Karin Slaughter - Will Trent 05 - Upadek
Szczegóły |
Tytuł |
Karin Slaughter - Will Trent 05 - Upadek |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Karin Slaughter - Will Trent 05 - Upadek PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Karin Slaughter - Will Trent 05 - Upadek PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Karin Slaughter - Will Trent 05 - Upadek - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
UPADEK
KARIN SLAUGHTER
Przełożył
Andrzej Niewiadomski
Warszawa 2013
Strona 3
Tytuł oryginału Fallen
Redakcja Maciej Fliger
Korekta Anna Lewandowska
Projekt graficzny i okładka Krzysztof Kiełbasiński
Skład TYPO
Copyright © 2011 by Karin Slaughter
All rights reserved
© Copyright by GWF sp. z o.o., Warszawa 2013
ISBN 978-83-7881-269-2
Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.
00-372 Warszawa, ul. Foksal 17
tel. 22 828 98 08, 22 894 60 54
www.gwfoksal.pl
Skład wersji elektronicznej Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza
Foksal Sp. z o.o.
i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.
Strona 4
Wszystkim bibliotekarzom na świecie,
w imieniu dzieci, którym pomogli
wyrosnąć na pisarzy
Strona 5
Sobota
Rozdział 1
Faith Mitchell wysypała zawartość torebki na prawy fotel swojego
mini. Szukała czegoś do przegryzienia, ale oprócz mechatej drażetki
gumy do żucia oraz fistaszka wątpliwego pochodzenia nie było tam
nic choćby z grubsza jadalnego. Pomyślała o paczce batonów
energetycznych w kuchennej spiżarni, na co jej brzuch zareagował
dźwiękiem przywodzącym na myśl zgrzyt zardzewiałych zawiasów.
Seminarium komputerowe, w którym brała udział od rana,
w założeniu miało trwać trzy godziny, ale przeciągnęło się do
czterech i pół, bo jakiś skończony osioł w pierwszym rzędzie bez
przerwy zadawał bzdurne pytania. Żadna inna agencja w regionie nie
szkoliła swoich agentów tak często jak GBI, czyli Biuro Śledcze
Georgii. Nieustannie wbijano im do głów dane statystyczne dotyczące
przestępczości. Musieli być na bieżąco z wszelkimi nowinkami
technologicznymi. Dwa razy w roku zaliczali strzelnicę. Sprawdzian
obejmował pozorowane naloty oraz strzelanie dynamiczne, i to tak
intensywne, że potem przez dobry tydzień Faith sprawdzała cienie za
drzwiami, kiedy w środku nocy wstawała do łazienki. Zazwyczaj
doceniała starania agencji, dziś jednak myślała wyłącznie o swoim
czteromiesięcznym dziecku i o tym, że obiecała matce wrócić z pracy
najpóźniej w południe.
Kiedy zapalała silnik, zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał
dziesięć po trzynastej. Zaklęła pod nosem, wyjeżdżając z parkingu
przed komendą główną przy Panthersville Road. Za pomocą Bluetooth
wybrała numer matki. Ale z głośników w samochodzie popłynął tylko
elektroniczny szum. Przerwała połączenie i zadzwoniła ponownie.
Tym razem linia była zajęta.
Bębniąc palcami po kierownicy, słuchała popiskiwania sygnału.
Matka miała pocztę głosową. Jak wszyscy. Faith nie pamiętała, kiedy
ostatnio słyszała sygnał „zajęty”. Niemal zdążyła już zapomnieć, jak
brzmi. Prawdopodobnie nastąpiła jakaś awaria na linii. Rozłączyła się
i spróbowała po raz trzeci.
Strona 6
Wciąż zajęte. Trzymając kierownicę jedną ręką, Faith sprawdziła
w blackberry, czy nie dostała od matki e-maila. Zanim Evelyn
Mitchell przeszła na emeryturę, przez blisko czterdzieści lat była
policjantką. I chociaż policji miejskiej Atlanty można było zarzucić
różne rzeczy, to na pewno nie to, że jest zacofana. Evelyn zawsze
miała przy sobie telefony komórkowe, nosiła je już w tych czasach,
gdy rozmiarami przypominały damskie torebki. Nauczyła się
korzystać z poczty elektronicznej wcześniej niż córka. Z blackberry
nie rozstawała się od niemal dwunastu lat.
Dziś jednak nie wysłała żadnej wiadomości.
Faith odsłuchała pocztę głosową w swojej komórce. Miała nagraną
wiadomość od dentysty w sprawie ustalenia terminu wizyty na
czyszczenie zębów, ale nie było niczego nowego. Zadzwoniła więc do
domu, z nadzieją, że może matka wróciła po coś dla dziecka. Domy
Faith i Evelyn stały przy tej samej ulicy. Może zabrakło pieluszek dla
Emmy. Może potrzebowała jeszcze jednej butelki. Faith nasłuchiwała
sygnału telefonu w swoim domu, po czym usłyszała własny głos,
proszący rozmówcę o nagranie wiadomości.
Rozłączyła się. Bez namysłu zerknęła przez ramię na tylne
siedzenie. Zobaczyła wystającą zza plastiku różową podszewkę.
– Idiotka ze mnie – mruknęła pod nosem. Zadzwoniła na komórkę
matki. Wstrzymując dech, wysłuchała trzech sygnałów, po których
włączyła się poczta głosowa Evelyn.
Musiała odchrząknąć, zanim zdołała się odezwać. Zdawała sobie
sprawę, że jej głos drży.
