta. Nawet dla takiego czlowieka jak Scozzi piecdziesiat milionow bylo zawrotna suma. Z wrazenia Wloch az rozdziawil usta. Teraz nalezalo napierac dalej, nie dac mu chwili na dojscie do siebie. -Wysokosc sumy zalezy oczywiscie od kilku czynnikow. Warunkiem otrzymania najwyzszej zaplaty jest udzielenie natychmiastowej odpowiedzi, dzieki czemu wyeliminuje sie koniecznosc dalszych kontaktow, oraz wykonanie zadania w ciagu siedmiu dni. Nie bedzie to latwe. Starca dzien i noc strzega fida'in, a to - jak wiadomo - fanatycy, ktorzy... - Na moment zamilkl. - Chyba nie musze panu tlumaczyc, kim sa. O ile sie orientuje, Korsykanin wzorowal sie wlasnie na Hasanie Sabbahu, prawda? W kazdym razie ksiaze proponuje zalatwic to tak, zeby wygladalo na samobojstwo... -Dosc! - szepnal Scozzi. - Kim pan jest, panie Pastor? Co sie kryje za panskim nazwiskiem? Pastor, czyli ksiadz? Czy jest pan kaplanem, ktorego przyslano, zeby zbadal moja lojalnosc? - Glos mial coraz bardziej piskliwy. - Mowi pan o rzeczach dawno pogrzebanych! Jak pan smie? -Mowie o piecdziesieciu milionach dolarow amerykanskich. A pan, hrabio, niech mi nie mowi, ze te sprawy sa dawno pogrzebane. Ojca mojego klienta pogrzebano z gardlem poderznietym od ucha do ucha, poderznietym przez szalenca, ktorego przyslala rada. Moze pan sprawdzic w waszych aktach, jesli takowe trzymacie. Znajdzie pan potwierdzenie. Moj klient chce odzyskac to, co mu sie nalezy i gotow jest zaplacic piecdziesiat razy wiecej niz brat jego ojca. - Bray urwal na moment i pokrecil glowa w gescie pelnym dezaprobaty i rezygnacji. - Istne wariactwo! Za polowe tej sumy moglbym mu zorganizowac legalna rewolucje, usankcjonowana przez ONZ. Ale on sie uparl. Woli skorzystac z waszej pomocy. Nawet wiem dlaczego. Powtorze panu jego slowa, choc nie byly dla pana przeznaczone. "Droga obrana przez Matarese'a jest jedyna sluszna. Tylko oni mnie zrozumieja." Chetnie by sie do was przylaczyl. Guillamo Scozzi cofnal sie o krok i przywarl udami do murka okalajacego fontanne; rece trzymal przycisniete mocno do ciala. -Jakim prawem zwraca sie pan do mnie? Jest pan chory! Szalony! Nie mam pojecia, o czym pan mowi! -Czyzby? W takim razie musialem sie pomylic. Ale znajde wlasciwego czlowieka. Podano nam haslo, znamy odzew... -Jakie haslo? -Per nostro... - Scofield zawiesil glos, wpatrujac sie z napieciem w ledwo widoczne w mroku usta Scozziego. Otworzyly sie odruchowo; Wloch mial na czubku jezyka trzecie slowo, ostatnie slowo hasla, ktore przetrwalo siedemdziesiat lat posrod odleglych gor za Porto-Vecchio. Guillamo Scozzi zamierzal powiedziec... circolo. Ale nie powiedzial. W miejsce szoku na jego twarzy pojawil sie zimny strach, tak obezwladniajacy, ze mezczyzna z trudem wyszeptal: -Boze... niech pan nie... nie wolno... Skad pan przybywa?! Co panu powiedziano? -Wystarczajaco duzo, abym wiedzial, ze rozmawiam z wlasciwym czlowiekiem. A przynajmniej z jednym z nich. No wiec jak, dobijemy targu? -Nic z tego, panie Pastor! Czy jak sie pan zwie! - zawolal Scozzi, zdjety nagle gniewem. -Na panski uzytek - Pastor. W porzadku, mam odpowiedz. Negatywna. Przekaze ja mojemu klientowi. Odwrocil sie. -Fermi! -Perche? Che c'e? - rzucil Scofield przez ramie. -Swietnie pan mowi po wlosku. Bardzo plynnie. -Znam tez inne jezyki. Przydaja sie, kiedy czlowiek duzo podrozuje. A ja sporo jezdze po swiecie. Co chcial pan powiedziec? -Zostanie pan tu, dopoki nie pozwole panu odejsc. -Tak? - Scofield popatrzyl na Wlocha. - A dlaczego? Dal mi pan jasna odpowiedz. -Zrobi pan, jak kaze. Wystarczy, ze podniose glos, a zjawi sie moj czlowiek i zatrzyma pana sila. Bray usilowal odgadnac, o co Scozziemu chodzi. Ten posiadajacy olbrzymia wladze consigliere mogl wszystkiemu zaprzeczyc - do niczego sie przeciez nie przyznal. Mogl wydac polecenie, zeby sledzono kazdy ruch tajemniczego Amerykanina; mogl wezwac kogos na pomoc; mogl tez spokojnie odejsc i dopiero potem naslac ludzi na swojego rozmowce. Mial do wyboru tyle roznych mozliwosci - byl przeciez matarezowcem, z jego oczu dawalo sie to wyczytac - ale nie wybral zadnej z nich. I nagle Scofield doznal olsnienia. Guillamo Scozzi, czlowiek o umysle Borgii, rekin przemyslowy, po prostu nie wiedzial, co robic. Sytuacja, w jakiej sie znalazl, przerastala go. Wszystko wydarzylo sie zbyt szybko. Nie wiedzial, jaka ma podjac decyzje, wiec nie podjal zadnej. Co znaczylo, ze gdzies w poblizu jest ktos wazniejszy od niego. Gdzies na terenie Villa d'Este! -Zmienil pan zdanie? -Nic nie zmienilem! -Wiec dlaczego mam tu zostac? Nie jestem jednym z panskich pretorianow, zeby mi pan rozkazywal. Przekazalem wiadomosc, otrzymalem odpowiedz, koniec sprawy. -To nie takie proste! - Scozzi znow podniosl glos; bardziej przebijal z niego strach niz zlosc. -A do diabla z panem! - Scofield odwrocil sie. Zalezalo mu na tym, zeby Wloch wezwal swojego goryla, ktory czail sie gdzies w ukryciu. Tak tez sie stalo. -Vieni! Presto! Na ciemnej sciezce zachrzescily kroki; po kilku sekundach z cienia wylonil sie krepy, szeroki w barach mezczyzna w smokingu. -Aspetti! Vicino! Goryl nie wahal sie. Wyciagnal rewolwer o krotkiej lufie i wycelowal go w Amerykanina. -Czasy sa niespokojne, panie Pastor - rzekl po chwili Scozzi, ledwo opanowujac nerwy. - Gdziekolwiek sie ruszamy, zawsze towarzysza nam pretorianie, jak pan ich nazwal. Terrorysci nie proznuja. Okazja byla za dobra, zeby ja przepuscic. Nadszedl moment na kolejny sztych. -No wlasnie, kto jak kto, ale wy ich znacie najlepiej. Mam na mysli terrorystow. Chocby takie Czerwone Brygady. Czy rozkazy pochodza od pasterza? Scozzi zareagowal tak, jakby spadl na niego niewidzialny mlot. Skulil sie i zachwial; trwalo chwile, zanim odzyskal rownowage. Mimo ciemnosci Scofield zauwazyl, ze pot zrosil czolo i przyproszone siwizna skronie hrabiego. Scozzi patrzyl na Braya oczami struchlalego ze strachu zwierzecia. -Rimanga - szepnal i pospiesznie oddalil sie mroczna alejka. Udajac przerazonego, Scofield zwrocil sie do goryla. -Nie mam pojecia, co mu odbilo - powiedzial po wlosku. - W imieniu klienta zaproponowalem mu kupe szmalu, a on zwariowal. Oszalal! Chryste, przeciez jestem tylko posrednikiem! Goryl nie odezwal sie, ale wyraznie sie odprezyl, widzac strach malujacy sie na twarzy wieznia. -Moge zapalic? - spytal Bray. - Ciarki mnie biora na widok broni. -Niech pan pali - pozwolil wspanialomyslnie szeroki w barach mezczyzna. Po tych slowach zamilkl na wiele godzin. Scofield bowiem wsunal lewa reke do kieszeni, prawa zas opuscil tak, aby znalazla sie w cieniu, tuz pod lokciem goryla; wyciagajac papierosy, blyskawicznie podniosl ja do gory, zacisnal palce na lufie rewolweru i gwaltownie wykrecil bron i reke goryla w lewo. Rzucil papierosy na ziemie, lewa dlonia chwycil mezczyzne za szyje i zanim ten zdazyl krzyknac, pchnal go w strone gestych zarosli. Goryl potknal sie o kamienie ulozone wzdluz alejki i upadl, a wtenczas Bray czym predzej wyrwal mu rewolwer i z calej sily walnal go kolba w glowe. Nieprzytomnego zaciagnal glebiej w chaszcze. Nie bylo chwili do stracenia. Guillamo Scozzi zostawil Braya pod straza, a sam poszedl sie naradzic - to bylo jedyne rozsadne wytlumaczenie. Zapewne teraz w jakims ustronnym miejscu, w jednym z pokoi lub na ktoryms z tarasow, informowal kogos o zdumiewajacej rozmowie, jaka przed chwila odbyl. Bray ruszyl pedem ciemna alejka i dopiero gdy dobiegl do polaczonych schodami tarasow, ktore wiodly do palacu, zwolnil nieco kroku. Gdzies niedaleko spanikowany Scozzi opowiadal o spotkaniu w ogrodzie. Do kogo bylo mu tak spieszno? Kto mial prawo podjac decyzje, ktorej nie potrafil podjac ten potezny, a tak przerazony czlowiek? Z rewolwerem goryla wsunietym do kieszeni spodni i wlasnym browningiem schowanym w kaburze ukrytej pod smokingiem, Bray wbiegl po schodach na gore i przez otwarte drzwi balkonowe wszedl do jednej z sal, w ktorych odbywaly sie tance. Glosna muzyka dyskotekowa kontrastowala ze staroswieckim wnetrzem, podobnie jak kolorowe, lustrzane kule, ktore wirowaly pod sufitem. Odbijajace sie w nich swiatlo omiatalo tancerzy o nieruchomych, skupionych twarzach, ktorzy wyginali sie i kolysali w takt muzyki, pochlonieci jej rytmem, wielu z nich wyraznie upojonych alkoholem lub marihuana. Do sali wchodzilo sie z tarasu polozonego najblizej schodow wiodacych do tej czesci ogrodu, w ktorej stala fontanna z rzezba Hipolita. Zdenerwowany Scozzi na pewno wbiegl wlasnie tu. Ale sala miala jeszcze dwoje drzwi prowadzacych do innych pokoi. Za ktorymi zniknal Wloch? Na parkiecie zrobilo sie zamieszanie i po chwili Bray mial juz odpowiedz. Dwoch mezczyzn pospiesznie torowalo sobie droge miedzy tanczacymi, kierujac sie w strone ciezkich, solidnych drzwi za dlugim stolem zastawionym przekaskami. Zostali wezwani, a to oznaczalo, ze ogloszono alarm. Scofield przedarl sie przez zapamietale wirujace ciala, obszedl stol i sciskajac w rece browninga, uchylil ostroznie drzwi. Zobaczyl waskie, krete schody z czerwonego kamienia, a z gory dobiegl go tupot krokow. A takze inne dzwieki: podniesione glosy dwoch mezczyzn, z ktorych jeden mowil spokojnym, wladczym tonem, a drugi - niewatpliwie hrabia Guillamo Scozzi - krzyczal, jakby byl na granicy histerii. Z bronia w pogotowiu, Bray zaczal wspinac sie po schodach, przyciskajac sie plecami do sciany. Na pierwsze drzwi natknal sie tuz za zakretem, glosy jednak docieraly zza nastepnych, na kolejnym pietrze. Wspial sie kilka stopni wyzej; teraz slyszal kazde slowo. Scozzi krzyczal, nie panujac nad soba: -Wymienil Czerwone Brygady... i... o Boze! Wspomnial tez o pasterzu! O Korsykaninie! Ten facet wie! Na milosc boska, on wszystko wie! -Uspokoj sie! Nic nie wie, dopiero probuje sie dowiedziec. Uprzedzano nas, ze moze sie zjawic; stary dzwonil i uprzedzal. Mowil, ze gosc zna pewne fakty. Najwyrazniej zna ich wiecej, niz przypuszczalismy. Naturalnie, jest to dosc klopotliwe... -Klopotliwe? To koszmar! Wystarczy jedno slowo, aluzja, wzmianka i jestem skonczony! Nie tylko tu! Wszedzie! -Ty, Guillamo? - spytal pogardliwie jego rozmowca. - Ty jestes nikim! Istniejesz tylko dzieki nam. Nie zapominaj o tym... Mam nadzieje, ze go zbyles? Ze nie dales mu podstaw do jakichkolwiek podejrzen? Cisza. -Wezwalem ochroniarza - odparl dopiero po chwili Scozzi. - Kazalem Amerykaninowi nie ruszac sie z miejsca. Wciaz czeka przy fontannie. -Co?! Wezwales ochroniarza? Zeby pilnowal Amerykanina? Czys ty oszalal? To niemozliwe! Taki z niego Amerykanin jak ze mnie Chinczyk! -Mylisz sie! Mowi po angielsku z amerykanskim akcentem. To na pewno Amerykanin. Uzywa nazwiska Pastor. Kolejna cisza, tym razem zlowroga, pelna napiecia. -Zawsze byles najslabszym ogniwem, Guillamo. Wiedzielismy o tym, ale teraz miarka sie przebrala. Zasiales watpliwosci, tam gdzie ich byc nie powinno! Ten czlowiek to Wasilij Taleniekow! Zmienia jezyki jak kameleon barwe skory, a takich goryli jak twoj zabija na peczki. Niestety, Guillamo, za bardzo zagrazasz nam wszystkim. Nic nie moze nas z toba laczyc. Nic. Zamilkl. Po chwili cisze przerwal wystrzal oraz rzezacy charkot. Guillamo Scozzi nie zyl. -Zostawcie go! - rozkazal nieznany consigliere matarezowcow. - Policja znajdzie go rano w samochodzie, na dnie wawozu Hadriana. Lepiej odszukajcie tego "Pastora". Tylko pamietajcie, nieuchwytny Taleniekow nie da sie wziac zywcem, wiec nawet nie probujcie. Strzelajcie od razu. I zabijcie oboje. Dziewczyne w bialej sukni tez. Scofield rzucil sie w dol po waskich schodach. Byl juz za zakretem, kiedy nagle zza drzwi dolecialy go slowa tak dziwne, tak zastanawiajace, ze mial ochote zabic tych, co za moment wylonia sie z pokoju, a potem wrocic na gore i stanac twarza w twarz z czlowiekiem, ktory je wypowiedzial. -Co za becwal, ten Scozzi! Chryste Panie! Polaczcie sie z Turynem. Niech zawiadomia orly i lwa. Trzeba zatrzec slady, pogrzebac na zawsze... Nie bylo chwili do stracenia, musial znalezc Antonie i czym predzej opuscic Villa d'Este. Pchnal drzwi i wbiegl do sali tetniacej szalenczym rytmem dyskotekowym. Rozejrzal sie; jego wzrok zatrzymal sie na krzeslach pod sciana: wiekszosc byla pusta, tylko na niektorych lezaly peleryny, futra i etole pozostawione przez damy. Gdyby tylko udalo mu sie wyeliminowac jednego ze scigajacych go mezczyzn, korzysci bylyby ogromne. Po pierwsze, latwiej jest umknac jednemu niz dwom, a po drugie, gdyby przy okazji przyparl faceta do muru, to moze ten dla ratowania wlasnej skory zdradzilby tozsamosc szefa. Bray odwrocil sie twarza do sciany, opierajac o porecz krzesla: wygladal jak cavaliero, ktory troche za duzo wypil. Ciezkie, solidne drzwi otworzyly sie i do srodka wpadli dwaj goryle. Pierwszy pognal w strone drzwi balkonowych i schodow prowadzacych na nizszy taras, drugi zaczal przepychac sie miedzy tancerzami, kierujac sie do sasiedniej sali. Scofield odskoczyl od sciany; wyginajac sie i podrygujac wmieszal sie w tlum - udawal pijaka, ktory dal sie porwac glosnej muzyce rockowej. Na zatloczonym parkiecie krecilo sie wielu takich. Po chwili dotarl do goryla, zarzucil mu lewa reke przez ramie, zacisnal dlon na niewidocznej pod marynarka kaburze i przekrecil bron tak, zeby celowala mu w piers. Wloch zaczal sie wyrywac, byla to jednak daremna szamotanina, o czym przekonal sie wkrotce; Bray bowiem polozyl mu prawa reke na brzuchu, po czym przesunal w bok, zahaczyl palce o zebra i z calej sily szarpnal do gory. Facet zawyl z bolu. Piski rozbawionych ludzi i ogluszajaca muzyka sprawily, ze krzyk przeszedl nie zauwazony. Migoczace swiatla u sufitu, ktore przecinajac co pewien czas ciemnosci tylko oslepialy tancerzy, spowodowaly, ze nikt tez nie zwrocil uwagi na szamotanine. Scofield zaciagnal mezczyzne pod sciane, obrocil go i pchnal na krzeslo stojace najblizej ciezkich, solidnych drzwi. Prawa reka chwycil Wlocha za gardlo, a lewa zacisnal na kolbie jego pistoletu, kladac palec na spuscie. Nastepnie pochylil sie i zblizyl usta do ucha bandziora. -Facet na gorze! Jak sie nazywa? Szybciej, bo wpakuje w ciebie kulke z twojej wlasnej broni! Nikt nawet nie uslyszy strzalu. No? -Nie! Mezczyzna usilowal sie podniesc. Bray rabnal go kolanem w krocze. Walil go tak raz po raz i jednoczesnie zwiekszal ucisk na tchawice, zadajac koszmarny, nie konczacy sie bol. -Ostrzegam! Pytam po raz ostatni! Kim jest ten facet? Slina ciekla Wlochowi z ust, oczy mial wybaluszone, czerwone jak u krolika i oddychal z coraz wiekszym trudem. Wreszcie sie poddal. -Paravicini - wykrztusil. Reka Braya niczym potezne imadlo zacisnela sie jeszcze mocniej na szyi bandziora, odcinajac doplyw powietrza do jego pluc i mozgu: po dwoch sekundach mezczyzna osunal sie nieprzytomny. Kiedy Scofield ulozyl go na krzeslach, wygladal jak jeszcze jeden upity bel Romana. Amerykanin odwrocil sie i zaczal przedzierac sie waskim przejsciem miedzy rzedem krzesel a rozgoraczkowanym tlumem. Pierwszy z zabojcow byl juz na zewnatrz; Bray mial chwile czasu, zeby sie rozejrzec, moze minute, moze dwie, na pewno nie dluzej. Przecisnal sie przez tanczacych i wszedl do sasiedniej sali, w ktorej panowala nieco spokojniejsza atmosfera. Dojrzal Antonie w rogu, w towarzystwie ciemnowlosego Paola oraz dwoch innych cavalieri. Wszyscy trzej zabiegali o jej wzgledy, Paolo w sposob najmniej natarczywy: znal gust hrabiego i zdawal sobie sprawe, ze stoi przed nim przyszla zdobycz jego pana. Scofield od razu pomyslal, ze koniecznie trzeba zaslonic jej suknie. Zabijcie oboje. Dziewczyne w bialej sukni tez. Szybkim krokiem zblizyl sie do czteroosobowej grupki, wiedzac dokladnie, co musi zrobic: wywolac zamieszanie, panike. Im wieksza, tym lepiej. Spojrzal na Antonie, wzrokiem nakazujac jej milczenie, i polozyl reke na ramieniu Paola. -Pan Paolo, prawda? - zwrocil sie po wlosku do ciemnowlosego mlodzienca. -Tak. -Hrabia Guillamo chcialby sie z panem widziec. Zdaje sie, ze to dosc pilne. -Dziekuje. Nie wie pan, gdzie go moge znalezc? -Prosto, w prawo, minie pan rzad krzesel i dojdzie do drzwi. Dalej schodami... Mlody Wloch oddalil sie pospiesznie. Scofield przeprosil pozostalych dwoch mezczyzn, ujal Toni pod reke i skierowal sie w strone sali dyskotekowej. -Co sie dzieje? - spytala dziewczyna. -Wychodzimy. Tu pod sciana lezy pelno roznych okryc. Wez najwiekszy, najciemniejszy plaszcz. Szybko, nie mamy czasu. Stanal za nia, oslaniajac ja od szalencow wyginajacych sie bez opamietania na parkiecie. Toni chwycila dluga, czarna peleryne, wsunela ja pod pache, po czym przecisneli sie przez tlum do drzwi balkonowych i wyszli na zewnatrz. -Daj to. - Wzial peleryne, okryl nia ramiona dziewczyny i ruszyl w dol po schodach. - Przejdziemy tarasami na koniec palacu, a potem wrocimy do srodka i przemkniemy sie przez hali na parking. Nagle w sali, ktora opuscili, podniosl sie rwetes. Rozlegly sie krzyki mezczyzn i piski kobiet, a chwile pozniej ludzie w roznym stadium pijanstwa zaczeli wybiegac ze srodka, popychajac sie wzajemnie. Nad chaosem, jaki zapanowal, rozbrzmiewaly powtarzane z przerazeniem slowa: Omicidio! Terroristi! Sono scappati! Cialo hrabiego Guillama Scozziego zostalo znalezione. Bray i Antonia zbiegli w dol na nizszy poziom i nie zwalniajac kroku, ruszyli wzdluz muru zastawionego ozdobnymi donicami z zielenia. Na samym koncu znajdowalo sie waskie przejscie prowadzace na kolejny taras. Scofield przeszedl przez nie pierwszy, po czym podal dziewczynie reke. -Fermate! Stojcie! Okrzyk pochodzil z gory; goryl, ktory kilka minut temu wybiegl przez drzwi balkonowe, zeby na polecenie szefa odszukac niejakiego Pastora, stal na kamiennych schodkach, z bronia w rece. Bray czym predzej odepchnal od siebie Antonie, ktora wpadla na mur, sam zas skoczyl w prawo, rzucil sie na ziemie i potoczyl w lewo, wyciagajac z kabury browninga. Kule z broni wroga odlupaly pare kawalkow antycznego muru. Lezac na wznak, Amerykanin uniosl lekko ramiona, lewa reka podtrzymal prawa i strzelil dwa razy. Wloch zachwial sie i runal ze schodow. Odglosy strzalow wzmogly panike. Na eleganckich tarasach Villa d'Este rozlegly sie przerazone krzyki wystraszonych gosci, ktorzy uciekali w poplochu. Bray podszedl do Antonii. -Nic ci nie jest? -Nie. -To idziemy. Znalezli w murze otwor, ktorym wartki strumyk splywal kamiennym korytem do polozonej nizej sadzawki. Przedostali sie na druga strone muru i ruszyli wzdluz brzegu strumienia. Chwile pozniej dotarli do alei biegnacej szpalerem miedzy setkami kamiennych posagow, z ktorych rownym lukiem tryskala w gore woda. Swiatla reflektorow ledwo tu dochodzily, zasloniete przez liscie porastajacych aleje drzew. Sceneria tchnela dziwnym spokojem, silnie kontrastujacym z chaosem na tarasach, na ktore wylegali goscie. -Prosto! - rozkazal Scofield. - Na koncu jest nieduzy wodospad i kolejne schody. Wrocimy nimi na gore. Ruszyli pedem przed siebie; ich spocone twarze obmyla woda tryskajaca z posagow. -Damnazione! Antonia upadla; dluga czarna peleryna zahaczyla sie o mloda galaz i zsunela dziewczynie z ramion. Bray cofnal sie i pomogl Toni wstac. Nagle uslyszeli za soba krzyki. -Eccola! -La donna! Znow rozlegly sie wystrzaly. Na srodku alei pojawilo sie dwoch mezczyzn; ich sylwetki, rysujace sie na tle oswietlonej fontanny w oddali, stanowily idealny cel. Scofield nacisnal na spust. Pierwszy mezczyzna runal na ziemie, trzymajac sie za udo, a drugiemu bron wypadla z reki; zlapal sie za ramie i skoczyl za najblizszy posag. Bray z dziewczyna dotarli do konca alei. Znajdujace sie tam schody prowadzily do palacu. Pokonujac po dwa stopnie na raz, wbiegli na gore i wmieszali sie w tlum przerazonych gosci pedzacych w strone ogromnego parkingu. Wokol eleganckich wozow krecili sie kierowcy; pilnowali aut i bacznie wypatrywali swoich pracodawcow. Zgodnie z przyjetym w tych niespokojnych czasach zwyczajem, bron mieli na wierzchu, gotowa do strzalu. Zapewnienie pracodawcom bezpieczenstwa nalezalo do ich obowiazkow. Wszyscy byli przeszkoleni, wiedzieli co robic. Lub prawie wszyscy. Bray zblizyl sie do jednego z wozow. -Czy to samochod hrabiego Scozzi? - spytal zasapany. -Nie, signore. Prosze sie odsunac! -Przepraszam. - Cofnal sie o krok, zeby uspic czujnosc kierowcy, po czym nagle skoczyl w przod i walnal go kolba w skron. - Wsiadaj! - zawolal do Antonii. - Zamknij drzwi i nie podnos glowy, dopoki stad nie wyjedziemy! Minal prawie kwadrans, zanim znalezli sie na autostradzie wiodacej z Tivoli do Rzymu. Mniej wiecej po dziesieciu kilometrach skrecili w prawo, w pusta, malo uczeszczana droge. Bray zjechal na pobocze, zatrzymal woz, zamknal oczy i przez dluzsza chwile siedzial w milczeniu, z glowa oparta o siedzenie. Kiedy serce zaczelo mu wreszcie bic normalnie, wyprostowal sie, siegnal do kieszeni po papierosy i podsunal paczke dziewczynie. -Rzadko pale, ale chyba sie teraz poczestuje. Co sie stalo? Podal jej ogien, zaciagnal sie dymem i opowiedzial o wszystkim po kolei, o rozmowie z Guillamem Scozzim, o zabojstwie hrabiego, o tajemniczych slowach, ktore uslyszal, o tym, ze wypowiedzial je Paravicini. Fakty byly proste, plynace z nich wnioski - metne. Za wiele bylo niewiadomych. -Sadzili, ze jestem Taleniekowem, ktos ich o nim uprzedzil. O mnie nic nie wiedzieli, nawet nie padlo moje nazwisko. Nie pojmuje; Scozzi mowil przeciez, ze jestem Amerykaninem, powinni byli skojarzyc. -Dlaczego? -Bo zarowno Waszyngton jak i Moskwa wiedzieli, ze Taleniekow mnie sciga. Probowali zastawic na nas pulapke; nie udalo sie. Musieli sie z czasem zorientowac, ze nawiazalismy kontakt... Musieli? Przyszlo mu nagle do glowy, ze jedyna osoba, ktora o tym wiedziala, byl Robert Winthrop, a on na pewno nikomu tego nie zdradzil. Oba wywiady mogly co najwyzej snuc domysly i podejrzenia; nikt przeciez nie widzial ich razem. Mimo to wolal sie liczyc z mozliwoscia, ze wszyscy wiedza o jego wspolpracy z Taleniekowem. Chyba ze... -Mysla, ze nie zyje - oznajmil na glos, patrzac na szybe poprzez kleby dymu. - To jedyne wytlumaczenie. Ktos im powiedzial, ze nie zyje. Dlatego Paravicini nie uwierzyl Scozziemu, kiedy ten mowil, ze jestem Amerykaninem. -Dlaczego ktos mialby rozglaszac, ze nie zyjesz? -Ba! Zebym to wiedzial! Nasz wywiad moglby puscic taka plotke, zeby zyskac na czasie, zmylic przeciwnika, zastawic wlasne sidla. Ale tu nie o to chodzi, na pewno nie o to chodzi. Zreszta matarezowcy maja wtyczki w CIA i KGB, szybko poznaliby prawde. Nie rozumiem. - A moze osoba, ktora im to powiedziala, naprawde sadzi, ze nie zyjesz? Bray spojrzal na nia; zadne wytlumaczenie nie przychodzilo mu do glowy. -Jakim cudem? Fakt, pomysl jest niezly, ale trudno urzadzac pogrzeb, jesli nie ma trupa. Zreszta, kto by chcial... Trzeba zatrzec slady, pogrzebac na zawsze... Polaczcie sie z Turynem... Niech zawiadomia orly i lwa. Turyn. Paravicini. -Co tak umilkles? -Przyszlo mi cos do glowy. Paravicini. Czy to on kieruje Zakladami Scozzi-Paravicini w Turynie? -Teraz juz nie, ale kiedys kierowal. I nie tylko w Turynie. Rowniez w Rzymie, Mediolanie, Nowym Jorku i Paryzu. Wszedzie. Potem ozenil sie z corka Alberta Scozziego i z czasem jej brat, hrabia Guillamo Scozzi, zaczal przejmowac coraz wiecej obowiazkow. To hrabia zarzadzal calym interesem. Tak przynajmniej pisala prasa. -O to chodzilo Paraviciniemu. Zeby wszyscy tak mysleli. Ale to oczywiscie jedna wielka lipa. Scozzi tylko wykonywal rozkazy. Tanczyl jak mu zagrali. -Wiec nie nalezal do matarezowcow? -Nalezal i w pewnym sensie bardzo sie im przysluzyl. Bo jesli sie nie myle, to wlasnie on wprowadzil Paraviciniego. Guillamo i jego matka, hrabina Scozzi, nie tylko ofiarowali Paraviciniemu zone, w ktorej zylach plynela blekitna krew, ale rowniez udzial w organizacji Matarese'a. I teraz dochodzimy do trudnego pytania. Dlaczego taki czlowiek jak Paravicini dal sie skusic? Wielkim przemyslowcom najbardziej ze wszystkiego zalezy na stabilnosci politycznej kraju. Lokuja ogromne pieniadze w stabilne rzady i w kandydatow na najwyzsze urzedy, ktorzy obiecuja stabilizacje polityczna. Bo bez niej bogaci traca fortuny. Zdecydowanie wola silne, autokratyczne rzady, ktore nie przebierajac w srodkach i nie liczac sie z tym, ze przy okazji moze ucierpiec legalna opozycja, potrafia wyplenic takie chwasty jak Czerwone Brygady czy Baader Meinhof. -We Wloszech taki rzad na pewno nie istnieje - stwierdzila Antonia. -Malo gdzie istnieje. I tego wlasnie nie rozumiem. Wielcy przemyslowcy prosperuja tam, gdzie swiatem rzadzi prawo i porzadek. Nie maja nic do zyskania, a wszystko do stracenia, gdy zaczyna panowac chaos. Matarezowcy zas sieja zamet i paralizuja rzady. Popieraja terrorystow, wspomagaja ich finansowo i robia wszystko, zeby ow paraliz sie rozprzestrzenial. Scofield zaciagnal sie dymem. Im prostsze wydawaly sie jedne sprawy, tym bardziej skomplikowane inne. -Przeczysz sobie, Bray. - Antonia dotknela jego ramienia; w ciagu ostatniej doby takie poufale gesty staly sie dla nich czyms naturalnym. - Mowisz, ze tacy jak Paravicini pragna ladu, a jednoczesnie, ze jest on matarezowcem... -Bo jest. Tylko nie wiem dlaczego. Brakuje mi motywu. -Gdzie go znajdziesz? -Na pewno nie tu. Poprosze lekarza, zeby zabral nasze rzeczy, z hotelu. Wyjezdzamy. -Oboje? Scofield ujal jej dlon. -Dzisiejszy wieczor wiele zmienil. La bella signorina nie moze pozostac w Rzymie. -Wezmiesz mnie ze soba? -Tylko do Paryza - odparl z wahaniem w glosie, ktore bynajmniej nie wynikalo z niepewnosci; po prostu zastanawial sie nad tym, przez kogo innego w Paryzu moglby sie komunikowac z Taleniekowem. - Poszukamy ci jakiegos lokum, a potem pomyslimy nad reszta. -A ty? Dokad pojedziesz? -Do Londynu. Wiemy, kim jest Paravicini, wiemy o jego powiazaniach ze Scozzim. Nastepny punkt programu to Londyn. -Dlaczego akurat Londyn? -Paravicini chcial, zeby Turyn zawiadomil "orly i lwa". Po rozmowie z twoja babka na Korsyce, nietrudno rozszyfrowac te slowa. Jeden orzel to Stany Zjednoczone, drugi to ojczyzna Taleniekowa. -Cos mi nie gra. Przeciez symbolem Rosji jest niedzwiedz. -Niedzwiedz to Rosja bolszewicka, orzel to Rosja carska. Trzecim na liscie gosci w Villa Matarese w kwietniu tysiac dziewiecset jedenastego roku byl czlowiek o nazwisku Woroszyn. Ksiaze Andriej Woroszyn z Petersburga. Taleniekow wlasnie jest w drodze do Leningradu. -A lew? -Anglia. Drugim na liscie gosci byl sir John Waverly. Jego potomek, David Waverly, jest obecnie ministrem spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii. -Zajmuje wysokie stanowisko... -Zbyt wysokie, zbyt rzucajace sie w oczy. Nie rozumiem, jak moglby nalezec do Rady Matarese'a. Ani on, ani potomek kolejnego uczestnika spotkania, facet z Waszyngtonu, senator, ktory w przyszlym roku prawdopodobnie zostanie prezydentem Stanow Zjednoczonych. Nie rozumiem i dlatego to mnie tak przeraza. - Bray puscil dlon dziewczyny i przekrecil kluczyk w stacyjce. - Ale krok po kroku zblizamy sie do wyjasnienia zagadki. Nielatwo bedzie dojsc do tego, kim faktycznie sa orly i lew, lecz ze slow Paraviciniego wynika, ze cos mozna znalezc. Mowiac o sladach, ktore trzeba zatrzec i pogrzebac na zawsze, niewatpliwie mial na mysli slady kontaktow i powiazan miedzy czlonkami rady. -Boje sie o ciebie - powiedziala Antonia, ponownie dotykajac jego ramienia. -Taleniekowowi grozi wieksze niebezpieczenstwo. Pamietaj, oni mysla, ze ja nie zyje. A o nim zostali uprzedzeni. I dlatego musimy szybko wyslac telegram do Helsinek, ostrzec Taleniekowa. -Przed czym? -Przed zabojcami. Krazac po Leningradzie w poszukiwaniu informacji o starym petersburskim rodzie moze dostac kulke w leb. - Wjechal z powrotem na szose. - To szalenstwo. Szukamy potomkow ludzi z listy Matarese'a, bo akurat znamy ich nazwiska. Ale istnieje ktos, bez kogo tamci sie w ogole nie licza. -Kto? -Pasterz. To jego musimy znalezc, a nie mam najmniejszego pojecia, jak sie do tego zabrac. 22. Taleniekow szedl helsinska Ita Kaivopuisto, kiedy dostrzegl oswietlony budynek ambasady amerykanskiej. To, ze przypadkiem na niego trafil, nie zdziwilo go, albowiem prawie przez caly dzien rozmyslal o Beowulfie Agate.Przez caly dzien rozmyslal rowniez o tym, co mu Scofield przekazal w telegramie. Dla kogos nie wtajemniczonego tresc telegramu brzmiala niewinnie, dotyczyla importu do Wloch finskich krysztalow, ale nowe informacje byly wstrzasajace. Amerykanin w krotkim czasie poczynil ogromne postepy. Odnalazl potomka Alberta Scozziego, ktorego nazwisko figurowalo jako pierwsze na liscie gosci Guillaume'a de Matarese'a, i zaraz potem Guillamo Scozzi zginal, zamordowany przez tych, ktorym podlegal. Potwierdzily sie podejrzenia, jakie Scofield powzial jeszcze na Korsyce, ze czlonkostwo w Radzie Matarese'a nie jest dziedziczne, lecz ze czlonkow starannie wybierano. Moze kiedys bylo inaczej, teraz jednak nalezeli do niej rownie ludzie nie spokrewnieni z jej zalozycielami; zgadzaloby sie to z tym, co o matarezowcach powiedzial umierajacy Krupski. Matarezowcy zawiesili dzialalnosc na wiele lat. I nagle wrocili na scene, ale w nowej postaci. Nastapila seria zabojstw, ktorych nikt nie zlecil... Bezsensowna jatka... Rzadom stawiano ultimatum... Tak, byla to nowa, bez porownania grozniejsza organizacja; nie skladala sie juz z fanatykow pochlonietych mysla o zarabianiu pieniedzy na zamachach politycznych. Na koncu telegramu Beowulf ostrzegl Taleniekowa, iz matarezowcy prawdopodobnie wiedza, ze lista gosci Guillaume'a de Matarese'a zostala odkryta, totez zdobycie informacji o Woroszynach moze okazac sie znacznie trudniejsze niz obaj sadzili. Uprzedzeni przez Turyn ludzie czekali zapewne w Leningradzie na czlowieka, ktory zacznie wypytywac o rodzine Woroszynow. Na szczescie jest jednak ktos, do kogo moge sie zwrocic, pomyslal Taleniekow, przytupujac dla rozgrzewki i wypatrujac samochodu, ktorym mial sie udac na wschod, wzdluz wybrzeza, przez Hamine, do granicy radzieckiej. Z telegramu wynikalo, ze Scofield byl w drodze do Paryza; zamierzal zostawic tam dziewczyne i leciec do Anglii. Mloda Korsykanka najwidoczniej przeszla pomyslnie wszystkie proby, skoro Bray zdecydowal sie pozostawic ja przy zyciu i zrobic ich laczniczka. Jednakze, jak Wasilij zdazyl sie juz zorientowac, Amerykanin wolal korzystac z wiekszej liczby posrednikow: tym razem rowniez wszelkie kontakty mialy odbywac sie przez jeszcze jedna osobe - kierownika hotelu "Tavastian" w Helsinkach. Jesli wiec Taleniekow odkryje cos w Leningradzie, ma przesiac zaszyfrowany telegram do Helsinek. Kierownik hotelu o okreslonych porach bedzie czekal na telefon z Paryza. Podyktuje tresc telegramu dziewczynie, ktora z kolei polaczy sie z Anglia. Poniewaz jednak KGB nadzorowalo siec telegraficzna w calej Rosji, Wasilij wiedzial, ze jesli chce uniknac wpadki, musi posluzyc sie ich wlasnym sprzetem. Liczyl, ze jakos znajdzie na to sposob. Przy krawezniku zatrzymal sie samochod. Kierowca w ciemnej skorzanej kurtce i omotanym wokol szyi czerwonym szaliku zamigal swiatlami. Taleniekow podszedl do wozu i wsunal sie na przednie siedzenie. Wracal do Rosji. Vainikkala lezala na polnocno-zachodnim brzegu jeziora; poludniowo-wschodni brzeg, nalezacy do Zwiazku Radzieckiego, patrolowaly oddzialy zolnierzy z psami. Wartownicy czesciej cierpieli na nude, niz scigali ludzi usilujacych zbiec z Rosji lub przedostac sie nielegalnie na jej teren. Ze wzgledu na trzaskajace mrozy i wiejace nieustannie lodowate wichry, malo kto mial odwage przekraczac granice podczas ciagnacych sie w nieskonczonosc zimowych miesiecy, Latem zas masowy naplyw turystow do Tallina, Rygi, nie mowiac juz o Leningradzie, sprawial, ze do tych miast znacznie latwiej bylo wjechac lub je opuscic bez wymaganych dokumentow. Dlatego tez do garnizonow mieszczacych sie na finskiej granicy wysylano najgorszych zolnierzy, czesto pijakow i awanturnikow: dowodzili nimi oficerowie ukarani zsylka na polnoc za jakies przewinienia. Nic wiec dziwnego, ze Taleniekow wybral droge przez Vainikkale; tam nawet psy nie mialy motywacji. Czego nie mozna bylo powiedziec o Finach, ktorzy wciaz zywili gleboka nienawisc do Rosjan za to, ze napadli na ich kraj w 1939 roku. Tak jak czterdziesci lat temu doskonala znajomosc lasow i jezior pozwolila im zastawiac pulapki na cale dywizje nieprzyjacielskich wojsk, tak teraz ta sama swietna orientacja w terenie umozliwiala im omijanie radzieckich patroli. Dopiero kiedy wylonili sie z niewielkiej zatoczki, do ktorej Taleniekowa wprowadzil Fin towarzyszacy mu w przeprawie przez zamarzniete jezioro, Wasilij zorientowal sie, ze znajduja sie na terenie Rosji, a radzieckie straze graniczne maja daleko za plecami. Vainikkala nie byla juz mala, senna miescina, lecz waznym punktem przerzutowym. -Ilekroc ktorys z was Amerykanow bedzie chcial ominac tych bolszewickich sukinsynow na granicy, pamietajcie o nas - powiedzial Fin. - My im nigdy nie wybaczymy. Ironia sytuacji nie uszla uwagi Wasilija Taleniekowa, bylego stratega KGB. -Powinien pan byc bardziej ostrozny - odparl. - Skad pan wie, ze nie jestem agentem radzieckiego wywiadu? Jego przewodnik wyszczerzyl zeby. -Sledzilismy pana. Doszlismy za panem do hotelu "Tavastian" i przeprowadzili tam maly wywiad. Przyslal pana jeden z najlepszych agentow amerykanskich, ktory w czasie roznych akcji na terenach nadbaltyckich nieraz korzystal z naszej pomocy. Prosze go od nas pozdrowic. - Fin wyciagnal na pozegnanie reke. - Zalatwilismy panu transport na poludnie - dodal. - Przez Wyborg do Zielenogorska. -Co takiego?! - Taleniekow nie prosil o to Finow, przeciwnie, dal im wyraznie do zrozumienia, ze kiedy znajdzie sie w Zwiazku Radzieckim, sam juz sobie dalej poradzi. - Nie zamawialem dalszego transportu. Nie placilem za zaden transport. Fin usmiechnal sie protekcjonalnie. -Uznalismy, ze tak bedzie i lepiej, i szybciej. Pojdzie pan ta droga; mniej wiecej trzy i pol kilometra stad zobaczy pan zaparkowany na poboczu samochod. Podejdzie pan do kierowcy, powie, ze panski woz sie zepsul i spyta o godzine. Prosze mowic po rosyjsku; podobno niezle pan zna ten jezyk. Jesli kierowca odpowie i zacznie nakrecac zegarek, moze pan wsiasc i jechac. -To naprawde niepotrzebne - zaprotestowal Wasilij. - Zamierzalem sam sobie wszystko zorganizowac. Dla waszego i mojego dobra. -Prosze mi wierzyc, tak bedzie lepiej. Wkrotce zacznie switac, a drogi sa patrolowane. Niech pan sie nie martwi. Facet w samochodzie od dawna jest na liscie plac Waszyngtonu. - Fin ponownie usmiechnal sie. - To zastepca komendanta KGB w Wyborgu. Taleniekow odwzajemnil usmiech. Jego irytacja znikla bez sladu. Wiedzial jak wykorzystac informacje podana mu przez Fina do rozwiazania wielu swoich problemow. Tak jak zlodziej moze bezkarnie okrasc innego zlodzieja, tak zdrajca moze bezkarnie szantazowac drugiego zdrajce. -Wy, Finowie, jestescie doprawdy niezwykli - rzekl. - Moze kiedys znow nam przyjdzie wspolpracowac? -Moze. Nasze polozenie geograficzne zmusza nas do nieustannej aktywnosci. Mamy z sasiadami wiele rachunkow do wyrownania. -Po tylu latach? -Pan, przyjacielu, nawet sobie nie wyobraza, co to znaczy miec w ogrodzie za domem dzikiego, niebezpiecznego niedzwiedzia, ktory w kazdej chwili moze zaatakowac. Czlowiek zyje w ciaglym stresie. Pewnie dlatego tyle pijemy. Dojrzal w oddali samochod, ciemny, niewyrazny ksztalt posrod zwalow sniegu. Niebo jasnialo; wiedzial, ze za godzine pierwsze zlociste smugi przebija sie przez arktyczna mgle i rozprosza jej opary. Jako dziecko zawsze wygladal niecierpliwie slonca. Byl u siebie, na terenach, gdzie dorastal. Minelo tak wiele lat, odkad stad wyjechal, lecz mimo to nie cieszyl sie z powrotu, nie radowal na mysl, ze zobaczy znajome widoki, moze znajoma twarz... postarzala, tak samo jak jego. Szedl przed siebie, bez uniesienia, jedynie z poczuciem misji. Zbyt wiele sie wydarzylo. Drzal z zimna, swiadom, ze tym razem zimowe slonce go nie ogrzeje. Tylko jedna sprawa zaprzatala jego mysli: rodzina Woroszynow. Z bronia w rece zblizal sie do wozu, trzymajac sie prawej strony szosy, tak zeby kierowca nie widzial go w lusterku. W pewnym momencie skrecil w bok i reszte drogi pokonal schylony, ukryty za zwalami sniegu zalegajacymi pobocze. Dopiero gdy znalazl sie na wysokosci wozu, uniosl glowe nad zaspe i spojrzal na siedzacego w srodku mezczyzne. Ognik papierosa, ktorego kierowca palil, czesciowo oswietlal jego twarz. Byla jakby znajoma. Tak, Wasilij juz ja kiedys widzial, moze na zdjeciu w aktach, moze podczas krotkiej wizyty agenta z Wyborga w Rydze. Po chwili przypomnial sobie nazwisko faceta, a wowczas zatarte wspomnienia odzyly w jego pamieci. Maletkin. Piotr Maletkin urodzony w Grodnie przy wschodniej granicy Polski. Mezczyzna w srednim wieku - sadzac po twarzy, okolo piecdziesiatki; dobry, solidny fachowiec, choc calkiem pozbawiony fantazji i polotu, czlowiek wykonujacy obowiazki sprawnie i sumiennie, lecz rutynowo, bez zapalu. Z wiekiem awansowal coraz wyzej w KGB, ale poniewaz nigdy nie przejawial najmniejszej inicjatywy, zostal oddelegowany na prowincje. Skladajac mu propozycje wspolpracy, Amerykanie wykazali sie swietna intuicja. Skazany na nieciekawa prace przez mialkosc swojego umyslu, a ze wzgledu na zajmowane stanowisko posiadajacy dostep do tajnych szyfrow i akt, Maletkin byl swiadom tego, ze zostajac zastepca komendanta KGB-Wyborg osiagnal szczyt kariery zawodowej. Amerykanie odwolali sie do jego urazonej dumy i nie spelnionych ambicji; pokusa zycia w dostatku okazala sie wystarczajaco silna. Zreszta, wcale nie musieli sie wywiazac ze swoich obietnic; zawsze mogli go zastrzelic, kiedy bedzie przeprawial sie po lodzie do Yainikkali. Nikt by sie tym specjalnie nie przejal. Zwerbowanie Maletkina bylo dla Amerykanow tylko drobnym sukcesem; gdyby wyszlo na jaw, byloby tylko drobnym powodem do wstydu dla Rosjan. Teraz jednak sytuacja Piotra Maletkina miala ulec zmianie; powinien to zrozumiec, kiedy ujrzy swojego pasazera. Skoro zdrajca rozpoznal twarz sprzedawczyka, to sprzedawczyk z pewnoscia rozpozna twarz zdrajcy. Tym bardziej, ze wszystkie placowki KGB na calym swiecie poszukiwaly Wasilija Wasilijewicza Taleniekowa. Niewidoczny za zwalami sniegu Taleniekow cofnal sie ze dwadziescia metrow, po czym wyszedl z powrotem na szose. Maletkin albo siedzial pograzony w zadumie, albo drzemal, bo nie wykonal zadnego ruchu, ktory swiadczylby, ze zobaczyl zblizajacego sie mezczyzne: nie zerknal przez ramie, nie zgasil papierosa. Dopiero gdy trzy metry dzielily Taleniekowa od wozu, sprzedawczyk drgnal i przekrecil glowe. Taleniekow odwrocil sie, jakby sprawdzal czy nikt za nim nie idzie; wolal, zeby Maletkin na razie nie widzial jego twarzy - to by mu tylko pokrzyzowalo plany. Stanal przy drzwiach, z glowa ukryta nad dachem, czekajac az otworzy sie okno. Uslyszal, jak Maletkin kreci korbka, a po chwili poczul cieplo bijace z wozu. Tak jak sie spodziewal, ze srodka blysnelo swiatlo latarki. Taleniekow pochylil sie, ukazujac kierowcy swoja twarz, a jednoczesnie wtykajac w okno grazburie. -Dzien dobry. Towarzysz Maletkin, jesli sie nie myle? -Moj Boze! To wy! Taleniekow wyciagnal lewa reke, chwycil latarke i wolno, bez pospiechu skierowal ja w druga strone. -Spokojnie, towarzyszu - powiedzial. - Okazuje sie, ze mamy ze soba wiele wspolnego, nieprawdaz? Dajcie kluczyki. -Co... co? - wyjakal Maletkin; nie byl w stanie wykonac najmniejszego ruchu. -Dajcie kluczyki - powtorzyl Taleniekow. - Zwroce je wam, kiedy wsiade do srodka. Jestescie zdenerwowani, a zdenerwowani ludzie robia rozne glupstwa. Nie chcialbym, zebyscie odjechali beze mnie. Kluczyki! Grozna grazburia znajdowala sie zaledwie kilka centymetrow od twarzy Maletkina; sprzedawczyk zerkajac goraczkowo to na wylot lufy, to na Taleniekowa, siegnal po omacku do stacyjki i wyciagnal klucze. -Macie - szepnal. -Dziekuje, towarzyszu. Tak, tak, jestesmy towarzyszami... niedoli. Nie musze chyba mowic, ze wszelkie proby wykorzystania klopotliwej sytuacji, w jakiej sie obydwaj znalezlismy, bylyby wielce nierozsadne. Zaden z nas nic by nie osiagnal. Obszedl woz od przodu, przedarl sie przez zaspe na poboczu, po czym otworzyl drzwi i wsunal sie na przednie siedzenie obok przygnebionego kierowcy. Wyjal mu z kieszeni na piersi pistolet, schowal do swojej kieszeni i rzekl: -No, no, nie mamy powodu okazywac sobie wrogosci. Lepiej opowiedzcie mi, co sie tu dzialo, pulkowniku... chyba jestescie juz pulkownikiem, co? -Tak, ale awans nie jest jeszcze oficjalnie zatwierdzony. -Nie docenialismy was, towarzyszu. Ale widze, ze popelnilismy duzy blad. A wy... prosze jak daleko zaszliscie! I to nie wzbudzajac niczyich podejrzen! Musicie mi o tym opowiedziec. W Leningradzie. -W Leningradzie? -To tylko godzina drogi z Zielenogorska. A nie watpie, ze zastepca komendanta KGB-Wyborg potrafi wymyslic jakis wiarogodny powod, dlaczego musi tam jechac. Zreszta pomoge wam. Mam doswiadczenie w takich sprawach. Maletkin przelknal sline, wpatrujac sie ze strachem w Taleniekowa. -Jutro rano musze byc w Wyborgu. Na odprawie patroli. -Zleccie to komus! Ludzie lubia, jak im sie powierza odpowiedzialne zadania. Czuja sie dowartosciowani. -Wlasnie mnie to zlecono. -No widzicie? A swoja droga, gdzie macie konto bankowe? W Norwegii? W Szwecji? W Nowym Jorku? Bo chyba nie w Finlandii? To byloby niemadre. -W Atlancie. W banku nalezacym do Arabow. -Bardzo rozsadnie. - Taleniekow wreczyl mu kluczyki. - W droge, towarzyszu. -To szalenstwo! Jestesmy skonczeni! -Jeszcze nie. Musimy zalatwic cos w Leningradzie. O dwunastej wjechali na most Kirowa, mineli Letni Ogrod z drzewami poowijanymi wojlokiem i skierowali sie na poludnie, w strone szerokiej alei - Newskiego Prospektu. Taleniekow zamilkl, podziwiajac wspaniale budowle, z ktorych slynal Leningrad. Miliony ludzi stracily zycie, zeby na zamarznietych blotach i bagnach po obu brzegach Newy zbudowac Petersburg - okno na Europe. Na koncu Newskiego Prospektu przejechali obok zwienczonego lsniaca iglica gmachu Admiralicji i skrecili w prawo. Nad brzegiem rzeki wznosil sie Palac Zimowy. Na jego widok ogarnelo Taleniekowa to samo uczucie co zawsze: zaczal rozmyslac o dawnej Rosji, tej co istniala do 1917 roku, kiedy to krazownik "Aurora" wplynal do miasta i wystrzalem z dziala dal sygnal do szturmu na siedzibe samozwanczego Rzadu Tymczasowego, ktoremu przewodzil Aleksandr Kierenski. Do szturmu, z ktorego zrodzilo sie nowe panstwo. Zwiazek Radziecki. Nie mial jednak czasu na rozwazania o przeszlosci; zreszta Leningrad, miasto, w ktorym zamierzal spedzic kilka najblizszych dni, nalezalo do nowego swiata - choc jak na ironie to wlasnie dawna Rosja ksiecia Andrieja Woroszyna i jej stolica, Petersburg, sprawily, ze tu powrocil. -Skreccie na most Aniczkowa, a potem jedzcie Sadowa w strone starej dzielnicy mieszkaniowej. Powiem wam, gdzie sie zatrzymac. -Co tam jest? - spytal Maletkin, ktory im bardziej zaglebiali sie w miasto, tym wiekszy odczuwal strach. -Caly szereg nielegalnie dzialajacych pensjonatow i tanich hotelikow, ktorych wlascicieli cechuje rewizjonistyczny stosunek do oficjalnych pozwolen i papierow. Dziwne, ze nie wiecie. -Tu, w Leningradzie? -Naprawde nie wiedzieliscie, towarzyszu? Nikt wam nigdy o tym nie powiedzial? Oj, rzeczywiscie zle was traktowano! Kiedy przebywalem w Rydze, czesto spotykalem sie tu z komendantami innych obwodow; omawialismy tajne sprawy dotyczace naszych ludzi. Jesli mnie pamiec nie myli, to wlasnie podczas jednej z takich narad po raz pierwszy uslyszalem wasze nazwisko. -Moje? Mowiono o mnie? -Nie denerwujcie sie. Stanalem w waszej obronie. Waszej i tego drugiego z Wyborga. -Drugiego z Wyborga?! - Maletkina zamurowalo. Stracil panowanie nad kierownica i niewiele brakowalo, zeby zderzyli sie z jadaca z naprzeciwka ciezarowka. -Do jasnej cholery, wezcie sie w garsc! - ryknal Taleniekow. - Bo obaj wyladujemy w czarnych celach Lubianki. -Drugiego z Wyborga? - powtorzyl Maletkin wstrzasniety rym, co uslyszal. - Z KGB w Wyborgu? Czy zdajecie sobie sprawe, co to znaczy? -Owszem. Ze w jednym miejscu Amerykanie maja dwoch szpicli, ktorzy nawzajem o sobie nie wiedza. To najlepszy sposob na weryfikowanie informacji. Ale gdyby jeden z nich poznal tozsamosc drugiego... no coz, bylby gora, prawda? W waszym wypadku, korzysci bylyby wprost niewymierne. -Kim on jest? -Cierpliwosci, przyjacielu, cierpliwosci. Jesli sie dobrze spiszecie, to na pozegnanie zdradze wam jego nazwisko. -W porzadku. - Maletkin powoli odzyskiwal rownowage. Taleniekow oparl sie wygodnie o siedzenie; jechali ruchliwa ulica Sadowa, kierujac sie w strone rojnych uliczek starej dzielnicy mieszkaniowej. Patrzac na swiezo odnowione fasady budynkow i czyste chodniki, trudno sie bylo domyslic napiecia i niezadowolenia narastajacego wsrod lokatorow tych domow. Dwie, trzy rodziny zyjace w jednym mieszkaniu, cztery, piec osob dzielacych jeden pokoj - wszystko to grozilo wybuchem. Przeniosl wzrok na siedzacego obok mezczyzne. Nienawidzil tego sprzedawczyka. Dran myslal, ze umocni swoja pozycje, ze zdobedzie cos, o czym nawet nie snil przed kilkoma minutami - nazwisko wysokiego ranga funkcjonariusza KGB z wlasnej jednostki, nazwisko zdrajcy, takiej samej jak on szui, ktorego bezlitosnie bedzie mogl szantazowac. Gotow byl uczynic wszystko, zeby tylko je poznac. Tak, pomyslal Taleniekow, otrzyma czego pragnie; pozna moze nie nazwisko, lecz stopien tego drugiego, a to juz w zupelnosci wystarczy. Informacja bedzie oczywiscie nieprawdziwa. Piotra Maletkina, tej nedznej gnidy, nie zastrzela Amerykanie, kiedy stapajac po lodzie ruszy do Yainikkali; zostanie rozstrzelany przez swoich na dziedzincu za barakami w Wyborgu i tyle mu przyjdzie z tego wszystkiego. Nagle dojrzal budynek, ktorego wypatrywal. -Stancie za najblizszym skrzyzowaniem - polecil sprzedawczykowi. - Jesli nikogo nie zastane, to zaraz wroce. Jesli osoba, z ktora chce sie zobaczyc, jest w domu, wroce mniej wiecej za godzine. Maletkin zjechal na prawy pas i zatrzymal woz za kilkoma rowerami przywiazanymi lancuchem do slupa na chodniku. -Pamietajcie, towarzyszu - powiedzial wysiadajac Wasilij - macie dwa wyjscia. Mozecie czym predzej pojechac do siedziby KGB, ktora, nawiasem mowiac, miesci sie na Ligowskim Prospekcie, i mnie wydac. To zapoczatkuje ciag przesluchan i innych wydarzen, zakonczony wasza egzekucja. Albo mozecie poczekac w samochodzie, robic to, co wam kaze i w nagrode poznac nazwisko, ktore w niedalekiej przyszlosci bardzo wam sie przyda. Bedziecie mieli w garsci waznego czlowieka. -W takiej sytuacji raczej nie mam wyboru, prawda? Bede czekal - odparl agent z Wyborga, ukazujac w usmiechu pozolkle zeby. Broda lsnila mu od potu. Taleniekow zblizyl sie do kamiennych schodkow prowadzacych do budynku; byla to czteropietrowa kamienica skladajaca sie z dwudziestu, moze trzydziestu mieszkan, w kazdym z ktorych zylo po kilka rodzin. Lodzia Kronieska mieszkala sama. Piec lat temu KGB przydzielilo jej samodzielne dwa pokoje z kuchnia. Od czasow Rygi widzieli sie tylko raz, przed czternastoma miesiacami, na krotkiej, sobotnio-niedzielnej konferencji w Moskwie. Pierwsza noc spedzili razem, ale ze wzgledow zawodowych postanowili sie wiecej nie spotykac. Genialny Taleniekow zdradzal objawy silnego napiecia; jego arogancja i samowola draznily wiele osob, plotkowano o nim na lewo i prawo. Ich znajomosc nie powinna wykraczac poza sfere zawodowa, powiedzial Lodzi. Nalegal na to. Mimo ze zostala oczyszczona z zarzutow, wciaz byla obserwowana. Bliska zazylosc z kims takim jak on mogla jej tylko zaszkodzic. Piec lat temu Lodzia Kronieska miala duze nieprzyjemnosci w pracy. Niektorzy uwazali, ze nalezy ja zwolnic lub wyslac na prowincje, inni twierdzili, ze potkniecia, jakich sie dopuscila, wynikaly z chwilowej depresji spowodowanej klopotami rodzinnymi, a poza tym kto by ja zastapil w sytuacjach kryzysowych? Lodzia byla bowiem wysoko wykwalifikowana matematyczka po studiach doktoranckich na uniwersytecie moskiewskim i stazu w Instytucie Lenina. Nalezala do najbardziej kompetentnych programistow komputerowych. Skonczylo sie na ostrzezeniu, aby w przyszlosci wykazywala wieksze poczucie odpowiedzialnosci za to, co robi, bo przeciez panstwo umozliwilo jej zdobycie wyksztalcenia. Nie wyrzucono jej, a tylko przeniesiono do pracy na nocnej zmianie w sekcji komputerowej KGB obwodu leningradzkiego na Ligowskim Prospekcie. To bylo ponad piec lat temu. Miala tam pozostac co najmniej jeszcze dwa. "Przestepstwo", jakie popelnila, uznano by za zwykla pomylke - bledne wyliczenie matematyczne - gdyby nie pewne niepokojace zdarzenie w Wiedniu, tysiac piecset kilometrow od Leningradu. Brat Lodzi, wysoki ranga oficer lotnictwa, popelnil tam samobojstwo, ktorego przyczyny byly niejasne. Na wszelki wypadek zmieniono plany dotyczace obrony powietrznej wzdluz poludniowo-zachodniej granicy Niemiec, a Lodzie Kronieska wezwano na rozmowe. Obecny na przesluchaniu Taleniekow z zaciekawieniem obserwowal cicha, skupiona kobiete, ktorej twarz oswietlono silna lampa. Sluchal zafascynowany jak wolno, z namyslem udziela przekonujacych odpowiedzi na zadawane pytania, nie okazujac przy tym cienia leku. Z miejsca przyznala, ze uwielbiala brata i ze byla bliska zalamania z powodu jego samobojczej smierci. Nie, o ile wiedziala, prowadzil zupelnie normalne zycie. Tak, byl lojalnym czlonkiem partii. Nie, nie trzymala zadnych listow; nie przyszlo jej to do glowy. Taleniekow, ktory wielokrotnie stykal sie z probami zatajenia prawdy, siedzial w milczeniu, instynktownie przeczuwajac, ze kobieta klamie. Od samego poczatku. Ale nie byly to klamstwa osoby, ktora zdradzila ojczyzne i teraz za wszelka cene chce ratowac wlasna skore. Wynikaly z czegos calkiem innego. Kiedy zrezygnowano z codziennej inwigilacji Lodzi, Taleniekow zaczal latac do Leningradu z pobliskiej Rygi i prowadzic wlasne sledztwo. Szpiegujac Lodzie, odkryl to, czego sie spodziewal. Kobieta jezdzila do Petrodworca i tam w parku spotykala sie z agentem amerykanskim rezydujacym w Helsinkach. Byly to bardzo sprytnie zaaranzowane spotkania, ale to nie Lodzia do nich dazyla, przeciwnie, chodzila na nie niechetnie, jakby wbrew swojej woli. Ktoregos wieczoru Taleniekow udal sie za kobieta do jej mieszkania i zazadal od niej wyjasnien. Instynkt podszepnal mu, zeby wstrzymac sie z podjeciem oficjalnych krokow; jakos przeczuwal, ze za jej postepkiem kryje sie cos innego niz zdrada. -To, co zrobilam, jest niewazne! - zawolala; ze zmeczenia lzy naplynely jej do oczu. - Jest niczym w porownaniu z tym, czego ode mnie chca! Ale poki wierza, ze z nimi wspolpracuje, nie spelnia swojej grozby! Amerykanie pokazali Lodzi zdjecia, dziesiatki zdjec glownie jej brata, ale takze innych wysokich ranga wojskowych przebywajacych w Wiedniu; wyuzdane, nieprzyzwoite zdjecia przedstawiajace cala game zachowan seksualnych; widnialy na nich pary mesko-zenskie, mesko-meskie, orgie, w ktorych uczestniczyli szanowani obywatele Zwiazku Radzieckiego. Pijani, z luboscia oddawali sie bezwstydnej rozpuscie z kazdym, kto byl pod reka. Szantaz zastosowany przez Amerykanow byl prosty: albo Lodzia zgodzi sie na wspolprace, albo zdjecia trafia do gazet. Zarowno jej brat jak i wyzsi od niego stopniem oficerowie zostana wystawieni na posmiewisko. Zwiazek Radziecki rowniez. -Na coscie liczyli? - spytal Taleniekow. - Mysleliscie, ze... -Ze sobie z nimi poradze! - odparla. - Mogli mi grozic, ale przeciez nie wiedzieli, co umiem ani co potrafie. Raz na jakis czas otrzymywali informacje o drobnych bledach komputerowych i to im wystarczalo. Nie rozsylali nigdzie zdjec. -Istnieje lepsze wyjscie - oznajmil Wasilij. - Zajme sie tym osobiscie. Jest w Waszyngtonie pewien czlowiek, niejaki general Blackburn, Szalony Anthony Blackburn, ktory bedac w poludniowo-wschodniej Azji lubil sobie podokazywac. Wrocil do Rygi i wydal polecenia swoim ludziom w Londynie. W ciagu kilku godzin zawiadomiono Waszyngton, ze jezeli wywiad amerykanski zrobi jakikolwiek uzytek ze zdjec wykonanych w Wiedniu, Moskwa odplaci sie tym samym, publikujac rownie drastyczne zdjecia przedstawiajace jednego z najbardziej szanowanych oficerow w wojsku amerykanskim. Agent z Helsinek wiecej sie nie odezwal. Lodzia i Taleniekow zostali kochankami. Teraz, gdy wspinal sie po ciemnych schodach na drugie pietro, zalala go fala wspomnien. Nie laczyla ich, jego i Lodzi, szalencza milosc, ale przebywajac ze soba zaspokajali swoje potrzeby. Oboje byli samotnikami, ktorzy z oddaniem poswiecali sie pracy zawodowej, od czasu do czasu chcieli jednak odpoczac - psychicznie i fizycznie. Niczego wiecej od siebie nie zadali i kiedy Taleniekowa przeniesiono do Sewastopola, rozstali sie bez lez, jak para przyjaciol, ktorzy bardzo sie lubia, ale potrafia bez siebie zyc, bo nade wszystko cenia wlasna niezaleznosc. Ciekaw byl, jak Lodzia zareaguje na jego widok, co powie i co on sam poczuje, kiedy ja zobaczy. Spojrzal na zegarek: za dziesiec pierwsza. Jesli jej godziny pracy nie ulegly zmianie, powinna byla zakonczyc dyzur o osmej rano i wrocic do domu o dziewiatej; zwykle przez chwile czytala prase, potem kladla sie spac. Nagle cos mu przyszlo do glowy: a co, jesli ma kochanka? Mogla sie przeciez z kims zwiazac. Nie chcial narazac jej na niebezpieczenstwo. Jezeli ktos inny otworzy drzwi, wycofa sie, udajac, ze pomylil pietro. Ale mial nadzieje, ze bedzie sama - potrzebowal jej pomocy. Nie mogl bowiem zwrocic sie bezposrednio do czlowieka, z ktorym przyjechal sie zobaczyc. Liczyl, ze Lodzia mu pomoze. Zapukal. Ku swemu zdumieniu, juz po kilku sekundach uslyszal kroki, stukot obcasow o drewniana podloge. Drzwi uchylily sie i stanela w nich Lodzia Kronieska. Ubrana byla dosc dziwnie jak na te pore roku, bo w kolorowa, bawelniana sukienke. W letnia sukienke! Popatrzyl na jasnobrazowe wlosy siegajace ramion, na szczupla twarz o regularnych rysach, na ktorej malowal sie dziwnie kamienny wyraz, na piwne oczy, ktore wpijaly sie w niego intensywnie, jakby byl intruzem... wyraznie jednak czul, ze jego wizyta nie jest dla niej zaskoczeniem. -Jak to milo, ze wpadles, stary przyjacielu - rzekla plaskim, bezbarwnym tonem. Starala mu sie cos powiedziec! Ze nie jest sama. Ze w srodku ktos na niego czeka! -Ciesze sie, ze cie zastalem - odparl, ruchem glowy dajac jej znak, ze zrozumial. Przez szpare w drzwiach dojrzal rekaw marynarki oraz brazowy material spodni. Z oczu Lodzi wyczytal, ze mezczyzna jest sam. Jedna reka wyciagnal z kieszeni bron, druga podniosl do gory, wyprostowal trzy palce i wskazal na sciane po lewej. Znaczylo to, ze na trzecie skinienie kobieta ma sie szybko odsunac w tamta strone. Zmruzeniem powiek odpowiedziala, ze rozumie. -Tyle miesiecy sie nie widzielismy - ciagnal dalej. - A poniewaz bylem w poblizu, pomyslalem... Pierwsze skinienie, drugie, trzecie; odskoczyla w bok. Wasilij z calej sily huknal barkiem w drzwi, raz, drugi, przygwazdzajac do sciany ukryta za nimi postac. Wpadl do srodka i ponownie naparl ramieniem na drzwi. W nastepnej chwili wyrwal swemu niedoszlemu zabojcy bron, a kiedy ten zaczal sie osuwac na ziemie, walnal go kolanem w odslonieta szyje i pchnal na fotel; mezczyzna zwalil sie nieprzytomny na podloge. -Zrozumiales! - krzyknela Lodzia; wciaz stala skulona przy scianie po lewej. - Tak sie balam, ze nie zrozumiesz! Taleniekow zamknal drzwi. -Jeszcze nie ma pierwszej - powiedzial, biorac ja za reke. - Zwykle spalas o tej porze. -Mialam nadzieje, ze na to wpadniesz. -Poza tym na zewnatrz panuje siarczysty mroz, a ty paradujesz w letniej sukience. -Bylam pewna, ze to zauwazysz! Ktos inny nie zwrocilby na to uwagi... Polozyl rece na jej ramionach. -Przysporzylem ci strasznych klopotow. Przepraszam. Zaraz sobie pojde. - Mowil szybko, nerwowo. - Podrzyj ubranie, powiedz, ze probowalas mnie zatrzymac. Wlamie sie do jakiegos mieszkania na gorze i... -Wasilij, posluchaj! On nie jest jednym z nas! Nie jest z KGB! Taleniekow odwrocil sie. Mezczyzna na podlodze powoli odzyskiwal przytomnosc; usilowal sie podniesc. -Jestes pewna? -Calkowicie. To Anglik, mowil po rosyjsku z angielskim akcentem. Kiedy wymienil twoje nazwisko, udalam, ze jestem oburzona, wstrzasnieta tym, ze ktokolwiek moze mnie podejrzewac o ukrywanie zdrajcy. Powiedzialam, ze chce zadzwonic do mojego szefa. Nie pozwolil. "Twoj szef mnie nie obchodzi" - oswiadczyl. To byly jego slowa. Wasilij przyjrzal sie jej uwaznie. -A gdyby pozwolil, zadzwonilabys? -Nie wiem - odparla, nie spuszczajac z niego oczu. - Pewnie zalezaloby od tego, co by powiedzial. Trudno mi uwierzyc, ze jestes tym, za kogo cie podaja. -Bo nie jestem. Ale ty... musisz dbac o swoje dobre imie. -Nie za wszelka cene. -Dziekuje. Ponownie spojrzal na lezaca na podlodze postac. Nagle zobaczyli. Ale bylo juz za pozno! Skoczyl naprzod, ladujac na wyciagnietym przy fotelu mezczyznie; sila zaczal rozwierac mu usta, naciskac kolanem brzuch, ugniatac mu zebra, usilujac zmusic go do wymiotow. Kwasny zapach migdalow. Cyjanek potasu. Potezna dawka. W ciagu kilku sekund utrata przytomnosci, wkrotce potem smierc. Zimne, niebieskie oczy Anglika patrzyly na Taleniekowa z wyrazna satysfakcja. Matarezowcowi udalo sie wymknac. 23. -Jeszcze raz od poczatku - poprosil, unoszac glowe znad rozebranych zwlok. - Wszystko, co powiedzial.