14820
Szczegóły |
Tytuł |
14820 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14820 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14820 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14820 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
RYSZARD LISKOWACKI
HISTORIA DŁUŻSZA NIŻ WOJNA
ILUSTROWAŁ STANISŁAW ROZWADOWSKI
WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE POZNAŃ 1985
(c) Copyright by Ryszard LisKowacKi (story) and Stanisław Rozwadowski (illustrations),
Poznań 1985
ISBN 83-210-0428-8
KTO ZDOBĘDZIE SZTANDAR
Armia Maćka Słowika
Pierwszą noc przespali pod gwiazdami. Po upalnym sierpniowym dniu noc była wyjątkowo ciepła, a las pachniał rozgrzaną żywicą. Dotarli w głąb opaleńskiego lasu tuż przed zmierzchem i nawet mocny jak niedźwiedź Stasio Gutman zwalił się bezsilnie na wysoką, trochę wysuszoną słońcem trawę, marząc wyłącznie o przyzwoitym wypoczynku.
Maciek Słowik otarł pot z czoła i przyglądał się w milczeniu swojej zmęczonej armii. Tuż obok niego siedział oparty o sosnę Wiesiek Mróz. Wiesiek był wyjątkowym żarłokiem, chociaż patrząc na niego, trudno było w to uwierzyć. Tylko najbliżsi koledzy Mroza już dawno przestali się dziwić, że ten szczupły chłopak potrafi w ciągu dziesięciu minut zjeść trzy talerze zupy i pół bochenka chleba. Malutki Rysio Walczewski pokłócił się kiedyś z Wieśkiem i zaczął mu dogadywać:
- Ty nawet w nocy myślisz tylko o żarciu. Nawet pod poduszką masz zawsze kromkę chleba...
- To kłamstwo - przerwał mu spokojnie Mróz - co to jest jedna kromka na całą noc? Mam zawsze pod poduszką trzy albo i cztery kromki.
A teraz nawet ten wielki żarłok nie sięga ręką do pocerowanego plecaka, w którym jest jedna koszula, jeden wypłowiały sweter, ale za to aż trzy bochenki chleba, kilkanaście jabłek i spory kawał wędzonego boczku. I jeżeli Wiesiek Mróz dobrowolnie zrezygnował z kolacji, to znaczy, że armii z Marymontu należy się natychmiastowy odpoczynek. Wszystko musi się jednak odbyć w należytym porządku, bo nawet najbardziej zmęczona armia nie przestaje być armią i nie po to dzisiaj rano wybrała jednogłośnie Maćka Słowika komendantem, żeby im wieczorem śpiewał kołysanki do snu.
5
Zanim zmierzch całkiem nie zawładnie tą małą polaną, gdzie jutro zaczną budować swój warowny obóz, trzeba załatwić najpilniejsze sztabowe sprawy.
- Baczność - woła Maciek trochę piskliwym głosem i ogarnia go złość, że ten pierwszy wydany dzisiaj rozkaz nie zabrzmiał zbyt bojowo.
Chłopcy podnoszą się ociężale z trawy. Próbują się ustawić w równym szeregu, ale nie bardzo im to wychodzi. Karol Jurczak, wyborowy strzelec, potrafiący strącić jednym strzałem z procy najmniejsze jabłko rosnące na samym szczycie drzewa, zaczyna nagle głośno narzekać, że czuje się jak katorżnik, bo jego buty to prawdziwe kajdany. Pięty ma starte do krwi i będzie chyba na bosaka po lesie biegać.
Malutki Rysio nie potrafi należycie ocenić nieszczęścia swego kolegi i ziewając, mruczy sennym głosem:
- Kajdany, kajdany, co ty wiesz o kajdanach? Czytałeś "Chatę wuja Toma"?
- Co mnie obchodzi wuj Tom? - wykręca się od odpowiedzi Karol, który niezbyt często zagląda do książek - zobacz lepiej moje nieszczęśliwe pięty...
- To ja ci zaraz opowiem, co to są kajdany. Gdy pan Haley prowadził Toma do więzienia miejskiego w Luisville...
- Baczność... - krzyknął po raz drugi komendant Maciek, bojąc się, że Rysio zacznie teraz streszczać całą książkę. I te obawy miały swój głęboki sens, bo Rysio Walczewski tak doskonale streszczał przeczytane książki, aż stawało się to czasami wręcz niebezpieczne.
Wybrali się kiedyś całą gromadą na ryby. Usiedli na brzegu Wisły, zaczęli przygotowywać wędki, a Rysio nagle pyta: czytaliście "Chłopców z placu broni"? I nie czekając na odpowiedź, zaczyna im opowiadać o przygodach Nemeczka. Siedzieli przez cztery godziny, nie zanurzając ani razu spławików w wodzie. Słuchali Rysia, zapominając o płotkach, okoniach, kiełbiach, o długich przygotowaniach do tej wędkarskiej wyprawy.
Maciek Słowik przechodzi wolno wzdłuż oddziału i zastanawia się, czy najpierw wygłosić płomienne przemówienie, czy rozpocząć zbiórkę od spraw bardziej praktycznych. Zatrzymuje się przy Wieśku i kładzie mu rękę na ramieniu:
6
- Mianuję cię kwatermistrzem armii - mówi bardzo uroczystym głosem, ale w tej samej chwili wyborowy strzelec Karol Jurczak psuje ten podniosły nastrój, wołając:
- Wiesiek kwatermistrzem? To znaczy, że on ma decydować o naszym żarciu? Narodzie kochany, przecież my wszyscy zdechniemy z głodu!
Ale Rysio natychmiast poparł komendanta, bo przypomniał sobie fragment jakiejś bardzo mądrej książki, w której złodzieja mianowano skarbnikiem klasy i od tej pory nie zginął nawet grosz. Więc jeżeli największego żarłoka mianuje się kwatermistrzem, to jest chyba jakaś pewność, że spiżarnia nigdy nie będzie pusta. A Wiesiek Mróz tak poważnie potraktował swoją nominację, że zażądał utworzenia wspólnej kasy.
Kiwali potakująco głowami, że Wiesiek ma chyba rację, ale nikt się jakoś nie kwapił do wyciągnięcia pieniędzy z kieszeni. Aż wreszcie komendant Maciek przekazał kwatermistrzowi pełną garść drobnych monet.
- Wszystko co mam, dwa złote i trzydzieści osiem groszy - powiedział, jakby przekazywał armii swą ostatnią koszulę. A po chwili westchnęli ciężko Karol, Stach, Rysio - i kasa armii powiększyła się o następne złotówki i grosze. Kwatermistrz liczył głośno, przekładając bilon z lewej dłoni do prawej, aż wreszcie krzyknął radośnie, że waleczna armia z Marymontu może do końca sierpnia nie wychodzić z lasu, bo posiada aż sześć złotych i osiemdziesiąt trzy grosze. Powtórzył, jakby z niedowierzaniem:
- Sześć złotych i osiemdziesiąt trzy grosze. O, raju, gdybyśmy ten nasz bank przeliczyli na przykład na jajka, to moglibyśmy smażyć jajecznicę na pięćdziesięciu patelniach jednocześnie.
- A ile można by za to kupić książek - wtrącił Rysio, ale kwatermistrz przerwał mu brutalnie:
- Milcz, zdrajco. Do takiej podłości to ty mnie nie namawiaj. Jestem uczciwym żołnierzem i nie pozwolę, żeby armia walczyła na głodniaka.