– Mamo, jestem w drodze do domu. Domyślam się, że wyszłaś z Em
na spacer… – Włączając się do ruchu na autostradzie, spojrzała na
niebo. Do Atlanty miała ze dwadzieścia minut jazdy, ale już stąd
widziała chude szyje wieżowców, spowite pierzastymi białymi
chmurami, otulającymi je niczym szaliki. – Oddzwoń – zakończyła,
czując narastający niepokój.
Sklep spożywczy. Stacja benzynowa. Apteka. Matka miała
w samochodzie fotelik dziecięcy, identyczny z tym, jaki na tylnym
siedzeniu swojego mini woziła Faith. Prawdopodobnie wyszła
załatwić coś na mieście. Faith była spóźniona o ponad godzinę.
Strona 7
Evelyn pewnie wzięła dziecko i… zostawiła córce wiadomość, że
wyjechała. Niemal całe dorosłe życie spędziła pod telefonem,
wiecznie gotowa na wezwanie. Nawet wychodząc do toalety,
informowała, dokąd się wybiera. W dzieciństwie Faith i jej starszy
brat Zeke nabijali się z matki z tego powodu. Zawsze wiedzieli, gdzie
jest, nawet jeśli tego nie chcieli. Zwłaszcza wtedy, kiedy woleli nie
wiedzieć.
Faith gapiła się na telefon w ręku, jakby mógł jej powiedzieć, co się
dzieje. Zdawała sobie sprawę, że zapewne nakręca się bez powodu.
Może wysiadła linia naziemna. Matka nie zorientowałaby się, dopóki
nie spróbowałaby zadzwonić. Komórkę mogła wyłączyć, zostawić na
ładowarce, albo jedno i drugie. BlackBerry mógł zostać
w samochodzie, w torebce czy gdziekolwiek, skąd nie usłyszałaby
charakterystycznych wibracji. Faith przenosiła wzrok z szosy na swoje
blackberry i z powrotem, pisząc e-mail do matki i na głos czytając
wystukiwane słowa.
– Już-jadę. Przepraszam-za-spóźnienie. Zadzwoń.
Wysławszy e-mail, rzuciła telefon na siedzenie, na którym walała
się zawartość torebki. Po chwili wahania wzięła do ust drażetkę gumy
i zaczęła ją żuć, nie przejmując się kłaczkami, które kleiły się do
języka. Włączyła radio i natychmiast je zgasiła. Im bliżej miasta, tym
mniejszy był ruch na szosie. Chmury się rozstąpiły, przepuszczając
ostre promienie słońca. W samochodzie zrobiło się gorąco jak
w piecu.
Dziesięć minut przed dojazdem na miejsce Faith wciąż miała nerwy
napięte jak postronki i była zlana potem. Uchyliła szyberdach, żeby
wpuścić trochę powietrza do parówki w samochodzie. To pewnie
zwyczajny syndrom rozłąki. Wróciła do pracy nieco ponad dwa
miesiące temu, ale zostawiając dziś rano Emmę pod opieką matki,
nadal czuła się, jakby lada chwila czekał ją atak. Wszystko widziała
jak przez mgłę. Serce chciało wyskoczyć z piersi. Szumiało jej
w głowie, jakby do uszu wleciał milion pszczół. W pracy była bardziej
drażliwa niż zwykle, zwłaszcza wobec swojego partnera, Willa Trenta,
który albo miał anielską cierpliwość, albo wyrabiał sobie wiarygodne
alibi, wiedząc, że w końcu pęknie i ją zadusi.
Strona 8
Faith nie pamiętała, czy tak samo niepokoiła się o Jeremy’ego –
syna, który właśnie rozpoczął pierwszy rok studiów. Miał trzy lata,
kiedy jako osiemnastolatka zapisała się do akademii policyjnej.
Uczepiła się pomysłu wstąpienia do służby niczym ostatniego koła
ratunkowego na „Titanicu”. Dwie minuty w ostatnim rzędzie kina
oraz pomyłka w ocenie sytuacji, zapowiadająca beznadziejne
wiązanie się z nieodpowiednimi mężczyznami w przyszłości,
wystarczyły, żeby Faith przeskoczyła z wieku dorastania
w macierzyństwo, z pominięciem tradycyjnych etapów pośrednich.
Mając osiemnaście lat, cieszyła się na myśl o stałej pensji, która
pozwoli jej wyprowadzić się od rodziców i wychowywać syna
w sposób, jaki sama uzna za stosowny. Codzienne chodzenie do pracy
było pierwszym krokiem w kierunku niezależności. Oddawanie syna
do żłobka wydawało się niewygórowaną ceną.
Teraz, mając trzydzieści cztery lata, obciążony hipoteką dom, raty
za samochód do spłacenia i kolejne dziecko na utrzymaniu, niczego
nie pragnęła tak bardzo jak powrotu pod dach matki, żeby to ona
mogła się wszystkim zająć. Chciała otwierać lodówkę i widzieć, że
jest pełna jedzenia, którego nie musiała sama kupować. Chciała
włączać latem klimatyzację, nie martwiąc się o wysokość rachunku za
prąd. Chciała sypiać do południa, a potem przez cały dzień oglądać
telewizję. A co tam, skoro już o tym mowa, chciałaby wskrzesić ojca,
który zmarł jedenaście lat temu, żeby robił jej naleśniki na śniadanie
i stale powtarzał, jaka jest śliczna.