-Niczego nie opuscilam. - Siedziala na krzesle, dokladnie sprawdzajac kazda sztuke odziezy, ktora sciagneli z trupa. - Nie byl znow az taki rozmowny. -Jestes matematyczka, potraktuj to jak rownanie z kilkoma niewiadomymi. Znamy koncowy wynik, ale brakuje nam liczb ze srodka. -Znamy wynik? -Tak. - Przekrecil cialo na bok. - Chcial mnie zabic, ale byl zdecydowany odebrac sobie zycie, gdyby mu sie nie powiodlo. Z tego plyna dwa wnioski. Po pierwsze, wolal nie ryzykowac, ze cokolwiek z niego wydusze. Po drugie, dzialal w pojedynke, nie oczekiwal nadejscia pomocy. Gdybym sadzil inaczej, juz dawno bysmy sie stad wyniesli. -Ale skad wiedzial, ze przyjdziesz? -Nie wiedzial; domyslal sie. Gdzies w jakichs aktach w Moskwie znajduje sie notatka z informacja, ze kiedys widywalismy sie dosc czesto. Ci, ktorzy chca mnie zabic, maja do nich dostep. Obstawili wszystkie miejsca, do ktorych moglbym sie udac. Z oczywistych powodow nie interesuja sie ludzmi, z ktorymi stykalem sie zawodowo. Wiedza, ze gdyby KGB zweszylo, ze wrocilem do kraju, wszczeloby alarm stad az po Syberie. Wiec obserwuja tylko tych, o ktorych sadza, ze mnie nie wydadza. Ty do nich nalezysz. -Sa inni? Tu w Leningradzie? -Tak, ze trzy lub cztery osoby. Moj przyjaciel, Zyd, ktory pracuje na uniwersytecie i z ktorym czesto siedzialem po nocach, pijac i dyskutujac. Jego na pewno maja na oku. Oprocz niego jest politolog, ktory wyklada ekonomie marksistowska, choc osobiscie preferuje ekonomie polityczna Adama Smitha. Jeszcze by sie ze dwoch znalazlo. Nigdy nie przejmowalem sie tym, z kim mnie widywano. -Nie musiales sie przejmowac. -To prawda. Moja praca miala swoje dobre strony: zawsze moglem wymyslic jakis wiarogodny powod, dlaczego gdzies chodze, dlaczego sie z kims spotykam... - Zamilkl na moment. - Ciekawe jak daleko siegaja ich macki? -Nie rozumiem. -Musze sie skontaktowac z pewnym czlowiekiem. Nie widzielismy sie cale wieki, ale moze tez jest pod obserwacja. Wasilij zamyslil sie, przesuwajac wolno palec wzdluz kregoslupa lezacego na podlodze trupa. Potem podniosl glowe i spojrzal na skupiona, dziwnie delikatna twarz kobiety, ktora znal tak dobrze. -Jak on to powiedzial? "Twoj szef mnie nie obchodzi"? - spytal. -Tak. I wyrwal mi z reki sluchawke. -Myslal, ze naprawde chcesz zadzwonic do szefa? -Bylam bardzo przekonujaca. Gdyby nie zareagowal, moze zmienilabym taktyke. Nie mam pojecia. Lecz nie zapominaj, ze od poczatku wiedzialam, ze jest Anglikiem. Podejrzewalam, ze nie pozwoli mi nigdzie dzwonic. Ale nie zaprzeczyl, kiedy spytalam, czy jest z KGB. -A pozniej, kiedy postanowilas sie ubrac? Nie sprzeciwial sie? -Bynajmniej. To go przekonalo, ze cie oczekuje; myslal, ze zamierzam mu pomoc. -Co wtedy powiedzial? Mowilas, ze usmiechnal sie i mruknal pod nosem, ze wszystkie kobiety sa takie same. I ze jeszcze cos dodal. Przypomnij sobie. -Musialo byc niewazne. -Wszystko jest wazne. Skoncentruj sie. Cos, ze "czas frunie"... -Tak. Mowil po rosyjsku, ale zwrot, ktorego uzyl, byl bardzo angielski. Powiedzial, ze "czas frunie mu tu" znacznie przyjemniej niz gdzie indziej, a potem: "takich widokow nie ma na nabrzezu". Patrzyl, jak sie ubieram. -Nabrzeze. Ermitaz. Sala Malachitowa. - Taleniekow zmarszczyl czolo. - Pracuje tam taka jedna kobieta, ktora znam. Skrupulatni sa, trzeba im to przyznac. Jedna niewiadoma rozwiazana. -Moj kochanek mnie zdradzal? -Czesto. Ale akurat nie z nia. Ta pani, zatwardziala zwolenniczka caryzmu, oprowadzala turystow po zabytkach architektury. Byla to urocza osoba w wieku bardziej zblizonym do siedemdziesiatki niz szescdziesiatki. Czasem zapraszalem ja do kawiarni na herbate. -Cudowne. -Lubilem jej towarzystwo. Opowiadala mi o rzeczach, o ktorych mialem bardzo metne pojecie. Po jakie licho umieszczono jej nazwisko w moich aktach? -Nie wiesz? - spytala Lodzia rozbawiona jego pytaniem. - Gdybysmy w Leningradzie odkryli, ze konkurencja z Rygi spotyka sie z taka osoba, recze ci, ze bysmy to sobie odnotowali. -No tak. Co jeszcze mowil? -Nic szczegolnego. Kiedy stalam w majtkach i staniku, stwierdzil, ze zdecydowanie woli matematykow od naukowcow czy bibliotekarzy, bo matematykom, zwlaszcza matematyczkom, trafiaja sie ciekawe figury... Taleniekow poderwal sie na nogi. -Mam! Wyjasnila sie kolejna niewiadoma! Znalezli go! -Kogo? -Twoj Anglik albo nie mogl sie powstrzymac od glupiego zartu, albo chcial sprawdzic twoja reakcje. Nabrzeze. Ermitaz. Naukowcy to moi przyjaciele z Uniwersytetu Zdanowa, z ktorymi spotykalem sie przy wodce. Bibliotekarz to czlowiek, z ktorym musze sie skontaktowac. Pracuje w Bibliotece Saltykowa-Szczedrina. -Kto to taki? Taleniekow zawahal sie. -Starzec, ktory przed laty roztoczyl opieke nad mlodym studentem i otworzyl mu oczy na sprawy, o ktorych ten nic nie wiedzial. -O sobie mowisz? -Tak. Bylem bardzo skolowanym mlodziencem. Nie moglem zrozumiec, dlaczego trzy czwarte ludzkosci odrzuca nauke marksistowsko-leninowska. Nie moglem pogodzic sie z tym, ze miliony ludzi na calym swiecie zyja w zaslepieniu. Tak twierdzily podreczniki, tak mowili nam profesorowie. Zadawalem sobie pytanie: dlaczego? Dlaczego nasi wrogowie mysla inaczej niz my? -I ten staruszek ci wyjasnil? -Zrobil wiecej. Pozwolil, zebym sam znalazl odpowiedz. Dosc dobrze znalem wtedy angielski i francuski, a w miare niezle hiszpanski. Ten czlowiek otworzyl przede mna drzwi, doslownie otworzyl stalowe drzwi, za ktorymi trzymano zakazane pozycje, tysiace ksiazek nie pochwalanych przez Moskwe, i zostawil mnie posrod nich. Spedzilem tam wiele tygodni, ba, miesiecy, pochlaniajac tom za tomem, usilujac zrozumiec mentalnosc innych. To wlasnie dzieki tym ksiegom "wielki Taleniekow" zdobyl najcenniejsza rzecz, jaka posiada: umiejetnosc patrzenia na swiat oczami wroga i wczuwania sie w jego mysli. Tej umiejetnosci zawdzieczam wszystkie sukcesy zawodowe. Moj stary przyjaciel mi to umozliwil. -I chcesz sie z nim ponownie spotkac? -Tak. Cale zycie spedzil w Leningradzie. Kiedy byl dzieckiem, miasto nazywalo sie Petersburgiem; kiedy byl mlodziencem - Piotrogrodem. Na wlasne oczy widzial zachodzace zmiany... Jesli ktokolwiek moze mi pomoc, to tylko on. -Czego szukasz? Kogo? Chyba mam prawo wiedziec. -Oczywiscie. Ale musisz zapomniec nazwisko, ktore za chwile uslyszysz. A przynajmniej nigdy go glosno nie wymawiac. Otoz potrzebuje informacji o rodzinie Woroszynow. -Mieszkali w Leningradzie? -Tak. Lodzia ze zniecierpliwieniem pokrecila glowa. -Czasem wielki Taleniekow zupelnie glupieje. Przeciez moge ich sprawdzic w komputerze. -Natychmiast zostalabys namierzona i obawiam sie, ze dlugo bys nie pozyla. Ten facet, co tu lezy, ma pelno wspolnikow. - Wasilij wrocil do wyciagnietego na podlodze ciala, schylil sie i ponownie zaczal je badac. - Poza tym nic bys nie znalazla; minelo zbyt wiele czasu, zmienialy sie rzady, zmieniala sie polityka. Jesli nawet nazwisko figurowalo kiedys w aktach, watpie, czy nadal sie tam znajduje. A zeby bylo smieszniej, jesli sie znajduje, to znaczy, ze Woroszynowie nie maja juz nic wspolnego z... -Z czym, Wasilij? Nie odpowiedzial od razu, bo przekreciwszy rozebrane cialo na wznak nagle dostrzegl drobna, fioletowo-sina plamke na skorze Anglika, mniej wiecej w okolicy serca, ukryta pod wlosami porastajacymi piers trupa. Byla bardzo mala, o srednicy najwyzej jednego centymetra - tak, srednicy, albowiem miala ksztalt kola. Na pierwszy rzut oka wygladala jak najnormalniejsze znamie. Ale mezczyzna nie przyszedl z nim na swiat, zostalo mu wytatuowane bardzo sprawna reka. Na lozu smierci stary Krupski powiedzial: Zlapano ich agenta, czlowieka ze znakiem na piersi. -Z tym. - Odgarnal reka ciemne wlosy, tak zeby wytatuowane kolko bylo wyraznie widoczne. - Podejdz tu. Lodzia wstala, zblizyla sie do trupa i kucnela przy fotelu. -Z tym? Przeciez to zwykle znamie. -Pero nostro circolo - powiedzial szeptem. - Nasz Anglik nie urodzil sie z tym kolkiem. Na ten znak trzeba sobie zasluzyc. -Nie rozumiem. -Za chwile ci wszystko wyjasnie. Idac tu, nie bylem pewien, czy ci cokolwiek mowic, ale chyba nie mam wyboru. Moga mnie zabic. A jesli zgine, musisz przeslac wiadomosc do pewnego czlowieka. Wytlumacze ci, w jaki sposob. Opiszesz mu to znamie i jego dokladne polozenie: czwarte zebro, w okolicy serca. Specjalnie umieszczono je w malo widocznym miejscu. Lodzia bez slowa spojrzala na fioletowy znak, po czym podniosla wzrok na Taleniekowa. -Kim sa ci "oni"? -Nazywaja sie matarezowcy... Opowiedzial wszystko, nie pomijajac niczego. Kiedy skonczyl, przez dluzszy czas kobieta milczala, a on jej nie ponaglal. Wiedzial, ze musi przetrawic wstrzasajaca historie, ktora uslyszala, przyjac do wiadomosci zdumiewajacy fakt wspolpracy, jaka podjeli Wasilij Wasilijewicz Taleniekow i czlowiek znany w KGB jako Beowulf Agate. Lodzia podniosla sie i podeszla do okna, z ktorego rozciagal sie widok na ponura leningradzka ulice. Stojac z twarza zwrocona do szyby, wreszcie przemowila. -Podejrzewam, ze sam zadawales sobie to pytanie tysiace razy. Ale powtorze je: czy to bylo konieczne? Czy musiales nawiazac kontakt ze Scofieldem? -Tak - odparl cicho. -Moskwa nie chciala cie wysluchac? -Moskwa kazala mnie zlikwidowac. Waszyngton polecil zlikwidowac Scofielda. -Dobrze, ale twierdzisz, ze ani Moskwa, ani Waszyngton nie wiedza o istnieniu matarezowcow. Pulapka, jaka na was zastawiono, miala uniemozliwic wam kontakt. Moge to zrozumiec. -Oficjalne czynniki w Moskwie i Waszyngtonie chodza z klapkami na oczach. W przeciwnym razie ktos by sie za nami ujal; wezwano by nas, zebysmy ujawnili, co wiemy. Ale nie; uznano nas za zdrajcow i kazano zgladzic, nie dajac nam mozliwosci przedstawienia faktow. To robota matarezowcow; posluzyli sie swoimi wtyczkami. -Czyli maja ludzi i w Moskwie, i w Waszyngtonie? -Oczywiscie. Manipuluja wszystkimi z ukrycia, jak chca. -Z ukrycia, Wasilij? Przeciez faceci, z ktorymi rozmawiales w Moskwie... -To spanikowani starcy - przerwal jej Taleniekow. - Umierajacy bohaterzy wojenni, zdychajace szkapy odstawione na boczny tor, faceci przerazeni wydarzeniami sprzed kilkudziesieciu lat. Nic juz nie moga. -A ten czlowiek, z ktorym Scofield sie spotkal? Ten polityk, Winthrop? Co z nim? -Sadze, ze nie zyje. Lodzia cofnela sie od okna i podeszla do Taleniekowa. -Co dalej zamierzacie? Bo obydwaj znalezliscie sie w impasie... -Mylisz sie; caly czas posuwamy sie naprzod. Pierwsze nazwisko na liscie, Scozzi, okazalo sie strzalem w dziesiatke. A teraz ten martwy Angol; w porzadku, nie ma zadnych papierow, nie wiemy, jak sie nazywa i skad pochodzi, ale ma znamie na piersi, ktore mowi wiecej niz setki sfalszowanych dokumentow. To byl czlonek ich armii. Poza tym wiemy, ze jest tu w Leningradzie drugi taki jak on, ktory sledzi pewnego starca, kustosza archiwum literackiego w Bibliotece Saltykowa-Szczedrina. Nawet nie wiesz, jak bardzo chcialbym go dopasc, moze nawet bardziej, niz spotkac sie z moim starym przyjacielem. Dopasc go, zlamac jego opor, zmusic do gadania. Przyjechali do Leningradu, zeby chronic Woroszynow, zeby chronic tajemnice. Ale wkrotce odkryjemy prawde. -No dobrze, dajmy na to, ze odkryjecie. I co dalej? Do kogo z tym pojdziecie? Jak sie zabezpieczycie, skoro nie wiecie, kim oni sa? -Wiemy; kim nie sa, to wystarczy. Nie nalezy do nich ani nasz sekretarz, ani prezydent Stanow Zjednoczonych. -Nie dostaniecie sie do nich. -Dostaniemy, jesli zdobedziemy dowody. Beowulf mial racje: potrzebujemy niezbitych dowodow. Pomozesz nam? Pomozesz mi? Lodzia Kronieska popatrzyla w oczy dawnego kochanka i jej spojrzenie zlagodnialo. Wyciagnela rece i ujela jego twarz w swoje dlonie. -Wasilij, wiodlam takie nieskomplikowane zycie i nagle znow w nie wkroczyles... -Nie mialem dokad pojsc. Nie moglem pojechac prosto do tego staruszka. W piecdziesiatym czwartym roku wystapilem w jego obronie, kiedy oskarzono go o odchylenia ideologiczne. Przepraszam cie, Lodziu. -Nie przepraszaj, gluptasie. Tesknilam za toba. Naturalnie, ze ci pomoge. Gdyby nie ty, uczylabym matematyki w szkole podstawowej gdzies w Taszkencie. Wpatrujac sie w jej piwne oczy, pogladzil ja delikatnie po twarzy. -To nie powod, zeby mi pomagac. -Wiem. Ale przeraza mnie to, co uslyszalam. Nie mogl pozwolic, zeby zdrajca Maletkin dowiedzial sie o Lodzi. Agent z Wyborga czekal na rogu w samochodzie, kiedy jednak minela godzina, a Taleniekowa wciaz nie bylo, wysiadl z wozu i zaczal nerwowo przechadzac sie tam i z powrotem. -Nie jest pewien, czy wszedlem do tego budynku, czy do sasiedniego - powiedzial Wasilij, odsuwajac sie od okna. - Czy przejscie w piwnicy nadal istnieje? -Nic sie nie zmienilo. -W porzadku; wyjde na ulica inna klatka schodowa i powiem Maletkinowi, ze potrzebuje jeszcze pol godziny. To nam powinno wystarczyc. Ubierz w tym czasie Anglika, dobrze? Istotnie, nic sie w tym starym budynku nie zmienilo. Moze tylko to, ze byl bardziej obdrapany, brudny i zniszczony. Kazda piwnica laczyla sie z nastepna. Obskurne, przesiakniete wilgocia podziemne przejscie ciagnelo sie niemal przez caly kwartal. Taleniekow wyszedl na ulice cztery domy dalej i ruszyl do zaparkowanego przy skrzyzowaniu wozu. Swoim naglym pojawieniem sie zaskoczyl Maletkina. -Myslalem, ze tam poszliscie! - krzyknal zdrajca z Wyborga, wskazujac glowa w przeciwnym kierunku. -Tam? -Bylem tego pewien. -Jestescie wciaz zbyt podnieceni, towarzyszu, to wam utrudnia koncentracje. Nie znam nikogo w tamtym budynku. W kazdym razie przyszedlem was uprzedzic, ze facet, do ktorego przyjechalem, potrzebuje wiecej czasu. Proponuje, zebyscie wrocili do samochodu; bedzie wam cieplej i nie bedziecie tak bardzo zwracac na siebie uwagi. -Dlugo to jeszcze potrwa? - spytal zaniepokojony Maletkin. -Bo co? Wybieracie sie gdzies beze mnie? -Nie, nie! Alez nie! Tylko musze isc do kibla. -Nauczcie sie wstrzymywac - rzucil Taleniekow, oddalajac sie pospiesznie. W ciagu dwudziestu minut omowil z Lodzia szczegoly swojego spotkania z kustoszem archiwum w Bibliotece Saltykowa-Szczedrina. Uzgodnili, ze Lodzia zadzwoni do staruszka; powie mu prawde, nie wymieniajac jednak zadnych nazwisk. Wazne bylo, zeby mezczyzna wyczul atmosfere zagrozenia i strach w jej glosie. Powie mu, ze pewien student, z ktorym zaprzyjaznil sie przed laty, zdolny mlody czlowiek lubiacy jezyki obce i literature, ten sam, ktory zaszedl wysoko w jednej z instytucji rzadowych i w piecdziesiatym czwartym roku zeznawal w jego obronie, bardzo chce sie z nim spotkac. Problem w tym, ze nie moze pokazywac sie publicznie. Ma powazne klopoty i potrzebuje pomocy. Miala mowic tak, zeby staruszek domyslil sie tozsamosci dawnego studenta i zdal sobie sprawe z niebezpieczenstwa, jakie mu grozi; tak zeby sie wystraszyl, zaniepokoil losem przyjaciela; tak zeby ci, ktorzy go sledza, widzieli, ze nie potrafi opanowac zdenerwowania. Instrukcje dotyczace spotkania mialy byc na tyle niejasne, zeby wprowadzic kustoszowi zamet w glowie. Taleniekow liczyl, ze dzieki temu starzec opusci biblioteke skolowany i przerazony, niepewien czy idzie we wlasciwym kierunku; bedzie nagle przystawal, znow ruszal, skrecal to w jedna strone, to w druga, cofal sie i zawracal, zwalnial i niespodziewanie przyspieszal. W tej sytuacji ogon zostanie natychmiast zauwazony, gdyz bedzie musial robic to samo, co starzec. Jego zachowanie bedzie rzucalo sie w oczy. Zgodnie z poleceniem Lodzi, starzec opusci olbrzymi kompleks biblioteczny dokladnie za dziesiec szosta, wejsciem od strony poludniowo-zachodniej. O tej porze ulice powinny byc ciemne, opadow sniegu nie przewidywano. Minie tyle a tyle przecznic, po czym sprawdzi, czy jego przyjaciel nie czeka na przystanku; jesli go nie znajdzie, jakby nigdy nic wroci do biblioteki - do swojego gabinetu. Jesli to tylko okaze sie mozliwe, jego dawny student postara sie tam dotrzec. Ale nie wiadomo, czy mu sie uda. Zwazywszy na to, ze starzec bedzie zdenerwowany, instrukcje Lodzi powinny go porzadnie skolowac, tym bardziej, ze uslyszy je tylko raz, bo kobieta szybko odlozy sluchawke. Reszta nalezala do Taleniekowa, ktory zamierzal posluzyc sie Maletkinem; zdrajca nawet nie podejrzewal, do czego zostanie wykorzystany. -A co potem? Po spotkaniu ze starcem? - spytala Lodzia. -To zalezy, co mi powie. Albo czego sie dowiem od jego aniola stroza. -Gdzie bedziesz spal? Czy jeszcze sie zobaczymy? Wasilij podniosl sie. -To moze byc niebezpieczne. -Zaryzykuje. -Nie chce cie narazac. Poza tym, pracujesz do rana. -Moge pojsc wczesniej i wyjsc o polnocy. Nie obowiazuja nas tak sztywne przepisy jak kiedys. Czesto zmieniamy godziny pracy. No i jestem juz calkowicie zrehabilitowana. - A jesli ktos spyta, dlaczego przyszlas wczesniej? -Powiem prawde. Ze przyjechal z Moskwy stary przyjaciel. -To chyba nie najlepszy pomysl. -Sekretarz partii, czlonek Politbiura, ma zone i kilkoro dzieci. Pragnie pozostac anonimowy. -Mylilem sie, to swietny pomysl. - Usmiechnal sie. - Na wszelki wypadek wejde przez inna klatke. -Co z nim? - Lodzia wskazala na martwego Anglika. -Poloze go w jednej z najdalszych piwnic. Masz butelke wodki? -Chcesz sie napic? -Ja nie, ale on tak. Kolejny samobojca o nie ustalonych personaliach. Prasa o nich nie pisze. Aha, potrzebna mi bedzie jeszcze zyletka. Piotr Maletkin stal obok Taleniekowa w podcieniach naprzeciw poludniowo-zachodniego wejscia do Biblioteki Saltykowa-Szczedrina. Potezne reflektory zawieszone wysoko na murach budynku, ktore oswietlaly wewnetrzny dziedziniec, sprawialy, ze kompleks biblioteczny wygladal jak olbrzymie wiezienie. Z dziedzinca jednak prowadzily na ulice bramy - rozmieszczone symetrycznie co trzydziesci kilka metrow. Wiezniowie mogli wchodzic i wychodzic wedle swojego widzimisie. Tego wieczoru biblioteka tetnila zyciem; w obie strony plynal nieprzerwany strumien ludzi. -Powiadacie, ze ten stary, ten naukowiec, jest jednym z nas? - spytal Maletkin. -Zalezy co rozumiecie przez "nas", towarzyszu. Stary to agent KGB; nam chodzi o tego, ktory bedzie go sledzil. Musimy go ostrzec, zanim wpadnie w pulapke. Stary nalezy do scislej czolowki agentow kontrwywiadu. Moze z piec osob w KGB zna jego nazwisko. Jesli zna je ktokolwiek inny, to znaczy, ze jest na uslugach Amerykanow. Wiec dobrze wam radze, trzymajcie jezyk za zebami. -Nigdy o nim wczesniej nie slyszalem - oswiadczyl Maletkin. - I co, Amerykanie sadza, ze pracuje dla nich? -Tak. Ale on nie jest zdrajca. O wszystkim informuje Moskwe, z ktora ma bezposrednie polaczenie. -Niesamowite. Uzyc do tego starca. Genialne posuniecie. -Moi dawni koledzy po fachu nie sa glupi. - Taleniekow spojrzal na zegarek. - Wasi obecni tez nie. A teraz zapomnijcie, ze kiedykolwiek mowilem wam o towarzyszu Mikowskim. -Tak sie nazywa? -Tak, choc nawet ja wole o tym nie pamietac... O, juz idzie. Stary mezczyzna z krotka siwa broda, o bladej twarzy zmeczonej i usianej zmarszczkami, ubrany w palto i czarna, futrzana czape, wyszedl z budynku na zimne powietrze: kleby pary buchaly mu z ust. Przez chwile stal na schodach, rozgladajac sie wkolo, jakby sie wahal, ktora brama opuscic dziedziniec. Ostroznie, trzymajac sie poreczy, ruszyl w dol po marmurowych schodach. Na betonowym dziedzincu skrecil w prawo. Taleniekow z uwaga przygladal sie ludziom, ktorzy wylewali sie strumieniem przez szklane drzwi. Na ogol szli malymi grupkami, po dwie, trzy osoby, on zas szukal pojedynczego mezczyzny, ktory nerwowo wodzilby wzrokiem po dziedzincu. Nikt taki sie nie pojawial. Taleniekowa ogarnal niepokoj. Czyzby sie mylil? Bylo to malo prawdopodobne, a jednak nie dostrzegl w tlumie nikogo, kto mialby oczy utkwione w Mikowskiego. Starzec powoli zblizal sie do bramy; kiedy wyjdzie na ulice, dalsze czekanie na nic sie nie zda, pomyslal Taleniekow. Matarezowcy nie trafili na slad jego przyjaciela. Kobieta! A wiec jednak! Tego nie przewidzial. Przecisnela sie przez drzwi i zbiegla pospiesznie po schodach, nie spuszczajac wzroku z oddalajacego sie wolnym krokiem starca. Sprytnie. Kobieta przesiadujaca godzinami w bibliotece mniej zwraca na siebie uwage. Czyli ze do swojej doborowej armii matarezowcy brali rowniez plec piekna. Nie wiedzial, dlaczego to go tak zdziwilo - w koncu wsrod najlepszych agentow KGB i amerykanskich Operacji Konsularnych tez zdarzaly sie kobiety... tyle ze rzadko powierzano im zadania wymagajace uzycia sily. Ta kobieta zas sledzila Mikowskiego po to, zeby dopasc jego, Taleniekowa. Przemoc byla nieuchronna. I to go wlasnie zdumialo. -Kobieta w brazowym palcie i czapce-kominiarce - powiedzial do Maletkina. - To nasz czlowiek. Nie mozemy pozwolic, zeby zblizyla sie do starca. -Kobieta? -Zapewniam was, ma wszechstronne umiejetnosci; potrafi wiecej niz wy, towarzyszu. Na razie bedzie trzymac sie z daleka, czekajac na odpowiedni moment. Musimy ja uprzedzic, tylko bardzo ostroznie, tak zeby facet jej nie rozpoznal, kiedy zacznie krzyczec. Chodzmy. -Krzyczec? Dlaczego mialaby krzyczec? -A czy to mozna przewidziec reakcje baby? No, w droge. Przez osiemnascie minut Taleniekow obserwowal zachowanie zdezorientowanego starca i bol sciskal mu serce. Nie mogac doczekac sie swojego mlodego przyjaciela, zatroskany staruszek stawal sie coraz bardziej zdenerwowany, az w koncu calkiem wpadl w poploch. Nie zwazajac na siarczysty mroz i klaksony zniecierpliwionych kierowcow, wolnym, niepewnym krokiem przechodzil przez kolejne przecznice. Ciagle spogladal na zegarek, mimo ze po ciemku prawie nic nie widzial. Spieszacy sie przechodnie potracali go, ilekroc przystawal. A przystawal czesto, zeby zlapac oddech, bo sil mial juz niewiele. Dwa razy podchodzil do zadaszonych przystankow autobusowych, najwyrazniej przekonany, ze zle policzyl przecznice; na skrzyzowaniu przed teatrem Kirowa znajdowaly sie trzy przystanki i to mu zupelnie pomieszalo w glowie. Zdesperowany, na wszelki wypadek sprawdzil wszystkie trzy. Sytuacja rozwijala sie po mysli Taleniekowa. Widzac dziwne zachowanie starca, kobieta w brazowym palcie i czapce-kominiarce uznala, ze osobnik, ktorego sledzi, domyslil sie, ze jest sledzony. Kluczyl nieporadnie, bo byl stary, przerazony i nie umial pozbyc sie ogona, ale zdawala sobie sprawe, ze w kazdej chwili moze wykonac jakis nieprzewidziany krok. Trzymala sie wiec na odleglosc, w cieniu, przemykajac sie wzdluz ciemnych okien sklepowych i kryjac w slabo oswietlonych bocznych uliczkach, a poniewaz nie wiedziala czego oczekiwac, rowniez byla coraz bardziej zdenerwowana. Obiekt jej inwigilacji zawrocil i skierowal sie w droge powrotna. Taleniekow i Maletkin stali po przeciwnej stronie szerokiej alei. obserwujac starca z odleglosci okolo siedemdziesieciu metrow. Sledzonego i sledzaca dzielily dwie male uliczki, w ktore kobieta mogla skrecic, zeby ukryc sie, gdy ja bedzie mijal. -Pora na nas - oznajmil Wasilij; chwycil Maletkina za rekaw i pociagnal za soba. - Wmieszamy sie w tlum i ruszymy za starcem. Kiedy podejdzie blizej, kobieta skreci w te druga uliczke. -Skad wiecie? -Bo juz raz skrecila. Wygladalo to bardzo naturalnie. Na jej miejscu zrobilbym to samo. Zreszta i nam sie ta uliczka przyda. -Do czego? -Powiem wam, jak dojdziemy. Zblizal sie decydujacy moment i Taleniekow czul jak mu serce lomocze. To, co sie dzialo przez ostatnie kilkanascie minut, dokladnie przewidzial i zaplanowal; najblizsze minuty mialy pokazac, czy akcja zakonczy sie sukcesem. Wiedzial ponad wszelka watpliwosc, ze po pierwsze, kobieta z miejsca go rozpozna, gdyz na pewno otrzymala jego fotografie i szczegolowy rysopis, a po drugie, ze jesli tylko poczuje sie zagrozona, odbierze sobie zycie rownie szybko i sprawnie jak Anglik w mieszkaniu Lodzi. Element zaskoczenia odgrywal zasadnicza role. Dlatego wlasnie pomoc zdrajcy z Wyborga byla niezbedna. Wraz z grupa pieszych doszli na plac i wmieszali sie w tlum przed teatrem Kirowa. Wasilij obejrzal sie przez ramie: zobaczyl Mikowskiego, ktory dyszac ciezko, przeciskal sie przez kolejke stojaca po bilety na przedstawienie. -Sluchajcie. - Taleniekow przytrzymal za lokiec Maletkina. - Zrobicie dokladnie, co wam powiem. Zawolacie... Wlaczyli sie w strumien ludzi sunacych chodnikiem; ukryci za czworka zolnierzy ubranych w obszerne plaszcze byli niewidoczni z naprzeciwka, choc sami wszystko widzieli. Starzec zblizyl sie do pierwszej przecznicy. Kobieta skrecila w nia, a kiedy przeszedl na druga strone, wylonila sie z powrotem. Jeszcze chwila. Juz tylko sekundy. Kolejna uliczka. Mikowski zatrzymal sie na skrzyzowaniu, kobieta skryla sie za rogiem. -Teraz! - ryknal Taleniekow i obaj rzucili sie pedem przed siebie. Agent z Wyborga zawolal do kobiety, usilujac przekrzyczec zgielk uliczny: -Stojcie, towarzyszko! Stojcie! Circolo! Nostro circolo! Stanela jak wryta. Cisza. -Kim jestescie? - spytala wreszcie pelnym napiecia glosem. -Przerwijcie wszystko! Mam wiadomosc od pasterza! -Co takiego?! Szok odmalowal sie na jej twarzy. Taleniekow wybiegl zza rogu; wyrzucil przed siebie rece i chwycil kobiete od tylu za ramiona, a potem za nadgarstki. Unieruchomil jej dlonie - z ktorych jedna trzymala w kieszeni, zacisnieta na kolbie pistoletu. Kobieta szarpnela sie w lewo; raptem wykonala niespodziewany skret w prawo i lewa noga z furia zaczela kopac napastnika: atakowala jak rozwscieczona kocica. Musial sie bronic, nie zwazajac na to, ze kobieta szamocze sie i wyrywa. Nie puszczajac jej rak, uniosl ja do gory i walnal o sciane, po czym z calej sily naparl na nia ramieniem. Stalo sie to tak szybko, ze dopiero gdy poczul zeby wbijajace mu sie w szyje, zdal sobie sprawe z tego, co sie dzieje. Kobieta w okamgnieniu odchylila sie do tylu i obrocila glowe; w nastepnej sekundzie Taleniekow poczul potworny bol. Wykrzywiwszy groteskowo usta, gryzla go z zapamietaniem. Jej szczeki jak potezne imadlo zaciskaly sie na jego szyi. Krew saczyla mu sie po kolnierzu. Uscisk nie zmniejszal sie. Bol byl przerazliwy, a im mocniej Taleniekow walil kobieta o sciane, tym glebiej wbijala mu w szyje zeby. Nie mogl wytrzymac! Puscil jej rece i zaczal odpychac ja od siebie. Wystrzal - glosny, wyrazny, choc gruby material palta nieco go przytlumil - rozszedl sie echem po waskiej uliczce. Kobieta opadla na kamienna sciane. Taleniekow popatrzyl na jej oczy: byly wytrzeszczone, martwe. Wolno osunela sie na ziemie. Wykonala to, do czego ja zaprogramowano - ocenila szanse, uznala, ze nie pokona dwoch przeciwnikow i nacisnela spust, strzelajac sobie prosto w piers. -Nie zyje! - krzyknal Maletkin. - Zabila sie! Wszyscy slyszeli strzal! Uciekajmy! Zaraz zjawi sie milicja! Kilku gapiow stalo bez ruchu, spogladajac w ich strone. -Uspokojcie sie! - rozkazal Taleniekow. - Jesli ktos sie zblizy, pokazcie legitymacje KGB. Powiedzcie, ze jestesmy tu sluzbowo i nikomu nie wolno podchodzic. Potrzebuje doslownie pol minuty. Wyciagnal z kieszeni chusteczke i przylozyl ja do rany na szyi, zeby zatamowac krwawienie, po czym pochylil sie nad martwym cialem kobiety. Rozerwal guziki brazowego palta: widoczna pod spodem bluzka byla przesiaknieta krwia. Odciagnal lepki material. Kula weszla w cialo pod lewa piersia, rozrywajac tkanki. Taleniekow delikatnie obmacal miejsce przy ranie, bylo jednak zbyt ciemno, by mogl cokolwiek dojrzec. Wyjal zapalniczke. Pstryknal ja, naciagnal zakrwawiona skore i przysunal do niej migoczacy na wietrze plomyk. -Szybciej! - szepnal z odleglosci kilku metrow wystraszony Maletkin. - Na milosc boska, co robicie? Taleniekow nie odpowiedzial. Przesuwal palce po zebrach kobiety, ocierajac z nich krew. I wreszcie znalazl to, czego szukal. W faldzie pod lewa piersia, w okolicy serca. Fioletowe kolko na tle bialej, umazanej krwia skory. Znamie, ktore nie bylo znamieniem, tylko symbolem przynaleznosci do elitarnej organizacji. Organizacji Matarese'a. 24. Przeszli szybko na koniec ulicy i wtopili sie w tlum ludzi podazajacych na polnoc. Maletkin, pobladly na twarzy; dygotal ze zdenerwowania. Widzac to, Taleniekow czym predzej ujal go za lokiec; bal sie, ze zdrajca z Wyborga wpadnie w panike i zacznie biec, czym oczywiscie zwrocilby na siebie uwage. A na razie jeszcze go potrzebowal; musial wyslac telegram, tak zeby KGB go nie przechwycilo, i Maletkin mogl mu w tym pomoc. Jedynie dwie sprawy nie dawaly mu spokoju: pierwsza - to ze mial bardzo malo czasu na przygotowanie zaszyfrowanej wiadomosci. Wiedzial, ze mniej wiecej za dziesiec minut Mikowski dotrze z powrotem do biblioteki i ze wkrotce on sam rowniez powinien sie tam zjawic. Druga - to czy z wystraszonego starca zdola wydobyc jakiekolwiek informacje.Lewa reka przyciskal do szyi chustke. Na skutek zimna krwawienie prawie juz ustalo; pocieszal sie, ze niedlugo calkiem ustanie i bedzie mogl przylepic plaster. Nagle przyszlo mu do glowy, ze powinien kupic sobie golf - nie bedzie widac opatrunku. -Zwolnijcie, do cholery! - rozkazal Maletkinowi, szarpiac go za plaszcz. - Tam jest kawiarnia; wejdziemy na chwile i napijemy sie czegos. -Oj, chetnie - szepnal Maletkin; wzrok mial polprzytomny. - Odebrala sobie zycie! Kim ona byla? -Kims, kto popelnil duzy blad. Uwazajcie, zebyscie i wy nie popelnili. W kawiarni panowal tlok. Nie bylo wolnych stolikow, wiec przysiedli sie do dwoch kobiet w srednim wieku, ktore nie kryjac niezadowolenia odwrocily sie od nich i kontynuowaly rozmowe. Taleniekowowi bylo to bardzo na reke. -Idzcie do kierownika - polecil swojemu towarzyszowi. - Stoi tam przy drzwiach. Powiedzcie, ze wasz przyjaciel troche za duzo wypil i niechcacy sie skaleczyl. Poproscie o kawalek gazy i plaster. - Kiedy agent z Wyborga zaczal protestowac, polozyl dlon na jego ramieniu. - Zrobcie, co kaze. Recze wam, ze taka prosba go nie zdziwi. Maletkin wstal i ruszyl poslusznie ku drzwiom. Taleniekow odjal od szyi zakrwawiona chustke, zlozyl na nowo, przycisnal czysta strona do rany, po czym siegnal do kieszeni po olowek, ze srodka stolu wzial gruba, papierowa serwetke i skupil sie nad szyfrowaniem depeszy, ktora zamierzal wyslac Beowulfowi Agate. Wkrotce rozbrzmiewajace wkolo rozmowy przestaly do niego docierac i zaczal pospiesznie pisac litery i cyfry, od razu poprawiajac pomylki. Nie przerwal pisania, kiedy Maletkin wrocil z gaza i nawinietym na rolke plastrem. Nie przerwal, kiedy kelner postawil na stoliku szesc kieliszkow - Maletkin zamowil po trzy na lebka. Po osmiu minutach skonczyl prace. Przedarl serwetke na pol, przepisal tekst, wyraznie, duzym, czytelnym drukiem, i podal go Maletkinowi. -Wyslecie ten telegram do Helsinek, nazwisko czlowieka i nazwa hotelu figuruja u gory. Tylko pamietajcie: nikt tego nie moze przechwycic, linia ma byc czysta. Zdrajca wytrzeszczyl oczy. -Jak mam to zrobic? -W ten sam sposob, w jaki przekazujecie informacje do swoich przyjaciol w Waszyngtonie. Wiecie przeciez, w jakich godzinach linie sa nie kontrolowane. Umiecie sie zabezpieczac, tak samo zreszta jak my wszyscy. To jedna z naszych najcenniejszych umiejetnosci. -Przekazuje przez Sztokholm! Omijani Helsinki! Maletkin zarumienil sie. Podniecenie oraz trzy wodki wypite jedna po drugiej sprawily, ze nieopatrznie sie wygadal. Ujawnil, ze ma lacznika w Szwecji. Takie rzeczy trzymalo sie w tajemnicy, nie mowilo sie o nich nawet wspolzdrajcom. Do swoich celow Wasilij nie mogl jednak uzyc Sztokholmu. Telegram dostalby sie w rece Amerykanow i CIA nie omieszkalaby przesluchac kierownika hotelu "Tavastian". Ale istnial inny sposob. -Czesto przyjezdzacie na narady do siedziby na Ligowskim Prospekcie? Maletkin skrzywil sie, nieco zazenowany. -Niezbyt czesto. W zeszlym roku bylem na trzech, moze czterech - powiedzial. -Pojdziecie tam teraz. -Co? Czyscie stracili rozum? -To wy stracicie zycie, jesli nie wykonacie tego, co wam kaze. Nie martwcie sie, pulkowniku. Z faktu posiadania wysokiego stopnia sluzbowego plynie wiele korzysci, miedzy innymi ta, ze ludzie sluchaja naszych polecen. Powiecie, ze musicie wyslac pilny telegram do czlowieka z Wyborga, ktory jest obecnie w Helsinkach. Pamietajcie: czysta linia, zadnych sluzbowych adnotacji. Ale przyniesiecie mi kopie, zebym wiedzial, ze na pewno wyslaliscie telegram. -A co, jesli zechca upewnic sie w Wyborgu? -Recze, ze o tej porze nie ma tam nikogo, kto by smial kwestionowac slowa zastepcy dowodcy. Maletkin zmarszczyl nerwowo czolo. -Ale pozniej pytaniom nie bedzie konca. -Wierzcie mi, pulkowniku. - Wasilij usmiechnal sie; w jego glosie dzwieczala obietnica wielkich bogactw. - Kiedy wrocicie do Wyborga, wszystko czego tylko zapragniecie, bedzie wasze... wladza tez. Na lsniacej od potu twarzy zdrajcy wykwitl usmiech. -To gdzie mam przyniesc kopie? Kiedy? O ktorej? Taleniekow nie odpowiedzial od razu. Przylozyl gaze do rany na szyi, druga reka siegnal po plaster, chwycil zebami odstajacy koniuszek i odwinal kawalek. -Urwijcie. Przykleil nim opatrunek i oderwal kolejny kawalek plastra. -Przenocujecie w hotelu "Jewropejskaja" na ulicy Brodskiego. Tam sie z wami skontaktuje. -Kaza sobie pokazac dowod albo legitymacje. -To pokazecie. Pulkownik KGB na pewno otrzyma najlepszy pokoj. I najladniejsza z dziwek urzedujacych na dole w hallu. -Jedno i drugie kosztuje. -Spokojna glowa. Ja stawiam. Byl wieczor, pora kolacyjna, totez olbrzymie czytelnie o wysokich sufitach i scianach ozdobionych arrasami niemal swiecily pustka. Tylko gdzieniegdzie przy dlugich stolach siedzieli studenci, gdzieniegdzie widac tez bylo grupy turystow podziwiajacych tkaniny i malarstwo, ktorzy rozmawiali szeptem, oszolomieni wspanialoscia biblioteki. Idac marmurowymi korytarzami w strone biur mieszczacych sie w zachodnim skrzydle budynku, Wasilij rozmyslal o miesiacach spedzonych w tych salach - a raczej sali - kiedy odkrywal swiat, o ktorym tak niewiele wiedzial. Nie bylo zadnej przesady w tym, co opowiedzial Lodzi: to wlasnie tu, dzieki madrosci i odwadze jednego czlowieka, wiecej nauczyl sie o mentalnosci wroga niz w czasie pozniejszego szkolenia w Moskwie i Nowogrodzie. Biblioteka Saltykowa-Szczedrina byla najlepsza szkola, do jakiej kiedykolwiek uczeszczal, a mezczyzna, z ktorym wkrotce mial sie zobaczyc po latach niewidzenia, najznakomitszym nauczycielem, jakiego mozna sobie wyobrazic. Zastanawial sie, czy i tym razem profesor oraz jego ksiegi zdolaja mu pomoc. Jezeli istnial jakis zwiazek miedzy rodzina Woroszynow a obecna, nowo odrodzona organizacja Matarese'a, w banku informacji komputerowych na pewno nie bylo o tym wzmianki. To nie ulegalo watpliwosci. Ale moglo udac sie cos znalezc w ktoryms z tysiecy tomow zawierajacych szczegolowe opisy wydarzen, rodzin skazanych na banicje, ogromnych rozparcelowanych majatkow, opisy sporzadzane na biezaco przez owczesnych historykow swiadomych tego, ze nastepuje nieuchronny koniec starego swiata. Wszystko rozegralo sie wlasnie tu, w dawnym Petersburgu; i tu wlasnie, w tamtych burzliwych latach, zyl ksiaze Andriej Woroszyn. Archiwum rewolucyjne Biblioteki Saltykowa-Szczedrina nie mialo sobie rownego w calej Rosji; jezeli wiec gdziekolwiek mogly byc informacje o Woroszynach, to tylko tu. No tak, pomyslal Taleniekow, ale jak sie do nich dogrzebac? Czy jego stary przyjaciel bedzie wiedzial, gdzie szukac? Wasilij skrecil w lewo; po obu stronach ciemnego korytarza ciagnely sie oszklone drzwi gabinetow. Swiatlo palilo sie tylko w ostatnim. Na zmiane bledlo i jasnialo, kiedy mijala je krzatajaca sie po pokoju postac. Byl to gabinet Mikowskiego, w ktorym starzec urzedowal od ponad cwierc wieku, a czlowiekiem, ktorego zamazana sylwetke Taleniekow widzial przez chropowata szybe, byl niewatpliwie sam profesor. Wasilij podszedl do drzwi i cichutko zapukal. Ciemna postac blyskawicznie zawrocila. Drzwi sie otworzyly i stanal w nich Janow Mikowski. Jego pomarszczona twarz byla zarumieniona od zimna, oczy - patrzace zza grubych okularow - wystraszone, spojrzenie pytajace. Skinieniem glowy zaprosil Wasilija do srodka i szybko zamknal za nim drzwi. -Wasilij Wasilijewicz! - zawolal ochryplym szeptem, po czym wyciagnal ramiona i objal mlodszego mezczyzne. - Myslalem, ze juz cie nigdy nie zobacze. Nie puszczajac przyjaciela, cofnal sie krok, zeby mu sie lepiej przyjrzec, po czym otworzyl starcze, pomarszczone usta: chcial cos jeszcze powiedziec, ale glos uwiazl mu w gardle. Wydarzenia, jakie nastapily w ciagu ostatniej pol godziny, tak bardzo nim wstrzasnely, ze jedyne co byl w stanie z siebie wydusic, to jakies dziwne, urywane dzwieki. -Juz dobrze - powiedzial uspokajajacym tonem Taleniekow. - Nie denerwuj sie, Janow. -Wyjasnij, dlaczego? Po co ta cala zabawa? To lazenie z miejsca na miejsce? Czy to naprawde bylo potrzebne? Kto jak kto, ale wlasnie ty... Przez te wszystkie lata, kiedy mieszkales w Rydze, ani razu mnie nie odwiedziles; slyszalem od innych, ze jestes bardzo szanowany, ze kierujesz wieloma sprawami... -Wierz mi, tak bylo lepiej. Zreszta wytlumaczylem ci to kiedys przez telefon. -Nadal nie rozumiem. -Musialem podjac pewne... rozsadne, jak mi sie wowczas wydawalo, srodki ostroznosci. Byly nie tylko rozsadne, lecz wrecz konieczne. Dowiedzial sie bowiem, ze po smierci zony starzec wpadl w depresje i codziennie zagladal do kieliszka. Gdyby widywano go w towarzystwie szefa oddzialu KGB w Rydze, zaczeto by szukac innych przyczyn jego pijanstwa. I doszukano by sie. -Teraz to juz niewazne - stwierdzil Mikowski. - Jak zapewne wiesz, to byl trudny okres w moim zyciu. Ale czasem sa takie sytuacje, kiedy czlowiek musi byc sam, nawet najblizsi przyjaciele nie rozwiaza jego klopotow. Nie mowmy jednak o przeszlosci. Co cie tu sprowadza? -To dluga historia. Ale opowiem ci wszystko od poczatku do konca, bo potrzebuje twojej pomocy. Wasilij zerknal w glab pokoju i po prawej stronie biurka, za plecami starca, zauwazyl maszynke elektryczna, na ktorej stal czajnik z woda. Oczywiscie nie byl pewien, ale mial wrazenie, ze to ten sam czajnik i ta sama maszynka co przed laty. -Parzyles najlepsza herbate w calym Leningradzie - rzekl. - Zrobilbys nam po filizance? Przez nastepne pol godziny profesor siedzial w milczeniu, przysluchujac sie uwaznie slowom przyjaciela. Kiedy po raz pierwszy padlo nazwisko ksiecia Andrieja Woroszyna, starzec nawet nie zareagowal. Odezwal sie dopiero wtedy, gdy Wasilij zakonczyl opowiesc. -Dobra Woroszynow - oznajmil - zostaly skonfiskowane przez rzad rewolucyjny. Ale ich majatek ulegl znacznej redukcji juz wczesniej, za panowania ostatnich Romanowow, ktorzy postawili na przemyslowcow. Mikolaj i jego brat Michal nienawidzili Woroszynow; twierdzili, ze to zlodzieje, ze przywlaszczyli sobie cala polnocna Rosje i wszystkie szlaki morskie. Potem ksiaze znalazl sie na liscie tych, ktorych bolszewicy zamierzali skazac na smierc. Jedyna nadzieje na przezycie pokladal w Kierenskim, ktory byl czlowiekiem albo zbyt slabego charakteru, albo zbyt skorumpowanym, zeby do konca odciac sie od arystokracji. Te nadzieje zniweczyl szturm na Palac Zimowy. -Co sie stalo z Woroszynem? -Zgladzono go. Nie dam glowy, ale chyba jego nazwisko figurowalo na liscie skazanych na smierc. O ludziach, ktorym udalo sie zbiec za granice, na ogol sie pozniej slyszalo. Zapamietalbym Woroszyna. -Dlaczego? Przeciez takich jak on byly w Leningradzie setki. Dlaczego akurat jego bys zapamietal? -Z wielu powodow. Nieczesto sie zdarzalo, zeby carowie Rosji nazywali kogos z wyzszych sfer zlodziejem i piratem i zeby wszelkimi sposobami probowali go zniszczyc. Rodzina Woroszynow byla powszechnie znana, lecz miala zla slawe. Ojciec i dziad ksiecia Andrieja zajmowali sie handlem niewolnikow, ktorych dostarczali z wybrzezy Oceanu Indyjskiego na amerykanskie Poludnie; poza tym trzesli finansami calego kraju, zmuszajac do bankructwa armatorow i spolki, ktore potem sami przejmowali. Mowiono, ze kiedy Mikolaj potajemnie zakazal ksieciu Andriejowi bywac na dworze, powiedzial mu: "Jezeli Rosja kiedykolwiek zawladna szalency, wine poniosa tacy jak wy, ktorzy ich do tego prowokuja." Bylo to kilka lat przed rewolucja. -Dlaczego potajemnie? -Nie chcial ujawniac, ze wsrod arystokracji panuje rozdzwiek; bal sie, ze wrogowie moga to wykorzystac. Oznaki kryzysu w panstwie byly od dawna widoczne; rewolucja dojrzewala od dziesiecioleci, nie wybuchla znienacka, a Mikolaj nie byt slepy. Widzial, co sie dzieje. -Czy Woroszyn mial synow? -Nie wiem, ale chyba tak. Chocby nieslubnych. Kochanek mu nie brakowalo. -Co sie stalo z jego rodzina? -Nie moge, oczywiscie, za to reczyc, ale podejrzewam, ze wszyscy zgineli. Trybunaly, jak wiesz, na ogol lagodnie traktowaly kobiety i dzieci. Tysiacom pozwolono zbiec. Tylko najbardziej zacietrzewieni rewolucjonisci pragneli ich smierci. Wydaje mi sie jednak, ze Woroszynom nie pozwolono wyjechac. Wlasciwie jestem tego pewien, choc nie mam zadnych dowodow. -To mi nie wystarczy. -Moim zdaniem, mozesz smialo przyjac, ze jakikolwiek zwiazek Woroszyna z ta niesamowita organizacja, o ktorej mowiles, absolutnie nie wchodzi w gre. -Dlaczego? -Gdyby ksiaze zdolal uciec, nie wierze, zebysmy o tym nie slyszeli. Biali na wygnaniu nie siedzieli z zalozonymi rekami. Wielkie koncerny i banki miedzynarodowe z otwartymi ramionami przyjmowaly wszystkich, ktorzy posiadali autentyczne tytuly i chetnie wyplacaly im najrozniejsze odszkodowania; dla bankow byla to swietna reklama. Woroszyn nie przepuscilby takiej okazji, zeby dostac spore pieniadze; to nie lezalo w jego naturze. Nie, Wasilij, on nie zyje. Taleniekow sluchal profesora, usilujac znalezc jakas luke, jakis punkt zaczepienia. Podniosl sie z krzesla i podszedl do dzbanka z herbata; napelnil sobie filizanke i przez chwile wpatrywal sie tepo w brunatny plyn. -Hm, a moze zaproponowali mu cos znacznie bardziej atrakcyjnego, zadajac w zamian, by trzymal sie w cieniu, byl postacia anonimowa? -Kto? Matarezowcy? -Tak. Guillaume de Matarese zostawil im w spadku duze pieniadze. W Rzymie i w Genui. To byly ich pierwsze fundusze. -Ale przeznaczone na bardzo konkretny cel, prawda? - Mikowski pochylil sie do przodu. - Z tego, co mowiles, mialy byc wykorzystane do oplacania zamachowcow, do gloszenia ewangelii Matarese'a, ewangelii zemsty, zgadza sie? -Tak twierdzila ta staruszka z Korsyki. -A wiec nie mogly byc uzywane do odbudowywania utraconych fortun ani do tworzenia nowych. Dlatego nie wierze w ucieczke Woroszyna. Gdyby zbiegl za granice, nie odrzucilby mozliwosci, jakie tam wszystkim oferowano. A juz na pewno nie po to, zeby przylaczyc sie do organizacji nastawionej wylacznie na zamachy polityczne i dokonywanie zemsty. Byl zbyt wielkim pragmatykiem. Wasilij zaczal isc z powrotem w strone krzesla; nagle stanal w pol kroku i trzymajac filizanke nieruchomo w dloni, wolno sie odwrocil. -Co przed chwila powiedziales? -Ze Woroszyn byl czlowiekiem zbyt pragmatycznym, zeby odrzucic... -Nie, wczesniej. Ze pieniadze nie mogly byc uzywane... -Do odbudowywania utraconych fortun ani do tworzenia nowych. Zreszta, Wasilij, wygnancy tak i tak mieli do dyspozycji olbrzymie sumy... Taleniekow podniosl reke. -Do tworzenia nowych... - powtorzyl cicho. - Sa rozne sposoby gloszenia ewangelii. Zebracy i szalency glosza ja na ulicach, ksieza z ambony, politycy z trybun. A jak sie szerzy ewangelie, ktorej nie mozna glosic otwarcie? I jak sie placi za jej gloszenie? - Postawil filizanke na nieduzym stoliku znajdujacym sie przy krzesle. - Jedno i drugie robi sie anonimowo, wykorzystujac istniejace przedsiebiorstwa i firmy z calym ich skomplikowanym systemem dzialania. Wielkie firmy to niezalezne instytucje, jednakze polaczone ze soba na dziesiatki sposobow; codziennie przeplywaja miedzy nimi ogromne sumy pieniedzy, czesto w sposob tak zawily, ze nawet fachowcy nie sa w stanie sie w tym polapac. - Podszedl do biurka i pochylil sie, wsparty dlonmi na blacie. - Trzeba wejsc w ten system! Wkupic sie! A potem mozna uzywac go do woli. Starzec z uwaga wpatrywal sie w twarz mlodszego mezczyzny. -Jesli cie dobrze rozumiem, a chyba tak, uwazasz, ze pieniadze Matarese'a mogly byc podzielone i uzyte na kupno udzialow w wielkich, sprawnie funkcjonujacych przedsiebiorstwach? -Tak. Szukam odpowiedzi w niewlasciwym miejscu, a raczej we wlasciwym miejscu, lecz w niewlasciwym kraju. Bo Woroszyn jednak stad wyjechal, i to zanim zostal do tego zmuszony. Opuscil Rosje, bo Romanowowie dobrali mu sie do skory, chcieli go ogolocic, sledzili wszystkie jego posuniecia finansowe. Po prostu czul sie zagrozony... a pozniej inwestycje tego typu byly tu zakazane. Woroszyna nic w Rosji nie trzymalo. Decyzje wyjazdu podjal na dlugo przed rewolucja. Wiesz, dlaczego slyszales o innych, ktorzy wyjechali, a o nim nie? Dlatego, ze zmienil tozsamosc. -Mylisz sie, Wasilij. Jego nazwisko figurowalo na liscie osob skazanych na smierc. Pamietam, ze sam je widzialem. -Ale nie pamietasz, czy figurowalo na obwieszczeniach o wykonaniu wyrokow. -Za duzo ich bylo. -Otoz to. -Ale kontaktowal sie z tymczasowym rzadem Kierenskiego; istnieja na to dowody. - Samo wyslanie listow nic nie znaczy. - Taleniekow odsunal sie od biurka; instynktownie czul, ze zbliza sie do prawdy. - Kiedy najlatwiej zniknac takiemu czlowiekowi jak Woroszyn? Oczywiscie w chaosie i zamieszaniu rewolucji. Rozszalale tlumy, totalna anarchia, przez wiele tygodni brak jakiejkolwiek kontroli czy dyscypliny - to cud, ze w ogole zdolano ja wprowadzic. Jakie to proste... -Przesadzasz - przerwal mu Mikowski. - Na poczatku rzeczywiscie panowal zamet, ale specjalni obserwatorzy jezdzili po miastach i wsiach, notujac nie tylko to, co widzieli na wlasne oczy, nie tylko fakty, ale rowniez cudze relacje oraz swoje opinie i wrazenia. Naukowcy wrecz na to nalegali; mieli swiadomosc, ze jest to okres w historii, ktory juz sie nie powtorzy i uwazali, ze nie wolno niczego przeoczyc, ze kazda chwila musi byc opisana. Wszystko widnieje wiec na papierze, wszystkie spostrzezenia, nawet te dotyczace najdrastyczniejszych spraw. To wymagalo olbrzymiej dyscypliny, Wasilij. Nie spuszczajac oczu ze starca, Taleniekow wolno pokiwal glowa. -Jak myslisz, dlaczego tu jestem? Starzec wyprostowal sie. -Archiwum rewolucyjne? -Musze przejrzec dokumenty. -Trzeba wystapic z prosba, ale zgode nielatwo otrzymac. Upowaznienie musi przyjsc z Moskwy. -Jak je przekazuja? -Przez leningradzki oddzial Ministerstwa Kultury, ktory przysyla czlowieka z kluczem do pokoi na dole. Nie mamy wlasnego klucza. Wasilij powiodl spojrzeniem po stosie papierow lezacych na biurku. -Czy ten czlowiek jest archiwista? Naukowcem, tak jak ty? -Nie. Po prostu jest poslancem z kluczem. -Jak czesto Moskwa wyraza zgode? Mikowski zmarszczyl czolo. -Niezbyt czesto. Ze dwa razy w miesiacu. -Ile minelo od ostatniej? -Trzy tygodnie. Byl tu wtedy jakis historyk z Uniwersytetu Zdanowa; zbieral materialy do pracy naukowej. -Gdzie je przegladal? -Na dole, w archiwum. Nie wolno niczego stamtad wynosic. Taleniekow uniosl reke. -A jednak wyniesiono pewne dokumenty i dopiero przed chwila ci je odeslano. Powinny natychmiast wrocic do archiwum. Dzwoniac do ministerstwa, musisz udawac bardzo przejetego. Mlody poslaniec, z twarza zaczerwieniona od mrozu, przybyl dokladnie po dwudziestu jeden minutach. -Dyzurny powiedzial, ze to bardzo pilna sprawa - oznajmil, z trudem lapiac oddech. Otworzyl teczke i wyjal z niej klucz tak misternie pozabkowany, ze tylko niezwykle precyzyjna maszyna zdolalaby sporzadzic duplikat. -A takze majaca znamiona przestepstwa, naruszono bowiem przepisy - odparl Mikowski, wstajac z krzesla. - Na szczescie nic sie nie stalo. - Trzymajac w dloni duza koperte, obszedl biurko. - To co, zejdziemy na dol? -Ma pan te wyniesione dokumenty? -Tak. - Profesor podniosl do gory teczke. -Wyniesione dokumenty? - zapytal ostrym tonem Taleniekow; nie brzmialo to jak pytanie, tylko oskarzenie. Poslaniec zrozumial, ze sam sie zdradzil. Upuscil klucz i czym predzej siegnal za pas. Wasilij skoczyl w przod, chwycil reke mezczyzny i odciagnal od ukrytej za pasem broni, jednoczesnie uderzajac go barkiem w piers; poslaniec zwalil sie na podloge. -Sypnales sie, ty gnojku! - krzyknal. - Dyzurny nie mowilby zwyklemu poslancowi, co sie stalo. Pero nostro circolo! Tym razem nie bedzie polykania pastylki! Ani samobojczego strzalu! Mam cie, lobuzie! I klne sie na tego waszego korsykanskiego antychrysta, ze wydusze z ciebie wszystko! -Bei unserem Ring! Unsere Gottheit! - szepnal mlodzieniec. Nagle usta mu sie rozciagnely, wargi wydely, jezyk... O cholera, jezyk! I zeby! Szczeki zacisnely sie i rezultat byl juz nieodwracalny. Taleniekow z bezradna wsciekloscia przygladal sie twarzy wroga. Plyn z rozgryzionej kapsulki splywal mu do gardla, powodujac paraliz miesni. Po kilku sekundach nastapil koniec - ostatni wdech i wydech powietrza. -Zadzwon do ministerstwa! - polecil Wasilij przerazonemu starcowi. - Powiedz dyzurnemu, ze uporzadkowanie papierow zajmie ci kilka godzin. -Nic nie rozumiem! Nic a nic! -Telefon ministerstwa jest na podsluchu. Ten skurwiel zabral klucz prawdziwemu poslancowi. Zabilby nas, a potem by zwial. Rozpial plaszcz trupa, po czym rozerwal mu koszule na piersi. I ujrzal to, czego sie spodziewal. Znamie, ktore nie bylo znamieniem. Siny, okragly znak - symbol matarezowcow. Z gornej polki metalowego regalu Mikowski zdjal dwie ksiegi, siedemnasty i osiemnasty tom dokumentow, i podal je Taleniekowowi. Wczesniejsze juz przejrzeli, ale nie znalezli w nich ani jednej wzmianki o Woroszynach. -O ile mielibysmy prostsza robote, gdybysmy byli w Moskwie! - Starzec zszedl ostroznie z drabiny i ruszyl w strone dlugiego stolu. - Oni tam wszystko przepisali i zindeksowali. Wystarczyloby zajrzec do jednego tomu i juz wiedzielibysmy, gdzie szukac. - Predzej czy pozniej na cos trafimy; niemozliwe, zeby nic o nich nie bylo. Wasilij podsunal profesorowi jeden tom, sam zabral sie za przegladanie drugiego. Przebiegal wzrokiem po recznie dokonanych zapisach, co kilka chwil delikatnie przewracajac kruche, pozolkle ze starosci strony. Po dwunastu minutach Janow Mikowski odezwal sie. -Mam. -Co? -Zbrodnie ksiecia Andrieja Woroszyna. -Jest cos o egzekucji? -Nie widze. Na razie opisuja jego zycie oraz zycie i zbrodnie popelnione przez jego ojca i dziadka. -Pokaz. Bylo tu wszystko, pieczolowicie opisane rownym, starannym charakterem pisma. Ojciec i dziad ksiecia Andrieja przedstawieni byli jako wrogowie ludu, ktorzy bez powodu zabijali chlopow panszczyznianych i dzierzawcow oraz trzesli finansami kraju, pozbawiajac tysiace ludzi pracy i sprawiajac, ze tysiace innych przymieraly glodem. Ksiaze ksztalcil sie za granica, dokad ojciec wyslal go na piec lat; pobyt w zachodniej Europie jedynie umocnil chec ksiecia do uciskania ludu. -Ale gdzie, do licha? - mruknal pod nosem Taleniekow. -Co gdzie? - spytal Mikowski, ktory czytal ten sam tekst. -Gdzie sie ksztalcil? Starzec przekrecil strone. -Tu jest. W Krefeld. Na uniwersytecie w Krefeld. -Tamten skurwysyn na gorze mowil po niemiecku! Bei unserem Ring! Unsere Gottheit! On zyje w Niemczech! -Kto? -Woroszyn, pod przybranym nazwiskiem! Czytaj dalej. Otoz ksiaze spedzil trzy lata w Krefeld, a dwa kolejne w Dusseldorfie, dokad czesto jezdzil po powrocie do Rosji, nawiazal tam bowiem bliskie stosunki z takimi przemyslowcami jak Gustav von Bohlen-Halbach, Friedrich Schotte i Wilhelm Habernicht. -Essen - oznajmil nagle Wasilij. - Z Dusseldorfu tylko krok do Essen. Dobrze znal te strony, swietnie wladal jezykiem, a czas byl odpowiedni: wojna w Europie, rewolucja w Rosji, chaos na swiecie. Koncern zbrojeniowy w Essen, tam znalazl azyl! -U Kruppa? -Albo u Werachtena, konkurencji Kruppa. -Myslisz, ze sie wkupil? -Wszedl tylnymi drzwiami, z nowym nazwiskiem. Ekspansja przemyslowa w Niemczech byla wtedy rownie chaotyczna jak wojna toczona przez kajzera; podkupywano sobie sile robocza, ktora wedrowala z miejsca na miejsce niczym mala armia. Sytuacja dla Woroszyna wrecz idealna, bo... -O, jest o egzekucji - przerwal mu starzec. - Na nastepnej stronie. Obawiam sie, ze twoja teoria nie sprawdzila sie. Taleniekow pochylil sie nad tekstem. Z informacji wynikalo, ze ksiaze Andriej Woroszyn, jego zona, dwoch synow wraz z zonami, a takze corka, zgineli po poludniu 21 pazdziernika 1917 roku na terenie posiadlosci Woroszynow w Carskim Siole nad Slowianka. Opis zawieral krwawe szczegoly ostatnich minut walki: Woroszynowie uwiezieni ze sluzba w olbrzymim domu usilowali odeprzec atak napierajacego tlumu, strzelali przez okna, z pochylego dachu rzucali w dol zapalone puszki z nafta, w koncu jednak zdajac sobie sprawe, ze nie unikna smierci, wypuscili sluzbe i prochem armatnim wysadzili siebie i dom w powietrze. Ogien strawil ich ciala; nie pozostalo nic poza spalonymi szczatkami budynku. Taleniekowowi stanal przed oczami obraz pograzonych w mroku gor w poblizu Porto-Vecchio. I Villa Matarese. Tez zniszczona przez pozar. -Mylisz sie - powiedzial cicho. - To nie byla egzekucja. -No dobrze, moze to nie trybunal skazal ich na smierc, ale na jedno wyszlo. -Nic nie weszlo, nie bylo cial, nie bylo dowodow, byly tylko spalone ruiny. W tym opisie nie ma slowa prawdy. -Wasilij! To sa archiwa! Kazdy dokument, kazdy zapis byl dokladnie badany przez naukowcow! Przez owczesnych specjalistow! -Jednego widocznie przekupiono. Nie przecze, ze jakas ogromna posiadlosc zostala doszczetnie spalona, zrownana z ziemia, ale reszta informacji to wytwor czyjejs fantazji. - Taleniekow przewrocil z powrotem strone. - Spojrz. Caly ten fragment jest bardzo szczegolowy. Uzbrojone postacie w oknach, puszki zrzucane z dachu, wypuszczenie sluzby, pierwszy wybuch, ktory nastepuje w kuchni, wszystko dokladnie zrelacjonowano. -Zgadza sie - odparl Mikowski, na ktorym nagromadzone szczegoly wywarly niemale wrazenie. -Ale czegos tu brakuje. W poprzednich tekstach ilekroc pojawial sie opis tlumu, ktory szturmowal dwory i palace, zatrzymywal pociagi czy urzadzal demonstracje na ulicach, pojawialy sie rowniez takie zdania jak: na czele kolumny szedl towarzysz iks, albo odwrotem ostrzeliwanych przez carska gwardie oddzialow dowodzil kapitan igrek, albo egzekucji dokonano na rozkaz towarzysza zet. Sam podkreslales, ze wszystkie zapisy zawieraja mnostwo nazwisk po to, zeby w przyszlosci mozna bylo potwierdzic autentycznosc zdarzen. A spojrz na ten tekst. - Znow przekrecil strone. - Obfitosc szczegolow jest wrecz zaskakujaca, podano nawet jaka byla temperatura tego dnia, jak wygladalo niebo, jakie futra mieli na sobie mezczyzni na dachu. Nie wymieniono jednak ani jednego nazwiska. Poza oczywiscie nazwiskiem Woroszynow. Starzec polozyl dlon na pozolklej stronie, przebiegl oczami tekst i ze zdumienia az otworzyl usta. -Masz racje. Nadmiarem szczegolow pokryto brak konkretnych informacji. -Zgadza sie. Rodzina Woroszynow nie zginela. To byla jedna wielka mistyfikacja. 25. -Wasz poslaniec to czlowiek zupelnie nieodpowiedzialny - powiedzial z nagana w glosie Mikowski, zwracajac sie do dyzurnego w Ministerstwie Kultury. - Wyraznie mu polecilem - wy, jak sadze, rowniez - zeby czekal w archiwum, dopoki nie skoncze ukladac dokumentow. A on co? Wsunal klucz pod drzwi mojego gabinetu i znikl! To niedopuszczalne! Prosze natychmiast przyslac kogos po odbior!Starzec szybko odlozyl sluchawke, zanim dyzurny zdazyl zadac jakiekolwiek pytanie. Z ulga w oczach, a zarazem jakby niepewien siebie, spojrzal na Taleniekowa, ktory wycieral rece w papierowy recznik zabrany po drodze z toalety. -Zagrales to po mistrzowsku, sam Stanislawski bylby olsniony. - Taleniekow usmiechnal sie. - W porzadku, teraz jestes juz kryty, obydwaj jestesmy kryci. Pamietaj, ktoregos dnia zwloki nie znanego mezczyzny o nie ustalonych personaliach zostana znalezione w kotlowni. Gdyby cie o cokolwiek pytano, o niczym nie wiesz, nigdy go w zyciu nie widziales. Masz byc zaskoczony i bardzo wstrzasniety. -Ale ci z ministerstwa go rozpoznaja! -Co to, to nie. To nie jego przyslali tu z kluczem. Beda mieli trudny orzech do zgryzienia: klucz jest, a pracownik wsiakl. W kazdym razie ja musze ruszac w droge. -Dokad? -Do Essen. -Bazujac tylko na przypuszczeniach? Na domyslach? -Nie tylko. W artykule wymieniono dwa wiele mowiace nazwiska, Schottego i Bohlena-Halbacha. Wkrotce po pierwszej wojnie swiatowej Friedricha Schottego sad w Niemczech skazal na kare wiezienia za to, ze dokonywal przelewow do bankow zagranicznych; pierwszej nocy w celi zostal zamordowany. Sprawa odbila sie glosnym echem po kraju, mordercow wykryto. Podejrzewam, ze Schotte popelnil jakis blad i matarezowcy postanowili uciszyc go na zawsze. Natomiast Gustav Bohlen-Halbach ozenil sie z jedyna spadkobierczynia Kruppa i przejal kontrole nad calym koncernem. Jezeli Woroszyn zaprzyjaznil sie z nimi, to duza szansa, ze przyszli mu z pomoca. Wszystko pasuje. Mikowski pokrecil glowa. -To bylo ponad szescdziesiat lat temu. Masz zamiar uganiac sie za duchami? -Tak, moze naprowadza mnie na wlasciwy trop. Bo matarezowcy istnieja. Nie potrzebujesz chyba dalszych dowodow? -Nie. Wlasnie to, ze istnieja, tak bardzo mnie przeraza. Sa wszedzie. Jakis Anglik czeka na ciebie w mieszkaniu Kronieskiej, za mna chodzi jakas kobieta, tu zjawia sie ktos z kluczem zabranym poslancowi... Uwazaj, Wasilij, zastawili na ciebie sidla. -To prawda. Dokladnie przestudiowali moje akta i wyslali swoich zolnierzy wszedzie tam, gdzie moglbym sie udac. Wychodza z zalozenia, ze jesli jednemu sie nie powiedzie, to drugi mnie dopadnie. Starzec zdjal okulary i skierowal swoje wodniste oczy na przyjaciela. -Skad oni biora tych... zolnierzy? Gdzie znajduja ludzi, mezczyzn i kobiety, tak oddanych sprawie, ze gotowi sa za nia umrzec? -Odpowiedz jest bardziej przerazajaca, niz sobie wyobrazamy. Korzenie organizacji siegaja daleko w przeszlosc, do czasow ksiecia perskiego, Hasana Sabbaha. Zeby utrzymac sie przy wladzy, zalozyl zakon, ktorego czlonkowie - tak zwani fida'in - dokonywali mordow politycznych. Okulary wysunely sie Mikowskiemu z reki i spadly z brzekiem na blat. -Fida'in? Perscy skrytobojcy? Wiem o czym mowisz, ale sam pomysl jest absurdalny. Fida'in, czyli asasyni Hasana Sabbaha buntowali sie przeciwko zakazom i rygorom bardzo surowej religii. Byli jak Faust: oddali diablu swoje dusze, umysly i ciala w zamian za rozkosze ziemskie. W dzisiejszych czasach brakuje na tyle silnych podniet, zeby zaprzedac dusze diablu. -Oj, Janow, chyba sie mylisz. Po prostu pokusy sa inne. Okazalszy dom, wieksze konto bankowe, mozliwosc korzystania z daczy, ktora w dodatku jest znacznie dostatniej wyposazona niz sasiednie, wiecej samolotow, potezniejszy okret wojenny, przychylnosc zwierzchnika albo zaproszenie na uroczystosc, na ktora nasi koledzy nie maja wstepu. To sa pokusy, jakim sie dzis ulega. Swiatem, w ktorym zyjemy, rzadzi zachlannosc; dziewiec na dziesiec osob, z ktorymi stykamy sie na gruncie prywatnym lub zawodowym, chetnie zaprzedaloby sie diablu. Tego akurat Karol Marks nie przewidzial. -Przewidzial, moj drogi, tylko swiadomie o tym nie wspomnial. Byly istotniejsze sprawy, z ktorymi nalezalo sie uporac. Taleniekow usmiechnal sie. -Pominiecie tego milczeniem tez wydaje mi sie istotne. -Wolalbys, zeby powiedzial, ze rzadzenie panstwem to rzecz zbyt wazna, aby ja zostawic w rekach ludu? -Taka opinie mogl wyglosic tylko car. -Ale nie wyglosil. To slowa Amerykanina, Thomasa Jeffersona. Tez historycznie przemilczane. Widzisz, Wasilij, oba nasze kraje przeszly przez rewolucje, w jednym i w drugim na zgliszczach starego swiata rodzil sie nowy. W tym przejsciowym okresie slowa i decyzje musialy byc przemyslane, praktyczne. -Twoja erudycja nie zmienia mojej oceny rzeczywistosci. Za duzo widzialem, za duzo slyszalem. -Nie chce nic zmieniac, a juz na pewno nie twojego daru obserwacji. Chcialbym jedynie, zebys patrzyl na wszystko z wiekszym dystansem, zachowujac niezbedne proporcje. Moze my tez zyjemy w okresie przejsciowym? -Prowadzacym dokad? Starzec podniosl okulary i ostroznie wsunal je z powrotem na nos. -Nie mam pojecia, Wasilij. Albo do nieba, albo do piekla. Pocieszam sie tym, ze umre, zanim to sie okaze. Jak sie dostaniesz do Essen? -Przez Helsinki. -Nie bedziesz mial trudnosci z wyjazdem? -Nie, pomoze mi pewien facet z Wyborga. -Kiedy chcesz wyruszyc? -Rano. -Mozesz u mnie przenocowac. -Nie, to zbyt niebezpieczne. Starzec uniosl zdziwiony glowe. -Mowiles, zdaje sie, ze popis, jaki dalem przez telefon, powinien odsunac ode mnie jakiekolwiek podejrzenia. -Nadal tak uwazam. Mysle, ze przez jakis czas nic sie nie bedzie dzialo. W koncu oczywiscie ktos znajdzie cialo i wezwie milicje, ale ty zdazysz juz zapomniec o incydencie z kluczem. -Rozumiem. Wiec w czym problem? -W tym, ze sie moge mylic. I wtedy przeze mnie zginiemy obaj. Mikowski usmiechnal sie. -Brzmi to dosc ponuro. -Wiem. Ale musialem tu przyjsc, postapic tak, jak postapilem. Tylko ty mogles mi pomoc. Przepraszam cie. -Alez nie ma za co, przyjacielu. Wiesz, pod wieloma wzgledami jestes znacznie starszy ode mnie. - Wstal z krzesla i chwiejnym krokiem obszedl biurko. - Jedz i rob, co masz robic; szkoda tylko, ze wiecej sie nie zobaczymy. Usciskaj mnie. No, moj drogi, pieklo czy niebo? Dokad zmierzamy? Cos mi mowi, ze znasz odpowiedz i ze brzmi ona: pieklo. Ty juz tam dotarles. -Tak, i to dawno temu - odparl Taleniekow, obejmujac dobrego, lagodnego starca, z ktorym juz sie mial nigdy nie zobaczyc. -Pulkownik Maletkin? - spytal Wasilij, chociaz dobrze wiedzial, ze zdlawiony glos na drugim koncu linii nalezy do sprzedawczyka z Wyborga. -Skad dzwonicie? -Z budki niedaleko was. Macie cos dla mnie? -Tak. -Doskonale. Ja dla was tez. -Swietnie - odparl Maletkin. - Kiedy? -Teraz. Wyjdziecie z hotelu glownymi drzwiami i skrecicie w prawo. Dalej prosto. Znajde was. Nastala krotka cisza. -Zbliza sie polnoc. -Ciesze sie, ze wasz zegarek dobrze chodzi. Pewnie sporo kosztowal. Czy to jeden z tych szwajcarskich chronometrow, ktore Amerykanie tak lubia? -Jest u mnie kobieta. -Powiedzcie, zeby zaczekala. Rozkazcie jej. Badz co badz jestescie oficerem KGB. Po siedmiu minutach wystraszony Maletkin wylonil sie ukradkiem z hotelu i nieznacznie poruszajac glowa w lewo i w prawo, rozejrzal sie uwaznie. Mimo ze bylo ciemno i zimno, Wasilij widzial pot lsniacy na jego twarzy. Dzien czy dwa i w ogole nie bedzie mial twarzy, pomyslal w duchu; na dziedzincu w Wyborgu postaraja sie, zeby zostala z niej krwawa miazga. Zdrajca ruszyl ulica Brodskiego na polnoc. Wokol bylo pustawo: tu i owdzie jakas para szla pod reke, nieco dalej trzech zolnierzy usilowalo znalezc jakis cieply, przytulny lokal, zanim wroca do sterylnych barakow. Taleniekow czekal, obserwujac ulice, sprawdzajac, czy nie ma na niej kogos, kto wyraznie odstaje. Nie bylo. Najwidoczniej matarezowcy nie wpadli na trop Maletkina, on sam zas nie probowal zadnych sztuczek. Wasilij wynurzyl sie z mroku bramy i ruszyl pospiesznie przed siebie. Po uplywie minuty, pogwizdujac nieoficjalny hymn amerykanski "Yankee Doodle Dandy", wylonil sie przed agentem z.Wyborga. -Oto kopia - burknal Maletkin, kryjac sie w ciemnym, cofnietym od ulicy wejsciu do sklepu. - Jedyna. No, slucham: jak sie nazywa ten szpicel? -Chcieliscie powiedziec ten drugi szpicel, prawda? - Taleniekow wyjal zapalniczke i zerknal na kopie zaszyfrowanej wiadomosci, ktora byla w drodze do Helsinek. Wszystko sie zgadzalo. - Powiem wam za kilka godzin. -Musze wiedziec teraz! Moze juz ktos dzwonil w mojej sprawie do Wyborga. Potrzebuje miec jakies zabezpieczenie i wyscie mi je obiecali! Rano po sniadaniu wyjezdzam! -Obaj wyjezdzamy - wtracil Wasilij. - I to przed sniadaniem. -O nie! -O tak. Jazda zajmie nam dwie godziny, czyli zdazycie na poranna odprawe. -Nie chce miec z wami wiecej do czynienia! Wasze zdjecie wisi na tablicy ogloszeniowej we wszystkich biurach KGB. Tu w Leningradzie wisialy az dwa. Caly spocilem sie z nerwow. -Kto by to pomyslal? Musicie mnie jednak odwiezc nad jezioro i skontaktowac z Finami. To. co mialem tu do zalatwienia, juz zalatwilem. -Dlaczego ja? Czy nie dosc wam pomoglem? -Jezeli odmowicie, zapadne na amnezje i nie poznacie nazwiska, na ktorym tak wam zalezy. - Poklepal zdrajce po policzku; Maletkin az sie wzdrygnal. - Wracajcie do tej swojej kobiety, towarzyszu, i nie sprawcie jej zawodu. Tylko nie zabawiajcie sie zbyt dlugo. Macie opuscic hotel o trzeciej trzydziesci. -W srodku nocy? -Tak. Wsiadziecie w samochod i udacie sie na most Aniczkowa; dotrzecie tam nie pozniej niz o czwartej. Przejedziecie przez most dwukrotnie. Bede czekal po jednej albo drugiej stronie. -A milicja? Zawsze zatrzymuja podejrzane wozy, a ktos kto jezdzi tam i z powrotem po moscie o czwartej nad ranem z miejsca wyda sie podejrzany! -Zgadza sie. Jezeli w poblizu bedzie milicja, chce o tym wiedziec. -A jak mnie zatrzymaja? -Ile razy mam wam powtarzac, ze jestescie oficerem KGB w randze pulkownika? Powiecie, ze to sprawa sluzbowa. W dodatku scisle tajna. - Odwrocil sie, zeby odejsc, ale nagle sobie cos przypomnial. - Przyszlo mi cos do glowy. Byc moze wpadliscie na pomysl, zeby pozyczyc od kogos bron i przy najblizszej okazji mnie zastrzelic. Moglibyscie wowczas zawiezc na Ligowski Prospekt zwloki agenta poszukiwanego przez cale KGB i wyjasnic, ze ryzykowaliscie zycie, zeby wziac mnie zywcem, ale sie nie udalo. Niewatpliwie zyskalibyscie uznanie. Jezeli jestescie gotowi zrezygnowac zapoznania nazwiska szpicla z Wyborga, to taki pomysl na pewno wydaje sie wam swietny. Ryzyko male, korzysci duze. Uprzedzam was jednak, ze kazdy moj krok tu w Leningradzie jest pilnie sledzony. Niemal nie poruszajac glowa, Maletkin znow rozejrzal sie ostroznie. -Slowo daje, nie mialem takiego zamiaru! - zawolal przerazonym glosem. Ale z ciebie idiota, pomyslal Taleniekow i rzekl: -Wiec do zobaczenia o czwartej. Stojace rzedem stare niszczejace kamienice tworzyly jakby czarny, kamienny mur gdzieniegdzie tylko nakrapiany bladym swiatlem palacym sie w oknach. Cisze nocna zaklocaly typowe dla tej dzielni- cy dzwieki: uniesione glosy awanturujacych sie ludzi oraz smiech, czesto zbyt histeryczny, zbyt pijacki. Wasilij skrecil trzy domy wczesniej w strone klatki. Zanim to uczynil, zerknal w gore na okna Lodzi. Swiatlo sie palilo. Wrocila z pracy. Kroczyl powoli, jak bardzo zmeczony czlowiek, ktory dopiero teraz wraca po dlugim dniu do niegoscinnego domu, gdyz musial zostac w fabryce po godzinach. Znow trzeba bylo wyprodukowac w czynie spolecznym wiecej towarow, zeby wesprzec jakis nowy, przez nikogo nie rozumiany plan gospodarczy. Wreszcie pchnal szklane drzwi i wszedl na korytarz. Dopiero tu, z dala od ulicy, wyprostowal sie: przedstawienie bylo skonczone. Nie tracac czasu, otworzyl wewnetrzne drzwi, podszedl do schodow prowadzacych w dol do piwnicy i po chwili znalazl sie w ciemnych, brudnych podziemiach laczacych kilka sasiednich budynkow. Zblizajac sie do klitki, w ktorej zostawil martwego, cuchnacego wodka Anglika z poderznietymi zylami, wyjal zapalniczke i zapalil ja, zeby oswietlic mroczne wnetrze. Anglik znikl. Nie tylko jego cialo zniklo, ale nie bylo rowniez sladow krwi: pomieszczenie wypucowano do czysta. Taleniekow zamarl w bezruchu, zaskoczony, nie dowierzajac wlasnym oczom. Zdarzylo sie cos strasznego! Musial popelnic blad! Nieobliczalny w skutkach blad! A byl tak pewien siebie! Matarezowcy nie liczyli sie z zyciem swoich zolnierzy, wiec ostatnia rzecz, o jaka ich podejrzewal, to ze przysla kogos z powrotem na miejsce zbrodni. Niebezpieczenstwo, ze przeciwnik zastawil pulapke, bylo zbyt duze. Nie ryzykowaliby! A jednak zaryzykowali, uznajac, ze ewentualne korzysci beda wieksze od strat. Coz on najlepszego zrobil?! Lodzia! Nie zamykajac za soba piwnicy, ruszyl dalej dlugim korytarzem - szybko, bezszelestnie, z grazburia w dloni, wytezajac sluch i rozgladajac sie bacznie na boki. Kiedy dotarl do wlasciwego domu, wspial sie po schodach na parter, uchylil ostroznie drzwi i przez moment nasluchiwal. Na polpietrze rozlegl sie piskliwy, dziewczecy smiech, ktoremu po chwili zawtorowal gruby, tubalny rechot. Wasilij schowal bron do kieszeni, obszedl balustrade i nasladujac chwiejny chod pijaka, czym predzej podazyl w gore za oddalajaca sie para. Zaczepil ich, z zawstydzonym wyrazem twarzy, kiedy chlopak z dziewczyna byli prawie na drugim pietrze, gdzie na ukos od schodow znajdowalo sie mieszkanie Lodzi. -Przepraszam. Moi mili, czy wyswiadczylibyscie wielka przysluge starszemu, zakochanemu facetowi? Obawiam sie, ze nieco za duzo wypilem. Mlodzi odwrocili sie, oboje przyjaznie usmiechnieci. -O co chodzi? - spytal chlopak. -O moja przyjaciolke. - Taleniekow wskazal reka na drzwi Lodzi. - Obiecalem, ze przyjde po nia do teatru po przedstawieniu, ale spotkalem dawno nie widzianego kumpla z wojska i troche sie zagadalismy. Gdybyscie mogli do niej zastukac... jesli uslyszy moj glos, pewnie mi nie otworzy. Rozesmial sie, choc wcale nie bylo mu do smiechu. Z wiekiem coraz bardziej bolalo go, kiedy musial narazac zycie mlodych, sympatycznych z wygladu ludzi. -Czego sie nie robi dla wojaka? - powiedziala wesolo dziewczyna. - No, mezulku, spelnij swoj obywatelski obowiazek. -Chetnie. Chlopak wzruszyl lekko ramionami, podszedl do drzwi i zapukal. Taleniekow ustawil sie z boku, przywierajac plecami do sciany, i wsunal dlon do kieszeni. Odpowiedziala im glucha cisza. Mlody malzonek popatrzyl pytajaco na Wasilija, ktory skinal glowa, zeby jeszcze raz sprobowal. Chlopak zapukal ponownie, glosniej, bardziej natarczywie, ale skutek byl ten sam. -Moze wciaz czeka na was w teatrze - rzekla dziewczyna. -Albo spotkala waszego kumpla z wojska i poszli gdzies razem - zazartowal chlopak. Mimo najlepszych checi, Wasilij nie potrafil zdobyc sie na usmiech. Zbyt dobrze wiedzial, co sie moze kryc za drzwiami. -Poczekam tu na nia. Dziekuje za pomoc. Mlody malzonek uswiadomil sobie, ze jego zart nie byl na miejscu. -Przepraszam - mruknal pod nosem, biorac zone pod reke. -Powodzenia! - rzucila nieco speszona dziewczyna i oboje pospiesznie ruszyli na gore. Wasilij odczekal, az zatrzasna sie za nimi drzwi na czwartym pietrze, po czym wyjal bron i polozyl reke na klamce, modlac sie w duchu, zeby nie ustapila pod naciskiem jego dloni. Ustapila - i strach scisnal go za gardlo. Pchnal drzwi na osciez, wszedl do srodka i szybko zamknal je za soba. Widok pokoju przejal go groza, a przeciez wiedzial, ze to jeszcze nie koniec koszmaru. Wszystko bylo poprzewracane do gory nogami, krzesla, lampy, stoly; po podlodze walaly sie ksiazki, poduszki, odziez. Na pierwszy rzut oka wygladalo to tak, jakby wlascicielka mieszkania rozpaczliwie bronila sie przed napastnikiem, ale balagan byl sztuczny, upozorowany. Tu nie toczyla sie zadna walka; odbylo sie cos calkiem innego. Przesluchanie. I tortury. Drzwi sypialni byly uchylone. Zblizal sie do nich powoli, swiadom, ze za chwile potworny bol przeszyje mu serce, zatopi w nim szpony. Wreszcie, chcac nie chcac, wszedl do srodka. Kobieta lezala na lozku, w podartym ubraniu, z rozsunietymi nogami, w pozie wskazujacej na to, ze prawdopodobnie byla zgwalcona; gwaltu, jesli istotnie ja zgwalcono, dokonano wylacznie na uzytek autopsji, kiedy Lodzia juz nie zyla. Twarz miala posiniaczona, wargi i powieki spuchniete, zeby powybijane. Struzki krwi zakrzeply jej na policzkach, tworzac abstrakcyjny wzor - ciemnoczerwone plamy na jasnym tle. Taleniekow odwrocil sie czujac, jak zalewa go, nie po raz pierwszy w zyciu, potezna fala bezsilnosci. Jedyne, czego pragnal, to zemsty. I wiedzial, ze to pragnienie sie zisci. I nagle ogarnal go smutek, tak gorzki i bezbrzezny, ze oczy naszly mu lzami i nie mogl oddychac. Lodzia Kronieska nie dala sie zlamac; nie zdradzila oprawcy, ktory ja katowal, ze jej dawny kochanek z Rygi ma przyjsc do niej po polnocy. Nie tylko utrzymala jego wizyte w tajemnicy, ale zrobila cos jeszcze. Wyprowadzila bandyte w pole. Ilez musiala sie nacierpiec! Przez tyle lat nikogo nie kochal. Teraz milosc przepelniala jego serce, ale bylo za pozno. Za pozno? O Boze! ...w czym problem? ...moge sie mylic. I wtedy przeze mnie zginiemy obaj. Janow Mikowski. Jezeli matarezowcy wyslali drugiego zolnierza do Lodzi Kronieskiej, zeby sprawdzil, czy pierwszy wykonal zadanie, zapewne wyslali tez kogos do profesora. Wasilij pognal do salonu i zlapal za telefon, ktory - o dziwo - stal nie tkniety na swoim dawnym miejscu. Podniosl sluchawke, nie zwazajac na to, czy linia jest na podsluchu czy nie; wiedzial, ze potrzeba mu kilku sekund, aby poznac, czy jego podejrzenia sa sluszne, a potem zniknie z mieszkania Lodzi, zanim osoba podsluchujaca rozmowe zdola kogokolwiek na niego naslac. Wykrecil numer gabinetu Mikowskiego. Na drugim koncu linii ktos odebral telefon juz w trakcie pierwszego dzwonka. -Slucham? - Glos byl przytlumiony, niewyrazny. -Z profesorem Mikowskim, prosze. -Slucham? - powtorzyl ten sam glos, ktory na pewno nie nalezal do profesora. -Jestem znajomym towarzysza Mikowskiego. Musze z nim pilnie pomowic. Wiem, ze wczesniej czul sie dosc kiepsko. Czy nie trzeba wezwac pomocy lekarskiej? Moge natychmiast kogos przyslac. -Nie trzeba. A kto mowi? -Towarzysz Rydukow. Zajmuje sasiedni gabinet. Prosze powiedziec memu szanownemu koledze, ze ksiazka, ktora chcial... albo nie, najlepiej sam mu powiem. Cisza. -Halo? - Tym razem byl to Mikowski; pozwolili mu podejsc do telefonu. -Janow, co sie dzieje? Czy ci ludzie to twoi przyjaciele? -Uciekaj, Wasilij! Uciekaj! Oni... W sluchawce zagrzmial ogluszajacy wystrzal. Przez chwile Taleniekow stal bez ruchu, wpatrzony tepo w aparat, ledwo mogac wytrzymac koszmarny bol, ktory ponownie scisnal jego serce. Jedyne dwie osoby w Leningradzie, ktore kochal, nie zyly. Z jego winy. Nie, to nieprawda. Wine ponosili matarezowcy. Ale zemsci sie. Nie spocznie, dopoki ich nie dopadnie. Wszedl do budki telefonicznej na Newskim Prospekcie i zadzwonil do hotelu "Jewropejskaja". Nie zamierzal wdawac sie w rozmowe z Maletkinem, przekonywac go, kusic obietnicami - szkoda mu bylo tracic czas na ciagniecie za odpowiednie sznurki, zeby wprawic w ruch te nedzna marionetke. Musial czym predzej przedostac sie przez jezioro Yainikkala i dotrzec do Helsinek, skontaktowac sie z mloda Korsykanka czekajaca przy telefonie w Paryzu i przesiac wiadomosc do Scofielda: poinformowac go, ze wybiera sie do Essen, bo tam tkwi klucz do zagadki Woroszynow, a takze o tym, ze te swinie, te bydlaki zabijaja kogo popadnie, strzegac tajemnicy swojej organizacji. Z calego serca pragnal dostac w swoje rece kilku doborowych zolnierzy Matarese'a. W myslach widzial, jak sie z nimi rozprawia. -Tak, slucham? - Uslyszal zasapany glos zdrajcy z Wyborga. -Prosze natychmiast opuscic hotel - rozkazal. - Pojedziecie na dworzec Moskiewski. Bede czekal przed glownym wejsciem. -Teraz? Jest dopiero druga. Mowiliscie... -Niewazne, co mowilem; zrobicie to, co wam teraz kaze. Czy porozumieliscie sie juz z Finami? -Wystarczy jeden telefon... -Pytam, czy juz sie porozumieliscie? -To zajmie najwyzej minute. -Wiec zadzwoncie do kogo trzeba i badzcie za kwadrans na dworcu. Jazda na polnoc przebiegala w ciszy, od czasu do czasu przerywanej przez Maletkina, ktory skomlacym glosem komentowal wydarzenia minionej doby. Byl to czlowiek tak nijaki, tak bezbarwny - nawet jego dzialalnosc szpiegowska byla nijaka i bezbarwna - ze sprawy, w jakie nagle zostal uwiklany, po prostu go przerastaly. Mineli Wyborg, Selezniewo; powoli zblizali sie do granicy. Wasilij rozpoznal ciagnaca sie miedzy zwalami sniegu droge, ktora wedrowal po przejsciu zamarznietego jeziora; wkrotce mieli dojechac do rozwidlenia, przy ktorym wczoraj czekal na niego zaparkowany na poboczu samochod zdrajcy. Kiedy go po raz pierwszy zobaczyl, zaczynalo switac; teraz tez niebo zaczynalo juz jasniec. Tyle sie przez ten czas wydarzylo, tylu rzeczy sie dowiedzial. I tak strasznie za to zaplacil! Padal z wyczerpania. Nie mial czasu zmruzyc oka, a czul, ze bardzo potrzebuje snu. Zdawal sobie sprawe, ze nie ma sensu zmuszac sie do dzialania, kiedy umysl nie funkcjonuje sprawnie. Tak, od razu po przyjezdzie do Helsinek zamierzal porzadnie sie wyspac, a dopiero potem zorganizowac sobie przejazd do Essen. Ale jeszcze tu, w ukochanej Rosji, dla dobra swojej ojczyzny, musial wykonac jedno zadanie. -Za niecala minute dotrzemy na wyznaczone miejsce - odezwal sie nagle Maletkin. - Przy sciezce prowadzacej nad brzeg wody czeka pewien Fin. Wszystko zalatwione. No, towarzyszu, dotrzymalem umowy, teraz wasza kolej. Jak sie nazywa ten drugi z Wyborga? -Nazwisko przemilcze; podam wam jego stopien. To jedyny czlowiek, ktorego rozkazow musicie sluchac. Dowodca KGB w Wyborgu. -Co?! Przeciez to tyran, fanatyk! -Idealna zaslona dymna. Wpadnijcie do niego... prywatnie. Sami najlepiej wiecie, co mu powiedziec. -Tak - odparl Maletkin z radosnym blyskiem w oku, po czym zatrzymal samochod: dojechali do wydeptanej w zaspie sciezki. - Tak, chyba wiem, co mu powiedziec. No, jestesmy na miejscu. -Oto wasza bron. - Taleniekow wreczyl mu pistolet, z ktorego wczesniej usunal iglice. -Co? Aha, dobrze. - Maletkin nie sluchal; myslami byl gdzie indziej, wyobrazajac sobie wladze, jaka bedzie dzierzyl nad zwierzchnikiem, wladze, o jakiej nawet nie snil. Wasilij wysiadl. -To do widzenia - powiedzial, zatrzaskujac drzwi. Obszedl od tylu woz, ale zanim skrecil na sciezke do jeziora, uslyszal jak Maletkin odkreca szybe. -To wprost nie do wiary! - zawolal zdrajca glosem przepelnionym wdziecznoscia. - Dziekuje, dziekuje. -Prosze bardzo. Okno zasunelo sie, silnik zawarczal i woz z glosnym piskiem opon ruszyl po zasniezonej drodze. Kierowcy spieszylo sie z powrotem do, Wyborga. Do wlasnej smierci. Taleniekow wszedl na sciezke, ktora miala zaprowadzic go do Fina, do Helsinek, do Essen, i cichutko zaczal pogwizdywac. Te sama melodie co w Leningradzie - "Yankee Doodle Dandy". 