- A skąd wiesz, że będziemy walczyć? - nie ustępował Rysio, chociaż już wyczuwał, że tym razem trudno mu będzie liczyć na poparcie kolegów.
- Bo, bo będziemy - zakrztusił się z emocji kwatermistrz - nie po to stworzyliśmy armię, żeby zbierać grzyby.
8
- Kwatermistrz ma rację - wyborowemu strzelcowi, Karolowi, który podniósł teraz bojowo dwie pięści do góry, w mniejszym stopniu chodziło o tę wielką wyżerkę - trzeba walczyć, trzeba zdobyć cały las, a jeżeli nie ma wrogów, to my ich poszukamy.
- Kogo mamy szukać? - Stach Gutman usnął chyba na stojąco i obudził się przed sekundą, przecierając zaspane oczy - kogo teraz szukać? Przecież już mi noc za koszulę wlazła.
- Wrogów, nieprzyjacielskiej armii, ale nie dzisiaj - uspokoił kolegę Wiesiek Mróz. A Maciek przypomniał im natychmiast, żeby przy podejmowaniu takich ważnych decyzji nie zastępowali komendanta. I zaraz rozdzielił następne nominacje. Karol został szefem sztabu, a Rysio Walczewski pierwszym adiutantem. I funkcja ta nabierała szczególnej wagi przynajmniej z tego powodu, że drugiego adiutanta w armii nie było. Najsilniejszy w armii Stach Gutman miał pełnić odpowiedzialną rolę kompanii szturmowej. Był więc Gutman, jakby tu powiedzieć, i dowódcą kompanii, i całą kompanią w jednej osobie. To była dla niego bardzo korzystna sytuacja, bo od tej chwili, chwaląc żołnierzy swej kompanii, będzie chwalił tylko siebie. Stach bardzo szybko wczuł się w tę nową rolę. Ledwie usłyszał o swojej nominacji, natychmiast wydał rozkaz:
- Kompania szturmowa, baczność! W tył zwrot i szybko do koszar! - i prawie defiladowym krokiem doszedł do najbliższej sosny. Usłyszeli jeszcze, jak mruczał do siebie - spać, żołnierze, dosyć tego gadania, musicie wypocząć przed bitwą - i zobaczyli, jak się wygodnie układa na trawie, podsuwając sobie pod głowę twardy szkolny tornister.
- Dobry dowódca krótko trzyma swych żołnierzy - zachichotał Karol, ale zaraz spoważniał, bo nikt nie zareagował na jego dowcip.
Maciek był już także bardzo zmęczony. Postanowił więc odłożyć bojowe przemówienie na jutro. Tak mu zresztą doradził adiutant Rysio, który uważał, że przy wschodzie słońca wszystkie słowa brzmią piękniej. A zresztą jak tu przemawiać w nocy, jeśli najwaleczniejsza kompania śpi już mocno pod strzelistą sosną.
- Teraz ja będę czuwał, a wy kładźcie się spać - powiedział komendant - później obudzę adiutanta. Adiutant przekaże wartę
9
kwatermistrzowi, kwatermistrz szefowi sztabu, a przed wschodem słońca czuwać będzie szturmowa kompania.
I tak się rozpoczęła ta pierwsza noc przespana pod gwiazdami. Byli oddaleni od swych domów tylko o kilkanaście kilometrów, ale ten szumiący las, ten przedsionek Kampinoskiej Puszczy, stał się dla nich, bo chcieli, bo bardzo pragnęli, żeby tak właśnie było, dziką, tajemniczą puszczą na końcu świata.
Mieli po dwanaście lat, wszyscy zdali do szóstej klasy, chociaż kwatermistrzowi armii przyszło to z największym trudem. Za trzy tygodnie, 3 września 1939 roku, znów się rozlegnie szkolny dzwonek. Gdy przygotowywali się do tej wielkiej wyprawy, gdy ładowali do swych teczek i tornistrów chleb, jabłka, ogórki, wypłowiałe swetry i pocerowane koszule, w ich domach coraz częściej rozbrzmiewało tajemnicze, groźne słowo: wojna. Musieli nawet przyrzekać rodzicom, że wrócą z tej wyprawy już za kilka dni, bo w takich niespokojnych czasach lepiej trzymać się blisko domu.
Ale gdy utrudzeni marszem mijali spokojne wioski, w których pachniało mlekiem i sianem, w których ludzie zajęci ciężką pracą zachowywali się tak zwyczajnie, jakby żadne niebezpieczeństwo nie wisiało nad ich głowami, zapomnieli nagle o wszystkich niepokojach rodziców.
Cała armia Maćka Słowika to chłopcy z biednych, a nawet z bardzo biednych rodzin. Matka Ryśka Walczewskiego jest praczką, a o jego ojcu nikt nie wie nic konkretnego. To znaczy wiedzą tylko tyle, ile im Rysio zdążył opowiedzieć. W ubiegłym roku mówił im na przykład, że jego ojciec podróżuje po Afryce i poskramia dzikie zwierzęta. Później poskramiacz lwów i tygrysów zamienił się w dzielnego marynarza, a według ostatniej opowieści Rysia - pan Antoni Walczewski jest tajnym, jest bardzo tajnym detektywem i dlatego tak rzadko odwiedza syna, przychodził zresztą do domu tylko w nocy, żeby nikt nie rozszyfrował jego tajnej twarzy.
Ojciec Karola Jurczaka przez wiele lat był tramwajarzem, ale rok temu zachorował na gruźlicę i skończyła się praca. Odwrotna sytuacja jest w rodzinie Słowików. Ojciec Maćka nigdy nie chorował, jest bardzo dobrym stolarzem, a mimo to tylko od czasu do czasu udaje mu się zdobyć stałe zajęcie. Maciek usłyszał kie-
10
dyś rozmowę rodziców. Trochę się sprzeczali, a było to akurat wtedy, gdy ojca znów wyrzucili z pracy. Matka powiedziała: ja wiele rozumiem, ale znowu straciłeś chleb przez to twoje polity-kowanie. I teraz już sama nie wiem, czy akurat stolarze najbardziej się nadają do zmieniania tego złego świata.
Przypomniał sobie Maciek o tych słowach właśnie teraz, stojąc na warcie z grubym kijem w garści i patrząc na swych śpiących pod drzewami kolegów. Przez rzadkie gałęzie sosen widać było gwiaździste niebo.
- Żołnierze - szepnął Maciek, i sękaty kij stał się natychmiast karabinem, a cała polana zapełniła się biednymi chłopcami z Marymontu, z piaszczystych ulic, z drewnianych ubogich domów. Stali w zwartym szeregu, ramię przy ramieniu, głowa przy głowie, i było ich tak wielu, że nawet biegły w rachunkach szef sztabu miałby teraz kłopoty z policzeniem wszystkich - moi dzielni i wierni żołnierze, do was będzie należał cały ten las i cała puszcza. Zdobędziemy wszystkie ścieżki i wszystkie polany. Nasze będą wszystkie drzewa, a w nocy nawet gwiazdy będą nasze.
- Z kim ty rozmawiasz? - Rysio podniósł głowę z trawy i popatrzył trochę ze zdziwieniem, a trochę z niepokojem w stronę komendanta.
- Z nikim, coś ci się chyba przyśniło - speszył się Maciek i zaraz dodał - właśnie próbowałem cię obudzić, teraz twoja kolej, weź karabin i czuwaj.