Marzenia ściętej głowy. Evelyn chyba z przyjemnością odgrywała
na emeryturze rolę niani, a jednak Faith nie miała złudzeń, że dzięki
pomocy matki życie stanie się łatwiejsze. Do emerytury pozostawało
jej niemal dwadzieścia lat. Jeszcze przez trzy lata miała spłacać swoje
mini, które dużo wcześniej straci gwarancję. Najbliższe osiemnaście
lat, jeśli nie więcej, zajmie jej karmienie i strojenie Emmy. A to już
nie te czasy, kiedy mogła ubierać małego Jeremy’ego w skarpetki nie
do pary i używane ciuszki z wyprzedaży. Dzisiaj dzieciom należało
zapewniać starannie dobrane ubranka, butelki z plastiku
niezawierającego BPA oraz ekologiczny mus jabłkowy z certyfikatem
pochodzenia z upraw amiszów. Jeżeli Jeremy dostanie się na
Strona 9
architekturę na politechnice, Faith czeka kolejne sześć lat kupowania
podręczników i opierania syna. A co najgorsze, Jeremy wdał się
w poważny związek. Ze starszą od siebie dziewczyną o krągłych
biodrach i z tykającym zegarem biologicznym. Niewykluczone, że
zanim Faith skończy trzydzieści pięć lat, zostanie babcią.
Gdy próbowała wybić sobie ten pomysł z głowy, zalała ją niemiła
fala gorąca. Nie przerywając jazdy, jeszcze raz sprawdziła zawartość
torebki. Guma do żucia nie pomogła, nadal burczało jej w brzuchu.
Wyciągnęła rękę i otworzyła skrytkę. Nic. Mogłaby wprawdzie
zjechać do przydrożnego baru i wziąć przynajmniej coca-colę, miała
jednak na sobie przepisowy strój – brązowe khaki oraz niebieską
koszulę z błyszczącym żółtym napisem GBI na plecach. Pracownicy
organów ścigania starali się omijać tę część miasta. Na ich widok
ludzie zwykle rzucali się do ucieczki, a wtedy trzeba ich było gonić,
co raczej nie pozwoliłoby jej wrócić do domu o rozsądnej porze. Poza
tym coś jej podpowiadało – wręcz nakazywało – żeby jak najszybciej
zobaczyć się z matką.
Wzięła telefon i zadzwoniła do niej po raz kolejny. Na numer
domowy, na komórkę, a nawet na blackberry, którego matka używała
wyłącznie do wysyłania e-maili. Pod żadnym nikt nie odebrał. Faith
poczuła skurcz żołądka, w jej głowie kotłowały się najgorsze
scenariusze. Kiedy jeszcze jeździła na patrole, często wzywano ją do
poważnych incydentów, bo płacz dziecka zaalarmował sąsiadów. A to
matka pośliznęła się w wannie, a to ojciec przypadkiem się zranił albo
dostał zawału serca. Tymczasem maluch leżał i czekał bezradnie, aż
ktoś się zorientuje, że coś jest nie tak. Nic bardziej nie chwyta za
serce niż płacz dziecka, którego nie można ukoić.
Faith zganiła się w duchu za to, że przywołuje te straszne
wspomnienia. Zawsze miała skłonność do zakładania wszystkiego co
najgorsze, jeszcze zanim została policjantką. Matce raczej nic złego
się nie stało. O wpół do drugiej po południu Emma zazwyczaj
zasypiała. Prawdopodobnie jej babcia wyciszyła telefon, żeby
dzwonek nie zbudził dziecka. Możliwe, że wyszła do skrzynki na listy
i spotkała sąsiadkę albo zajrzała do mieszkającej obok starej pani
Levy, żeby pomóc jej wynieść śmieci.
Strona 10
Mimo to dłonie Faith ślizgały się na kierownicy, gdy skręcała
z autostrady w bulwar. Pociła się, choć jak na marzec było
stosunkowo chłodno. Nie miało to jednak nic wspólnego z córką,
matką ani nawet z wyjątkowo płodną dziewczyną Jeremy’ego.
Niecały rok temu u Faith stwierdzono cukrzycę. Bezwzględnie
przestrzegała mierzenia poziomu cukru oraz prawidłowej diety
i zawsze dbała o to, żeby mieć pod ręką coś do przegryzienia. Ale nie
dzisiaj. Prawdopodobnie właśnie dlatego błądziła myślami wokół
niemiłych tematów. Po prostu szybko musiała coś zjeść. Najlepiej
w obecności matki i córki.
Jeszcze raz zajrzała do schowka, by się upewnić, czy jest pusty. Jak
przez mgłę przypomniała sobie, że ostatni baton energetyczny dała
wczoraj Willowi, kiedy czekali przed sądem. Miała do wyboru albo to,
albo patrzeć, jak wdycha zapach lukrowanej drożdżówki z automatu.
I chociaż marudził, że baton jest niesmaczny, zjadł go do końca.
A teraz płaciła za swój błąd.
Śmignęła na żółtym świetle, pędząc z maksymalną prędkością, na
jaką się odważyła na tej częściowo zamieszkanej ulicy. Przy Ponce de
Leon jezdnia się zwężała. Faith minęła ciąg usytuowanych w rzędzie
restauracji ze śmieciowym jedzeniem i sklep z żywnością ekologiczną.
Wskazówka szybkościomierza przesunęła się w prawo, gdy samochód
przyśpieszył na serpentynach i wirażach okalających park Piedmont.