26. Dobrodusznie wygladajacy mezczyzna, ubrany w bawelniany golf i pognieciona marynarke, ktory siedzial na pokladzie samolotu Finnair, sciskajac miedzy kolanami futeral na skrzypce, podziekowal stewardesie za herbate. Gdyby ktos spytal pasazerow o wiek muzyka, ci blizej niego daliby mu piecdziesiat piec, szescdziesiat lat, moze ciut wiecej, a ci w dalszych rzedach szescdziesiat piec, siedemdziesiat.A jednak poza zrobieniem sobie siwych pasemek na wlosach, Taleniekow nie siegnal po zadne kosmetyki. Juz wiele lat temu przekonal sie, ze poslugujac sie samymi miesniami twarzy i ciala mozna stworzyc znacznie bardziej przekonujacy obraz starego, zniedoleznialego czlowieka, niz korzystajac z pudrow i mazi. Sztuczka polegala na tym, zeby przybrac dosc niewygodny wyraz twarzy i utrzymywac go przez caly czas; wysilek, ktory trzeba bylo w to wlozyc, byl odpowiednikiem tego, na jaki musza sie zdobywac starzy lub schorowani ludzie przy wykonywaniu czynnosci nie sprawiajacych zadnego trudu mlodemu, zdrowemu czlowiekowi. Essen, "czarna perla Zaglebia Ruhry". Wasilij byl tam dwukrotnie, ale zadna z wizyt nie zostala nigdzie odnotowana, gdyz zadania, jakie mu powierzono, dotyczyly szpiegostwa przemyslowego, a te dzialalnosc swojego wywiadu Moskwa trzymala w najscislejszej tajemnicy. Poniewaz wyjazdy nie figurowaly w aktach, matarezowcy nie mieli informacji o tym, z kim sie przed laty widzial i kogo nalezy sledzic, nie wiedzieli nic o przyjaciolach, do ktorych moglby sie udac... o niemieckich Janowach Mikowskich i Lodziach Kronieskich. Essen. Od czego powinien zaczac? Profesor mial racje: szukal duchow sprzed szescdziesieciu lat, rosyjskiego arystokraty i jego rodziny, ktorzy - gdy w Europie panowal chaos - zmienili tozsamosc i wtopili sie w wielki swiat przemyslu, zacierajac za soba wszelkie slady. Dokumenty prawne sprzed ponad pol wieku byly juz teraz nieosiagalne, zakladajac, ze w ogole zostaly sporzadzone. Ale nawet gdyby istnialy i gdyby mogl je przejrzec, zapewne bylyby tak zagmatwane, ze mineloby wiele tygodni, zanim zdolalby powiazac konkretne pieniadze z konkretnymi ludzmi, a przez ten czas matarezowcy wpadliby na jego trop. Ponadto zdawal sobie sprawe, ze archiwum akt sadowych w Essen musi byc jednym z najwiekszych na swiecie, albowiem zaden zawod w tym miescie nie przynosil tak krociowych zyskow jak zawod prawnika. Zadumal sie: skad wziac czlowieka, ktory potrafilby przedrzec sie przez ten labirynt papierzysk? I skad wziac na to czas? Nagle przypomnial sobie o kims, o adwokacie specjalizujacym sie w prawie patentowym. Wprawdzie nie mial watpliwosci, ze facet popuka sie w czolo, kiedy uslyszy, ze chodzi o wykrycie tozsamosci pewnego Rosjanina, ktory przybyl do Essen ponad piecdziesiat lat temu, ale przeciez nie szkodzilo sprobowac. Jezeli Kassel zyje i jezeli zgodzi sie na rozmowe z kims, komu dawno temu rozesmial sie w nos, moze zdola pomoc. Wasilij prawie juz zapomnial o jego istnieniu. Wtedy, gdy sie widzieli po raz pierwszy, a zarazem ostatni, Heinrich Kassel mial trzydziesci piec lat i pracowal jako mlodszy wspolnik w firmie prawniczej, ktora prowadzila sprawy wielu znanych spolek z Essen. Z informacji zawartych w aktach KGB wynikalo, ze adwokat, socjalista z przekonania, czesto wystepuje w obronie praw robotnikow - wbrew swoim zwierzchnikom, ktorzy juz kilkakrotnie grozili mu wyrzuceniem z firmy. Ale poniewaz byl znakomitym fachowcem, wciaz zwlekali z ostateczna decyzja. Durnie w Moskwie wpadli na genialny - ich zdaniem - pomysl, ze Kassel z racji dziedziny, ktora sie zajmowal, bylby idealnym nabytkiem i nalezy go czym predzej zwerbowac. Wykazali sie jednak pewna inteligencja, wysylajac na rozmowe z adwokatem Wasilija Taleniekowa, swojego najlepszego negocjatora posiadajacego duzy dar perswazji. Pod jakims falszywym pretekstem Wasilij zaprosil Kassela na kolacje i przed uplywem godziny wiedzial juz, ze zadanie, ktore mu powierzono, jest wrecz absurdalne. Zrozumial to, kiedy Heinrich Kassel odchylil sie na krzesle i rozesmial mu prosto w nos. -Czy pan oszalal? To co robie, robie po to, zebyscie nie mieli tu, skurwysyny, zadnych wplywow! Oczywiscie nie dal sie namowic. W koncu najlepszy rosyjski negocjator i niedoszly rosyjski szpieg upili sie i powitali nowy dzien w ogrodach Gruga Park, wspolnie podziwiajac wschod slonca. Obydwaj mocno wstawieni, zawarli pakt: adwokat nie zawiadomi rzadu w Bonn o tym, ze Moskwa usilowala naklonic go do wspolpracy, jezeli Taleniekow uzupelni odpowiednio note na jego temat w aktach KGB; w ten sposob Moskwa nie straci twarzy, a on, Kassel, mozliwosci awansu na pelnoprawnego wspolnika firmy, do czego nie doszloby, gdyby tresc noty z bledna ocena jego osoby kiedykolwiek przeciekla na Zachod. Prawnik dotrzymal slowa. Wasilij zas od razu po powrocie do Moskwy uzupelnil akta, dopisujac, ze ten "socjalista z przekonania" jest najprawdopodobniej prowokatorem oplacanym przez Amerykanow. Mial nadzieje, ze teraz Niemiec nie odmowi mu pomocy, a przynajmniej poradzi od czego zaczac. Zeby tylko udalo mu sie z nim skontaktowac! Tyle sie przeciez moglo przez ten czas wydarzyc: choroba, smierc, przeprowadzka, zmiana miejsca pracy... Badz co badz od tamtego pierwszego spotkania minelo dwanascie lat. Przyszlo mu do glowy, ze jeszcze jedno go czeka, kiedy dotrze do Essen: kupno broni. Lotniska w Niemczech Zachodnich wyposazone byly w tak doskonale urzadzenia kontrolujace bagaz, ze wolal nie ryzykowac podrozy z rozebrana na czesci grazburia ukryta w torbie podrecznej. Tak wiele mial do zrobienia, a tak malo czasu! Na szczescie wszystko powoli ukladalo sie w calosc. Poszczegolne elementy byly jeszcze niewyrazne, niezrozumiale i nie bardzo dawaly sie dopasowac, ale ogolny zarys stawal sie coraz bardziej przejrzysty. Zaraza korsykanska rozprzestrzeniala sie; ci, ktorzy pragneli ja szerzyc, wydawali ogromne sumy pieniedzy, tworzac punkty zapalne na calym swiecie i rekrutujac ochotnikow do swojej doborowej armii, ochotnikow gotowych poswiecic dla sprawy zycie. Ale dla jakiej sprawy? Czemu sluzacej? Co chcieli osiagnac spadkobiercy filozofii przemocy gloszonej przez Guillaume'a de Matarese'a? Zamachy, terroryzm, bomby, rozruchy, porwania, morderstwa, wszystko to byly formy walki znienawidzone przez bogatych, gdyz anarchia i brak praworzadnosci glownie w nich uderzaly. Tkwila w tym gigantyczna sprzecznosc. Wiec dlaczego? Samolot zaczal sie wolno znizac nad miastem; pilot schodzil do ladowania. Essen. Ksiaze Andriej Woroszyn. W kogo sie przeistoczyl? -To dopiero niespodzianka! - zawolal do sluchawki Heinrich Kassel; w jego glosie brzmiala ta sama wesola nuta niedowierzania, jaka Taleniekow pamietal sprzed dwunastu lat. - Ilekroc jestem w Gruga Park, przystaje na moment i rechocze. Zona podejrzewa, ze kiedys chodzilem tam na randki z jakas sympatia. -I co, wytlumaczyles jej, ze to nie to? -Tak. Powiedzialem, ze wlasnie w tym miejscu o maly wlos nie zostalem miedzynarodowym szpiegiem, ale to tylko utwierdzilo ja w przekonaniu, ze chodzi o dawna sympatie. -Spotkajmy sie w Gruga, dobrze? To bardzo pilna sprawa i nie ma nic wspolnego z moja byla praca. -Slowo? Bo wiesz, nie przystoi, zeby jeden z bardziej znanych prawnikow w Essen kontaktowal sie z rosyjskim agentem. Zyjemy w dziwnych czasach. Kraza sluchy, ze Moskwa finansuje Baader-Meinhof, ze niedzwiedzie znow cos knuja. Taleniekow milczal przez chwile, poruszony tym, co uslyszal. - Daje ci slowo starego spiskowca - odparl wreszcie. - Jestem bezrobotny. -Tak? Hm, to ciekawe. Zgoda. Dochodzi poludnie... pierwsza ci odpowiada? A zatem do zobaczenia w Gruga Park, w tym samym miejscu co wtedy, tylko ze o tej porze roku nie bedzie zadnych kwiatow. Zamarzniety staw lsnil w popoludniowym sloncu, ktore przygrzewalo tak mocno, ze skulone krzewy niemal zdawaly sie ozywac. Wasilij siedzial na lawce. Bylo pietnascie po pierwszej i zaczynal sie troche niepokoic. Odruchowo dotknal wypchanej kieszeni plaszcza, do ktorej schowal kupiony na Kopstadt maly pistolet; wreszcie dojrzal w oddali znajoma postac, ktora z gola glowa szla pospiesznie jedna z parkowych alejek. Heinrich Kassel zmienil sie: przybral na wadze i prawie calkiem wylysial. W obszernym palcie z czarnym, futrzanym kolnierzem wygladal jak dostojny, stateczny pan burmistrz; jego drogie, eleganckie ubranie zupelnie nie pasowalo do obrazu, jaki Taleniekowowi utkwil w pamieci, obrazu mlodego, gniewnego prawnika, ktory robil wszystko, "zebyscie nie mieli tu, skurwysyny, zadnych wplywow!" Im bardziej sie zblizal, tym wyrazniejsza stawala sie jego twarz - okragla, nalana, swiadczaca o nadmiernym apetycie Niemca. Oczy jednak pozostaly takie jak dawniej: zywe, wesole, przenikliwe. -Przepraszam, moj drogi - powiedzial Kassel, wyciagajac na powitanie reke. - W ostatniej chwili wylonil sie drobny problem z umowa amerykanska. -No prosze! A tak sie sklada, ze kiedy wrocilem do Moskwy po naszym spotkaniu, wpisalem do twoich akt, ze przypuszczalnie jestes na uslugach Waszyngtonu. -Bardzo przewidujaco! Otrzymuje pieniadze glownie z Nowego Jorku, Detroit i Los Angeles, ale nie bedziemy sie sprzeczac o miasta. -Dobrze wygladasz, Heinrich. Chyba ci sie niezle powodzi. Powiedz, gdzie sie podzial dawny socjalista, obronca ucisnionego proletariatu? -Dorobil sie brzucha i zostal konserwatysta - odparl ze smiechem prawnik. - Nigdy by do tego nie doszlo, gdybyscie wy kontrolowali Bundestag. Tak, moj drogi, jestem bezlitosnym kapitalista, ktory tlumi w sobie wyrzuty sumienia, przekazujac spore sumy na cele dobroczynne. Z pieniedzy bogacza jest wiekszy pozytek niz z przekonan biedaka. -Brzmi to rozsadnie. -Bo jestem rozsadnym czlowiekiem. I jako rozsadny czlowiek nie za bardzo pojmuje, co cie tu sprowadza. Bron Boze, nie zrozum mnie zle: milo wspominam tamten wieczor, ale... Powiedziales, ze nie pracujesz tam, gdzie dawniej; zastanawiam sie wiec, czego ode mnie mozesz chciec? -Porady. -Porady niemieckiego prawnika? Czyzbys ty, taki goracy zwolennik komunizmu, szukal korzystnej inwestycji w Zaglebiu Ruhry? -Szukam, ale czego innego i niestety czas mnie bardzo nagli. Szukam czlowieka z Leningradu, ktory wraz z rodzina przyjechal do Niemiec, prawdopodobnie tu do Essen, mniej wiecej szescdziesiat, siedemdziesiat lat temu. Podejrzewam, ze nielegalnie przekroczyl granice i za duze pieniadze wkupil sie w tutejszy przemysl. Kassel zmarszczyl czolo. -Chyba zwariowales, Wasilij. Nigdy nie bylem zbyt dobry w matematyce, ale z moich obliczen wynika, ze chodzi ci o okres miedzy tysiac dziewiecset dziesiatym a tysiac dziewiecset dwudziestym rokiem, zgadza sie? -Tak. To byly niespokojne czasy. -Mozna to i tak okreslic. Pierwsza wojna swiatowa, rewolucja: w Rosji, zamet w Europie Wschodniej, chaos w portach, ocean zamieniony w jedno wielkie cmentarzysko. Slowem wrzenie w calej Europie. A w Essen? W Essen nastepuje niespotykany ani przedtem, ani potem za Hitlera, rozkwit przemyslu. Tajne transakcje, krociowe fortuny. Istne szalenstwo. Nagle zjawia sie jakis Rosjanin, ktory jak setki innych sprzedaje swoje klejnoty, zeby kupic sobie smaczny kasek jednej z wielu spolek w Essen, i ty chcesz, zebym go odszukal? -Spodziewalem sie takiej reakcji. -To przynajmniej cie nie zawiodlem. - Kassel rozesmial sie. - Jak sie nazywa ten czlowiek? -Dla twojego dobra, lepiej zebys nie wiedzial. -Wiec jak mam ci pomoc? -Powiedz od czego, na moim miejscu, zaczalbys poszukiwania. -Od Rosji. -Wlasnie stamtad przyjechalem. Z archiwum rewolucyjnego w Leningradzie. -I co, nic sie nie dowiedziales? -Przeciwnie. Znalazlem dokladny opis zbiorowego samobojstwa calej rodziny, opis tak odstajacy od innych, ze musi byc falszywy. -A jak to samobojstwo bylo opisane? Nie chodzi mi o szczegoly. -Tlum atakuje posiadlosc, uwieziona w srodku rodzina broni sie przez caly dzien, w koncu bierze wszystkie srodki wybuchowe, jakie jej zostaly, i wysadza siebie wraz z domem w powietrze. -Jedna rodzina przez caly dzien odpierala bolszewikow? Malo prawdopodobne. -No wlasnie. W relacji roilo sie od szczegolow, zupelnie jakby wyszla spod piora von Clausewitza. Wszystko dokladnie opisano: pogode, barwe nieba, kazdy zakamarek olbrzymiej, wspanialej posiadlosci, ale nie wymieniono nikogo, kto moglby potwierdzic prawdziwosc relacji. Niemiec ponownie zmarszczyl czolo. -Powiedziales, ze opisano "kazdy zakamarek olbrzymiej, wspanialej posiadlosci"? -Tak. -Po co? -Zeby, jak sadze, uprawdopodobnic falsz. Przez nadmiar szczegolow. -Na to wyglada. A jaki byl ogolny ton? W jakim swietle przedstawiono rodzine? Jako wrogow ludu? -Nawet nie. Z relacji wynikalo, ze zachowywali sie bohatersko, przejawiajac duza odwage. - Nagle przypomnial sobie pewien fragment. - Wypuscili sluzbe, zanim odebrali sobie zycie... Hm, to rzadkosc. -Bolszewicy raczej by przemilczeli tak wielkoduszny gest, nie uwazasz? -Co chcesz przez to powiedziec? -Ze moze wlasciciel posiadlosci sam osobiscie sporzadzil relacje, ktora czytales, on albo ktos z jego rodziny, a potem jakis skorumpowany urzednik umiescil ja w archiwum. -Niewykluczone, ale nie wiem, do czego zmierzasz. -Zaraz ci wytlumacze. Moge sie mylic, ale... Na przestrzeni lat zauwazylem, ze kiedy klient pisze oswiadczenie dla sadu, zawsze przedstawia sie w jak najlepszym swietle. To zrozumiale. Zawsze jednak zamieszcza rowniez kilka nieistotnych dla sprawy szczegolow dotyczacych osob lub rzeczy, ktore dla niego sa bardzo wazne. Wspomina o nich nieswiadomie: piekna zona, cudowne dziecko, dochodowy interes, czy wreszcie wspanialy dom. "Kazdy zakamarek olbrzymiej, wspanialej posiadlosci". To wlasnie bylo pasja tej rodziny, prawda? Domy i ziemia? Wasilij przypomnial sobie cos, co Mikowski mowil o Woroszynach: ze ojciec i dziad ksiecia Andrieja dzierzyli absolutna wladze i to do tego stopnia, ze sami wymierzali chlopom sprawiedliwosc. -Tak - odparl. - Ziemia byla ich nalogiem. -Tak silnym, ze mogli sie z niego nie wyzwolic po przyjezdzie do Niemiec? -Mozliwe. Co to ma do rzeczy? Kassel popatrzyl na swego rozmowce zimnym wzrokiem. -Zanim odpowiem staremu szpiegowi, musze mu zadac powazne pytanie. Czy cala ta akcja nie ma przypadkiem na celu dzialania odwetowego? Wprawdzie twierdzisz, ze jestes bezrobotny, ze nie pracujesz tam gdzie dawniej, ale skad moge miec pewnosc, ze nie klamiesz? Taleniekow westchnal gleboko i spojrzal Niemcowi prosto w oczy. -Moglbym ci dac slowo agenta KGB, ktory przed dwunastu laty zmienil akta wroga, ale posune sie o krok dalej. Jesli znasz kogos w wywiadzie niemieckim i mozesz dyskretnie zasiegnac jezyka, to spytaj go o niejakiego Taleniekowa. Moskwa wydala na mnie wyrok smierci. Wzrok Kassela zlagodnial. -Nie mowilbys tego, gdyby to nie byla prawda. Jako adwokat, ktory prowadzi rozlegle interesy na calym swiecie, z latwoscia moglbym to sprawdzic. Ale byles przeciez oddanym komunista! -I nadal jestem. -Wiec sadze, ze musiala zajsc jakas pomylka. -To nie byla pomylka, tylko swiadoma manipulacja. -Czyli nie jestes tu na polecenie Moskwy i to, czego szukasz, nie lezy w jej interesie? -Przeciwnie, lezy. Ale lezy rowniez w interesie Ameryki i reszty swiata. Wiecej nie moge ci zdradzic. Odpowiedzialem z cala powaga na twoje powazne pytanie, a teraz wyjasnij mi, dlaczego tak cie interesuje sprawa ziemi. Prawnik przygryzl grube wargi, popatrzyl spod zmruzonych powiek na Taleniekowa, po czym westchnal i rzekl: -Podaj mi nazwisko. Moze zdolam ci pomoc. -Jak? -W biurze notarialnym przechowywane sa wszystkie akta kupna i sprzedazy nieruchomosci. Kraza sluchy, ze na poczatku wieku Rosjanie nabyli kilka olbrzymich posiadlosci w Rellinghausen i Stadtwaldzie na polnocnym brzegu jeziora Baldeney. -Watpie, zeby przy kupnie posluzyli sie wlasnym nazwiskiem. -Ja tez. Tak jak mowilem, moge sie mylic, ale... nawet przy tajnych transakcjach wystepuje podobne zjawisko jak przy pisaniu oswiadczen dla sadu: klient nieswiadomie zdradza o sobie pewne rzeczy. To, co ludzie posiadaja, zwykle swiadczy o nich samych; w niektorych kulturach wartosc czlowieka mierzy sie wartoscia jego ziemi. -A ja nie moge przejrzec tych akt? Powiedz mi tylko, gdzie szukac... -Nic z tego. Jedynie prawnicy maja do nich dostep. Musisz mi podac nazwisko... -To moze byc niebezpieczne - powiedzial cicho Taleniekow. -Nie zartuj! - Kassel usmiechnal sie, wyraznie rozbawiony. - Co moze byc niebezpiecznego w przegladaniu papierow sprzed siedemdziesieciu lat? -Wydaje mi sie, ze istnieje zwiazek miedzy aktem stwierdzajacym nabycie ziemi przez rodzine, o ktora mi chodzi, a brutalnymi aktami przemocy, ktore sa dokonywane na swiecie. - Brutalnymi aktami prze... - Prawnik urwal w pol slowa i zasepil sie. - Kiedy wspomnialem Baaden-Meinhof przez telefon, zamilkles na chwile. Cisza, jaka zapadla, byla bardzo wymowna. Czy mam rozumiec, ze... -Wolalbym nic wiecej nie mowic - przerwal mu Wasilij. - Jestes znanym prawnikiem i zaradnym czlowiekiem. Napisz mi list polecajacy do notariatu i wystaw upowaznienie... Niemiec pokrecil glowa. -To nie ma sensu. Nie wiedzialbys od czego zaczac. Ale mozemy pojsc tam razem. -Naprawde chcesz sie w to angazowac? Dlaczego? -Bo nienawidze ekstremistow i ich brutalnych form walki. Wciaz mam zywo w pamieci zbrodnie Trzeciej Rzeszy. Tak, chce ci pomoc i jezeli szczescie nam dopisze, moze kiedys wyjawisz mi cos wiecej. A poza tym - dodal pogodniejszym tonem, w ktorym nadal jednak pobrzmiewala nuta smutku - ktos, na kogo Moskwa wydala wyrok smierci, nie moze byc zlym czlowiekiem. Czekam na nazwisko, Wasilij. Taleniekow popatrzyl na prawnika, swiadom, ze za chwile nad nim rowniez zawisnie topor. -Woroszyn - powiedzial wreszcie. Umundurowany wozny biura notarialnego w Essen, Eigentum Abteilung, uklonil sie nisko na widok Heinricha Kassela. Badz co badz firma prawnicza Herr Kassela nalezala do najwazniejszych w miescie. Zapewnil go tez, ze pracownica obslugujaca kserokopiarke z przyjemnoscia sporzadzi odbitki wszystkiego, co sobie Herr Kassel zazyczy. W olbrzymiej, okraglej sali mieszczacej ksiegi hipoteczne wznosily sie ku gorze metalowe segregatory. Ustawione wzdluz scian, wygladaly jak szare, spietrzone jeden na drugim roboty, ktore z wysokosci obserwuja siedzacych w dole za przepierzeniami prawnikow zajetych praca. -Wszystko jest tu ulozone datami - powiedzial Kassel. - Rok, miesiac, dzien. Kiedy najwczesniej mogl Woroszyn nabyc w Zaglebiu ziemie? -Podrozowalo sie wtedy znacznie wolniej, sadze wiec, ze gdzies na przelomie maja i czerwca tysiac dziewiecset jedenastego roku. Ale tak jak ci mowilem, watpie, zeby cokolwiek kupil na wlasne nazwisko. -Na przybrane zapewne tez nie. Przynajmniej nie od razu. -Dlaczego? Przeciez jesli mial pieniadze, to chyba mogl zmienic tozsamosc i nabyc... -Nie w tamtych czasach, moj drogi. Zreszta teraz tez czlowiek, ktory pojawia sie nagle z rodzina, nie wiadomo skad, i kupuje wielka posiadlosc, staje sie obiektem zainteresowania. A tego, jak rozumiem, Woroszyn za wszelka cene chcial uniknac. Przypuszczam, ze wolal wchodzic w nowe srodowisko powoli, nie wzbudzajac niczyich podejrzen. -No dobrze, wiec czego szukamy? -Aktu nabycia nieruchomosci przez adwokata, ktory dzialal w imieniu nieobecnego klienta albo przez upowazniony bank, przez zarzad jakiejs firmy albo przez powolana w tym celu spolke. Sa dziesiatki sposobow na to, zeby przeprowadzic transakcje tak, by nazwisko nabywcy nigdzie nie figurowalo, ale predzej czy pozniej nadchodzi czas, kiedy wlasciciel chce przejac swoja wlasnosc. Zasada jest zawsze ta sama bez wzgledu na to, czy chodzi o kupno malej cukierenki, wielkiego przedsiebiorstwa czy ziemi. Zadne sztuczki prawne nie zwycieza z ludzka natura. - Kassel zamilkl i rozejrzal sie po szarych segregatorach. - W porzadku. Zaczniemy od maja tysiac dziewiecset jedenastego roku. Jezeli papiery w ogole istnieja, chyba znajdziemy je bez wiekszego trudu. W calym Zaglebiu Ruhry bylo wtedy ze trzydziesci, moze czterdziesci wielkich posiadlosci, z czego dziesiec czy pietnascie w okolicy Rellinghausen i Stadtwaldu. Taleniekowa ogarnelo to samo nerwowe podniecenie co przed paroma dniami, kiedy towarzyszyl Mikowskiemu w archiwum leningradzkim. To samo pelne napiecia oczekiwanie, kiedy przekreca sie karty historii, szukajac klucza do zagadki w dokumentach sporzadzonych przed dziesiatkami lat. Z zafascynowaniem i podziwem przygladal sie, jak Kassel wychwytuje z pozoru malo wazne drobiazgi z opaslych tomow. Byl jak dziecko w owej cukierence, o ktorej przed chwila wspomnial, jak mlodociany znawca slodyczy, ktory wodzi wzrokiem po roznych galaretkach i landrynkach, bezblednie wybierajac lekko nadgnieciony, a zatem przeceniony towar. -Patrz i ucz sie, moj dzielny szpiegu. O, na przyklad ten teren w Bredeney, osiemnascie hektarow ziemi w dolinie Baldeney, idealnie nadawalby sie dla kogos takiego jak Woroszyn. Zostal nabyty przez Staatsbank w Duisburgu dla nieletnich czlonkow rodziny mieszkajacej w Remscheid. -Jak sie nazywala? -To niewazne. Wazne jest to, kto sie tam wprowadzil mniej wiecej po roku. -Myslisz, ze Woroszyn? Pod przybranym nazwiskiem? -Ales ty w goracej wodzie kapany! Takich transakcji jest znacznie wiecej. - Kassel rozesmial sie. - Nie mialem pojecia, ze moi poprzednicy stosowali tyle roznych wybiegow. To wprost nie do wiary! Spojrz! - zawolal z wzrokiem utkwionym w jakims akapicie na kolejnej stronie. - W podziece za wieloletnia prace kuzyn Kruppow przenosi prawa wlasnosci do swojej posiadlosci w Rellinghausen na kobiete z Dusseldorfu. Cos takiego! -Przeciez mogl zrobic jej taki hojny... -Nie mogl, rodzina by mu nigdy nie pozwolila. Mysle, ze sprzedal posiadlosc, i to z duzym zyskiem, komus, kto nie chcial, zeby jego znajomi albo wierzyciele dowiedzieli sie, ze ma pieniadze. Kobieta z Dusseldorfu, jesli takowa w ogole istniala, byla tylko figurantka. Kuzyn na pewno zebral gratulacje od wszystkich Kruppow. Przebrneli przez rok 1911, 1912, 1913, 1914... 1915. 20 sierpnia 1915. Na dokumencie widnialo nazwisko, ktore Kasselowi nic nie mowilo, Taleniekowowi zas bardzo wiele. Nazwisko, ktore widnialo rowniez w dokumentach przechowywanych w odleglym o tysiace kilometrow od Essen archiwum leningradzkim. Nazwisko nalezace do przyjaciela ksiecia Andrieja Woroszyna. Friedrich Schotte! -Zaczekaj! - Wasilij dotknal reka kartki. - A ta posiadlosc? Gdzie lezy? -W Stadtwaldzie. Ale wszystko jest tu w idealnym porzadku. Az do przesady trzymano sie litery prawa. -Czy to nie troche podejrzane? Tak jak nadmiar szczegolow w opisie masakry Woroszynow? -Co masz na mysli? -Heinrich, co wiesz o Friedrichu Schotte? Prawnik skrzywil sie na mysl, ze ma przypominac sobie jakies niewazne zdarzenia z przeszlosci; przeciez zupelnie czego innego szukal w notariacie. -Pracowal dla Kruppa i jesli sie nie myle, zajmowal dosc wysokie stanowisko. Tak, na pewno, inaczej nie byloby go stac na kupno tak okazalej posiadlosci. Po pierwszej wojnie swiatowej mial jakies duze klopoty. Nie pamietam, o co chodzilo, w kazdym razie chyba trafil do wiezienia. Co to ma do rzeczy? -Skazano Schottego za nielegalny transfer pieniedzy z Niemiec. Tej nocy, kiedy przywieziono go do wiezienia, zostal zamordowany. To bylo w tysiac dziewiecset dziewietnastym roku. Czy posiadlosc sprzedano po jego smierci? -Prawdopodobnie. Utrzymanie tak wielkiego domu z przyleglosciami pewnie bylo zbyt kosztowne dla wdowy. -Gdzie to mozna sprawdzic? -W ksiegach z tysiac dziewiecset dziewietnastego roku. Ale lepiej kolejno... -Nie, blagam. Sprawdzmy od razu. Kassel westchnal, wstal i ruszyl do segregatorow, po chwili wrocil, niosac pod pacha gruby skoroszyt. -Kiedy narusza sie porzadek, traci sie ciaglosc - mruknal pod nosem. -Potem wrocimy do wczesniejszych dat. A kto wie, moze zyskamy na czasie. Uplynelo prawie pol godziny, zanim Kassel odnalazl wlasciwe dokumenty. Wyciagnal je ze skoroszytu i ulozyl na stole. -Obawiam sie, ze zmarnowalismy trzydziesci minut. -Dlaczego? -Bo dwunastego listopada tysiac dziewiecset dziewietnastego roku posiadlosc nabyli Werachtenowie. -Ci od Zakladow Werachten? Konkurenci Kruppa? -Wtedy jeszcze nie stanowili dla niego konkurencji. Przybyli do Essen na poczatku wieku, w tysiac dziewiecset szostym albo siodmym roku. Powszechnie wiadomo, ze to stara, szacowna rodzina z Monachium. Jedyne, co sie zgadza, to pierwsza litera nazwiska, nic poza tym. Wasilij wrocil myslami w przeszlosc. Przed wieloma laty Guillaume de Matarese zaprosil do siebie przedstawicieli kilku rodow, kiedys poteznych, ktore stracily prawie caly majatek i wplywy. Wedlug tego, co mowil stary Mikowski, Romanowowie toczyli dlugi boj z Woroszynami; nazywali ich najwiekszymi zlodziejami w Rosji, uwazali, ze to oni sprowadzili na kraj rewolucje... I nagle doznal olsnienia! Padrone ze wzgorzystych terenow kolo Porto-Vecchio zwrocil sie do czlowieka, ktory wraz z rodzina potajemnie przygotowywal sie do emigracji, wywozac z Rosji wszystko co sie dalo. -Mylisz sie, ta pierwsza litera to ksiazecy monogram. Sprytnie pomyslane! Zlota i srebra z ksiazecym monogramem pewnie juz wczesniej wywieziono z Petersburga do Niemiec. Musialy byc tego cale wagony! - Podniosl kartki lezace przed adwokatem. - Sam mowiles, ze Woroszyn staralby sie wejsc w nowe srodowisko powoli, nie wzbudzajac niczyich podejrzen. I tak sie wlasnie stalo. Tylko ze piec lub szesc lat wczesniej niz myslalem. Jezeli istnieja spisy mieszkancow sprzed ponad pol wieku, albo jezeli ktos z dawnych sasiadow zdolalby sobie przypomniec, jak to bylo, okazaloby sie, ze Herr Werachten przybyl do Essen sam, a rodzine sciagnal dopiero pozniej. Moge sie zalozyc, ze pewnego pieknego dnia z dalekiego Monachium przyjechal do Essen jakis bardzo bogaty czlowiek z gotowym, dokladnie obmyslonym zyciorysem i z olbrzymia suma pieniedzy na koncie w banku austriackim. Przyjechal rozejrzec sie po okolicy, w ktorej zamierzal zainwestowac swoj majatek i rozpoczac nowe zycie. Jakie to proste! Zamet w Europie jedynie mu sprzyjal! Nagle Kassel zmarszczyl czolo. -Jego zona - szepnal. -Co z nia? -Nie pochodzila z Monachium. Byla Wegierka z zamoznej rodziny z Debreczyna. Dosc slabo mowila po niemiecku. -Innymi slowy, pochodzila z Petersburga i brakowalo jej zdolnosci jezykowych. Jak Werachten mial na imie? -Ansel - odparl adwokat, uwaznie wpatrujac sie w Taleniekowa. - Ansel. -Andriej... - Wasilij wypuscil z reki kartki. - To niesamowite, jak ego zawsze zwycieza. Oto mamy naszego ksiecia Andrieja Woroszyna. 27. Przeszli przez Gildenplatz, mijajac po drodze rozswietlony neonami budynek Kaffee Hag ze stonowanym, choc tez rzucajacym sie w oczy znakiem firmy Bosch umieszczonym pod zegarem. O osmej niebo bylo juz czarne, a ziab przenikal do szpiku kosci. Wieczor nie zachecal do spacerow, ale poniewaz spedzili prawie szesc godzin w notariacie, wiatr, ktory hulal po placu, wydawal im sie ozywczy.-Nic nie powinno dziwic Niemca z Zaglebia Ruhry - rzekl Kassel, potrzasajac glowa. - Badz co badz jestesmy Zurychem polnocy. Lecz po dzisiejszym odkryciu wciaz nie moge dojsc do siebie, a przeciez znam tylko czastke prawdy! Nie mozesz powiedziec mi wszystkiego? -Na razie nie. Moze kiedys w przyszlosci. Jesli przezyje. -Jesli przezyjesz? -Jesli mnie nie zabija. - Popatrzyl na prawnika. - Co wiesz o Werachtenach? -W sumie niewiele. Zona Ansela zmarla gdzies w polowie lat trzydziestych. Starszy syn z synowa zgineli podczas nalotow. Ich ciala, tak jak setki innych, wydobyto spod gruzow dopiero po kilku dniach. Ansel w przeciwienstwie do Kruppow uniknal odpowiedzialnosci za zbrodnie wojenne i dozyl sedziwego wieku. Zmarl jak przystalo na bogacza: w trakcie konnej przejazdzki dostal zawalu. To bylo w latach piecdziesiatych. -Kto z rodziny sie ostal? -Walther Werachten, jego zona i corka, ktora nigdy nie wyszla za maz, ale nigdy tez nie odmawiala sobie przyjemnosci. -To znaczy? -Zmieniala kochankow jak rekawiczki, a pewnie nawet czesciej. Nic dziwnego, ze faceci na nia lecieli, bo w mlodosci byla bardzo atrakcyjna. Zreszta i teraz niczego jej nie brakuje. - Na moment zamilkl. - Wlasciwie to Odile zarzadza obecnie zakladami: Walther i jego zona zblizaja sie do osiemdziesiatki i rzadko opuszczaja dom. -Gdzie mieszkaja? -W Stadtwaldzie, ale oczywiscie juz nie w tamtej starej posiadlosci. Sprzedali ja po wojnie pod bloki i kupili mniejsza, polozona dalej od miasta. -A ich corka, Odile, gdzie mieszka? -To, moj drogi, zalezy od jej kaprysu. Czasem w luksusowym apartamencie na Werden Strasse, przez ktory przewijaja sie rozni biznesmeni prowadzacy pertraktacje handlowe z Zakladami Werachten. Rano budzi sie taki nieborak kompletnie wyczerpany i po przyjsciu do biura nawet nie ma sil zglaszac zastrzezen do proponowanych warunkow umowy. Ale Odile posiada rowniez domek w posiadlosci rodzicow. -Chyba niezly z niej numer. -O tak, niewiele kobiet z piecdziesiatka prawie na karku moze sie z nia rownac. - Kassel znow zamilkl; po chwili ciagnal dalej: - Ma jednak pewna dosc denerwujaca wade. Otoz poki wszystko idzie dobrze, to sprawnie zarzadza rodzinnym interesem, ale kiedy pojawia sie jakis problem wymagajacy szybkiej decyzji, Odile na ogol oznajmia, ze musi naradzic sie z ojcem i w ten sposob o kilka dni opoznia podjecie jakichkolwiek krokow. No coz, jest kobieta zmuszona przez okolicznosci do przyjecia roli silnego mezczyzny, ale w rzeczywistosci stary Walther wciaz ma decydujace slowo. -Znasz go? -Bardzo luzno. -Co o nim sadzisz? -Nic dobrego. Zawsze uwazalem, ze jest pretensjonalnym autokrata i totalnym beztalenciem. -A jednak zaklady prosperuja. -Wiem. Wszyscy mi to powtarzaja, kiedy krytykuje Walthera. Odpowiadam wtedy, ze moze bez niego prosperowalyby jeszcze lepiej. Ale sam sie oszukuje, bo gdyby prosperowaly choc ciut lepiej, zawladnelyby cala Europa. Chyba po prostu nie lubie faceta i nie umiem byc obiektywny. Niekoniecznie, pomyslal Taleniekow. Matarezowcy przeciez nie moga dzialac jawnie. Musza korzystac z istniejacych przedsiebiorstw. -Chcialbym sie z nim spotkac. Sam na sam. Byles u niego w domu? -Raz, przed wieloma laty - odparl Kassel. - Prawnicy z Zakladow Werachten zglosili sie kiedys do mojej firmy; chodzilo o naruszenie jakichs praw patentowych. Na oswiadczeniu dla sadu musialem miec podpis Walthera albo Odile, bo bez tego nie moglem nic ruszyc; Odile byla za granica, wiec zadzwonilem do jej ojca i umowilem sie, ze do niego przyjade. Kiedy Odile wrocila do Essen, wpadla w szal. Zrobila mi awanture przez telefon: "Nie mial pan prawa niepokoic mojego ojca! Nigdy wiecej nie skorzystamy z panskich uslug!" Byla bardzo nieprzyjemna. Wyjasnilem jej. najgrzeczniej jak umialem, ze moja firma w ogole nie podjelaby sie tej sprawy, gdyby ich prawnicy trafili na mnie. Taleniekow przygladal sie Kasselowi, na ktorego twarzy malowala sie zlosc. -Dlaczego tak jej odpowiedziales? -To byla szczera prawda. Nie znosze ich i ich zakladow. Wyczuwam w nich jakas podlosc. - Rozesmial sie. - Moze przemawia przeze mnie ten mlody socjalista, ktorego dwanascie lat temu probowales zwerbowac. Przemawia przez ciebie instynkt, bo jestes porzadnym czlowiekiem, pomyslal Taleniekow. Podswiadomie wyczuwasz obecnosc matarezowcow, choc nic o nich nie wiesz. -No, moj zaprzyjazniony wrogu, mam jeszcze jedna prosbe. Wlasciwie dwie. Pierwsza, to zebys nikomu nie wspominal o naszym dzisiejszym spotkaniu ani o tym, co odkrylismy. A druga, to zebys dokladnie opisal mi dom Walthera i teren, na ktorym sie znajduje. W swiatlach reflektorow wylonil sie naroznik ceglanego muru. Wasilij nacisnal mocniej pedal gazu, zerkajac co chwila na przesuwajace sie cyfry na liczniku; odleglosc miedzy poczatkiem muru a wysoka, zelazna brama wynosila prawie piecset metrow. Brama -automatycznie otwierana i wyposazona w elektroniczny system alarmowy - byla zamknieta. Minal ja i dojechal do konca ogrodzonego terenu; po tej stronie mur byl nieco krotszy Dalej ciagnal sie las, ten sam las, w srodku ktorego lezala posiadlosc Werachtenow. Taleniekow zwolnil i zaczal rozgladac sie za jakims miejscem, gdzie moglby ukryc wynajetego mercedesa. Zobaczyl wolna przestrzen miedzy dwoma drzewami o galeziach zwisajacych nisko nad ziemia, pewnie na skutek wczesniejszych opadow sniegu. Wjechal miedzy drzewa najglebiej jak sie dalo i zaparkowal woz pod lesnym baldachimem, po czym wysiadl i przedzierajac sie przez galezie, wrocil na szose. Spojrzal krytycznym okiem za siebie: w ciemnosci samochod byl prawie niewidoczny. Zadowolony, ruszyl w strone muru otaczajacego posiadlosc. Wiedzial, ze jesli uda mu sie przez niego przedostac i nie wlaczyc alarmu, to reszte drogi do domu pokona bez trudu. Montowanie urzadzen elektronicznych w lesie, w ktorym zyly ptaki i zwierzeta, mijaloby sie z celem. Mur stanowil jedyna przeszkode. Wasilij przysunal zapalniczke i przyjrzal mu sie w swietle plomyka. Nie zauwazyl nic ciekawego. Na oko byl to najnormalniejszy w swiecie mur, ale wlasnie ta jego normalnosc wydawala sie mocno podejrzana. Nie opodal, na prawo, rosl wysoki dab o rozlozystych galeziach, z ktorych zadna jednak nie siegala na teren posesji. Wasilij odbil sie od ziemi, scisnal kolanami pien i przesuwajac w gore rece i stopy, powoli wdrapywal sie coraz wyzej; wreszcie uchwycil sie pierwszej galezi, przerzucil przez nia noge, podciagnal sie i usiadl. Nastepnie pochylil sie do przodu i balansujac ostroznie, ulozyl sie na plask, twarza do ogrodzonego terenu. W niklym blasku ksiezyca obejrzal dokladnie szczyt muru. Przeczucie go nie mylilo. W gesto wyzlobionych rowkach na plaskiej, betonowej powierzchni znajdowaly sie miekkie plastikowe rurki z powietrzem, otoczone nie izolowanym drutem, przez ktory przebiegal slaby prad, o dostatecznie jednak mocnym napieciu, by zniechecic wiewiorki i inne drobne zwierzatka do przegryzania plastiku. Cisnienie powietrza bylo tak wymierzone, ze gdyby ktos z odpowiednia sila nacisnal na rurki, natychmiast wlaczyloby sie urzadzenie alarmowe; sygnal odebrano by w pomieszczeniu kontrolnym na terenie posesji, a specjalne przyrzady zlokalizowalyby miejsce, w ktorym ktos usilowal przedostac sie na druga strone. Taleniekow zdawal sobie sprawe, ze zastosowany tu system alarmowy jest teoretycznie niezawodny. Gdyby nastapilo spiecie w jednym obiegu, pozostaloby piec czy szesc innych, wciaz sprawnych. Przeciecie rurek nie wchodzilo w gre; sam nacisk noza najprawdopodobniej spowodowalby wlaczenie sie alarmu. Ale nawet teoretycznie niezawodny system czasem w praktyce bywal zawodny. Wystarczylo uzyc ognia. Stopic plastik, tak zeby z rurek ucieklo powietrze. Straznik w pomieszczeniu kontrolnym odebralby jedynie sygnal, ze nastapila awaria. Poniewaz nie wiedzialby w ktorym miejscu, musialby sprawdzic caly system; zaczalby na poczatku obwodu, zapewne gdzies w poblizu domu. Wasilij zmierzyl w myslach odleglosc miedzy galezia a szczytem muru. Gdyby udalo mu sie zahaczyc noge o galaz, mozliwie najdalej od pnia, i zawisnac na niej, wowczas jedna reka moglby oprzec sie o brzeg muru, druga zas podpalic biegnace rowkami rurki. Wyciagnal z kieszeni zapalniczke - amerykanska zapalniczke, pomyslal z pewnym wstydem - i nastawil ja na najwiekszy plomien. Pstryknal; ogien byl duzy, palil sie rownomiernie, ale swiecil zbyt jaskrawo. Wasilij zmniejszyl nieco plomien, wciagnal gleboko powietrze, napial miesnie prawej nogi i spuscil sie w dol, lewa reka delikatnie przytrzymujac sie muru. Przez chwile wisial bez ruchu, oddychajac powoli i przyzwyczajajac wzrok do tej dziwnej pozycji. Krew naplynela mu do glowy; poruszyl szyja, zeby zmniejszyc napiecie, po czym zapalil zapalniczke i zblizyl ja do pierwszej rurki. Uslyszal cichy trzask i syk uciekajacego powietrza: plastik poczernial, stopil sie. Wasilij przysunal plomien do kolejnego obwodu: tym razem rozleglo sie pykniecie jak przy strzale z wiatrowki. Trzecia rurka zaczela peczniec od ognia; robila sie w niej coraz wieksza banka powietrza. Cisnienie stale wzrastalo! Wasilij przysunal blizej zapalniczke: banka pekla. Wstrzymal oddech, czekajac na wycie alarmu. Urzadzenie nie wlaczylo sie; na szczescie przepalil trzeci obieg, zanim cisnienie powietrza przekroczylo dopuszczalny limit. Przy okazji przekonal sie, ze nalezy trzymac zapalniczke jak najblizej. Tak tez postapil przy kolejnych dwoch rurkach; pekly natychmiast. Zostal tylko ostatni obwod. Naraz plomien zmalal, po czym znikl. W zapalniczce skonczyl sie gaz! Taleniekow zamknal oczy, ogarniety bezsilna furia. Noga mu scierpla, miesnie go potwornie bolaly, a od pulsujacej w skroniach krwi krecilo mu sie w glowie. I nagle cos sobie uswiadomil, rzecz tak oczywista, ze zalala go zlosc na samego siebie. Ze tez na to wczesniej nie wpadl! Otoz dzieki temu, ze dzialal jeden obieg, w pokoju kontrolnym nie zapalila sie zadna lampka sygnalizujaca awarie. Tak bylo lepiej i bezpieczniej. Musial teraz tylko uwazac, zeby nie przydeptac szostej, nie przepalonej rurki, ale czterdziestocentymetrowej szerokosci kawalek muru w zupelnosci wystarczal, zeby postawic na nim noge, a nastepnie sie od niego odbic. Podciagnal sie z powrotem na galaz i przez chwile odpoczywal, czekajac az mu sie w glowie przejasni. Potem ostroznie spuscil lewa noge i oparl solidnie stope na spalonych przewodach. Maksymalnie skupiony, podniosl prawa noge, przerzucil ja przez galaz i powoli zaczal sie zsuwac. Kiedy galaz mial mniej wiecej na wysokosci nerek, wzial gleboki oddech, napial miesnie, lewa noga odbil sie mocno od betonowej powierzchni muru i skoczyl w dol. Ladujac na ziemi, potoczyl sie kilka metrow, zeby zamortyzowac upadek. Byl na terenie posiadlosci Werachtenow. Dzwignal sie na kolana i nastawil uszy. Poniewaz nie slyszal zadnych niepokojacych odglosow, podniosl sie z ziemi i ruszyl miedzy gesto rosnacymi drzewami w strone niewidocznego domu. O tym, ze idzie - a raczej skrada sie - we wlasciwym kierunku, przekonal sie juz po chwili. Poprzez galezie drzew migotaly swiatla palace sie w oknach, rowniez ogromny trawnik przed domem stawal sie coraz wyrazniejszy. W ciemnosci blysnal ognik papierosa. Ktos stal jakies pietnascie metrow dalej, na samym skraju trawnika. Taleniekow szybko rzucil sie na ziemie. Nagle przypomnial sobie, ze wiatr niesie zapachy i ponownie wytezyl sluch. Panowala glucha cisza. Cisza i spokoj. Na terenie posiadlosci nie trzymano psow. Walther Werachten widocznie swiecie wierzyl w skutecznosc systemu alarmowego; nie potrzebowal dodatkowego zabezpieczenia w postaci psow. Mial zreszta straznikow. Taleniekow zaczal czolgac sie przed siebie, nie odrywajac oczu od straznika. Mezczyzna, ubrany w mundur, czapke z daszkiem oraz ciepla, zimowa kurtke z grubym pasem, na ktorym wisial pistolet w kaburze, zerknal na zegarek, po czym rozkruszyl w palcach niedopalek i strzepnal tyton na trawe; musial kiedys sluzyc w wojsku, bo tak zwykle postepowali zolnierze. Przeszedl kilkanascie metrow w lewo, przeciagnal sie, ziewnal, po czym wrocil na poprzednie miejsce. Patrolowal wlasnie te kilkanascie metrow; dalej inni straznicy pilnowali wyznaczonych im odcinkow. Otaczali dom Werachtenow niczym pretorianska gwardia cesarskie palace. Ale czasy byly inne, niebezpieczenstwo znikome, totez nudzili sie, popalali papierosy i ziewali, chodzac tam i z powrotem. Tak, straznik, ktorego Taleniekow mial przed soba, nie stanowil wiekszego problemu. Trudne natomiast moglo byc co innego: przejscie trawnikiem, oswietlonym umieszczonymi na dachu reflektorami, do pograzonego w mroku podjazdu po prawej stronie domu. Ktos z gola glowa, ubrany w ciemny sweter i spodnie, gdyby zostal zauwazony, wzbudzilby podejrzenia: kazano by mu sie zatrzymac, a jesliby nie usluchal, zaczeto by strzelac. Nikt jednak nie zwrocilby uwagi na czlowieka w czapce z daszkiem, grubej kurtce i paskiem z kabura. Gdyby skarcono go za to, ze opuscil posterunek, po prostu wrocilby na swoje miejsce. Wazne bylo, zeby o tym pamietac. Odpychajac sie od ziemi lokciami i kolanami, czolgal sie po lesnym podszyciu. Staral sie, zeby halasy, ktore sam powoduje, zlewaly sie z naturalnymi odglosami lasu, totez natychmiast przystawal, ilekroc rozlegal sie trzask lamanej galazki. Wreszcie skryl sie za nieduzym krzakiem jalowca. Niecale trzy metry dzielily go od straznika, ktory znudzony ponownie siegnal do kieszeni i wyjal paczke papierosow. Poprzez rzadkie galezie Taleniekow widzial, jak mezczyzna pochyla glowe i przytyka zapalke. To nie byl odpowiedni moment na zaciaganie sie dymkiem! Ale byl idealny na atak. Wasilij poderwal sie i lewa reka chwycil straznika za gardlo, cofajac lewa noge dla lepszej stabilnosci. Przewrocil mezczyzne na ziemie i pociagnal za krzak jalowca; glowa straznika uderzyla z loskotem o twardy, zamarzniety grunt. Wasilij zacisnal z calej sily rece na gardle mezczyzny, odcinajac mu doplyw powietrza. Szok, uderzenie glowa o ziemie i brak tlenu sprawily, ze straznik stracil przytomnosc. Niegdys Taleniekow nie wahalby sie dokonczyc dziela - byloby to najbardziej praktyczne rozwiazanie - ale te czasy juz minely. Straznik nie byl matarezowcem, zabijanie go niczemu nie sluzylo. Szybko zabral mu pas z kabura, gruba kurtke oraz czapke z daszkiem, wlozyl wszystko na siebie, nastepnie wciagnal lezacego na ziemi mezczyzne glebiej miedzy drzewa, przekrecil mu na bok glowe i uderzyl go nad prawym uchem kolba kupionego rano pistoletu. Wiedzial, ze straznik przez co najmniej kilka godzin nie odzyska przytomnosci, a jemu kilka godzin powinno w zupelnosci wystarczyc. Podkradl sie z powrotem na skraj trawnika, wyprostowal sie, odetchnal gleboko i ruszyl po trawie. Zapamietal sposob, w jaki straznik chodzil - lekkim, kolyszacym sie krokiem, z wyciagnieta szyja i lekko odchylona do tylu glowa - i idac staral sie go nasladowac. Spodziewal sie, ze lada moment ktos go zgani za to, ze oddalil sie z posterunku, spyta o cos albo kaze mu sie zatrzymac. Gdyby tak sie stalo, zamierzal wzruszyc ramionami i jakby nigdy nic wrocic na teren patrolowany przez straznika. Ale wokol zalegala cisza. Wreszcie dotarl do ciemnego podjazdu. Pietnascie metrow dalej z uchylonych drzwi saczylo sie swiatlo; jakas kobieta postawila na ziemi dwie papierowe torby i wlasnie otwierala pojemnik na smieci. Wasilij podjal decyzje i przyspieszyl kroku. Podszedl do kobiety; byla gruba i miala na sobie stroj pokojowki. -Przepraszam, ale kapitan kazal mi przekazac wiadomosc Herr Werachtenowi. -Cos ty za jeden? - spytala. -Nowy. Daj, pomoge ci - rzekl, podnoszac torby. -Faktycznies nowy. Inni to by tylko wolali: Helga zanies, Helga przynies. A bo to na posylki jestem, czy co? No, to jaka masz wiadomosc? Przekaze staremu. -Niestety, nie moge ci powiedziec. Nie znam Herr Werachtena i nie zalezy mi na tym, zeby go poznac, ale kazano mi przekazac wiadomosc osobiscie. -Ech, ci Kommandos! Cuchnace piwem scierwa! Kupa nicponi i tyle. Ale ty jakos lepiej wygladasz od reszty. -Przepraszam, ale kazano mi sie pospieszyc. -Czlowiek nie moze chwili postac, ciagle tylko szybciej i szybciej. Ktora to? Dziesiata? No to stara jest juz na gorze u siebie, a stary jak zwykle w kaplicy. -A ktoredy...? -No dobra, wchodz, co mi tam! Moge cie zaprowadzic... Tak, lepiej wygladasz i jakis grzeczniejszy jestes od innych. Mam nadzieje, ze sie nie zmienisz! Przeszla dlugim korytarzem, na koncu ktorego znajdowaly sie drzwi prowadzace do ogromnego hallu. Na scianach, jeden obok drugiego, wisialy obrazy z okresu Renesansu. Specjalnie podswietlone, o zywych, soczystych barwach, ciagnely sie w gore wzdluz kretych schodow z wloskiego marmuru. Z hallu odchodzily drzwi do kilku jeszcze wiekszych pomieszczen. Wystarczyl rzut oka, aby zorientowac sie, ze Heinrich Kassel ani troche nie przesadzil mowiac, ze dom jest pelen antykow. Niestety Taleniekow nie mial czasu rozejrzec sie dokladniej, bo po chwili pokojowka minela schody i skrecila w boczny korytarz. Zblizyli sie do ciezkich, mahoniowych drzwi, ktore zdobily wyryte w drewnie sceny biblijne. Kobieta nacisnela klamke. Zeszli po wylozonych szkarlatnym dywanem schodach do duzego pomieszczenia o posadzce z tego samego marmuru co schody w glownym hallu i scianach pokrytych arrasami przedstawiajacymi sceny z zycia swietych. Na lewo od wejscia stala stara, pieknie rzezbiona lawa koscielna - przyklad dawno zapomnianego kunsztu sredniowiecznych ciesli. Najwyrazniej sluzyla do medytacji, bo naprzeciw niej wisial arras przedstawiajacy stacje Drogi Krzyzowej. Na koncu pomieszczenia znajdowaly sie lukowe drzwi, za ktorymi przypuszczalnie miescila sie kaplica Walthera Werachtena. -Jak chcesz, mozesz wejsc i staremu przeszkodzic - powiedziala Helga bez entuzjazmu w glosie. - Wina spadnie na szefa Kommandos. Ale na twoim miejscu poczekalabym. Za chwile ksiadz skonczy te swoja paplanine. -Ksiadz? - Wasilij nie potrafil ukryc zdumienia. Kaplan w takim domu? Consigliere matarezowcow modli sie z ksiedzem? -Ano ksiadz. Jego pieprzona swiatobliwosc. - Helga odwrocila sie i ruszyla w strone schodow. - Rob, jak chcesz - rzucila przez ramie. - Ja tam nikomu nie mowie, co ma robic. Taleniekow odczekal az ciezkie, mahoniowe drzwi na koncu schodow otworza sie i zamkna, nastepnie podszedl cicho do drzwi kaplicy i przylozyl do nich ucho, probujac zrozumiec slowa piesni dobywajacej sie z wewnatrz. Jezyk rosyjski! Spiewano po rosyjsku! Wlasciwie nie powinien byl sie dziwic, skoro w srodku znajdowal sie tylko jeden parafianin, jedyny zyjacy syn ksiecia Andrieja Woroszyna. Dopiero po chwili zrozumial, ze to sam fakt nabozenstwa wprawil go w zdumienie. Polozyl dlon na klamce, nacisnal ja i przez waska szpare w drzwiach zajrzal do kaplicy. Uderzyl go w nozdrza slodko-kwasny zapach kadzidel, a na szarych, betonowych scianach ujrzal wielkie, ruchome cienie, ktore rzucaly migoczace plomienie dwoch ogromnych swiec. Zmruzyl oczy, zeby przyzwyczaic wzrok do blasku. W licznych niszach wisialy stare prawoslawne ikony, te najblizej oltarza przedstawialy postacie swietych z uniesionymi ramionami, wyciagnietymi w strone zlotego krzyza. Przed krzyzem stal ksiadz odziany w biala, zdobiona srebrem i zlotem ryze. Powieki mial opuszczone, rece skrzyzowane na piersiach; z jego ledwie poruszajacych sie ust wydobywaly sie slowa piesni powstalej ponad tysiac lat temu. A potem Taleniekow dostrzegl starca o siwych, przerzedzonych wlosach, ktore opadaly w strakach na chuda, dluga szyje. Walther Werachten lezal wyciagniety u stop kaplana, na marmurowych stopniach oltarza; rece mial rozpostarte na ksztalt krzyza, czolo przytkniete do marmurowej posadzki w gescie pelnym pokory. Ostatnie wersy prawoslawnej litanii Kyrie Eleison ksiadz odspiewal nieco glosniej. Zaczela sie dalsza czesc mszy, czy raczej farsy, bo cicha, spokojna wymiana slow miedzy grzesznikiem a kaplanem byla szczytem zaklamania i obludy. Wasilij pomyslal o zbrodniach, jakich dopuscili sie matarezowcy i poczul obrzydzenie. Pchnal drzwi na osciez i wszedl do srodka. Ksiadz, zaskoczony, otworzyl oczy i z oburzeniem opuscil rece. Werachten odwrocil sie; jego chude cialo zadrzalo. Z trudem, niezdarnie, dzwignal sie na kolana. -Jak pan smie przeszkadzac! - zawolal po niemiecku. - Kto panu pozwolil tu wejsc! -Pewien historyk z Petersburga, Woroszynie - odparl Taleniekow po rosyjsku. - Czy ta odpowiedz cie zadowala? Z wrazenia Werachten opadl bezsilnie na stopnie przed oltarzem. Wspierajac sie na nich rekami, znow podniosl sie na kolana, po czym przysunal rece do twarzy i zaslonil oczy, jakby go piekly albo jakby ktos usilowal mu je wydrapac. Kaplan uklakl obok starca, polozyl dlonie na jego ramionach i przytulil go do siebie. Patrzac gniewnie na Taleniekowa, spytal ostrym tonem: -Kim pan jest? Jakim prawem... -Nie mow mi o prawach, slugo bozy! Niedobrze mi sie robi na twoj widok! Pasozyt! Ksiadz nie obruszyl sie. Tulac do siebie bialowlosego mezczyzne, wyjasnil spokojnie: -Wezwano mnie tu wiele lat temu. Tak jak moi poprzednicy, o nic nie prosze i nic nie otrzymuje. Starzec odslonil twarz i pokiwal drzaca glowa. Z trudem dochodzil do siebie po szoku. Ksiadz uwolnil go ze swoich objec. -A wiec wreszcie mnie znalezliscie. Uprzedzano mnie, ze tak bedzie. Pomsta nalezy do Pana, ale wy tego nie akceptujecie, prawda? Zabraliscie ludziom Boga i tak malo daliscie im w zamian. Trzeba sie jednak pogodzic z losem na tym ziemskim padole. Zabij mnie, bolszewiku. Wykonaj swoj rozkaz, ale ulituj sie nad tym dobrym czlowiekiem. On nie jest Woroszynem. -Za to ty jestes. -To moja tajemnica i moje brzemie - odparl Werachten; jego glos jakby przybral na sile. - Dzwigam je godnie, bo Pan Bog dal mi sile. -Jeden gada o prawach, drugi o Bogu! - zezloscil sie Wasilij. - Hipokryci! - I nagle krzyknal: - Pero nostro circolo! Starzec zamrugal oczami; nie bylo w nich zadnej reakcji. -Slucham? -Nie udawaj gluchego! Pero nostro circolo! -Slyszalem, co powiedziales. Ale nadal nic nie rozumiem. -Korsyka! Porto-Vecchio! Guillaume de Matarese! Werachten spojrzal na ksiedza. -Czy ja mam skleroze, ojcze? O czym on mowi? -Niech pan wyraza sie jasniej - powiedzial chlodno kaplan. - Kim pan jest? Czego chce? I co znacza te dziwne slowa? -On dobrze wie! -Ja? - Werachten pochylil sie do przodu. - Owszem, wiem, ze my, Woroszynowie, mamy zbrodnie na sumieniu. Poza tym nic nie wiem. -A pasterz? - spytal gniewnie Taleniekow. - O glosie okrutniejszym niz wiatr? Mam mowic dalej? Pasterz! -Pan Bog jest mym pasterzem... -Przestan, ty swietoszkowaty lgarzu! Ksiadz podniosl sie z kolan. -To pan niech przestanie, kimkolwiek pan jest! Ten dobry, uczciwy czlowiek cale zycie spedzil pokutujac za grzechy, ktorych nie popelnil. Od dziecka marzyl tylko o tym, zeby wstapic do zakonu. Poniewaz nie pozwolono mu sluzyc Bogu, nosi Boga w sercu. Tak, w sercu. -Jest matarezowcem! -Nie wiem, kim sa matarezowcy, ale wiem, jaki jest ten starzec, ktorego widzi pan przed soba. Co roku przeznacza miliony na biednych i glodujacych. Jedyne, czego pragnie w zamian, to obecnosci ksiedza, ktory odprawialby tu nabozenstwa. Nigdy o nic wiecej nie prosil. -Ty stary glupcze! Te miliony pochodza z pieniedzy Matarese'a! Sluza zabijaniu, szerzeniu smierci! Nagle otworzyly sie drzwi kaplicy. Wasilij obrocil sie. W progu stal mezczyzna w ciemnym garniturze, z nogami w rozkroku; rece mial wyciagniete przed siebie, lewa podpieral prawa, w prawej zas trzymal bron. -Nie ruszac sie! - krzyknal po niemiecku. Do srodka weszly dwie kobiety. Jedna, ubrana w niebieska, aksamitna suknie do ziemi i okrywajacy ramiona futrzany szal, byla wysoka i szczupla, o twarzy bladej, bardzo regularnej i niezwykle pieknej. Druga, ubrana w zwykle bawelniane paletko, byla niska, o nalanym obliczu i malych oczkach, w ktorych malowalo sie oszolomienie, a zarazem pazernosc. Te druga Taleniekow widzial zaledwie kilka godzin temu; wlasnie na nia wskazal wozny w biurze notarialnym, mowiac, ze zrobi odbitki kserograficzne, jesli tylko Heinrich Kassel sobie zazyczy. -To on - rzekla pracownica notariatu. -Dziekuje - odparla Odile Werachten. - Moze pani odejsc; szofer odwiezie pania do miasta. -To ja dziekuje. Ogromnie pani dziekuje. -Prosze. Szofer czeka w hallu. Dobranoc. -Dobranoc pani. Wyszla. -Odile! - zawolal starzec, z wysilkiem podnoszac sie z kolan. - Ten mezczyzna ni stad ni zowad... -Przepraszam, ojcze - przerwala mu. - Odkladanie spraw nieprzyjemnych na pozniej jedynie komplikuje zycie; to cos, czego nigdy nie rozumiales. Jestem pewna, ze ten... czlowiek... mowil rzeczy, ktorych nie powinienes byl slyszec. Po tych slowach Odile Werachten skinela na swojego towarzysza. Mezczyzna przelozyl rewolwer do lewej reki i strzelil. Rozlegl sie ogluszajacy huk i starzec runal na posadzke. Zabojca ponownie wycelowal bron i strzelil. Tym razem trafiony zostal kaplan. Kula rozsadzila mu glowe. -Jest to jedno z najbardziej brutalnych morderstw, jakie w zyciu widzialem - oznajmil Taleniekow; podjal ostateczna, nieodwolalna decyzje: predzej czy pozniej dopadnie ich i zabije. -Prosze, i to mowi sam Wasilij Wasilijewicz Taleniekow - powiedziala drwiaco Odile Werachten, przysuwajac sie o krok. - Jak mogles sadzic, ze ten nieudolny staruch, ten niedoszly ksiezulek, jest czlonkiem naszej organizacji? -Pomylilem sie co do osoby, ale nie co do nazwiska. To ty jestes Woroszynem w Radzie Matarese'a! -Nie Woroszynem, tylko Werachtenem. Nie wystarczy urodzenie: zeby zostac czlonkiem rady, trzeba byc wybranym. - Odile wskazala na zwloki ojca. - Jego nigdy nie wybrano. Kiedy starszy syn Ansela zginal w czasie wojny, Ansel wybral mnie! - Spojrzala na Taleniekowa. - Zastanawialismy sie, co odkryles w Leningradzie. -Naprawde chcesz wiedziec? -Odkryles nazwisko. Nazwisko z przeszlosci, z bardzo burzliwego okresu w historii Rosji. Woroszyn. Ale to, ze je poznales, wlasciwie nie robi zadnej roznicy. Bez wzgledu na to, co moglbys powiedziec i o co nas oskarzyc, Werachtenowie zawsze wyszliby obronna reka. -Nie wiesz, co jeszcze odkrylem. -Wiemy wystarczajaco duzo, prawda? - Popatrzyla na mezczyzne z bronia. -Wiemy wystarczajaco duzo - powtorzyl za nia morderca. - Wymknales mi sie w Leningradzie, Taleniekow. Miales szczescie. Ktorego zabraklo tej kobiecie, tej Kronieskiej. Rozumiemy sie? -Ty...! - Taleniekow ruszyl w jego strone. Mezczyzna odciagnal kciukiem kurek rewolweru. Taleniekow przystanal. Potworny bol rozdzieral mu cialo i dusze. Zabije ich! Zemsci sie! Ale musial dzialac na chlodno, z opanowaniem. Lodziu! Lodziu najdrozsza! Pomoz! Przeniosl wzrok na Odile Werachten. -Pero nostro circolo - powiedzial wolno, cicho, akcentujac kazda sylabe. Usmiech znikl z ust kobiety; twarz jeszcze bardziej jej pobladla. -Znow wracasz do przeszlosci. Powtarzasz bzdury, jakie plota prymitywni tubylcy, ktorzy nie wiedza, o czym mowia. Powinnismy sie byli domyslec, ze uslyszysz te slowa. -Naprawde w to wierzysz? Ze nie wiedza, co mowia? -Tak. Teraz albo nigdy, pomyslal Taleniekow i zrobil krok w strone Odile Werachten. Zabojca wycelowal rewolwer w jego skron. Wylot lufy znajdowal sie metr, moze poltora od glowy Wasilija. -Wiec dlaczego mowia o pasterzu? Przysunal sie o kolejny krok. Zabojca wciagnal gwaltownie powietrze: szykowal sie do strzalu, naciskal palcem na spust! -Nie! - krzyknela kobieta. Wasilij pochylil sie i w tym samym momencie rozlegl sie huk Kiedy Odile Werachten wyciagnela reke, zeby powstrzymac zabojce, Taleniekow blyskawicznie skorzystal z szansy. Skoczyl naprzod, skupiony tylko na jednym i tylko w jedno wpatrzony: w bron, w lufe rewolweru. Dosiegnal go; zacisnal palce na cieplym metalu, obrocil lufe w lewo i szarpnal mocno w dol, bolesnie wykrecajac mezczyznie nadgarstek. Druga reke polozyl na brzuchu wroga, przesunal ja szybko w bok, po czym zakrzywiajac palce w