Podstęp za podstęp
Minęło kilka dLni. Armia komendanta Maćka miała już swoje koszary, a nawet magazyn żywnościowy i zbrojownię. Zbrojownię i magazyn urządzono w najmniejszym, ale za to najsolidniej zbudowanym szałasie. Kwatermistrz Mróz, osobiście odpowiedzialny za tę budowa, powtarzał kilka razy dziennie, że w takim szałasie można zwycięsko przetrwać nawet tygodniowe oblężenie. Nie wyjaśniał jednak zbyt dokładnie, czy owe przetrwanie możliwe be-
li
dzie dzięki zgromadzonej w szałasie różnorakiej broni, czy może przede wszystkim dzięki spiżarni.
Uzbrojenie armii było zasługą szefa sztabu. Karol przygotował pięć łuków, trzy dzidy, dwie proce, jedno lasso z niezbyt długiego, ale za to mocnego sznura i przekazał to wszystko bardzo uroczyście kwatermistrzowi. Z tej okazji wciągnięto na maszt biały w czerwoną kratę sztandar armii, który po dokładniejszym obejrzeniu był jakoś dziwnie podobny do bardzo starego, przetartego już w praniu ręcznika. Ale gdy sztandar został wciągnięty na maszt, nikt mu się już dokładnie nie mógł przyglądać.
Można się było natomiast bardzo dokładnie przyjrzeć spiżarni, chociaż kwatermistrz ostrzegał lojalnie, że od zbyt częstego patrzenia na żarcie armia traci swą bojową wartość. Bo z takiego patrzenia rodzi się natychmiast głód, a z głodu jest pazerność, a z pazerności spiżarnia zostaje pusta, a gdy spiżarnia pusta, to nawet Napoleon nie poderwie żołnierzy do ataku.
Z coraz większym szacunkiem patrzyli na swego kwatermistrza. I nie tylko dlatego, że w spiżarni panował idealny porządek. Nawet garnuszki z uzbieranymi jagodami, nawet podsuszone na słońcu grzyby poukładane były tak pięknie, jak na jakiejś sklepowej wystawie. Ale ważniejsze było chyba to, że kwatermistrz poskromił swoje wielkie łakomstwo i potrafił rozliczyć się przed armią nawet z okruchów chleba i z każdej uzbieranej jagody. Tylko od czasu do czasu rozlegał się jego zbolały głos:
- Och, chłopaki, jakie ja cierpienia przeżywam. Gdy wchodzę do szałasu, muszę zamykać oczy, żeby nie patrzeć na to żarcie, żeby mnie jakiś czort nie podkusił...
A komendant Maciek ćwiczył wytrwale swoje wojsko i każdego dnia o świcie wierzył, że właśnie dzisiaj przyjdzie mu się zetknąć z nieprzyjacielem. Ale dni mijały tak spokojnie, iż nawet pokojowo usposobiony adiutant Rysio zaczął nagle narzekać:
- Co to za straszny świat, tyle wspaniałych ćwiczeń zrobiliśmy i nie ma z tego żadnego pożytku.
Czołgająca się akurat w pobliżu kompania, w osobie Staśka Gutmana, usłyszała te pełne goryczy słowa i zerwała się na równe nogi:
- Adiutant ma rację - powiedziała kompania szturmowa, oblizując językiem suche wargi - gdzie są nasi wrogowie? Gdzie
12
jest wojna? Gdzie jest sprawiedliwość? Powinniśmy bronić naszej twierdzy do ostatniej kropli krwi, tak?
- Tak, do ostatniej! - krzyknął z błyskiem w oczach Rysio, bo właśnie przypomniał sobie wiersz: "Reduta Ordona", przeczytany kilka dni przed tą wyprawą.
- A jak tu bronić, jeśli nikt nas nie atakuje? - zakończyła swój protest szturmowa kompania, patrząc z ostentacyjnym żalem na Maćka.
Sytuacja stawała się więc coraz bardziej napięta. Szef sztabu powtórzył swoją złotą myśl sprzed kilku dni, że wrogów nigdy nie brakuje, i cały dowcip polega tylko na tym, żeby ich znaleźć.
- No, to od jutra rozpoczynamy ofensywę - zdecydował się na historyczny rozkaz komendant Maciek - uderzymy we wszystkich kierunkach.
Tej nocy długo nie mogli zasnąć. Zerwał się mocny wiatr, drzewa zaczęły szumieć i trzeszczeć, a chłopcom wydawało się, że to jakaś nieprzyjacielska armia otacza ze wszystkich stron polanę, na której zbudowano trzy warowne szałasy.
- Maciek, jak myślisz, będzie wojna? - szepnął nagle Rysio, przytulając się do komendanta.
- Może nieprzyjaciel podda się bez walki, widząc naszą siłę - odpowiedział Maciek - pamiętasz nasze zwycięstwo na Kame-dułów? Syn sklepikarza odgrażał się, że nas zetrze na proch, a później prawie bez walki zdobyliśmy dwa podwórza. Nieprzyjaciel krzyczał: hura! i uciekał drąc sobie na sztachetach portki.
- Tak, to było cudowne - westchnął Rysio - ale ja teraz myślę o innej wojnie, o prawdziwej. Uderzą na nas Niemcy?
- Chyba nie są głupcami, chyba znają naszą siłę.
- Ja też tak myślę - ucieszył się Rysio - mamy przecież taką wspaniałą kawalerię. Nikt na świecie takiej nie ma.
Nagle stojący na warcie kwatermistrz krzyknął podnieconym głosem:
- Alarm! Alarm!
I natychmiast cała armia znalazła się na polanie, na której było tak ciemno, że szturmowa kompania wpadła niespodziewanie na szefa sztabu, częstując go solidnym kuksańcem. Szef sztabu był już teraz przekonany, iż to nieprzyjaciel wtargnął na polanę, przyjął więc walkę, wykrzykując w ciemność:
13
- Szturmowa kompania do mnie! Walczę z przeważającymi
silami wroga!
- Nie drzyj się, jestem przecież przy tobie - wymamrotała szturmowa kompania, poznając głos szefa sztabu.
- To ty mi tak dowaliłeś? - zdenerwował się szef.
- A co miałem robić? Wpadłeś na mnie jak niedźwiedź. Myślałem, że to...
- Ja też myślałem, że to wróg. Do licha z tym kwatermistrzem, co to za alarm w środku nocy?
Kwatermistrz przekonywał wszystkich, że widział jakieś tajemnicze cienie, a później usłyszał trzask łamanych gałęzi.
- A może ci się przyśniło, może usnąłeś na posterunku? - dogadywał Maciek, podkładając do wygasającego ogniska trochę suchych gałęzi. Niebo było ciemne, księżyc schował się za chmurami, więc tylko to przywrócone do życia ognisko dawało odrobinę światła.
- Nie spałem - protestował kwatermistrz - pomyślałem sobie akurat o tym, że rano pójdę do wioski po mleko, i wtedy właśnie zza tamtych drzew wyskoczyły jakieś cienie.
- Żywe? - zaniepokoił się Rysio.
- A skąd mogę wiedzieć? - kwatermistrz nadrabiał miną, ale w jego głosie czaił się jeszcze niepokój.