Kiedy po raz kolejny przejechała skrzyżowanie na żółtym, w lusterku
wstecznym zobaczyła błysk fotoradaru. Wdusiła hamulec, żeby
przepuścić jakiegoś marudę, który w niedozwolonym miejscu wlókł
się na drugą stronę ulicy. Obok mignęły jeszcze dwa sklepy
spożywcze, a dalej były już ostatnie światła na skrzyżowaniu – na
szczęście zielone.
Matka nadal mieszkała w tym samym domu, w którym Faith
wychowała się ze starszym bratem. Parterowy, w stylu ranczo, stał
w okolicy zwanej Sherwood Forest, wciśnięty między Ansley Park,
jedną z najbogatszych dzielnic Atlanty, a autostradę międzystanową I-
85, która w zależności od tego, skąd wieje wiatr, nieustannie
atakowała okolicznych mieszkańców hałasem – raz z jednej, raz
z drugiej strony. Dzisiaj wiało wyjątkowo przyjemnie. Opuściwszy
Strona 11
szybę, by zaczerpnąć świeżego powietrza, Faith usłyszała znajomy
warkot, towarzyszący jej niemal przez całe dzieciństwo, dzień
w dzień.
Jak wszyscy, którzy większość życia spędzili w Sherwood Forest,
żywiła głęboko zakorzenioną nienawiść do projektantów tej dzielnicy.
Osiedle powstało po drugiej wojnie światowej: parterowe domy
z cegły, zasiedlone przez wracających do kraju żołnierzy, którzy
skorzystali z nisko oprocentowanych kredytów dla kombatantów. Nie
przejmując się interesem mieszkańców, planiści otoczyli teren osiedla
ulicami. Faith wzięła ostry zakręt w lewo, w Lionel, przejechała Friar
Tuck, skręciła w prawo w Robin Hood Road, przemknęła rozwidlenie
drogi przy Lady Marian Lane, obrzuciła wzrokiem podjazd swojego
domu na rogu Doncaster i Barnesdale i w końcu podjechała pod dom
matki, niedaleko Little John Trail.
Beżowy chevy malibu Evelyn stał pod wiatą, zaparkowany tyłem.
Przynajmniej to było normalne. Faith nigdy nie widziała, żeby matka
wjeżdżała na miejsce postojowe przodem. Zostało jej to z czasów
pracy w policji. Samochód zawsze należało parkować w taki sposób,
żeby po otrzymaniu wezwania móc jak najszybciej ruszyć w drogę.
Faith nie miała czasu na roztrząsanie nawyków matki. Wjechała na
podjazd i zaparkowała mini nos w nos z malibu. Kiedy wysiadła
z auta, zabolały ją nogi – od dwudziestu minut wszystkie mięśnie
ciała miała napięte jak postronki. Słyszała dolatujący z domu ryk
muzyki. Nie ulubieni Beatlesi matki, tylko heavy metal. Po drodze do
drzwi kuchennych Faith dotknęła maski malibu. Silnik był zimny.
Może gdy dzwoniła, Evelyn akurat brała prysznic. Może nie
sprawdziła e-maili ani wiadomości w komórce. Albo się skaleczyła.
Na drzwiach widniał krwawy odcisk dłoni.
Faith stanęła jak wryta, nie wierzyła własnym oczom.
Krwawy odcisk zostawiła lewa ręka. Mniej więcej czterdzieści pięć
centymetrów nad klamką. Drzwi nie były zatrzaśnięte, a jedynie
przymknięte. Przez szparę między nimi a futryną przebijało światło,
pewnie z okna nad zlewem w kuchni.
Faith wciąż nie mogła poskładać w całość tego, co widzi. Uniosła
rękę do odcisku na drzwiach, niczym dziecko przykładające dłoń do
Strona 12
dłoni matki. Evelyn miała drobniejsze dłonie. Szczupłe palce. Czubek
jej serdecznego palca nie dotknął drzwi. W tym miejscu została tylko
zakrzepnięta krew.
Muzyka ucichła w pół taktu. W nagłej ciszy Faith usłyszała
znajomy, nasilający się gulgot, poprzedzający głośne wycie. Dźwięk
odbił się echem pod wiatą; przez chwilę myślała, że wydobywa się
z jej ust. Gdy jednak rozległ się znowu, odwróciła się, wiedząc, że to
Emma.
Niemal wszystkie domy w Sherwood Forest zostały wyburzone albo
przebudowane i tylko dom Mitchellów wciąż wyglądał z grubsza tak
samo jak wtedy, gdy go postawiono. Jego rozkład był prosty – trzy
sypialnie, salon, jadalnia oraz kuchnia z drzwiami wchodzącymi na
wiatę dla samochodów. Za wiatą Bill Mitchell, ojciec Faith, zbudował
komórkę na narzędzia. Była solidna – jej ojciec niczego nie robił na
pół gwizdka – z zaryglowanymi metalowymi drzwiami i szybą ze
zbrojonego szkła w jedynym oknie. Dopiero w wieku dziesięciu lat
Faith zrozumiała, że tak pancerna konstrukcja nie pasuje do czegoś
tak zwyczajnego jak buda na narzędzia. Zeke, z typową dla starszego
brata delikatnością, uświadomił ją, do czego naprawdę służy szopa:
„To tam mama trzyma swoją broń, durna pało”.