szpony, wpil je mezczyznie pod zebra i ze wszystkich sil szarpnal do gory. Morderca wrzasnal i runal jak dlugi. Taleniekow obrocil sie blyskawicznie i rzucil na kobiete. Podczas krotkiej walki, ktorej byla swiadkiem, Odile Werachten stala zdezorientowana, teraz jednak wyciagnela spod futrzanego szala pistolet. Taleniekow wyrwal jej z reki bron, a ja sama przewrocil na posadzke i przygniotl kolanem. Przycisnal jej do szyi kolbe pistoletu. -Tym razem sie nie uda! Zadnych kapsulek! -Zginiesz! - szepnela ochryple. -Moze. Ale ty tez, a przeciez tego nie chcesz. Mylilem sie. Nie jestes jednym z zolnierzy, a wybrancy nie odbieraja sobie zycia. -Twoje ja jedna moge uratowac. - Zakrztusila sie, bo stal wbijajaca sie jej w krtan przeszkadzala jej w mowieniu, ale mimo to ciagnela dalej: - Pasterz... Gdzie...? Jak...? -Chcialabys wiedziec? Swietnie. Ja tez potrzebuje informacji. Odsunal pistolet, lewa dlonia przytrzymal kobiete za szyje, palce prawej zas wepchnal jej gleboko do ust, obmacujac jezyk i zeby. Odile Werachten znow sie zakrztusila, po brodzie zaczela ciec jej slina. Nie miala w ustach zadnych smiercionosnych pastylek. Wybrancy rzeczywiscie nie popelniali samobojstwa. Rozchylil szal, obmacal kobiecie piersi, podciagnal ja wyzej, obmacal jej plecy, pchnal ja z powrotem na podloge, wsunal reke miedzy jej uda, obmacal nogi od krocza az po kostki, szukajac twardych, metalowych przedmiotow - broni, noza... Nie znalazl nic. -Wstawaj! - rozkazal. Trzymajac sie za szyje, zgiela kolana i usiadla. -Musisz mi powiedziec! - szepnela, a potem zaczela krzyczec. - Przeciez nam nie umkniesz! Nie badz idiota, ty durny Rusku! Ratuj sie! Powiedz, co wiesz o pasterzu! -Co za to bede mial? -A co chcesz? -Wyjasnien. Do czego zmierzaja matarezowcy? Kobieta przez chwile milczala. -Do ladu. -Poprzez chaos? -Tak. Na milosc boska, co wiesz o pasterzu? Mow! -Dopiero jak wyjdziemy za brame. -Nie! Teraz! -Myslisz, ze juz dobilismy targu? - Pociagnal ja za reke, zmuszajac do powstania. - Ruszamy. Twoj przyjaciel niedlugo sie zbudzi. Bedzie wiedzial co robic, to nalezy do jego obowiazkow. Gdyby nie nalezalo, sam bym go zabil. A tak to my bedziemy daleko stad, kiedy odbierze sobie zycie. -Nie! Nigdzie nie pojde! -To zginiesz. A ja, skoro dostalem sie na teren posesji, to jakos sie wydostane. -Wydalam polecenia! Zeby nikogo nie wypuszczano! -A kto zatrzyma straznika, ktory wraca na swoj posterunek? Ci tam na zewnatrz to nie matarezowcy. To dawni Kommandos wynajeci do ochrony domu bogatego przemyslowca. - Wasilij przylozyl pistolet do gardla kobiety. - Wiec jak? Bo mnie tam wszystko jedno. Cofnela sie. Chwycil ja za kark i przysunal z powrotem do lufy. Odile Werachten skinela glowa. -Dobrze. Porozmawiamy w samochodzie mojego ojca - rzekla szeptem. - Jestesmy cywilizowanymi ludzmi. Ty masz informacje, ktorych ja potrzebuje, a ja mam dla ciebie niespodzianke, ktora wplynie na twoja decyzje. Nie zostal ci nikt poza nami. Ale mogloby byc znacznie gorzej. Wsunal sie obok niej na przednie siedzenie limuzyny, ktora stala przed domem. Poniewaz zdjal kurtke i czapke z daszkiem, nie roznil sie od innych kochankow Odile Werachten. Objal ja ramieniem, a druga reka przycisnal jej do boku pistolet, pilnujac sie, zeby trzymac go nisko. Na widok siedzacej za kierownica corki pracodawcy straznik, ktory dyzurowal w budce przy wjezdzie na teren posiadlosci, bez slowa nacisnal mechanizm otwierajacy brame. Taleniekow przysunal sie do kobiety: jeden nierozwazny ruch, jeden niepotrzebny gest i byloby po niej. Zdawala sobie z tego sprawe. Nie drgnela. Minela otwarta brame i juz zamierzala skrecic w lewo, kiedy Taleniekow wysunal noge i nacisnal gwaltownie na hamulec, chwytajac rownoczesnie kierownice i obracajac ja w prawo. Szybko opanowal poslizg i przydeptujac noge kobiety, nacisnal mocniej pedal gazu. -Co robisz, do diabla? - zawolala Odile Werachten. -Staram sie uniknac spotkania, jakie zaplanowalas. O tym, ze na drodze do Essen czeka na nich jakis samochod, wyczytal z jej oczu. Po raz trzeci na twarzy kobiety odmalowal sie autentyczny strach. Jechali wiejska droga; w swiatlach reflektorow Wasilij dostrzegl, ze kilkaset metrow dalej droga sie rozwidla. Nic nie powiedzial. Kobieta instynktownie trzymala sie prawej strony. Na skrzyzowaniu powtorzyl ten sam manewr co przy bramie: zlapal kierownice i obrocil ja w lewo. -Zabijesz nas! - krzyknela Odile. -Ale przynajmniej zginiemy oboje - odparl. Las stawal sie coraz rzadszy; wkrotce po obu stronach drogi ciagnely sie tylko pola. -Zatrzymaj sie na poboczu. -Co? Uniosl bron i przylozyl jej do skroni. -Zatrzymaj woz! Wysiedli. Wasilij wyjal kluczyki ze stacyjki i wsunal do kieszeni. Pchnal kobiete i ruszyl za nia na pole. W oddali stala wiejska chalupa, za nia stodola. W oknach nie palily sie zadne swiatla. Miejscowa ludnosc juz spala. Ale ksiezyc roztaczal tak intensywny blask, ze bylo tu niemal jasniej niz na Gildenplatz. -Co zamierzasz? - spytala Odile. -Przekonac sie, czy dorownujesz odwaga waszym zolnierzom. -Taleniekow, zrozum. Cokolwiek mi zrobisz, to nic nie zmieni. Jest juz za pozno. Swiat nas potrzebuje; nawet sobie nie wyobrazasz, jak bardzo! -Swiat potrzebuje zabojcow? -Tak! Zeby uchronic sie od wiekszego zla! Wspomniales o pasterzu. On wie! Czy mozesz w to watpic? Przylacz sie do nas. Zostan jednym z nas. -Zastanowie sie. Ale najpierw musze wiedziec, co chcecie osiagnac. -Wymienimy informacje? -Moze. -Kto ci mowil o pasterzu? Wasilij pokrecil glowa. -O, nie. Ja pierwszy. Kim sa matarezowcy? Czym sa? Co robia? -Kim sa? - Odile zrzucila z ramion szal, przysunela dlonie do sukni i szarpnela za material, zrywajac biale guziki i obnazajac piersi. - Wiemy, ze znasz juz odpowiedz. W swietle ksiezyca Taleniekow ujrzal okragle znamie o nierownych brzegach, czesciowo zachodzace na piers, znacznie wiekszych rozmiarow niz te, ktore widzial u innych. Znak matarezowcow. -Grob w korsykanskim lesie - powiedzial. - Pero nostro circolo. -To wszystko moze byc twoje. - Wyciagnela do niego rece. - Iluz kochankow tulilo sie do moich piersi i podziwialo moje oryginalne znamie! Jestes najlepszy w swojej dziedzinie, Taleniekow. Przylacz sie do najlepszych! Daj sie przekonac! -Niedawno mowilas, ze znalazlem sie w sytuacji bez wyjscia. I ze masz dla mnie niespodzianke, ktora wplynie na moja decyzje. No, slucham. Odile zgarnela material i zaslonila piersi. -Amerykanin nie zyje. Jestes zupelnie sam. -Co?! -Scofielda zabito. -Gdzie? -W Waszyngtonie... Glosny warkot silnika zagluszyl jej dalsze slowa. Swiatla reflektorow przeciely mrok i nagle, od poludnia, wylonil sie zza drzew samochod. Na moment znikl, jakby zawisl w czarnej prozni, po czym zatrzymal sie na poboczu za limuzyna Werachtena. Zanim zgasly swiatla, z wozu wyskoczylo trzech mezczyzn; po chwili dolaczyl do nich kierowca. Wszyscy byli uzbrojeni, dwoch mialo automaty. Dla Taleniekowa nie ulegalo watpliwosci co to za jedni. -Znalezli mnie! - zawolala Odile. - Decyduj sie, Taleniekow. Naprawde nie masz wielkiego wyboru. Oddaj mi bron. Wystarczy moj rozkaz i wkroczysz w inny swiat. W przeciwnym razie zginiesz! Zaskoczony nieoczekiwanym pojawieniem sie drugiego wozu, Wasilij obejrzal sie za siebie: pole ciagnelo sie w nieskonczonosc, zlewajac z czarnym niebem. Ucieczka nie stanowila problemu, lecz nie byl pewien, czy jest slusznym rozwiazaniem. Odile Werachten powiedziala, ze Scofield nie zyje. Ze zostal zabity w Waszyngtonie. A przeciez Beowulf Agate zamierzal jechac do Anglii; co spowodowalo, ze zmienil plany? Bo Odile nie klamala, gotow byl dac za to glowe. Przekazala mu wiadomosc, w ktora sama wierzyla; zreszta jej propozycja, zeby przeszedl na strone matarezowcow tez byla szczera. Przydalby im sie Wasilij Taleniekow. Co robic? Rzucic sie do ucieczki? Podjac gre? -Szybko! Decyzja! - Odile stala bez ruchu, z wyciagnieta reka. -Dobrze, zaraz. Powiedz mi tylko, jak Scofield zginal? Kiedy? -Zastrzelono go dwa tygodnie temu w parku Rock Greek. Bzdura! Wierutne lgarstwo! Ktos oklamal kobiete. Ktos z kregu matarezowcow usilowal zdradzic organizacje! A zatem wsrod czlonkow rady mieli sprzymierzenca! Musi dotrzec do tego czlowieka, odszukac go. Przekrecil pistolet kolba w strone Odile i wreczyl go jej. -Masz racje, zostalem sam. Wydaj rozkaz. Przylaczam sie do was. Odwrocila sie. -Hej, wy! - krzyknela. - Schowajcie bron! Nie strzelajcie! Blysnelo swiatlo silnej latarki i Taleniekow zobaczyl cos, czego kobieta nie widziala, a takze zrozumial cos, z czego ona nie zdawala sobie sprawy. Latarke trzymal jeden z mezczyzn, zapewniajac lepsza widocznosc trzem pozostalym. Chociaz on, Taleniekow, tez znalazl sie w swietle, latarka nie byla skierowana na niego; byla skierowana na Odile Werachten. Skoczyl w lewo i rzucil sie na trawe. Z automatow posypal sie grad pociskow. Najwyrazniej wydano inny rozkaz. Wrzask Odile wstrzasnal powietrzem. Wyrzucila w bok ramiona i zaczela opadac do tylu, ale jej wygietym w luk cialem wciaz szarpaly kule. Kolejna seria przeszla tuz na prawo od Taleniekowa. Poderwal sie i schylony rzucil pedem przez wysoka trawe, uciekajac z zagrozonej strefy. Krzyki mezczyzn rozbrzmiewaly coraz glosniej, w miare jak zblizali sie do miejsca, skad zaledwie kilka sekund temu Odile Werachten, czlonkini Rady Matarese'a, wydala rozkaz, ktory zostal przez nich calkowicie zlekcewazony. Wkrotce Wasilij znalazl sie pod oslona drzew. Tam wyprostowal sie i nie zwalniajac kroku, ruszyl przed siebie w ciemny las. Podstarzaly muzyk siedzial na koncu samolotu, trzymajac miedzy kolanami zniszczony futeral na skrzypce. Nie patrzac na stewardese, podziekowal jej za herbate; myslami byl gdzie indziej. Za godzine mial wyladowac w Paryzu, spotkac sie z mloda Korsykanka i nawiazac bezposrednia lacznosc ze Scofieldem. Wazne bylo, zeby odtad dzialali razem, wydarzenia bowiem nastepowaly zbyt szybko po sobie. Tak, musi udac sie do Anglii, do Beowulfa Agate. Sprawa dwoch nazwisk z listy gosci Guillaume'a de Matarese'a wyjasnila sie. Scozzi. Nie zyje. Woroszyn-Werachten. Nie zyje. Zostali poswieceni dla dobra organizacji. Zabito ich, mimo ze nosili te same nazwiska co goscie Guillaume'a de Matarese'a. Czyzby nie byli prawdziwymi spadkobiercami korsykanskiego padrone, a jedynie przedstawicielami kogos obdarzonego wieksza wladza i umiejacego znacznie skuteczniej szerzyc korsykanska zaraze? Swiat potrzebuje zabojcow? Taki Zeby uchronic sie od wiekszego zla. Odile Werachten. Zagadka. David Waverly, minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii. Joshua Appleton IV, senator ze stanu Massachusetts w kongresie Stanow Zjednoczonych. Czy tez sa tylko przedstawicielami? A moze kieruja rada? Czy maja wytatuowane na piersi niebieskie kolko? Czy Scozzi je mial? Jesli tak, to czy owo nabyte znamie jest rzeczywiscie oznaka niemal mistycznego wyroznienia, jak sadzila Odile Werachten, czy moze czyms calkiem innym? Na przyklad oznaka nizszosci? Bo nagle przyszlo Taleniekowowi do glowy, ze wszyscy, u ktorych dotad widzial znak, nie zyja. Scofield prowadzil poszukiwania w Anglii. Ktos sposrod matarezowcow doniosl, ze Beowulfa Agate zastrzelono w waszyngtonskim parku Rock Creek. Ale kto? I dlaczego przekazal falszywa wiadomosc? Wygladalo niemal na to, ze ta osoba, badz osoby, chcialy uchronic Scofielda przed smiercia, oddalic od niego zagrozenie. Ale dlaczego? Dlaczego? Wspomniales o pasterzu. On zyje! Czy mozesz w to watpic? Pasterz. Kolejna zagadka. Taleniekow odstawial filizanke na otwierany blat, kiedy nagle siedzacy obok mezczyzna tracil go w lokiec. Biznesmen z Essen zasnal i reka, ktora trzymal na oparciu, zsunela sie na fotel sasiada. Wasilij zamierzal podniesc ja z powrotem na oparcie, gdy jego wzrok padl na gazete, ktora Niemiec zostawil rozlozona na kolanach. Na widok zdjecia Taleniekow wstrzymal oddech i ostry bol przeszyl mu serce, tak jak wtedy w Leningradzie. Lagodna, usmiechnieta twarz nalezala do Heinricha Kassela. Duzy napis nad zdjeciem informowal o tragedii, jaka sie wydarzyla. ADVOCAT TOT Taleniekow siegnal po gazete i zaczal czytac; z kazdym slowem bol narastal.Zwloki Heinricha Kassela, jednego z czolowych adwokatow w Essen, znaleziono wczoraj wieczorem w zaparkowanym przed jego domem samochodzie. Policja okreslila morderstwo jako tajemnicze i brutalne. Zabojca udusil adwokata garota pozostawiajac mu na glowie liczne obrazenia, a takze rany na twarzy i ciele. Koszula ofiary byla rozdarta, a na obnazonej piersi widnial namalowany znak w postaci niebieskiego kolka. Farba nie zdazyla jeszcze wyschnac, kiedy tuz po polnocy odkryto w wozie zwloki... Pero nostro circolo. Wasilij zaniknal oczy. Wydal na Kassela wyrok smierci, kiedy ujawnil mu nazwisko Woroszyna. Wyrok zostal wykonany. 28. -Scofield? - spytal bezgranicznie zdumiony mezczyzna o szarej, ziemistej twarzy.Bray rzucil sie pedem przez tlum klebiacy sie w londynskiej stacji metra, kierujac sie w strone wyjscia na Charing Cross. Stalo sie! Predzej czy pozniej musialo sie stac! Jesli doswiadczone oko dostrzeze twarz poszukiwanej osoby, na nic sie nie zda nasuniety na czolo kapelusz, ani nawet najchytrzejsze przebranie. A jego, Scofielda, wlasnie rozpoznano; doswiadczone oko nalezalo do dlugoletniego agenta Centralnej Agencji Wywiadowczej rezydujacego obecnie na Grosvenor Square w ambasadzie amerykanskiej, ktory - nie ulegalo to najmniejszej watpliwosci - rozgladal sie teraz nerwowo za budka telefoniczna. Scofield znal faceta z widzenia; raz czy dwa razy spotkali sie w wiekszym gronie na obiedzie w "The Guinea", ze dwa lub trzy razy na naradach, ktore Operacje Konsularne zwolywaly wtedy, gdy zamierzaly przeprowadzic akcje na terenach tradycyjnie podleglych CIA. Stosunki, jakie ich laczyly, byly chlodne i oficjalne: spotkany w londynskim metrze czlowiek zawsze zazarcie bronil praw CIA, ktore Beowulf Agate zbyt czesto naruszal. Psiakrew! W ciagu kilku minut wszyscy amerykanscy agenci dzialajacy w Londynie, a takze platni informatorzy, zostana postawieni w stan pogotowia, za kilka godzin zaczna dokladnie przeczesywac miasto. Niewykluczone, ze Waszyngton zwroci sie o pomoc do wywiadu brytyjskiego... choc nie, to raczej bylo malo prawdopodobne. Tym z Waszyngtonu, ktorym zalezalo na Brandonie Alanie Scofieldzie, zalezalo na martwym Brandonie Alanie Scofieldzie, a zabijanie agenta, bez poddania go przesluchaniu, nie lezalo w stylu Brytyjczykow. Nie, brytyjskie MI-6 nie zostanie wlaczone do akcji. Bardzo na to liczyl, bo wlasnie przypomnial sobie o pewnym czlowieku. Wiele lat temu Scofield wyciagnal go z klopotow, ktore wprawdzie nie mialy nic wspolnego z jego praca w wywiadzie brytyjskim, ale mogly polozyc kres dobrze zapowiadajacej sie karierze. Koniec koncow agenta nie tylko nie zwolniono, ale z czasem awansowal na wysokie, odpowiedzialne stanowisko. Roger Symonds przegral w "Les Ambassadeurs" dwa tysiace funtow z funduszy MI-6. Bray pokryl te sume z wlasnej kieszeni. Nigdy nie prosil o zwrot pieniedzy, ale teraz zamierzal przypomniec o dlugu. Trudno bylo winic Symondsa, ze nie zwrocil zaciagnietej pozyczki; po prostu ich drogi wiecej sie nie zeszly. A ludzie zwiazani z wywiadem nie zostawiaja adresu, na ktory mozna kierowac korespondencje. Tak, powola sie na tamten dlug i poprosi Anglika o przysluge. Wiedzial, ze Symonds bedzie czul sie zobowiazany mu pomoc, ale czy zdola, to juz calkiem inna sprawa. Ze zdecydowana odmowa - zarowno pomocy, jak i wszelkich kontaktow z nim - moglby sie spotkac tylko wtedy, gdyby do Rogera Symondsa dotarla wiadomosc o tym, ze Waszyngton polecil sprzatnac swojego bylego agenta. Dlug dlugiem, Symonds jednak bardzo powaznie traktowal swoja prace i na pewno nie zgodzilby sie miec do czynienia z drugim Fuchsem czy Philbym, ani tym bardziej z attache z Operacji Konsularnych, ktory stal sie platnym morderca. Bray zamierzal poprosic Symondsa, zeby - nie wymieniajac jego nazwiska - zorganizowal mu prywatne spotkanie w cztery oczy z angielskim ministrem spraw zagranicznych Davidem Waverlym. Zdawal sobie sprawe, ze agent brytyjski sprzeciwi sie, kiedy uslyszy, ze Bray pragnie zachowac anonimowosc, totez musial wymyslic jakis wiarogodny pretekst; ale na razie nic mu nie przychodzilo do glowy. Wybiegl ze stacji Charing Cross i wmieszal sie w tlum przechodniow idacych Strandem. Na skrzyzowaniu przy Trafalgar Square przeszedl na druga strone szerokiej jezdni. Spojrzal na zegarek. Bylo pietnascie po siodmej, w Paryzu pietnascie po osmej. Za pol godziny mial zadzwonic do Toni na rue du Bac. Kilka przecznic dalej przy Haymarket miescil sie urzad telefoniczny. Postanowil udac sie tam, a po drodze wstapic do jednego z licznych w tej dzielnicy jaskrawo oswietlonych sklepow po nowy kapelusz i kurtke. Agent z CIA na pewno podal centrali dokladny opis jego ubioru. Zmiana byla wiec konieczna. Mial na sobie te sama wiatrowke co na Korsyce i te sama czapke rybacka. W "Dunn's" nabyl ciemna, tweedowa kurtke oraz irlandzki kapelusz z miekkim, opadajacym rondem, ktore rzucalo cien na twarz, a wlasna kurtke i czapke zostawil w przebieralni. Po wyjsciu na ulice przyspieszyl kroku i kretymi, bocznymi uliczkami dotarl na Haymarket. Wszedl do kabiny i zamknal za soba drzwi, zalujac, ze sa szklane i go przez nie widac. Byla za dziesiec siodma. Antonia czekala juz przy telefonie. Poniewaz wielu ludzi dzwonilo do Francji i linie czesto bywaly zajete, umowil sie z Toni, ze jesli nie uzyska polaczenia do osmej pietnascie jej czasu, sprobuje ponownie miedzy jedenasta czterdziesci piec a dwunasta pietnascie. To byl jedyny warunek, jaki Toni postawila: zeby dzwonil do niej co drugi dzien, Bray nie sprzeciwil sie; wreszcie po latach wyszedl z podziemnego tunelu i odkryl cos bardzo cennego, cos, co myslal, ze stracil na zawsze. Znow umial kochac. Serce bilo mu przyspieszonym rytmem, poruszal go sam dzwiek glosu ukochanej, dotyk jej reki przyprawial o dreszcze. Antonia Gravet pojawila sie na jego drodze w bardzo niefortunnym momencie, ale dzieki niej zycie nabralo sensu, znaczenia, jakiego od lat bylo pozbawione. Pragnal dzielic z nia swoj los i razem z nia sie zestarzec. Jakie to bylo proste, a zarazem jakie dziwne, bo nigdy dotad nie myslal o starosci. A czas najwyzszy, zeby zaczal. Oby tylko matarezowcy pozwolili mu jej dozyc! Organizacja Matarese'a. Potega miedzynarodowa bez okreslonego celu. Kierowana przez anonimowych przywodcow, ktorzy daza... do czego? Do chaosu? Po co? Chaos. Nagle uprzytomnil sobie etymologie slowa. Bezladna, nie uporzadkowana materia, zderzanie sie cial w przestrzeni przed powstaniem nowego zorganizowanego swiata. Wykrecil numer do Paryza. Antonia odebrala telefon po pierwszym dzwonku. -Wasilij przyjechal - powiedziala. - Dzis po poludniu. Jest ranny. -Czy powaznie? -Potrzebuje szwow na szyi. Nastapila krotka przerwa, w trakcie ktorej dziewczyna przekazala sluchawke Taleniekowowi. Albo Taleniekow odebral ja Toni. -Potrzebuje sie porzadnie wyspac i tyle - rzekl Rosjanin. - Ale chcialem poczekac na twoj telefon, bo mam ci pare rzeczy do powiedzenia. I musze cie ostrzec. -Co z Woroszynem? -Zatrzymal pierwsza litere nazwiska, ze wzgledow praktyczno-sentymentalnych. Zostal Anselem Werachtenem i zamieszkal w Essen. -Tym od Zakladow Werachten? -Tak. -Dobry Boze! -Jego syn tez to ciagle powtarzal. -Slucham? -Niewazne. Wnuczka Ansela nalezala do wybranych. Nie zyje, zabito ja na polecenie rady. -Tak jak Scozziego - wtracil Scofield. -Zgadza sie. Choc wtajemniczeni w plany organizacji, byli tylko pionkami w rekach tych, ktorzy faktycznie nia kieruja. Ciekawe, co sie teraz stanie z Zakladami Werachten. Warto zwrocic uwage na czlowieka, ktory zacznie nimi zarzadzac. -Doszlismy do identycznych wnioskow. Ze organizacja dziala poprzez wielkie przedsiebiorstwa. -Na to wyglada, ale do czego zmierzaja? Co chca osiagnac? -Chaos... - powiedzial cicho Scofield. -Co takiego? -Nie, nic. Przed czym chciales mnie ostrzec? -Bardzo skrupulatnie sprawdzili nasze akta. Znaja nazwiska dawnych informatorow, z ktorych uslug korzystalismy, dawnych przyjaciol, lacznikow... nauczycieli i kochanek. Uwazaj. -Nie moga znac tych, ktorzy nie figuruja w aktach. Wszystkich nie zdolaja obstawic. -Nie licz na to. Dostales moj telegram? O znamionach? -To szalenstwo. Zabojcy ze znakiem rozpoznawczym na piersi? Az trudno uwierzyc. -Radze ci, uwierz. Ale jest jeszcze cos, o czym nie napisalem. Ci ludzie to kamikadze; w razie schwytania odbieraja sobie zycie. Z tego plynie wniosek, ze jest ich znacznie mniej niz sadzilismy. Naleza do jakichs doborowych oddzialow wysylanych tam, gdzie zachodzi koniecznosc ich obecnosci; nie sa to zwykli platni mordercy do wynajecia. Bray zadumal sie na moment, -Wiesz do kogo pasuje ten opis? -Niestety - odparl Rosjanin. - Dofida'in Hasana Sabbaha. -Tajna sekta skrytobojcow... zazywanie szalonych rozkoszy, poki trwa zycie. A wersja uwspolczesniona? -Mam na ten temat pewna teorie; nie wiem, czy cokolwiek warta. Powiem ci, jak sie spotkamy. -Kiedy? -Przylece jutro. Na przyladku Gris-Nez wynajme awionetke z pilotem. Juz to kiedys robilem. Miedzy Hythe i Ashford jest male prywatne lotnisko. Do Londynu dotre miedzy druga a trzecia w nocy. Dziewczyna podala mi twoj adres. -Taleniekow. -Co? -Ona ma na imie Antonia. -Wiem. -Chce z nia zamienic pare slow. -Dobrze. Oddaje sluchawke. Odnalazl nazwisko w ksiazce telefonicznej: R. Symonds, Bradbry Lane, Chelsea. Zapamietal numer i po raz pierwszy zadzwonil o siodmej trzydziesci z budki na Piccadilly Circus. Kobieta, ktora podniosla sluchawke, poinformowala go uprzejmie, ze pan Symonds jest wlasnie w drodze do domu. -Powinien zjawic sie lada moment. A kto mowi? Chetnie przekaze mezowi... -Nie, pan Symonds nie skojarzy mojego nazwiska. Zadzwonie pozniej. -On ma doskonala pamiec. Moze jednak zostawi pan wiadomosc? -Nie, nie. -Maz wyszedl juz z biura i jedzie prosto do domu. -Rozumiem, dziekuje bardzo. Zaniepokojony, odlozyl sluchawke. Zatrzasnal za soba drzwi budki telefonicznej, minal sklep "Fortnum and Mason's", przecial St. James Street. Na rogu Green Park zauwazyl kolejna budke telefoniczna; od rozmowy z kobieta uplynelo niewiele ponad dziesiec minut. Chcial ponownie uslyszec jej glos. -Czy maz juz wrocil? - zapytal. -Dzwonil przed chwila z pubu "The Brace and Bit" na Old Church Street. Byl dosc rozdrazniony. Pewnie mial ciezki dzien. Bray rozlaczyl sie. Podobnie jak wszyscy agenci na swiecie, numer do siedziby MI-6 znal na pamiec. -Z panem Symondsem - poprosil. - W pilnej sprawie. -Chwileczke, prosze pana. Roger Symonds nie byl ani w drodze do domu, ani w pubie pod nazwa "The Brace and Bit". Wiec dlaczego oklamywal zone? -Roger Symonds. Slucham? - oznajmil znajomo brzmiacy glos, tym samym lekkim, znajomym tonem. -Twoja zona powiedziala mi, ze w drodze do domu wpadles na chwilke do "The Brace and Bit". Nie mogles wymyslec nic lepszego? -Kto mowi? -Stary przyjaciel. -Chyba jednak nie. Moi przyjaciele wiedza, ze nie jestem zonaty. Bray zamilkl, po czym powiedzial pospiesznie: -Szybko! Podaj mi czysty numer! Szybko! -Kto mowi? -Dwa tysiace funtow... Symonds pojal w mig; nie tracac chwili zrobil to, o co go proszono, dla pewnosci powtorzyl numer i dodal: -Piwnica, dwudzieste piate pietro. W sluchawce rozlegl sie cichy trzask, a po nim sygnal ciagly. Haslo piwnica i dwudzieste piate pietro znaczylo, ze liczbe dwadziescia piec nalezy podzielic na pol i odjac jeden. Bray mial zadzwonic pod otrzymany numer dokladnie za dwanascie minut - dozwolone opoznienie: jedna minuta - kiedy zostanie wlaczone urzadzenie uniemozliwiajace podsluch oraz ustalenie numeru aparatu, z ktorego sie dzwoni. Czym predzej opuscil budke; wiedzial, ze w ciagu dwunastu minut musi znalezc sie jak najdalej od tego miejsca. Jezeli telefon Symondsa jest na podsluchu, budka przy Green Park wkrotce bedzie namierzona. Doszedl New Bond Street do Oxford, skrecil w prawo i zaczal biec. Zwolnil dopiero przy Wardour, ponownie skrecil w prawo i wmieszal sie w tlumy spacerujace po Soho. Minelo dziewiec i pol minuty. Na rogu Shaftesbury Avenue stala budka zajeta przez odzianego w szary garnitur mlodzienca, ktory wrzeszczal cos do sluchawki. Scofield przestepowal z nogi na noge, spogladajac na zegarek. Jedenascie minut. Wolal nie ryzykowac. Wyjal z kieszeni banknot pieciofuntowy i zastukal w szybe. Mlodzieniec odwrocil sie; na widok banknotu wykonal reka gest jednoznacznie swiadczacy o tym, ze nie ma najmniejszego zamiaru opuscic budki. Bray otworzyl drzwi, zacisnal dlon na szarym garniturze i nie zwazajac na glosne protesty mlodzienca, sila wyciagnal go na zewnatrz i przewrocil na ziemie, po czym rzucil mu trzymany w rece banknot. Mlodzieniec zlapal go w locie, poderwal sie z ziemi i uciekl. Jedenascie minut, trzydziesci sekund. Scofield wciagnal pare razy gleboko powietrze, zeby uspokoic gwaltowne bicie serca. Dwanascie minut. Nakrecil numer. -Nie wracaj do domu - powiedzial, gdy tylko Symonds podniosl sluchawke. -A ty nie zostawaj w Londynie! - padla odpowiedz. - Grosvenor Square cie poszukuje. -A wiec wiecie? Waszyngton zwrocil sie do was? -Skadze. Nie chca pisnac o tobie slowa. Zakonczyles sluzbe i tyle. Probowalismy ich wysondowac kilka tygodni temu, kiedy dostalismy przeciek. -Skad? -Z naszego zrodla w KGB. Oni tez cie szukaja, ale to w koncu nic nowego. -Co wam powiedzial Waszyngton? -Zbagatelizowali sprawe. Nie dopelniles obowiazku powiadomienia o miejscu pobytu, czy cos takiego. Zenujaca sprawa, ale nie ma o czym gadac. Prowadzisz cos na wlasna reke? Ciagle sie to teraz... -Skad wiecie, ze mnie poszukuja? - przerwal mu Scofield. -Och, daj spokoj, przeciez wiesz, ze mamy swoje wtyczki. Pare osob z listy plac na Grosvenor Square calkiem slusznie poczuwa sie przede wszystkim do lojalnosci wobec nas. Bray zamilkl zdumiony. -Roger, dlaczego mi to mowisz? Przeciez nie za te dwa tysiace funtow. -Rzeczona suma od dnia, w ktorym mnie wykupiles, spoczywa na koncie w banku w Chelsea, nabijajac ci odsetki. -Wiec dlaczego? Symonds odchrzaknal jak prawdziwy Anglik, zmuszony do okazania emocji. -Nie wiem, o co wam poszlo i nie chce wiedziec - masz czasem takie purytanskie porywy - ale z niesmakiem dowiedzialem sie, iz nasz glowny informator w Waszyngtonie potwierdza, ze Departament Stanu dal sie nabrac na zagrywke Rosjan. -Zagrywke? Jaka zagrywke? -Ze skumales sie z Wezem. -Z Wezem? -Tak nazywamy Wasilija Taleniekowa, ktorego z pewnoscia nie zapomniales. Powtarzam, nie wiem, o co chodzi, ale wiem, kiedy ktos posluguje sie bezczelnym klamstwem i do tego klamstwem makabrycznym. - Symonds znow odchrzaknal. - Niektorzy z nas pamietaja jeszcze Berlin Wschodni. I bylem tu, kiedy powrociles z Pragi. Jak oni smia... po tym co zrobiles? Bezduszne sukinsyny! Scofield wzial dlugi, gleboki oddech. -Roger, nie wracaj do domu. -Tak, powiedziales to juz przedtem. - Symonds z ulga wrocil do spraw praktycznych, dalo sie to wyczuc w jego glosie. - Mowisz, ze jest tam ktos, kto sie podaje za moja zone? -Moze nie wewnatrz, ale w poblizu, z widokiem na dom. Podlaczyli sie do twojego telefonu i maja dobry sprzet, nie daje zadnego echa, zadnego szumu. -Do mojego telefonu? Podsluchuja mnie? Tu, w Londynie? -Wzieli cie pod obserwacje, ale chodzi im o mnie. Wiedza, ze sie przyjaznilismy i spodziewaja sie, ze moge sie z toba skontaktowac. -Co za nieslychana bezczelnosc! Poslemy waszej ambasadzie kablem taki ladunek pradu, ze amerykanskiemu orlowi sfajcza sie piora na tylku! Cholera jasna, posuwaja sie za daleko! -To nie Amerykanie. -Nie Amery...? Bray, o czym ty do diabla mowisz? -W tym cala rzecz. Musimy porozmawiac. Ale trzeba to dobrze zaaranzowac. Szukaja mnie jeszcze inni, i to oni maja cie pod lupa. Sa dobrzy. -To sie okaze - warknal Symonds, zaintrygowany, zly ale i zaciekawiony. - Sadze, ze kilka pojazdow, jeden czy drugi wabik i solidne oficjalne klamstwo zrobia swoje. Gdzie jestes? -Na Soho. Rog Wardour i Shaftesbury. -Dobrze. Skieruj sie na Tottenham Court Road. Za jakies dwadziescia minut z Oxford Street nadjedzie szary mini z przekrzywiona tylna tablica rejestracyjna i utknie przy chodniku. Prowadzic go bedzie czarny chlopak z Jamajki - to twoj kontakt. Wsiadz do srodka, silnik nagle ozyje. -Dziekuje, Roger. -Nie ma za co. Ale nie spodziewaj sie, zebym mial przy sobie twoje dwa tysiace funtow. Banki sa juz zamkniete, wiesz. Scofield usiadl na przednim siedzeniu mini, obok czarnego kierowcy, ktory przyjrzal mu sie bacznie, chowajac przed nim swoja prawa reke. Najwyrazniej trzymal w niej fotografie. Bray zdjal kapelusz. -Dziekuje - powiedzial kierowca, wsuwajac szybko reke do kieszeni, a potem kladac ja na kierownicy. Silnik zaskoczyl natychmiast i ruszyli przed siebie Tottenham Court Road, -Nazywam sie Israel - powiedzial kierowca spiewnym, wyspiarskim akcentem. - A pan to oczywiscie Brandon Scofield. Milo mi pana poznac. -Israel? -Tak - potwierdzil z usmiechem kierowca. - Nie sadze, zeby moi rodzice, dajac mi to imie, mieli na mysli integracje mniejszosci narodowych; byli po prostu wiernymi czytelnikami Biblii. Israel Isles. -Ladnie brzmi. -Moja zona twierdzi, ze to schrzanili, jak mowicie wy, Amerykanie. Powtarza, ze gdyby nazwali mnie Ismael, to przedstawiajac sie, robilbym wieksze wrazenie. -"Imie moje Ismael..." - Bray rozesmial sie. - Rzeczywiscie. -Przyznaje, ze tym dowcipkowaniem chce pokryc lekkie zdenerwowanie - powiedzial Isles. -Dlaczego? -Podczas szkolenia zapoznano nas z niektorymi panskimi osiagnieciami, to nie bylo tak dawno temu. Wioze czlowieka, ktorego wszyscy pragniemy nasladowac. Slad usmiechu zniknal z twarzy Scofielda. -Bardzo mi to pochlebia. Jestem pewien, ze przy dobrych checiach osiagniecie rownie wiele. I mam nadzieje, ze pozniej nie bedziecie tego zalowac. Wyjechali z Londynu na poludnie, szosa do Brighton, z ktorej skrecili w Redhill na zachod, kierujac sie za miasto. Israel Isles byl dostatecznie domyslny, zeby uciac pogawedke. Zrozumial, ze jego pasazer jest albo bardzo zmeczony, albo pograzony we wlasnych myslach. Bray byl mu wdzieczny za to milczenie; musial podjac trudna decyzje. Ryzyko bylo wielkie bez wzgledu na to, co postanowi. Czesciowo ta decyzja zostala juz na nim wymuszona, skoro musial powiedziec Symondsowi, ze to nie Waszyngton stanowil prawdziwy problem. Nie mogl pozwolic, aby Roger wyladowal nieslusznie swoj gniew na ambasadzie amerykanskiej - to nie ambasada podlaczyla sie do jego telefonu lecz matarezowcy. Jednakze wyjawienie calej prawdy oznaczalo wciagniecie we wszystko Symondsa, ktory nie bedzie milczal. Pojdzie do innych, a ci do swoich zwierzchnikow. Nie nadszedl jeszcze czas na ujawnianie tak rozgalezionego i nieprawdopodobnego spisku; zapewne uznano by go za wymysl dwoch zwolnionych ze sluzby agentow wywiadu, poszukiwanych ponadto w ojczystych krajach za zdrade. Ten czas nadejdzie, ale jeszcze nie teraz. Prawda wygladala bowiem tak, ze nie mieli zadnego niezbitego dowodu. Wszystko, co wiedzieli, ich potezni i bezimienni przeciwnicy mogli latwo odrzucic jako paranoiczne bredzenie wariatow i zdrajcow. Na zdrowy rozum logika lezala po ich stronie. Po co prezesi wielkich korporacji i konglomeratow, dla ktorych sprawnego funkcjonowania tak istotna byla stabilnosc, mieliby finansowac chaos? Chaos. Bezksztaltna materia, ciala zderzajace sie w przestrzeni... -Za kilka minut dojedziemy do pierwszego celu - powiedzial Israel Isles. -Do pierwszego celu? -Tak, nasza podroz odbywa sie dwuetapowo. Niedlugo zmienimy samochod, ten wroci z powrotem do Londynu z czarnym kierowca i bialym pasazerem, a my pojedziemy dalej drugim, calkiem innym. Nastepny odcinek nie zajmie nam wiecej niz kwadrans, ale pan Symonds moze sie spoznic. Musi dokonac czterokrotnej zamiany pojazdow w garazach miejskich. -Rozumiem - powiedzial Scofield z ulga. Jamajczyk podsunal mu pomysl na rozwiazanie jego dylematu. Podobnie, jak i samo spotkanie z Symondsem, jego wyjasnienia tez beda nastepowac etapami. Powie mu czesc prawdy, ale nic, co by rzucalo jakikolwiek cien na ministra spraw zagranicznych Davida Waverly'ego. Powie, ze chce poufnie poinformowac ministra o tajnym przemieszczaniu wielkich kapitalow, ktore moze miec wplyw na polityka zagraniczna. Taka wlasnie wiadomosc zdobyl i teraz idzie jej tropem: tajne przemieszczanie wielkich sum. I chociaz wszystkie tajne operacje finansowe byly przedmiotem zainteresowania wywiadow, o tych nie wiedzialo dotad MI-5 i MI-6, podobnie jak FBI i CIA. W Waszyngtonie byli tacy, ktorzy chcieli powstrzymac go od ujawnienia tego, co wie, ale na co nie ma dowodow. Najpewniejszym sposobem bylo zdyskredytowanie go albo nawet zabicie, gdyby zaszla potrzeba. Symonds to zrozumie. Ludzie zawsze zabijali sie dla pieniedzy, nikt nie wiedzial tego lepiej niz pracownicy wywiadu. Tak czesto dzieki temu mieli osiagniecia. Isles zwolnil, wykrecil z powrotem w strone, z ktorej przyjechali i stanal na poboczu. W ciagu trzydziestu sekund nadjechal inny, wiekszy samochod, ktory od jakiegos czasu jechal w dyskretnej odleglosci za nimi. Bray wiedzial, co ma robic; wysiadl z auta, podobnie jak jego towarzysz. Bentley zatrzymal sie. Bialy kierowca otworzyl tylne drzwi czarnemu pasazerowi. Podczas zamiany nie padlo ani slowo, oba samochody odjechaly prowadzone teraz przez czarnych. -Czy moge zadac panu jedno pytanie? - odezwal sie z wahaniem Israel Isles. -Oczywiscie. -Przeszedlem przez cale szkolenie, ale nigdy nie musialem nikogo zabic. Czasem sie o to martwie. Jak to jest? Scofield spojrzal przez okno na umykajacy krajobraz. Jest to jak przejscie przez drzwi do miejsca, w ktorym sie nigdy dotad nie bylo. Mam nadzieje, ze nie bedziesz musial tego robic, bo za progiem czekaja tysiace oczu - niekiedy gniewnych, czesciej przestraszonych, najczesciej blagalnych... a zawsze zdziwionych. Co mozna powiedziec? -Co mozna powiedziec? Nie odbiera sie nikomu zycia, dopoki to nie jest absolutnie konieczne, dopoki nie wiadomo, ze ratuje sie zycie innych. To jedyne usprawiedliwienie. Potem wyrzuca sie wszystko z pamieci i trzyma za zamknietymi drzwiami, odsuwajac gdzies na bok. -Chyba rozumiem. Koniecznosc wszystko usprawiedliwia. Trzeba sie z tym pogodzic, prawda? -Tak. Koniecznosc. - Dopoki z biegiem lat drzwi nie zaczna sie coraz czesciej otwierac. I w koncu juz nie zechca sie zamknac, ukazujac te wszystkie oczy. Zajechali na opuszczony parking przy osrodku rekreacyjnym w Guildford. Za ogrodzeniem widac bylo w jasnym swietle ksiezyca hustawki, zjezdzalnie i drabinki. Czekal tu na nich samochod, ale Rogera Symondsa w nim nie bylo; spodziewano sie go lada chwila. Dwaj ludzie przyjechali wczesniej, zeby sprawdzic czy teren jest pusty i pobliskie telefony nie znajduja sie na podsluchu. -Witaj, Brandon - rzekl niski, krepy mezczyzna w obszernym plaszczu, wyciagajac reke. -Czesc, jak sie masz? - powiedzial Scofield. Nie mogl sobie przypomniec jego nazwiska, ale pamietal twarz; byl to jeden z najlepszych ludzi w MI-6. OPKON wezwal go przed laty - za zgoda brytyjska - kiedy w Izbie Deputowanych dzialala moskiewsko-parysko-kubanska siatka szpiegowska. Bray byl pod wrazeniem, widzac go tutaj. Symonds wzial do pomocy pierwszy garnitur. -To juz jakies osiem albo dziesiec lat, prawda? -Przynajmniej - zgodzil sie Scofield. - Co porabiasz? -Ciagle to samo. Niedlugo przejde na emeryture. Juz sie nie moge doczekac. -Wszystkiego dobrego. Anglik zawahal sie, w koncu powiedzial z zazenowaniem: -Nie widzialem cie juz po tej strasznej historii w Berlinie Wschodnim. Nie bylismy bliskimi przyjaciolmi, ale wiesz, co mam na mysli. Spoznione kondolencje, stary. Cholerna sprawa. Zwyrodnialcy, daje slowo. -Dzieki. To bylo dawno temu. -Nie az tak. To wlasnie moj informator w Moskwie przekazal nam te bzdure o tobie i Wezu. Beowulf i Waz! Moj Boze, jak ci glupcy w Waszyngtonie mogli dac sie na to nabrac? -To skomplikowana sprawa. Najpierw zobaczyl reflektory, dopiero potem uslyszal silnik. Na parking podjechala londynska taksowka. Jej kierowca jednak nie byl taksowkarz lecz Roger Symonds. Nie pierwszej juz mlodosci oficer MI-6 wysiadl, przeciagnal sie i przez chwile mrugal oczami, jakby ogarniajac sytuacje. Nic sie nie zmienil przez te lata, kiedy sie nie widzieli. Wciaz mial lekka nadwage i te sama niesforna, zmierzwiona strzeche kasztanowych wlosow. Pod pozornym zagubieniem kryl sie jeden z najswietniejszych analitycznych umyslow; Symonds byl weteranem wielu pierwszoplanowych operacji. Nielatwo bylo oszukac tego czlowieka, mowiac mu nieprawde lub niecala prawde. -Bray, jakze sie masz? - powiedzial Symonds, wyciagajac reke. - Nie musisz odpowiadac, zaraz do tego dojdziemy. Mozesz mi wierzyc, ze te taksowki wcale nie sa latwe w prowadzeniu. Czuje sie, jakbym wlasnie rozegral najciezszy w historii mecz rugby. W przyszlosci bede o wiele hojniejszy dla taksowkarzy. Roger rozejrzal sie, przywital skinieniem glowy swoich ludzi i patrzac na furtke wiodaca na plac zabaw, dodal: -Chodzmy sie przejsc. Jesli bedziesz grzecznym chlopcem, moze cie pohustam. Anglik sluchal w milczeniu, gdy Bray, siedzac nieruchomo na hustawce, opowiadal mu historie o wielkich przesunieciach kapitalu. Kiedy skonczyl, Symonds podszedl od tylu i pchnal go w plecy. -Masz co ci obiecalem, choc nie zasluzyles. Nie byles grzeczny. -Dlaczego? -Nie powiedziales mi wszystkiego. -Chodzi ci o to, ze nie rozumiesz, dlaczego prosze, zebys nie wspominal mojego nazwiska Waverly'emu? -Nie, to oczywiste. Jest w stalym kontakcie z Waszyngtonem. Nieoficjalne spotkanie z bylym pracownikiem amerykanskiego wywiadu nie powinno figurowac w jego terminarzu. Jak wiesz, raczej nie zwracamy sie do siebie nawzajem z prosba o azyl. Wezme na siebie cala odpowiedzialnosc, jesli bedzie trzeba. -Wiec o co ci chodzi? -O ludzi, ktorzy cie poszukuja. Nie tych z Grosvenor Square, oczywiscie, ale tych innych. Nie byles szczery; powiedziales mi, ze sa dobrzy, ale nie sprecyzowales jak dobrzy. Ani skad czerpia wiadomosci. -Co masz na mysli? -Wyjelismy twoja teczke i wybralismy trzech ludzi, ktorych znasz, po czym zadzwonilismy do nich, niby w twoim imieniu, wyznaczajac miejsce spotkania. Wszystkie trzy rozmowy zostaly podsluchane, a ludzi sledzono. -Czemu cie to dziwi? Przeciez sam cie uprzedzalem. -Dziwi mnie to, poniewaz jedna z tych osob byla znana tylko nam. Nie MI-5, nie Secret Service, nawet nie Admiralicji. Tylko nam. -Kto to byl? -Grimes. -Nigdy o nim nie slyszalem. -Spotkales go tylko raz. W Pradze. Pod nazwiskiem Brazuk. -KGB - powiedzial zdumiony Scofield. - Uciekl w siedemdziesiatym drugim. Oddalem go wam. Nie chcial miec z nami nic wspolnego, a nie bylo sensu go marnowac. -Ale tylko ty to wiedziales. Nie pisnales ani slowa swoim, i prawde mowiac, my w MI-6 zebralismy cala chwale za ten nabytek. -Wobec tego macie przeciek. -Niemozliwe. Od nas nie dowiedzieli sie nic. -Dlaczego tak sadzisz? -Powiedziales, ze odkryles te globalne finansowe manipulacje dopiero niedawno. Nie badzmy drobiazgowi i powiedzmy, ze kilka miesiecy temu, w porzadku? -Tak. -I od tej pory ci, ktorzy chca cie uciszyc, nie daja ci spokoju, tak? Bray przytaknal. Oficer MI-6 nachylil sie z reka na lancuchu nad glowa Scofielda. -Od dnia, kiedy dwa i pol roku temu objalem obecne stanowisko, teczka personalna Beowulfa Agate jest w moim prywatnym sejfie. Zeby ja wyjac, potrzebne sa dwa podpisy, z tego jeden moj. Nie wyjmowano jej, a jest to jedyne zrodlo w Anglii, ktore mowi o twoim powiazaniu z ucieczka Grimesa-Brazuka. -Co chcesz przez to powiedziec? -Jest tylko jeszcze jedno miejsce, gdzie mozna uzyskac te informacje. -Wymien je. -Moskwa. - Symonds wypowiedzial to slowo ledwie slyszalnie. Bray potrzasnal glowa. -To by znaczylo, ze znaja jego obecne nazwisko - rzekl. -Calkiem mozliwe. Jak malo kto z tych, ktorych skaptowales, Brazuk okazal sie niewypalem. Nie chcemy go, ale nie mozemy go przeciez odeslac do Rosji. Jest nalogowym alkoholikiem, od wielu lat. Jego praca w KGB byla czysto ornamentalna, rodzaj nagrody dla dzielnego niegdys zolnierza. Podejrzewamy, ze juz dawno sie zdradzil. Nikt sie tym specjalnie nie przejmowal, dopoki ty sie nie pojawiles. Kim sa ci ludzie, ktorzy cie scigaja? -Wyglada na to. ze wyswiadczylem wam niedzwiedzia przysluge, oddajac wam Brazuka - powiedzial Scofield, uciekajac wzrokiem przed oficerem MI-6. -Nie mogles o tym wiedziec. Kim sa ci ludzie, Bray? -Grupa, ktora najwyrazniej ma kontakty w Moskwie. Tak jak my. -Wobec tego musze zadac ci pewne pytanie - rzekl Symonds. - Takie, ktore jeszcze niedawno uznalbym za niedorzeczne. Czy to prawda, co sadza w Waszyngtonie? Wspolpracujesz z Wezem? Scofield spojrzal Anglikowi prosto w oczy. -Tak. Symonds puscil lancuch i wyprostowal sie. -Moglbym cie za to zabic. Na milosc boska, dlaczego? -Jesli to znaczy, ze albo mnie zabijesz, albo ci powiem, to nie mam wielkiego wyboru, prawda? -Jest jeszcze trzecie wyjscie. Moge cie dostarczyc na Grosvenor Square. -Nie rob tego, Roger. I nie pytaj mnie o nie. Pozniej wszystko ci wyjasnie. Ale nie teraz. -Dlaczego mialbym sie zgodzic? -Bo mnie znasz. Nie potrafie ci podac zadnego innego powodu. Symonds odwrocil sie. Obaj milczeli. W koncu Anglik znow spojrzal Brayowi w twarz. -Latwo powiedziec: "Znasz mnie." Czy rzeczywiscie? -Nie zwracalbym sie do ciebie, gdyby bylo inaczej. Nie zwyklem prosic obcych ludzi, aby ryzykowali dla mnie zyciem. Mowilem powaznie. Nie wracaj do domu. Moga chciec cie sprzatnac... tak jak mnie. Jesli dobrze zatarles slady, wszystko bedzie w porzadku. Ale jesli odkryja, ze spotkales sie ze mna, to juz po tobie. -Jestem w tym momencie na nagle zwolanym zebraniu w Admiralicji. Zadzwoniono do domu i do biura, domagajac sie mojej obecnosci. -Dobrze. Spodziewalem sie czegos w tym stylu. -Do diabla, Scofield! Zawsze taki byles. Wciagasz czlowieka, dopoki nie ugrzeznie po szyje. Tak, znam cie i zrobie, o co prosisz... przynajmniej w tej chwili. Ale nie z powodu twojej melodramatycznej tajemniczosci: to nie robi na mnie wrazenia. Uderza mnie natomiast co innego. Powiedzialem, ze moglbym cie zabic za wspolprace z Taleniekowem i to prawda. Mysle jednak, ze sam zabijasz sie po trochu za kazdym razem, kiedy na niego patrzysz. To dla mnie wystarczajacy powod. 29. Bray zszedl po schodach hotelu w poranne slonce i wmieszal sie w tlumy kupujacych na Knightsbridge. W tej dzielnicy Londynu latwo bylo pozostac nie zauwazonym; od dziewiatej rano panowal tu ozywiony ruch uliczny, a chodniki roily sie od ludzi pragnacych pozbyc sie funtow, marek, jenow, dolarow i riali. Byla to betonowa wersja wielkiego targowiska, ktorego centrum stanowil okazaly budynek Harrodsa.Scofield zatrzymal sie przy stoisku z gazetami, przelozyl teczke do lewej reki, wzial "Timesa" i wszedl do malej restauracji. Opadl na krzeslo zadowolony z dobrego widoku na drzwi wejsciowe, a jeszcze bardziej z bliskosci automatu telefonicznego na scianie. Byla za kwadrans dziesiata - dokladnie za pol godziny mial zadzwonic do Rogera Symondsa pod czysty numer, do ktorego nie mozna bylo podlaczyc podsluchu. Zamowil sniadanie u malomownej kelnerki i rozlozyl gazete. Znalazl to, czego szukal, na pojedynczej kolumnie w lewym gornym rogu pierwszej strony. SPADKOBIERCZYNI IMPERIUM WERACHTEN NIE ZYJE Essen. Odile Werachten, corka Walthera, wnuczka Ansela Werachtena, zalozyciela Zakladow Werachten, zostala wczoraj wieczorem znaleziona martwa w swoim mieszkaniu na Werden Strasse. Wedlug opinii lekarza domowego, padla ofiara rozleglego zawalu serca. Niemal przez cala ostatnia dekade Fraulein Werachten zarzadzala licznymi przedsiebiorstwami pod kierunkiem swojego ojca, ktory w ciagu ostatnich lat wycofal sie z czynnego zycia zawodowego. Jej rodzice pozostaja w prywatnej posiadlosci w Stadtwaldzie, niedostepnej dla prasy. Cichy pogrzeb rodzinny odbedzie sie na terenie posiadlosci. Oczekiwana jest wypowiedz rzecznika firmy w zastepstwie Walthera Werachtena, ktory, jak sie dowiadujemy, jest powaznie chory. Odile Werachten stanowila prawdziwa atrakcje na tle chlodnego, rzeczowego swiata biznesu tego miasta. Pelna zywotnosci i inteligencji, w mlodszych latach zadziwiala swoim niekonwencjonalnym zachowaniem czolowych przedsiebiorcow z Essen. Ale nikt nie watpil w jej zdolnosci kierowania wielkim imperium Zakladow Werachten... Scofield szybko przebiegl oczami biograficzna note posmiertna, ktora w zawoalowany sposob dawala do zrozumienia, ze Odile Werachten byla rozpuszczona, samolubna suka, puszczajaca sie na prawo i lewo z czestotliwoscia, choc nie delikatnoscia, prostytutki z Soho. Pod spodem zamieszczono komentarz uzupelniajacy. Bray zaczal go czytac i natychmiast instynktownie zrozumial, ze odslania sie przed nim kolejny fragment lamiglowki. SMIERC WERACHTEN UDERZA W TRANS-COMM Nowy Jork Na Wall Street z pewnym zaskoczeniem dowiedziano sie dzisiaj, ze zespol konsultantow z Trans-Communications Inc. polecial do Essen w Niemczech na konferencje z zarzadem Zakladow Werachten. Przedwczesna smierc Fraulein Odile Werachten (47 lat) i ciezka choroba jej ojca, Walthera (76), zostawily przedsiebiorstwo bez decydujacego glosu na gorze. Zrodla zazwyczaj dobrze poinformowane nie kryly zdumienia wielkoscia udzialow Trans-Commu w Zakladach Werachten. Prawnicze zawilosci przepisow w Essen czesto prowadza do braku rozeznania co do wielkosci inwestycji amerykanskich na tamtejszym rynku, ale nie wtedy, gdy wynosza ponad dwadziescia procent. Szerza sie pogloski, ze Trans-Comm ma ponad piecdziesiat procent udzialow, chociaz zarzad centralny koncernu w Bostonie zaprzecza, okreslajac te wielkosc jako absurdalna... Slowa "zarzad centralny w Bostonie" uderzyly Scofielda jak obuchem. Czyzby odnalazl nie jeden a dwa kawalki lamiglowki? Joshua Appleton IV byl senatorem z Massachusetts, a jego rodzina stanowila prawdziwa potege polityczna w tym stanie. Byli jak klan Kennedych; o wiele powsciagliwsi w wyrazaniu ambicji, ale rownie wplywowi w skali calego kraju - co nie pozostawalo bez znaczenia dla miedzynarodowej finansjery. Czy w przeszlosci Appletona istnialy jakies zwiazki - potajemne lub jawne - z Trans-Communications? Nalezalo to sprawdzic. Telefon na scianie zabrzeczal. Bylo osiem po dziesiatej; za siedem minut mial zadzwonic do Symondsa do MI-6. Spojrzal na aparat, zly na kelnerke, ze podchodzi odebrac sluchawke. Wbil wzrok w jej usta, majac nadzieje, ze rozmowa nie potrwa dlugo. -Pan Hagate? Czy jest tu niejaki pan B. Hagate? - krzyknela kelnerka zirytowanym glosem. Bray zamarl. B. Hagate? Agate B. Beowulf Agate. Czy Symonds bawi sie z nim w niedorzeczna rywalizacje? Czyzby Anglik postanowil zaprezentowac mu nadzwyczajna technike sledcza brytyjskiego wywiadu? Czy ten cholerny idiota jest tak egotyczny. ze nie moze sobie tego darowac? Boze, co za glupiec! Scofield wstal, starajac sie nie zwracac na siebie uwagi, i z teczka w reku podszedl do telefonu. -Kto mowi? -Dzien dobry, Beowulf Agate - odezwal sie meski glos tak wyraznie wymawiajacy wszystkie gloski, jakby rozmowca byl wykladowca Oxfordu. - Mamy nadzieje, ze zdazyl pan odpoczac po meczacej podrozy z Rzymu. -Kim pan jest? -Moje nazwisko nic panu nie powie. Chcemy tylko, zeby pan zrozumial. Znalezlismy pana. Zawsze pana znajdziemy. Ale to wszystko jest takie nudne. Uwazamy, ze byloby o wiele lepiej, gdybysmy sie spotkali i przedyskutowali roznice miedzy nami. Moze sie okazac, ze wcale nie sa takie wielkie. -Nie lubie spotykac sie z ludzmi, ktorzy usiluja mnie zabic. -Drobna poprawka. Tylko niektorzy usiluja pana zabic, inni usiluja pana uratowac. -Po co? Dla malej sesji z uzyciem srodkow chemicznych? Zeby wyciagnac ze mnie, czego sie dowiedzialem i co zrobilem? -To, czego sie pan dowiedzial, jest nieistotne, a zrobic pan moze tyle co nic. Jesli panscy ludzie pana dopadna, to wie pan, czym sie to skonczy. Nie bedzie zadnej rozprawy, zadnego publicznego przesluchania; jest pan zbyt niebezpieczny dla wielu osob. Wspolpracowal pan z wrogiem, zabil pan w parku Rock Creek mlodego czlowieka, ktory w oczach panskich przelozonych uchodzil za kolege z wywiadu, i uciekl pan z kraju. Jest pan zdrajca i zostanie pan zalatwiony przy pierwszej sposobnosci, jaka sie nadarzy. Chyba nie ma pan cienia watpliwosci po tym, co sie zdarzylo na Nebraska Avenue. My mozemy pana zalatwic w chwili, kiedy wyjdzie pan z tej restauracji. Albo jeszcze wczesniej. Bray rozejrzal sie po twarzach nad stolami, wypatrujac obserwujacej go pary oczu, spojrzenia znad gazety lub znad filizanki z kawa. W gre wchodzilo kilku kandydatow, nie mial pewnosci, ktory to z nich. I bez watpienia w tlumie na zewnatrz czaili sie niewidzialni zabojcy. Byl w pulapce; zegarek wskazywal jedenascie po dziesiatej. Jeszcze cztery minuty i bedzie mogl osiagnac Symondsa na czystej linii. Ale mial do czynienia z zawodowcami. Jesli odwiesi nagle sluchawke i ponownie zadzwoni, to jeden z mezczyzn przy ktoryms ze stolikow - niewinnie wznoszacy teraz widelec do ust lub saczacy kawe - moze wyciagnac bron maszynowa i zrobic z niego mokra plame... A moze to tylko platny bandyta, nieskory do narazania zycia, czego organizacja Matarese'a wymaga od swojej elity? Musial zyskac na czasie i podjac ryzyko, nie spuszczajac z oka stolikow i przygotowujac sie do momentu naglej ucieczki, ktora moze niestety pociagnac za soba ofiary wsrod niewinnych ludzi. -Jesli mamy sie spotkac, musze miec gwarancje, ze wyjde stad zywy. -Zrobione. -Panskie slowo nie wystarczy. Niech pan wskaze swojego czlowieka tutaj. -Niech pan poslucha, Beowulf. Mozemy pana zatrzymac na miejscu i zawiadomic ambasade amerykanska; ich ludzie osacza pana w mgnieniu oka. A nawet gdyby sie pan im wymknal, to my bedziemy czekac na obrzezach, by tak rzec. Na zegarku bylo dwanascie po dziesiatej. Jeszcze trzy minuty. -To znaczy, ze wcale wam tak nie zalezy na spotkaniu ze mna. - Scofield sluchal, maksymalnie skoncentrowany. Byl pewien, ze czlowiek po drugiej stronie linii jest tylko posrednikiem; ktos na gorze chcial dostac Beowulfa Agate zywego, a nie martwego. -Jak juz mowilem, uwazamy, ze byloby lepiej dla wszystkich... -Niech pan opisze twarz! - przerwal Bray. To byl rzeczywiscie posrednik. - Albo dzwoncie sobie do tej przekletej ambasady. Jestem gotow zaryzykowac. No juz! -Dobrze - padla szybka odpowiedz. - To facet o zapadnietych policzkach, w szarym plaszczu... -Widze go. - Siedzial piec stolikow dalej. -Niech pan wyjdzie z restauracji, on wstanie i pojdzie za panem. Jest panskim gwarantem. Dziesiata trzynascie. Dwie minuty. -Co on mi moze zagwarantowac? Skad moge wiedziec, ze nie sprzatniecie go wraz ze mna? -Och, daj spokoj, Scofield... -Ciesze sie, ze zna pan rowniez moje nazwisko. A jak brzmi panskie? -Powiedzialem juz, to nieistotne. -Nic nie jest nieistotne. - Bray zrobil pauze. - Chce znac panskie nazwisko. -Smith. I niech to panu wystarczy. Dziesiata czternascie. Jeszcze tylko minuta. Czas zaczac. -Musze sie nad tym zastanowic. Chcialbym takze skonczyc sniadanie. - Odwiesil raptownie sluchawke, przelozyl teczke do prawej reki i podszedl do niepozornego czlowieczka piec stolikow dalej. Mezczyzna zesztywnial i siegnal reka pod plaszcz. -Alarm odwolany - powiedzial Scofield, dotykajac jego schowanej pod plaszczem reki. - Kazano mi to powtorzyc i mamy razem stad wyjsc. Ale najpierw musze wykonac pewien telefon. Dano mi numer, mam nadzieje, ze dobrze zapamietalem. Zabojca o zapadnietych policzkach siedzial jak zamurowany, bez ruchu i bez slowa. Scofield wrocil do telefonu na scianie. Dziesiata czternascie i piecdziesiat jeden sekund. Juz tylko dziewiec sekund. Zmarszczyl brwi, jakby przywolujac w pamieci numer, wzial sluchawke i nakrecil tarcze. Trzy sekundy po dziesiatej pietnascie uslyszal odlegle echo powtarzajace sygnal laczenia; urzadzenia elektroniczne zostaly uruchomione. Wrzucil monete. -Musimy sie streszczac - powiedzial do Rogera Symondsa. - Znalezli mnie. Mam problem. -Gdzie jestes? Pomozemy ci. Scofield podal mu adres. -Przyslijcie dwa wozy na syrenie, moga byc zwykle wozy policyjne. Powiedzcie, ze to terrorysci irlandzcy. To wystarczy. -Zapisalem, juz ich wysylam. -Co z Waverlym? -Jutro wieczorem. W jego domu na Belgravia Square. Oczywiscie, mam cie tam eskortowac. -Dopiero jutro? -Dopiero? Dobry Boze, czlowieku, jedyny powod, ze tak szybko, to wymyslone przeze mnie memorandum z tej samej mitycznej konferencji, na ktora wezwano mnie zeszlej nocy. - Bray chcial cos powiedziec, ale Symonds dorzucil: - Notabene, miales racje. Probowano sie dowiedziec, czy tam jestem. -Oslonili cie? -Mezczyznie, ktory telefonowal, powiedziano, ze konferencji nie wolno przerywac i przekaza mi wiadomosc po jej zakonczeniu. -Oddzwoniles? -Tak. Z podziemia Admiralicji godzine i dziesiec minut po naszym spotkaniu. Obudzilem jakiegos Bogu ducha winnego czleka na Kensingtonie. Podlaczyli sie do jego telefonu, oczywiscie. -A wiec, skoro tam wrociles, to widzieli, jak wyjezdzasz? Nie podales mojego nazwiska Waverly'emu? -Podalem mu nazwisko, ale nie twoje. Jesli wasza rozmowa nie okaze sie niezwykle owocna, czekaja mnie niezle baty. Pewna oczywistosc uderzyla Braya. Strategia Rogera Symondsa okazala sie skuteczna. Matarezowcy osaczyli go w restauracji na Knightsbridge, a jednak Waverly wyznaczyl mu poufne spotkanie za trzydziesci szesc godzin. Wobec tego nie powiazano spotkania na Belgravia Square z Beowulfem Agate. -Roger, o ktorej jutro wieczorem? -Okolo osmej. Mam najpierw zadzwonic. Przyjade po ciebie o siodmej. Wiesz, gdzie bedziesz? Scofield pominal pytanie. -Zadzwonie do ciebie pod ten numer o czwartej trzydziesci. Czy to ci odpowiada? -Chyba tak. Gdyby mnie nie bylo, zostaw adres, dwa bloki na polnoc od miejsca, gdzie bedziesz. Znajde cie. -Przyniesiesz zdjecia tych wszystkich, ktorzy sledzili wczoraj znajomych mi ludzi? -Do poludnia powinny byc na moim biurku. -Dobrze. I jeszcze jedno. Wymysl jakis bardzo dobry, bardzo oficjalny powod, dla ktorego nie mozesz mnie jutro zawiezc na Belgravia Square. -Co takiego? -Podasz go Waverly'emu, kiedy zadzwonisz przed naszym spotkaniem. To decyzja wywiadu. Masz go odebrac i osobiscie zawiezc do MI-6. -Do MI-6? -Ale go tam nie wezmiesz. Przywieziesz go do hotelu "Connaught". O czwartej trzydziesci podam ci numer pokoju. Gdyby cie nie bylo, zostawie wiadomosc. Odejmij dwadziescia dwa od numeru, ktory podam. -Posluchaj no, Brandon, prosisz o zbyt wiele! -Skad wiesz? Moze chce w ten sposob uratowac mu zycie? I tobie. - Z daleka dobiegl go wysoki, dwutonowy dzwiek londynskiej syreny, za chwile dolaczyla sie do niej druga. - Przybyla twoja pomoc - powiedzial. -Dziekuje. - Odwiesil sluchawke i zawrocil do zabojcy czekajacego przy stoliku. -Z kim pan rozmawial? - zapytal mezczyzna. Mial amerykanski akcent, a jego zimne oczy biegaly nerwowo. Syreny byly coraz blizej, co nie uszlo jego uwagi. -Nie przedstawil mi sie - odparl Bray. - Ale dal mi instrukcje. Mamy sie szybko stad wynosic. -Dlaczego? -Cos sie stalo. Policja odkryla bron w jednym z waszych samochodow i go zatrzymala. W okolicy ciagle sa jakies draki z IRA. Chodzmy! Mezczyzna wstal z krzesla, dajac ruchem glowy znak w prawo. Po drugiej stronie zatloczonej restauracji podniosla sie od stolu kobieta w srednim wieku o surowej twarzy, wsunela na ramie szeroki pasek torebki i ruszyla ku drzwiom. Bray siegnal po portfel i, odmierzajac czas, zaczal wyliczac pieniadze. Nie spuszczal z oka oszklonych drzwi. Dwa czarne auta policyjne nadjechaly jednoczesnie, zatrzymujac sie z piskiem opon przy chodniku. Zaraz obstapil je tlum halasliwych i ciekawskich przechodniow, ktorzy rozproszyli sie ze strachem, gdy z wozow wyskoczylo czterech policjantow w helmach i ruszylo w kierunku restauracji. Bray szybko ocenil dystans i skoczyl. Dosiegnal drzwi i otworzyl je szeroko na moment, zanim zostaly zablokowane przez policje. Mezczyzna o zapadnietych policzkach i kobieta w srednim wieku deptali mu po pietach, ale w ostatniej chwili cofneli sie za niego, zeby nie wpasc na policjantow. Scofield odwrocil sie nagle, odwinal na prawo, sciskajac teczke pod pacha, chwycil swoja niedoszla eskorte za rece i z calej sily pociagnal w dol. -To oni! - krzyknal. - Na pewno maja bron! Slyszalem, jak mowili, ze chca wysadzic Scotch House! Policjanci rzucili sie na pare agentow Rady Matarese'a, wprawiajac w ruch piesci i palki. Bray upadl na kolana, puscil rece agentow i dal nura na lewo przez drzwi. Poderwal sie z ziemi, przedostal przez tlum do rogu i wpadl na jezdnie, omijajac samochody. Biegl co sil przez trzy przecznice, zatrzymujac sie na krotko pod markizami i przy wystawach, zeby sprawdzic, czy nikt go nie goni, w koncu zwolnil i po chwili wszedl w wielki, wykladany brazem portal Harrodsa. W srodku przyspieszyl, starajac sie jednak nie zwracac na siebie uwagi, i zaczal rozgladac sie za telefonem. Musial porozumiec sie z Taleniekowem w mieszkaniu na rue du Bac, zanim ten wyjedzie do Gris-Nez. Musial, poniewaz gdy juz Rosjanin znajdzie sie w Anglii, skieruje sie od razu do Londynu i malego hoteliku na Knightsbridge. I wtedy dosiegna go matarezowcy. -Za dzialem kosmetycznym, w hallu przy poludniowym wejsciu - odparla uprzejmie sprzedawczyni. - Wisi tam na scianie szereg telefonow. Wczesnym przedpoludniem niewiele osob rozmawia z Paryzem, dostal wiec polaczenie natychmiast. -Mialem wyjsc za pare minut - powiedzial Taleniekow dziwnie nieswoim glosem. -Dzieki Bogu, ze cie jeszcze zlapalem. Co sie stalo? -Nic. Dlaczego? -Masz jakis dziwny glos. Gdzie jest Antonia? Czemu to nie ona odebrala telefon? -Wyszla do sklepu. Zaraz wroci. Jesli mowilem niepewnie, to dlatego, ze nie lubie odbierac tego telefonu. - Jego glos brzmial teraz normalnie, a wytlumaczenie bylo logiczne. - A co z toba? Dlaczego dzwonisz? -Powiem ci, kiedy przyjedziesz, ale nie na Knightsbridge. -Gdzie wiec bedziesz? Scofield juz mial odpowiedziec, ze w hotelu "Connaught", ale Taleniekow wpadl mu w slowo. -Najlepiej bedzie, jak skontaktuje sie z toba w Londynie przez centrale Tower. Pamietasz te centrale, prawda? Centrala Tower? Nie slyszal tej nazwy od lat, ale przypomnial sobie. Byl to szyfr na skrzynke kontaktowa KGB przy Victoria Embankment, zlikwidowana po odkryciu jej przez OPKON w poznych latach szescdziesiatych. Na lodziach turystycznych plywajacych po Tamizie. -Pamietam - powiedzial Scofield zdumiony. - Zglosze sie. -No to na mnie czas: -Poczekaj chwile! - zawolal Bray. - Powiedz Antonii, ze niedlugo zadzwonie. Zapadla krotka cisza, zanim Taleniekow odpowiedzial. -Wlasciwie wspomniala, ze moze wybierze sie do Luwru, to tak blisko. Za jakas godzine dotre do Gris-Nez. Nie ma zadnego, powtarzam, zadnego powodu do zmartwienia. - Krotki trzask i polaczenie zostalo przerwane. Rosjanin odlozyl sluchawke. Nie ma zadnego, powtarzam, zadnego powodu do zmartwienia. Te slowa niemal rozsadzily mu czaszke, niczym huk gromu, niosac ze soba oslepiajaca blyskawice zrozumienia. Byl powod do zmartwienia i chodzilo o Antonie Gravet. Wlasciwie wspomniala, ze moze wybierze sie do Luwru... Za jakas godzine dotre do Gris-Nez... Zadnego powodu do zmartwienia. Trzy nie powiazane ze soba zdania, poprzedzone niedopuszczeniem do ujawnienia punktu kontaktowego w Londynie. Scofield zaczal analizowac kolejnosc; jesli bylo gdzies ukryte znaczenie, to w ich nastepstwie. Luwr byl tylko o kilka blokow od rue du Bac, po drugiej stronie Sekwany, ale blisko. Do Gris-Nez nie mozna bylo dotrzec w ciagu godziny, raczej w dwie i pol lub trzy. Zadnego, powtarzam, zadnego powodu do zmartwienia - wobec tego, dlaczego tak nagle urwal rozmowe, skad koniecznosc trzeciego punktu kontaktowego, z pominieciem drugiego? Kolejnosc. Nastepstwo. Moze wrocic do poczatku? Nie lubie odbierac tego telefonu. Slowa wypowiedziane pewnie, niemal ze zloscia. A wiec o to chodzilo. Nagle Bray zrozumial i ogarnela go kojaca fala ulgi. Taleniekowa tknelo cos niepokojacego - twarz na ulicy, przypadkowe spotkanie z dawnym kolega, samochod, ktory stal za dlugo na rue du Bac - cokolwiek, moglo sie zdarzyc wiele roznych incydentow. Rosjanin postanowil wziac Toni z Rive Gauche na druga strone rzeki do innego mieszkania. To ona miala sie tam zainstalowac za jakas godzine, a on do tej pory nie wyjedzie; dlatego nie bylo zadnego powodu do zmartwienia. Niemniej zakladajac, ze cos go zaniepokoilo nie bez podstaw, Taleniekow zachowal najwyzsza ostroznosc - tylko to dawalo szanse bezpieczenstwa - a telefon stanowil zdradzieckie urzadzenie. Nie nalezalo wiec nic przez niego ujawniac. Kolejnosc, nastepstwo... znaczenie. Ale czy rzeczywiscie? Waz zabil jego zone. Czy on, Scofield, nie szuka teraz pociechy na sile? To przeciez Rosjanin zasugerowal przedtem wyeliminowanie dziewczyny ze wzgorz Porto-Vecchio - milosci, ktora wkroczyla w zycie Braya w najbardziej nieodpowiednim momencie. Czy moglby...? Nie! Teraz wszystko wygladalo inaczej! Nie bylo juz Beowulfa Agate, ktorego nalezalo zlamac - teraz jego zlamanie oznaczaloby takze smierc Weza, koniec polowania na matarezowcow. Najlepsi zawodowcy nie zabijaja bez potrzeby: konsekwencje tego rosna w postepie geometrycznym. Niemniej podnoszac znow sluchawke w hallu poludniowego wejscia do Harrodsa, pomyslal, ze czymze jest koniecznosc, jesli nie przekonaniem czlowieka o niej? Odsunal od siebie to pytanie; musial znalezc jakies lokum. Stateczny hotel "Connaught" szczycil sie nie tylko jedna z najlepszych kuchni w Londynie, ale mogl tez stanowic idealna kryjowke, pod warunkiem, ze nie schodzilo sie do hallu i delektowalo posilkami w pokoju. Po prostu, zeby sie tam zatrzymac, trzeba bylo robic rezerwacje na tygodnie naprzod. Ten elegancki hotel na Carlos Place byl jednym z ostatnich bastionow Imperium, przeznaczonym w duzej mierze dla tych, ktorzy oplakiwali jego upadek i mieli dosc pieniedzy, zeby robic to z klasa. Wciaz ich nie brakowalo, totez byl tu zawsze tlok; w "Connaught" rzadko trafial sie wolny pokoj. Scofield o tym wiedzial i lata temu doszedl do wniosku, ze ta szczegolna ekskluzywnosc moze czasem okazac sie przydatna. Specjalnie zaznajomil sie z jednym z dyrektorow spolki, do ktorej nalezal hotel. Podobnie jak wszystkie teatry maja zawsze fotele do wlasnego uzytku, a wiekszosc restauracji zarezerwowane na stale stoliki dla co lepszych bywalcow, tak i hotele trzymaja pare wolnych pokoi dla szczegolnych gosci. Bray byl przekonujacy, jest rownym facetem, sprzyja torysom. Dostal obietnice, ze w razie potrzeby zawsze znajdzie sie dla niego miejsce. -Pokoj szescset dwadziescia jeden - powiedzial dyrektor, gdy zadzwonil teraz do niego z Harrodsa po raz drugi, aby sie upewnic, czy wszystko zalatwione. - Niech pan jedzie prosto na gore, jak zwykle. Wypelni pan karte meldunkowa w pokoju, tez jak zwykle. Bray podziekowal znajomemu; byla jeszcze jedna sprawa, drobna ale irytujaca. Nie mogl wrocic do poprzedniego hoteliku niedaleko stad, a zostawil tam wszystkie ubrania, oprocz tego, ktore mial na sobie. Lezaly w worku na rozgrzebanym lozku. Poza tym nie bylo problemu; pieniadze, wiele przydatnych papierow listowych z nadrukiem firmowym, dokumenty, paszporty i ksiazeczki czekowe mial przy sobie w teczce. Ale oprocz pogniecionych spodni, taniej marynarki tweedowej i kapelusza, nie pozostalo mu nic do wlozenia. A ubranie bylo w jego przypadku nie tylko okryciem; wiazalo sie z jego praca i musialo isc z nia w parze - bylo narzedziem, nierzadko bardziej skutecznym niz bron i slowo. Scofield odszedl od telefonu i wrocil do wnetrza Harrodsa. Zakupy zajma mu z godzine, ale nie szkodzi, pomyslal. Odwroci to jego mysli od Paryza. I od niewczesnej milosci jego zycia. Krotko po polnocy Scofield wyszedl z "Connaught" ubrany w ciemny plaszcz deszczowy i czarny kapelusz z waskim rondem. Sluzbowa winda zjechal do podziemi i wyszedl na ulice tylnym wejsciem. Zlapal taksowke i kazal sie zawiezc na most Waterloo. Usiadl wygodnie i zapalil papierosa, starajac sie opanowac rosnace poczucie niepokoju. Zastanawial sie, czy Taleniekow zrozumial zmiane, jaka zaszla, zmiane tak bezsensowna, tak nielogiczna, ze sam nie byl pewien, jakby zareagowal na jego miejscu. U zrodla jego sukcesow, jego przetrwania w zawodzie, lezala zawsze zdolnosc wczucia sie w mysli wroga. Teraz tego nie potrafil. Nie jestem twoim wrogiem! Taleniekow wykrzyczal to bezsensowne, nielogiczne oswiadczenie przez telefon w Waszyngtonie. Moze - o dziwo - mial racje. Z pewnoscia nie byl przyjacielem, ale tez nie najwazniejszym wrogiem. Prawdziwy wrog to matarezowcy. I w dziwny, pokretny sposob wlasnie dzieki nim Bray spotkal Antonie Gravet. Swoja milosc... Co sie tam stalo? Zmusil sie do odsuniecia od siebie tego pytania. Wkrotce sie dowie, a to z pewnoscia przywroci mu uczucie ulgi, jakie ogarnelo go w Harrodsie, nadwatlone nieco przez nadmiar wolnego czasu i brak zajecia. Telefon do Symondsa, dokladnie o czwartej trzydziesci, nie wniosl nic nowego. Rogera nie bylo, wiec Bray zostawil informacje w pokoju operacyjnym. Nic nie wyjasniajac, prosil jedynie o przekazanie numeru szescset czterdziesci trzy. Jesli odjac dwadziescia dwa, zostawal pokoj szescset dwadziescia jeden, "Connaught". Taksowka wyjechala z Trafalgar Square na Strand, obok Savoy Court, w kierunku mostu Waterloo. Bray pochylil sie do przodu: nie warto bylo isc dluzej niz to konieczne. Przetnie boczne ulice i zejdzie nad Tamize na Victoria Embankment. -Tu wysiade - powiedzial do kierowcy, podajac pieniadze, zly, ze reka mu sie trzesie. Poszedl wybrukowana uliczka obok kanciastej budowli z ciemnego kamienia, w ktorej miescil sie hotel "Savoy", i doszedl do podnoza wzniesienia. Po drugiej stronie szerokiego, jasno oswietlonego bulwaru znajdowala sie betonowa sciezka i wysoki mur odgradzajacy Tamize. Przycumowana na stale w charakterze restauracji wielka, odnowiona barka o nazwie "Caledonia" byla od jedenastej wieczorem zamknieta, jak wszystkie w Anglii lokale z wyszynkiem; w bladym swietle za grubymi oknami krecilo sie pare sylwetek sprzatajacych po calym dniu. Cwierc mili dalej na poludnie, przy wysadzanym drzewami nabrzezu staly pekate, ciezkawe statki rzeczne z krytym pokladem, ktore przemierzaly Tamize przez wiekszosc roku, wozac turystow miedzy londynska Tower a mostem Lambeth, przed powrotem na wody Cleopatra's Needle. Lata temu te stateczki byly znane jako "centrala Tower", skrzynki kontaktowe dla radzieckich kurierow i agentow KGB spotykajacych sie tu ze swoimi informatorami i gleboko zakonspirowanym personelem szpiegowskim. Operacje Konsularne wpadly na ten trop, ale Rosjanie w pore sie zorientowali. Centrala Tower, znany punkt zostal zastapiony innym, ktorego poszukiwania znow musialy zajac cale miesiace. Scofield przecial sciezki parku za "Savoyem"; splywala tu w dol muzyka z sali balowej. Doszedl do malego amfiteatru muzycznego z rzedami drewnianych lawek. Tu i tam siedzialo kilka par pograzonych w cichej rozmowie. Bray rozgladal sie za samotnym mezczyzna, gdyz znalazl sie juz w bliskosci centrali Tower. Rosjanin powinien byc gdzies w okolicy. Nie bylo go. Scofield wyszedl z amfiteatru na najszersza aleje prowadzaca do bulwaru. Samochody sunely nieprzerwanym strumieniem w oble strony, jasne swiatla reflektorow rozpraszala zimowa mgielka unoszaca sie znad wody. Bray pomyslal, ze Taleniekow byc moze wynajal samochod. Rozejrzal sie po ulicy, czy nie stoi gdzies zaparkowany woz, ale nie. Po drugiej stronie bulwaru, obok muru nabrzeza, spacerowali dwojkami, trojkami i w wiekszych grupach rozni ludzie, ale nie bylo wsrod nich pojedynczego mezczyzny. Scofield spojrzal na zegarek: za piec pierwsza. Rosjanin powiedzial, ze moze dotrzec dopiero o drugiej albo nawet trzeciej rano. Bray przeklinal swoja niecierpliwosc, niepokoj klujacy go w serce, ilekroc pomyslal o Paryzu. O Toni. Ujrzal nagle blysk zapalniczki, rowny, staly plomien, ktory palil sie przez chwile, zgasl i sekunde pozniej znow rozblysnal. Po przekatnej szerokiej alei, na prawo od zamknietego na lancuch wejscia do przystani statkow turystycznych, stal siwy mezczyzna, podajac ognia jakiejs blondynce; oboje opierali sie o mur, spogladajac na wode. Scofield przyjrzal sie sylwetce mezczyzny, niewyraznym zarysom twarzy i z trudem powstrzymal sie, by nie ruszyc biegiem. Taleniekow przybyl. Bray skrecil w prawo i ruszyl przed siebie, az zrownal sie z Rosjaninem i jego jasnowlosa towarzyszka... Wiedzial, ze Taleniekow go zobaczyl i zastanawial sie, czemu nie odprawi tej kobiety, nie zaplaci jej uzgodnionej sumy i nie posle w cholere. Glupota bylo - i do tego niebezpieczna glupota - aby wynajeta osoba uczestniczyla przy spotkaniu dwoch stron w punkcie kontaktowym. Czekajac przy krawezniku, Scofield zobaczyl, ze Taleniekow odwrocil glowe i patrzy prosto na niego, z ramieniem wokol talii kobiety. Bray zrobil gest ruchem glowy najpierw na lewo, a potem na prawo, z jasnym przeslaniem. Pozbadz sie jej! I idz w kierunku poludniowym. Zaraz sie spotkamy. Taleniekow sie nie poruszyl. Co ten Rusek wyprawia? Nie czas na dziwki! Dziwki? Dziwka, ktora nigdy nie byla dziwka? Kurierska dziwka? Dobry Boze! Scofield zszedl z kraweznika; rozlegl sie ostry dzwiek klaksonu i jakies auto skrecilo gwaltownie na srodek jezdni, zeby go nie potracic. Bray ledwo to zauwazyl, nie mogl oderwac wzroku od kobiety u boku Taleniekowa. Ramie opasujace jej kibic pozornie czulym gestem, w istocie ja podtrzymywalo. Taleniekow powiedzial jej cos do ucha. Kobieta chciala sie odwrocic, ale glowa opadla jej do tylu, ukazujac otwarte jak do krzyku usta, z ktorych jednak nie wydobyl sie zaden dzwiek. Ta udreczona twarz byla twarza jego ukochanej. Pod blond peruka ukrywala sie Toni! Calkowicie straciwszy kontrole nad soba, Scofield rzucil sie w poprzek szerokiej alei, nie baczac na pisk opon i gniewne klaksony. Staccato mysli huczalo mu w glowie jak seria z automatu, skierowana na jeden palacy bolem cel. Antonia wygladala bardziej na martwa niz zywa. 30. -Dano jej srodki - powiedzial Taleniekow.