Przeszukali pobliskie krzaki i nic podejrzanego nie znaleźli. Rano ponowili poszukiwania, coraz ostrzej dowcipkując na temat kwatermistrza, a kwatermistrz, jakby chcąc im wynagrodzić ten nocny alarm, przygotował prawie królewskie śniadanie.
- Trudno, pójdę z torbami, zbankrutuję, ale znajcie moje serce - szeptał złamanym głosem, roztapiając na patelni tłuszcz i przypiekając grube kromki chleba. Były jeszcze jabłka i jagody z cukrem. A przed wymarszem każdy otrzymał śmietankową krówkę, którą według słów kwatermistrza należało traktować jak suchy prowiant, jak żelazną porcję przed ewentualnym bojem.
Gdy opuszczali warowny obóz, niebo się znowu rozpogodziło. Zabrano ze zbrojowni łuki, dzidy, proce, a że i żywności niezbyt wiele po porannej uczcie zostało, kwatermistrz czuł się trochę zakłopotany, bo jego rola stawała się symboliczna.
- Mówicie, żebym czuwał, żebym pilnował, a czego ja mam pilnować?
14
- Sztandaru - odpowiedział komendant, i wszyscy popatrzyli na szczyt masztu, a później na kwatermistrza.
- Sztandaru - powtórzył za komendantem Karol, czyli szef sztabu - ten sztandar jest ważniejszy od twojej spiżarni.
- Ty mówisz poważnie? - zaniepokoił się kwatermistrz, ale nikt mu nie odpowiedział.
Mieli wrócić za cztery godziny, chociaż trzeba było z pewną tolerancją traktować tę informację, gdyż nikt z nich nie posiadał zegarka. Szli najpierw całą gromadą, wymachując łukami i dzidami, przypominając sobie ze śmiechem nocny alarm i odgrażając się wszystkim wrogom, którzy staną na ich drodze. Później gwar ucichł, a tempo marszu wyraźnie zmalało. Komendant rozdzielił armię na dwie części. W kierunku zagajnika poszedł szef sztabu w towarzystwie szturmowej kompanii. Adiutant Rysio, zgodnie z rozkazem, zakręcił w lewo i ciągle się oglądał, jakby w obawie, że może zgubić komendanta. Przed rozstaniem umówUi się, że w razie niebezpieczeństwa będą wyć jak głodne wilki. Cztery przeciągłe wycia to znak, iż niebezpieczeństwo jest wyjątkowo poważne.
- Zobacz, sarna stoi za krzakiem - szepnął w pewnym momencie adiutant - może zawyję chociaż raz...
- Sarna, co to za niebezpieczeństwo? - wzruszył ramionami komendant.
- Niby żadne, ale wreszcie kogoś w tym lesie spotkaliśmy... - Rysio podpierał się dzidą i ciągle zwalniał kroku - czy można już sięgnąć po żelazną porcję?
- Jeszcze nie, jeszcze przed nami kawał drogi...
Spłoszona sarna skoczyła w kierunku młodych sosen. Komendant poderwał swego adiutanta do szybszego marszu, i wtedy usłyszeli za sobą szybki tupot kroków. Schowali się za drzewa i zaraz jęknęli z rozczarowaniem, bo zamiast nieprzyjaciela zobaczyli biegnącego między sosnami Karolka.
- Tutaj jesteśmy! - krzyknął komendant, a Karol przebiegł jeszcze kilkanaście metrów i zaczął szybko opowiadać, zachłystując się ze zmęczenia:
- Mamy ich... wreszcie ich mamy... kilkaset metrów stąd... dwa piękne namioty... niebieski sztandar ze złotymi frędzlami... a taką grochówkę gotują, taką na wędzonce, że chyba nawet tutaj ją
15
czuję - zaczął wąchać jak myśliwski pies, odwracając głowę na wszystkie strony - a wy nie czujecie?
- Ja czuję tylko sosnę... - zmartwił się Rysio, który wpatrzony w podnieconego szefa sztabu, także zaczął wciągać zachłannie powietrze nosem.
- Ile? - krzyknął komendant, przerywając tę kulinarną dyskusję.
- Grochówki? Cały kociołek - odpowiedział Karol prężąc się
na baczność.
- Chodzi o nieprzyjaciela - parsknął gniewnie komendant -
ilu ich jest?
- Głupstwo, fraszka, tylko dwóch - szef sztabu miał w oczach takie radosne błyski, jakby już był po zwycięskiej bitwie - jeden miesza grochówkę, a drugi czyta książkę. Dlatego nie wyłem, bo sprawa nie wygląda niebezpiecznie.
- Dwa namioty i tylko dwóch? - zastanowił się Maciek, a adiutant Rysio wpadł nagle w bardzo smutny nastrój:
- To widocznie mądra armia. Nawet książki wzięli ze sobą do lasu. Książki należy szanować, książki mogą się zniszczyć. Proponuję, żebyśmy zrezygnowali z tej walki.
- Adiutant nie ma nic do gadania - zdenerwował się szef sztabu, i Maciek musiał mu przyznać rację, chociaż bardzo lubił swego adiutanta. Powiedział więc, żeby załagodzić napięcie, że przecież nikt się nie będzie znęcał nad książkami. Armia otrzyma w tej sprawie specjalne polecenie.
Gdy trójka chłopców doczołgała się do ukrytej za drzewem szturmowej kompanii, komendant mógł już na własne oczy stwierdzić, że szef sztabu w niczym nie przesadzał. Na jasnej, okolonej brzózkami polanie stały dwa piękne namioty, na wysokim maszcie powiewał błękitny sztandar. Pachniało grochówką i zwycięstwem. Zwycięstwo wydawało się Maćkowi wyjątkowo łatwe. Nieprzyjaciel czytający książkę tak był pochłonięty lekturą, że nie zwracał uwagi nawet na swego kolegę, który krzyczał: mówię ci po dobroci, przynieś sól z namiotu, bo nas Robert powiesi na suchej gałęzi za taką grochówkę!
- O, jest jeszcze Robert - szepnął szef sztabu - jakiś wyjątkowy smakosz. Musimy się pospieszyć, i ten wielki smakosz będzie wylizywał pusty kociołek.
16
Szturmowa kompania zachichotała tak głośno, że komendant musiał ją ostrym szeptem przywołać do porządku. Ale jakkolwiek by na sprawę patrzeć, grochówka pachniała rzeczywiście wspaniale, chociaż Maciek już chyba czwarty raz przypomniał: najważniejszy jest ten niebieski sztandar!
Zresztą komendant Maciek miał już gotowy plan ataku. Należało zastosować podstęp, aby podczas ofensywy nie zniszczyć ani książki, ani grochówki, ani sztandaru. Wydał więc Maciek swej armii ostatnie rozkazy i zezwolił na naruszenie żelaznej żywnościowej rezerwy, czyli na zjedzenie śmietankowych krówek. Trzeba się przecież wzmocnić przed bitwą. Odchodzili więc chyłkiem na swe nowe stanowiska, rozwijając papierki i głośno mlaskając.
Po kilku minutach z pobliskich krzaków dobiegł głośny, przejmujący jęk. To przyczajona tam szturmowa kompania prowoko-
ł - Hlatoria dłuższa...
17
wała nieprzyjaciela do opuszczenia obozu. Nieprzyjaciel w pierwszej chwili nie zwrócił na ten jęk uwagi, i komendant Maciek
zaczął się denerwować:
- Co to za ludzie? Niech mnie gęś kopnie, tam w krzakach ktoś bardzo cierpi, aż mnie ciarki przechodzą, tak cierpi, a te bezduszne, ciemne typy grzebią łyżką w grochówce i czytają
książki...