Faith puściła się biegiem obok samochodów i spróbowała otworzyć
drzwi komórki. Były zamknięte na klucz. Zajrzała przez okno. Przed
oczami miała pajęczynę metalowych pręcików wpuszczonych
w szybę. Widziała stół z donicami oraz starannie ułożone pod nim
worki z ziemią. Narzędzia wisiały na przeznaczonych do tego hakach.
Sprzęt do pielęgnacji trawnika był na swoim miejscu. Pod stołem stał
czarny metalowy sejf z szyfrowym zamkiem, przyśrubowany do
podłogi. Otwarty. Rewolwer Evelyn, marki Smith & Wesson,
z rękojeścią z drewna wiśniowego, zniknął. Podobnie jak zwykle
stojące obok niego pudełko amunicji.
Znów rozległ się gulgot, tym razem bliżej. Sterta koców na
podłodze pulsowała jak serce. Evelyn okrywała nimi rośliny podczas
niespodziewanych przymrozków. Zazwyczaj leżały złożone na górnej
półce, teraz jednak były zwalone na kupę obok sejfu. Faith ujrzała
wystający zza szarych koców różowy kłaczek, a potem krzywiznę
Strona 13
plastikowego zagłówka – to musiał być fotelik samochodowy Emmy.
Koc znów się poruszył. Ukazała się wierzgająca stópka – jasnożółta
skarpetka z bawełny, wykończona koronką powyżej kostki. Następnie
spod koca przebiła się maleńka piąstka. A w końcu Faith zobaczyła
twarz Emmy.
Córeczka uśmiechnęła się do niej, jej górna warga ułożyła się
w nieznaczny trójkąt. Znów zagulgotała, tym razem z radości.
– Rany boskie! – Faith bezskutecznie szarpała się z zamkniętymi
drzwiami. Drżącymi rękami macała górną część futryny, szukając
klucza. Posypał się kurz. Palec przebiła jej ostra drzazga. Faith jeszcze
raz zajrzała przez okno. Emma, uspokojona widokiem matki, klaskała,
ale Faith nigdy w życiu nie czuła tak panicznego strachu. Na dworze
było gorąco, w szopie panował upał. Emmie groziło, że się przegrzeje.
Mogła się odwodnić. I umrzeć.
Przerażona Faith padła na kolana. Na czworakach szukała dalej,
sądząc, że klucz spadł, może wsunął się pod drzwi. Zobaczyła, że spód
fotelika Emmy, wciśnięty między ścianę a sejf, jest zgięty. Córka była
ukryta pod kocami. Utknęła za sejfem.
Sejf ją chronił.
Faith przerwała poszukiwania. Ścisnęło ją w piersi. Mięśnie twarzy
napięły się, jakby miała zdrutowaną szczękę. Usiadła powoli. Na
betonie przed sobą ujrzała krople krwi. Powiodła po nich wzrokiem –
prowadziły do drzwi kuchennych. Do krwawego odcisku dłoni.
Emma jest zamknięta w komórce. Broń Evelyn zniknęła. Do domu
prowadzi ślad krwi.
Faith wstała i popatrzyła na otwarte drzwi do kuchni. Słyszała
tylko swój ciężki oddech.
Kto wyłączył muzykę?
Wróciła truchtem do samochodu. Spod fotela kierowcy wyjęła
glocka. Sprawdziła magazynek, przypięła kaburę do pasa. Jej telefon
leżał na przednim siedzeniu. Złapała go, a potem otworzyła bagażnik.
Zanim została rządową agentką specjalną, pracowała w policyjnym
wydziale zabójstw w Atlancie. Jej palce automatycznie wystukały
z pamięci zastrzeżony numer alarmowy. Nie dając dyspozytorce czasu
na odezwanie się, Faith wyrecytowała swój dawny numer służbowy,
Strona 14
jednostkę i podała adres matki.
Przerwała na chwilę, a potem rzuciła:
– Kod trzydzieści.
Omal nie zadusiła się tymi słowami. Kod trzydzieści. Dotychczas
ani razu nie użyła tego określenia. Oznaczało ono, że policjant
wymaga natychmiastowej pomocy. Czyli że kolega po fachu, inny
gliniarz, jest w poważnym niebezpieczeństwie, może nawet nie żyje.
– Moje dziecko jest zamknięte w komórce za domem – wyjaśniła. –
Na betonie są ślady krwi, a na drzwiach kuchennych krwawy odcisk
dłoni. Sądzę, że moja matka jest w domu. Słyszałam muzykę, ale ktoś
ją wyłączył. Matka to emerytowana policjantka. Moim zdaniem ona…
– Jej gardło ścisnęło się jak pięść. – Pomocy. Proszę. Przyślijcie
pomoc.
– Kod trzydzieści, przyjęłam – odparła dyspozytorka wysokim,
napiętym głosem. – Proszę zostać na dworze i czekać na wsparcie.
I za nic, powtarzam, za nic nie wchodzić do domu.
– Zrozumiałam. – Faith rozłączyła się i rzuciła telefon na tylne
siedzenie auta. Przekręciła kluczyk w zamku blokady, którą przypięta
była w bagażniku jej strzelba.
GBI wydaje każdemu agentowi co najmniej dwie sztuki broni.
Pistolet samopowtarzalny glock 23, kaliber 40, mieszczący trzynaście
nabojów w magazynku plus jeden w komorze, i strzelbę powtarzalną
remington 870, mającą w magazynku rurowym cztery łuski śrutu
o podwójnej grubości. Egzemplarz Faith miał sześć dodatkowych
łusek w ładownicy montowanej do komory zamkowej. Jedna łuska
zawierała osiem śrucin, rozmiarem przypominających kule
kalibru 38.