-Dlaczego do wszystkich diablow ja tu przywiozles? - zapytal Bray ze zloscia, odwracajac glowe od Antonii. - Sa setki miejsc we Francji, a dziesiatki w Paryzu, gdzie bylaby bezpieczna! Gdzie by sie nia zaopiekowano! Znasz je rownie dobrze jak ja! -Gdybym mial pewnosc, zostawilbym ja - odpowiedzial Wasilij spokojnym tonem. - Nie naciskaj. Rozwazalem inne mozliwosci. Bray zrozumial, krotka cisza dajac wyraz wdziecznosci. Taleniekow mogl z latwoscia zabic Toni i zapewne by to zrobil, gdyby nie Berlin Wschodni. Co znaczylo, ze Rosjanin rowniez rozumial. -Lekarz? -Moze byc przydatny, ale nie jest konieczny. -Co to bylo? -Scopolamina. -Kiedy? -Wczoraj wczesnie rano. Ponad osiemnascie godzin temu. -Osiemnascie...? - Nie bylo czasu na wyjasnienia. - Czy masz samochod? -Nie moglem ryzykowac. Samotny mezczyzna z kobieta, ktora nie moze ustac na nogach; slad bylby zbyt wyrazny. Pilot przywiozl nas z Ashford. -Ufasz mu? -Nie, ale dziesiec kilometrow przed Londynem zatrzymal sie dla nabrania benzyny i poszedl do toalety. Dolalem mu cwiartke oleju do baku, powinno zadzialac w drodze powrotnej do Ashford. -Znajdz taksowke. - W oczach Scofielda zablyslo uznanie, ktorego za nic nie wyrazilby na glos. -Mamy sporo rzeczy do omowienia - dodal Taleniekow, odrywajac sie od muru. -Wiec sie pospiesz - powiedzial Bray. Antonia oddychala rowno, miesnie jej twarzy odprezyly sie we snie. Kiedy sie obudzi, bedzie miala mdlosci, ale to minie z uplywem dnia. Scofield okryl ja pod szyje, pochylil sie, by pocalowac ja w blade usta, i wstal z lozka. Wyszedl z sypialni, zostawiajac drzwi otwarte. Chcial slyszec, gdyby Toni sie poruszyla; jednym ze skutkow ubocznych scopolaminy byly ataki histerii. Trzeba je kontrolowac i wlasnie dlatego Taleniekow nie mogl ryzykowac zostawienia jej samej, nawet na pare minut, zeby wynajac samochod. -Co sie stalo? - zapytal Rosjanina, ktory siedzial na krzesle ze szklanka whisky w rece. -Dzis rano... to jest wczoraj rano - poprawil sie Taleniekow; siwa glowe odrzucil do tylu na oparcie krzesla, oczy mial zamkniete; widac bylo, ze jest smiertelnie zmeczony. - Mowia, ze nie zyjesz, wiesz o tym? -Tak. Co to ma do rzeczy? -W ten sposob ja wydobylem. - Rosjanin otworzyl oczy i spojrzal na Braya. - Niewiele jest rzeczy, ktorych nie wiedzialbym o Beowulfie Agate. -I? -Powiedzialem, ze jestem toba. Musialem odpowiedziec na kilka podstawowych pytan, nie byly trudne. Ofiarowalem sie w zamian za nia. Przystali na to. -Zacznij od poczatku. -Zebym wiedzial jak. Ktos sposrod matarezowcow chce cie zywego. Dlatego pewnym ludziom powiedziano, ze nie zyjesz. Nie szukaja juz Amerykanina, tylko Rosjanina. Chcialbym cos z tego rozumiec. - Taleniekow wypil lyk whisky. -Mow wreszcie, co sie stalo? -Znalezli ja. Nie pytaj mnie jakim cudem, nie wiem. Moze przez Helsinki, moze przez Rzym, moze przez to lub tamto, nie wiem. -Ale znalezli ja - powiedzial Scofield, siadajac. - I co dalej? -Wczoraj wczesnie rano, cztery czy piec godzin, zanim zadzwoniles, zeszla na dol do piekarni; to tylko kilka krokow od domu. Minela godzina, a dziewczyny wciaz nie bylo. Wiedzialem, ze mam tylko dwie mozliwosci. Albo jej szukac - ale gdzie i jak? Albo czekac, az ktos przyjdzie do mieszkania. Widzisz, oni nie mieli wyjscia. Telefon dzwonil kilka razy, ale go nie odbieralem, wiedzac, ze za kazdym razem przyblizam te wizyte. -Ale na moj telefon odpowiedziales - przerwal mu Bray. -To bylo pozniej. Wtedy juz negocjowalismy. -No i co dalej? -W koncu przyszlo dwoch mezczyzn. Zostalem wystawiony na jedna z najciezszych prob w moim zyciu, zeby ich nie zabic, zwlaszcza jednego. Mial to male, brzydkie znamie na piersi. Kiedy zdarlem z niego koszule i to zobaczylem, omal nie oszalalem. -Dlaczego? -Zabijali w Leningradzie. W Essen. Pozniej o tym porozmawiamy. -Mow dalej. - Scofield tez nalal sobie whisky. -Opowiem w skrocie, sam wypelnij luki. Unieszkodliwilem zolnierza i jego wynajetego rewolwerowca i czekalem jeszcze ponad godzine. Wreszcie telefon zadzwonil i tym razem go odebralem, poslugujac sie najbardziej amerykanskim akcentem, jakim potrafilem. Mozna by pomyslec, ze niebo nad Paryzem sie zawalilo, tak histerycznie zareagowal moj rozmowca. "W Londynie jest oszust!" zaskrzeczal. Potem cos mowil o "wielkim bledzie zrobionym przez ambasade, calkowicie blednej informacji, jaka dostali". -Chyba cos opusciles - przerwal mu znow Bray. - Rozumiem, ze to juz bylo po tym, jak im sklamales, ze jestes mna. -Odpowiedzialem twierdzaco, kiedy padlo histeryczne pytanie. To byla pokusa, ktorej nie moglem sie oprzec, zwlaszcza ze niecale czterdziesci osiem godzin temu dowiedzialem sie, ze cie zabito. - Rosjanin urwal i dodal: - Dwa tygodnie temu w Waszyngtonie. Scofield zmarszczyl brwi i podszedl do krzesla. -Ale mezczyzna przy telefonie wiedzial, ze zyje, podobnie jak ci tu w Londynie o tym wiedza. A wiec miales racje. Tylko niektorym matarezowcom powiedziano, ze zginalem. -Czy to ci cos mowi? -To samo co tobie. Nie wszystkich swoich traktuja rowno. -Wlasnie. Kiedy ktorys z nas chcial, zeby podwladni sie nie wtracali, mowil, ze problem jest rozwiazany. Dla takich ludzi juz nie zyjesz, juz nie jestes scigany. -Ale dlaczego? Jestem scigany. Osaczyli mnie w pulapce. - Bray usiadl, obracajac szklanke w rece. -Na to pytanie sa dwie odpowiedzi, jak sadze - powiedzial Rosjanin. - Jak kazda liczna organizacja, ich tez jest niedoskonala. Ma w swoich szeregach ludzi niezdyscyplinowanych, sklonnych do gwaltu, zabijajacych dla przyjemnosci lub z fanatyzmu. Tym wlasnie powiedziano, ze nie zyjesz. Skoro nie beda cie scigac, to cie nie zabija. -To twoja pierwsza odpowiedz, jaka jest druga? Dlaczego komus zalezy, aby utrzymac mnie przy zyciu? -Zeby cie zrobic jednym z consiglieri. -Co? -Pomysl nad tym. Zastanow sie, ile moglbys dac takiej organizacji. Bray spojrzal na agenta KGB. -Nie wiecej niz ty. -Och, o wiele wiecej. Z Moskwy trudno spodziewac sie czegos wstrzasajaco nowego, przyznaje. Ale jakie zdumiewajace rewelacje mozna znalezc w Waszyngtonie. Ty bys ich dostarczyl, bylbys bardzo cennym nabytkiem. Swietoszki maja zawsze wiecej czulych miejsc. -Zgoda. -Zanim zabito Odile Werachten, zlozyla mi te propozycje. Ale nie byla do tego upowazniona; nie chca Rosjanina, chca ciebie. Jesli cie nie skaptuja, to cie zabija, ale ktos daje ci wolny wybor. Uwazamy, ze byloby o wiele lepiej, gdybysmy sie spotkali i przedyskutowali roznice miedzy nami. Moze sie okazac, ze wcale nie sa takie wielkie. Slowa bezimiennego rozmowcy. -Wracajmy do Paryza - powiedzial Bray. - Jak ja wydobyles? -To nie bylo takie trudne. Czlowiek przy telefonie palal dobrymi checiami, widzial juz w przyszlosci awans dla siebie albo stryczek. Powiedzialem mu, co moze sie stac z zolnierzem majacym male brzydkie znamie na piersi; juz sam fakt, ze o tym wiem, niemal wystarczyl. Zaproponowalem pare posuniec, oferujac za dziewczyne zolnierza i Beowulfa Agate. Beowulf byl zmeczony uciekaniem i nie mial nic przeciwko wysluchaniu tego, co ktos chcial mu powiedziec. On - ja - wiedzial, ze jest w potrzasku, ale profesjonalizm wymagal, aby on - ty - zapewnil sobie pewne gwarancje. Dziewczyna ma zostac uwolniona. Czy moje zachowanie bylo zgodne z twoim dobrze znanym uporem? -Bardzo wiarygodne - odparl Scofield. - Zobaczymy, czy potrafie wypelnic pare luk. Odpowiadales na pytania typu: Jak miala na drugie imie moja matka? Kiedy moj ojciec zmienil prace? -Nic tak pospolitego - przerwal Rosjanin. - Kto byl twoja czwarta smiertelna ofiara? Gdzie? -W Lizbonie - powiedzial Bray cicho. - Amerykanin skazany na straty. Tak, musiales to wiedziec... Potem wykonales kilka telefonow do tamtego mieszkania - moj telefon z Londynu wszedl ci w parade - za kazdym razem dajac nowe instrukcje z ostrzezeniem, ze przy najmniejszych odchyleniach zamiana nie dojdzie do skutku. Zamiana miala nastapic w ruchu ulicznym, najlepiej jednokierunkowym, mial byc tylko jeden samochod z kierowca i Antonia. Wszystko mialo zajac nie wiecej niz szescdziesiat do stu sekund. Rosjanin przytaknal. -W samo poludnie, na Champs-Elysees, poludniowa strona Luku. Zabralem im woz i dziewczyne, facet i zolnierz zwiazani przy lokciach zostali wyrzuceni na skrzyzowaniu przy Place de la Concorde i szybko, choc nieco okrezna droga, opuscilismy Paryz. Bray odstawil szklanke z whisky i podszedl do okna hotelowego wychodzacego na Carlos Place. -Powiedziales, ze miales dwa wyjscia. Szukac jej albo czekac na rue du Bac. Wydaje mi sie, ze bylo trzecie, z ktorego nie skorzystales. Mogles natychmiast wyjechac sam. Taleniekow zamknal oczy. -Tego wyjscia akurat nie mialem. Slyszalem to w jej glosie, w kazdej wzmiance o tobie. Zauwazylem to juz na Korsyce, tej pierwszej nocy w jaskini nad Porto-Vecchio, kiedy na nia patrzyles. Pomyslalem wtedy, jakie to szalone, jak kompletnie... - Rosjanin potrzasnal glowa. -Bez sensu? - spytal Bray. Taleniekow otworzyl oczy. -Tak. Bez sensu... niepotrzebne, nie na czasie. - Agent KGB podniosl szklanke i jednym haustem wypil reszte whisky. - Jestesmy kwita za Berlin Wschodni; nic wiecej nie moge zrobic. -Nikt cie o nic wiecej nie bedzie prosic. -Dobrze. Naturalnie czytales gazety. -Chodzi ci o Trans-Communications? Ich udzialy w Werachten? -Predzej prawo wlasnosci. Zapewne zauwazyles, gdzie miesci sie siedziba zarzadu. W Bostonie, w stanie Massachusetts. To miasto jest ci chyba dobrze znane. -Co wazniejsze, jest to miasto - i stan - Joshuy Appletona IV, patrycjusza i senatora, ktorego dziadek byl gosciem Guillaume'a de Matarese'a. Ciekawe byloby dowiedziec sie, czy ma jakies, i jakie, powiazania z Trans-Commem. -Watpisz w to? -Na tym etapie watpie we wszystko - powiedzial Scofield. - Moze bede myslal inaczej, kiedy zlozymy razem fakty, ktore teraz posiadamy. Zacznijmy od wyjazdu z Korsyki. Taleniekow kiwnal glowa. -Najpierw byl Rzym. Opowiedz mi o Scozzim. Bray opowiedzial, wyjasniajac tez, jaka role Antonia byla zmuszona odgrywac w Czerwonych Brygadach. -A wiec dlatego byla na Korsyce? - spytal Wasilij. - Uciekala przed Czerwonymi Brygadami? -Tak. Wszystko, co mowila o sposobie ich finansowania, wskazuje na Rade Matarese'a... Scofield wyjasnil swoja teorie, przechodzac nastepnie do wydarzen w Villa d'Este i morderstwa Guillama Scozziego na rozkaz Paraviciniego. -Paraviciniemu tez pewnie powiedziano, ze nie zyje. Myslal, ze jestem toba... Teraz Leningrad. Co tam sie dzialo? Taleniekow gleboko wciagnal powietrze, zanim odpowiedzial. -Zabijali w Leningradzie, w Essen - rzekl w koncu ledwo slyszalnym glosem, - Och, jak oni zabijali, ci dwudziestowieczni fida'in, ci wspolczesni mutanci Hasana Sabbaha! Powinienem dodac, ze zolnierz, ktorego wyrzucilem z samochodu na Place de la Concorde, mial nie tylko znamie na piersi, ale rowniez slad po mojej kuli. Powiedzialem jego towarzyszowi, ze to za Leningrad i za Essen. Rosjanin zrelacjonowal cicho przebieg wypadkow w Rosji i w Niemczech, nie potrafiac ukryc uczuc, kiedy mowil o Lodzi Kronieskiej, kustoszu Mikowskim i Heinrichu Kasselu. Zwlaszcza przy Lodzi musial przerwac, wstac i dolac sobie whisky. Scofield nie odezwal sie - coz mogl powiedziec? Rosjanin zakonczyl relacje smiercia Odile Werachten na polu w nocy w Stadtwaldzie. - Ksiaze Andriej Woroszyn stal sie Anselmem Werachtenem, zalozycielem Zakladow Werachten, najwiekszego po Kruppie przedsiebiorstwa w Niemczech, teraz zdobywajacego cala Europe. Na swoja nastepczynie w Radzie Matarese'a wyznaczyl wnuczke. -A Scozzi - wtracil Bray - zostal powiazany z Paravicinim przez malzenstwo z rozsadku. Blekitna krew, pewien talent i wdziek w zamian za krzeslo w zarzadzie. Ale to krzeslo bylo jedynie rekwizytem i niczym wiecej. Hrabia nie byl nie do zastapienia i zostarzabity, bo zrobil blad. -Podobnie jak Odile Werachten. Tez nie byla niezastapiona. -Szyld Scozzi-Paravicini jest mylacy. Wladza nalezy do Paraviciniego. -Natomiast Trans-Communications przejely na wlasnosc Zaklady Werachten. Rozpracowalismy juz dwoje potomkow z listy gosci padrone, oboje nalezeli do organizacji, ale nie byli wazni. Co nam to daje? -To, co podejrzewalismy, co stary Krupski powiedzial ci w Moskwie. Rada Matarese'a zostala przejeta, na pewno w duzej czesci, a mozliwe ze w calosci. Scozzi i Woroszyn byli uzyteczni z powodu tego, co wniesli, wiedzieli lub posiadali. Tolerowano ich, a nawet uznawano za waznych, dopoki byli przydatni, a wyeliminowano w pierwszym momencie, kiedy sie nie sprawdzili. -Ale przydatni do czego? To jest pytanie! - Taleniekow sfrustrowany uderzyl szklanka w stol. - Czego ci matarezowcy chca? Finansuja postrach i zamachy poprzez wielkie przedsiebiorstwa; sieja chaos, ale po co? Na swiecie szaleje terror, oplacany przez tych, ktorzy najwiecej na tym traca. Ich inwestycje sa zachwiane! To nie ma zadnego sensu! Scofield uslyszal jakis dzwiek - jek - i zerwal sie z krzesla. Podszedl szybko do drzwi sypialni; Toni zmienila pozycje, przekrecajac sie na lewy bok, koldra spietrzyla sie jej na ramionach. Ale dziewczyna nadal spala; jeknela przez sen. Bray wrocil do krzesla i stanal za nim. -Calkowity rozpad - powiedzial cicho. - Chaos. Zderzanie sie cial w przestrzeni. Powstawanie nowego. -O czym ty mowisz? - zapytal Taleniekow. -Nie jestem pewien - odparl Scofield. - Wciaz meczy mnie slowo "chaos", ale nie wiem dlaczego. -Niczego nie mozemy byc pewni. Mamy cztery nazwiska - choc dwa z nich niewiele znaczyly i naleza juz do nieboszczykow. Widzimy spisek przedsiebiorstw, ktore tworza nadbudowe - zasadnicza nadbudowe - swiatowego terroryzmu, ale nie mamy dowodow i nie wiemy, dlaczego to robia. Scozzi-Paravicini finansuje Czerwone Brygady, Werachten bez watpienia grupe Baader-Meinhof. Bog jeden wie, za co placi Trans-Communications, ale takich przykladow na pewno jest wiecej. Odkrylismy organizacje Matarese'a, ale wciaz nam umykaja! Zarzuty, jakie postawimy takim korporacjom, moga byc wziete za urojenia wariatow, albo i gorzej. -O wiele gorzej - powiedzial Bray, pamietajac co uslyszal przez telefon w restauracji. - Zostaniemy uznani za zdrajcow. I rozstrzelani. -Twoje slowa brzmia jak proroctwo, ktore nie bardzo mi sie podoba. -Mnie tez nie, ale jeszcze mniej podoba mi sie wizja egzekucji. -Gleboka mysl, lecz nic z niej nie wynika. -Chyba, ze zderzymy ja z tym, co wlasnie powiedziales: "Odkrylismy organizacje Matarese'a, ale wciaz nam umykaja", tak? -Tak. -A moze nie tylko odkrylibysmy jednego z nich, ale i zatrzymali. W swoich rekach. -Jako zakladnika? -Oczywiscie. -To szalenstwo. -Dlaczego? Miales przeciez te Werachten. -W samochodzie. Na polu. W nocy. Nie mialem zludzen, ze uda mi sie ja wywiezc do Essen i zalozyc tam baze. Scofield usiadl. -Czerwone Brygady trzymaly Aldo Moro osiem przecznic od kwatery glownej policji w Rzymie. Chociaz niezupelnie to mam na mysli. Taleniekow pochylil sie naprzod. -Waverly? -Tak. -Jakim cudem? Amerykanie cie scigaja, matarezowcy niemal cie dostali, co chcesz zrobic? Wpasc do Ministerstwa Spraw Zagranicznych i zaprosic go na herbate? -Waverly stawi sie tu, w tym pokoju, dzis o osmej wieczorem. Taleniekow gwizdnal. -Moge wiedziec, jak tego dokonales? Bray opowiedzial mu o Symondsie z MI-6. -Pomaga mi, poniewaz uwaza, ze cokolwiek sklonilo mnie do wspolpracy z toba, musialo byc na tyle wazne, aby mogl porozmawiac o tym z Waverlym. -Maja na mnie jakies przezwisko. Powiedzial ci, jakie? -Tak. Waz. -Chyba powinienem uznac je za pochlebne, ale nie uznaje. Uwazam, ze jest brzydkie. Czy Symonds domysla sie, ze to spotkanie nie bedzie przyjacielskie? Ze podejrzewasz Waverly'ego o to, ze jest nie tylko ministrem spraw zagranicznych? -Nie, wrecz przeciwnie. Kiedy mial obiekcje, uzylem argumentu, ze byc moze uratuje mu tym zycie. -Bardzo dobrze - pochwalil Taleniekow. - To wzbudza groze. Zabojstwo, jak wszystkie akty terroru, moze pociagnac za soba wiele ofiar. A wiec beda sami? -Tak, nalegalem na to. Pokoj w "Connaught"; nie ma powodu, aby Roger uwazal, ze cos jest nie w porzadku. A wiemy, ze matarezowcy nie powiazali mnie z mezczyzna, z ktorym Waverly ma sie rzekomo spotkac w siedzibie MI-6. -Jestes tego pewien? Wyglada mi to na najslabszy punkt w calej strategii. Dopadli cie w Londynie, wiedza, ze znasz te cztery nazwiska z Korsyki. Nagle, ni stad ni zowad, Waverly, consigliere, jest proszony o przybycie na tajemne spotkanie z kims w biurze brytyjskiego agenta wywiadu, o ktorym wiadomo, ze jest przyjacielem Beowulfa Agate. Dla mnie to jest jasne, dlaczego by mialo nie byc dla nich? -Z prostego powodu. Nie wiedza, ze nawiazalem kontakt z Symondsem. -Ale moga podejrzewac. -Nic na to nie wskazuje. Roger jest doswiadczonym agentem, zatarl za soba slady. Byl wezwany do Admiralicji, a pozniej oddzwonil na prosbe anonimowego rozmowcy. Nie widziano nas na ulicach i rozmawialismy przez czysty telefon. Spotkalismy sie godzine drogi od Londynu, ja dwa razy zmienialem samochod, on przynajmniej cztery. Nikt za nami nie jechal. -Brzmi imponujaco, ale jeszcze o niczym nie swiadczy. -To wszystko, co moglem zrobic. Oprocz finalu. -Finalu? -Tak. Nie bedzie zadnego spotkania. Nie dotra do tego pokoju. -Nie bedzie spotkania? Wiec po co maja tu przyjezdzac? -Zebysmy mogli porwac Waverly'ego na dole, zanim Symonds sie zorientuje, co sie dzieje. Roger ma go przyprowadzic; nie wejdzie przez hall, ale przez ktores z bocznych drzwi, dowiem sie ktore. W przypadku, gdyby Waverly byl sledzony - co oczywiscie mozliwe - ty bedziesz na ulicy. Jesli zobaczysz ogon, zajmiesz sie tym. Ja stane tuz przy wejsciu. -Gdzie sie ciebie najmniej spodziewaja - wtracil Rosjanin. -Wlasnie na to licze. Wezme Rogera przez zaskoczenie, zwale go z nog i wepchne mu pigulke do gardla. Mina cale godziny, zanim sie obudzi. -To nie wystarczy - powiedzial Taleniekow, sciszajac glos. - Bedziesz musial go zabic. Pewne ofiary sa nieuniknione. Churchill to zrozumial; a tym razem to nie mniejsza sprawa, Scofield. Wywiad brytyjski rozpeta poszukiwania na nieznana dotad skale. Musimy wywiezc Waverley'ego z kraju. Jesli smierc jednego czlowieka moze dac nam troche czasu, powiedzmy choc dzien, jestem gotow uznac to za koniecznosc. Bray spojrzal na niego, przez chwile badajac go wzrokiem. -Cholernie latwo jestes gotow uznac cos za koniecznosc. -Sam wiesz, ze mam racje. Zapadla cisza. Nagle Scofield cisnal szklanka przez pokoj, rozbijajac ja o sciane. -A niech to wszyscy diabli! Taleniekow zerwal sie z krzesla, z prawa reka pod pola plaszcza. -Co sie stalo? -Masz racje i wiem o tym. On mi ufa, a ja bede musial go zabic. Mina cale dni, zanim Anglicy zorientuja sie, od czego zaczac. Ani MI-6, ani Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie wiedza nic o spotkaniu w "Connaught". Rosjanin wyjal reke spod plaszcza i polozyl na oparciu krzesla. -Potrzeba nam czasu, Scofield. Nie ma innego wyjscia. -Jesli sie znajdzie, to w Bogu nadzieja, ze przyjdzie mi na mysl. - Bray potrzasnal glowa. - Rzygac mi sie chce, gdy slysze o koniecznosci. - Spojrzal na drzwi sypialni. - Ona tez mi to kiedys powiedziala. -Reszta to betka - ciagnal Taleniekow, chcac czym predzej zakonczyc temat. - Bede mial samochod na ulicy przed wejsciem. W momencie kiedy skoncze - jesli w ogole bede mial cos do roboty - wejde do srodka i pomoge ci. Bedziemy musieli oczywiscie wziac cialo wraz z Waverlym. Usunac je. -Bezimienne cialo - powiedzial cicho Scofield, wstajac z krzesla i podchodzac do okna. - Czy przyszlo ci do glowy, ze im dalej brniemy, tym bardziej stajemy sie podobni do nich? -Przyszlo mi do glowy przede wszystkim to, ze obrales doprawdy nadzwyczajna strategie - odparl Rosjanin. - Nie tylko dostaniemy w rece jednego z consiglieri organizacji Matarese'a, ale co za consigliere! Ministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii! Masz pojecie, co to znaczy? Wydusimy z niego cala prawde i swiat tego wyslucha. Bedzie zmuszony wysluchac! - Taleniekow przerwal i dodal miekko: - Twoj wyczyn jest godny legend opowiadanych o Beowulfie Agate. -Bzdura - mruknal Bray szorstko. - Nienawidze tego pseudonimu. Dobiegl ich nagly jek, ktory przeszedl w lkanie, zwienczone okrzykiem bolu, zduszonym, niepewnym, rozpaczliwym. Scofield wbiegl do sypialni. Toni wila sie na lozku, dlonie wczepila w twarz, nogami kopala gwaltownie powietrze, odpychajac wyimaginowane demony, ktore ja dreczyly. Bray usiadl i odciagnal jej rece od twarzy, rozprostowujac lagodnie i stanowczo kazdy palec, zeby nie poorala sobie paznokciami skory. Ujal ja za ramiona i uscisnal, kolyszac na lozku, jak wtedy w Rzymie. Jej krzyki przycichly i znow przeszly w lkanie; zadrzala, jej urywany oddech powoli sie uspokajal, a sztywne cialo zwiotczalo. Pierwszy atak histerii spowodowany scopolamina minal. Scofield uslyszal kroki przy drzwiach, uniosl glowe, dajac znak, ze slucha. -Tak bedzie trwalo do rana, wiesz - powiedzial Taleniekow. - To przechodzi wolno i z wielkim bolem, ktoremu w rownym stopniu sa winne koszmary. Nic na to nie poradzisz. Mozesz ja tylko trzymac w ramionach. -Wiem. Tak zrobie. Zapadla chwila ciszy; Bray czul wzrok Rosjanina na sobie, na Toni. -Pojde juz - zdecydowal Taleniekow. - Zadzwonie w poludnie, a pozniej w ciagu dnia przyjde. Dopracujemy wtedy szczegoly, uzgodnimy sygnaly i podobne sprawy. -Dobrze. Podobne sprawy. Dokad pojdziesz? Mozesz tu zostac, jesli chcesz. -Lepiej nie. Jak w Paryzu, tak i tu sa dziesiatki roznych miejsc. Znam je rownie dobrze jak ty. Poza tym musze znalezc jakis samochod, przestudiowac ulice. Nic nie jest tak wazne jak przygotowania, prawda? -Prawda. -Dobranoc. Opiekuj sie nia. -Sprobuje. Znow kroki. Rosjanin wyszedl z pokoju. Scofield zawolal: -Taleniekow! -Tak? -Przykro mi z powodu tego, co sie stalo w Leningradzie. -Tak. - Znow cisza, a potem cicho wypowiedziane slowo: - Dziekuje. Trzasnely zewnetrzne drzwi; Bray pozostal sam ze swoja ukochana. Opuscil ja na poduszke i dotknal jej twarzy. Jakie to nielogiczne, jakie bezsensowne. Dlaczego cie znalazlem? Dlaczego ty mnie znalazlas? Powinnas byla zostawic mnie tam, gdzie bylem - gleboko w tunelu pod ziemia. To nie jest odpowiedni czas ani dla ciebie, ani dla mnie, nie rozumiesz? To wszystko jest takie... nie w pore. Zupelnie jakby wypowiedzial te mysli na glos, Toni otworzyla oczy, nie mogla skupic wzroku i patrzyla dosc nieprzytomnie, ale go poznala. Szeptem wypowiedziala jego imie. -Bray...? -Wszystko bedzie dobrze. Nie zranili cie. Bol, ktory czujesz, wywolany jest srodkiem chemicznym. Niedlugo minie, uwierz mi. -Wrociles. -Tak. -Nie odjezdzaj juz, prosze. Nie beze mnie. -Nie odjade. Jej oczy nagle sie rozszerzyly, wzrok zamglil, biale zeby odslonily jak u zwierzatka zlapanego w potrzask, ktory lamie mu kregoslup. Gdzies z glebi jej trzewi wydobyl sie zalosny skowyt. Padla zemdlona w Braya ramiona. Jutro, moja ukochana, moja najdrozsza. Jutro zaswieci slonce, naprawde. I wtedy bol minie, przyrzekam ci. I przyrzekam ci cos jeszcze, moja niewczesna milosci, ktora zdarzyla mi sie tak pozno w zyciu. Jutro, jutro wieczorem... Dostane czlowieka, ktory odpowiada za ten koszmar. Taleniekow ma racje - zlamiemy go, jak jeszcze nigdy nikogo, i swiat bedzie musial nas wysluchac. A kiedy to sie stanie, moja kochana, moja najmilsza, bedziemy wolni. Wyjedziemy daleko stad, gdzie noc przynosi sen i milosc, nie smierc, nie strach i lek przed ciemnoscia. Bedziemy wolni, bo Beowulf Agate odejdzie na zawsze. Po prostu zniknie, gdyz nie uczynil wiele dobrego. Ale musi zrobic jeszcze jedna rzecz. Wieczorem. Dotknal policzka Antonii. Wziela go na chwile za reke, podnoszac ja do ust, usmiechem i oczami dajac mu znak, ze wszystko w porzadku. -Jak twoja glowa? - zapytal Bray. -Bol juz przeszedl w rodzaj odretwienia - powiedziala. - Czuje sie dobrze, naprawde. Scofield puscil jej reke i przeszedl przez pokoj do Taleniekowa, ktory pochylony nad stolem studiowal mape samochodowa. Nie umawiajac sie wczesniej, obaj ubrali sie podobnie przed czekajacym ich zadaniem. Mieli na sobie ciemne swetry i spodnie, a na lewej piersi umieszczone na szelkach kabury pistoletow. Wlozyli tez ciemne ale lekkie buty o grubych gumowych podeszwach, ktore uprzednio pocieli nozem dla lepszej przyczepnosci. Nie omawiali przedtem kwestii ubrania, byloby to zbyt trywialne. Jedyna uwaga na ten temat padla z ust Wasilija, kiedy przybyl do pokoju hotelowego i zdejmowal swoj niezbyt dopasowany plaszcz. -Musze wziac adres twojego krawca - zauwazyl. Teraz spojrzal na Braya, gdy ten podszedl do stolu. -Za Great Dunmow pojedziemy na wschod w kierunku Cogges Hall po drodze do Nayland. Notabene, na poludnie od Hadleigh jest lotnisko, z ktorego moga startowac nawet niewielkie odrzutowce. Moze sie nam przydac za kilka dni. -Masz racje. -Ponadto - dodal z wyrazna niechecia Rosjanin - droga ta przejezdza przez rzeke Blackwater, w miejscu gdzie jest gesty las. To dobra okazja, zeby pozbyc sie... balastu. -Czyli bezimiennego ciala, tak? - powiedzial Scofield. - Oddaj mu sprawiedliwosc. Nazywa sie Roger Symonds, jest prawym czlowiekiem i nienawidze tego przekletego swiata. -Nie chcialbym narazac sie na smiesznosc, ale pragne zauwazyc, czy moze zalozyc, ze to, co dzis zrobisz, dobrze przysluzy sie temu smutnemu swiatu, na ktorym obaj przez tak dlugo czynilismy tyle zla. -Wole, zebys nic nie zauwazal ani nie zakladal. - Bray spojrzal na zegarek. - Symonds zaraz zadzwoni. Toni zejdzie wtedy do hallu i zaplaci rachunek pana Edmontona, czyli moj. Wroci na gore z chlopcem hotelowym i wezmie nasze bagaze i teczke do samochodu, ktory wynajelismy na nazwisko Edmonton, po czym pojedzie prosto do Colchester. Bedzie czekac w restauracji "Bonner's" do jedenastej trzydziesci. Jesli nastapia jakies zmiany planow albo bedziemy czegos od niej potrzebowac, to tam ja zastaniemy. Jesli nie, to pojedzie prosto do Nayland, do gospody "Pod podwojna korona", gdzie ma zarezerwowany pokoj na nazwisko Vickery. Taleniekow podniosl sie od stolu. -Mojej teczki nie wolno otwierac - powiedzial. - Moze wybuchnac w rekach. -Moja tez - odparl Scofield. - Jeszcze jakies pytania? Zadzwonil telefon; wszyscy troje spojrzeli na aparat, wiedzac, ze nadszedl zasadniczy moment. Przy drugim dzwonku Bray podszedl i wzial sluchawke. Nic na swiecie, zadne slowa, informacje czy instrukcje nie mogly go przygotowac na to, co uslyszal. Glos Symondsa byl krzykiem z glebi otchlani cierpienia i bolu ponad ludzka miare. -Wszyscy nie zyja! To byla masakra... Waverly, jego zona, dzieci, troje sluzacych... nie zyja! Co ty im zrobiles? -O moj Boze! - Scofield usilowal opanowac gonitwe mysli, ostroznie dobierajac slowa. - Roger, posluchaj. Ja temu wlasnie usilowalem zapobiec! - Przykryl sluchawke dlonia, patrzac na Taleniekowa. - Waverly nie zyje, wszyscy w domu zostali zabici. -W jaki sposob? - odkrzyknal Rosjanin. - Znamiona na cialach, bron! Dowiedz sie wszystkiego! Bray potrzasnal glowa. -Pozniej. - Zdjal reke z sluchawki; Symonds mowil szybko, niemal histerycznie. -To straszne. O Boze, to przerazajace! Zostali zabici... jak zwierzeta! -Roger! Wez sie w garsc! Posluchaj. To czesc calosci. Waverly wiedzial o tym. Wiedzial za duzo, dlatego go zabito. Nie moglem wczesniej sie z nim skontaktowac. -Nie mogles...? Na milosc boska! Dlaczego nic mi nie powiedziales?! Byl ministrem spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii! Czy masz pojecie, jakie to wywola reperkusje, jakie... O moj Boze, co za tragedia! Katastrofa! Zamordowany! - Symonds urwal. Kiedy sie znow odezwal, bylo widac, ze bierze w nim gore zawodowiec, ktory usiluje zapanowac nad sytuacja. - Chce cie widziec natychmiast w moim biurze. Uwazaj sie za zatrzymanego przez rzad Wielkiej Brytanii. -Nie moge sie temu podporzadkowac. Nie pros mnie o to. -Ja cie nie prosze, Scofield! Daje ci wyrazny rozkaz w imieniu najwyzszych wladz tego kraju! Nie wyjdziesz z hotelu. Zanim dojdziesz do windy, wszystkie wyjscia beda odciete, kazda klatka schodowa i drzwi pod zbrojna straza. -Dobrze, dobrze. Przyjade do MI-6 - sklamal Bray. -Przyjedziesz pod straza! Zostan w swoim pokoju. -Nie wyglupiaj sie, Roger - powiedzial Scofield, szukajac slow, ktore moglyby zazegnac kryzys. - Musze sie z toba zobaczyc, ale nie w MI-6. -Chyba mnie nie doslyszales! -Postaw straz przed drzwiami, odetnij wszystkie wyjscia, zrob, co chcesz, ale musze spotkac sie z toba tutaj! Schodze do baru, do najciemniejszego kata i czekam. -Powtarzam... -Powtarzaj sobie, co chcesz, ale jesli nie przyjedziesz tu i mnie nie wysluchasz, beda inne zabojstwa - wlasnie tak, Roger! Zabojstwa! I nie skoncza sie na ministrze spraw zagranicznych i sekretarzu stanu... ale na prezydencie czy sekretarzu generalnym. -O moj... Boze! - szepnal Symonds. -Tego wlasnie nie moglem ci wczoraj powiedziec. Oto powod, ktorego szukales. Ale nie zeznam nic oficjalnie, dzialam na wlasna reke. To ci powinno wystarczyc. Przyjedz tutaj, Roger. - Bray zamknal oczy, wstrzymal oddech: woz albo przewoz. -Bede za dziesiec minut - powiedzial Symonds zalamujacym sie glosem. Scofield odlozyl sluchawke, spojrzal najpierw na Antonie, potem na Taleniekowa. -Jedzie tutaj. -Zaaresztuje cie! - krzyknal Rosjanin. -Nie sadze. Zna mnie dosc dobrze, zeby wiedziec, ze jesli nie chce zeznawac, to nie bede. I nie marzy o tym, zeby zostac z calym tym klopsem na glowie. Bray podszedl do krzesla, na ktore rzucil swoj plaszcz i torbe podrozna. -Jestem pewien jednego: spotka sie ze mna w barze i da mi szanse. Jesli sie dogadamy, wroce w ciagu godziny. Jesli nie... zabije go. Rozpial torbe i wyjal pochwe z dlugim nozem mysliwskim. Miala jeszcze przyczepiona metke z cena od Harrodsa. Spojrzal na Toni: jej oczy powiedzialy mu, ze rozumie. Zarowno koniecznosc jak i jego rozpacz. Symonds usiadl naprzeciwko Braya w ciemnym kacie sali. Przycmione swiatlo nie krylo bladosci jego twarzy; byl czlowiekiem zmuszonym do podjecia decyzji tak wazkich, ze na sama mysl o tym czul sie chory - fizycznie chory a psychicznie wyczerpany. Rozmawiali przez niemal czterdziesci minut. Scofield, jak postanowil, powiedzial mu czesc prawdy - o wiele wiecej niz chcial, ale to bylo konieczne. Teraz mial prosic Rogera o ostatnia przysluge i obaj mezczyzni o tym wiedzieli. Symonds czul wielki ciezar odpowiedzialnosci i widac to bylo w jego oczach. Bray czul ciezar noza przy pasku, a straszna decyzja, ze w razie koniecznosci go uzyje, zatykala mu oddech w piersiach. -Nie wiemy, jak daleko to siega ani ilu ludzi w roznych rzadach jest w to zamieszanych, ale wiemy, ze jest to finansowane przez wielkie korporacje - tlumaczyl Scofield. - To, co stalo sie dzisiaj na Belgravia Square, mozna porownac z tym, co spotkalo Anthony'ego Blackburna w Nowym Jorku i fizyka Jurijewicza w Zwiazku Radzieckim. Jestesmy coraz blizej, mamy nazwiska, tajne powiazania, swiadomosc, ze sluzby wywiadowcze w Waszyngtonie, Moskwie i Bonn sa manipulowane. Ale nie mamy dowodow; zdobedziemy je, lecz na razie nie mamy. Jesli mnie zatrzymasz, nigdy ich nie dostaniemy. Mnie spisano na straty; nie musze ci mowic, co to znaczy. Zostane zastrzelony przy pierwszej okazji. Pod falszywym zarzutem i przez falszywych ludzi, ale na jedno wychodzi. Daj mi troche czasu, Roger. -A co ty mi dasz? -Co jeszcze bys chcial? -Te nazwiska, te powiazania. -Na razie one nic nie znacza. Co gorsza, jesli wyczuja pismo nosem, to albo zejda jeszcze bardziej pod ziemie, zacierajac wszelkie slady, albo morderstwa i akty terroru sie nasila. Nastapi krwawa laznia... a ty zginiesz. -To moj warunek. Nazwiska, powiazania. Albo nie wyjdziesz stad. Bray spojrzal na agenta MI-6. -Zatrzymasz mnie, Roger? To znaczy tutaj, teraz, w tym momencie? Jestes w stanie to zrobic? -Ja moze nie. Ale ci dwaj faceci tam, tak. - Symonds wskazal ruchem glowy na lewo. Scofield podniosl oczy. Przy stoliku na srodku sali siedzialo dwoch agentow, jeden z nich byl krepym mezczyzna, z ktorym rozmawial wczorajszej ksiezycowej nocy na placu zabaw w Guildford. Teraz odwzajemnil mu spojrzenie, w ktorym nie bylo ani cienia sympatii, tylko wrogosc. -Zapewniles sobie obstawe - powiedzial Scofield. -A myslales, ze tego nie zrobie? Sa uzbrojeni i maja instrukcje. Nazwiska, prosze. - Symonds wyjal notes i dlugopis; polozyl je przed Brayem. - Blagam, tylko nie pisz bzdur. Badz praktyczny. Jesli ty i Rusek zginiecie, nikt inny nie zostanie. Moze nie jestem tak dobry jak Beowulf Agate i Waz, ale mam swoje zalety. -Ile czasu mi dasz? -Tydzien. Ani dnia wiecej. Scofield wzial dlugopis, otworzyl niewielki notes i zaczal pisac. 4 kwietnia, 1911 Porto-Vecchio, Korsyka Scozzi WoroszynWaverly Appleton Obecnie: Guillamo Scozzi - nie zyje Odile Werachten (Woroszyn) - nie zyje David Waverly - nie zyje Joshua Appleton -? Scozzi-Paravicini. Turyn. Zaklady Werachten. Essen. Trans-Communications. Boston. Pod nazwiskami i koncernami napisal jedno slowo: Matarese. Bray wyszedl z windy, obmyslajac polaczenia lotnicze, dojazdy, przebrania. Godziny znacza teraz wiecej niz dni; jeszcze tyle sie trzeba dowiedziec, tyle odkryc, a tak malo zostalo czasu. Sadzili, ze wszystko zakonczy sie w Londynie po zlamaniu Davida Waverly'ego, consigliere matarezowcow i ministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii. Powinni to rozumiec, potomkowie byli na straty. Trzech juz nie zylo, trzy nazwiska z listy gosci Guillaume'a de Matarese'a z dnia 4 kwietnia 1911 roku nie byly aktualne. Ale jedno nazwisko pozostalo. Nazwisko popularnego polityka z Bostonu, czlowieka, ktory zapewne zdobedzie nominacje swojej partii i bez watpienia wygra wybory na jesieni. Zostanie prezydentem Stanow Zjednoczonych. Joshua Appleton IV wydawal sie byc wspolczesnym amerykanskim mezem opatrznosciowym. Podczas tragicznych, krwawych lat szescdziesiatych i siedemdziesiatych wielu ludzi zapewnialo, ze zjednocza narod; Appleton nigdy nie wazyl sie skladac takich obietnic, ale wiekszosc Amerykanow byla przekonana, ze tylko on jeden moze to zrobic. Ale zjednoczyc dla kogo? Dla jakich celow? To bylo najbardziej przerazajace pytanie. Czy byl jedynym potomkiem pod ochrona? Wybrany przez rade czy przez samego pasterza, zeby dokonac tego, czego inni nie mogli? Spotkamy sie z Appletonem, rozmyslal Bray, skrecajac w hallu do pokoju, ale nie tam, gdzie sie nas spodziewa - jesli sie spodziewa. Nie damy sie sciagnac do Waszyngtonu, gdzie szanse natkniecia sie na kogos z Departamentu Stanu, FBI lub CIA sa dziesiec razy wieksze niz gdziekolwiek indziej na tej polkuli. Nie ma sensu brac sobie na glowe dwoch wrogow jednoczesnie. Totez pojada do Bostonu, do koncernu tak trafnie nazwanego Trans-Communications. Gdzies posrod wyzszych urzednikow tego ogromnego przedsiebiorstwa znajda odpowiedniego czlowieka - czlowieka z sinym kolkiem na piersiach lub majacego powiazania z przedsiebiorstwem Scozzi-Paravicini w Mediolanie czy tez z Werachten w Essen, i ten czlowiek podniesie alarm, wzywajac cichcem Joshue Appletona IV. Osacza senatora i pochwyca go w Bostonie. A kiedy z nim skoncza, sekret organizacji Matarese'a zostanie wyciagniety na swiatlo dzienne, opowiedziany calemu swiatu ustami mezczyzny, ktorego nieposzlakowanej opinii dorownywalo tylko jego niebywale zuchwale oszustwo. To musial byc Appleton; nikt inny nie pozostawal. Jesli... Scofield siegnal do broni na piersi. Drzwi od jego pokoju dwadziescia krokow dalej w glebi korytarza byly otwarte. Nie do pomyslenia, aby mogl je tak zostawic. A wiec mieli goscia... lub gosci. Stanal, otrzasnal sie z paralizujacej niemocy i podbiegl do drzwi, kryjac sie za framuga. Wskoczyl do srodka i przykleknal z pistoletem gotowym do strzalu. W pokoju nie bylo nikogo, zywej duszy. Wokol panowala cisza i porzadek. Podejrzany porzadek: mape drogowa zdjeto ze stolu, szklanki wymyto i odstawiono na srebrna tace na biurku, popielniczki wyczyszczono. Nie bylo zadnych sladow zamieszkania. A potem to zobaczyl - i paralizujaca niemoc wrocila. Na podlodze przy stole staly jego teczka i torba podrozna, ustawione porzadnie obok siebie, tak jak moglby to zrobic steward albo boy hotelowy. A na torbie lezal - starannie zlozony - jego granatowy plaszcz. Rzeczy goscia hotelowego przygotowane do wyjazdu. Dwie pozostale osoby juz opuscily pokoj. Antonii nie bylo, Taleniekowa nie bylo. Drzwi do sypialni staly otworem, lozko bylo poscielone, ze stolika nocnego sprzatnieto dzbanek z woda i popielniczke jeszcze godzine temu pelna niedopalkow - swiadectwo ostatniej doby, pelnej niepokoju i napiecia. Cisza. Pustka. Jego oczy padly nagle na cos jeszcze - tez na podlodze - co nie szlo w parze z ogolna czystoscia pokoju, i poczul mdlosci. Na dywanie po lewej stronie stolu widnialo kolo narysowane krwia - nierowne, postrzepione, jeszcze mokre, wciaz blyszczace. A potem przeniosl wzrok wyzej. Jedna z szybek w oknie strzaskana byla strzalem. -Toni! - wykrzyknal na glos, lamiac cisze. Bylo to silniejsze od niego; czul w glowie pustke, nie mogl sie poruszyc. Nagle dobiegi go dzwiek tluczonego szkla; kawalki drugiej szybki posypaly sie na podloge. Uslyszal swist kuli zaglebiajacej sie w scianie za nim i padl na ziemie. W tym momencie zadzwonil telefon, urywanym glosnym dzwonkiem jakby potegujac wrazenie obledu. Bray podczolgal sie do biurka pod linia okna. -Toni...? Toni! - Krzyczal, szlochal, choc jeszcze nie dosiegnal biurka, nie dotknal telefonu. Wyciagnal reke i sciagnal aparat na podloge obok siebie. Podniosl sluchawke i przylozyl do ucha. -Zawsze cie znajdziemy, Beowulf - powiedzial po drugiej stronie glos ze starannym angielskim akcentem. - Mowilem ci to, kiedy poprzednio rozmawialismy. -Coscie z nia zrobili?! - wrzasnal Bray. - Gdzie ona jest? -Spodziewalismy sie, ze taka moze byc twoja reakcja. To raczej niepodobne do ciebie, prawda? Nawet nie zapytasz o Weza. -Przestan! Odpowiedz mi! -Mam zamiar. A tak na marginesie, to popelniles wielki blad w ocenie sytuacji, co tez jest niepodobne do kogos tak doswiadczonego. Musielismy tylko sledzic twojego przyjaciela Symondsa od Belgravia Square. Rzut oka na ksiazke meldunkowa wystarczyl, aby czas i metoda zameldowania wskazaly nam twoj pokoj. -Coscie z nia... z nimi... zrobili?! -Rosjanin jest ranny, ale bedzie zyc. Przynajmniej tak dlugo, aby sie nam przydac. -Co z dziewczyna?! -Jest w drodze na lotnisko, razem z Wezem. -Dokad ja zabieracie? -Sadze, ze wiesz. To byla ostatnia rzecz, ktora napisales, zanim wymieniles nazwisko Korsykanina. Miasto w stanie Massachusetts. -O Boze!... A Symonds? -Nie zyje, Beowulf. Mamy jego notes. Byl w samochodzie. Praktycznie rzecz biorac, Roger Symonds z MI-6 zniknal. Sadzac z jego zapiskow mogl byc nawet powiazany z terrorystami, ktorzy zabili ministra spraw zagranicznych Anglii i jego rodzine. -Wy... dranie. -Nie Po prostu zawodowcy. Mysle, ze to docenisz. Jesli chcesz odzyskac dziewczyne, jedz za nami. Jest ktos, kto chce sie z toba spotkac. -Kto? -Nie badz idiota - odparl krotko bezimienny rozmowca. -W Bostonie? -Obawiam sie, ze nie mozemy pomoc ci sie tam dostac, ale doceniamy twoje mozliwosci. Zamelduj sie w hotelu "Ritz-Carlton" pod nazwiskiem... Vickery. Tak, to dobre nazwisko, takie dzwieczne. -Boston - powtorzyl Bray resztka sil. Znow rozlegl sie dzwiek rozbitego szkla: trzecia szybka rozsypala sie z hukiem. -Ten strzal - powiedzial glos w sluchawce - jest wyrazem naszej dobrej woli. Moglismy cie zabic juz pierwszym. 31. Wrocil na wybrzeze Francji w ten sam sposob, w jaki cztery dni temu je opuscil: w nocy lodzia motorowa. Podroz do Paryza zajela mu wiecej czasu niz przypuszczal; czlowiek, na ktorego liczyl, nie chcial miec z nim nic wspolnego. Beowulf Agate stal sie trefny, cena za jego glowe byla zbyt wysoka, a kara za wspolprace zbyt surowa. Niedoszly pomocnik mial wobec niego dlug wdziecznosci; zamiast go wydac, wolal umyc rece.W jednym z barow w Boulogne-sur-Mer Scofield znalazl zandarma po sluzbie - negocjacje przebiegly gladko. Za szybkie dostarczenie go na lotnisko Orly zaproponowal krolewskie wynagrodzenie i dotarl tam przed switem. O dziewiatej niejaki pan Edmonton znalazl sie wsrod pasazerow pierwszego lotu Air Canada do Montrealu. Kiedy samolot oderwal sie od ziemi, mysli Braya zwrocily sie ku Antonii. Uzyli jej jako przynety, zeby go zlapac, ale kiedy beda mieli go w garsci, nigdy nie wypuszcza jej zywej. Tak samo jak nie daruja zycia Taleniekowowi, kiedy juz sie od niego wszystkiego dowiedza. Nawet Waz nie zdzierzy zastrzykow skopolaminy czy barbituranu sodu, zaden czlowiek nie jest w stanie zablokowac swojej pamieci ani powstrzymac strumienia informacji, kiedy chemicznie otworzy sie sluzy jego mozgu. Musial to zaakceptowac, a potem pogodzic sie z rzeczywistoscia. Nie zestarzeje sie z Antonia Gravet, nie przezyje z nia wielu spokojnych lat. Zrozumiawszy to, moze tylko probowac odwrocic bieg rzeczy, choc bez specjalnych nadziei na sukces. Mowiac najprosciej, poniewaz nie mial nic do zyskania, to i nie mial nic do stracenia; zadna taktyka ani strategia nie byla zbyt ryzykowna czy desperacka. Kluczem do wszystkiego pozostawal Joshua Appleton - to jedno bylo pewne. Czy to mozliwe, aby senator byl az tak wytrawnym aktorem, zeby przez cale lata oszukiwac tylu ludzi? Najwyrazniej tak; ktos od urodzenia przeznaczony do osiagniecia jednego konkretnego celu, za pomoca nieograniczonych srodkow finansowych i oddanych ludzi, mogl ukryc wszystko. Pozostawala jednak pewna niezgodnosc: historie, ktore krazyly o Joshui Appletonie, oficerze piechoty morskiej podczas wojny w Korei. Byly dobrze znane, publikowane przez sprawozdawcow wojennych, ktorzy podkreslali jego niechec do mowienia o sobie i stawianie zawsze na pierwszym miejscu zaslug ludzi, ktorzy pod nim sluzyli. Kapitan Joshua Appleton - "Josh" dla rodziny i przyjaciol - byl piec razy odznaczany za odwage na polu bitwy; medale te stanowily tylko symbol, natomiast slowa jego podkomendnych swiadczyly o ich oddaniu i glebokim szacunku. Byl oficerem wyznajacym zasade, ze nikogo nie wolno narazac na ryzyko, ktorego on sam by nie podjal; uwazal tez, ze zaden zolnierz, chocby najciezej ranny i w beznadziejnej sytuacji, nie moze zostac na lasce wroga, jesli jest jakas szansa, zeby go ocalic. Z takimi zasadami byl nie tylko najlepszym z oficerow, ale i najlepszym z ludzi. Zawsze byl gotow narazic sie na najwieksze niebezpieczenstwo, zeby uratowac komus zycie albo odciagnac ogien od oddzialu jakiegos kaprala. Dwukrotnie zostal ranny, wyciagajac ludzi spod kul na wzgorzach pod Panmundzomem i malo brakowalo, aby stracil zycie w Chosanie, kiedy przekradl sie przez linie wroga, zeby pokierowac helikopterem ratowniczym. Po wojnie, juz w domu, znalazl sie w sytuacji rownie groznej, jak wszystko co przezyl w Korei. Mial niemal smiertelny wypadek na autostradzie. Jego samochod zjechal nagle na przeciwny pas, zderzajac sie z pedzaca ciezarowka, a obrazenia, jakie Appleton odniosl na calym ciele, byly tak ciezkie, ze lekarze nie dawali mu szans przezycia. Kiedy ukazala sie wiadomosc o nieszczesciu, jakie spotkalo tego wielokrotnie odznaczonego syna ze znanej rodziny, ze wszystkich stron sciagneli do niego dawni towarzysze broni. Mechanicy, kierowcy autobusow, farmerzy i urzednicy - zolnierze, ktorzy sluzyli pod "kapitanem Joshem". Przez dwa dni i noce trzymali warte przy szpitalu, jedni glosno sie modlac, inni siedzac po prostu zatopieni w myslach albo snujac ciche wspomnienia z dawnymi kolegami. A kiedy kryzys minal i zyciu Appletona przestalo zagrazac niebezpieczenstwo, ci spokojni mezczyzni wrocili do domow. Przyjechali, poniewaz chcieli przyjechac; odchodzac, nie wiedzieli, czy to cos pomoglo, ale mieli nadzieje, ze tak. Kapitan Joshua Appleton IV zaslugiwal na to. Tej niezgodnosci Bray nie potrafil zrozumiec. Czlowiek, ktory tak czesto i bez wahania ryzykowal zycie dla ratowania innych, nie mogl byc kims od urodzenia zaprogramowanym na objecie stanowiska prezydenta Stanow Zjednoczonych. Jak tak czeste wystawianie sie na smierc moglo isc w parze z planami organizacji Matarese'a? W jakis sposob musialo, gdyz nie bylo juz watpliwosci co do tego, kim jest senator Joshua Appleton. Czlowiek, ktory przed uplywem roku mial zostac wybrany na prezydenta, byl nierozerwalnie zwiazany z najgrozniejszym spiskiem w historii Ameryki. Na Orly Scofield kupil paryska edycje "Herald Tribune", zeby sie przekonac, czy wiadomosc o masakrze w domu Waverly'ego przedostala sie do prasy -jak sie okazalo, nie. Ale znalazl cos innego, na drugiej stronie. Byl to kolejny artykul na temat udzialow Trans-Communications w Werachten, lacznie z czesciowym wykazem dyrektorow zarzadu bostonskiego koncernu. Trzeci na liscie byl senator z Massachusetts. Joshua Appleton byl nie tylko consigliere organizacji Matarese'a, ale jedynym spadkobierca i ocalalym potomkiem z listy goszczacych przed siedemdziesieciu laty w Porto-Vecchio. -Mesdames et messieurs, s'il vous plait. A votre gauche, Les Iles de la Manche... -powiedzial przez glosnik pilot. Przelatywali nad Wyspami Normandzkimi, za szesc godzin mieli osiagnac wybrzeze Nowej Szkocji, godzine pozniej Montreal. Po dalszych czterech godzinach Bray zamierzal przekroczyc granice amerykanska na poludnie od Lacolle nad rzeka Richelieu, przeplywajac lodzia przez jezioro Champlain. Wkrotce zacznie sie koncowa rozgrywka. Przezyje ja albo zginie. A jesli nie moze zyc w spokoju z Toni, bez ciagnacego sie za nim cienia Beowulfa Agate, to rownie dobrze moze nie zyc wcale. Wypelniala go pustka. Gdyby udalo sie ja wymazac, zastapic prosta radoscia zycia z drugim czlowiekiem, to jak najchetniej powita wszystkie nadchodzace lata. A jesli nie, to do diabla z nimi. Boston. Jest ktos, ktos chce sie z toba spotkac. Kto? Dlaczego? Zeby cie zrobic jednym z consiglieri... Zastanow sie, ile moglbys dac takiej organizacji. Taleniekow mial racje. Beowulf Agate znal od podszewki rozne brudne sprawy amerykanskiego wywiadu; wiedzial, gdzie spoczywaja ciala i dlaczego ci ludzie musieli rozstac sie z zyciem. Mogl byc nieoceniony. Chca ciebie. Jesli cie nie skaptuja, to cie zabija. Niech i tak bedzie - nie zamierza sprzedawac sie matarezowcom. Bray zamknal oczy. Musi sie troche przespac. W najblizszym czasie niewiele bedzie mial ku temu okazji. Deszcz nieprzerwanym potokiem walil w przednia szybe, spychany na prawo wiatrem od Atlantyku, brzegiem ktorego biegla autostrada. Scofield wynajal samochod w Portland w stanie Maine na prawo jazdy i karte kredytowa, ktorych dotad jeszcze nigdy nie uzyl. Wkrotce bedzie w Bostonie, ale nie przybedzie tak, jak oczekiwali matarezowcy. Nie przemierzy w pospiechu polowy swiata, zeby zameldowac sie w hotelu "Ritz-Carlton" pod nazwiskiem Vickery i czekac na ich nastepne posuniecie. Spanikowany czlowiek, ktory uwaza to za jedyny sposob, zeby ocalic zycie ukochanej, tak by postapil, ale on mial juz panike poza soba i pogodzil sie z utrata wszystkiego, dlatego mogl odczekac chwile i przemyslec wlasna strategie. Byla to jedyna korzysc z tego, ze stracil nadzieje: mogl pozwolic sobie na wszystko. Znajdzie sie w Bostonie, w jaskini lwa, ale wrog nie bedzie o tym wiedzial. Hotel "Ritz-Carlton" otrzyma dwa telegramy, dzien po dniu. Pierwszy nadejdzie jutro; bedzie to polecenie zarezerwowania apartamentu dla pana B.A. Vickery przyjezdzajacego nazajutrz z Montrealu. Drugi zostanie wyslany nastepnego popoludnia z wiadomoscia, ze wyjazd pana Vickery sie opoznil i nastapi za dwa dni. Nie bedzie adresu zwrotnego, tylko stemple z dwoch montrealskich urzedow pocztowych. Nie bedzie takze prosby o potwierdzenie rezerwacji, co ma dac do zrozumienia, ze zamawiajacy jest przekonany, iz ktos w Bostonie juz o wszystko zadba. Tylko te dwa telegramy z Montrealu - coz pozostanie matarezowcom, jak wierzyc, ze wciaz jest w Kanadzie. Nie beda wiedziec, ze do wyslania telegramow uzyl podstawionego czlowieka; znajomego separatyste, z ktorym spotkal sie na lotnisku, dal mu dwa recznie wypisane formularze wraz z pieniedzmi i instrukcja, gdzie i kiedy je nadac. Jesli matarezowcy zechca to sprawdzic, znajda w Montrealu formularze z jego charakterem pisma. Mial przed soba trzy dni i noc, zeby, dzialajac na terytorium matarezowcow, dowiedziec sie jak najwiecej o koncernie Trans-Communications i jego hierarchii. Zeby znalezc na nich taki hak, ktory sciagnie senatora Joshue Appletona do Bostonu na jego, Braya, warunkach. I to w panice. Tyle jeszcze musial zrobic, a tak malo mial czasu. Wrocil myslami do wszystkich, ktorych znal w Bostonie i Cambridge, zarowno jako student, jak i pozniej, w zyciu zawodowym. Posrod tego tlumu udacznikow i nieudacznikow musial znalezc kogos, kto mu pomoze. Minal znak drogowy informujacy, ze wlasnie opuscil granice miasta Marblehead - od Bostonu dzielilo go niespelna pol godziny drogi. Byla piata trzydziesci piec; ze wszystkich stron rozlegaly sie klaksony niecierpliwych kierowcow, a taksowka Braya w zolwim tempie posuwala sie wzdluz sklepow na Boylston Street. Wynajety samochod zaparkowal w najdalszym kacie podziemnego parkingu, zeby byl dostepny w razie potrzeby, a jednoczesnie nie narazony na wybryki pogody czy chuliganow. Bray jechal do Cambridge - przyszedl mu na mysl pewien czlowiek. Czlowiek, ktory spedzil tam dwadziescia piec lat, uczac prawa gospodarczego w Harvard School of Business. Bray nigdy go nie spotkal, matarezowcy nie mogli go dosiegnac. To dziwne, pomyslal, kiedy taksowka wjechala na Longfellow Bridge, ze zarowno on jak i Taleniekow zostali sprowadzeni z powrotem, choc na krotko, do miejsc, gdzie wszystko sie dla nich zaczelo. Dawno temu... kiedy obaj byli studentami, jeden w Leningradzie, drugi w Cambridge, Massachusetts, odznaczajacymi sie zdolnosciami jezykowymi. Zaczal swoja kariere w Departamencie Stanu z takim pieknym tytulem: urzednik sluzby zagranicznej, Operacje Konsularne. Ani placa, ani stanowisko nie byly wysokie, ale przyszlosc rysowala sie rozowo i obiecujaco. Boze, co za ironia losu! Czy podobnie rzecz sie miala z Taleniekowem? Zmienil jeden kierunek studiow w Leningradzie na inny i powoli, stopniowo zostal wciagniety na wody, ktorych nie ma na zadnej mapie swiata? Az presja ze wszystkich stron okazala sie tak silna, ze nie pozostalo nic innego, jak zostac najlepszym, zeby przezyc? Te pytania byly retoryczne; ani on, ani Rosjanin nie staliby sie tymi, kim sa, gdyby mieli pewne niewzruszone zasady. Wypadki moga ksztaltowac ludzi, ale nie odbieraja im prawa wyboru. Nie byla to przyjemna mysl. Czy Taleniekow jeszcze zyje? Czy juz umarl lub umiera gdzies w Bostonie? Toni zyje. Nie usmierca jej... na razie. Nie mysl o nich. Nie mysl o niej teraz! Nie ma nadziei. Wlasciwie zadnej. Pogodz sie z tym. Potem zrob to, co mozesz zrobic... Ruch znowu stezal na Harvard Square, gdyz strugi deszczu spowolnialy pojazdy. Ludzie tloczyli sie przed sklepami, a kilku studentow w ponczach i dzinsach przebieglo przez jezdnie z trudem przepychajac sie miedzy samochodami i walac je po maskach; przeskoczyli przez rynsztok i schronili sie pod markiza wielkiego stoiska z gazetami... Stoisko z gazetami. "GAZETY Z CALEGO SWIATA" glosil bialy napis nad daszkiem. Bray wyjrzal przez okno, usilujac cos dostrzec poprzez deszcz i klebiace sie ciala. Jedno nazwisko, jeden czlowiek dominowal na pierwszych stronach. Waverly! David Waverly! Ministerspraw zagranicznych Wielkiej Brytanii! -Tu wysiade - powiedzial do kierowcy, siegajac po miekka torbe podrozna i sztywna teczke lezaca na podlodze.Przecisnal sie przez tlum, chwycil dwie krajowe gazety z rzedu dwudziestu paru roznych tytulow, zostawil dolara i przebiegl przez ulice, korzystajac z pierwszej luki w ruchu. Kawalek dalej byla niemiecka restauracja, ktora mgliscie pamietal z czasow studenckich. Przy wejsciu bylo tloczno, ale dopchal sie do drzwi, pomagajac sobie torba. Do stolow czekala kolejka; podszedl do baru i zamowil whisky. Kiedy ja podano, otworzyl pierwsza gazete. Byl to bostonski "Globe". Bray przebiegl szybko oczami artykul, wylapujac najistotniejsze punkty. Skonczyl i wzial druga, "Los Angeles Times" - wydarzenie bylo opisane identycznie jak w serwisie "Globe'u" i z pewnoscia tak wlasnie brzmiala oficjalna wersja podana przez rzad brytyjski, a to tylko Bray chcial wiedziec. Masakra na Belgravia Square i smierc Davida Waverly'ego, jego zony, dzieci i sluzacych zostala przypisana terrorystom palestynskim, nalezacym, jak nalezalo przypuszczac, do jakiegos skrajnie fanatycznego ugrupowania. Podkreslono jednak, ze zadna grupa nie wziela dotad za to na siebie odpowiedzialnosci, a OWP stanowczo odzegnala sie od udzialu w zamachu. Z calego swiata naplywaly kondolencje od wstrzasnietych przywodcow politycznych; parlamenty, biura polityczne, kongresy i dwory krolewskie bezzwlocznie spieszyly z wyrazami bolu i oburzenia. Bray raz jeszcze przeczytal oba artykuly, szukajac nazwiska Rogera Symondsa. Nie znalazl go; moglo nie wyplynac jeszcze przez wiele dni, jesli w ogole sie pojawi. W tej sprawie domysly szly zbyt daleko, spekulacje byly zbyt ryzykowne. Wysoki ranga pracownik brytyjskiego wywiadu zamieszany w morderstwo ministra spraw zagranicznych. Ministerstwo spusci zaslone na smierc Symondsa z wielu powodow. Nie czas na... Nagle jego rozmyslania zostaly przerwane. W przycmionym swietle baru dopiero teraz zauwazyl dodatkowy akapit w "Globe" - byly to wiadomosci z ostatniej chwili. Londyn, 3 marca. - Zaledwie przed kilkoma godzinami policja ujawnila pewien dziwny i makabryczny aspekt zabojstwa. Juz po otrzymaniu strzalu w glowe, David Waverly otrzymal jeszcze groteskowy coup de grace w postaci strzalu prosto w klatke piersiowa ktory doslownie odstrzelil mu lewa gorna polowe ciala wraz z zebrami. Lekarz sadowy nie potrafil wyjasnic przyczyny takiej metody zabijania, gdyz ten sposob zadania smiertelnej rany jest uwazany za bardzo niebezpieczny dla strzelajacego, biorac pod uwage bliskosc celu i rodzaj broni. Londynska policja uwaza, ze mogla to byc prymitywna strzelba o krotkiej lufie, uzywana niegdys przez bandytow w rejonie Morza Srodziemnego. "Encyklopedia broni" z roku 1934 okresla ja terminem "lupara", pochodzacym od wloskiego slowa lupo, czyli "wilk". Lekarz sadowy mogl miec klopot ze znalezieniem przyczyny tej "metody zabijania", ale Scofield nie. Jesli na klatce piersiowej bylo nierowne sine kolko przypominajace znamie, to juz zniknelo. W uzyciu lupary byla tez pewna przeslanka. Matarezowcy chcieli, aby Beowulf Agate jasno zrozumial, jak daleko i szeroko rozprzestrzenila sie korsykanska zaraza, do jakich wysokich kregow wladzy dotarla. Skonczyl whisky, zostawil pieniadze na ladzie wraz z obiema gazetami i rozejrzal sie za telefonem. Czlowiek, ktory mu wczesniej przyszedl do glowy, nazywal sie doktor Theodore Goldman i byl dziekanem Harvard School of Business i sola w oku Departamentu Sprawiedliwosci. Krytykowal bowiem otwarcie wydzial antytrustowy, wciaz mu zarzucajac, ze sciga plotki, a rekiny pozostawia w spokoju. Byl podstarzalym enfant terrible, ktory chetnie scieral sie z gigantami, bo sam byl gigantem skrywajacym swoj geniusz za fasada dobrodusznej naiwnosci, ktora nikogo jednak nie zwodzila. Jesli ktokolwiek moglby rzucic swiatlo na koncern zwany Trans-Communications, to Goldman. Bray go nie znal, ale rok temu spotkal w Hadze jego syna w okolicznosciach, ktore mogly byc potencjalnie katastrofalne dla mlodego pilota lotnictwa wojskowego. Aaron Goldman upil sie z niewlasciwymi ludzmi w poblizu Groote Kerk, ludzmi, o ktorych bylo wiadomo, ze sa zamieszani w infiltracje NATO przez KGB. Syn wysoko postawionego amerykanskiego Zyda byl lakomym kaskiem dla Rosjan. Pewien nieznany pracownik amerykanskiego wywiadu wyciagnal stamtad pilota, otrzezwil go paroma policzkami i kazal wracac do bazy. I po nieskonczonej ilosci filizanek kawy Aaron Goldman wyrazil mu swoje podziekowanie. -Jesli ma pan dziecko, ktore chce sie dostac na Harvard, prosze dac mi znac, kimkolwiek pan jest. Porozmawiam z ojcem, przysiegam. A w ogole, jak sie pan nazywa? -Niewazne - odparl Scofield. - Zmykaj stad i na przyszlosc upijaj sie tylko na terenie bazy. -Jeszcze... -Zmykaj juz. Bray zobaczyl telefon na scianie; wzial swoj bagaz i podszedl do aparatu. 