- Przy książce to można czasami o całym świecie zapomnieć - wstawił się za nieprzyjacielem adiutant Rysio, który właśnie przed chwilą przyczołgał się do komendanta.
I ten czytający chyba rzeczywiście zapomniał o całym świecie. Szczęście, że chociaż kucharz mocniej się trzymał ziemskich spraw. Odłożył drewnianą łyżkę, zaczął nasłuchiwać, a później poszedł zdecydowanym krokiem w stronę krzaków, gdzie szturmowa kompania, uzbrojona w lasso, wydobywała już z siebie ostatnie, najtragiczniejsze jęki.
Zakotłowało się nagle w krzakach, nieprzyjaciel zdążył krzyknąć: ratun... - i zapanowała cudowna cisza, która była potwierdzeniem pierwszego sukcesu. A zagorzały miłośnik lektury siedział sobie przy namiocie, pochylił się nad czytaną książką i zachowywał się tak, jakby się nic nie wydarzyło. On chyba nawet nie zauważył zniknięcia kolegi.
- Naprzód, teraz my - komendant popchnął Rysia, który jakby się nagle zaczął ociągać - tak jak mówiłem, ty go zagadujesz, a ja zachodzę od tyłu.
Adiutant poczłapał ciężkim krokiem w kierunku polany, która, teoretycznie rzecz biorąc, znajdowała się jeszcze w rękach wroga. Ciężki był krok adiutanta i ciężko mu było na duszy. Po prostu rozdwajało mu się sumienie. Musiał wypełnić rozkaz, nie mógł zawieść zaufania armii, a jednak rodziła się w nim coraz mocniejsza sympatia do tego pochłoniętego czytaniem nieprzyjaciela.
- Cześć, aleś się zarył nosem w tę książkę - szepnął Rysio i pomyślał z nadzieją, że wróg ma jeszcze szansę, żeby się zerwać do ucieczki. Ale tamtemu ani to było w głowie. Popatrzył na przybysza trochę błędnym wzrokiem.
- Cześć, siadaj i nie przeszkadzaj. Nie widzisz, co się dzieje?
- Ja widzę, to ty nic nie widzisz.
- Nie widzę? Na samym środku drogi, po której posuwa si^
18
karawana, leży lew. A Chamis doradza, żeby rzucić Kalego na pożarcie, a wtedy Staś krzyknął do Beduinów: dajcie mi strzelbę, zabiję lwa. Nie przeszkadzaj, bo to dla Stasia i Nel ostatnia szansa...
- Nie martw się, Staś zwycięży - powiedział z zapałem Rysio i już chciał dalej opowiadać, ale w tej właśnie sekundzie rozległ się wrzask komendanta:
- Naprzód, naprzód, hura! poddaj się, bo marnie zginiesz! Dopiero teraz miłośnik literatury trochę oprzytomniał i nawet
próbował się bronić, lecz było już za późno. Atak komendanta był tak zdecydowany, że Rysio ledwie zdołał uratować książkę z pogromu.
Nieprzyjacielski obóz został więc zdobyty. Szturmowa kompania przywiodła kucharza, który miał związane ręce i który, nie wiadomo dlaczego, uśmiechał się przez cały czas ironicznie, jakby to on był zwycięzcą.
Maciek ściągnął z masztu niebieski sztandar, ukrył go za prze-poconą koszulą i wygłosił do pokonanych niezbyt długie, ale za to bardzo konkretne przemówienie. Można je streścić mniej więcej w ten sposób: jesteśmy niepokonaną armią z Marymontu, a za ten sztandar zażądamy przyzwoitego okupu. Nasz kwatermistrz ustali dokładnie, jaki ma być ten okup. Moim zdaniem dziesięć jajek wystarczy.
- Za taki sztandar dziesięć jajek? - żachnął się szef sztabu - niech dodadzą jeszcze bochenek chleba. A grochówkę też rekwi-rujemy.
Nieprzyjaciel zachowywał się spokojnie, może nawet zbyt spokojnie. W każdym razie na różne podstępne pytania Maćka: Kto jest tutaj komendantem? Kto jeszcze śpi pod tymi namiotami? - nikt nie odpowiadał. Dopiero wtedy, gdy zwycięska armia zaczęła się pożywiać wspaniałą grochówką, ironicznie uśmiechnięty kucharz spoważniał nagle i krzyknął z gniewem:
- Zobaczycie, pętaki, jeszcze wam ta grochówka bokiem wyjdzie. Jeszcze się spotkacie z Robertem!
- Ten Robert to chyba ich komendant - powiedziała lekceważąco szturmowa kompania, sięgając łyżką aż do dna kotła, bo tam zupa najbardziej gęsta. A szef sztabu, który od chwili choroby ojca żył w wyjątkowej biedzie i czuł jakiś podświado-
19
my gniew do wszystkich, którzy jedli bułki z masłem i chodzili w przyzwoitych butach, zaczął nagle filozofować:
- Zobaczcie, chłopaki, co potrafi zrobić dobrobyt z normalnych ludzi. Królewskie namioty, oficerskie plecaki, w każdym kącie pełno żarcia, haftowany sztandar ze złotymi frędzlami, którego nawet Kościuszko by się nie powstydził, a jakie buciki na nogach, a jakie koszule... i co? I wielkie dno, nędza, żadnego bojowego ducha, żadnej czujności. Dali się wziąć jak małe króliki. Ten dobrobyt zupełnie ich zniszczył.
Wracali z radością w sercach i ze śpiewem na ustach. Gdy im trochę gardła zachrypły, przystawali i oglądali zdobyty sztandar, podniecając się wzajemnie:
- Daliśmy im szkołę...
- Pięć minut, i cały obóz do nas należał...
- Podstępem ich wzięliśmy. Nasz komendant ma głowę...
- A ta grochówka, chłopaki, cymes, poezja, kwatermistrz umrze z żalu, gdy mu opowiemy, jak szybko oczyściliśmy ten
kociołek...
Kwatermistrz nie umarł z żalu, bo targały nim zupełnie inne uczucia. Znaleźli go związanego w samym kącie szałasu. A gdy go uwolnili ze sznurów i knebli, wiele minut musiało upłynąć, zanim zdołał im w miarę spokojnie opowiedzieć o swym wielkim nieszczęściu i klęsce. Zresztą to była nie tylko jego klęska. Zaatakowali go zupełnie niespodziewanie. Atakujących było pięciu. Zabrali mu łuk i dzidę, zjedli cały garnek świeżo uzbieranych jagód, a odchodząc, ściągnęli z masztu sztandar.
Dopiero teraz spojrzeli chłopcy na maszt i twarze pobladły im z żalu i gniewu:
- Nie ma naszego sztandaru!
- Oddałeś go wrogom zupełnie bez walki!
- Bez walki? - oburzył się kwatermistrz - walczyłem jak lew, ich wodza ugryzłem w rękę. Tak zawył z bólu, że było go chyba na Marymoncie słychać. Ale pięciu na jednego! Słyszycie? Pięciu! Ja teraz wszystko zaczynam rozumieć. Chichotaliście ze mnie w nocy, gdy zrobiłem alarm. Z mojej czujności chichotaliście, bo tamte cienie to nie były żadne duchy. To armia Roberta podchodziła pod nasz obóz.