Za każdym pociągnięciem spustu glock wystrzeliwał jedną kulę.
W remingtonie każdy strzał jednorazowo wyrzucał ich osiem.
Zasady agencji nakazywały wszystkim agentom wprowadzanie
jednego naboju do komory pistoletów, co w sumie dawało czternaście
kul. Ich glocki nie miały standardowego bezpiecznika. Prawo
zezwalało agentom na użycie śmiercionośnej broni zawsze, kiedy
zagrożone było ich życie bądź życie innych ludzi. Za spust pociąga się
tylko wtedy, gdy chce się wystrzelić, a jeśli już się strzela, to po to,
Strona 15
żeby zabić.
Ze strzelbą sprawa miała się nieco inaczej, chociaż końcowy
rezultat był taki sam. Bezpiecznik znajdował się z tyłu osłony spustu –
rygiel z krzyżowym nacięciem, którego przesunięcie wymagało dużej
giętkości mięśni. Nie wprowadzało się zawczasu naboju do komory.
Chodziło o to, żeby wszyscy w pobliżu słyszeli ten przejmujący odgłos
ładowania strzelby typu pompka. Już sam ten dźwięk pozwolił Faith
rzucić na kolana siedmiu dorosłych mężczyzn.
Odsuwając bezpiecznik, obejrzała się na dom. W oknie od frontu
drgnęła zasłona. W korytarzu przemknął cień.
Podchodząc do wiaty, jedną ręką przeładowała pompkę. Donośny
szczęk odbił się echem od betonu. Płynnym ruchem przycisnęła kolbę
strzelby do ramienia, celując wprost przed siebie. Kopniakiem
otworzyła drzwi i pewnie trzymając broń, krzyknęła:
– Policja!
Słowo zadudniło po całym domu jak grzmot pioruna. Wydobyło się
z mrocznych głębin trzewi Faith, o których usiłowała nie pamiętać,
z obawy, że otworzy furtkę, której nie da się zamknąć.
– Wyjdź z podniesionymi rękami!
Nikt się nie pojawił. Usłyszała jakiś dźwięk dobiegający z tyłu
domu. Kiedy wchodziła do kuchni, jej wzrok się wyostrzył. Krew na
blacie. Nóż do krojenia chleba. Na podłodze jeszcze więcej krwi.
Wysunięte szuflady, otwarte drzwi szafek. Wiszący na ścianie telefon
wyglądał jak ukręcony stryczek. BlackBerry i komórka Evelyn leżały
na podłodze, roztrzaskane w drobny mak. Faith szła z wycelowaną
przed siebie strzelbą, trzymając palec z boku spustu, żeby nie
popełnić głupiego błędu.
Powinna myśleć o matce albo Emmie, a jednak po głowie chodził
jej tylko jeden zwrot: „ludzie i drzwi”. Dwa największe zagrożenia
czyhające podczas przeszukiwania domu. Należało się zorientować,
gdzie są ludzie – obojętne, czy ci dobrzy, czy źli – oraz wiedzieć, co
grozi za kolejnymi drzwiami.
Błyskawicznie odwróciła się w bok, celując w kierunku pralni.
Zobaczyła mężczyznę, leżącego twarzą w dół na podłodze. Czarne
włosy. Woskowożółta skóra. Ręce zasłaniające pierś, jak u dziecka,
Strona 16
którym inne dzieci kręcą na początku gry w ciuciubabkę. Mężczyzna
nie miał przy sobie broni, nie było jej nigdzie w pobliżu. Z tyłu jego
głowy została krwawa miazga. Mózg zbryzgał pralkę. Faith zobaczyła
dziurę w ścianie, którą zostawiła kula wylatująca z czaszki zabitego.
Okręciła się na pięcie, stając twarzą w stronę kuchni, połączonej
okienkiem z jadalnią. Przykucnęła i wyjrzała zza ścianki.
Pusto.
Przed oczami, jak na wykresie, stanął jej rozkład domu. Po lewej
był salon. Po prawej – wielki otwarty hol. Z przodu korytarz, a dalej
łazienka. Dwie sypialnie po prawej. Jedna po lewej – ta należąca do
matki, z malutką łazienką oraz drzwiami wychodzącymi na patio za
domem. Wszystkie drzwi w korytarzu były otwarte, z wyjątkiem tych
do pokoju Evelyn.
Faith ruszyła w ich kierunku, lecz zatrzymała się w pół kroku.
Ludzie i drzwi.
Oczyma wyobraźni ujrzała wyryte w kamieniu słowa: „Nie zbliżaj
się do kolejnego niebezpieczeństwa, dopóki się nie upewnisz, że teren
za tobą jest czysty”.
Przykucnięta, obróciła się w lewo i weszła do salonu. Obrzuciła
wzrokiem ściany, sprawdziła przesuwane szklane drzwi, prowadzące
na podwórko za domem. Rozbite szkło. Zasłony powiewały na
wietrze. Ktoś splądrował pokój. Widocznie czegoś szukał. Wyłamane
szuflady. Wybebeszone poduszki. Ze swojego punktu obserwacyjnego
zajrzała za kanapę – fotel był przesunięty o dobry metr. Bez przerwy
obracała głowę, spoglądając to na pokój, to na korytarz, dopóki nie
upewniła się, że może ruszyć dalej.