32. Podniosl z zalanego deszczem chodnika kawalek mokrej gazety i udal sie w strone stacji metra na Harvard Square. Zszedl na dol i schowal do skrytki torbe podrozna. Gdyby ja ukradziono, cos by mu to powiedzialo, a nie zawierala nic cennego. Wsunal ostroznie mokry pasek papieru pod jej najdalszy prawy rog. Jezeli pozniej papier bedzie zwiniety lub uszkodzony, powie mu to cos jeszcze: walizka zostala przeszukana, a wiec matarezowcy sa na jego tropie.Dziesiec minut pozniej dzwonil do drzwi domu Theodora Goldmana na Brattle Street. Otworzyla mu szczupla kobieta w srednim wieku o przyjemnej twarzy. W jej oczach malowalo sie zaciekawienie. -Pani Goldman? -Tak? -Pare minut temu telefonowalem do pani meza... -Ach, tak, naturalnie - przerwala. - Na milosc boska, niech pan sie schowa przed deszczem! Leje jak z cebra. Prosze wejsc, prosze wejsc. Jestem Anne Goldman. Wziela jego plaszcz i kapelusz; teczke zatrzymal. -Przepraszam, ze panstwa niepokoje. -Niech pan nie mowi glupstw. Aaron opowiedzial nam wszystko o tej nocy w Hadze. Den Haag. Wie pan, nigdy nie moglam pojac, dlaczego nazwa miasta ma przedrostek "den". -To troche zabawne. -Jak rozumiem, nasz syn tez sie troche zabawil tamtej nocy... co jest matczynym okresleniem na to, ze sie zalal. - Wskazala reka na podwojne kratkowane drzwi tak typowe dla domow w Nowej Anglii. - Theo rozmawia przez telefon i jednoczesnie probuje przyrzadzic sobie koktajl; doprowadza go to do szalu. Nienawidzi telefonu, a kocha swoj wieczorny koktajl. Theodore Goldman byl niewiele wyzszy od zony, ale cechowal go ten rodzaj ekspansji, dzieki ktoremu sprawial wrazenie potezniejszego niz byl w istocie. Jego intelekt byl widoczny na pierwszy rzut oka, wiec uciekal sie do humoru, zeby wprawic swoich gosci - a zapewne i wspolpracownikow - w swobodny nastroj. Zajeli trzy skorzane fotele przed kominkiem, gospodarze ze swoimi koktajlami, a Bray ze szklaneczka whisky. Ulewny deszcz dudnil o szyby. Incydent w Hadze Bray zbyl krotko jako nieistotna nocna eskapade do miasta. -Ktora mogla miec jednak istotne konsekwencje - powiedzial Goldman - gdyby w poblizu nie znalazl sie pewien nieznany pracownik wywiadu. -Panski syn jest dobrym pilotem. -I cale szczescie, bo pijak z niego marny. - Goldman usadowil sie glebiej w fotelu. - A teraz, skoro poznalismy juz tego nieznanego dzentelmena, ktory byl na tyle uprzejmy, zeby nam sie przedstawic, co mozemy dla niego zrobic? -Na poczatek prosze nie mowic nikomu, ze tu przyszedlem. -To brzmi groznie, panie Vickery. Nie jestem pewien, czy pochwalam metody Waszyngtonu w tym wzgledzie. -Nie pracuje juz dla rzadu, moja prosba jest osobista. Prawde mowiac, rzad niezbyt sprzyja moim poczynaniom, gdyz wyciagnalem na swiatlo dzienne pewna informacje, ktorej Waszyngton, a zwlaszcza Ministerstwo Sprawiedliwosci, woleliby nie ujawniac. Uwazam, ze nieslusznie; to wszystko, co moge powiedziec. Goldman, na ktorego kazda wzmianka o Ministerstwie Sprawiedliwosci dzialala jak plachta na byka, stanal na wysokosci zadania. -To wystarczy. -Musze z cala szczeroscia wyznac, ze wykorzystalem te krotka znajomosc z panskim synem jako pretekst, zeby sie z panem spotkac. To niezbyt chwalebne, ale prawdziwe. -Cenie sobie prawde. Po co chcial sie pan ze mna widziec? Scofield odstawil szklanke. -Jest tu w Bostonie pewien koncern, a przynajmniej jego zarzad. Nazywa sie Trans-Communications. -Z cala pewnoscia jest cos takiego. - Goldman wydal zduszony smiech. - Alabastrowa panna mloda z Bostonu. Krolowa Congress Street. -Nie rozumiem. -Wiezowiec Trans-Commu - wyjasnila Anne Goldman. - To wysoki na trzydziesci czy czterdziesci pieter budynek z bialego kamienia z rzedami zabarwionych na niebiesko okien na kazdym pietrze. -Wieza z kosci sloniowej z tysiacem patrzacych w dol oczu - dodal Goldman, wciaz rozbawiony. - W zaleznosci od kata padania slonca, niektore wydaja sie byc otwarte, inne zamkniete, a jeszcze inne wygladaja, jakby mrugaly. -Mrugaly? -Jak oczy - podkreslila Anne, sama mrugajac. - Wszystkie okna sa okragle - rzedy wielkich, niebieskich kol. Scofield wstrzymal oddech. Pero nostro circolo. -To brzmi dziwnie - powiedzial, skrywajac podniecenie. -W gruncie rzeczy wyglada to calkiem imponujaco - odparl Goldman. - Troche moze outre, jak na moj gust, ale zapewne o to wlasnie chodzi. Biala kolumna, w ktorej jest jakas wyzywajaca czystosc, sterczaca posrod ciemnej betonowej dzungli centrum finansowego. -Bardzo interesujace. Brayowi od razu sie nasunelo pewne skojarzenie miedzy slowami Goldmana, a tym, o czym sam myslal wczesniej. Biala kolumna to promien swiatla, betonowa dzungla to chaos. Promien swiatla w czarnej przestrzeni wypelnionej zderzajacymi sie cialami. Swiatlo przenikajace chaos. Chaos. -No to tyle o "Alabastrowej pannie mlodej" - powiedzial gospodarz. - Co chcialby pan wiedziec o Trans-Commie? -Wszystko. Goldman byl lekko zaskoczony. -Wszystko? Nie jestem pewien, czy wiem az tyle. To typowy miedzynarodowy koncern. Bardzo rozgaleziony, doskonale zarzadzany. -Czytalem gdzies, ze wiele osob z finansjery bylo zdumionych wielkoscia jego udzialow w Zakladach Werachten. -Tak - zgodzil sie Goldman, kiwajac glowa w ten przesadny sposob, w jaki sie reaguje ha ktorys raz z rzedu powtarzane glupstwo. - Wielu ludzi bylo zdumionych, ale ja nie. Oczywiscie, ze Trans-Comm jest w duzej mierze wlascicielem Werachten. Sadze, ze moglbym wymienic cztery czy piec innych krajow, w ktorych jego udzialy zdumialyby tych samych ludzi. Filozofia koncernu jest kupowanie innych firm i urozmaicanie produkcji. Zarowno stosuje, jak i obala maltuzjanskie prawa ekonomiczne. Stwarza agresywne wspolzawodnictwo we wlasnych szeregach, ale robi co moze, zeby wyeliminowac wszystkich innych rywali. Na tym wlasnie polegaja miedzynarodowe koncerny, a Trans-Comm jest jednym z najlepiej prosperujacych. Bray obserwowal go podczas tej krotkiej przemowy. Goldman byl urodzonym nauczycielem: mowil w sposob porywajacy, glos wibrowal mu entuzjazmem. -Rozumiem wszystko, oprocz jednego. Powiedzial pan, ze moze wymienic cztery czy piec innych krajow, w ktorych Trans-Comm ma powazne inwestycje. Skad moze pan to wiedziec? -Nie tylko ja - oswiadczyl Goldman. - Kazdy, kto umie czytac i ma troche wyobrazni. Przepisy, panie Scofield. Przepisy danego kraju. -Przepisy? Przepisy danego kraju? -To jedyne, czego nie mozna ominac, jedyne, co chroni kupujacych i sprzedajacych. W miedzynarodowej finansjerze zajmuja miejsce armii. Kazdy koncern musi stosowac sie do przepisow kraju, w ktorym operuja jego oddzialy. Te same przepisy czesto zapewniaja tajnosc; sa rama, w obrebie ktorej funkcjonuja miedzynarodowe koncerny - naginajac je i zmieniajac, kiedy moga, oczywiscie. I z tego powodu musza szukac swoich legalnych reprezentantow. Adwokat z Bostonu prowadzacy praktyke w stanie Massachusetts bedzie niewiele wart w Hongkongu. Czy w Essen. -Do czego pan zmierza? - zapytal Bray. -Trzeba obserwowac miejscowe firmy prawnicze. - Goldman wychylil sie w fotelu. - Wystarczy zrobic zestaw poszczegolnych firm i ich lokalizacji oraz glownej klienteli i uslug, z ktorych sa najbardziej znane. Kiedy wiadomo, ze ktoras z nich posredniczy w skupie akcji i papierow wartosciowych, nalezy sie rozejrzec, jakie przedsiebiorstwa na danym terenie moglyby zainteresowac wielki koncern. - Prawnik akademicki wyraznie cieszyl sie wykladem. - To naprawde calkiem proste - ciagnal - i dostarcza niezlej zabawy. Nie raz, nie dwa, na letnich seminariach udalo mi sie wystraszyc do zywego jakiegos gogusia z takiej czy innej korporacji, mowiac mu, w jakim kraju zamierzaja cos nabyc. Zapisuje swoje spostrzezenia na fiszkach; mam ich caly plik. -A co z Trans-Commem? - spytal Scofield. Musial to wiedziec. - Ma pan fiszke na ich temat? -Naturalnie. Dlatego mowilem o innych krajach. -Jakie to kraje? Goldman stanal przed kominkiem, marszczac brwi. -Zacznijmy od Zakladow Werachten. Zamorskie doniesienia o Trans-Commie zawieraja takze wzmianki o sporych platnosciach na rzecz Gehmeinhoff-Salenger w Essen. Gehmeinhoff reprezentuje interesy prawne Zakladow Werachten. I nie zajmuja sie groszowymi transakcjami; Trans-Comm musial ubiegac sie o spory kasek. Chociaz przyznaje, ze nawet ja nie przypuszczalem, ze bylo tego az tyle, ile glosi plotka. Moze wcale nie jest. -A co z innymi? -Zastanowmy sie... Japonia. Kioto. Trans-Comm dziala za posrednictwem firmy Aikawa-Onmura-cos tam. Stawialbym na Yakashubi Electronics. -Dosc potezne przedsiebiorstwo, prawda? -Panasonic nie moze sie rownac. -A co z Europa? -O Zakladach Werachten juz wiemy. - Goldman sciagnal usta. - Jest tez oczywiscie Amsterdam. Firma posredniczaca jest tam Hainaut, co sklania mnie do przypuszczen, ze Trans-Comm wykupil spory pakiet akcji Netherlands Textiles, wlasciciela wielu przedsiebiorstw od Skandynawii po Lizbone. Stad droga nas wiedzie do Lyonu... - Goldman urwal i pokrecil glowa. - Nie. pewniejsze bedzie powiazanie z Turynem. -Z Turynem? -Tak, ich interesy sa tak bliskie, tak zgodne, ze z pewnoscia glowny wlasciciel musi byc w Turynie. -Kto? -Firma posredniczaca jest Palladino-E-LaTona, co moze oznaczac tylko jedno przedsiebiorstwo... czy przedsiebiorstwa. Zaklady Scozzi-Paravicini. Scofield zesztywnial. -To kartel, prawda? -Moj Boze, tak. Z cala pewnoscia. Agnelli i Fiat ciesza sie najwiekszym rozglosem, ale Scozzi-Paravicini rzadzi Koloseum i wszystkimi lwami. Jesli sie wezmie razem Zaklady Werachten i Netherlands Textiles, dorzuci Yakashubi, doda Singapur i Perth oraz dziesiatki firm w Anglii, Hiszpanii i Afryce Poludniowej, o ktorych nie wspomnialem, "Alabastrowa panna mloda z Bostonu" stworzyla globalna federacje. -Mowi pan, jakby pan to aprobowal. -Nie, w istocie wcale tak nie jest. Nie sadze, aby ktokolwiek mogl aprobowac zgromadzenie tak wielkiej sily ekonomicznej w jednych rekach. To pogwalcenie prawa Malthusa: konkurencja staje sie fikcja. Ale trudno mi odmowic szacunku dla genialnosci kogos, kto moze sie poszczycic takimi osiagnieciami. Trans-Communications to pomysl i dzielo jednego czlowieka. Nicholasa Guiderone'a. -Slyszalem o nim. Wspolczesny Carnegie albo Rockefeller, tak? -Wiecej, o wiele wiecej. Wszystkie rekiny z Wall Street, razem czy osobno, nie moga sie z nim rownac. Jest ostatnim z ginacych gigantow, prawdziwym monarcha laskawie rzadzacym przemyslem i finansami. Byl przyjmowany z honorami przez wiekszosc rzadow Zachodu i niejeden rzad bloku wschodniego, lacznie z Moskwa. -Moskwa? -Oczywiscie - potwierdzil Goldman, dziekujac skinieniem glowy zonie, ktora przyrzadzila mu drugi koktajl. - Nikt nie zrobil wiecej dla nawiazania stosunkow gospodarczych miedzy Wschodem a Zachodem niz Nicholas Guiderone. W gruncie rzeczy chyba nikt nie zrobil wiecej dla calego swiatowego przemyslu. Ma teraz ponad osiemdziesiat lat, ale, jak rozumiem, jest nadal rownie pelny energii i wigoru, jak w dniu kiedy opuscil bostonska uczelnie. -Pochodzi z Bostonu? -Tak, to niezwykla historia. Przybyl do Ameryki jako chlopiec. Jako maly, dziesiecio- czy jedenastoletni imigrant, polsierota bez matki, ukryty w ladowni statku z ledwo pismiennym ojcem. Przypuszczam, ze mozna to nazwac najdoskonalszym ucielesnieniem amerykanskiego mitu. Mimo woli Scofield uchwycil sie ramienia fotela. Czul ucisk w piersi, gulke rosnaca w gardle. -Skad ten statek przyplynal? -Z Wloch - powiedzial Goldman, pociagajac lyk koktajlu. - Gdzies z poludnia. Z Sycylii czy ktorejs z wysp. Bray niemal bal sie zadac nastepne pytanie. -Nie wie pan przypadkiem, czy Nicholas Guiderone nie znal kogos z rodziny Appletonow? Goldman spojrzal na niego znad szklanki. -Wiem, podobnie jak prawie kazdy w Bostonie. Ojciec Nicholasa pracowal dla Appletonow. Dla dziadka obecnego senatora, w Appleton Hall. To wlasnie stary Appleton dostrzegl zdolnosci chlopca, wspomogl go i zalatwil mu przyjecie do szkoly. To nie byla latwa rzecz we wczesnych latach tego stulecia. Najbogatsi Irlandczycy ledwo zdazyli postawic sobie drugi wychodek, i to wcale nie wszyscy. Wloski - czy jak mowiono: makaroniarski - dzieciak byl nikim. Obszarpancem z ulicy. Brayowi slowa same cisnely sie na usta. -To byl Joshua Appleton II, czy tak? -Tak. -I zrobil dla niego to wszystko? -Niebywala rzecz, prawda? A Appletonowie mieli wtedy dosc wlasnych zmartwien. Stracili majatek na wahaniach gieldowych. Ledwo zipali. Bylo to niemal tak, jakby stary Joshua mial jakies nadzwyczajne przeczucie. -Jak to? -Guiderone odplacil mu sie tysiackrotnie. Zanim Appleton zmarl, ujrzal swoje przedsiebiorstwa znow na szczycie, zbijajace fortune w dziedzinach, o jakich nie snil, a caly kapital plynal z bankow bedacych wlasnoscia wloskiego dzieciaka, ktorego znalazl w swojej wozowni. -O moj Boze... -Mowilem panu - powiedzial Goldman. - To niezwykla historia. Jak z bajki. -Jesli sie wierzy w bajki. -Slucham? -Guiderone... - Scofield mial wrazenie, ze stapa w klebiacej sie mgle w kierunku saczacego sie swiatla. Odchylil glowe do tylu i spojrzal na sufit, na tanczace cienie rzucane przez ogien. - Guiderone. To slowo pochodne od wloskiego guida, przewodnik. -Albo pasterz. Bray gwaltownie opuscil glowe, wbijajac wzrok w gospodarza. -Co pan powiedzial? Goldman byl zdumiony. -To nie ja, to on. Jakies siedem czy osiem miesiecy temu na sesji ONZ. -Na sesji Narodow Zjednoczonych? -Tak. Guiderone zostal tam zaproszony, zeby wyglosic przemowienie przed Zgromadzeniem Ogolnym; zaproszony jednoglosnie, nawiasem mowiac. Nie slyszal pan tego przemowienia? Bylo transmitowane przez radio na caly swiat. Nagral je nawet po francusku i wlosku dla Radia International. -Nie, nie slyszalem. -To odwieczny problem ONZ. Nikt ich nie slucha. -Co powiedzial? -Mniej wiecej to, co i pan przed chwila. Ze jego nazwisko ma swoje korzenie w slowie guida, czyli przewodnik. I ze w ten wlasnie sposob zawsze o sobie myslal. Jako o prostym pasterzu, prowadzacym swoje stado przez urwiste zbocza i niebezpieczne strumienie... cos w tym stylu. Wzywal do oparcia stosunkow miedzynarodowych na wspolnocie potrzeb materialnych, co jak twierdzil, doprowadzi do ogolnej poprawy moralnosci. Bylo to nieco osobliwe z filozoficznego punktu widzenia, ale bardzo skuteczne. Tak skuteczne, ze uchwalono rezolucje, aby uczynic go pelnoprawnym czlonkiem Rady Gospodarczej ONZ. A to nie tylko tytul. Z jego doswiadczeniem i pozycja nie ma takiego rzadu na swiecie, ktory nie wysluchalby bardzo uwaznie tego, co ma do powiedzenia. Bedzie diablo poteznym amicus curiae. -Slyszal go pan, jak wyglaszal te mowe? -Oczywiscie - rozesmial sie Goldman. - W Bostonie to bylo obowiazkowe; cofneliby mi prenumerate "Globe'u", gdybym ja opuscil. Szla w telewizji panstwowej. -Jakie robil wrazenie? Goldman zmarszczyl brwi nad gleboko osadzonymi oczami i spojrzal na zone. -No coz, jest juz bardzo starym czlowiekiem. Nadal pelnym wigoru, niemniej starym. Jak bys go opisala, kochanie? -Dokladnie tak jak ty - powiedziala Anne. - Stary czlowiek. Niezbyt wysoki, ale rzucajacy sie w oczy. Ma wyglad osoby nawyklej do okazywania mu posluszenstwa. Przypominam sobie jeszcze jeden szczegol - jego glos. Byl wysoki i jakby z lekka zadyszka, niemniej kazde zdanie, kazdy zwrot brzmialy dobitnie i bardzo wyraznie. Slyszalo sie kazde slowo. Scofield zamknal oczy i pomyslal o slepej staruszce w gorach nad Porto-Vecchio, ktora krecac galkami radia uslyszala glos okrutniejszy niz wiatr. Znalazl pasterza. 33. Znalazl go!Toni, znalazlem go! Prosze cie, zyj! Nie pozwol, zeby cie zniszczyli. Nie zabija twojego dala, ale beda starali sie zabic twoj umysl. Nie pozwol im. Beda badali twoje mysli i sposob, w jaki myslisz. Beda robili wszystko, zeby cie zmienic, zaklocic procesy, ktore czynia cie tym, kim jestes. Nie maja wyboru, kochanie. Zakladnik musi byc zaprogramowany nawet po zamknieciu pulapki; zawodowcy to rozumieja. Zadne dzialanie nie jest wykluczone. Znajdz w sobie sile - dla mnie. Widzisz, najdrozsza, ja tez cos znalazlem. Znalazlem jego. Pasterza! To nasza bron. Potrzebuje czasu, aby jej uzyc. Zachowaj zycie! Zachowaj zmysly! Taleniekow, wrogu, ktorego nie potrafie juz nienawidzic. Jesli nie zyjesz, nie moge nic zrobic, tylko odejsc, wiedzac, ze to koniec. Jesli zyjesz, trzymaj sie. Niczego nie obiecuje; tak naprawde to nie ma zadnej nadziei. Ale mamy cos, czego nigdy przedtem nie mielismy. Mamy jego. Wiemy, kim jest pasterz. Pajeczyna jest juz rozpoznana i oplata caly swiat. Scozzi-Paravicini, Werachten, Trans-Communications... i setki innych przedsiebiorstw pomiedzy nimi. Wszystkie polaczone przez pasterza, zarzadzane z alabastrowego wiezowca, ktory spoglada na miasto tysiacem oczu... Jednakze jest cos jeszcze. Wiem to, czuje to! Cos, co tkwi w samym srodku tej pajeczyny. My, ktorzy "tyle zla przez tak dlugo czynilismy w swiecie", mamy swoj nieomylny wech, prawda? Moj jest tak silny, ze musze mu ufac. Jest cos jeszcze. Potrzebuje tylko czasu. Nie daj sie zabic... przyjacielu. Nie moge myslec o nich dluzej. Musze ich wyrzucic z glowy; przeszkadzaja mi, panosze sie, sa kula u nogi. Nie istnieja. Ona nie istnieje, stracilem ja. Nie zestarzejemy sie razem. Nie ma zadnej nadziei... A teraz, do dziela. Na milosc boska, do dziela! Szybko wyszedl od Goldmanow, dziekujac im i wprawiajac w zdumienie naglym odejsciem. Zadal jeszcze tylko kilka pytan na temat rodziny Appletonow, na ktore mogl odpowiedziec kazdy jako tako zorientowany mieszkaniec Bostonu. Po otrzymaniu tych informacji nie bylo sensu zostawac dluzej. Szedl teraz w deszczu, palac papierosa i rozmyslajac nad niezgodnoscia w zyciorysie senatora, ktora - jak mowil mu instynkt - byla najgrozniejsza bronia pasterza, stanowila nieodlaczna czesc matactw Nicholasa Guiderone'a. Gdzie szukac klucza do falszywej nuty, ktora tak wyraznie slyszal? Wiedzial jedno i bylo to cos wiecej niz instynkt. Mial dosc materialu, zeby przestraszyc senatora Joshue Appletona IV. Zadzwoni do niego do Waszyngtonu i spokojnie wyrecytuje mu zestaw faktow poczawszy od 4 kwietnia 1911 roku, kiedy to na wzgorzach za Porto-Vecchio odbylo sie pewne spotkanie. Czy senator ma cos do powiedzenia? Czy moze rzucic jakies swiatlo na organizacje Matarese'a, ktora zaczela dzialalnosc w drugiej dekadzie naszego wieku - zapewne w Sarajewie - rozpoczynajac serie morderstw politycznych? Organizacje dobrze znana rodzinie Appletonow, gdyz jej slady wioda do bialego wiezowca w Bostonie, siedziby koncernu, w ktorego zarzadzie pan senator zasiada. Wiek Wodnika przerodzil sie w wiek konspiracji. Czlowiek szybkim krokiem zmierzajacy do Bialego Domu musi wpasc w panike, a w panice popelnia sie bledy. Ale panike mozna opanowac. Matarezowcy szybko i sprawnie zorganizuja obrone Appletona: prezydentura to zbyt wielka sprawa, zeby ja tracic. A zarzuty wysuwane przez zdrajce nie maja zadnej wartosci, sa tylko slowami osobnika, ktory zdradzil swoj kraj. Instynkt. Trzeba przyjrzec sie temu czlowiekowi - temu mezczyznie - z bliska. Joshua Appleton nie byl taki, za jakiego bral go narod. Nie byl tym wspanialym czlowiekiem, jakim widzial go swiat. Co z jego zyciem prywatnym? Moze krylo w sobie mroczne tajemnice i naganne apetyty? Czy to mozliwe, ze na co dzien ten czlowiek mial slabosci, ktorych bedzie mu sie znacznie trudniej wyprzec niz zarzutow o wielkim spisku stawianych przez zdrajce? Czy to do pomyslenia, ze caly epizod koreanski byl mistyfikacja? Dowodcy zostali kupieni, medale oplacone, setki ludzi za pieniadze czuwalo przy szpitalu? Nie po raz pierwszy wojna zostalaby wyzyskana jako odskocznia dla pelnego chwaly zycia w cywilu. Byl to doskonaly chwyt pod warunkiem precyzyjnie przeprowadzonego scenariusza - a kto mial po temu wieksze mozliwosci niz potezna i bogata organizacja Matarese'a? Trzeba przyjrzec sie temu czlowiekowi. Przyjrzec z bliska. Goldman opowiedzial mu historie Appletonow az po dzien dzisiejszy. Oficjalna rezydencja senatora znajdowala sie w Concord, gdzie on i jego rodzina spedzali tylko letnie miesiace. Jego ojciec umarl kilka lat temu; Nicholas Guiderone splacil ostatni dlug synowi swojego dobroczyncy, kupujac wielki Appleton Hall od wdowy za cene znacznie wyzsza od rynkowej, z obietnica zachowania nazwy. Stara pani Appleton mieszkala obecnie w domu przy Louisburg Square na Beacon Hill. Matka. Jaka tez mogla byc kobieta? Goldman sadzil, ze musi miec ponad siedemdziesiatke. Moze ona cos powie? Niechcacy moze zdradzic bardzo wiele. Matki sa o wiele lepszym zrodlem informacji, niz sie powszechnie uwaza - nie z powodu tego, co mowia, ale z powodu tego, czego nie mowia, zmieniajac nagle temat. Bylo dwadziescia po dziewiatej. Zastanawial sie, czy powinien isc do niej i porozmawiac. Dom moze byc pod obserwacja, ale niezbyt silnie obstawiony. Jeden facet, moze dwoch w samochodzie zaparkowanym gdzies w poblizu. Jesli tak, matarezowcy dowiedza sie, ze jest w Bostonie - byl na to przygotowany. A matka moze jednak podsunac mu jakis klucz, nazwisko, incydent, slad, ktorym podazy; zostalo juz tak malo czasu. Pan B.A. Vickery byl oczekiwany w hotelu "Ritz-Carlton", ale kiedy sie tam znajdzie, musi miec cos w reku. Najlepiej zakladnika, a tym zakladnikiem powinien byc Joshua Appleton IV. I tak nie bylo nadziei. Nic nie ryzykowal. Musial zaufac instynktowi. Strome podejscie Chestnut Street w kierunku Louisburg Square odznaczalo sie coraz spokojniejsza zabudowa, zupelnie jakby wiodlo z zepsutego, swieckiego zycia do cichszych, swietszych miejsc. Jaskrawe neony zastapily przycmione, mrugajace lampy gazowe z innej epoki; kocie lby byly wyszorowane do czysta. Scofield doszedl do skweru i stanal skryty w cieniu ceglanego budynku na rogu. Wyjal z teczki mala lornetke i podniosl do oczu. Nastawiajac mocne zeissowskie soczewki, przyjrzal sie uwaznie wszystkim samochodom zaparkowanym wokol ogrodzonego parku na srodku placu. Nikogo w nich nie bylo. Wlozyl lornetke z powrotem do teczki, wyszedl z cienia budynku i podazyl spokojna ulica w kierunku domu Appletonow. Okazale rezydencje wokol malego parku otoczonego ogrodzeniem z kutego zelaza z furtka wygladaly cicho i spokojnie. Nocne powietrze bylo teraz przenikliwie zimne, plomyki lamp gazowych chwialy sie gwaltownie przy porywach wiatru. Wszystkie okna byly pozamykane, w glebi palily sie kominki. Tu, na Louisburg Square byl rzeczywiscie inny swiat, odlegly, niemal wyizolowany, z pewnoscia zyjacy w spokoju. Wszedl po bialych kamiennych schodach i zadzwonil. Duze latarnie po obu stronach drzwi rzucaly wiecej swiatla, nizby sobie zyczyl. Uslyszal odglos krokow; drzwi otworzyla pielegniarka i natychmiast sie zorientowal, ze go poznala. Powiedzialy mu to jej gwaltownie wstrzymany oddech i na moment rozszerzone oczy. To tlumaczylo, dlaczego nie bylo nikogo na ulicy. Straznik siedzial w srodku. -Chcialbym sie widziec z pania Appleton. -Obawiam sie, ze juz spi. Sprobowala zatrzasnac mu drzwi przed nosem, ale Scofield wlozyl noge miedzy framuge i naparl na drzwi ramieniem, otwierajac je na sile. -Sadze, ze wie pani, kim jestem - powiedzial, wchodzac do srodka i rzucajac teczke na podloge. Pielegniarka cofnela sie o krok, wsuwajac prawa reke do kieszeni fartucha. Bray skoczyl ku niej, chwycil ja za nadgarstek i wykrecil jej reke do tylu. Kobieta krzyknela, obracajac sie do niego plecami. Przygial ja do podlogi, napierajac kolanem u podstawy kregoslupa. Lewe ramie zacisnal jej od tylu na szyi i szarpnal. Gdyby zrobil to odrobine mocniej, zlamalby jej kark. Ale nie chcial tego, chcial miec ja zywa. Kobieta padla na podloge bez czucia. Nachylil sie nad nia w milczeniu, wyjal rewolwer z krotka lufa z jej kieszeni i czekal na znak zycia z glebi mieszkania. Krzyk pielegniarki musial ktos uslyszec. Cisza. Nie, dobiegl go jakis dzwiek, ale tak slaby, ze nie mogl sie zorientowac, co to jest. Zobaczyl telefon obok schodow i podkradl sie. zeby podniesc sluchawke. Sygnal byl normalny, nikt nie rozmawial. Moze kobieta mowila prawde; calkiem mozliwe, ze pani Appleton juz poszla spac. Zaraz sie przekona. Przede wszystkim musial dowiedziec sie czegos innego. Podszedl z powrotem do pielegniarki, pociagnal ja po podlodze pod lampe i rozdarl gore fartucha oraz stanik, po czym podniosl jej lewa piers i przyjrzal sie z bliska skorze. Bylo tam. Male, postrzepione, niebieskie kolko, takie jak opisal Taleniekow, Znamie, ktore wcale nie bylo znamieniem lecz znakiem matarezowcow. Nagle z gory dobiegl go szum motoru, cichy, niski, wibrujacy dzwiek. Bray skoczyl przez nieprzytomne cialo pielegniarki w cien schodow i podniosl rewolwer. Zza zakretu gornego podestu wylonila sie postac starej kobiety. Siedziala na ozdobnym fotelu, sluzacym do zjezdzania i wjezdzania po schodach, w kruchych rekach trzymala rzezbiony uchwyt wystajacy ponad porecz. Miala na sobie ciemnoszary szlafrok z wysokim kolnierzem, jej niegdys delikatne rysy byly zniszczone, a glos ochryply. -Rozumiem, ze to jedna z metod poskramiania wscieklych samic albo wilczyc w rui, ale jesli wlamal sie pan tu w celach seksualnych, dziwi mnie panski gust. Pani Appleton, matka senatora, byla pijana. Sadzac po jej wygladzie, nie trzezwiala od wielu lat. -Moim jedynym celem, prosze pani, jest porozmawianie z pania. Ta kobieta probowala mnie zatrzymac, to jest jej bron, nie moja. Jestem dlugoletnim pracownikiem wywiadu w sluzbie rzadu Stanow Zjednoczonych i moge w kazdej chwili pokazac pani moja legitymacje. W swietle tego, co zaszlo, sprawdzam, czy nie ma ukrytej broni. Zrobilbym to w podobnych okolicznosciach zawsze i wszedzie - powiedzial pewnym siebie tonem, a stara kobieta przyjela to ze spokojem zrodzonym z dlugotrwalego zamroczenia alkoholem. Scofield zaniosl pielegniarke do malego pokoju obok, zwiazal jej rece i nogi rajstopami, ktore przedarl na pol; z gumki zrobil knebel, przeciagajac ja miedzy zebami kobiety i wiazac mocno z tyla glowy. Zamknal drzwi i wrocil do pani Appleton do salonu. Nalala juz sobie brandy, Bray spojrzal na dziwne szklanki i karafki, rozstawione na stolikach w calym pokoju. Szklanki byly grube, nietlukliwe, a krysztalowe karafki tak umieszczone, aby co pare krokow mozna sobie bylo nalac nowego drinka. Byla to dziwna terapia dla osoby bedacej najwyrazniej alkoholiczka. -Obawiam sie - powiedzial Scofield, zatrzymujac sie przy drzwiach - ze kiedy pani pielegniarka odzyska przytomnosc, bede musial dac jej lekcje odpowiedzialnego poslugiwania sie bronia palna. Ma bardzo dziwny sposob chronienia pani, pani Appleton. -Bardzo dziwny, mlody czlowieku. - Kobieta wziela szklanke i usiadla na fotelu w pokrowcu. - Ale skoro probowala mnie chronic i to z tak mizernym rezultatem, to moze mi pan powie, przed czym? Dlaczego przyszedl pan sie ze mna zobaczyc? -Czy moge usiasc? -Alez bardzo prosze. Bray zmusil ja spojrzeniem, by zatrzymala na nim swoj rozkojarzony wzrok. -Jak juz mowilem, jestem pracownikiem wywiadu Departamentu Stanu... - zaczal swoja historyjke, wypowiadajac kazde slowo z powsciagliwoscia i wspolczuciem. - Pare dni temu otrzymalismy raport, z ktorego wynika, ze pani syn - przez swojego ojca - ma powiazania z pewna organizacja w Europie od lat znana z dzialalnosci przestepczej. -Z czego? - Pani Appleton zachichotala. - Pan jest naprawde, bardzo zabawny. -Prosie mi wybaczyc, ale nie ma w tym nic zabawnego. -O czym pan mowi? Scofield opisal grupe osob mniej wiecej podobnych do tych, ktorzy tworzyli Rade Matarese'a, obserwujac kobiete uwaznie, czy cos jej to przypadkiem nie mowi. Ale nie byl nawet pewien, co z jego slow zdolalo dotrzec do jej zmetnialego umyslu, musial zaapelowac do matki, nie do kobiety -Informacja, jaka uzyskalismy z Europy, zostala przekazana pod najscislejsza tajemnica. Z tego co mi wiadomo, jestem jedyna osoba w Waszyngtonie, ktora ja czytala, i co wiecej, jestem przekonany, ze moge nie dopuscic do jej rozpowszechnienia. Widzi pani, pani Appleton, uwazam to za bardzo wazne dla naszego kraju, zeby ta sprawa nie zaszkodzila senatorowi. -Mlody czlowieku - przerwala stara kobieta. - Nic nie moze zaszkodzic senatorowi, nie wie pan o tym? Moj syn bedzie prezydentem Stanow Zjednoczonych, Zostanie wybrany tej jesieni. Wszyscy tak mowia. Wszyscy go chca. -To znaczy, ze nie wyrazilem sie jasno, pani Appleton. Ten raport z Europy moze go zniszczyc, dlatego potrzebuje pewnych informacji. Zanim pani syn zostal senatorem, jak dalece wspolpracowal z ojcem w prowadzeniu interesow? Czy czesto podrozowal z nim do Europy? Kim byli jego najblizsi przyjaciele w Bostonie? To bardzo wazne. Sa to ludzie, ktorych tylko pani znala, mezczyzni i kobiety, ktorzy odwiedzali go w Appleton Hall. -"Appleton Hall... na szczycie Appleton Hill" - zanucila kobieta wysokim szeptem jakas nieokreslona melodie. - "Ten piekny widok na Boston... Na zawsze bedzie nasz". Joshua Pierwszy napisal te piosenke przeszlo sto lat temu. Niezbyt dobra, ale mowia, ze skomponowal ja na klawikordzie. To takie do nich podobne, klawikord. Zreszta podobne do nas wszystkich. -Pani Appleton? Kiedy pani syn wrocil z wojny koreanskiej... -Nigdy, przenigdy nie mowimy o wojnie! - Na moment jej oczy staly sie skupione, wrogie. Potem wrocilo zamglenie. - Oczywiscie, kiedy moj syn zostanie prezydentem, nie beda mnie pokazywac na prawo i lewo jak gwiazde filmowa. Zachowuja mnie na bardzo specjalne okazje. - Urwala i rozesmiala sie cichym, drwiacym smiechem. - Po bardzo specjalnych sesjach z lekarzem. - Znow przerwala i podniosla lewy palec wskazujacy do ust. - Widzisz, mlody czlowieku, trzezwosc nie jest moja najsilniejsza strona. Scofield patrzyl na nia z bliska, zasmucony tym, co widzial. Pod zniszczona skora kryly sie piekne rysy, oczy, ktore teraz przypominaly martwe sadzawki, zapewne niegdys byly czyste i zywe. -Bardzo mi przykro. Swiadomosc tego musi byc bolesna. -Przeciwnie - odpowiedziala przekornie. Teraz ona mu sie przygladala. - Czy uwaza sie pan za niezwykle sprytnego? -Nigdy o tym nie myslalem. - Instynkt. - Od jak dawna jest pani... chora, pani Appleton? -Od tak dawna, ze nie warto o tym mowic. Bray spojrzal ponownie na karafki. -Czy senator byl tu ostatnio? -Dlaczego pan pyta? - Wygladala na rozbawiona. A moze miala sie na bacznosci? -Tak sobie, bez zadnych powodow - odpowiedzial Scofield niedbale. Nie moze jej przestraszyc. W kazdym razie nie teraz. Nie byl pewien co, ale cos sie zaczynalo wykluwac. - Dalem do zrozumienia pielegniarce, ze to senator mnie tu przyslal i ze byc moze sam niedlugo tu przyjdzie. -A wiec to tak! - krzyknela kobieta z tryumfem w zdartym, przepitym glosie. - Nie dziwnego, ze chciala pana zatrzymac! -Z powodu tego? - spytal Bray cicho, wskazujac na rozstawione naczynia. - Karafki napelniane kazdego dnia... zapewne pani syn mialby to za zle? -Och, niech pan nie bedzie idiota! Chciala pana zatrzymac, poniewaz pan klamal! -Klamalem? -Oczywiscie! Senator i ja spotykamy sie tylko przy specjalnych okazjach - po tych bardzo specjalnych kuracjach - kiedy wystawia sie mnie na widok publiczny, zeby kochajaca go publika mogla zobaczyc jego kochajaca matke. Moj syn nigdy nie byl w tym domu i nigdy nie bedzie. Ostatni raz bylismy sami przeszlo osiem lat temu. Nawet na pogrzebie jego ojca, choc stalismy razem, nie zamienilismy prawie slowa. -Moge zapytac, czemu? -Nie moze pan. W kazdym razie zapewniam, ze nie ma to nic wspolnego z tym, o czym pan mowil. -Dlaczego nigdy nie mowicie o wojnie koreanskiej? -Niech pan sobie za duzo nie pozwala, miody czlowieku! - Pani Appleton podniosla brandy do ust, ale reka tak sie jej trzesla, ze szklanka wypadla, oblewajac szlafrok. - Niech to diabli! Scofield wstal z krzesla. -Prosze sie nie przejmowac. Niech lezy - zakomenderowala. -Podniose ja - powiedzial, klekajac przed pania Appleton. - Po co ma sie pani o nia potknac. -A wiec niech pan ja podniesie. I da mi nastepna, jesli laska. -Oczywiscie. - Podszedl do najblizszego stolika i nalal jej brandy do czystej szklanki. - Mowi pani, ze nie lubi rozmawiac o wojnie w Korei... -Tak. Nigdy o niej nie rozmawiam. -Jest pani w bardzo szczesliwej sytuacji. To znaczy, moze tak sobie pani powiedziec i juz. Nie wszyscy moga sobie na to pozwolic. - Stanal naprzeciwko, rzucajac na nia swoj cien i mowiac z calym rozmyslem kolejne klamstwo: - Ja nie moge. Ja tam bylem. Tak jak pani syn. Stara kobieta wypila duszkiem kilka lykow, zwyczajem alkoholikow, ktorzy musza sie wzmocnic. Spojrzala na niego wzrokiem zamglonym przez brandy. -Wojna zabija nie tylko cialo. Dzieja sie na niej straszne rzeczy. Czy panu tez sie to przydarzylo? -Tak, mnie tez. -Czy robili z panem te straszne rzeczy? -Jakie straszne rzeczy, pani Appleton? -Glodzenie, bicie, zakopywanie zywcem tak, ze ma sie nozdrza pelne piachu i ziemi, i nie mozna oddychac? Powolna, swiadoma smierc na zywo. Kobieta opisywala tortury stosowane na jencach w polnocnokoreanskich obozach. Jaki to mialo zwiazek ze sprawa? -Nie, to mi sie nie przydarzylo. -A jemu tak, widzi pan. Lekarze mi powiedzieli. To go zmienilo. W srodku. Zmienilo go tak bardzo. Ale nie wolno poruszac tego tematu. -Tego tematu? - Nie wiedzial, o czym ona mowi. - Chodzi o senatora? - upewnil sie. -Ciii! - Pani Appleton wypila resztke brandy. - Nigdy, nigdy nie wolno nam o tym mowic. -Rozumiem - powiedzial Bray, ale nie rozumial. Senator Joshua Appleton IV nie byl nigdy jencem Koreanczykow. Wrecz przeciwnie, kapitan Josh Appleton ani razu nie dal sie im zlapac, choc wielokrotnie przekradal sie za linie wroga, co juz samo przez sie przyczynilo sie do jego legendy. -Ale nie dostrzeglem w nim nigdy zadnych wiekszych zmian, oprocz tego, ze sie postarzal - powiedzial, wciaz stojac przed jej fotelem. - Oczywiscie, nie znalem go tak dobrze dwadziescia lat temu, ale, moim zdaniem, jest nadal jednym z najprzystojniejszych mezczyzn, jakich widzialem. -Zmienil sie w srodku! - wyszeptala ochryple kobieta. - W srodku! Nosi maske... a ludzie tak go podziwiaja. - Nagle w jej zamglonych oczach pojawily sie lzy, a pod wplywem obrazow przechowywanych gleboko w pamieci z jej ust wydobyl sie okrzyk: - I powinni go podziwiac! Byl takim pieknym chlopcem, takim pieknym mlodym mezczyzna! Nikt nie mial tak kochajacego, tak serdecznego syna! Dopoki nie zrobili z nim tych strasznych rzeczy... - Zalkala. - A ja zachowywalam sie tak okropnie. Bylam jego matka i nie moglam zrozumiec. Chcialam odzyskac mojego Josha! Tak bardzo tego chcialam! Bray uklakl i wyjal jej szklanke z reki. -Co to znaczy, ze chciala go pani odzyskac? -Nie moglam zrozumiec. Byl taki zimny, taki niedostepny. Odebrali mu cala radosc zycia. Nie pozostalo w nim ani krztyny radosci. Wyszedl ze szpitala... to wszystko bylo zbyt bolesne, a ja nie moglam zrozumiec. Spojrzal na mnie i nie bylo w nim radosci ani milosci. Tam w srodku! -Ze szpitala? Po tym wypadku tuz po wojnie? -Tyle wycierpial... a ja tyle pilam... Z tygodnia na tydzien, kiedy byl na tej strasznej wojnie, pilam coraz wiecej. Nie moglam tego zniesc! Tylko jego mialam. Moj maz byl mezem tylko z nazwy... zapewne rownie duzo w tym mojej winy. Brzydzil sie mna. Ale tak bardzo kochalam Josha. Siegnela po szklanke. Uprzedzil ja i nalal jej brandy. Spojrzala na niego przez lzy, w jej zamglonych oczach byl smutek. -Dziekuje bardzo - powiedziala z prostota i godnoscia. -Nie ma za co - odparl, czujac sie bezradny, choc wszystko w nim sie buntowalo. -W pewien sposob - szepnela, sciskajac mocno szklanke - mam go nadal, ale on o tym nie wie. Nikt nie wie. -Jak to? -Kiedy wyprowadzilam sie z Appleton Hall... na Appleton Hill... urzadzilam jego pokoj dokladnie tak samo, jak wygladal przedtem. Widzi pan, on nigdy naprawde nie wrocil. Przyjechal tylko na godzine pewnego wieczoru, zeby wziac jakies rzeczy. Przenioslam wiec pokoj tutaj, taki jaki byl. Zawsze bedzie to jego pokoj, ale on o tym nie wie. Bray znow przed nia przykleknal. -Pani Appleton, czy moge zobaczyc ten pokoj? Prosze. -O nie, to nie byloby w porzadku - odpowiedziala. - To cos bardzo osobistego. Nalezy do niego i tylko mnie tam wpuszcza. Nadal tam mieszka, rozumie pan. Moj piekny Joshua. -Musze zobaczyc ten pokoj, pani Appleton. Gdzie on jest? - Instynkt. -Dlaczego musi go pan zobaczyc? -Moge pani pomoc. Moge pomoc pani synowi. Wiem o tym. Przyjrzala mu sie przymruzonymi oczami, jakims spojrzeniem od wewnatrz. -Jest pan uprzejmym czlowiekiem. I wcale nie takim mlodym, jak myslalam. Ma pan juz bruzdy na twarzy i siwizne na skroniach. Ma pan tez mocne usta, czy ktos juz panu to mowil? -Nie, chyba nie. Prosze pania, pani Appleton, naprawde musze zobaczyc ten pokoj. Niech mi pani pozwoli. -To milo, ze pan mnie prosi. Dawno nikt mnie o nic nie prosil, wszyscy mna tylko dyryguja. Dobrze, chodzmy na gore. Rozumie pan, oczywiscie, ze musimy zapukac. Jesli sie nie zgodzi, nie bedzie pan mogl wejsc. Scofield poprowadzil ja przez lukowe drzwi salonu do ruchomego fotela na schodach. Szedl przy niej na gore, do pierwszego podestu, gdzie pomogl jej wstac. -Tedy - powiedziala, wskazujac waski, ciemny korytarz. - Ostatnie drzwi na prawo. Doszli tam, zatrzymali sie na chwile, a potem kobieta lekko zapukala. -Zaraz bedziemy wiedziec - rzekla, pochylajac lekko glowe, jakby nadsluchiwala. - Wszystko w porzadku - zdecydowala, usmiechajac sie. - Powiedzial, ze moze pan wejsc, ale nie wolno panu niczego ruszac. Ma wszystko ulozone tak, jak lubi. Otworzyla drzwi i nacisnela kontakt na scianie. Zapalily sie trzy lampy, ale mimo wszystko swiatlo bylo przycmione, rzucajace cienie na podloge i sciany. Byl to pokoj mlodego czlowieka pelen pamiatek zamoznej mlodosci. Nad lozkiem i biurkiem wisialy proporczyki Andover i Princeton, na polkach staly trofea zdobyte w takich sportach jak zeglarstwo, narciarstwo, tenis i hokej na trawie. Pokoj byl zachowany -pieczolowicie odtworzony - w taki sposob, jakby nalezal do renesansowego ksiecia. Mikroskop stal kolo zestawu do doswiadczen chemicznych, jeden z tomow encyklopedii Britannica lezal na biurku otwarty, ukazujac popodkreslana strone z odrecznymi notatkami na marginesie. Na stoliku nocnym znajdowaly sie powiesci Dos Passosa i Koestlera, obok napisana na maszynie strona tytulowa eseju autorstwa czcigodnego mieszkanca tego pokoju. "Przyjemnosci i obowiazki wynikle z zeglowania po glebokich wodach. Opracowal Joshua Appleton, Andover Academy, marzec 1945." Spod lozka wystawaly trzy pary butow: mokasyny, trampki i czarne skorzane polbuty do garnituru. Zycie przechowane w akcesoriach. Bray skrzywil sie w przycmionym swietle. Byl w grobowcu zywego czlowieka, otoczony przedmiotami codziennego uzytku, ktore maja pomagac duszy zmarlego w podrozy przez ciemnosci. Bylo to makabryczne uczucie, kiedy sie pomyslalo o Joshu Appletonie, elektryzujacym, porywajacym tlumy senatorze z Massachusetts. Scofield spojrzal na gospodynie. Patrzyla apatycznie na zbior fotografii na scianie. Bray podszedl blizej i zaczal sie im przygladac. Byly to zdjecia mlodego Josha Appletona i kilku przyjaciol. Ci sami przyjaciele, najwyrazniej zaloga zaglowca, widnieli na okazyjnej fotografii, powieszonej w srodku. Czterech mlodziencow stojacych na pokladzie lodzi trzymalo dlugi transparent: Regaty w Marblehead - lato 1949. Tylko centralna fotografia i trzy powyzej ukazywaly wszystkich czterech czlonkow zalogi. Na trzech nizszych zdjeciach byli tylko dwaj z tej czworki: Appleton i inny mlody czlowiek, obaj rozebrani do pasa, szczupli, muskularni; sciskali sobie rece nad rumplem, usmiechali sie do obiektywu, stojac po dwoch stronach masztu, siedzieli na burcie, wznoszac szklanki w toascie. Scofield przyjrzal sie im blizej, a potem porownal z ich towarzyszami. Appleton i jego najblizszy przyjaciel mieli w sobie jakas sile, ktorej tamtym brakowalo; cechowala ich pewnosc siebie i poczucie wartosci. Nie byli uderzajaco podobni, choc mieli zblizony wzrost i budowe - wysportowani mlodziency, dobrze czujacy sie w swoim towarzystwie - lecz nie byli tez calkiem rozni. Obaj mieli ostre, choc inne rysy: mocno zarysowane szczeki, wysokie czola, duze oczy i proste, ciemne wlosy. Dziesiatki takich twarzy widuje sie na pamiatkowych zdjeciach kazdej wyzszej uczelni. Jednakze w tych fotografiach bylo cos niepokojacego. Bray nie wiedzial co, ale czul to. Instynkt. -Wygladaja, jakby byli kuzynami - powiedzial. -Przez lata zachowywali sie, jakby byli bracmi - odparla kobieta. - W czasie pokoju mieli byc partnerami w interesach, w czasie wojny walczyc ramie w ramie. Ale tamten byl tchorzem i zdradzil mojego syna. Moj piekny Joshua poszedl na wojne sam i spotkaly go straszne rzeczy. Tamten uciekl do Francji i Szwajcarii. Ale sprawiedliwosc chadza dziwnymi drogami: zginal w Gstaad, wskutek obrazen odniesionych na stoku. - O ile wiem, moj syn nigdy od tej pory nie wymowil jego imienia. -Od tej pory?... To znaczy od kiedy? -Od dwudziestu pieciu lat. -Kto to byl? Powiedziala mu. Scofieldowi zabraklo tchu. Pokoj zawirowal mu w oczach. Odnalazl pasterza, ale instynkt mowil mu, zeby szukac dalej. W koncu znalazl brakujacy fragment. Najbardziej wstrzasajacy kawalek lamiglowki byl juz na miejscu. Potrzebowal tylko dowodu lub chocby cienia dowodu, gdyz prawda byla zbyt niewiarygodna. Rzeczywiscie znajdowal sie w grobowcu, w grobowcu zmarlego, ktory od dwudziestu pieciu lat podrozowal w ciemnosci. 34. Odprowadzil pania Appleton do jej sypialni, nalal jej ostatni kieliszek i wyszedl. Kiedy zamykal drzwi, siedziala na lozku, nucac bezdzwieczna melodie: Appleton Hall... na szczycie Appleton Hill...Nuty wystukane na klawikordzie ponad sto lat temu. Nieszczesne nuty, jak i ona byla nieszczesna, choc nigdy nie dowie sie, dlaczego. Wrocil do slabo oswietlonego pokoju, w ktorym spoczywaly wspomnienia, i podszedl do fotografii na scianie. Zdjal jedna z nich, wyciagnal gwozdzik i wygladzil palcem dziurke w tapecie. Nie zapobiegnie to odkryciu kradziezy, ale moze je opozni. Zgasil swiatlo, zamknal drzwi i zszedl na dol do hallu. Rzekoma pielegniarka byla nadal nieprzytomna. Zostawil ja na miejscu; nic by nie zyskal, zabijajac ja czy zabierajac z soba. Zgasil wszystkie swiatla, lacznie z latarniami nad drzwiami frontowymi, i wyslizgnal sie na Louisburg Square. Na chodniku skrecil w prawo i zaczal isc szybko do rogu, gdzie znow skrecil, schodzac z Beacon Hill na Charles Street; zeby znalezc taksowke. Musial odebrac swoj bagaz ze skrytki na stacji metra w Cambridge. Spacer w dol zbocza dawal mu czas na przemyslenie dalszych krokow. Wyjal fotografie zza szkla, zlozyl ja ostroznie - bardzo ostroznie, zeby nie uszkodzic twarzy - i schowal do kieszeni. Musial znalezc sobie jakis pokoj. Gdzie moglby usiasc i wypelnic strony papieru faktami, przypuszczeniami i mozliwosciami; zrobic zestawienie danych. Nazajutrz rano czekalo go duzo pracy, miedzy innymi wizyta w szpitalu stanowym Massachusetts i w bostonskiej bibliotece publicznej. Pokoj, ktory wynajal, niczym sie nie roznil od innych pokoi w tanich hotelach duzych miast. Materac mial wygnieciony dolek w srodku, a jedyne okno wychodzilo na brudny kamienny mur stojacy zaledwie pare metrow przed popekana szyba. Ta dziura miala tez jednak pewne zalety, jak wszystkie takie dziury: nikt nie zadawal pytan. Tanie hotele maja swoje miejsce na tym swiecie, zwykle sluzac tym, ktorzy nie chca do swiata przynalezec. Samotnosc jest podstawowym prawem kazdego czlowieka i nie nalezy sie w nia wtracac. Scofield byl bezpieczny; mogl skoncentrowac sie na zestawieniu faktow. Do czwartej trzydziesci piec nad ranem zapelnil siedemnascie stron. Faktami, domyslami, mozliwosciami. Wypisal wszystko starannie, czytelnie, zeby mozna to z latwoscia odtworzyc. Nie bylo miejsca na interpretacje: akt oskarzenia zostal sprecyzowany, nawet jesli brakowalo motywow. Zbieral bron, gromadzil amunicje - to wszystko, co mial. Polozyl sie na nierownym lozku i zamknal oczy. Dwie lub trzy godziny snu powinny mu wystarczyc. Uslyszal wlasny szept wznoszacy sie pod popekany sufit. -Taleniekow... nie daj sie. Toni, ukochana, najdrozsza. Zyj... Nie pozwol sie zniszczyc. Zazywna urzedniczka w szpitalnej kartotece byla nieco zdziwiona, lecz nie miala nic przeciwko spelnieniu prosby Braya. Przechowywane tu medyczne informacje nie byly az tak tajne, a czlowiekowi z legitymacja rzadowa z pewnoscia nalezalo pomoc. -A wiec, jak rozumiem, chodzi o to - powiedziala z silnym bostonskim akcentem, czytajac nalepki na szufladach - ze senator chce miec nazwiska lekarzy i pielegniarek, ktorzy opiekowali sie nim tutaj po jego wypadku w latach piecdziesiat trzy - piecdziesiat cztery. Od listopada do marca? -Tak. Jak mowilem, w przyszlym miesiacu wypada rodzaj rocznicy - dwadziescia piec lat od jego "odrodzenia", jak on to nazywa. W najwiekszej tajemnicy moge zdradzic, ze pragnie przeslac im wszystkim, kazdemu z osobna, maly medal w ksztalcie tarczy medycznej z ich nazwiskami i podziekowaniem. -To do niego podobne, prawda? Pamietac o takich rzeczach. Wiekszosc ludzi stara sie jak najszybciej zapomniec podobne przezycia. Wykiwali smierc, to do diabla z cala reszta. Az do nastepnego razu, oczywiscie. Ale nie on; on jest taki... uwazajacy, jesli wie pan, co mam na mysli. -Tak, wiem. -Glosujacy tez to wiedza. Nasz stan bedzie mial swojego pierwszego prezydenta od czasow Kennedy'ego. I nie bedzie przy tym zadnych religijnych nonsensow z papiezem i tymi wszystkimi kardynalami panoszacymi sie w Bialym Domu. -Tak, to prawda - zgodzil sie Bray. - Musze podkreslic jeszcze raz poufny charakter mojej wizyty. Senator nie chce nadawac swojemu malemu gestowi zadnego rozglosu... - Scofield zawiesil glos i usmiechnal sie do kobiety. - Na razie, jest pani jedyna osoba w Bostonie, ktora o tym wie. -Och, niech sie pan o to nie martwi. Jak mowilismy w dziecinstwie, moje usta sa zasznurowane. I naprawde bardzo bede sobie cenic pismo od senatora Appletona z jego wlasnorecznym podpisem i tak dalej. - Poklepala wyciagnieta szuflade. - Tu jest wszystko, co trzeba. Nazwiska chirurgow, anestezjologow, konsultantow oraz wszystkich pielegniarek wraz z wykazem uzytego sprzetu. Nie ma badan psychiatrycznych ani medycznych; te mozna dostac tylko przez naczelnego lekarza. Ale przeciez panu nie o to chodzi. - Podala mu teczke. - Tam na koncu korytarza jest stol. Kiedy pan skonczy, prosze zostawic to po prostu na moim biurku. -Doskonale - powiedzial Bray, wiedzac swoje. - Sam odloze to na miejsce. Po co mam pania fatygowac. Dziekuje jeszcze raz. -Ja tez. Scofield szybko przejrzal strony, zeby zyskac ogolna orientacje. Z medycznego punktu widzenia, wiekszosc z tego, co czytal, byla dla niego niezrozumiala, ale jedno nie ulegalo watpliwosci. Joshua Appleton byl bardziej martwy niz zywy, kiedy przywieziono go do szpitala po wypadku na autostradzie. Rany ciete, tluczone i miazdzone, rozliczne kontuzje, zlamania, ciezkie urazy glowy i szyi: opisy dawaly krwawy obraz zmasakrowanej twarzy i ciala. Byla tu tez lista lekarstw i preparatow uzytych do podtrzymania uciekajacego zycia oraz szczegolowy opis skomplikowanych urzadzen medycznych odsuwajacych smierc. I w koncu, po wielu tygodniach, nastapil proces powrotu do zdrowia. Najbardziej niewiarygodna machina, jaka jest ludzkie cialo, zaczela sie goic. Bray spisal nazwiska lekarzy i pielegniarek wyszczegolnione w harmonogramie dyzurow na pietrze i w sali operacyjnej. W ciagu pierwszych tygodni powtarzaly sie te same nazwiska: dwoch chirurgow, jeden z nich specjalista od przeszczepow skory, i wymieniajacy sie zespol osmiu pielegniarek; potem nagle te nazwiska zniknely, zastapione dwoma innymi lekarzami i trzema prywatnymi pielegniarkami, ktore wymienialy sie na dyzurze co osiem godzin. Mial, co chcial, pietnascie nazwisk, z czego piec pierwszej waznosci, a dziesiec drugiej. Skoncentruje sie na tych wazniejszych, na ostatnich dwoch lekarzach i trzech pielegniarkach; wczesniejsze nazwiska przynalezaly do innego okresu. Odlozyl teczke i wrocil do biurka urzedniczki. -Zrobione - powiedzial i dodal, jakby dopiero teraz przyszlo mu to do glowy. - Moze moglaby pani wyswiadczyc mi, to znaczy senatorowi, jeszcze jedna przysluge. -Oczywiscie, z przyjemnoscia. -Mam tu nazwiska, ale musze to uaktualnic. W koncu te dane pochodza sprzed dwudziestu pieciu lat. Niektore z tych osob moga przebywac teraz zupelnie gdzie indziej. Dobrze by bylo miec ich obecne adresy. -Ja sama nic tu nie poradze - powiedziala urzedniczka, siegajac po telefon na biurku. - Ale wysle pana na gore. Tu jest krolestwo pacjentow, dane personelu maja tam. Szczesliwcy, sa skomputeryzowani. -Nadal bardzo mi zalezy, zeby utrzymac to wszystko w tajemnicy. -Niech sie pan o to nie martwi, ma pan slowo Peg Flannagan. Zajmuje sie tym moja przyjaciolka. Scofield usiadl przed klawiatura komputera obok brodatego czarnego studenta, ktorego przyjaciolka Peg Flannagan wyznaczyla mu do pomocy. Student zatrudniony na pol etatu byl zly, gdyz musial odlozyc podrecznik, ktory czytal, korzystajac z wolnej chwili. -Przykro mi, ze zajmuje panu czas - powiedzial Bray, chcac zaskarbic sobie w nim sprzymierzenca. -Nic nie szkodzi - odparl student, walac w klawiature. - Tylko ze ten prymitywny sprzet moze obsluzyc kazdy glupek, a ja mam jutro egzamin. -Z czego? -Z kinetyki molekularnej. Scofield spojrzal na studenta. -Kiedy tu studiowalem przed laty, ktos usilowal mi wytlumaczyc, jak zbudowane sa molekuly. Niewiele zrozumialem. -Pewno byl pan na uniwerku. Strata czasu. Ja jestem na politechnice. Bray ucieszyl sie, ze duch rywalizacji miedzyuczelnianej nie ginie. -No i co tam mamy? - zapytal, patrzac na ekran nad klawiatura. Student wlasnie wystukal nazwisko pierwszego lekarza. -Ja mam wszechwiedzacy dysk, a pan nic. -Co to znaczy? -Panski lekarz nie istnieje. W kazdym razie w tej instytucji. Nie zadysponowal tu nawet tabletki aspiryny. -To idiotyzm. Przeciez byl w karcie Appletona. -Niech pan porozmawia z szefem personelu. Wystukalem nazwisko prawidlowo, a jednak wyswietlilo sie: "brak danych". -Wiem cos niecos o komputerach. Latwo je zaprogramowac. Student pokiwal glowa. -Co znaczy, ze rownie latwo je przeprogramowac - rzekl. - Niby skorygowac. Panski lekarz zostal usuniety z pamieci, wymazany. Moze wystawial lewe recepty. -Moze. Wezmy nastepnego. Student wystukal nazwisko. -No, wiemy przynajmniej, co sie z tym stalo. Umarl tu na trzecim pietrze. Wylew krwi do mozgu. Nie zdazyl nawet odbic sobie czesnego. -Jak to? -No, oplaty za studia medyczne. Mial zaledwie trzydziesci dwa lata. Cholerny pech umierac w tym wieku. -I dosc rzadko spotykany. Kiedy to sie stalo? -Dwudziestego pierwszego marca tysiac dziewiecset piecdziesiatego czwartego roku. - Appleton zostal wypisany trzydziestego - powiedzial Scofield w rownej mierze do siebie jak i do studenta. - Te trzy nastepne nazwiska to pielegniarki. Niech pan teraz je sprawdzi. Katherine Connally. Zmarla 26.3.54. Alice Bonelli. Zmarla 26.3.54. Janet Drummond. Zmarla 26.3.54. Student odchylil sie w fotelu - nie byl glupcem. -Wyglada to na prawdziwa epidemie, co? Tamten marzec byl niezbyt szczesliwym miesiacem, a juz dwudziesty szosty okazal sie szczegolnie niefortunny dla trzech dziewczat w bieli. -Czy podana jest przyczyna smierci? -Nie. Co tylko znaczy, ze nie umarly tu na miejscu. -Ale wszystkie trzy tego samego dnia? To... -Wiem. Niesamowite. - Student podniosl reke. - Jest tu taki jeden stary kocur, ktory pracuje w tym szpitalu od jakis szesciu tysiecy lat. Prowadzi magazyn na pierwszym pietrze. Moze on bedzie cos pamietac, zaraz sie z nim polacze. - Student obrocil sie na krzesle i siegnal po telefon. - Niech pan wezmie druga sluchawke - powiedzial do Braya, wskazujac na inny aparat na pobliskim stole. -Magazyn na pierwszym pietrze - odezwal sie glos o silnym irlandzkim akcencie. -Jak sie masz, Matuzalemie, tu twoj stary przyjaciel Amos. -Czesc, Amos, ty nieznosny chlopcze. -Jimmy, posluchaj, mam tu na drugim telefonie jednego faceta, ktory szuka informacji z czasow, gdy byles jeszcze postrachem pielegniarek. Chodzi wlasnie o trzy z nich. Jimmy, pamietasz, jak w polowie lat piecdziesiatych trzy dziewczeta umarly jednego dnia? -Trzy dziewczeta... - Po oddechu na linii mozna sie bylo zorientowac, ze mezczyzna usiluje sobie przypomniec. - O tak, juz wiem. To straszna historia. Mala Katie Connally byla jedna z nich. -Co sie stalo? - zapytal Bray. -Utopily sie, prosze pana. Wszystkie trzy. Byly na lodce i to cholerstwo sie wywrocilo, wrzucajac je do morza. -Na lodce? W marcu? -Jedno z tych kretynskich szalenstw. Wie pan, jak bogaci panicze kreca sie zawsze wokol pielegniarek. Uwazaja, ze skoro dziewczeta patrza caly czas na nagie ciala, to moga rownie dobrze podsunac im wlasne. Ktoregos wieczoru te bubki wydawaly przyjecie na jednym z tych wymyslnych jachtow i zaprosili nasze dziewczeta. Bylo mnostwo alkoholu i inne glupoty i jakis balwan wpadl na wspanialy pomysl, zeby poplywac lodka. Kompletny idiotyzm, oczywiscie. I na dodatek jeszcze w marcu. -W nocy? -Tak. Jak pamietam, ciala znaleziono dopiero po tygodniu. -Czy ktos jeszcze zginal? -Oczywiscie, ze nie. Taka to sprawiedliwosc. Dzieci bogaczy zawsze doskonale plywaja, nie wie pan? -Gdzie to bylo? - zapytal Scofield. - Pamieta pan? -Jasne. Na wybrzezu. Marblehead. Bray zamknal oczy. -Dziekuje - powiedzial cicho, odkladajac sluchawke. -Dzieki, Matuzalem - zakonczyl student, patrzac na Scofielda. - Ma pan jakis problem, tak? -Mam problem - zgodzil sie Bray, podchodzac z powrotem do komputera. - Mam tez jeszcze dziesiec nazwisk. Dwoch lekarzy i osmiu pielegniarek. Czy moze je pan szybko przejrzec? Z osmiu pielegniarek zyla polowa. Jedna przeniosla sie do San Francisco, nie zostawiajac adresu; druga mieszkala z corka w Dallas, a dwie pozostale w domu starcow w Worcester. Zyl tez jeszcze jeden z lekarzy. Specjalista od przeszczepu skory umarl poltora roku temu w wieku siedemdziesieciu trzech lat. Pierwszy chirurg, Nathaniel Crawford, odszedl na emeryture i mieszkal w Quincy. -Czy moge skorzystac z pana telefonu? - zapytal Scofield. - Zaplace naleznosc. -Kiedy sprawdzalem ostatnim razem, zaden z tych telefonow nie byl na moje nazwisko. Prosze sie nie krepowac. Bray spisal numer z ekranu; podszedl do telefonu i nakrecil. -Mowi Crawford. - Glos z Quincy byl szorstki, ale nie nieuprzejmy. -Moje nazwisko Scofield. Nie znamy sie osobiscie i nie jestem lekarzem, ale interesuje mnie pewien przypadek, ktory pan leczyl wiele lat temu w szpitalu stanowym w Massachusetts. Chcialbym zapytac pana o pare spraw, jesli pan pozwoli. -Kim byl pacjent? Mialem ich pare tysiecy. -Chodzi mi o senatora Joshue Appletona. Na linii zapadla krotka cisza; kiedy Crawford znow sie odezwal, jego szorstki glos przybral nute znuzenia. -To jedna z tych cholernych spraw, ktore ciagna sie za czlowiekiem do grobu, co? No trudno, nie praktykuje juz od ponad dwoch lat, wiec nic co ja powiem, ani co pan powie, nie zrobi wiekszej roznicy. Przyjmijmy, ze to byl moj blad. -Blad? -Nie zrobilem ich wiele, a bylem ordynatorem oddzialu chirurgicznego przez niemal dwanascie lat. Moj raport jest w teczce Appletona; jedyne mozliwe wytlumaczenie to to, ze rentgen byl uszkodzony albo monitory przekazywaly zle dane. W teczce medycznej Appletona nie bylo raportu doktora Nathaniela Crawforda. - Czy pan nawiazuje do faktu, ze zastapiono pana innym chirurgiem? -Tam, do diabla, zastapiono! Tommy Belford i ja zostalismy po prostu wykopani przez jego rodzine. -Belford? Specjalista od przeszczepow skory? -Chirurg! Chirurg plastyczny i prawdziwy mistrz. Tommy zlozyl mu twarz do kupy, jak sam Pan Bog. Ten mlody majster, ktorego sprowadzili, tylko spapral jego robote, moim zdaniem. Ale zal mi go. Ledwo skonczyl, kiedy i jego dopadlo. -Ma pan na mysli wylew krwi do mozgu? -Ten Szwajcar byl tam, kiedy to sie stalo. Operowal go, ale bylo za pozno. -Czy "ten Szwajcar" to chirurg, ktory pana zastapil? -Tak. Wielki Herr Doktor z Zurychu. Ten sukinsyn traktowal mnie, jakbym byl niedorozwinietym przyglupem, ktory nie ukonczyl studiow. -Czy pan wie, co sie z nim stalo? -Wrocil chyba do Szwajcarii. Niespecjalnie mnie to interesowalo, prawde mowiac. -Mowi pan, ze zrobil pan blad. Albo zrobil go rentgen czy inne urzadzenia. Jaki blad? -Po prostu: poddalem sie. Appleton byl utrzymywany przy zyciu calkowicie sztucznie i uznalem, ze to juz koniec. Bez tej calej skomplikowanej maszynerii nie przezylby ani dnia, a nawet jesli, to bylby tylko roslina. -Nie widzial pan mozliwosci powrotu do zdrowia? Crawford znizyl glos, w jego pokorze wyczuwalo sie sile. -Bylem chirurgiem, nie Bogiem. Moglem byc omylny. W mojej opinii Appleton nie tylko nie mial szans wyzdrowiec, ale umieral z minuty na minute... Mylilem sie. -Dziekuje, ze zechcial pan ze mna porozmawiac. -Jak juz mowilem, to nie ma teraz wiekszego znaczenia. Spedzilem kupe lat ze skalpelem w reku i popelnilem niewiele bledow. -Jestem tego najzupelniej pewien. Do widzenia. Scofield wrocil do klawiatury komputera; czarny student czytal swoj podrecznik. -Rentgen...? - spytal Bray miekko. -Co? - Student spojrzal na niego. - Co z rentgenem? Bray usiadl obok mlodego czlowieka. Mial nadzieje, ze udalo mu sie zyskac w nim sprzymierzenca. -Jak dobrze orientujesz sie w tutejszych sprawach? -No coz, to duzy szpital. -Ale znasz Matuzalema. -Pracuje tu dorywczo od trzech lat. Troche sie napatrzylem. -Czy maja tu przechowalnie zdjec rentgenowskich sprzed lat? -Na przyklad sprzed dwudziestu pieciu? -Tak. -Jest cos takiego. Nie ma problemu. -Czy mozesz wydobyc mi jedno? Student uniosl brwi. -To calkiem inna sprawa, prawda? -Chetnie zaplace. Nawet slono. Student skrzywil sie. -Nie to, zebym patrzyl krzywo na chleb z maslem, ale nie kradne i nie oszukuje, choc Bog mi swiadkiem, ze nie odziedziczylem fortuny. -To, o co cie prosze, jest najbardziej sluszna, a nawet moralna rzecza, o jaka mozna kogokolwiek prosic. Mozesz mi wierzyc, nie klamie. Student spojrzal mu prosto w oczy. -A jesli nawet, to bardzo przekonujaco. I ma pan klopoty, jak widze. Co pan stamtad chce? -Zdjecie rentgenowskie jamy ustnej Joshuy Appletona. -Jamy ustnej? -Mial rozlegle obrazenia glowy, z pewnoscia zrobiono mu wiele zdjec. I na pewno musiano wykonac cala mase dentystycznej roboty. Mozesz to zdobyc? Student kiwnal glowa. -Mysle, ze tak. -Jeszcze jedno. Wiem, ze to zabrzmi... bezczelnie, ale daje slowo, ze nie mam nic zlego na mysli. Ile zarabiasz tu miesiecznie? -Przewaznie osiemdziesiat, dziewiecdziesiat dolcow tygodniowo. Jakies trzysta piecdziesiat miesiecznie. To nie jest zle, jak na studenta. Niektorzy praktykanci zarabiaja mniej. Oczywiscie oni maja mieszkanie i wyzywienie. Dlaczego pan pyta? -Co bys na to powiedzial, gdybym zaproponowal ci dziesiec tysiecy dolarow za przelot do Waszyngtonu i przywiezienie stamtad jeszcze jednego zdjecia. Zwyklej koperty ze zdjeciem rentgenowskim, Czarny student szarpnal krotka brodke, patrzac na Scofielda jak na wariata. -Co bym powiedzial? Powiedzialbym: "Do roboty!" Dziesiec tysiecy dolarow? -Bedziesz mial wiecej czasu na te kinetyke molekularna. -I nie ma w tym nic nielegalnego? To uczciwy interes... to znaczy naprawde uczciwy? -Zeby mozna cie bylo posadzac o najmniejszy nawet szwindel, musialbys wiedziec o wiele wiecej, niz ktokolwiek ci powie. Nie martw sie, to calkiem czysta sprawa. -Jestem tylko poslancem? Lece do Waszyngtonu i przywoze koperte ze zdjeciem rentgenowskim? -Moze z paroma malymi. To wszystko. -Czego to maja byc zdjecia? -Jamy ustnej Joshuy Appletona. Byla pierwsza trzydziesci po poludniu, kiedy Bray wszedl do biblioteki na Boylston Street. Jego nowy przyjaciel - Amos Lafoilet - wylatywal o drugiej do Waszyngtonu i mial wrocic samolotem o osmej. Scofield umowil sie z nim na lotnisku. Zdobycie zdjec nie bylo trudne, mogl je otrzymac kazdy, kto znal biurokratyczne zwyczaje Waszyngtonu. Bray wykonal dwa telefony, pierwszy do Biura Obslugi Kongresu, a drugi do dentysty. Pierwszy pochodzil od udreczonego asystenta czlonka Izby Reprezentantow, ktory cierpial na ropien zeba. Czy Biuro mogloby podac mu nazwisko dentysty senatora Appletona? Senator wspominal kiedys kongresmanowi o jego kunszcie. Biuro podalo asystentowi nazwisko. Telefon do dentysty pochodzil od Wydzialu Rozliczen Kongresu i dotyczyl czysto biurokratycznej formalnosci, o jakiej sie nazajutrz zapomina. Wydzial zbieral zalegle dane o pracach dentystycznych dotyczacych senatorow i jakiemus idiocie zachcialo sie zdjec rentgenowskich. Czy asystentka moglaby wynalezc te nalezace do Appletona i zostawic w recepcji dla gonca? Zostana zwrocone w ciagu dwudziestu czterech godzin. Waszyngton jak zawsze dzialal jakby sie palilo; brakowalo wolnej chwili na biezaca robote, a kontrolne dzialania Wydzialu Rozliczen tylko zabieraly czas. Wzbudzaly irytacje i spelniano je ze zloscia, niemniej spelniano. Powiedziano Brayowi, ze zdjecia Appletona beda czekac w recepcji. Scofield sprawdzil katalog w bibliotece, wjechal na drugie pietro i poszedl przez hali do drzwi z napisem DZIAL PRASY - WSPOLCZESNE I DAWNE PUBLIKACJE. MIKROFILMY. Podszedl do urzedniczki za stolem na koncu sali. -Marzec i kwiecien tysiac dziewiecset piecdziesiaty czwarty, prosze. "Globe" albo "Examiner". Dostal osiem szpulek z filmem i numer kabiny. Znalazl ja, usiadl, i zalozyl pierwsza rolke. W marcu piecdziesiatego czwartego roku doniesienia o stanie zdrowia Joshuy Appletona - "kapitana Josha" - zeszly juz na ostatnie strony; przebywal w szpitalu od ponad dwudziestu tygodni. Ale wciaz o nim pamietano. Slawna warta przy szpitalu byla opisana bardzo szczegolowo. Bray przepisal nazwiska kilku wypowiadajacych sie zolnierzy. Do jutra bedzie wiedzial, czy warto sie z nimi kontaktowac. 21 marca, 1954 Mlody lekarz umiera na wylew krwi do mozgu. Krotka notatka na stronie szesnastej. Bez wzmianki, ze byl to chirurg leczacy Joshue Appletona. 26 marca, 1954 Trzy pielegniarki ze szpitala stanowego gina w wypadku na lodce. Opis wypadku nastepowal w lewym dolnym rogu pierwszej strony, ale znow ani slowa o Joshu Appletonie. Dziwne, gdyby bylo inaczej; wlasnie ta trojka pelnila wymiennie dwudziestoczterogodzinny dyzur w szpitalu. Jesli wszystkie trzy znajdowaly sie tej nocy w Marblehead, to kto czuwal przy lozku Appletona? 