- Skąd wiesz, że Roberta? - zawołał Maciek.
20
- Tak do niego mówili. Ale, prawdę mówiąc, to on nie wyglądał na wodza. Chudy on jakiś i w okularach, tyle że wysoki. I jeszcze jedno wiem, oni są z Żoliborza.
- I wszystko jasne - westchnął szef sztabu - ich kucharz uśmiechał się ironicznie, bo wiedział, że Robert wystrychnął nas na dudków.
- Taka klęska, taki wstyd... - jęknął znowu kwatermistrz, ale Maciek przerwał mu energicznie, wyciągając zza bluzy niebieski sztandar żoliborskiej armii.
- Przestań się ślimaczyć, bo do klęski jeszcze daleko. Wracamy przecież z ich obozu, i to nie z pustymi rękami. A więc sztandar za sztandar, grochówka za jagody! I teraz pomyśleć tylko trzeba o honorowym zakończeniu tej potyczki.
Wojna taka sobie i wojna prawdziwa
Zgromadzone wokół wielkiego dębu dwie armie patrzyły z coraz większym zniecierpliwieniem na pertraktujących wodzów. Czy wodzowie są od tego, żeby bawić się w babskie, bo trwające już parę minut, gadanie? Czy szanująca się armia może mieć z takiego gadania jakiś pożytek?
Maciek i Robert próbowali początkowo rozmawiać stanowczo, ale spokojnie. Potem jednak spokój odfrunął jak spłoszony ptak, a stanowczość zamieniła się w zadziorność. Wodzom nie udało się ustalić, która z armii pierwsza dotknęła nieprzyjacielskiego sztandaru. I chociaż Maciek przysięgał na własną głowę, że armia marymoncka zdobyła niebieski sztandar przynajmniej godzinę wcześniej, niż straciła własny, Robert odkrzykiwał z wielką pasją i z jeszcze większą ironią:
- Po co mi twoja głowa, przecież nie powieszę jej na maszcie. Oddaj nam sztandar, przegrałeś, bo to my bliśmy pierwsi. Zaatakowaliśmy wasz obóz, gdy tylko z niego wyszliście!
Wojsko zaczęło szemrać. Rozległy się gniewne okrzyki, które miały dodać wodzom wiary w słuszność ich argumentów:
- Żoliborz kłamie, Maciek, nie daj się...
21
_ Marymont kłamie, z kłamczuchami nie ma dyskusji. Siłą
St w taktSnTiosób skończyły się pod dębem dyplomatycz-I w taki właśniespo poderwali się z trawy, gotowi
ne ^°^^ltdowaM Podali pięściami, przepowia-w każdej ^2loZ zybk.i nTeuniknioną klęskę. I wte-ddfwS ES"SS R^rta niezbyt typów, propo-zycją:
22
-¦ Rozstrzygnijmy to sami, bez wojska.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi - przyznał się najzupełniej szczerze Robert - nie rozumiem, ale nie licz na żadne moje ustępstwo. Mam swój honor.
- To go sobie miej. Mnie twój honor nie przeszkadza - uśmiechnął się Maciek i zaraz dodał poważnie - będziemy się bić tylko we dwóch. Kto przegra, ten odda zdobyty sztandar, czyli zwycięzca będzie miał dwa sztandary. Rzucam ci rękawicę, podnosisz?
Robert spojrzał na przeciwnika lekko spłoszonym wzrokiem. Nie ulegało wątpliwości, że w takiej walce przeciwnik odniesie zwycięstwo. Maciek był niższy od żoliborskiego wodza, ale znacznie tęższy, rozrośnięty w barach. I każdy jego ruch, każdy krok świadczył o tym, iż znane mu są doskonale wszelkie sztuczki, przy pomocy których kładzie się niedoświadczonego przeciwnika na dwie łopatki w ciągu jednej minuty.
- Boisz się - przynaglał prowokacyjnie Maciek - wydawać rozkazy to każdy potrafi, nawet kiepski adiutant, ale bić się w imieniu własnej armii...
- Podejmuję rękawicę - przerwał mu Robert - bić się w imieniu własnych żołnierzy także potrafię.
Maciek zawołał Rysia Walczewskiego i zgodnie z jego wojskową funkcją, powierzył mu rolę sekundanta.
- A tobie kto będzie sekundował? - zapytał Roberta, który zdjął już okulary i patrzył przed siebie trochę bezradnym wzrokiem.
- Musi być sekundant?
- To przecież jasne jak słońce. Niech ci twój adiutant sekunduje.
Łatwo powiedzieć: adiutant, jeżeli się adiutanta posiada. Robert pochylił głowę i zrobiło mu się wstyd, że nie pomyślał dotychczas o takiej podstawowej sprawie. Dowodził armią, przygotowywał plany bitwy, zachęcał swych żołnierzy do odwagi i poświęceń, a o adiutancie nie pomyślał.
- Szczerbicki, do mnie! - krzyknął nagle w stronę niskiego, szczupłego chłopca, który przypatrywał się przygotowaniom do pojedynku wodzów z wyraźnym niepokojem - Szczerbicki, mianuję cię swoim adiutantem.
23
- Za co? Co ja takiego zrobiłem? - powiedział Antek Szczer-bicki z wyraźnym żalem w głosie.
- Nieważne, co zrobiłeś, ważne, co teraz będziesz robił. Sekundantem moim będziesz...
Żołnierze dwóch armii cofnęli się aż na koniec polany. Maciek ściągnął z pleców bluzę i rzucił ją sekundantowi. Antek Szczer-bicki podszedł do swego wodza. Powiedział szeptem, żeby nikt więcej poza Robertem tego nie usłyszał:
- Czy adiutant może coś doradzić?
- Mów szybko, bo nie mam czasu...
- To ja szybko radzę, żebyś się z tego -wycofał. Robert,, proszę cię, ja cię bardzo lubię, zrób to dla mnie. Ten ich wódz ma dużą krzepę, przegrasz. Robert, wydaj nam rozkaz, wszyscy się będziemy bić o nasz sztandar. Armia na armię.
- Może masz trochę racji, Antoś, ale gdybym się teraz wycofał, to nie tylko ich wódz, ale nawet moi właśni żołnierze nazwaliby mnie tchórzem.
- Zaczynamy! - krzyknął Maciek - niech żyje marymoncka
armia! Robert pochylił się, rozwarł szeroko ramiona i zacinając zęby
czekał na pierwszy atak przeciwnika.
Zanim jednak ten atak nastąpił, sto metrów od wielkiego dębu rozegrała się całkiem inna, ale także niezwykle ważna dla dwóch armii potyczka. Ważna, chociaż nikt nikogo nie uderzył, a nawet jednym złym słowem nikt nikogo nie dotknął. Sto metrów od wielkiego dębu i od polany, na której przygotowywali się do walki wodzowie, mieścił się obóz marymonckiej armii. A że warowny obóz nigdy nie powinien być pusty, pozostawiono na straży Wieśka Mroza. Wiesiek siedział przy największym szałasie, spełniającym rolę magazynu i zbrojowni. Nieprzyjaciel skonfiskował resztki żywności, broń znajdowała się w tej chwili w rękach kolegów, ale kwatermistrz Mróz i tak miał czego pilnować. W szałasie leżał bowiem niebieski sztandar,' przyniesiony przez Maćka z nieprzyjacielskiego obozu. Kwatermistrz przymknął oczy, oparł się plecami o ścianę szałasu i wsłuchiwał się z należytą uwagą w dobiegające od strony polany okrzyki. Aby być jednak w zgodzie z prawdą, trzeba tu natychmiast dodać, że kwatermistrz
24
wsłuchiwał się także w niepokojące burczenie własnych kiszek, tęskniących przynajmniej za kawałkiem razowego chleba.