Pierwsze drzwi prowadziły do jej dawnej sypialni. Tutaj też ktoś
szperał. Szuflady w starym biurku Faith sterczały niczym wywalone
języki. Materace pocięto. Łóżeczko Emmy połamano na kawałki,
kołdrę przecięto na pół. Telefon komórkowy wiszący nad głową córki
przez wszystkie miesiące jej życia został wdeptany w dywan jak
grudka ziemi. Faith zdusiła narastającą wściekłość. Zmusiła się, żeby
przejść dalej.
Szybko przeszukała szafy, zajrzała pod łóżko. To samo zrobiła
w pokoju należącym kiedyś do Zeke’a, w którym matka urządziła
Strona 17
sobie gabinet. Usiana papierami podłoga. Szuflady biurka ciśnięte pod
ścianę. Zajrzała do łazienki. Odsunięta zasłona prysznica. Bieliźniarka
otwarta na oścież. Ręczniki i pościel wyrzucone na podłogę.
Stanąwszy z lewej strony drzwi sypialni matki, Faith usłyszała
pierwszą syrenę. Dźwięk dobiegał z daleka, ale wyraźnie. Powinna
zaczekać na wsparcie.
Kopniakiem otworzyła drzwi i przykucnięta, obróciła się w lewo
i w prawo. Oparła palec na spuście. U podnóża łóżka ujrzała dwóch
mężczyzn. Jeden z nich klęczał. Latynos, w samych dżinsach. Skóra
na jego piersi wisiała w strzępach, jakby ktoś wysmagał go drutem
kolczastym. Całe ciało błyszczało od potu. Na żebrach widniały
czarne i czerwone sińce. Ramiona i tułów pokrywały tatuaże;
największy, na piersi, przedstawiał zielono-czerwoną gwiazdę Teksasu
z owiniętym wokół niej wężem. A zatem ten człowiek należał do Los
Texicanos, meksykańskiego gangu, który od dwudziestu lat
kontrolował handel narkotykami w Atlancie.
Drugi mężczyzna był Azjatą. Żadnych tatuaży. Jasnoczerwona
hawajska koszula, brązowe spodnie z drelichu. Stał nad członkiem
Texicanos, z przystawioną do jego skroni lufą broni. Pięciostrzałowy
smith & wesson, z rękojeścią z drewna wiśniowego. Rewolwer Evelyn.
Faith wycelowała strzelbę w pierś Azjaty. Miała wrażenie, że
zimny, twardy metal jest przedłużeniem jej rąk. Czuła łomotanie
napompowanego adrenaliną serca. Każdy mięsień jej ciała marzył
o tym, żeby pociągnąć za spust.
– Gdzie moja matka? – syknęła przez zaciśnięte zęby.
– Jeśli do mnie strzelisz, trafisz też w niego – wycedził. Przeciągły
nosowy akcent zdradzał, że pochodzi z południowych stanów.
Miał rację. Faith stała w korytarzu, nieco ponad półtora metra od
nich. A oni byli za blisko siebie. Nawet strzał w głowę groził tym, że
zbłąkana kula trafi – i najpewniej zabije – zakładnika. Nie spuszczała
jednak palca ze spustu i wciąż celowała w Azjatę.
– Mów, gdzie ona jest – rozkazała.
Tamten mocniej przycisnął lufę do skroni Latynosa.
– Rzuć broń – polecił.
Syreny zawodziły coraz głośniej. Dobiegały ze Strefy Piątej, od
Strona 18
strony Peachtree.
– Słyszysz ten dźwięk? – spytała Faith. Wyobraziła sobie trasę
radiowozów przez Nottingham i oceniła, że dotrą za niecałą minutę. –
Mów, gdzie jest moja matka, albo przysięgam, że cię zastrzelę, zanim
się tu zjawią.
Azjata uśmiechnął się i tylko mocniej ścisnął rewolwer.
– Dobrze wiesz, po co tu przyszliśmy. Oddaj nam to, a wtedy ją
puścimy.
Faith nie miała bladego pojęcia, o czym on mówi. Jej matka była
sześćdziesięciotrzyletnią wdową. Najcenniejszą rzeczą, jaką posiadała,
była ziemia, na której stał dom.
Tamten uznał brak odpowiedzi za unik.
– Naprawdę chcesz stracić matkę z powodu tego brudasa?
– To takie proste? – rzuciła Faith, udając, że rozumie, o co chodzi.
– Pójdziesz na wymianę?
Wzruszył ramionami.
– To jedyny sposób, żebyśmy oboje wyszli stąd cało – skwitował.
– Gówno prawda.
– Nie gówno prawda, tylko uczciwa zamiana. – Syreny wyły coraz
głośniej. Na ulicy zapiszczały opony. – No już, zdziro. Czas ucieka.
Umowa stoi?
Łgał jak pies. Dopiero co zabił człowieka. I groził następnemu.
Kiedy dotrze do niego, że Faith blefuje, pośle jej kulkę w serce.
– Stoi – przytaknęła, lewą ręką rzucając strzelbę przed siebie.
Instruktor na strzelnicy nie rozstawał się ze stoperem, który mierzył
czas z dokładnością do dziesiątych części sekundy, dlatego Faith
wiedziała, że osiem dziesiątych sekundy to dokładnie tyle, ile
potrzebuje na wyciągnięcie glocka z kabury na biodrze. Zrobiła to
w tej samej chwili, kiedy Azjatę rozproszyła upadająca na podłogę
strzelba – wyszarpnęła pistolet, oplotła spust palcem i wypaliła
intruzowi w głowę.