10 kwietnia, 1954 Bostonczyk ginie w tragedii narciarskiej na stoku w Gstaad. Znalazl to, czego szukal. Artykul byl naturalnie na pierwszej stronie, opatrzony duzym naglowkiem; sluzyl w rownej mierze wzbudzeniu wspolczucia jak i opisowi tragicznej smierci mlodego czlowieka. Scofield przeczytal go uwaznie, pewien, ze zaraz trafi na okreslony passus. I sie nie mylil. Z powodu glebokiej milosci ofiary do Alp - i aby oszczedzic bliskim dalszych cierpien - rodzina postanowila, ze pogrzeb odbedzie sie w Szwajcarii, w miejscowosci Col du Pillon. Bray zastanawial sie, kto lezy w trumnie w Col du Pillon. Czy moze jest po prostu pusta? Wrocil do swojego taniego hotelu, spakowal rzeczy i pojechal taksowka na parking, po wynajety samochod. Wyruszyl z Bostonu Jamaica Way do Brooklinu, Znalazl Appleton Hill i przejechal obok bramy Appleton Hall, wchlaniajac kazdy szczegol, jaki wpadl mu w oko w tym krotkim czasie. Wielka rezydencja wznosila sie jak forteca na szczycie wzgorza, wysoki kamienny mur otaczal wewnetrzne zabudowania, ktorych dachy upodabnialy je z daleka do baszt obronnych. Droga za glowna brama skrecala w gore zbocza wokol ogromnej ceglanej wozowni, oplecionej bluszczem, mieszczacej zapewne osiem do dziesieciu mieszkan. Piec garazy wychodzilo na wielki betonowy parking. Pojechal wokol wzgorza. Otaczalo je wysokie na przeszlo trzy metry ogrodzenie z kutego zelaza, co kilkaset metrow przylegaly do niego male, wbudowane w ziemie budki, jak miniaturowe schrony; dojrzal w nich umundurowanych mezczyzn, ktorzy stali, siedzieli, palili papierosy, rozmawiali przez telefon. Byl w sercu organizacji Matarese'a, w domu pasterza. O dziewiatej trzydziesci pojechal na lotnisko Logan. Powiedzial Amosowi, zeby zaraz po wyjsciu z samolotu poszedl do slabo oswietlonego baru naprzeciwko glownego stoiska z gazetami. W srodku panowaly takie ciemnosci, ze z odleglosci poltora metra nie sposob bylo rozroznic twarzy; jedyne swiatlo padalo z wielkiego ekranu telewizyjnego na scianie. Usiadl przy czarnym stoliku, przyzwyczajajac oczy do ciemnosci. Przez chwile pomyslal o innym slabo oswietlonym wnetrzu i innym mezczyznie. W Londynie, Roger Symonds, hotel "Connaught". Wyrzucil to wspomnienie z pamieci; stanowilo przeszkode, a nie mogl sobie teraz pozwolic na przeszkody. Zobaczyl studenta w drzwiach baru. Wstal na moment, Amos dojrzal go i podszedl. Mial w reku brazowa koperte i Scofield poczul przyspieszone bicie serca. -Mam nadzieje, ze wszystko poszlo dobrze - powiedzial. -Musialem podpisac odbior. -Co takiego? - Zrobilo mu sie niedobrze; taki drobiazg, taki oczywisty drobiazg, a o tym nie pomyslal. -Niech sie pan nie przejmuje. Nie na darmo wychowalem sie w Harlemie. -Jakiego nazwiska uzyles? - spytal Scofield, czujac, ze puls wraca mu do normy. -R.M. Nixon. Recepcjonistka byla naprawde mila. Nawet mi podziekowala. -Daleko zajdziesz, Amos. -Mam zamiar. -Mam nadzieje, ze to ci pomoze. - Bray podal mu przez stol koperte. Student wzial ja w dwa palce. -Posluchaj, chlopie, nie musisz mi tego dawac. -Musze. Taka byla umowa. -Wiem. Ale mam wrazenie, ze zadal pan sobie mnostwo trudu dla mnostwa ludzi, ktorych pan nawet nie zna. -I dla paru takich, ktorych znam. Te pieniadze to drobiazg. Wez je. - Bray otworzyl teczke i polozyl otrzymane klisze na innych zdjeciach Joshuy Appletona sprzed dwudziestu pieciu lat. - Pamietaj, nie znasz mojego nazwiska i nigdy nie jezdziles do Waszyngtonu. Gdyby cie ktokolwiek o cos pytal, wynalazles tylko jakies zapomniane nazwiska na komputerze dla czlowieka, ktory sie nie przedstawil. Prosze, zapamietaj to. -To bedzie trudne. -Dlaczego? - przestraszyl sie Scofield. -Jak mam panu zadedykowac swoj pierwszy podrecznik? Bray usmiechnal sie. -Z pewnoscia cos wymyslisz. Do widzenia - powiedzial, wstajac od stolika. - Mam przed soba godzine jazdy samochodem i kilka godzin snu do nadrobienia. -Trzymaj sie, chlopie. -Dziekuje, profesorze. Scofield stal w poczekalni dentysty na Main Street w Andover. Nazwisko stomatologa dano mu z ochota, a nawet z entuzjazmem, w gabinecie lekarskim ekskluzywnej szkoly sredniej Andover Academy. Dla wychowanka szkoly zrobia wszystko, zwlaszcza dla tak wybitnego i hojnego wychowanka, a tym samym sluza wszelka pomoca jego asystentowi. Dentysta naturalnie juz nie byl ten sam, ktory leczyl senatora Appletona, kiedy ten byl uczniem; praktyke po nim przejal pare lat temu bratanek, ale z pewnoscia on tez chetnie pomoze. Zadzwonia do niego i uprzedza, ze asystent senatora jest w drodze. Bray liczyl na zasady psychologii tak stare jak dentystyczna wiertarka. Dwaj mlodzi chlopcy, ktorzy byli bliskimi przyjaciolmi i mieszkali razem w internacie, mogli nie zgadzac sie idealnie w kazdym punkcie, ale z pewnoscia mieli wspolnego dentyste. Tak, obaj chlopcy chodzili do tego samego gabinetu stomatologicznego w Andover. Zaaferowany dentysta wyszedl z drzwi kancelarii, na koncu nosa sterczaly mu okulary. W reku trzymal dwa arkusze kartonu z wetknietymi w nie malymi negatywami. Zdjecia rentgenowskie zebow dwoch uczniow zrobione przeszlo trzydziesci lat temu. -Prosze, panie Vickery - powiedzial dentysta, podajac mu kartoniki. - Do licha, niech pan tylko spojrzy, jak prymitywnie to wtedy oprawiano! Pewnego dnia bede wreszcie musial to wszystko uporzadkowac, ale z drugiej strony nigdy nie wiadomo, co mozna wyrzucic. W zeszlym roku musialem zidentyfikowac zwloki dawnego pacjenta mojego wuja, ktory sie spalil w tym pozarze w Boxford. -Dziekuje bardzo - powiedzial Scofield, biorac zdjecia. - Wiem, ze jest pan bardzo zajety, ale czy przy okazji nie moglby pan wyrzadzic mi jeszcze jednej przyslugi? Mam tu dwa nowsze komplety zdjec obu mezczyzn i musze je dopasowac do tych, ktore pan nam pozycza. Oczywiscie, moze to zrobic ktos inny, ale gdyby pan znalazl minute. -Naturalnie, nie zajmie to nawet minuty. Popatrzmy. Bray wyjal zdjecia z kopert; jedne ukradzione ze szpitala stanowego Massachusetts, drugie zdobyte w Waszyngtonie. Nazwiska zakleil wczesniej biala tasma. Podal je dentyscie, ktory zaniosl zdjecia pod lampe i przyjrzal im sie kolejno pod swiatlo zarowki. -Prosze bardzo - powiedzial, oddajac Brayowi dopasowane dwa zestawy, kazdy w innej rece, Scofield wlozyl je do dwoch roznych kopert. -Jeszcze raz bardzo dziekuje. -Nie ma za co. - Dentysta odszedl szybko do gabinetu. Byl naprawde czlowiekiem zajetym. Bray usiadl w samochodzie; oddech mu sie rwal, pot wystapil na czolo. Otworzyl koperty i wyjal zdjecia. Odkleil cienki pasek tasmy zakrywajacy nazwiska. Mial racje. Wstrzasajacy fragment lamiglowki byl na swoim miejscu, a niezbity dowod w jego rece. Mezczyzna, ktory zasiadal w Senacie, czlowiek, ktory niewatpliwie mial zostac nastepnym prezydentem Stanow Zjednoczonych nie byl Joshua Appletonem IV. Byl Julianem Guiderone, synem pasterza. 35. Scofield pojechal na poludniowy wschod do Salem. Opoznienie bylo teraz bez znaczenia, poprzednie plany nalezalo zmienic. Dzialajac najszybciej jak mozna, mial szanse zyskac wszystko, pod warunkiem, ze kazdy ruch bedzie wlasciwy, kazda decyzja przemyslana. Mial swoje armaty i bombe atomowa - zestaw faktow i zdjecia rentgenowskie. Pozostawala kwestia wlasciwego uzycia broni, tak aby nie tylko zmiesc organizacje Matarese'a z powierzchni ziemi, ale przede wszystkim - nade wszystko i przede wszystkim - znalezc Antonie i zmusic wrogow, zeby ja uwolnili. I Taleniekowa, jesli jeszcze zyje.Co oznaczalo, ze musial uciec sie do oszustwa. Oszustwa sa oparte na iluzji, totez nalezalo stworzyc iluzje, ze moga dostac Beowulfa Agate, ze jego armaty i bomba zostaly rozbrojone, atak powstrzymany, a on sam pokonany. Aby to zrobic, musial zaczac z pozycji sily... i dopiero pozniej okazac slabosc. Wziecie zakladnika nie wchodzilo juz w rachube; nie pozwola mu zblizyc sie do Appletona. Pasterz do tego nie dopusci. Gra szla o zbyt wysoka stawke, by stawiac na szali fotel w Bialym Domu. Bez senatora wszystko byloby stracone. Totez sila Braya lezala w zdjeciach. Nalezalo bezwzglednie przekonac ich, ze istnieje tylko jeden komplet klisz, ze duplikaty nie wchodza w rachube. Spektroanaliza wykazalaby zrobienie odbitek, a Beowulf Agate nie byl glupcem i wiedzial, ze taka analiza zostanie zrobiona. Chcial dostac dziewczyne i Rosjanina - w zamian odda zdjecia. W procedurze wymiany bedzie drobne przeoczenie, pozorna luka, na ktora wrog sie rzuci. Matarezowcy musza zgodzic sie na wymiane. Korsykanska dziewczyna i agent KGB za klisze, ktore w niepodwazalny sposob pokazuja, ze czlowiek siedzacy w senacie i zmierzajacy do prezydentury to nie Joshua Appleton IV - bohater wojny koreanskiej, wybitny polityk - lecz mezczyzna rzekomo pogrzebany w tysiac dziewiecset piecdziesiatym czwartym roku w szwajcarskiej miejscowosci Col du Pillon. Pojechal w strone portu - jak zawsze ciagnelo go do wody - nie do konca pewien, czego wlasciwie szuka, az zobaczyl tabliczke wbita w trawnik przed malym hotelem. "Samodzielne apartamenty" - to bylo najlepsze. Pokoje z lodowka i kuchenka. Nie bedzie obcego przybysza jedzacego w restauracjach, w dodatku poza sezonem turystycznym. Zaparkowal samochod na parkingu pokrytym bialym zwirem i ogrodzonym bialym plotem z palikow, z widokiem na szare wody przystani. Wzial ze soba teczke i torbe podrozna, zameldowal sie pod jakims pospolitym nazwiskiem i poprosil o apartament. -Czy bedzie pan placil karta kredytowa? - zapytala mloda kobieta za kontuarem. -Slucham? -Nie zaznaczyl pan w karcie meldunkowej sposobu zaplaty. Jesli to ma byc karta kredytowa, to musimy ja sprawdzic. -Rozumiem. Nie, ja naleze do tych dziwnych ludzi, ktorzy placa prawdziwymi pieniedzmi. W protescie przeciw zalewowi wyrobow plastikowych. Moze zaplace pani od razu za tydzien z gory? Nie sadze, abym zostal dluzej. - Dal jej pieniadze. - Mam nadzieje, ze jest tu w poblizu sklep spozywczy? -Tak, prosze pana. Zaraz niedaleko stad. -A jak z innymi sklepami? Musze kupic kilka rzeczy. -Pare przecznic dalej w kierunku zachodnim jest supermarket. Na pewno znajdzie pan tam wszystko, co trzeba. Bray na to liczyl. Zaprowadzono go do "apartamentu", ktory okazal sie pojedynczym duzym pokojem, z rozkladanym lozkiem i malenka kuchenka oraz lodowka za parawanem. Ale byl stad widok na port - to najwazniejsze, Bray otworzyl teczke, wyjal fotografie, ktora zdjal ze sciany w grobowcu pani Appleton dla jej syna, i wpatrzyl sie w nia. Dwoch mlodych mezczyzn, wysokich, muskularnych, moze nie ludzaco podobnych do siebie, ale wystarczajaco, zeby anonimowy chirurg ze Szwajcarii potrafil upodobnic jednego do drugiego. Mlody amerykanski lekarz zostal oplacony za podpisanie wypisu ze szpitala, a potem zabity dla bezpieczenstwa. Matka, w ktorej sie podsyca alkoholizm i trzyma ja na dystans, ale wystawia na widok publiczny, gdy jest to wygodne i korzystne. Kto lepiej zna syna niz matka? Kto w Ameryce osmielilby sie podac w watpliwosc czy kwestionowac slowa pani Appleton? Scofield usiadl i dodal nastepna strone do siedemnastu juz napisanych. Lekarze: Nathaniel Crawford i Thomas Belford. Szwajcarski lekarz usuniety z komputera; mlody chirurg plastyczny umiera nagle na wylew krwi do mozgu. Trzy pielegniarki topia sie w Marblehead. Gstaad: trumna w Col du Pillon; zdjecia - jeden komplet z Bostonu, drugi z Waszyngtonu, dwa z Main Street, Andover, Massachusetts. Dwaj rozni mezczyzni stopieni w jednego - gigantyczne klamstwo. Oszust ma zostac prezydentem Stanow Zjednoczonych. Bray skonczyl pisac i podszedl do okna, ktore wychodzilo na spokojne, zimne wody portu w Salem. Pozostawal wciaz nie rozstrzygniety jeden podstawowy dylemat. Rozpracowali organizacje Matarese'a, poczynajac od jej zrodel na Korsyce po miedzynarodowe korporacje oplatajace caly swiat; wiedzieli, ze finansuje terror i sprzyja chaosowi wyniklemu z zabojstw i morderstw, porwan i rozruchow, bomb podkladanych na ziemi i w powietrzu. Wiedzieli to wszystko, ale nie wiedzieli, dlaczego. Dlaczego? Znalezienie powodu musialo poczekac. Na razie najwazniejsze bylo zdemaskowanie oszustwa, ktore mialo na imie senator Joshua Appleton IV. Gdyz, kiedy syn pasterza zostanie prezydentem, Bialy Dom bedzie nalezec do organizacji Matarese'a. Czyz moze byc lepsza rezydencja dla consigliere... Trzymaj sie, moj stary wrogu. Toni, ukochana, zyj. Nie daj sie zniszczyc. Scofield wrocil do teczki na stole, otworzyl boczna kieszen i wydobyl brzytwe. Potem wyjal dwa matowe kartoniki z osadzonymi w nich zdjeciami rentgenowskimi dwoch uczniow Andover Academy sprzed trzydziestu pieciu laty i polozyl je na stole, jeden na drugim. Mialy po cztery rzedy negatywow, w kazdym po cztery zdjecia, razem szesnascie na kazdej karcie. W lewych gornych rogach byly male; obwiedzione czerwona ramka naklejki z nazwiskami pacjentow i data rentgena. Sprawdzil, czy kartoniki sa dokladnie tych samych rozmiarow, przylozyl brazowa koperte na wierzch miedzy pierwszym a drugim rzedem klisz, wzial brzytwe i zaczal gleboko ciac poprzez oba kartoniki. Gorny rzad odpadl, z dwoma paskami czterech negatywow. Nazwiska pacjentow i daty wypisane na malych nalepkach z czerwona otoczka przeszlo trzydziesci piec lat temu zostaly na odcietych paskach; najprostsza analiza chemiczna potwierdzi ich autentycznosc. Bray watpil, czy taka analiza zostanie przeprowadzona na nowych nalepkach, ktore kupi i naklei na pozostalych kartach z dwunastoma zdjeciami - bylaby to strata czasu. Same zdjecia zostana zestawione z nowymi kliszami mezczyzny, ktory teraz zwal sie Joshua Appletonem IV. Ze zdjeciami Juliana Guiderone'a. Ten dowod w zupelnosci wystarczy. Wzial oba paski i wieksze arkusze negatywow, uklakl i ostroznie potarl odciete krawedzie kilka razy o dywan. Po chwili byly rownie zmechacone i przybrudzone jak pozostale krawedzie. Wstal i odlozyl wszystko do teczki. Pora wracac do Andover, wcielic plan w zycie. -Czy cos nie w porzadku, panie Vickery? - spytal dentysta, wychodzac z gabinetu, nadal wyraznie zajety; trzech popoludni owych pacjentow oczekiwalo w poczekalni, czytajac magazyny ilustrowane, znad ktorych spogladali z lekka irytacja. - Obawiam sie, ze o czyms zapomnialem. Czy moge porozmawiac z panem przez chwile? -Prosze tutaj - powiedzial dentysta, zapraszajac Scofielda do malej pracowni, pelnej polek z protezami wlozonymi na ruchome klamry. Wzial papierosa z paczki lezacej na stole. - Musze panu powiedziec, ze mam dzis bardzo meczacy dzien. O co chodzi? -O przepisy, w gruncie rzeczy. - Bray usmiechnal sie, otworzyl teczke i wyjal obie koperty. - HR siedem tysiecy czterysta osiemdziesiat piec. -Coz to u licha ma znaczyc? -Nowy regulamin uchwalony przez Kongres, pozostalosc po aferze Watergate. Kazdy urzednik rzadowy, ktory cos pozycza z dowolnego zrodla i dla dowolnych przyczyn, musi wziac pelny opis danego przedmiotu z wlasnorecznym podpisem osoby wypozyczajacej. -Na milosc boska! -Bardzo mi przykro, prosze pana. Senator jest rygorysta w takich sprawach. - Scofield wyjal zdjecia z kopert. - Jak pan je jeszcze raz przejrzy, prosze zawolac swoja asystentke i dac jej pelen opis; niech wypisze to na panskim papierze firmowym i juz sie wynosze. -Dla przyszlego prezydenta Stanow Zjednoczonych wszystko - powiedzial dentysta, biorac skrocone kartoniki i siegajac po sluchawke. - Niech pan mu powie, zeby obnizyl mi podatki. - Nacisnal guzik. - Prosze przyniesc swoj notes. -Czy moge zapalic? - Bray wyjal papierosa. -Pewnie. Rak lubi towarzystwo. Weszla pielegniarka, niosac notes i olowek. -Jaki mam dac naglowek? - zapytal lekarz, patrzac na Scofielda. -"Do odnosnych wladz" wystarczy. -Dobrze. - Dentysta spojrzal na pielegniarke. - Pilnujemy uczciwosci rzadu. - Wlaczyl lampe i obejrzal zdjecia pod swiatlo. - "Do odnosnych wladz. Pan..." - Przerwal, patrzac na Braya. - Jak pan ma na imie? -B.A. wystarczy. -"Pan B.A. Vickery z biura senatora Appletona z Waszyngtonu otrzymal ode mnie dwa zestawy zdjec rentgenowskich z dnia jedenastego listopada tysiac dziewiecset czterdziestego trzeciego roku, pacjentow o nazwiskach Joshua Appleton i... Julian Guiderone." Cos jeszcze? -Opis, doktorze. O to wlasnie chodzi w HR siedem tysiecy czterysta osiemdziesiat piec. Dentysta westchnal, obracajac papierosa w ustach. -Powyzsze zestawy zdjec obejmuja... raz, dwa, trzy, cztery... razem dwanascie negatywow. - Dentysta urwal, patrzac z ukosa znad zsunietych na nos okularow. - Wie pan - wtracil - moj wuj byl nie tylko prymitywnym dentysta, ale i cholernie niedbalym. -O czym pan mowi? - spytal Scofield, obserwujac go uwaznie. -W obu brakuje prawego i lewego dwuguzkowca. Tak sie spieszylem poprzednio, ze tego nie zauwazylem. -To te same karty, ktore dal mi pan dzis rano. -Z pewnoscia, sa tu naklejki. Dopasowywalem gorne i dolne siekacze. - Podal zdjecia Scofieldowi i zwrocil sie do asystentki: - Niech pani przelozy to, co powiedzialem, na bardziej urzedowy jezyk i wystuka na maszynie, dobrze? Podpisze w poczekalni. - Zgniotl papierosa i wyciagnal reke. - Milo mi bylo pana poznac, ale naprawde musze wracac do gabinetu. -Jeszcze tylko jedna rzecz: czy moglby pan zaparafowac te karty i napisac date? - Bray polozyl oddzielnie zdjecia na stole. -Oczywiscie - odparl dentysta. Scofield pojechal z powrotem do Salem. Wiele rzeczy trzeba bylo jeszcze wyjasnic, podjac nowe decyzje ksztaltowane przez bieg wydarzen, ale mial juz ogolny plan, wiedzial, od czego zaczac. Nadchodzil czas, aby pan B.A. Vickery przybyl do hotelu "Ritz-Carlton", ale jeszcze nie teraz. Poprzednio zatrzymal sie w supermarkecie, gdzie znalazl male naklejki z czerwona ramka, niemal identyczne jak te sprzed trzydziestu pieciu lat, i stoisko z maszynami do pisania, gdzie wypisal na nich nazwiska i daty, rozcierajac je lekko palcem, aby nadac naklejkom troche patyny. Idac do samochodu, rozejrzal sie szybko po okolicy i znalazl to, czego szukal. KSEROKOPIE NA POCZEKANIU SPRZEDAZ, ZAKUP I WYPOZYCZALNIA SPRZETU FACHOWY SERWIS Punkt byl dogodnie polozony tuz przy sklepie z alkoholem i przy supermarkecie. Odda teraz do powielenia swoje zestawienie faktow, a potem kupi cos do jedzenia i picia. Bedzie musial spedzic w swoim pokoju dluzszy czas; mial pare telefonow do zalatwienia. Zajmie mu to piec do siedmiu godzin. Rozmowy musza byc przeprowadzone przez Lizbone, wedlug scisle okreslonej procedury.Bray patrzyl, jak wlasciciel zakladu wyjmuje zebrane arkusze jego aktu oskarzenia z kolejnych szarych tac wystajacych z kopiarki. Wdal sie w krotka pogawedke z tym lysiejacym mezczyzna, nadmieniajac, ze wyswiadcza przysluge siostrzencowi; ten mlody czlowiek uczeszcza na kurs powiesciopisania w Emerson i postanowil wziac udzial w jednym z konkursow literackich. -Ma chlopak wyobraznie - powiedzial mezczyzna, spinajac stos kopii. -Ach. czytal pan to? -Tylko fragmenty. Stoi sie nad ta maszyna, nie majac nic do roboty procz pilnowania, zeby sie nie zaciela, no to sie patrzy. Ale jesli ludzie przychodza z osobistymi papierami, jak listy czy testament, wie pan, co mam na mysli, zawsze staram sie patrzec tylko na maszyne. Czasami jest to trudne. Bray rozesmial sie. -Mowilem siostrzencowi, zeby lepiej wygral, bo inaczej wsadza go do wiezienia. -Juz nie w obecnych czasach. Dzisiejsza mlodziez jest wspaniala. Mowia, co chca. Znam wielu ludzi, ktorzy tego nie lubia, ale ja i owszem. -Ja chyba tez. - Bray spojrzal na stos kartek przed soba i siegnal do kieszeni po pieniadze. - Nie ma pan tu przypadkiem kopiarki Alfa Dwanascie? -Alfa Dwanascie? To sprzet, ktory kosztuje osiemdziesiat tysiecy dolarow. Prowadze porzadny interes, ale nie w tej klasie. -Chyba da sie znalezc jakas w Bostonie. -Towarzystwo ubezpieczeniowe na Lafayette Street ma taka; zaloze sie, ze zaplacila za nia centrala. To jedyna, o jakiej wiem, na polnoc od Bostonu i to az po Montreal. -Towarzystwo ubezpieczeniowe? -Filia towarzystwa West Hartford. Szkolilem dwie dziewczyny, ktore obsluguja te Alfa Dwanascie. Czy to nie jest do nich podobne? Kupia taki sprzet, ale poskapia na szkolenie u producenta. Bylem pewnie o poltora dolara tanszy. Scofield oparl sie o kontuar gestem znuzonego czlowieka, szukajacego rady. -Niech pan poslucha, jestem w podrozy od pieciu dni i musze jeszcze dzisiaj napisac i wyslac sprawozdanie. Potrzebna mi kopiarka Alfa Dwanascie. Moge oczywiscie jechac do Bostonu i ja znalezc, ale jest juz niemal czwarta i wolalbym tego nie robic. Moje przedsiebiorstwo jest hojne; ceni sobie moj czas i pozwala mi placic ekstra, jesli uda mi sie go zaoszczedzic. Co pan na to? Moglby mi pan pomoc? - Bray wyjal z portfela studolarowy banknot. -Pracuje pan w niezlej firmie. -To prawda. -Zaraz zatelefonuje. Byla piata czterdziesci piec, kiedy Bray wrocil do hotelu obok przystani. Alfa Dwanascie wykonala potrzebna mu usluge, potem znalazl sklep papierniczy, gdzie kupil zszywacz, siedem brazowych kopert, dwie rolki tasmy opakunkowej i precyzyjna wage na uncje i gramy. Pozniej wstapil jeszcze na poczte i nabyl znaczki za cale piecdziesiat dolarow. Liste zakupow zwienczyl befsztyk z poledwicy i butelka whisky. Rozlozyl sprawunki na lozku, przenoszac czesc na stol, a czesc na lade miedzy lilipucia kuchenka a lodowka. Nalal sobie whisky i usiadl na krzesle przed oknem wychodzacym na port. Sciemnialo sie, woda byla juz widoczna jedynie w miejscach, gdzie odbijala swiatla przystani. Pil whisky krotkimi lykami; alkohol rozlewal mu sie po ciele, przytlumiajac natlok mysli. Mial mniej wiecej dziesiec minut dla siebie, zanim przystapi do telefonow. Armaty byly zaladowane, bomba atomowa gotowa. Teraz najwazniejsze, aby wszystko odbylo sie w odpowiedniej kolejnosci - zawsze kolejnosc na pierwszym miejscu - a to oznaczalo wybranie odpowiednich slow w odpowiednim czasie; nie bylo miejsca na blad. Aby uniknac bledu, musi miec umysl wolny od wszelkich obciazen, musi myslec jasno, precyzyjnie, nieskrepowanie i sluchac uwaznie, wylapujac niuanse. Toni...? Nie! Zamknal oczy. W oddali mewy nurkowaly do wody po ostatnie kesy pozywienia przed nastaniem mroku. Sluchal ich skrzeku, znajdujac w tym ostrym dzwieku pewne pocieszenie; kazda walka o przetrwanie niosla z soba ladunek energii. Mial nadzieje, ze jemu tez jej starczy. Drgnal, budzac sie z drzemki. Ze zloscia spojrzal na zegarek; bylo szesc po szostej, jego dziesiec minut wydluzylo sie niemal do pietnastu. Byl juz czas na pierwszy telefon, ten po ktorym najmniej sie spodziewal, jesli chodzi o rezultaty. Nie musial przeprowadzac go przez Lizbone; szanse na podsluch byly tak znikome, ze prawie zadne. Ale "prawie" nie oznaczalo "calkiem", w zwiazku z tym rozmowa nie mogla trwac dluzej niz dwadziescia sekund, minimum potrzebne dla najdoskonalszych nawet urzadzen wykrywajacych numer rozmowcy. Trzymanie sie tego dwudziestosekundowego limitu zalecil swojej Francuzce, kiedy przed tygodniami dzwonila na jego prosbe przez cala noc do apartamentu w hotelu na Nebraska Avenue. Dwadziescia sekund to nieduzo, ale mozna przez ten czas w sposob ciagly sporo powiedziec, zwlaszcza po francusku. Wstal z krzesla i podszedl do teczki, skad wyjal notes z nazwiskami i numerami telefonow. Przysunal fotel do aparatu na stoliku nocnym i usiadl. Pomyslal przez chwile, ukladajac po francusku stenograficznie krotka wersje tego, co chcial przekazac, mimo watpliwosci, ze to cokolwiek pomoze. Ambasador Robert Winthrop zniknal przeszlo miesiac temu i trudno bylo oczekiwac, iz jeszcze zyje. Poruszyl temat Rady Matarese'a z niewlasciwymi ludzmi - lub z niewlasciwym czlowiekiem - w Waszyngtonie. Bray wzial sluchawke i wykrecil numer; dopiero po trzech dzwonkach wlaczyla sie telefonistka i zapytala o numer pokoju. Podal jej i uslyszal kolejne odlegle dzwonki. -Halo? -Posluchaj! Nie ma czasu. Rozumiesz? -Tak. Mow. Znala go i rozumiala bez zbednych slow. Zaczal mowic szybko po francusku, z oczami na sekundniku zegarka. -Ambasador Robert Winthrop. Georgetown. Wez ze soba dwoch ludzi z CIA, nie dawaj zadnych wyjasnien. Jesli Winthrop bedzie, zobacz sie z nim sam na sam, ale nic nie mow na glos. Daj mu kartke ze slowami: "Beowulf pana szuka". Niech napisze odpowiedz. Kontakt musi byc czysty. Zadzwonie znow. Siedemnascie sekund. -Musimy porozmawiac - padla szybka, zdecydowana odpowiedz. - Zadzwon koniecznie. Odlozyl sluchawke - bedzie bezpieczna. Nie tylko malo prawdopodobne, zeby matarezowcy ja odnalezli i zalozyli podsluch, ale nawet gdyby tak bylo, nie zabija jej. Nic przez to nie zyskaja, wiecej sie dowiedza, trzymajac posredniczke przy zyciu, a zabicie wraz nia ludzi z CIA tez narobiloby zbyt duzo halasu. Poza tym w obecnych okolicznosciach jego poczucie odpowiedzialnosci mialo swoje granice; przykro mu, ale tak bylo. Przyszla pora na Lizbone. Juz w Rzymie wiedzial, ze skorzysta z tego polaczenia, kiedy nadejdzie odpowiedni moment. Serie telefonow mozna bylo przeprowadzic przez Lizbone tylko raz, gdyz natychmiast po przejeciu rozmowy przez komputerowe bazy danych wlaczone zostana alarmy, zakodowane zrodla transmisji wytropione przez inne komputery w Langley i dalsze polaczenia uniemozliwione. Dostep do Lizbony byl ograniczony wylacznie dla tych, ktorzy zajmowali sie dezercja osob z wysokiego szczebla, dla ludzi w terenie, ktorzy w razie naglej potrzeby musieli skontaktowac sie bezposrednio ze swoimi przelozonymi w Waszyngtonie, a ci z kolei byli uprawnieni do podjecia natychmiastowej decyzji. Nie wiecej niz dwudziestu oficerow wywiadu znalo kody do Lizbony, a w Waszyngtonie telefon z tego zrodla byl przyjmowany o kazdej porze dnia i nocy. Nigdy nie wiadomo, czy w gre nie wchodzi jakis general, fizyk nuklearny, wysokiej rangi czlonek Politbiura albo oficer KGB. Oczywiste bylo, ze kazde naduzycie dostepu przez Lizbone grozi najsurowszymi konsekwencjami. Bray usmiechnal sie - z gorycza - na te mysl. Naduzycie, ktore za chwile mial popelnic, bylo poza wyobrazeniem tych, ktorzy ustanawiali przepisy. Spojrzal na piec tytulow i nazwisk ludzi, do ktorych zamierzal zadzwonic. Nazwiska same w sobie nie odznaczaly sie niczym nadzwyczajnym, zapewne mozna je bylo znalezc w kazdej ksiazce telefonicznej. Ale stanowisk juz nie. Sekretarz stanu Przewodniczacy Narodowej Rady Bezpieczenstwa Dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej Glowny doradca prezydenta do spraw polityki zagranicznej Przewodniczacy kolegium szefow sztabow Prawdopodobienstwo, ze jeden albo nawet dwoch z tych ludzi moze byc consigliere organizacji Matarese'a powstrzymalo Braya przed wyslaniem oskarzenia wprost do prezydenta. Taleniekow i on uwazali, ze kiedy beda miec w rece dowod, zdolaja dotrzec do przywodcow swoich krajow i przekonac ich. To nie byla prawda; prezydent i sekretarz generalny sa zbyt scisle strzezeni, otoczeni zbyt szczelnym murem; wiadomosci sa filtrowane, slowa interpretowane. Zarzuty "zdrajcow" zostalyby oddalone, nikt nie tracilby na nie czasu. Kto inny musial porozmawiac z prezydentem. Ktos o niepodwazalnej pozycji i autorytecie. Tylko ktos taki mogl zwrocic sie do niego z podobna informacja - nie zdrajcy. Wiekszosc, jesli nie wszyscy z tych, do ktorych chcial zadzwonic, byli ludzmi oddanymi swojemu narodowi i kazdy z nich zostalby wysluchany przez prezydenta. O to mu tylko chodzilo; wiedzial tez, ze zaden nie zlekcewazy telefonu z Lizbony. Wzial sluchawke i wykrecil numer centrali miedzynarodowej! Dwadziescia minut pozniej telefonistka oddzwonila. Lizbona, jak zawsze, wyczyscila szybko linie do Waszyngtonu; sekretarz stanu byl przy telefonie. -Tu Pierwszy - powiedzial sekretarz. - Prosze mowic. O co chodzi? -Panie sekretarzu, w ciagu czterdziestu osmiu godzin otrzyma pan poczta brazowa koperte z nazwiskiem "Agate" w lewym gornym rogu... -Agate? Beowulf Agate? -Prosze, niech pan mnie wyslucha. Niech pan kaze dostarczyc ja sobie bezposrednio do rak wlasnych, bez otwierania przez sekretarke. Znajdzie pan w srodku szczegolowy raport opisujacy serie wypadkow, ktore wskazuja na istnienie spisku zmierzajacego do objecia rzadu... -Spisek? Niech pan mowi bardziej konkretnie. Spisek komunistyczny? -Nie sadze. -Musi pan mowic konkretniej, panie Scofield. Jest pan czlowiekiem poszukiwanym i naduzywa pan polaczenia przez Lizbone! Samolubne wzniecanie alarmu nie jest w pana interesie. Ani w interesie naszego kraju. -Znajdzie pan wszystkie niezbedne dane w moim raporcie. Miedzy innymi jest tam dowod, powtarzam: dowod, panie sekretarzu, ze dwadziescia lat temu w Senacie dokonano oszustwa. Tak wielkiej wagi, ze nie wiem, jak nasz kraj zniesie podobny szok. Moze nawet najlepiej bedzie go nie ujawniac. -Niech pan wytlumaczy swoje slowa! -Wytlumaczenie jest w kopercie. Ale bez wnioskow. Wnioski pozostawiam panu i prezydentowi. Prosze dostarczyc mu moje informacje jak najszybciej. -Rozkazuje panu natychmiast sie u mnie zameldowac! -Ujawnie sie w ciagu czterdziestu osmiu godzin - jesli nadal bede zyl. A wtedy chce dwoch rzeczy: rehabilitacji dla mnie i azylu dla radzieckiego agenta wywiadu - jesli i on nadal bedzie zyl. -Scofield, gdzie jestes?! Bray odlozyl sluchawke. Odczekal dziesiec minut i zamowil drugi telefon przez Lizbone. Trzydziesci piec minut pozniej mial na linii Przewodniczacego Narodowej Rady Bezpieczenstwa. -Panie przewodniczacy, w ciagu czterdziestu osmiu godzin otrzyma pan poczta brazowa koperte z nazwiskiem "Agate" w lewym gornym rogu... Bylo dokladnie czternascie minut po polnocy, kiedy skonczyl ostatni telefon. Politycy, z ktorymi rozmawial, byli ludzmi honoru. Ich glosy zostana wysluchane przez prezydenta. Mial jeszcze czterdziesci osiem godzin. Cale zycie. Nadeszla pora na drinka. Dwukrotnie podczas zamawiania rozmow spogladal na butelke whisky, gotow przyznac sobie prawo do uspokojenia nerwow, i dwukrotnie odrzucil pokuse. Dzialajac pod napieciem byl najbardziej opanowanym z ludzi, w ten wlasnie sposob najlepiej funkcjonowal. Teraz nalezala mu sie porcja alkoholu - bedzie to odpowiedni toast z okazji ostatniej rozmowy, jaka za chwile przeprowadzi z senatorem Joshua Appletonem IV, urodzonym jako Julian Guiderone, syn pasterza. Nagly dzwonek telefonu wprawil Braya w taki szok, ze zapomnial o nalewanej whisky i zastygl z przechylona butelka w dloni. Alkohol przepelnil szklanke i rozlal sie po stole. To bylo niemozliwe! Nie bylo sposobu, aby telefony do Lizbony mogly zostac tak szybko wytropione. Magnetyczne lacza zmienialy sie co godzine, uniemozliwiajac lokalizacje nadawcy. Aby wysledzic pojedynczy telefon, caly system musialby zostac zamkniety na co najmniej osiem godzin. Lizbona byla pewniakiem; dzwoniac przez nia czlowiek byl bezpieczny, a jego miejsce pobytu ukryte az do chwili, kiedy to juz nie mialo znaczenia. Telefon zaterkotal ponownie. Jesli nie odpowie, nie dowie sie, o co chodzi, a to znacznie grozniejsze niz fakt, ze go wysledzono. W koncu wciaz trzyma w rekach karty, ktorymi moze grac. A przynajmniej dac tak do zrozumienia matarezowcom. Podniosl sluchawke. -Slucham? -Pokoj dwiescie dwanascie? -O co chodzi? -Mowi dyrektor hotelu, prosze pana. To nic wielkiego, ale telefonistka z centrali miedzynarodowej, co calkiem naturalne, podawala naszej recepcji sumy za panskie zagraniczne rozmowy. Poniewaz, jak wiemy, nie uzywa pan karty kredytowej, zapewne woli pan, aby dopisac je do panskiego rachunku. Pomyslelismy, ze chcialby pan wiedziec, ze oplata wynosi obecnie ponad trzysta dolarow. Scofield spojrzal na uszczuplona butelke whisky. Niedowiarstwo Jankesow nie zmieni sie do konca swiata, a potem ksiegowi z Nowej Anglii wytocza Panu Bogu proces. -Moze zechce pan przyjsc do mnie osobiscie, to od razu wszystko ureguluje. Gotowka. -Och nie, nie. To wcale niepotrzebne, prosze pana. Wlasciwie jestem juz w domu, nie w hotelu - umilkl zaklopotany. - Myslelismy tylko... -Dziekuje za informacje - przerwal Bray, odkladajac sluchawke i wracajac do stolu do butelki whisky. Piec minut pozniej byl gotow; czujac, jak ogarnia go lodowaty spokoj, usiadl przy telefonie. Slowa same sie znajda, podyktowane wypelniajaca go wsciekloscia; nie potrzebowal sie zastanawiac, co powie. Musial jednak zastanowic sie nad kolejnoscia. Szantaz, kompromis, ustepstwo, wymiana. Ktos z organizacji chcial z nim rozmawiac i zwerbowac go dla najoczywistszych w swiecie powodow; da wiec temu komus - kimkolwiek byl - szanse. Byla to czesc wymiany, wstep do ucieczki. Ale pierwszy krok na linie zrobi nie Beowulf Agate, lecz syn pasterza. Wzial sluchawke; trzydziesci sekund pozniej uslyszal slynny glos o wyraznym bostonskim akcencie, ktory tak wielu przypominal pewnego mlodego prezydenta zabitego w Dallas. -Halo? Halo? - Senator zostal zerwany z lozka, slychac to bylo w jego zaspanym glosie. - Kto mowi, na milosc boska? -W szwajcarskiej wiosce Col du Pillon jest pewien grob. Jesli w zlozonej tam trumnie znajduje sie cialo, to nie nalezy ono do mezczyzny, ktorego nazwisko widnieje na nagrobku. Mezczyzna po drugiej stronie wciagnal ze swistem powietrze i zaniemowil; krzyk uwiazl mu w gardle. -Kto...? - Senator byl w szoku, nie mogl sformulowac pytania. -Nie musisz nic mowic, Julianie... -Dosc! - krzyk oswobodzil sie z krtani. -Dobrze, bez nazwisk. Wie pan, kim jestem. Jesli nie, to znaczy, ze pasterz nienalezycie informuje swego syna. -Nie bede tego sluchal! -Owszem, bedzie pan, senatorze. Sluchawka telefoniczna jest przyrosnieta do pana reki; musi pan sluchac, czy pan chce, czy nie. Niech wiec pan slucha. Jedenastego listopada tysiac dziewiecset czterdziestego trzeciego roku, pan i panski bliski przyjaciel poszliscie do tego samego dentysty na Main Street w Andover. Zrobiono panu wtedy rentgena. - Scofield umilkl dokladnie na sekunde. - Mam te zdjecia, senatorze. Panski sekretariat moze to sprawdzic jutro rano. Moze takze sprawdzic, ze wczoraj goniec z Wydzialu Rozliczen wzial zestaw nowszych zdjec od panskiego obecnego dentysty w Waszyngtonie. W koncu, jesli ma pan ochote, moze tez sprawdzic w przechowalni zdjec w szpitalu stanowym w Massachusetts. Przekonacie sie, ze klisza ze zdjeciem przednich zebow sprzed dwudziestu pieciu lat znikla z kartoteki Appletona. Wszystkie sa w moim posiadaniu. Na linii dal sie slyszec cichy zalosny jek, lament bez slow. -Niech pan slucha dalej, senatorze - kontynuowal Bray. - Nie wszystko stracone. Jesli dziewczyna zyje, ma pan jeszcze szanse, jesli nie, to nie ma pan. Co zas do Rosjanina, jezeli ma zginac, to z mojej reki. Mysle, ze wie pan, dlaczego. Jak wiec pan widzi, moze uda nam sie dojsc do porozumienia. Moge zapomniec o tym, co wiem. Wasze poczynania to nie moja sprawa, juz nie. Osiagneliscie, co chcecie, a ludzie tacy jak ja zwykle koncza, pracujac dla takich jak wy; tak to juz jest. W koncu, niewielka miedzy nami roznica. Jakby nie spojrzec. - Scofield zamilkl; przyneta byla az nadto rzucajaca sie w oczy, czyja polknie? Polknal; ochryplym szeptem zlozyl probna propozycje: -Jest ktos... kto chce z panem rozmawiac. -Dobrze. Ale najpierw dziewczyna musi byc wolna, a Rosjanin przekazany w moje rece. -A zdjecia...? - Padly pospieszne, uciete w polowie slowa. Mezczyzna tonal. -Na tym polega wymiana. -Jak? -Wynegocjujemy to. Musi pan zrozumiec, senatorze, ze jedyne, co mnie w tej chwili obchodzi, to ja sam. Mam zamiar wziac dziewczyne i wyjechac. -Czego...? - Senator wciaz mial trudnosci ze sformulowaniem pytania. -Czego chce? - dokonczyl Scofield. - Dowodu, ze ona zyje, ze wciaz porusza sie o wlasnych silach. -Nie rozumiem. -Niewiele pan wie o tych sprawach, co? Nieruchomy zakladnik nie jest zadnym zakladnikiem. Chce dowodu i mam bardzo dobra lornetke. -Lornetke? -Panscy ludzie zrozumieja. Chce numer telefonu i mozliwosc obserwacji zakladnikow. Naturalnie, jestem w poblizu Bostonu. Zadzwonie rano. Pod ten numer. -Rano jest debata w senacie, quorum... -Nie pojdzie pan - przerwal Bray, odkladajac sluchawke. Pierwszy ruch zostal zrobiony; przez cala noc nie umilkna telefony miedzy Waszyngtonem a Bostonem. Beda omawiane posuniecia, zagrania, alternatywy; negocjacje sie zaczely. Spojrzal na brazowe koperty na stole. Miedzy jednym a drugim telefonem pozaklejal je, zwazyl i nalepil znaczki; byly gotowe do wyslania. Oprocz jednej, ktora czekala na wyjasnienie tragicznego znikniecia i losu bliskiego mu czlowieka. Czas zadzwonic do starej przyjaciolki z Paryza. -Bray, Bogu dzieki! Czekamy od wielu godzin! -My? -Ambasador Winthrop. -On tam jest? -Wszystko w porzadku. Zostalo to przeprowadzone bardzo sprawnie. Jego sluzacy, Stanley, zapewnia, ze nikt ich nie sledzil i jak ogolnie wiadomo, ambasador jest w Aleksandrii. -Brawo, Stanley! - Scofield mial ochote krzyczec pod niebo z ulgi, z czystej radosci. Winthrop zyl. Tyly byly zabezpieczone, organizacja Matarese'a zniszczona. Mial wolna reke do prowadzenia negocjacji i przeprowadzi je jak nigdy dotad, a byl najlepszy z najlepszych. -Daj mi go do telefonu. -Jestem, Brandon! Obawiam sie, ze, nie czekajac, wyrwalem twojej przyjaciolce sluchawke z reki. Prosze mi wybaczyc, moja droga. -Co sie dzialo? Dzwonilem i dzwonilem... -Zranili mnie, niezbyt groznie, ale musialem zasiegnac pomocy lekarskiej. Pojechalem do znajomego lekarza w Fredericksburgu; ma prywatna klinike. Nie bardzo wypadalo najstarszemu z tak zwanych mezow stanu zjawic sie w waszyngtonskim szpitalu z kula w ramieniu. Czy wyobrazasz sobie Harrimana na ostrym dyzurze w Harlemie z rana postrzalowa? Nie moglem wciagac cie w to dalej, Brandon. -O Boze. Powinienem byl to wziac pod uwage. -Miales dosc rzeczy do brania pod uwage. Gdzie jestes? -Kolo Bostonu. Mam panu tyle do powiedzenia, ale nie przez telefon. Znajdzie pan wszystko w kopercie razem z czterema paskami zdjec. Musze to panu jak najszybciej dostarczyc, a pan musi dostarczyc to prezydentowi. -Chodzi o Rade Matarese'a? -To cos wiecej, niz moglismy sobie w ogole wyobrazic. Mam dowod. -Wsiadaj do pierwszego samolotu do Waszyngtonu. Zaraz porozumiem sie z prezydentem i zapewnie ci pelna ochrone, nawet eskorte wojskowa, jesli trzeba. Oblawa na ciebie zostanie odwolana. -Nie moge tego zrobic, prosze pana. -Na milosc boska, dlaczego? - Ambasador nie wierzyl wlasnym uszom. -Maja... zakladnikow. Potrzebuje troche czasu. Zabija ich, jesli nie przystapie do negocjacji. -Do negocjacji? Nie musisz negocjowac. Jesli masz to, co mowisz, niech robi to rzad. -Wystarczy lekkie nacisniecie palca i mniej niz jedna piata sekundy, zeby pociagnac za spust - powiedzial Scofield. - Musze z nimi negocjowac... Ale, widzi pan, teraz juz moge. Zostane w kontakcie, podam miejsce wymiany. Moze pan zapewnic mi oslone. -Zawsze to samo bojowe slownictwo. Nie opuszcza cie, co? -Nigdy nie bylo mi tak przydatne. -Ile czasu potrzebujesz? -To zalezy, sprawa jest delikatna. Dwadziescia cztery, moze trzydziesci godzin. W kazdym razie mniej niz czterdziesci osiem; to ostateczny termin. -Dostarcz mi ten dowod, Brandon. Mam tam znajomego prawnika; jego firma jest w Bostonie, ale on sam mieszka w Waltham. To moj dobry przyjaciel. Czy masz samochod? -Tak. Moge byc w Waltham za jakies czterdziesci minut. -Swietnie. Zadzwonie do niego; jutro pierwszym rannym samolotem przyleci do Waszyngtonu. Nazywa sie Bergeron, musisz znalezc jego adres w ksiazce telefonicznej. -Zaden problem. Byla godzina za pietnascie druga w nocy, kiedy Bray zadzwonil do drzwi kamiennego domu w Waltham. Otworzyl Paul Bergeron, ubrany w szlafrok; na jego inteligentnej, niemlodej twarzy malowalo sie zatroskanie. -Wiem, ze nie nalezy pytac pana o nazwisko, ale moze zechcialby pan wejsc? Sadze, ze maly drink dobrze panu zrobi. -Dziekuje bardzo, ale mam jeszcze sporo roboty. Oto koperta, i jeszcze raz dzieki. -Wobec tego, moze innym razem. - Prawnik spojrzal na gruba, brazowa koperte, ktora trzymal w rece. - Wie pan, czuje sie tak, jak musial sie czuc Jim St. Clair, kiedy otrzymal ten ostatni telefon od Alexandra Haiga. Czy to material zapalny? -To bomba, panie Bergeron. -Godzine temu dzwonilem na lotnisko. Mam zarezerwowany bilet na siodma piecdziesiat piec. Winthrop bedzie mial to jeszcze przed dziesiata. -Dziekuje. Dobranoc. Jadac z powrotem do Salem, Scofield baczyl instynktownie, czy ktos go nie sledzi; nikogo nie dostrzegl ani tez sie tego nie spodziewal. Rozgladal sie rowniez za calonocnym supermarketem. Przewaznie byly w nich takze inne towary, nie tylko zywnosc. Znalazl taki sklep na przedmiesciach Medford, odsuniety od autostrady. Podjechal tam, zaparkowal i wszedl do srodka. Juz w drugim rzedzie dojrzal to, czego szukal. Na jednej z polek staly tanie budziki w ksztalcie Big Bena. Kupil dziesiec. Byla trzecia osiemnascie nad ranem, kiedy wrocil do swojego pokoju. Wyjal mechanizmy zegarowe z obudowy, ustawil je rzedem na stole i wydobyl z teczki maly skorzany futeral z zestawem miniaturowych narzedzi. Z samego rana kupi przewod dwuzylowy i baterie, a pozniej postara sie o material wybuchowy. Ladunki moga stanowic problem, ale nie nierozwiazywalny; bardziej zalezalo mu na fajerwerkach niz na mocy - a zapewne i to okaze sie zbedne. Jednakze lata praktyki nauczyly go ostroznosci; wymiana przypominala mechanizm wielkiego samolotu, gdzie kazdy system ma swoj system wspierajacy, a ten alternatywny. Zostalo mu szesc godzin na przygotowanie swojej alternatywy. Dobrze, ze mial cos do roboty; i tak nie moglby teraz zasnac. 36. Swit niemal niepostrzezenie przeszedl w poranek; znow zanosilo sie na deszcz. O osmej rano zaczelo padac. Bray stal z rekami na parapecie, patrzac na ocean i myslac o innych, spokojniejszych, cieplejszych morzach; czy dane mu bedzie kiedys zeglowac po nich z Toni? Wczoraj nie bylo nadziei, dzisiaj byla; rozegra te partie jak zadnej dotad. Beowulf Agate pokaze swoje pelne mozliwosci. Do tych paru godzin przygotowywal sie cale zycie, aby teraz probowac je ocalic pod jedynym interesujacym go warunkiem. Uwolni ja albo zginie - to sie nie zmienilo. Fakt, ze skutecznie zwalczyl organizacje Matarese'a, byl teraz niemal nieistotny. To bylo zadanie dla profesjonalisty, a on byl najlepszy... on i Rosjanin byli najlepsi.Odwrocil sie od okna i podszedl do stolu, mierzac wzrokiem wyniki swojej kilkugodzinnej pracy. Zabralo mu to mniej czasu niz przypuszczal, tak dalece sie skoncentrowal. Kazdy budzik zostal rozebrany, glowne sprezyny nawiercone przy trzpieniu, w mechanizmy zapadkowe wstawione dodatkowe bolce. Do kazdego mozna bylo teraz podlaczyc przewody zasilane z baterii, majace przez trzydziesci sekund generowac iskry w prochowym zapalniku. Kolejne impulsy mialy zapalac i detonowac kolejne ladunki wybuchowe w przeciagu pietnastu minut. Kazdy budzik zostal sprawdzony dziesiatki razy, drobniutkie wyzlobienia wypilowane w kolach zebatych gwarantowaly wlasciwa kolejnosc. Nie przywiazywal szczegolnego znaczenia do tych umiejetnosci. Kazdy projektant musi byc takze mechanikiem, kazdy architekt budowniczym; dobry krytyk sam parac sie sztuka. Elementarna sprawa. Proch mogl dostac w kazdym sklepie mysliwskim, kupujac naboje. Jesli chodzi o materialy wybuchowe, wystarczylo udac sie z odpowiednia legitymacja w reku na pierwszy lepszy teren rozbiorki lub prac ziemnych. Reszta to kwestia posiadania duzych kieszeni w plaszczu. Robil to juz nieraz; mentalnosc ludzka byla wszedzie taka sama. Nalezy miec sie na bacznosci przed mezczyzna z legitymacja rzadowa w czarnej plastikowej okladce, mowiacym przyciszonym glosem. Mogl przysporzyc klopotow. Lepiej isc mu na reke i sie nie narazac. Wlozyl mechanizmy zegarkow do pudelka, ktore dostal od sprzedawcy w supermarkecie piec godzin temu, zakleil wierzch tasma i zaniosl je do samochodu. Otworzyl bagaznik, wepchnal pudelko w sam rog, zamknal klape i wrocil do recepcji. -Okazuje sie, ze musze juz wyjezdzac - powiedzial do mlodego mezczyzny za kontuarem. - Zaplacilem za caly tydzien, ale moje plany ulegly zmianie. -Ma pan jednak kilka rachunkow telefonicznych do zaplacenia, prosze pana. -Owszem - zgodzil sie Scofield, zastanawiajac sie, ilu jeszcze ludzi w Salem rowniez o tym wie. Czy wciaz pala tu czarownice na stosie? - Prosze przygotowac mi rachunek, zejde za pol godziny. I niech pan doda tez te dwie gazety. - Wzial z lady "Examiner" i jeden z lokalnych tygodnikow. W pokoju zrobil sobie kawe i usiadl z nia przy stole wraz z gazetami i ksiazka telefoniczna. Byla osma dwadziescia piec. Paul Bergerson byl juz w powietrzu od trzydziestu minut, pogoda na lotnisku nie powinna stwarzac przeszkod. Sprawdzi to, kiedy siadzie do telefonu. Otworzyl "Examiner" na stronie z ogloszeniami drobnymi. Znalazl dwie propozycje pracy dla budowlanych, jedna w Newton, druga w Braintree. Zapisal adresy, majac jednak nadzieje, ze znajdzie cos blizej. I rzeczywiscie. W lokalnym tygodniku z Salem bylo zdjecie sprzed pieciu dni ukazujace senatora Joshue Appletona kladacego kamien wegielny pod roboty budowlane w Swampscott. Byl to projekt rzadowy prowadzony przez stan Massachusetts: wielkie osiedle mieszkaniowe dla klas srednich, ktore mialo powstac na skalistej ziemi na polnoc od Phillips Beach. Podpis pod zdjeciem brzmial: Juz wkrotce - wykopy i wybuchy. Trudno o bardziej ironiczny zbieg okolicznosci. Scofield otworzyl ksiazke telefoniczna i znalazl sklep mysliwski w Salem; nie musial nigdzie dalej szukac. Zapisal adres. Osma trzydziesci siedem. Czas zadzwonic do oszusta, ktory nazwal sie Joshua Appletonem. Wstal i podszedl do lozka, postanawiajac pod wplywem impulsu zatelefonowac najpierw na lotnisko. Slowa, ktore uslyszal, zupelnie go zadowolily. -Siodma piecdziesiat piec do Waszyngtonu? Chwileczke, zaraz sprawdze... Samolot wystartowal z dwunastominutowym opoznieniem, ale leci zgodnie z planem. Paul Bergeron byl w drodze do Waszyngtonu i Roberta Winthropa. Teraz juz nie bedzie zadnych odroczen, naglych konferencji, w pospiechu zwolywanych spotkan miedzy wysoko postawionymi, pewnymi siebie ludzmi probujacymi przesadzac bieg wydarzen. Winthrop zadzwoni do Bialego Domu, uzyska natychmiast audiencje i wszystkie sily rzadu zwroca sie przeciwko matarezowcom. Jutro rano senator zostanie zabrany przez sluzbe bezpieczenstwa prosto do szpitala, gdzie poddadza go szczegolowym badaniom. I trwajace dwadziescia piec lat oszustwo wyjdzie na jaw, a syn zostanie zniszczony wraz z pasterzem. Bray zapalil papierosa, pociagnal lyk kawy i wzial sluchawke. W pelni panowal nad sytuacja; mogl skoncentrowac sie wylacznie na swoich negocjacjach, na wymianie, ktora organizacji Matarese'a i tak nic nie da. Glos senatora byl napiety, najwyrazniej to krotkie opoznienie go wyczerpalo. -Nicholas Guiderone chce sie z panem zobaczyc. -Pasterz we wlasnej osobie - powiedzial Scofield. - Zna pan moje warunki. Czy on tez je zna? Jest gotow na nie przystac? -Tak - wyszeptal syn. - Zgadza sie na telefon. Nie jest pewien, co pan ma na mysli mowiac o "obserwacji". -No to nie mamy o czym rozmawiac. Zegnam. -Zaraz, niech pan poczeka! -Na co? To proste slowo; powiedzialem, ze mam lornetke. Co tu jest do dodania? Odmowil. Do widzenia, senatorze. -Nie! - Czlowiek po drugiej stronie ciezko dyszal. - Dobrze, dobrze. Pozna pan godzine i miejsce, kiedy zadzwoni pan pod numer, ktory panu podam. -Co takiego? Jest pan skonczony, senatorze. Jesli chca pana wykonczyc, to ich sprawa - i panska zapewne - ale nie moja. -O czym do diabla pan mowi? Co w tym zlego? -To nie do przyjecia. Nikt mi nie bedzie wyznaczal czasu i miejsca, to ja je wyznacze. Dokladniej mowiac, wyznaczam wam przedzial czasu i miejsce, senatorze. Miedzy trzecia a piata dzis po poludniu, w polnocnych oknach Appleton Hall, tych wychodzacych na Jamaica Pond. Zrozumielismy sie? Appleton Hall. -Tam wlasnie ma pan zadzwonic! -Co pan powie. Okna maja byc oswietlone, kobieta w jednym, Rosjanin w drugim. Chce widziec, ze sie ruszaja, rozmawiaja. Chce miec pewnosc, ze chodza, mowia, reaguja. Czy to jasne? -Tak. Chodza... reaguja. -I jeszcze jedno, senatorze. Prosze powiedziec swoim ludziom, ze nie maja sie co fatygowac polowaniem na mnie. Nie bede miec przy sobie zdjec; sa u kogos, kto ma je wyslac, jesli nie stawie sie z powrotem na przystanku autobusowym do piatej trzydziesci. -Na przystanku autobusowym? -Po polnocnej stronie pod Appleton Hall biegnie trasa autobusow miejskich. Sa one zawsze zatloczone, wiec na dlugim zakrecie wokol Jamaica Pond musza zwolnic. Jesli deszcz sie utrzyma, beda jechac jeszcze wolniej, prawda? Bede mial mnostwo czasu, zeby zobaczyc wszystko, co chce. -Ale czy zobaczy sie pan z Nicholasem Guideronem? - Pytanie bylo wypowiedziane pospiesznie, na granicy histerii. -Jesli sytuacja mnie zadowoli - odpowiedzial Scofield zimno. - Zadzwonie do pana z budki telefonicznej okolo piatej trzydziesci. -On chce rozmawiac z panem teraz! -Pan Vickery nie spotka sie z nikim, dopoki nie zamelduje sie w hotelu "Ritz-Carlton". Myslalem, ze to jasne. -On sie boi, ze mogl pan zrobic duplikaty; bardzo go to dreczy. -To sa negatywy sprzed dwudziestu pieciu i trzydziestu szesciu lat. Badanie spektrograficzne natychmiast ujawniloby wystawienie ich na dzialanie lampy reprodukcyjnej. Nie ryzykowalbym zyciem z tak glupiego powodu. -Nalega, zeby sie pan z nim zobaczyl od razu! Mowi, ze to bardzo istotne. -Wszystko jest bardzo istotne. -Mowi, ze jest pan w bledzie. W wielkim, wielkim bledzie. -Jesli bede zadowolony z tego, co zobacze dzis po poludniu, bedzie mial szanse mi to udowodnic. A pan bedzie mial prezydenture. A moze raczej on? Bray odlozyl sluchawke i zdusil w popielniczce papierosa. Tak jak przypuszczal, Appleton Hall byl najbardziej logicznym miejscem dla Guiderone'a do trzymania zakladnikow. Staral sie o tym nie myslec, kiedy robil runde wokol tej solidnej rezydencji - bliskosc Toni byla przeszkoda trudna do pokonania - ale instynktownie to wiedzial. A poniewaz wiedzial, jego oczy rejestrowaly rzeczywistosc jak tuzin szybkostrzelnych aparatow fotograficznych. Teren byl rozlegly; kilka hektarow pokrytych drzewami i gestymi krzewami, a wokol straznicy w budkach wbudowanych we wzgorze. Taka forteca kojarzyla sie z obrona przed szturmem - obawa przed atakiem na pewno nie mogla byc obca Nicholasowi Guiderone'owi, totez Scofield postanowil zbic wlasny kapital na jego lekach. Zaaranzuje pozorny szturm, przeprowadzony przez ten rodzaj armii, jaki kto jak kto, ale pasterz zna od podszewki. Przed wyjazdem z Salem wykonal jeszcze ostatni telefon: do Roberta Winthropa w Waszyngtonie. Ambasador moze zostac pozniej przytrzymany na dlugie godziny w Bialym Domu - jego rada bedzie nieodzowna przy decyzjach podejmowanych przez prezydenta - a Scofield chcial miec zapewniona fachowa ochrone. Byla to jego jedyna ochrona - zaaranzowany atak nie mial atakujacych. -Brandon? Nie spalem cala noc. -Wielu innych tez nie spalo, prosze pana. Czy linia jest czysta? -Kazalem ja sprawdzic elektronicznie wczesnie rano. Co sie dzieje? Spotkales sie z Bergeronem? -Jest w drodze. Lot szescdziesiat dwa. Ma koperte i bedzie w Waszyngtonie przed dziesiata. -Wysle Stanleya na lotnisko. Pietnascie minut temu rozmawialem z prezydentem. Przesuwa swoje spotkania i przyjmie mnie o drugiej po poludniu. Spodziewam sie, ze bedzie to bardzo dlugie spotkanie. Jestem pewien, ze zechce wezwac tez innych. -Tak tez myslalem, dlatego dzwonie teraz. Moge podac teren wymiany. Ma pan dlugopis? -Tak, mow. -To miejsce w Brookline zwane Appleton Hall. -Appleton? Senator Appleton? -Zrozumie pan, kiedy dostanie pan koperte od Bergerona. -O moj Boze! -To posiadlosc wznoszaca sie nad Jamaica Pond, na wzgorzu zwanym Appleton Hill; jest dobrze znana. Wyznacze spotkanie na jedenasta, trzydziesci dzis w nocy; przyjade punktualnie. Niech zaczna otaczac wzgorze o jedenastej czterdziesci piec. Niech zablokuja drogi w odleglosci kilometra we wszystkich kierunkach, uzywajac znakow objazdowych, i zblizaja sie ostroznie. Za ogrodzeniem co kilkadziesiat metrow sa straznicy. Ustawcie stanowisko dowodzenia na drodze naprzeciwko glownej bramy; stoi tam duzy bialy dom, jesli dobrze pamietam. Niech go zajma i odetna telefony, moze nalezec do organizacji. -Chwileczke, Brandon - przerwal Winthrop. - Notuje to wszystko, a moje rece i oczy nie sa juz takie jak dawniej. -Przepraszam, bede mowic wolniej. -W porzadku. "Odciac telefony". Dalej. -Moja strategia bedzie czysto podrecznikowa. Moga sie tego spodziewac, ale nie moga temu zapobiec. Powiem, ze ostateczny termin uplywa kwadrans po polnocy. Wtedy wyjde z zakladnikami frontowymi drzwiami do samochodu i zapale dwie zapalki, jedna po drugiej; znaja ten sposob. Powiem, ze na zewnatrz czeka stacz z koperta zawierajaca zdjecia. -Stacz? Zdjecia? -To pierwsze to tylko nazwa kogos wynajetego, drugie to dowod, ktory mam dostarczyc. -Ale nie mozesz go dostarczyc! -Nawet jesli moglbym, nie zrobi to zadnej roznicy. Znajdzie pan dosc materialu w kopercie, ktora przywiezie Bergeron. -Oczywiscie. Co jeszcze? -Kiedy zapale druga zapalke, niech dadza mi ze stanowiska dowodzenia taki sam sygnal. -Taki sam? -Niech zapala dwie zapalki. -Oczywiscie. Przepraszam. A potem? -Niech czekaja, az podjade do bramy. Postaram sie wymierzyc czas tak. zeby bylo to niemal dokladnie dwadziescia po polnocy. Jak tylko otworza brame, czas na nasze oddzialy. Beda wspomagane glosnymi fajerwerkami. Niech pan im powie, ze to tylko fajerwerki. -Co? Nie rozumiem. -Oni zrozumieja. Musze juz konczyc, panie ambasadorze. Mam jeszcze mnostwo roboty. -Brandon! -Tak? -Jest jedna rzecz, ktorej nie musisz robic. -Co takiego? -Martwic sie o oczyszczenie z zarzutow. Obiecuje ci to. Zawsze byles najlepszy z najlepszych. -Dziekuje panu. Dziekuje za wszystko. Chce tylko byc wolny. Sprzedawca w sklepie mysliwskim na Hawthorne Boulevard byl rownie rozbawiony jak zadowolony, ze jakis facet nabyl dwa pudelka naboi zero-cztery i to poza sezonem. Turysci to ogolnie rzecz biorac glupcy, ale ten dopelnil miary glupoty, placac zywa gotowka nie tylko za naboje ale i za dziesiec plastikowych opakowan, ktore producenci dostarczali za darmo. Mowil jednym z tych gladkich, sliskich glosow. Pewno jakis adwokat z Nowego Jorku, ktory nigdy w zyciu nie mial w reku strzelby. Cholerni glupcy. Deszcz padal bezustannie, tworzac kaluze w blocie pod kolami samochodow, w ktorych siedzieli niezadowoleni robotnicy, czekajac na chwilowa chocby poprawe pogody, zeby rozpoczac prace. Za cztery godziny tez otrzymaja pelna dniowke, ale musza w ogole przystapic do pracy. Scofield podszedl do drzwi kontenerowego baraku, stajac na desce zapadnietej w bloto i zagladajac przez zalane deszczem okno. W srodku ujrzal majstra, ktory siedzial za biurkiem i rozmawial przez telefon. Dziesiec metrow na lewo stal betonowy bunkier z ciezka klodka na stalowych drzwiach, przez ktore biegl duzy czerwony napis. OSTROZNIE! MATERIALY WYBUCHOWE NIEUPOWAZNIONYM WSTEP WZBRONIONY Bray najpierw zapukal do okna. zwracajac na siebie uwage mezczyzny, a potem zszedl z deski i otworzyl drzwi.-Tak, o co chodzi? - wrzasnal majster. -Poczekam, az pan skonczy- rzeki Scofield, zamykajac za soba drzwi. Tabliczka na stole powiedziala mu, jak sie mezczyzna nazywa. A. Patelli. -To moze chwile potrwac. Mam tu na telefonie pewnego naciagacza, cholernego naciagacza, ktory twierdzi, ze jego cholerni kierowcy nie moga pracowac, bo jest mokro! -Niech sie pan pospieszy, prosze. - Bray wyjal legitymacje, otworzyl ja i podsunal mu pod nos. - Pan jest panem Patelli, prawda? Majster wbil wzrok w bardzo oficjalny dokument. -Taak. - Podniosl sluchawke. - Zadzwonie za chwile, ty zlodzieju! - Wstal. - Pan pracuje dla rzadu? -Tak. -O co u diabla chodzi tym razem? -O cos, czego pan sobie chyba nie uswiadamia, panie Patelli. Moj wydzial wspolpracuje z Federalnym Biurem Sledczym... -Z FBI? -Wlasnie. Ma pan tu u siebie pewna ilosc materialow wybuchowych. -Sa zabezpieczone i dokladnie przeliczone - przerwal kierownik. - Kazda cholerna laska. -Mamy w tej kwestii inne zdanie. Dlatego tu jestem. -Co? -Dwa dni temu w Nowym Jorku podlozono bombe, moze czytal pan o tym. W banku na Wall Street. Niektore cyfry z numeru seryjnego zapalnika sie zachowaly. Sadzimy, ze mogl to byc jeden z panskich ladunkow. -To kompletna bzdura! -Moze sprawdzimy? Material wybuchowy w bunkrze to nie byly laski lecz solidne kostki dlugie na jakies pietnascie centymetrow, szerokie na dziesiec i wysokie na piec, popakowane w skrzynki po dwadziescia cztery sztuki. -Prosze przygotowac pismo, ze daje nam pan te skrzynke w depozyt - powiedzial Scofield, wpatrujac sie w wierzch jednej z cegielek. - Mielismy racje. To te. -Co mam przygotowac? -Zabieram to do analizy dowodowej. -Co to ma znaczyc? -Niech pan poslucha, panie Patelli, moze pan sie znalezc w nie lada klopocie. Podpisal pan odbior tych ladunkow i watpie, czy pan je przeliczyl. Radzilbym panu w pelni wspolpracowac. Kazda oznaka sprzeciwu moze zostac zle zrozumiana; ostatecznie, to pan jest odpowiedzialny za te ladunki. Osobiscie nie sadze, aby byl pan w to zamieszany, ale jestem tylko szeregowym wywiadowca. Z drugiej strony, moje slowo sie liczy. -Dobrze, juz dobrze, co mam pisac? W sklepie z materialami przemyslowymi Bray nabyl dziesiec baterii, dziesiec litrowych pojemnikow plastikowych, zwoj przewodu dwuzylowego i puszke czarnej farby w sprayu. Poprosil o duzy karton, zeby zaniesc zakupy przez deszcz do samochodu. Usiadl na tylnym siedzeniu wynajetego wozu, wlozyl ostatni z budzikow do plastikowego pojemnika i wcisnal material wybuchowy pod baterie. Chwile posluchal miarowego tykania mechanizmu - wszystko bylo w porzadku. Zamknal szczelnie pokrywka pojemnik i zalepil tasma. Dwunasta czterdziesci dwie: budziki byly nastawione w odpowiedniej kolejnosci, wyzlobienia w mechanizmach zegarowych zaryglowane - wszystko mialo sie zaczac dokladnie za jedenascie godzin i dwadziescia szesc minut. Spryskal jeszcze czarna farba ostatni pojemnik, podobnie jak dziewiec poprzednich; zabrudzil przy tym mocno tylne siedzenie - zostawi na nim tytulem rekompensaty banknot studolarowy. Wlozyl monete do szczeliny automatu; byl w West Roxbury, dwie minuty od granicy Brookline. Nakrecil numer i gdy uslyszal glos, ryknal do sluchawki: -Zaklady Kanalizacyjne? -Tak, czym mozemy sluzyc? -Appleton Drive! Brookline! Sciek sie zatkal! Wszystko sie wylewa na moj frontowy trawnik! -Gdzie to jest? -Wlasnie mowilem. Rog Appleton Drive i Beachnut Terrace! To prawdziwa katastrofa. -Juz wysylamy woz naprawczy, prosze pana. -Pospieszcie sie, na milosc boska! Furgonetka Zakladow Kanalizacyjnych jechala, co rusz sie zatrzymujac, Beachnut Terrace w kierunku przecznicy Appleton Hall; jej kierowca najwyrazniej sprawdzal studzienki sciekowe na ulicy. Kiedy dojechal do rogu, musial zahamowac, zatrzymany przez jakiegos mezczyzne w granatowym plaszczu. Nie sposob bylo go wyminac; stal na srodku ulicy, gwaltownie machajac rekami. Kierowca otworzyl drzwi i krzyknal przez deszcz: -O co chodzi? Tylko tyle zdazyl powiedziec. Na terenie Appleton Hall jeden ze straznikow w cedrowej budce podniosl sluchawke telefonu wiszacego na scianie i poprosil telefonistke obslugujaca centralke o miasto. Zadzwonil do Zakladow Kanalizacyjnych w Brookline, mowiac, ze jeden z ich wozow jedzie Appleton Drive, zatrzymujac sie co kilkadziesiat metrow. -Mielismy sygnaly, ze zatkal sie odplyw w poblizu Beachnut i Appleton, prosze pana. Sprawdzamy, co sie stalo. -Dziekuje - powiedzial straznik, naciskajac guzik interkomu do wszystkich stanowisk. Przekazal te informacje i wrocil na krzeslo. Co za idiota ma ochote zyc ze sprawdzania sciekow? Scofield wlozyl czarny sztormiak z bialym napisem na plecach: Zaklady Kanalizacyjne, Brookline. Byla 3.05. Zakladnicy zostali juz wystawieni na widok. Antonia i Taleniekow stali w oknach po drugiej stronie rezydencji Appleton Hall; ich straznicy koncentruja teraz swoje sily i uwage na ulicy biegnacej ponizej. Jechal wolno furgonetka po Appleton Drive, trzymajac sie blisko kraweznika i zatrzymujac przy kazdej studzience kanalizacyjnej. Poniewaz ulica byla dluga, bylo ich dwadziescia do trzydziestu. Za kazdym razem podchodzil do nich z dwumetrowym wezem i innymi narzedziami znalezionymi w furgonetce, ktorych fachowy wyglad swiadczyl sam za siebie. Za dziesiatym razem jednak dodal jeszcze jeden przedmiot: litrowy plastikowy pojemnik pomalowany na czarno. Siedem z nich zdolal umiescic miedzy pretami zelaznego ogrodzenia poza zasiegiem wzroku straznikow, wpychajac je gumowym wezem w liscie. Trzy pozostale przywiazal kawalkami przewodu do krat i spuscil w glab studzienek. O 4.22 skonczyl i pojechal z powrotem do Beachnut Terrace, gdzie musial wykonac krepujaca czynnosc ocucenia pracownika Zakladow lezacego w tyle furgonetki. Nie bylo czasu na ceregiele; zdjal sztormiak i paroma uderzeniami w twarz przywrocil mezczyzne do przytomnosci. -Co sie, do diabla, stalo? - Mezczyzna byl przestraszony i skulil sie na widok pochylonego nad nim Braya. -Pomylilem sie - powiedzial Scofield po prostu. - Moze pan przyjac to wyjasnienie, albo nie, ale niczego nie brakuje, nic zlego sie nie stalo i z kanalami wszystko jest w porzadku. -Pan jest stukniety! Bray wyjal portfel. -Na pewno to moze tak wygladac, ale chcialbym panu zaplacic za uzycie wozu. Nikt nie musi o tym wiedziec. Oto piecset dolarow. -Piecset...? -Przez ostatnia godzine sprawdzal pan studzienki na Beachnut i Appleton, nikt nic wiecej nie musi wiedziec. Wyslano pana i wykonal pan robote. To znaczy, jesli chce pan te piecsetke. -Pan jest stukniety! -Nie mam czasu na dyskusje. Bierze pan forse czy nie? Oczy mezczyzny o malo nie wyszly z orbit. Wzial pieniadze. Nie mialo juz teraz znaczenia, czy go zobacza, czy nie; wazne bylo, co on zobaczy. Jego zegarek wskazywal 4.57, do konca obserwacji zostaly trzy minuty. Podjechal samochodem, zatrzymal sie dokladnie ponizej srodka Appleton Hall, otworzyl okno i podniosl lornetke do oczu. Nastawil ostrosc przez deszcz na oswietlone okna kilkadziesiat metrow wyzej. Najpierw zobaczyl Taleniekowa, ale nie byl to Taleniekow, ktorego widzial w Londynie. Rosjanin stal bez ruchu za oknem, polowe glowy mial owinieta bandazem, a wybrzuszenie w otwartym kolnierzyku koszuli wskazywalo na dalsze rany, ciasno owiniete gaza. Tuz za nim stal ciemny, muskularny mezczyzna; jego druga reka byla schowana za plecami Rosjanina. Scofield mial wrazenie, ze bez tej reki Taleniekow nie utrzymalby sie na nogach. Ale zyl, jego oczy patrzyly prosto przed siebie, mrugajac co jakis czas - dawal mu w ten sposob znac, ze wciaz zyje. Bray przeniosl lornetke na prawo, wstrzymal oddech, serce walilo mu w piersi jak oszalale. Czul, ze nie zniesie tego dluzej, deszcz zamazywal mu widok, myslal, ze oszaleje. Jest! Stala wyprostowana za oknem, z podniesiona glowa, ktora przekrecila w lewo a potem w prawo, nie spuszczajac wzroku z obranego punktu i widac bylo, ze reaguje na glosy. Reaguje! A potem zobaczyl cos, czego nie smial oczekiwac. Splynelo na niego ogromne uczucie ulgi i mial ochote krzyknac w deszcz z radosci. W oczach Antonii byl strach, to naturalne, ale nie tylko strach. Byl takze gniew. Gniew! Oczy jego ukochanej plonely gniewem, a to byl najlepszy zwiastun. Gniew oznaczal, ze umysl pozostal zywy i nietkniety. Bray odlozyl lornetke, zamknal okno i zapalil silnik. Mial jeszcze przed soba kilka telefonow i koncowe ustalenia. A potem najwyzszy czas, aby pan B.A. Vickery zameldowal sie w hotelu "Ritz-Carlton". 37. -Jest pan zadowolony? - Glos senatora byl bardziej opanowany niz rano. Wciaz czail sie w nim strach, ale glebiej pod powierzchnia.