Trudno więc się dziwić, że głodny kwatermistrz nie zdobył się ani na groźny krzyk, ani nawet na groźne spojrzenie, gdy przy szałasie zatrzymał się nagle nieprzyjaciel, chrupiący z apetytem dużą tabliczkę czekolady.
- Chcesz kawałek? - zapytał nieprzyjaciel z żoliborskiej armii, siadając niedbale obok Wieśka.
- Mleczna? - szepnął Wiesiek z taką miną, jakby tylko niektóre gatunki czekolady zaspokajały jego podniebienie.
- Mleczna. Wedlowska - przeciwnik przestawał być przeciwnikiem. Uśmiechnął się do kwatermistrza jak do rodzonego brata i dzielił się czekoladą bardzo sprawiedliwie, przełamując tabliczkę na dwie równe części - jedz, mam jeszcze jedną w kieszeni. Nazywam się Sośniak, ale mów mi po imieniu. Zdzisio jestem. Mój ojciec ma sklep spożywczy, a ja nie lubię żadnej wojny ani draki. Słyszysz, jak oni na siebie wrzeszczą?
- Rzeczywiście trochę za głośno wrzeszczą - zgodził się natychmiast kwatermistrz, bo smak mlecznej czekolady zaczął go usposabiać bardzo pokojowo - nie kłamałeś, że masz jeszcze jedną w kieszeni?
Okazało się, że wróg nie kłamał. Okazało się także, że wróg trochę się nudził. Zaproponował więc Wiesiowi nie tylko ciekawą, ale i bardzo pożyteczną zabawę. Każdy z nich rzuci dziesięć razy szyszkami w najbliższe drzewo. Kto będzie miał więcej trafnych rzutów, ten wygra całą tabliczkę czekolady. Wiesiek pobiegł zbierać szyszki, a że wierzył mocno w swoją celną rękę, uzbierał tych szyszek aż dwadzieścia. Dla siebie i dla lekkomyślnego przeciwnika.
I optymizm kwatermistrza potwierdził się dość szybko. Zdzisio Sośniak bowiem miał tylko trzy trafne rzuty, a kwatermistrz tylko trzy razy nie trafił w drzewo. I aż mu było trochę głupio, że to zwycięstwo przyszło mu tak łatwo.
- Naprawdę nie masz do mnie żalu? - upewniał się, gdy Sośniak oddawał mu czekoladę.
- Ani trochę - uśmiechał się Sośniak - masz bardzo celną rękę...
25
Pożegnali się po przyjacielsku. Zdzisio Sośniak pomachał jeszcze na pożegnanie ręką i nagle wystartował jak sprinter w kierunku polany, skąd dochodził coraz większy krzyk, bo wielki pojedynek wodzów właśnie się rozpoczął.
Maciek zaatakował z takim impetem, że gdyby Robertowi nie udało się w ostatniej sekundzie uskoczyć w bok, leżałby już chyba plecami na murawie. Następny atak Maćka był jednak celniej-szy. Wódz z Marymontu chwycił przeciwnika za lewe ramię, podciął mu sprytnie nogi i zwalił się na niego całym ciężarem swego ciała. Ale trochę przedwczesny był triumfalny okrzyk żołnierzy z Marymontu, bo Robertowi znów udał się defensywny manewr. Przewrócił się na bok, skulił się, podciągając nogi pod brodę, i desperackim ruchem wyśliznął się spod przygniatającego go do murawy przeciwnika. Tak, nieustanne cofanie, odskoki, nieustanna defensywa była dla Roberta jedyną szansą przedłużenia tej nierównej bitwy. Zrobił trzy kroki do tyłu, żeby się lepiej przygotować do odparcia następnego ataku. Maciek przyczaił się, zaczął drobnymi kroczkami krążyć wokół Roberta, chciał bowiem na chwilę uśpić jego czujność. I nagle znów skoczył, ale zanim dosięgną! przeciwnika rękami, krzyknął z bólu i przykucnął, nieruchomiejąc przy ziemi. Podbiegli do niego Rysio, Antek i Robert. Wódz z Żoliborza, dysząc jeszcze ciężko ze zmęczenia, dotknął delikatnie palcami puchnącej już w kostce nogi przeciwnika.
- Bardzo cię boli?
- Jeszcze gorzej niż bardzo - Maciek jęknął, a po chwili zawołał z gniewem w oczach - no, ciesz się, wygrałeś, ja już nie mogę walczyć. Ciesz się, sztandar do ciebie należy.
- Wcale się nie cieszę - odpowiedział Robert, pomagając nieprzyjacielowi wstać z ziemi - nie zależało mi na takim zwycięstwie.
Adiutanci znaleźli dwa grube kije, posadzili na nich Maćka i gdy tylko ruszyli w kierunku marymonckiego obozu, zza pobliskich krzaków wyskoczył nagle rozpromieniony Zdzisio Sośniak, wymachując niebieskim sztandarem i krzycząc donośnie:
- Robert, mam sztandar, zdobyłem nasz sztandar, już się nie-
musisz bić!
- To jest zwyczajne świństwo - zachłysnął się z oburzenia Maciek i próbował zeskoczyć z wygodnej lektyki, przygotowane;
26
mu przez Rysia i Antka - miała być wałka honorowa, ale na Żoliborzu honor to tyle co splunięcie.
Zdzisio tak był przejęty swym sukcesem, że jeszcze przez wiele sekund nie mógł się zorientować, iż po pierwsze: bitwa się już skończyła, a po drugie: z podstępnie odzyskanego sztandaru nikt się nie cieszy. Patrzył więc ze zdziwieniem na pochmurnego Roberta i opowiadał w pośpiechu:
- Nakarmiłem wroga czekoladą, a później, gdy zbierał szyszki, wskoczyłem do szałasu, zabrałem nasz sztandar i schowałem za koszulę. Dobra robota, co?
- Przyniosłeś wstyd całej naszej armii - powiedział Robert - była taka umowa, że o sztandar stoczymy honorową walkę. Kiedy podstęp, to podstęp, a teraz miała być czysta walka.
- A ty się chyba w ogóle nie nadajesz na wodza, za miękki jesteś, za często gadasz o jakimś tam honorze - odciął się Zdzisio i oddając Robertowi sztandar, poszedł samotnie w stronę krzaków.
Minęło dziesięć dni. Tylko dziesięć i aż dziesięć, bo nadszedł taki czas, w którym nawet jeden dzień mógł zadecydować o wielkich sprawach.
Maciek nie czuł już prawie bólu, ale nie męczył jeszcze nogi zbyt forsownymi marszami. Ucieszył się więc, gdy zobaczył przy skrzypiącej furtce Roberta. I zaraz wyszedł mu naprzeciw..
- Co się stało? - krzyknął, patrząc na zapłakaną twarz kolegi.