Wyrzucił ręce w górę. Upuścił rewolwer. Zmarł, zanim jeszcze
runął na podłogę.
Drzwi frontowe rozpadły się w drzazgi. Faith odwróciła się do holu
w chwili, gdy do domu wdarła się ekipa szturmowa w pełnym
Strona 19
rynsztunku bojowym. Kiedy wróciła wzrokiem do sypialni, zobaczyła,
że Meksykanin zniknął.
Drzwi na patio były otwarte. Faith wybiegła na dwór – Latynos
właśnie przeskakiwał przez drucianą siatkę. W ręku miał rewolwer
Evelyn. Na podwórku za domem pani Johnson bawiły się jej wnuczki.
Widząc pędzącego ku nim uzbrojonego mężczyznę, podniosły wrzask.
Był jakieś siedem metrów od nich. Sześć. Meksykanin uniósł broń,
wycelował w kierunku dziewczynek i strzelił nad ich głowami. Na
ziemię posypał się imitujący cegłę siding. Przerażonym dzieciakom
odjęło głos, nie były w stanie się ruszyć, szukać ratunku. Faith
zatrzymała się przy siatce, wymierzyła starannie i pociągnęła za
spust.
Mężczyzną szarpnęło, jakby ktoś pociągnął za sznurek, którym był
obwiązany. Przed dobrą sekundę stał prosto, po czym kolana się pod
nim ugięły i padł na wznak na ziemię. Faith przeskoczyła przez
ogrodzenie i pognała ku niemu. Przydeptała obcasem jego nadgarstek,
aż w końcu wypuścił smith & wessona. Dziewczynki znów podniosły
raban. Pani Johnson wyszła na ganek i zagoniła je do domu, tak jak
kaczka zagania swoje młode. Zamykając drzwi, posłała Faith pełne
grozy, przerażone spojrzenie. Gdy Zeke i Faith byli mali, przeganiała
ich, polewając z ogrodowego węża. U siebie czuła się bezpieczna.
Faith schowała glocka do kabury, a rewolwer matki wsadziła za
spodnie na plecach. Chwyciła Meksykanina za ramiona.
– Gdzie jest moja matka? – zapytała kategorycznym tonem. – Co
oni z nią zrobili?
Otworzył usta, spomiędzy srebrnych plomb w zębach popłynęła
krew. Uśmiechał się. Ten gnojek się uśmiechał!
– Gdzie ona jest? – Przycisnęła dłoń do jego sponiewieranej piersi,
czując, jak połamane żebra ustępują pod naciskiem palców. Gdy
wrzasnął z bólu, nacisnęła mocniej, aż kości zazgrzytały o siebie. –
Gdzie ona jest?!
– Agentko! – Młody policjant przytrzymał się siatki, przeskoczył
przez ogrodzenie i ruszył ku niej z opuszczoną bronią. – Proszę
odsunąć się od więźnia.
Faith przysunęła się bliżej Meksykanina. Czuła bijący z jego ciała
Strona 20
żar.
– Gadaj, gdzie moja matka.
Z jego strunami głosowymi było wszystko w porządku. Nie czuł już
bólu. Źrenice miał wielkie jak dziesięciocentówki. Jego powieki
trzepotały, drgały mu kąciki ust.
– Gadaj, gdzie moja matka! – Z każdym kolejnym słowem w jej
głosie brzmiała coraz większa rozpacz. – Na miłość boską… proszę…
powiedz, gdzie ona jest!
W jego oddechu wyczuwało się lepkość, jakby miał płuca sklejone
taśmą. Poruszył ustami. Wyszeptał coś, ale nie mogła rozróżnić słów.
– Co? – Przysunęła ucho do jego warg, tak blisko, że obryzgała ją
tryskająca z jego ust ślina. – Powiedz – szepnęła. – Powiedz mi,
proszę.
– Almeja.
– Co? – powtórzyła Faith. – Coś ty powiedział?
Otworzył usta. Zamiast słów, popłynęła z nich krew.
– Coś ty powiedział?! – wrzasnęła. – Powtórz!
– Agentko! – krzyknął znów policjant.
– Nie! – Nacisnęła dłońmi pierś Meksykanina, próbując zmusić jego
serce, by znów zaczęło bić. Zacisnęła pięść i zaczęła grzmocić go
z całej siły, waliła jak w bęben, z nadzieją, że przywróci go do życia.
– Mów! – ryknęła. – Gadaj!
– Agentko! – Poczuła, że czyjeś ręce obejmują ją w talii. Gliniarz
oderwał ją od ziemi.
– Puszczaj! – Walnęła stojącego za nią policjanta łokciem, tak
mocno, że puścił ją jak kamień. Gramoląc się w trawie, brnęła
w stronę świadka. Zakładnika. Mordercy. Jedynej pozostałej przy
życiu osoby, która mogła wyjawić, co, do cholery, stało się z jej
matką.
Złapała Meksykanina za głowę, gapiąc się w jego oczy, z których
uszło życie.
– Proszę cię, powiedz mi – błagała, choć wiedziała, że jest już za
późno. – Proszę.
– Faith? – Po drugiej stronie ogrodzenia stał detektyw Leo
Donnelly, jej dawny partner z policji miejskiej. Był zasapany. Zaciskał