-Jak ciezkie rany odniosl Rosjanin? -Stracil duzo krwi, jest slaby. -To widzialem. Czy nadaje sie do transportu? -Mozna go wsadzic w samochod, jesli tego pan chce. -Tego wlasnie chce. Obojga, jego i kobiety w moim samochodzie o dokladnie okreslonej godzinie. Podjade z nimi do bramy i na moj sygnal macie ja otworzyc. Wtedy dostaniecie zdjecia, a my wyjedziemy. -Myslalem, ze chce pan go zabic? -Najpierw chce czego innego. Ma pewne informacje, ktore moga bardzo uprzyjemnic mi zycie, bez wzgledu na dalszy rozwoj wypadkow. -Rozumiem. -Jestem tego pewien. -Obiecal pan spotkac sie z Nicholasem Guideronem, wysluchac, co ma do powiedzenia. -I zrobie to. - Sklamalbym, gdybym nie przyznal, ze sam mam pare pytan. -Odpowie na wszystkie. Kiedy mozecie sie spotkac? -Bedzie wiedzial, kiedy sie zjawie w "Ritz-Carlton". Niech do mnie zadzwoni. I postawmy sprawe jasno, senatorze. Ma to byc telefon, a nie oddzial doborowy. Zdjec i tak nie bedzie w hotelu. -A gdzie? -To moja sprawa. - Scofield odlozyl sluchawke i wyszedl z budki. Nastepny telefon wykonal z centrum Bostonu; chcial porozmawiac z Robertem Winthropem, poznac jego reakcje na material zawarty w kopercie. Oraz upewnic sie, czy ma zapewniona ochrone. Jesli byly jakies komplikacje, wolal o nich wiedziec. -Tu Stanley, panie Scofield. - Jak zawsze szofer Winthropa mowil burkliwie, ale nie niegrzecznie. - Pan ambasador jest ciagle w Bialym Domu; prosil, zebym wrocil i czekal na pana telefon. Kazal mi przekazac, ze wszystkie pana zyczenia beda spelnione. Mam powtorzyc dokladny czas: jedenasta trzydziesci, jedenasta czterdziesci piec i kwadrans po polnocy. -To wlasnie chcialem uslyszec. Dziekuje bardzo. Bray odwiesil sluchawke w kabinie telefonicznej w sklepie papierniczym i podszedl do kontuaru, gdzie kupil arkusz jasnozoltego papieru i gruby granatowy flamaster. Usiadl w samochodzie i uzywajac teczki jako blatu, wypisal wiadomosc duzymi drukowanymi literami na zoltym papierze. Zadowolony z siebie otworzyl teczke, wyjal piec zaklejonych brazowych kopert, zaadresowanych do pieciu najbardziej wplywowych politykow w Stanach i polozyl je na siedzeniu obok siebie. Juz czas je wyslac. Pozniej wyjal szosta koperte i wlozyl do niej zolta kartke. Zakleil ja tasma i zaadresowal: "DO BOSTONSKIEJ POLICJI". Jechal wolno Newbury Street, rozgladajac sie za biurem, ktorego adres znalazl w ksiazce telefonicznej. Bylo po lewej stronie ulicy, niedaleko rogu; duzy, wymalowany na oknie napis glosil: Ekspresowe doreczanie przesylek. Uslugi kurierskie. Zaparkowal w miejscu zwolnionym przez taksowke, wysiadl i wszedl do srodka. Zza biurka wstala chuda, energiczna kobieta o zasadniczym wyrazie twarzy i podeszla do kontuaru. -Czym moge panu sluzyc? -Prosze pani - powiedzial Scofield oficjalnym tonem, pokazujac swoja legitymacje. - Jestem z bostonskiej policji, miedzyresortowe biuro kontroli. -Policja? Boze drogi... -Nie ma sie czym niepokoic. Przeprowadzamy pewien eksperyment majacy na celu sprawdzenie sprawnosci dzialania naszych sluzb w razie naglych wypadkow. Chcialbym, zeby ta koperta jeszcze dzisiaj dotarla do posterunku na Boylston. Czy mozecie sie tego podjac? -Alez naturalnie. -To swietnie. Ile wynosi oplata? -Och, to nie bedzie konieczne, prosze pana. Przeciez to nasza wspolna sprawa. -Dziekuje, ale nie moglbym sie na to zgodzic. Poza tym musze miec odpowiedni kwit w ewidencji. I pani nazwisko, oczywiscie. -Rozumiem. Oplata za nocne przesylki wynosi zwykle dziesiec dolarow. -Gdyby byla pani tak uprzejma wystawic mi rachunek. - Scofield wyjal pieniadze z kieszeni. - I bardzo prosze zaznaczyc, ze koperta ma byc dostarczona miedzy jedenasta a jedenasta pietnascie; to bardzo wazne. Dopilnuje pani tego, prawda? -Zrobie nawet cos wiecej. Dostarcze to wlasnorecznie. Mam dyzur do polnocy, ale zostawie tu jednego z goncow i sama sie tym zajme. Naprawde bardzo mi sie ta akcja podoba. Przestepstwa szerza sie ostatnio w sposob zastraszajacy; wszyscy powinnismy brac udzial w zwalczaniu tego zjawiska. -Jest pani bardzo uprzejma, prosze pani. -Wie pan, wokol budynku, w ktorym mieszkam, wciaz sie kreca jacys podejrzani ludzie. Bardzo podejrzani. -Jaki jest pani adres? Poprosze woz patrolowy, aby odtad zwracal wieksza uwage na te okolice. -Och, dziekuje panu. -To ja pani dziekuje. Byla dziewiata dwadziescia, kiedy wszedl do hallu hotelu "Ritz-Cariton". Przedtem pojechal do przystani i zjadl na kolacje kawalek ryby, myslac o tym, co on i Toni beda robic, kiedy juz ta noc sie skonczy. Gdzie pojada? Jak beda zyc? O pieniadze nie musial sie martwic, Winthrop obiecal mu oczyszczenie z zarzutow, a Daniel Congdon, przebiegly dyrektor Operacji Konsularnych i jego niedoszly kat, zapewni mu hojna emeryture i inne nieoficjalne korzysci, dopoki zachowa milczenie. Beowulf Agate zniknie z tego swiata - dokad uda sie Bray Scofield? Jezeli bedzie z nim Antonia, to wszystko jedno. -Jest dla pana wiadomosc, panie Vickery - powiedzial recepcjonista, podajac mu koperte. -Dziekuje - odparl Scofield, zastanawiajac sie, czy pod biala koszula mezczyzny kryje sie wytatuowane male niebieskie kolko. Wiadomosc skladala sie z numeru telefonu. Zmial kartke i rzucil ja na kontuar. -Czy cos nie w porzadku? - spytal recepcjonista. Bray usmiechnal sie. -Niech pan powie temu sukinsynowi, ze nie dzwonie pod numery tylko pod nazwiska. Odczekal trzy dzwonki, zanim podniosl sluchawke. -Tak? -Jest pan bardzo aroganckim czlowiekiem, panie Beowulf.- Glos byl ostry i wysoki, okrutniejszy niz wiatr. Dzwonil pasterz, czyli Nicholas Guiderone. -A wiec mialem racje - powiedzial Scofield. - Ten facet w recepcji nie jest jedynie oddanym pracownikiem "Ritz-Carlton". Jak bierze prysznic, nie moze zmyc malego niebieskiego kolka z piersi. -Nosi je z wielka duma, prosze pana. Mamy nadzwyczajnych ludzi, ktorzy popieraja nasza nadzwyczajna sprawe. -Gdzie ich znajdujecie? Tych mezczyzn i kobiety, gotowych palnac sobie w leb lub otruc sie cyjankiem? -Calkiem zwyczajnie, w naszych przedsiebiorstwach. Ludzie zawsze, od poczatku swiata byli gotowi na najwieksze poswiecenia dla jakiejs sprawy. Niekoniecznie musialo to byc na polu bitwy, albo w wojennym podziemiu, albo nawet w kregach miedzynarodowego szpiegostwa. Jest wiele spraw, o ktore sie walczy, nie musze panu tego mowic. -Tak jak oni i fida'in. Guiderone? Kadra skrytobojcow Hasana Sabbaha? -Widze, ze przestudiowal pan zyciorys padrone. -Bardzo dokladnie. -Mozna znalezc pewne praktyczne i filozoficzne podobienstwa, nie zaprzeczam. Ci mezczyzni i kobiety maja na tej ziemi zaspokojone wszelkie potrzeby, a kiedy ja opuszcza, ich rodziny - zony, dzieci, mezowie - beda miec wiecej, niz im potrzeba. Czy to nie spelnienie odwiecznego marzenia? Przy przeszlo pieciuset przedsiebiorstwach, komputery moga wybrac garsc ludzi gotowych i zdolnych do wejscia w ten uklad. Calkiem naturalne przedluzenie wizji padrone, panie Scofield. -Dosc radykalne przedluzenie. -W gruncie rzeczy wcale nie. O wiele wieksze zniwo zbiera atak serca niz przemoc. Wystarczy zajrzec do nekrologow. Ale jestem pewien, ze to tylko jedno z wielu pytan. Czy moge przyslac po pana samochod? -Nie moze pan. -Nie ma powodu do wrogosci. -Nie jestem wrogi, tylko ostrozny. W glebi duszy jestem tchorzem. Ulozylem sobie plan i mam zamiar sie go trzymac. Przyjade dokladnie o jedenastej trzydziesci; pan powie, co ma do powiedzenia, a ja wyslucham. Punkt kwadrans po polnocy wyjde z dziewczyna i Rosjaninem. Dam sygnal, wsiade do samochodu i podjade do glownej bramy. Tam dostaniecie zdjecia, a my odjedziemy. Przy najmniejszych zmianach zdjecia znikna. I odnajda sie gdzie indziej. -Mamy prawo poddac je badaniu - zaprotestowal Guiderone. - Na autentycznosc i spektroanalize. Chcemy miec pewnosc, ze nie zrobiono duplikatow. Musimy miec na to czas. Byla to wlasnie pulapka przeznaczona specjalnie dla pasterza: brak mozliwosci przeprowadzenia badan stanowil luke w planie, ktora Guiderone naturalnie wychwycil. Ogromna, zelazna brame musiano otworzyc i zostawic otwarta, inaczej zadne oddzialy ani wybuchy nie powstrzymaja matarezowcow przed wypuszczeniem serii z karabinu maszynowego w samochod. Bray zawahal sie. -Racja. Niech technik z gotowym sprzetem czeka przy bramie. Weryfikacja zajmie dwie albo trzy minuty, ale brama musi pozostac otwarta. -Dobrze. -Przy okazji... Traktuje powaznie to, co powiedzialem panskiemu synowi - dodal Scofield. -Ma pan na mysli senatora Appletona. jak rozumiem. -Dobrze pan rozumie. Dostanie pan te klisze nietkniete, bez sladu kopiowania. Nie mam zamiaru nadstawiac niepotrzebnie glowy. -Wierze panu. Ale znajduje pewien slaby punkt w tym planie. -Slaby punkt? - Scofield poczul, ze robi mu sie zimno. -Tak. Od jedenastej trzydziesci do kwadrans po polnocy jest tylko czterdziesci piec minut. To zostawia nam niewiele czasu na rozmowe. Chcialbym pewne rzeczy panu wyjasnic, a pan powinien mnie wysluchac. Scofield odetchnal. -Jesli mnie pan przekona, to bede wiedzial, gdzie pana rano znalezc, prawda? Guiderone rozesmial sie cicho swym niesamowitym, wysokim glosem. -Oczywiscie. To takie proste. Jest pan logicznym czlowiekiem, panie Scofield. -Staram sie. A wiec do jedenastej trzydziesci. - Bray odlozyl sluchawke. Udalo sie! Kazdy system mial system wspierajacy, a ten alternatywny. Wymiana byla zabezpieczona na wszystkich flankach. Byla 11.29, kiedy przejechal przez brame Appleton Hall i skrecil na podjazd biegnacy wokol wozowni ku ogrodzonej rezydencji na szczycie wzgorza. Kiedy przejezdzal obok obszernego garazu, zdumiala go liczba stojacych tam limuzyn. Kilkunastu szoferow w uniformach rozmawialo miedzy soba; widac bylo, ze sie znaja. Byli tu juz nieraz. Mur otaczajacy ogromna rezydencje byl bardziej na pokaz niz dla ochrony. Mial zaledwie dwa i pol metra wysokosci i byl tak pomyslany, aby z dolu wygladac o wiele potezniej. Joshua Appleton I wzniosl sobie kosztowne cacko. W jednej trzeciej zamek, w jednej trzeciej fortece a w jednej trzeciej funkcjonalna posiadlosc ze wspanialym widokiem aa Boston. W oddali mrugaly swiatla miasta; deszcz przestal padac, zostawiajac w powietrzu chlodna, przezroczysta mgielke. Bray zobaczyl w swietle reflektorow dwoch mezczyzn; ten z prawej nakazal mu gestem zatrzymac sie przed furtka w murze. Dalej biegla kamienna sciezka odgrodzona po obu stronach grubym ciezkim lancuchem zwisajacym z solidnych zelaznych slupkow, na koncu widac bylo drzwi w lukowym wejsciu. Brakowalo tylko spuszczanej kraty z ostrymi szpikulcami, spadajacej po obluzowaniu liny. Bray wysiadl z samochodu i zostal natychmiast od stop do glow przeszukany, czy nie ma przy sobie broni. W eskorcie dwoch straznikow podszedl do drzwi i wszedl do srodka. Od pierwszego wejrzenia Scofield zrozumial, dlaczego Nicholas Guiderone musial zdobyc na wlasnosc rezydencje Appletonow. Klatka schodowa, gobeliny, zyrandole... przepych hallu zatykal dech w piersiach. Najblizszym tego odpowiednikiem mogla byc dawna Villa Matarese, z ktorej obecnie zostaly tylko wypalone zgliszcza. -Prosze tedy - powiedzial straznik po prawej, otwierajac drzwi. -Ma pan trzy minuty na rozmowe. Antonia przebiegla przez pokoj, padajac Brayowi w ramiona, jej policzki byly mokre od lez, uscisk rozpaczliwy. -Kochany! Przyszedles po nas! -Ciii... - Objal ja. O Boze, trzymal ja w objeciach! - Nie mamy teraz czasu - powiedzial miekko. - Za chwile stad wyjdziemy. Wszystko bedzie dobrze. Bedziemy wolni. -On chce ci cos powiedziec - szepnela. - Szybko. -Co? - Scofield otworzyl oczy i spojrzal nad ramieniem Toni. W drugim koncu pokoju siedzial sztywno w fotelu Taleniekow. Jego twarz byla blada jak kreda, lewa strona glowy obandazowana - ucho i pol policzka mial odstrzelone. Kark i ramie, unieruchomione w metalowej szynie, rowniez spowijaly bandaze. Bray wzial Anionie za reke i podszedl. Taleniekow umieral. -Zaraz stad wyjdziemy - powiedzial Scofield. - Wezme cie do szpitala. Wylecza cie. Rosjanin z trudem pokrecil glowa, wolno i rozmyslnie. -On nie moze mowic, kochanie. - Toni dotknela reka jego prawego policzka. - Stracil glos. -Boze! Co oni...? No nic, za czterdziesci piec minut wyjezdzamy stad. Taleniekow znow potrzasnal glowa - wyraznie usilowal mu cos powiedziec. -Kiedy straznicy sprowadzali go po schodach, dostal konwulsji - powiedziala Antonia. - To bylo straszne; pociagnal ich za soba na dol. Byli wsciekli. Bili go, a on tak cierpial. -Pociagnal ich na dol? - spytal Bray, patrzac w zadumie na Taleniekowa. Rosjanin kiwnal glowa i wlozyl reke pod koszule, siegajac do paska. Wyciagnal pistolet i rzucil go w kierunku Scofielda. -Wiedzial, jak upasc - szepnal Bray, schylajac sie z usmiechem po bron. - Nie mozna ufac tym cholernym komunistom. - Przysunal sie do Rosjanina i przytknal mu wargi do ucha. - Wszystko zalatwione. Mamy pomoc na zewnatrz. Rozlozylem ladunki wybuchowe wokol wzgorza. Chca dostac dowod, ktory zdobylem. Wyjdziemy stad. Rosjanin jeszcze raz potrzasnal glowa, potem spojrzal na Braya rozszerzonymi oczami, wskazujac na swoje wargi. Slowa, ktore sformulowal, brzmialy: Pazar... wsjegda pozar. Bray przetlumaczyl to na angielski. -Pozar, zawsze pozar? - spytal. Taleniekow potwierdzil, potem wypowiedzial inne slowa ledwo slyszalnym szeptem: -Wzrywy... pozar. -Wybuchy? Po wybuchach ogien? To chcesz powiedziec? Taleniekow znow przytaknal; jego wzrok byl intensywny, blagalny. -Nie rozumiesz - powiedzial Bray. - Mamy zapewniona odsiecz. Rosjanin jeszcze raz potrzasnal glowa, tym razem gwaltownie. Potem podniosl reke, przytykajac dwa palce do ust. -Papierosa? - zapytal Scofield. Wasilij kiwnal glowa. Bray wyjal paczke papierosow i zapalki. Taleniekow odsunal papierosy i chwycil zapalki. Drzwi sie otworzyly; straznik powiedzial ostrym tonem: -Wystarczy. Pan Guiderone czeka na pana. Oni tu beda, kiedy skonczycie. -Lepiej dla was, zeby byli. Scofield podniosl sie na nogi, chowajac ukradkiem pistolet za pasek spodni pod plaszczem. Chwycil Antonie za reke i podszedl z nia do drzwi. -Niedlugo wroce. I nikt nas nie zatrzyma. Nicholas Guiderone siedzial za biurkiem w bibliotece; jego duza glowe otaczala grzywa siwych wlosow, blada skora twarzy byla napieta i sciagnieta ku skroniom; oczy mial gleboko osadzone, ciemne i blyszczace. Przypominal gnoma; nietrudno bylo wyobrazic go sobie jako pasterza. -Moze zechcialby pan przemyslec swoj plan, panie Scofield? - spytal wysokim, nieco zadyszanym glosem, nie patrzac na Braya, ale w lezace przed soba papiery. - Czterdziesci minut to naprawde bardzo malo czasu, a ja mam panu duzo do powiedzenia. -Moze innym razem. Dzisiaj wole dotrzymac umowionych terminow. -Rozumiem. - Starzec podniosl glowe, patrzac teraz na Scofielda. - Mysli pan, ze robilismy straszne rzeczy, prawda? -Nie wiem, coscie robili. -Z pewnoscia pan wie. Spedzilismy niemal cztery dni z panskim Rosjaninem. Jego monologi nie byly dobrowolne, lecz wspomagane chemicznie, ale slowa pozostaly. Odkryliscie siec wielkich przedsiebiorstw powiazanych ze soba na calym swiecie; dowiedzieliscie sie, ze przez te przedsiebiorstwa wspomagamy finansowo rozmaite grupy terrorystyczne. Nawiasem mowiac, macie calkowita racje. Watpie, czy istnieje gdzies sprawnie funkcjonujaca grupa fanatykow, ktorej bysmy w taki lub inny sposob nie pomogli. Wszystko to pan wie, ale nie rozumie motywow. Ma pan rozwiazanie na koncu jezyka, ale istota wciaz panu umyka. -Na koncu jezyka? -Tak, uzyl pan odpowiednich slow. Rosjanin je powtorzyl, ale slowa nalezaly do pana. Pod wplywem srodkow chemicznych osoby wielojezyczne mowia jezykiem, w jakim zaslyszaly dana informacje... "Paraliz", panie Scofield. Rzady musza zostac sparalizowane. Nic nie spowoduje tego szybciej i lepiej niz szerzacy sie globalny chaos zwany terroryzmem. -Chaos... - szepnal Bray. To wlasnie bylo slowo, ktore do niego wracalo, choc nie wiedzial, czemu. Chaos, ciala zderzajace sie w przestrzeni... -Tak, chaos! - powtorzyl Guiderone: jego zadziwiajace oczy rozszerzyly sie, byly jak dwa blyszczace czarne kamienie odbijajace swiatlo lampy. - Kiedy nastapi calkowity chaos, kiedy wladze cywilne i wojskowe stana sie bezradne, przyznajac, ze z pomoca calego arsenalu swej broni nie moga sobie poradzic z tysiacami nieuchwytnych bojowek, na scene wkrocza ludzie rozsadku. Okres przemocy nareszcie sie skonczy i ten swiat bedzie mogl zaczac zyc produktywnie. -W nuklearnych zgliszczach? -To nam nie grozi. Opanowalismy osrodki kontroli. Mamy tam ludzi. -O czym u diabla pan mowi? -O rzadach, panie Scofield! - krzyknal Guiderone, jego oczy plonely. - Rzady to przezytek! Nie mozna dluzej pozwolic, aby funkcjonowaly tak jak dotad w calej historii. Jesli tak bedzie, to ta planeta nie doczeka przyszlego wieku. Rzady, ktore znamy, nie sa juz zdolne do utrzymania sie przy zyciu. Nalezy je zastapic. -Kim? Czym? Starzec sciszyl glos, ktory stal sie gleboki, hipnotyzujacy. -Nowa formacja krolow-filozofow, jesli mozna ich tak nazwac. Ludzi, ktorzy rozumieja ten swiat w jego prawdziwym ksztalcie, ktorzy mierza jego mozliwosci w kategoriach zasobow naturalnych, technologii i produkcji, ktorzy nie dbaja o kolor skory czlowieka, o dziedzictwo jego przodkow ani o bogow, do jakich sie modli, lecz jedynie o mozliwosci produkcyjne, jakie soba reprezentuje. -Moj Boze! - powiedzial Bray cicho. - Mowi pan o konglomeratach. -Czy ma pan cos przeciwko konglomeratom? -Nie mialbym, gdybym byl wlascicielem jednego z nich. -Bardzo dobrze. - Guiderone rozesmial sie krotkim, szakalim smiechem, ktory zaraz urwal. - Ale to ograniczony punkt widzenia. Sa miedzy nami tacy, ktorzy uwazali, ze pan zrozumie to najlepiej. W koncu zyl pan dotad w tamtej daremnej rzeczywistosci, poznal ja pan od podszewki. -Robilem to z wlasnej woli. -Bardzo, bardzo dobrze. Ale to sugeruje, ze w naszej strukturze nie ma miejsca na wolna wole. To nieprawda. Czlowiek moze bez przeszkod rozwijac w pelni swoje mozliwosci; im bardziej bedzie produktywny, tym wieksza czeka go wolnosc i wynagrodzenie. -A jesli nie zechce byc produktywny? Jak pan to ujmuje. -Wtedy oczywiscie za mniejszy wklad wynagrodzenie bedzie niniejsze. -Kto to ma ustalac? -Wyszkolone zespoly personelu kierowniczego za pomoca wysoko rozwinietych technik stosowanych we wspolczesnym przemysle. -Dobrze byloby poznac te metody. -Moze pan sobie darowac ten sarkazm. Takie zespoly operuja codziennie na calym swiecie. Miedzynarodowe przedsiebiorstwa nie prowadza interesow po to, by tracic pieniadze lub zyski. I system dziala. Udowadniamy to kazdego dnia. Nowe spoleczenstwo bedzie funkcjonowac w ramach struktury opartej na konkurencji i odrzuceniu przemocy. Rzady nie moga nam dluzej tego zapewnic, wciaz wisi nad nami grozba konfliktu nuklearnego. Ale Chrysler nie wdaje sie w wojne z Volkswagenem, a samoloty nie wzbijaja sie w niebo, zeby zniszczyc fabryki czy cale miasta skupione wokol takiego lub innego przedsiebiorstwa. Nowy swiat bedzie nastawiony na rynek, na rozwoj produkcji i technologii, ktore zapewnia ludzkosci przetrwanie. Nie ma innego sposobu. Wielonarodowa spolecznosc moze sluzyc za przyklad: jest agresywna, konkurencyjna, ale nie ucieka sie do przemocy. Nie zbroi sie. -Chaos - powiedzial Bray, nie spuszczajac oczu z pasterza. - Zderzanie sie cial w przestrzeni... zniszczenie przed powstaniem nowego swiata. -Tak, panie Scofield. Okres przemocy przed nastaniem ery spokoju. Ale rzady i ich przywodcy nielatwo rezygnuja z wladzy. Ludziom ustawionym przy scianie trzeba dac jakas alternatywe. -Alternatywe? -We Wloszech kontrolujemy niemal dwadziescia procent parlamentu. W Bonn dwanascie procent Bundestagu, w Japonii niemal trzydziesci jeden procent Zgromadzenia Narodowego. Czy moglibysmy to zrobic bez Czerwonych Brygad, grupy Baader-Meinhof albo japonskiej Czerwonej Armii? Z kazdym miesiacem zdobywamy coraz wiecej zwolennikow. Kazdym aktem terroru zblizamy sie do naszego celu: zupelnego wyeliminowania przemocy. -Chyba nie to mial na mysli Guillaume de Matarese siedemdziesiat lat temu. -O wiele bardziej, niz pan przypuszcza. Padrone chcial zniszczyc skorumpowanych czlonkow rzadu, co az za czesto oznaczalo caly rzad. Dal nam strukture i metode - wynajetych zabojcow sklocajacych ze soba frakcje polityczne na calym swiecie. Zapewnil tez pieniadze na rozruch - pokazal nam droge do chaosu. Pozostawalo tylko zapelnic czyms to miejsce. Znalezlismy to cos. Uratujemy swiat przed nim samym. Nie moze byc wiekszej sprawy. -Mowi pan bardzo przekonujaco - powiedzial Scofield. - Mysle, ze mamy pewne podstawy do przyszlej dyskusji. -Ciesze sie, ze pan tak uwaza - odpowiedzial Guiderone, glosem, ktory nagle znow stal sie zimny. - To milo wiedziec, ze jest sie przekonujacym, ale o wiele bardziej interesujace jest obserwowac reakcje klamcy. -Klamcy? -Mogl pan byc czescia tego wszystkiego! - Raz jeszcze starzec krzyknal. - Po tej nocy w parku Rock Creek sam zwolalem rade. Powiedzialem, zeby przemysleli sprawe, zmienili optyke! Beowulf Agate mogl byc dla nas bezcenna zdobycza. Rosjanin byl bezuzyteczny, ale nie pan! Informacje, ktore pan posiada, mogly wystawic na posmiewisko falszywa moralnosc Waszyngtonu. Sam osobiscie zrobilbym pana szefem naszej sluzby bezpieczenstwa! Na moje polecenie od tygodni starano sie do pana dotrzec, sprowadzic tu, uczynic jednym z nas. Teraz to, oczywiscie, juz niemozliwe. Jest pan niepoprawny w swoich oszustwach! Slowem, nie mozna panu ufac. Nigdy, w niczym nie mozna panu ufac! Scofield patrzyl zdumiony. Pasterz byl szalencem; szalenstwo wyzieralo z jego oczu gleboko osadzonych w bladej, wychudlej twarzy. Byl czlowiekiem zdolnym do przeprowadzenia spokojnego, pozornie logicznego wywodu, ale rzadzil nim irracjonalizm. Przypominal bombe, a bomba powinna byc pod kontrola. -Na panskim miejscu nie zapominalbym o celu mojego przybycia. -O panskim celu? Alez naturalnie. Chce pan te kobiete? Chce pan Taleniekowa? Prosze bardzo. Bedziecie wszyscy razem, zapewniam pana. Zostaniecie wywiezieni daleko stad i slad po was zaginie, bez zadnej straty dla nikogo. -Pomowmy rozsadnie, Guiderone. Niech pan nie robi glupich bledow. Ma pan syna, ktory moze zostac nastepnym prezydentem Stanow Zjednoczonych - pod warunkiem, ze wystepuje jako Joshua Appleton, ktorym nie jest, co moge udowodnic z pomoca zdjec. -Zdjecia! - ryknal Guiderone. - Ty glupcze! - Nacisnal guzik na biurku. - Wprowadzcie go - powiedzial. - Wprowadzcie naszego szanownego goscia. - Odchylil sie w fotelu, patrzac na otwierajace sie za Scofieldem drzwi. Bray odwrocil sie i zamarl. Przez drzwi wjechal w fotelu na kolkach Robert Winthrop; jego wzrok byl zamglony, twarz posiniaczona. Wozek pchal jego dlugoletni szofer. Na twarzy mial arogancki usmiech. Scofield zerwal sie na nogi. Stanley podniosl reke zza wozka - byl w niej pistolet. -Dwadziescia lat temu - powiedzial Guiderone - pewien sierzant piechoty morskiej zostal skazany na spedzenie wiekszosci swego zycia w wiezieniu. Znalezlismy bardziej pozyteczne zajecie dla czlowieka o jego zdolnosciach. Nalezalo dopilnowac, aby dobroduszny starszy polityk, do ktorego wszyscy w Waszyngtonie zwracali sie po pomoc i rade. byl pod bardzo scisla obserwacja. Duzo nam to dalo. Bray oderwal wzrok od pobitego Winthropa i spojrzal na Stanleya. -Gratuluje, ty... draniu! Co mu zrobiles? Rabnales go pistoletem? -Nie chcial tu przyjechac - odparl Stanley, usmiech zszedl mu z twarzy. - Przewrocil sie. Scofield rzucil sie w jego kierunku, szofer podniosl wyzej pistolet, mierzac mu w glowe. -Chce z nim porozmawiac - powiedzial Scofield i, nie zwazajac na bron, uklakl u stop Winthropa. Stanley spojrzal na pasterza; Bray zobaczyl, ze Guiderone skinal przyzwalajaco glowa. -Panie ambasadorze? - szepnal Bray. -Brandon... - Glos Winthropa byl slaby, a zmeczone oczy smutne. - Jak widzisz, okazalem sie niezbyt pomocny... Powiedzieli prezydentowi, ze zachorowalem. Nie ma zolnierzy na zewnatrz, nie ma posterunku, nikt nie czeka, az zapalisz zapalke i podjedziesz do bramy. Zawiodlem cie. -A koperta? -Bergeron mysli, ze ja mam; zna Stanleya od lat, rozumiesz. Wrocil pierwszym samolotem z powrotem do Bostonu. Przykro mi, Brandon. Tak bardzo, bardzo mi przykro. Z powodu wielu rzeczy. - Ambasador spojrzal na bylego sierzanta, ktorego przez tyle lat darzyl przyjaznia, a potem z powrotem na Scofielda. - Czy wiesz, co oni zrobili? Boze drogi, wiesz, czego dopieli? -Jeszcze nie dopieli - powiedzial spokojnie Bray. -W styczniu przyszlego roku beda miec Bialy Dom! Administracja kraju bedzie ich administracja. -Nie dojdzie do tego. -Dojdzie! - krzyknal Guiderone swoim wysokim, ostrym glosem. - I swiat bedzie przez to lepszy. Wszedzie! Okres przemocy sie skonczy - nastapi tysiac lat produkcyjnego spokoju. -Tysiac lat? - Scofield podniosl sie z kolan. - Inny szaleniec juz to kiedys powiedzial. Czy ma to byc panska wlasna tysiacletnia Rzesza? -Paralele sa bez znaczenia, etykietki nieistotne! Jedno z drugim nie ma nic wspolnego. - Pasterz podniosl sie zza biurka, jego oczy znow plonely. - W naszym swiecie narody beda mogly miec swoich przywodcow a ludzie swoja tozsamosc. Ale rzady beda kontrolowane przez przedsiebiorstwa. Wszedzie. Wartosci rynku powiaza narody calego swiata. Bray wzdrygnal sie. -Tozsamosc? W panskim swiecie nie ma miejsca na tozsamosc. Ludzie sa numerami i zbiorem danych w komputerach. Kolkami i kwadratami. -Musimy poswiecic do pewnego stopnia wlasna indywidualnosc dla kontynuacji pokoju. -W takim razie stajemy sie robotami! -Ale zyjacymi! Funkcjonujacymi! -Jak? Niech mi pan powie, jak? "Hej, ty tam! Nie jestes juz osoba, tylko czynnikiem ludzkim. Nazywasz sie X, Y albo Z i wszystko, co robisz, jest zmierzone i zaksiegowane przez ekspertow wyszkolonych do szacowania czynnikow. Dalej, czynniku! Badz produktywny albo eksperci zabiora ci twoj bochenek chleba... czy tez lsniacy nowy samochod!" - Scofield urwal wzburzony. - Panska teoria jest falszywa, Guiderone, z gruntu falszywa. Wole miejsce moze niedoskonale, ale takie, w ktorym moge byc soba. -Znajdziesz je na tamtym swiecie, Beowulf Agate! - krzyknal pasterz. - I to bardzo niedlugo! Bray poczul ciezar za paskiem pod plaszczem - pistolet dany mu przez umierajacego Taleniekowa. Wchodzac do Appleton Hall, zostal dokladnie przeszukany, jednak dawny wrog zdolal dostarczyc mu bron. Mial nieodparta chec uczynic finalny gest - ostatecznie nie bylo jednak nadziei. Ale zanim zabije i sam zostanie zabity, chce zobaczyc twarz Guiderone'a, kiedy uslyszy nowine. -Powiedzial pan, ze jestem klamca, ale nie ma pan pojecia, jak daleko moje klamstwa siegaja. Myslicie, ze macie te zdjecia, tak? -Wiemy, ze je mamy. -Tak samo maja je inni. -Naprawde? -Tak, naprawde. Czy slyszal pan kiedys o kopiarce Alfa Dwanascie? To jedna z najwspanialszych maszyn w swoim gatunku. Jedyna kopiarka, do ktorej mozna wlozyc rentgenowski negatyw i dostac pozytywowa odbitke tak wyrazna, ze przyjmowana jest jako dowod w sadzie. Odcialem cztery gorne klatki z obu rentgenogramow z Andover, zrobilem odbitki i wyslalem je do pieciu roznych osobistosci w Waszyngtonie. Jestescie skonczeni! Juz oni tego dopilnuja. -Cala ta rozmowa trwa juz dostatecznie dlugo. - Guiderone wyszedl zza biurka. - Przeprowadzamy wlasnie konferencje, a pan juz zajal nam dosc czasu. -Niech pan lepiej poslucha! -A pan niech lepiej podejdzie do tej zaslony i pociagnie za sznurek. Zobaczy pan nasza sale konferencyjna, ale ci w srodku nie beda pana widziec. Jestem pewien, ze nie musze tlumaczyc panu. jaka technika jest to robione. Chcial pan poznac czlonkow Rady Matarese'a, wiec prosze. Nie wszyscy sa dzisiaj obecni i nie wszyscy sa sobie rowni, ale zebralo sie pare znaczacych osob. Niech pan sam zobaczy, prosze bardzo. Bray podszedl do zaslony, chwycil za sznurek i pociagnal. Kurtyna sie rozchylila, ukazujac ogromna sale z dlugim owalnym stolem konferencyjnym, wokol ktorego siedzialo dwudziestu paru mezczyzn. Przed kazdym stala karafka z brandy i dzbanek z woda oraz lezaly notatniki i piora. Z krysztalowych zyrandoli padalo jasne swiatlo, uzupelnione zoltym odblaskiem kominka na drugim koncu pokoju. Mogla to byc olbrzymia sala jadalna w Villa Matarese, opisana tak dokladnie przez slepa kobiete w gorach nad Porto-Vecchio. Scofield niemal zaczal sie rozgladac za balkonem i przestraszona siedemnastoletnia dziewczyna chowajaca sie w cieniu. Ale jego oczy przyciagnela sciana za stolem. Miedzy dwoma wielkimi gobelinami wisiala mapa swiata. Stal przed nia na podwyzszeniu jakis mezczyzna z paleczka w rece - oczy wszystkich zebranych spoczywaly wlasnie na nim. Mezczyzna mial na sobie mundur armii Stanow Zjednoczonych. Byl to przewodniczacy kolegium szefow sztabow. -Widze, ze poznaje pan generala przed mapa. - Glos pasterza jeszcze raz przypomnial Brayowi okreslenie starej niewidomej kobiety: okrutniejszy niz wiatr. - Jego obecnosc tlumaczy, jak sadze, smierc Anthony'ego Blackburna. Moze powinienem przedstawic panu kilku innych... Posrodku stolu, zaraz pod podwyzszeniem, siedzi sekretarz stanu, obok niego radziecki ambasador. Naprzeciwko ambasadora dyrektor CIA; jak widze, rozmawia na boku z radzieckim komisarzem z Komisji Planowania i Rozwoju, ktory przylecial z Moskwy. Brakuje jednego czlowieka, ktory moze pana interesowac. Nie nalezal do nas, rozumie pan, ale zatelefonowal do CIA po otrzymaniu bardzo dziwnego telefonu przekazanego przez Lizbone. Glowny doradca prezydenta do spraw polityki zagranicznej. Mial wypadek; jego poczta juz z pewnoscia zostala przejeta i ostatnie zdjecia rentgenowskie sa w tej chwili w naszych rekach... Czy mam mowic dalej? - Guiderone zaczal ciagnac za sznur, zaslaniajac okno. Scofield podniosl reke, podtrzymujac przez chwile kurtyne nad glowa. Nie patrzyl na mezczyzn przy stole; od tej strony wszystko bylo jasne. Patrzyl na straznika stojacego w malych cofnietych drzwiach na prawo od kominka. Stal na bacznosc, patrzac prosto przed siebie. W reku mial pistolet maszynowy kaliber 30 z zaladowanym magazynkiem. Taleniekow wiedzial o tych zdradach na najwyzszym szczeblu. Slyszal, jak o tym mowili, kiedy wbijali mu igly, ktore zabijaly w nim resztki zycia. Jego wrog probowal dac mu ostatnia szanse na uratowanie sie. Ostatnia szanse. Jakie to byly slowa? Pazar... wsjegda pazar! Wzrywy, pazar! Kiedy zaczna sie wybuchy, nastapi pozar. Nie byl pewien, co jego wrog przez to rozumial, ale wiedzial, ze nalezy isc ta droga. Obaj byli najlepsi z najlepszych. Ufal jedynemu profesjonaliscie na swiecie, ktory mu dorownywal. A to oznaczalo, ze musi zachowac panowanie nad sytuacja, czego tamten oczekiwal. Nie wolno mu zrobic falszywego ruchu. Stanley stal obok wozka Winthropa z pistoletem wymierzonym w Braya. Gdyby tylko udalo mu sie jakos odwrocic, skrecic, wydostac bron spod plaszcza... Spojrzal w dol na Winthropa, przyciagniety sila jego wzroku. Winthrop chcial mu cos powiedziec, tak jak przedtem Taleniekow. Widac to bylo po jego oczach, staruszek wciaz zezowal w prawo. Alez tak! Stanley stal teraz obok wozka, a nie za nim. Drobnymi, nieznacznymi ruchami Winthrop obracal wozek: mial zamiar wytracic Stanleyowi bron z reki! Jego oczy to wlasnie Brayowi mowily; mowily mu takze, aby ciagnal rozmowe. Scofield zerknal nieznacznie na zegarek. Zostalo szesc minut do pierwszych eksplozji. Potrzebowal trzech, aby sie przygotowac; to dawalo jeszcze trzy minuty na wyeliminowanie Stanleya i sciagniecie tu tamtego. Sto osiemdziesiat sekund. Trzeba podtrzymywac rozmowe! Odwrocil sie do potwora u swego boku. -Czy pamieta pan, jak go pan zabil? Jak pociagnal pan za spust tej nocy w Villa Matarese? Guiderone spojrzal prosto na niego. -Takich momentow sie nie zapomina. To bylo moje przeznaczenie. A wiec dziwka z Villa Matarese zyje. -Juz nie. -Nie? O tym pan nie pisal w liscie do Winthropa. A wiec zostala zabita? -Przez legende. Pero nostro circolo. Starzec kiwnal glowa. -Slowa, ktore dawno temu znaczyly jedno, a teraz znacza zupelnie co innego. Oni ciagle jeszcze strzega tej mogily. -Ciagle sie jej boja. Ktoregos dnia ta mogila zabije ich wszystkich. -Ostrzezenie Guillaume'a de Matarese'a. - Guiderone skierowal sie z powrotem do biurka. Podtrzymuj rozmowe. Winthrop centymetr po centymetrze przesuwal kola wozka. -Ostrzezenie czy proroctwo? - zapytal Bray szybko. -To czesto na jedno wychodzi, czyz nie? - odpowiedzial starzec przez ramie. -Nazywali pana pasterzem. Guiderone sie odwrocil. - Tak, wiem. To byla tylko czesciowo prawda. Jako dziecko pasalem czasem stado, ale to sie szybko skonczylo. Na zyczenie ksiezy; oni mieli wobec mnie inne plany. -Ksieza? Winthrop znow sie przesunal. -Zdumialem ich. Kiedy mialem siedem lat, znalem i rozumialem katechizm lepiej od nich. W wieku osmiu lat czytalem i pisalem po lacinie, zanim skonczylem dziesiec moglem omawiac najbardziej zawile kwestie z dziedziny teologii i dogmatu. Ksieza widzieli mnie jako pierwszego Korsykanina na wysokim stanowisku w Watykanie, moze nawet najwyzszym... Mialem przyniesc wielki zaszczyt ich parafiom. Ci prosci ksieza ze wzgorz Porto-Vecchio pierwsi dostrzegli moj geniusz. Porozmawiali z padrone, proszac, aby dal mi wyksztalcenie... Guillaume de Matarese zrobil to w sposob daleko wykraczajacy poza ich wyobraznie. Czterdziesci sekund. Winthrop byl juz pol metra od pistoletu. Trzeba mowic dalej! -Czy Matarese wtedy porozumial sie z Appletonem? Z Joshua Appletonem II? -Ameryka przezywala apogeum rozwoju przemyslowego. Bylo to najodpowiedniejsze miejsce dla mlodego utalentowanego chlopca z fortuna do dyspozycji. -Czy ozenil sie pan? Ma pan syna. -Kupilem naczynie; najdoskonalej zbudowana kobiete do rodzenia dzieci. Wszystko zgodnie z planem. -Lacznie ze smiercia mlodego Josha Appletona? -To wypadkowa wojny i przeznaczenia. Decyzja byla rezultatem wlasnych zaslug kapitana, nie czescia obmyslonego planu. Niemniej nadarzyla sie wyjatkowa okazja, ktorej grzechem byloby nie wykorzystac. Sadze, ze powiedzielismy juz sobie dosyc. Teraz! Winthrop rzucil sie z wozka prosto na pistolet Stanleya, chwytajac go i ciagnac z calych sil, wczepiwszy sie w bron obydwoma rekami. Pistolet wystrzelil w chwili, gdy Bray wyjmowal swoj wlasny, mierzac prosto w szofera. Cialo Winthropa wygielo sie w powietrzu, z przestrzelonego gardla trysnela krew. Scofield nacisnal lekko spust, nic wiecej nie bylo trzeba. Stanley upadl. -Z daleka od biurka! - wrzasnal Bray. -Byl pan przeszukany! To niemozliwe. Jakim cudem...? -Od lepszego czlowieka niz moglyby wynalezc wszystkie panskie komputery! - powiedzial Scofield, patrzac z bolem na martwego Roberta Winthropa. - Takiego jak on. -Nigdy pan stad nie wyjdzie. Bray rzucil sie naprzod, chwycil Nicholasa Guiderone'a za gardlo i pchnal go na biurko. -Zrobi pan, co kaze, albo przestrzele panu oczy! - Przytknal lufe pistoletu do prawego oczodolu pasterza. -Nie wolno panu mnie zabic! - wysyczal najwyzszy zwierzchnik organizacji Matarese'a. - Moje zycie jest zbyt cenne! Moje dzielo jest nieskonczone, musze doprowadzic je do konca, zanim umre. -Reprezentuje pan wszystko, czego nienawidze - powiedzial Scofield, przyciskajac pistolet do czaszki pasterza. - Nie musze mowic, czym pan ryzykuje. Kazda sekunda zycia wiecej oznacza, ze moze uda sie panu przezyc jeszcze jedna. Niech pan robi, co kaze. Nacisne guzik - ten sam, ktory pan przedtem naciskal. Pan da nastepujacy rozkaz. Niech pan go wypowie, jak trzeba, albo beda to ostatnie slowa w pana zyciu. Powie pan: "Prosze przyslac tu straznika z sali konferencyjnej, tego z pistoletem maszynowym."' Zrozumial pan? - Nachylil glowe Guiderone'a nad konsola i nacisnal guzik. -Prosze przyslac tu straznika z sali konferencyjnej. - Slowa byly wypowiedziane pospiesznie, ale nie slychac w nich bylo strachu. - Tego z pistoletem maszynowym. Scofield zagial lewe ramie wokol gardla Guiderone'a i pociagnal go do kurtyny, ktora rozchylil. Zobaczyl przez szybe, ze jakis mezczyzna idzie przez pokoj do straznika. Straznik kiwnal glowa, skierowal bron ku ziemi i poszedl szybko w kierunku lukowego wyjscia. -Perb nostro circolo - szepnal Bray. Zacisnawszy mocno lokiec wokol szyi Guiderone'a, szarpnal ramieniem w gore z cala sila, lamiac mu kregi u nasady szyi. Nastapil trzask i swist urwanego oddechu. Galki oczne starca wyszly na wierzch, kark byl zlamany. Pasterz nie zyl. Scofield pobiegl przez pokoj do drzwi i przywarl plecami do sciany przy zawiasach. Drzwi sie otworzyly: zobaczyl najpierw automat skierowany ku dolowi, a w sekunde pozniej samego straznika. Bray zamknal drzwi kopniakiem i skoczyl mezczyznie do gardla. Znekany sierzant za biurkiem na Boylston Street spojrzal na chuda, zdecydowana kobiete o zacisnietych ustach i oczach pelnych dezaprobaty. W reku trzymal koperte. -Dobrze, dobrze, dostarczyla mi ja pani i juz ja mam. W porzadku? Telefony sie dzis w nocy urywaja. Zalatwie to, jak tylko bede mogl, w porzadku? -Zadne "w porzadku" sierzancie... Witkowski - powiedziala kobieta, odczytujac nazwisko z tabliczki na biurku. - Mieszkancy Bostonu nie beda patrzec bezczynnie, jak ich prawa sa gwalcone przez element kryminalny. Jednoczymy sie w slusznym gniewie i nasze protesty nie przechodza niezauwazone. Jest pan pod obserwacja, sierzancie! Sa tacy, ktorzy rozumieja nasze problemy i ktorzy was sprawdzaja. Radzilabym panu nie byc tak beztroskim i... - Dobrze, juz dobrze. - Sierzant rozdarl koperte i wyjal arkusz zoltego papieru. Rozlozyl go i przeczytal slowa wypisane drukowanymi, niebieskimi literami. - O kurwa mac! - powiedzial, otwierajac szeroko oczy ze zdumienia. Spojrzal na zgorszona kobiete, jakby widzial ja po raz pierwszy. Jednoczesnie siegnal do guzika na biurku i zaczal go raz po raz naciskac. -Sierzancie, stanowczo protestuje przeciw takiemu jezykowi... Nad wszystkimi drzwiami posterunku zaczely migac czerwone swiatla, gdzies z glebi odezwal sie sygnal alarmowy, niosac sie echem po niewidocznych pokojach i korytarzach. W ciagu paru sekund z otwieranych drzwi zaczeli wybiegac mezczyzni w helmach, wkladajac w pospiechu grube kuloodporne kamizelki z kevlaru i stali. -Brac ja! - wrzasnal sierzant. - Przeszukac! Unieszkodliwic! Siedmiu policjantow rzucilo sie na kobiete. Dyzurujacy porucznik wybiegl z gabinetu. -O co tu do diabla chodzi, sierzancie? -Niech pan popatrzy! Sierzant wzial do reki zolty papier. -A niech mnie! Do faszystowskich swin w Bostonie, protektorow alabastrowej kurwy. Smierc ekonomicznym tyranom! Smierc bydlakom w Appleton Hall! Kiedy wy swinie bedziecie to czytac, nasze bomby zrobia porzadek. Nasze samobojcze brygady stoja na swoich posterunkach, zeby zabic wszystkich, ktorzy unikna slusznej zaglady. Biada Appleton Hill! Podpisano: Trzecia Armia Swiatowa Wolnosci i Sprawiedliwosci. Porucznik szybko wzial sprawe w swoje rece. -Guiderone ma straznikow wokol domu, zadzwoncie tam zaraz! Potem zadzwoncie do Brookline, powiedzcie im, co sie dzieje i wezwijcie wszystkie wozy patrolowe w poblizu Jamaica Way, niech tam jada. - Przerwal na chwile, wpatrujac sie w zolta kartke z rownymi niebieskimi literami i dodal pospiesznie: - Niech to wszyscy diabli! Zawiadomcie kwatere glowna! Niech wysla swoja brygade antyterrorystyczna na Appleton Hill. - Ruszyl z powrotem do gabinetu, patrzac z niesmakiem na kobiete ciagnieta przez drzwi z rekami szeroko odwiedzionymi na boki przez policjantow w kuloodpornych kamizelkach i helmach. - Trzecia Armia Swiatowa Wolnosci i Sprawiedliwosci! Zdegenerowane sukinsyny! Zamknijcie ja! - ryknal. Scofield przeciagnal cialo straznika przez pokoj, ukrywajac je za biurkiem Guiderone'a. Podbiegl do martwego pasterza i przez ulamek sekundy patrzyl w te arogancka twarz. Gdyby to bylo mozliwe, zabilby go jeszcze raz. Dzwignal cialo Guiderone'a i cisnal je w kat. Zatrzymal sie na chwile nad zwlokami Winthropa, zalujac, ze nie moze sie z nim jakos pozegnac, ale czas naglil. Chwycil z podlogi pistolet maszynowy straznika i podbiegl do zaslony. Otworzyl ja i spojrzal na zegarek. Zostalo piecdziesiat sekund do pierwszego wybuchu. Sprawdzil bron: magazynki byly pelne. Spojrzal przez okno na sale konferencyjna i ujrzal mezczyzne, ktorego dotad tam nie bylo. Senator wlasnie przyjechal. Wszystkie oczy byly teraz zwrocone na niego, jego magnetyczna obecnosc wypelniala caly pokoj. Wciaz przystojny, pelen niewymuszonego wdzieku potrafil okazac kazdemu z zebranych choc na moment swoje zainteresowanie - dajac mu do zrozumienia, ze jest kims specjalnym. Wszyscy obecni byli tez pod przemoznym wrazeniem sily wladzy, jaka reprezentowal: oto przyszly prezydent Stanow Zjednoczonych, ktory jest jednym z nich. Po raz pierwszy przez wszystkie te lata Scofield dojrzal w nim to, co widziala jego zniszczona, zatopiona w alkoholu matka: ta twarz byla maska. Doskonale wymyslona, genialnie zaprogramowana maska kryjaca rownie zaprogramowany umysl. Dwanascie sekund. Na biurku rozlegl sie szum mikrofonu, a potem zaniepokojony glos: -Panie Guiderone, musimy przerwac! Mielismy wlasnie telefony od policji z Bostonu i Brookline! Maja wiadomosc o ataku zbrojnym na Appleton Hali. Jacys ludzie zwacy sie Trzecia Armia Swiatowa Wolnosci i Sprawiedliwosci. Nie mamy takiej organizacji na zadnej liscie, prosze pana. Nasze patrole sa uprzedzone. Policja chce, zeby wszyscy zostali... Dwie sekundy. Wiadomosc dotarla do sali konferencyjnej. Mezczyzni wyskoczyli z krzesel, zbierajac papiery, zaczela ich ogarniac panika rowniez z osobistych wzgledow: jak wytlumacza tu swoja obecnosc w takim gronie? Kto zdola to wyjasnic? Jedna sekunda. Bray uslyszal pierwsza detonacje za murami Appleton Hall. Dzwiek dochodzil z daleka, z dolu wzgorza, ale byl latwy do rozpoznania. Po chwili nastapila szybka seria z broni palnej - straznicy strzelali w strone wybuchu. W sali konferencyjnej rosla panika. Consiglieri organizacji Matarese'a biegali tam i z powrotem, drugi ze straznikow stal w lukowym wejsciu z pistoletem maszynowym gotowym do strzalu. Nagle Scofield zrozumial, co ci potezni mezczyzni robia: wrzucali papiery, notatniki i mapy do kominka w drugim koncu sali. To byl wlasciwy moment: na pierwszy ogien pojdzie straznik, ale tylko na pierwszy. Strzaskal lufa szybe i zaczal strzelac. Straznik przekrecil sie gwaltownie, gdy dosiegly go kule. Jego automat byl nastawiony na ogien ciagly i palec smiertelnie zacisniety na spuscie wysylal serie za seria; kule kaliber 30 smigaly we wszystkich kierunkach, niszczac sciany, zyrandole, masakrujac ludzi, ktorzy zabici, ranni i broczacy krwia padali pod ich gradem. Okrzyki przerazenia i smiertelne jeki wypelnily pokoj. Scofield znal swoje zadanie, a jego oczy przez lata przywykly do scen przemocy. Wybil ostre odlamki szyby i przylozyl bron do ramienia. Naciskal spust w rownych, wymierzonych odstepach. Kazdy ruch palca oznaczal smierc. Strumien pociskow sypal sie przez rame okienna. General upadl, kaleczac sie w twarz trzymana w reku paleczka. Sekretarz stanu przywarl do krawedzi stolu; Scofield odstrzelil mu pol glowy. Dyrektor CIA pobiegl za swoim kolega z NSC w kierunku lukowego wyjscia, przeskakujac przez lezace ciala. Bray dopadl obu. Z gardla dyrektora zostala krwawa miazga, przewodniczacy NSC podniosl rece do czola, ktorego juz nie mial. Gdzie on jest? Jego przede wszystkim nalezalo znalezc! Oto i on! Senator skulil sie pod stolem konferencyjnym naprzeciwko buchajacego ogniem kominka. Scofield skierowal bron na swoj najwazniejszy w zyciu cel i nacisnal spust. Grad pociskow rozniosl w pyl drewniany blat, niektore z nich musialy dosiegnac ofiary - i rzeczywiscie, senator upadl do tylu, potem jednak wstal. Bray wypuscil nastepna serie; senator obrocil sie wokol wlasnej osi, wpadajac do kominka i wytoczyl sie z powrotem, caly w plomieniach i krwi. Pobiegl na oslep przed siebie, pozniej skrecil w lewo i osuwajac sie na podloge, ostatkiem sil chwycil wiszacy obok gobelin. Gobelin zapalil sie. Senator w swym kurczowym, smiertelnym uscisku sciagnal go ze sciany. Wielka plachta opadla w plomieniach na stoi konferencyjny. Ogien zaczal sie rozprzestrzeniac, jego jezyki pelzly juz do wszystkich katow ogromnego pomieszczenia. Ogien! Po wybuchach. Ogien! Taleniekow. Scofield odbiegl od okna. Zrobil to, co musial zrobic; teraz nadszedl moment na to, co chcial zrobic. Jesli to bylo mozliwe, jesli w ogole byla jakas nadzieja. Zatrzymal sie przed drzwiami, sprawdzajac pozostala amunicje; mial jej jeszcze dosc. U podnoza wzgorza rozlegla sie trzecia i czwarta detonacja. Piata i szosta mialy nastapic w odstepie paru sekund od siebie. Uslyszal piata eksplozje; otworzyl drzwi i wybiegl z bronia gotowa do strzalu. Szosta detonacja. Dwoch straznikow przy katedralnym wejsciu do rezydencji zeskoczylo ze sciezki, ukazujac sie na widoku. Bray posial im dwie krotkie serie - straznicy osuneli sie na ziemie. Podbiegl do drzwi pokoju, w ktorym trzymano Antonie i Taleniekowa. Byly zamkniete. -Odsuncie sie! To ja! - krzyknal i zaczal strzelac w drewno wokol zamka. Wywalil drzwi kopniakiem i wpadl do srodka. Taleniekow nie siedzial juz na krzesle, lecz kleczal przy kanapie na drugim koncu pokoju, Toni przy nim. Oboje z dzika furia wywlekali poduszki z pokrowcow. Wywlekali... poduszki? Co oni na Boga robili? Antonia spojrzala na niego i krzyknela: -Szybko! Pomoz nam! -Co? - Podbiegl do nich. -Pazar! - Rosjanin z najwyzszym wysilkiem wydobywal glos, ktory dochodzil teraz w formie ochryplego szeptu. Szesc poduszek bylo juz bez pokrowcow. Toni wstala i rozrzucila piec z nich wokol pokoju. -Teraz! - powiedzial Taleniekow, podajac jej zapalki, ktore wzial przedtem od Braya. Antonia podbiegla do najdalszej poduszki, zapalila zapalke i przytknela ja do miekkiej materii, ktora natychmiast zajela sie ogniem. Rosjanin wyciagnal reke do Scofielda. -Pomoz mi... wstac! Bray podciagnal go do gory; Taleniekow przyciskal ostatnia poduszke do piersi. Z daleka dobiegl ich dzwiek siodmej eksplozji; towarzyszyl jej terkot broni maszynowej i okrzyki histerii w glebi domu. -Chodz! - krzyknal Scofield, obejmujac Rosjanina w pol. Spojrzal na Toni; podpalila wlasnie czwarta poduszke. Plomienie i dym wypelnialy pokoj. - No chodz! Uciekamy stad! -Nie! - szepnal Taleniekow. - Ty! Ona! Doprowadz mnie tylko do drzwi. - Nie puszczajac poduszki, ruszyl naprzod. Wielki hali byl gesty od dymu, plomienie z sali konferencyjnej wypelzaly pod drzwiami i przez lukowe przejscia; mezczyzni biegli po schodach do okien, aby z dogodniejszej, wysokiej pozycji strzelac do napastnikow. Jeden ze straznikow dojrzal ich - podniosl pistolet maszynowy. Scofield byl szybszy, mezczyzna upadl do tylu, zwalony seria z karabinu maszynowego. -Posluchaj mnie! - powiedzial, dyszac Taleniekow. - Zawsze pazar! Dla ciebie najwazniejsza jest kolejnosc, dla mnie ogien! - Podniosl miekka poduszke. - Podpal ja! Bede mial bieg swego zycia! -Nie badz idiota. - Bray probowal odebrac mu poduszke, ale Rosjanin jej nie puszczal. - Niet! - Taleniekow spojrzal na Scofielda blagalnym wzrokiem. - Nawet gdybym mogl, nie chcialbym zyc w ten sposob. Ty tez bys nie chcial. Zrob to dla mnie, Beowulf. Ja bym dla ciebie zrobil. Bray odwzajemnil mu spojrzenie. -Pracowalismy razem - powiedzial po prostu. - Jestem z tego dumny. -Bylismy najlepsi. - Taleniekow usmiechnal sie, podniosl reke i dotknal policzka Scofielda. - Zegnaj, moj przyjacielu. I zrob to, co ja bym zrobil dla ciebie. Bray kiwnal glowa i odwrocil sie do Antonii - w jej oczach byly lzy. Wzial z jej reki pudelko zapalek, zapalil jedna i zblizyl do poduszki. Plomienie skoczyly do gory. Rosjanin obrocil sie w miejscu, przyciskajac ogien do piersi. I z rykiem rannego zwierza puscil sie kulejacym, niepewnym krokiem przed siebie, obijajac sie o meble i sciany i podpalajac wszystko po drodze. Dwaj straznicy, widzac ich, zbiegli szybko po schodach; zanim jeszcze Scofield zdazyl wypalic, Rosjanin rzucil sie na nich, ciskajac im poduszke w twarz. -Skariej! - krzyknal Taleniekow. - Uciekaj, Beowulf! Rozlegl sie wystrzal pistoletu stlumiony przez plonace cialo Weza; Rosjanin upadl, pociagajac za soba po schodach obu straznikow. Bray chwycil Antonie za ramie i wybiegl z nia na kamienna sciezke ogrodzona ciezkimi, czarnymi lancuchami. Wyszli przez furtke w murze na betonowy parking; z dachu Appleton Hall padaly promienie reflektorow, w oknach stali ludzie z bronia w reku. Z dolu wzgorza dala sie slyszec osma eksplozja, a zar ladunku podpalil okoliczne listowie, ktore stanelo w plomieniach. Mezczyzni w oknach strzaskali szyby i zaczeli strzelac w kierunku tanczacego ognia. Scofield zobaczyl, ze trzy inne detonacje tez wywolaly niewielkie pozary okolicznych krzewow - byl to dar losu. Obaj z Taleniekowem mieli racje; kolejnosc i ogien, ogien i kolejnosc. Jedno i drugie stanowilo sposob na odwrocenie uwagi i moglo ocalic zycie. Nie dawalo gwarancji, ale dawalo nadzieje. Wynajety samochod znajdowal sie przy murze jakies piecdziesiat metrow na prawo. Stal w cieniu, samotnie; zapewne mial juz tam pozostac. Bray pociagnal Toni wzdluz muru. -Tamten samochod jest moj. To nasza szansa. -Beda do nas strzelac! -To lepsze niz uciekac pieszo. Wszedzie sa rozstawione patrole. Od razu by nas zalatwili. Pobiegli wzdluz muru. Dziewiaty wybuch dynamitu oswietlil niebo od polnocno-zachodniej strony wzgorza. Rozlegly sie serie z automatow i pojedyncze wystrzaly. Nagle, posrod rozszerzajacego sie w Appleton Hall pozaru, nastapil glosny wybuch, ktory wysadzil czesc frontowej sciany. Mezczyzni wypadali z okien, fragmenty konstrukcji lataly w powietrzu, a polowa reflektorow z dachu znikla. Scofield zrozumial, co sie stalo. Siedziba organizacji Matarese'a miala swoje arsenaly; ogien musial dotrzec do jednego z nich. -Ruszajmy! - krzyknal, popychajac Antonie w strone samochodu. Rzucila sie do srodka, a on pobiegl od tylu do drzwi kierowcy. Wszedzie naokolo pryskaly odlamki betonu; ktos z pistoletem automatycznym w garsci wypatrzyl ich z glebi pozostalej czesci dachu. Straznicy mieli bron i zamierzali z niej korzystac. Przednia szyba samochodu rozprysla sie na drobne kawalki pod gradem kul z otwartych drzwi garazu. Antonia opuscila okno i wysunela lufe automatu, przyciskajac spust do krawedzi; eksplozje raz jeszcze zatrzesly pedzacym pojazdem. Ciala osuwaly sie na ziemie posrod krzykow, odglosow sypiacego sie szkla i swistu pociskow w ogromnym garazu wozowni. Ostatni magazynek sie skonczyl, kiedy Scofield z twarza pocieta odlamkami szkla znalazl sie dwiescie metrow od glownej bramy Appleton Hall. Za nia byli ludzie, uzbrojeni i w mundurach, ale nie byli to zolnierze matarezowcow. Bray siegnal reka do przelacznika swiatel i zaczal nim rytmicznie poruszac. Swiatla zapalaly sie i gasly, pulsujacym blaskiem, raz po raz, w kolejnosci - zawsze ta kolejnosc - tym razem oznaczajacej ocalenie. Brama zostala juz sforsowana przez policje; Bray nacisnal z calej sily hamulec. Samochod zatrzymal sie z piskiem opon. Otoczyli ich czarno ubrani funkcjonariusze w paramilitarnych kombinezonach, ludzie przeznaczeni do zadan specjalnych, ktorych teren wyznaczala kazdorazowo jakas grupa zbrojnych fanatykow. Ich dowodca podszedl do samochodu. -Spokojnie, spokojnie - powiedzial do Braya. - Juz sie pan wydostal. Kim pan jest? -Nazywam sie Vickery, B.A. Vickery. Mialem zalatwic pewien interes z panem Guiderone. Jak pan mowi... wydostalismy sie! Kiedy rozpetalo sie to pieklo, chwycilem moja zone i schowalismy sie w szafie. Wlamali sie do domu, w zorganizowanych grupach, jak mysle... Nasz woz stal na zewnatrz. To byla nasza jedyna szansa. -Niech pan mowi spokojnie, panie Vickery, ale szybko. Co sie tam dzieje? Dziesiaty ladunek eksplodowal po drugiej stronie wzgorza, plomienie zaczely wspinac sie po zboczu. Appleton Hall stal w ogniu, wybuchy nastepowaly teraz jeden po drugim, co oznaczalo, ze kolejne arsenaly wylatuja w powietrze. Dopelnilo sie przeznaczenie pasterza. Znalazl swoja Villa Matarese i spoczal pod jej szczatkami jak jego padrone przed siedemdziesieciu laty. -Co sie tam dzieje, panie Vickery? -To mordercy. Zamordowali wszystkich, ktorzy byli w srodku, zamorduja kazdego z was. Nie dostaniecie ich zywych. -Wobec tego dostaniemy ich martwych - powiedzial dowodca glosem nabrzmialym z emocji. - A wiec jednak tu dotarli, naprawde tu dotarli. Wiochy, Niemcy, Meksyk... Liban, Izrael, Buenos Aires. Jak moglismy sadzic, ze my jedni sie ostaniemy...? Niech pan stad teraz odjedzie, panie Vickery. Kilkaset metrow dalej stoja ambulansy. Zaprotokolujemy pana zeznania pozniej. -Dobrze, panie oficerze - powiedzial Scofield, zapalajac silnik. Mineli ambulansy u wylotu Appleton Drive i skrecili w lewo na szose do Bostonu. Przed nimi Longfellow Bridge i potem Cambridge. Na stacji metra na Harvard Square spoczywala w schowku jego teczka. Byli wolni. Waz zginal w Appleton Hall, ale oni byli wolni, zawdzieczajac i jemu swoja wolnosc. Beowulf Agate mogl w koncu zniknac. EPILOG Mezczyzni i kobiety byli aresztowani szybko, po cichu, bez wytaczania spraw sadowych, gdyz ich zbrodnie przekraczaly zrozumienie sadow i tolerancje narodow. Wszystkich narodow. Kazde panstwo rozwiazywalo kwestie matarezowcow na wlasny sposob. Tam, gdzie potrafiono ich znalezc.Glowy panstw na calym swiecie konferowaly przez telefon, normalnych tlumaczy zastepujac w takich razach wysokimi urzednikami rzadowymi, znajacymi dany jezyk. Wszyscy przywodcy zgodnie wyrazali zdumienie i wstrzas, milczaco przyznajac sie do nieudolnosci i infiltracji wlasnych sluzb wywiadowczych. Badali sie nawzajem subtelnymi aluzjami, ale wiedzieli, ze to nic nie da: nie byli idiotami. Szukali u siebie slabych punktow - kto ich nie mial? I wszyscy reagowali zgodnie z oczekiwaniami drugiej strony. W koncu zapadla cicha wspolna decyzja, ze istnieje tylko jedno stosowne rozwiazanie. Jedyne, ktore mialo sens w tych oblakanych czasach. Milczenie. Kazdy kraj bral na siebie odpowiedzialnosc za wlasne bledy, nie zwalajac winy na nikogo i nie przekraczajac normalnych granic podejrzliwosci i wrogosci we wzajemnych stosunkach. Ujawnienie zorganizowanego, globalnego spisku byloby przyznaniem racji jego przeslankom, ze obecne rzady sie przezyly. Nikomu nie zalezalo na analizowaniu tej teorii czy nadawaniu jej rozglosu; analizy nigdy nie byly dostatecznie poglebione, a alternatywy zbyt kuszace w swej prostocie. Przywodcy panstw nie byli idiotami. I bali sie. W Waszyngtonie grupa ludzi podjela pare szybkich decyzji. Senator Joshua Appleton IV zginal tak, jak sie narodzil. Splonal w wypadku samochodowym w nocy na autostradzie. Wyprawiono mu uroczysty panstwowy pogrzeb, trumne wystawiono z calym splendorem w Rotundzie w asyscie warty honorowej. Wygloszono mowy pogrzebowe stosowne do pozycji czlowieka, ktory, jak wszyscy wiedzieli, zasiadlby w Bialym Domu, gdyby nie tragedia w nocy na ciemnej autostradzie. Poswiecono rzadowego Lockheeda Tristara, ktoremu w Gorach Kolorado na polnoc od Poudre Canyon zdarzyl sie defekt dwoch silnikow, co spowodowalo utrate wysokosci przy przekraczaniu tego niebezpiecznego pasma. Pilot i zaloga zostali oplakani, a rodzinom przyznano najwyzsze renty niezaleznie od wyslugi lat ich bliskich. Ale prawdziwej zalobie towarzyszyla tragiczna lekcja, ktorej nigdy nie nalezalo zapomniec. Podano bowiem do wiadomosci, ze na pokladzie samolotu znajdowalo sie trzech wybitnych mezow stanu, ktorzy zgineli w sluzbie swojego kraju podczas wyjazdu na inspekcje instalacji militarnych stanowiacych czesc systemu szybkiego reagowania. Przewodniczacy kolegium szefow sztabow zaprosil dyrektorow Centralnej Agencji Wywiadowczej i Narodowej Rady Bezpieczenstwa, aby towarzyszyli mu w tej podrozy. Wraz z wyrazami zalu prezydenta, z Bialego Domu przekazano tez zarzadzenie, zeby nigdy wiecej tak wysokiej rangi urzednicy panstwowi nie lecieli razem jednym samolotem; nie mozna po raz drugi narazac narodu na tak ciezka strate. Po uplywie kilku tygodni wyzsi urzednicy z Departamentu Stanu oraz reporterzy piszacy sprawozdania z jego codziennej dzialalnosci zaczeli zdawac sobie sprawe z pewnej anomalii. Sekretarz stanu od dawna nigdzie sie nie pokazywal. Zaniepokojenie roslo w miare jak zmieniano w jego imieniu ustalone plany, odwolywano podroze, odkladano konferencje. Waszyngton zatrzasl sie od plotek; jedni twierdzili, ze sekretarz prowadzi tajne, przedluzajace sie negocjacje w Pekinie, inni utrzymywali, ze jest w Moskwie, bliski przelomu w rokowaniach SALT. Pozniej plotki przybraly mniej atrakcyjny charakter; cos bylo nie w porzadku, nalezalo dac jakies wyjasnienie. Prezydent dal je pewnego cieplego wiosennego popoludnia. Wystapil w radiu i w telewizji, przemawiajac ze szpitala w Moorefield, w Zachodniej Wirginii. W tle widac bylo gory Shenandoah. -W tym roku tak obfitujacym w tragedie, z ciezkim sercem musze raz jeszcze obwiescic zla nowine. Wlasnie pozegnalem drogiego mi przyjaciela. Byl wybitnym i odwaznym czlowiekiem, ktory rozumial koniecznosc zachowania rownowagi sil w negocjacjach z naszymi przeciwnikami i nie chcial pozwolic, aby dowiedzieli sie o jego szybko uchodzacym zyciu. To niezwykle zycie zakonczylo sie zaledwie pare godzin temu, strawione przez pustoszaca chorobe. Zarzadzilem, aby opuszczono flagi na Kapitolu... I tak to szlo - na calym swiecie. Prezydent oparl sie na krzesle, kiedy podsekretarz stanu Daniel Congdon wszedl do Owalnego Gabinetu. Niezbyt go lubil; Congdon mial w sobie cos lisiego, w jego nadmiernie szczerych oczach kryla sie nieposkromiona ambicja. Ale dobrze wykonywal swoja prace i tylko to sie liczylo. Zwlaszcza teraz, zwlaszcza przy tej robocie. -Jakie stawia warunki? -Jak sie spodziewalismy, Beowulf Agate rzadko postepuje jak normalny czlowiek. -Nie prowadzil zbyt normalnego zycia, prawda? To znaczy, nie tego po nim oczekiwaliscie, co? -To prawda, panie prezydencie. -Niech mi pan powie, Congdon - przerwal prezydent. - Czy naprawde usilowaliscie go zabic'? -To byla konieczna akcja, panie prezydencie. Uwazalismy go za straconego, wspolpracujacego z wrogiem, niebezpiecznego dla nas wszystkich. Do pewnego stopnia nadal tak uwazam. -I slusznie. Jest niebezpieczny. A wiec dlatego nalegal, aby negocjacje odbywaly sie za pana posrednictwem. Radze panu... nie, rozkazuje panu, wybic sobie takie konieczne akcje z glowy. Zrozumial pan? -Tak, panie prezydencie. -Mam nadzieje. Bo w przeciwnym wypadku moge sam zarzadzic podobna akcje. Teraz, kiedy juz wiem, jak to sie robi. -Zrozumialem, panie prezydencie. -To dobrze. Warunki? -Oprocz tego, ktory dal na wstepie, postawil tylko jeszcze jeden: nie chce miec z nami nic wiecej do czynienia. -Ale wiecie, gdzie jest. -Tak, panie prezydencie. Na Morzu Karaibskim. Nie wiemy jednak, gdzie sa dokumenty. -Nie probujcie ich szukac, jest lepszy od was. I zostawcie go w spokoju. Nie dajcie mu nigdy najmniejszego powodu do przypuszczenia, ze sie nim interesujecie. Bo inaczej te dokumenty wyplyna na wierzch w stu roznych miejscach naraz. Nasz rzad - i nasz kraj - nie moga sobie na to pozwolic. Jeszcze nie teraz. Ciagle jest zbyt wiele pytan bez odpowiedzi, zbyt wiele niewiadomych, zbyt wielu ludzi, ktorych nie udalo sie znalezc. Moze za kilka lat, ale nie teraz. -W zupelnosci zgadzam sie z ta ocena, panie prezydencie. -To dobrze. Ile nas ten warunek kosztowal i gdzie jest zaksiegowany? -Sto siedemdziesiat szesc tysiecy, czterysta dwanascie dolarow i osiemnascie centow. Podciagnelismy to pod przekroczone koszty morskiego sprzetu szkoleniowego, rachunek zostal zaplacony przez CIA bezposrednio stoczni w Mystic, Connecticut. Prezydent spojrzal przez okno na trawnik przed Bialym Domem. Platki kwiatow na drzewach owocowych wiedly juz i obumieraly. -Mogl prosic nas o gwiazdke z nieba i dostalby ja; mogl naciagnac nas na miliony. A on tylko chce miec jacht i swiety spokoj. MARZEC 198... "Waz" - dwudziestometrowy jacht czarterowy, podszedl do kei z grotem lopoczacym w podmuchach przybrzeznej bryzy. Mloda kobieta zeskoczyla na nabrzeze, zarzucajac cume na pacholek i przyciagajac dziob. Na rufie brodaty sternik unieruchomil ster, wszedl na burte, a z niej na brzeg i naciagnal mocno cume rufowa wokol najblizszego palika, zabezpieczajac ja wezlem.Z jachtu zeszla teraz ostroznie sympatyczna para w srednim wieku. Bylo widac, ze towarzystwo juz sie pozegnalo i to nie bez przykrosci. -No coz, wakacje sie skonczyly - powiedzial mezczyzna z westchnieniem, biorac zone za ramie. - Do zobaczenia w przyszlym roku, kapitanie Vickery. Panski czarter jest najlepszy na wyspach. I dziekujemy raz jeszcze, pani Vickery. Jak zawsze kuchnia byla wspaniala. Para odeszla w glab przystani. -Zwine zagle i schowam takielunek, a ty uzupelnij zapasy, dobrze? -Dobrze, kochanie. Mamy jeszcze dziesiec dni do przyjazdu tego malzenstwa z Nowego Orleanu. -A wiec poplyniemy sobie gdzies we dwojke - powiedzial kapitan z usmiechem, wskakujac z powrotem na poklad "Weza". Nim minelo poltorej godziny zdazyli juz zaladowac zakupy, odebrac najnowsza prognoze pogody i przejrzec mapy nawigacyjne. -Chodzmy na drinka - zaproponowal Bray, biorac Toni za reke i prowadzac ja piaszczysta sciezka w kierunku upalnej uliczki w St. Kitts. Po drugiej stronie stala kawiarenka ze starymi wiklinowymi meblami i barem, nie zmienionym od trzydziestu lat. Bylo to miejsce spotkan wlascicieli jachtow do wynajecia i ich zalog. Antonia usiadla, pozdrawiajac kilku przyjaciol; jej usta i oczy rozkwitly w usmiechu. Byla lubiana przez szorstkich, twardych ludzi, ktorzy uciekli na Karaiby przed cywilizacja. Byla dama i wszyscy o tymi wiedzieli. Scofield obserwowal ja spod baru, zamawiajac drinki. Przypomnial sobie inna nabrzezna kafejke - na Korsyce. Bylo to zaledwie pare lat temu - choc jakby w innym zyciu - ale Toni sie nie zmienila. Wciaz cechowal ja wdziek, uroda i poczucie humoru. Lubiano ja, poniewaz nie mozna jej bylo nie lubic. Przyniosl im drinki i usiadl. Antonia siegnela do sasiedniego stolika, pozyczajac gazete z Barbadosu sprzed tygodnia. Pewien artykul przykul jej uwage. -Kochanie, popatrz na to - powiedziala, podajac Brayowi gazete I wskazujac palcem odpowiednia kolumne. BITWA TRANS-COMMUNICATIONS O REORGANIZACJE KONGLOMERATU Waszyngton. - Wiadomosci agencyjne: Po kilku latach procesow w sadach federalnych o spuscizne po Nicholasie Guiderone, otwarto droge dla jego spadkobiercow do reorganizacji koncernu, ktory ma w planach fuzje z paroma znaczacymi przedsiebiorstwami europejskimi. Trzeba pamietac, ze po ataku terrorystycznym na posiadlosc Guiderone'a w Brookline w stanie Massachusetts, kiedy sam Guiderone i inni posiadacze duzych pakietow akcji Trans-Commu zostali zamordowani, rozwiazanie kwestii spuscizny majatkowej napotkalo duze trudnosci. Nie jest tajemnica, ze wykonawcy testamentu cieszyli sie poparciem Ministerstwa Sprawiedliwosci a takze Departamentu Stanu, bowiem wedlug powszechnej opinii, brak ekspansji tej sprawnie dzialajacej miedzynarodowej korporacji, spowodowany niejasna sytuacja prawna obnizal prestiz przedsiebiorstw amerykanskich na swiatowym rynku.Prezydent, dowiedziawszy sie o pomyslnym zakonczeniu procedury sadowej wyslal do spadkobiercow telegram nastepujacej tresci: "Szczesliwie sie sklada, ze dokladnie w rok po objeciu przeze mnie urzedu, przeszkody prawne zostaly usuniete i wielki amerykanski koncern ponownie moze eksportowac i rozslawiac nasze knowhow i technologie na calym swiecie, aby wraz z innymi poteznymi firmami dac nam lepsze jutro. Serdecznie gratuluje." Bray odsunal gazete. -Coraz mniej sie bawia w subtelnosci, co? Wyruszyli z Basseterre pod wiatr, zostawiajac za soba St. Kitts. Antonia wybrala i zaknagowala foka i wrocila do Scofielda siedzacego za sterem. Przeczesala palcami jego krotka brode, bardziej juz szpakowata niz ciemna. -Dokad plyniemy, kochanie? - spytala. -Nie wiem jeszcze - powiedzial Bray zgodnie z prawda. - Przez jakis czas poplyniemy sobie po prostu z wiatrem, jesli nie masz nic przeciwko temu. -Nie mam. - Odchylila sie, patrzac mu w twarz, tak daleka i zamyslona. - Co dalej bedzie? -Juz jest. Fuzje opanowaly swiat - odpowiedzial z usmiechem. - Guiderone mial racje, nikt tego nie powstrzyma. Moze nawet nikt nie powinien. Niech maja, co chca. To, co ja mysle, nie ma znaczenia. Zostawia mnie w spokoju... zostawia nas w spokoju. Ciagle jeszcze sie boja. -Czego? -Ludzi. Po prostu ludzi. Poluzuj troche foka, dobrze? Jest za mocno wybrany. Mozemy plynac szybciej. -Dokad? -Nie mam pojecia. Ale chce tam dotrzec. Koniec This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-11-06 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/