- Przed godziną pożegnałem się z ojcem - wykrztusił Robert - tak pięknie wyglądał w oficerskim mundurze, że sam już nie wiem, skąd się biorą te łzy. I ciotka też się pobeczała, i to wszystko jest takie dziwne i straszne. Maciek, czy naprawdę będzie wojna?
- Mój ojciec mówi, że chyba będzie - westchnął Maciek i zaraz dodał, próbując się uśmiechnąć - a my ledwie kilka dni temu własną wojnę skończyliśmy. I ciągle jestem twoim dłużnikiem. Kiedy ja ci oddam te trzy złote?
- Jak nie będzie wojny, to nie musisz mi oddawać, a jak będzie, to mi oddasz z procentem po wojnie. Zgadzasz się?
27
- Zgadzam się - Maciek szturchnął kolegę łokciem w bok --ale jak wojna potrwa ze trzy albo cztery miesiące, to urosną ci takie procenty, że całkiem pójdę z torbami.
- Cztery miesiące? Żartujesz sobie - powiedział z przestrachem Robert - cztery miesiące bez ojca? Cztery miesiące z taką gderliwą ciotką?
Maciek zaczął więc pocieszać kolegę, że wojny chyba w ogóle nie będzie. Niemcy stchórzą. Pokrzyczą, pogrożą pięścią, a gdy zobaczą, że Polacy też potrafią grozić, Hitlerowi przestanie pachnieć wojenka. Pogadali jeszcze trochę i rozeszli się pełni dobrych przeczuć.
- Przyjdź do mnie jutro - poprosił na pożegnanie Robert - to przecież tylko trzy przystanki tramwajem. Przyjdź koniecznie, bo mój dom jest teraz bardzo pusty i smutny.
Rano obudziły Maćka jakieś wybuchy. W drewnianym, parterowym domku dzwoniły na alarm wszystkie szyby. Rodziców nie było w mieszkaniu. Zerwał się z łóżka i wybiegł boso do ogródka.
- To ćwiczenia lotnicze - wołali sąsiedzi z lewej strony, zadzierając głowy i gapiąc się w niebo.
- To wojna! Prawdziwe bomby! - wołali sąsiedzi z prawej strony.
- Kryć się, chować się! - zawołał pan Słowik i pobiegł w stronę Maćka.
Jeden z samolotów zniżył nagle lot i zaczął uciekać, ścigany uporczywie przez dwie inne, błyszczące w słońcu, maszyny. Ludzie przypatrywali się jeszcze bez strachu tej ucieczce i tej gonitwie, aż zobaczyli na skrzydłach uciekającego samolotu czarne krzyże. Uciekał drań! Przed polskimi myśliwcami uciekał! Ale ziemia zadygotała nagle od wybuchów. To niemiecki pilot chciał ulżyć swojej maszynie i w popłochu pozbywał się bomb.
Ludzie kładli się na bruk, na trotuar, na mokrą jeszcze od nocnej rosy trawę, a Maciek przykucnął pod jabłonią niską, rozłożystą i czuł się zupełnie bezpieczny. Byli przecież tuż obok niego ojciec, matka, i Maćkowi wydawało się, że ich obecność jest wystarczającą gwarancją bezpieczeństwa.
- Wojna, a więc tak wygląda wojna - powiedział szeptem,
28
ale z całkowitym spokojem. I dopiero gdy pomyślał o Robercie, ogarnął go jakiś dziki popłoch i zdenerwowanie.
- Przyprowadzę go tutaj, uratuję, pomogę mu! - krzyczał niedorzecznie, bo przecież Robert mieszkał w dużym, murowanym domu, sto razy bezpieczniejszym od tej drewnianej mary-monckiej chałupinki.
WIELKI POŻAR
Niedziela pierwsza
Maciek odchylił firankę, sprawdził czy matka nie patrzy w jego stronę, i zeskoczył z okiennego parapetu na pulchną ogrodową ziemię. Tak był przejęty tą ucieczką, jakby rozpoczynał wyprawę przynajmniej do Puszczy Kampinoskiej. Ale od dnia wybuchu wojny nawet krótka wycieczka z Marymontu na Żoliborz stawała
się wielkim przeżyciem.
Przełazi przez trzeszczący ze starości płot ciesząc się, że jest już poza zasięgiem matczynego wzroku. Tupnął, rozgniatając obcasami kawałek szkła leżącego na trotuarze. Szkło zachrzęściło, a noga nie zabolała. Odetchnął z ulgą. Przecież dopiero kilka dni temu zdjęto mu ze zwichniętej nogi bandaż. Nie zabolała, a więc z uciechy tupnął jeszcze raz.
- Co tak tupiesz, Hitlera chcesz wystraszyć? - Rysio Walczewski siedział na skrawku zakurzonego, wyschniętego trawnika. Nad jego głową wisiały ciężkie od owoców gałęzie jabłoni, rosnącej nierozważnie tuż za płotem.
- To ty mnie przestraszyłeś - wyrwało się szczerze Maćkowi - tupnąłem w trotuar, a tu nagle głos jakby spod ziemi...
- Myślałeś, żeś mnie rozdeptał - zaśmiał się Rysio, ale zaraz spoważniał - nie blagujesz, naprawdę miałeś pietra?
- Nie ma o czym gadać - machnął ręką Maciek.
- Poczekaj... bo jeżeli naprawdę, to ja ci bardzo dziękuję.
- Za co?
- Nie udawaj, przecież wiesz, że mnie się nikt nie boi. Już dawno nikogo nie przestraszyłem, nie licząc kotów na podwórku - rzucił w stronę Maćka piękne czerwone jabłko - słodkie i soczyste, weż na drogę. Daleko idziesz?
- Ną Żoliborz.
- A jak będzie nalot?
- To się schowam do bramy.
30
__ Tutaj bezpieczniej. Drewniaków nie bombardują. .
__ Bezpieczniej, ale i nudniej. Co to za wojna, jak żołnierzy
nie widać. Chcesz przespać całą wojnę pod tą jabłonią?
- Ty to jesteś taki jak mój ojciec - westchnął Rysio i zaczął przerzucać przez płot leżące obok niego jabłka -- nie ma na was silnych. A wiesz, że mój stary wali teraz w Niemców granatami? Podpuszcza ich na pięćdziesiąt metrów i łubudu po łbach - znów kilka dojrzałych jabłek plasnęło ciężko po drugiej stronie płotu.
- Jutro mi opowiesz - przerwał koledze Maciek i odszedł w pośpiechu, a przeżywający bojowe wyczyny swego ojca Rysio chyba nawet nie zauważył tego odejścia.
Na- placu Wilsona zobaczył wreszcie Maciek to, o czym marzył przez ostatnie dwa dni. Polską armię zobaczył. Przejeżdżały w tumanach kurzu wojskowe samochody. Później zatupotały podkowami dorodne, dobrze wykarmione konie. Ciągnęły wielkie armaty z taką lekkością, jakby to nie były góry żelaza, lecz drewniane zabawki. A po kilku minutach pojawiły się na ulicy Mickiewicza zwarte oddziały zmęczonych, ale i uśmiechniętych żołnierzy maszerujących w kierunku Bielan.
Zgromadzeni na trotuarze ludzie machali im rękami, podawali żołnierzom kwiaty, papierosy, owoce. Rozległy się okrzyki:
- Niech żyje polska armia! Chłopcy kochani, bijcie Niemców!
- Wygnajcie ich z Polski! Nie dajcie im Warszawy!
Maciek przypomniał sob