RYSZARD LISKOWACKI HISTORIA DŁUŻSZA NIŻ WOJNA ILUSTROWAŁ STANISŁAW ROZWADOWSKI WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE POZNAŃ 1985 (c) Copyright by Ryszard LisKowacKi (story) and Stanisław Rozwadowski (illustrations), Poznań 1985 ISBN 83-210-0428-8 KTO ZDOBĘDZIE SZTANDAR Armia Maćka Słowika Pierwszą noc przespali pod gwiazdami. Po upalnym sierpniowym dniu noc była wyjątkowo ciepła, a las pachniał rozgrzaną żywicą. Dotarli w głąb opaleńskiego lasu tuż przed zmierzchem i nawet mocny jak niedźwiedź Stasio Gutman zwalił się bezsilnie na wysoką, trochę wysuszoną słońcem trawę, marząc wyłącznie o przyzwoitym wypoczynku. Maciek Słowik otarł pot z czoła i przyglądał się w milczeniu swojej zmęczonej armii. Tuż obok niego siedział oparty o sosnę Wiesiek Mróz. Wiesiek był wyjątkowym żarłokiem, chociaż patrząc na niego, trudno było w to uwierzyć. Tylko najbliżsi koledzy Mroza już dawno przestali się dziwić, że ten szczupły chłopak potrafi w ciągu dziesięciu minut zjeść trzy talerze zupy i pół bochenka chleba. Malutki Rysio Walczewski pokłócił się kiedyś z Wieśkiem i zaczął mu dogadywać: - Ty nawet w nocy myślisz tylko o żarciu. Nawet pod poduszką masz zawsze kromkę chleba... - To kłamstwo - przerwał mu spokojnie Mróz - co to jest jedna kromka na całą noc? Mam zawsze pod poduszką trzy albo i cztery kromki. A teraz nawet ten wielki żarłok nie sięga ręką do pocerowanego plecaka, w którym jest jedna koszula, jeden wypłowiały sweter, ale za to aż trzy bochenki chleba, kilkanaście jabłek i spory kawał wędzonego boczku. I jeżeli Wiesiek Mróz dobrowolnie zrezygnował z kolacji, to znaczy, że armii z Marymontu należy się natychmiastowy odpoczynek. Wszystko musi się jednak odbyć w należytym porządku, bo nawet najbardziej zmęczona armia nie przestaje być armią i nie po to dzisiaj rano wybrała jednogłośnie Maćka Słowika komendantem, żeby im wieczorem śpiewał kołysanki do snu. 5 Zanim zmierzch całkiem nie zawładnie tą małą polaną, gdzie jutro zaczną budować swój warowny obóz, trzeba załatwić najpilniejsze sztabowe sprawy. - Baczność - woła Maciek trochę piskliwym głosem i ogarnia go złość, że ten pierwszy wydany dzisiaj rozkaz nie zabrzmiał zbyt bojowo. Chłopcy podnoszą się ociężale z trawy. Próbują się ustawić w równym szeregu, ale nie bardzo im to wychodzi. Karol Jurczak, wyborowy strzelec, potrafiący strącić jednym strzałem z procy najmniejsze jabłko rosnące na samym szczycie drzewa, zaczyna nagle głośno narzekać, że czuje się jak katorżnik, bo jego buty to prawdziwe kajdany. Pięty ma starte do krwi i będzie chyba na bosaka po lesie biegać. Malutki Rysio nie potrafi należycie ocenić nieszczęścia swego kolegi i ziewając, mruczy sennym głosem: - Kajdany, kajdany, co ty wiesz o kajdanach? Czytałeś "Chatę wuja Toma"? - Co mnie obchodzi wuj Tom? - wykręca się od odpowiedzi Karol, który niezbyt często zagląda do książek - zobacz lepiej moje nieszczęśliwe pięty... - To ja ci zaraz opowiem, co to są kajdany. Gdy pan Haley prowadził Toma do więzienia miejskiego w Luisville... - Baczność... - krzyknął po raz drugi komendant Maciek, bojąc się, że Rysio zacznie teraz streszczać całą książkę. I te obawy miały swój głęboki sens, bo Rysio Walczewski tak doskonale streszczał przeczytane książki, aż stawało się to czasami wręcz niebezpieczne. Wybrali się kiedyś całą gromadą na ryby. Usiedli na brzegu Wisły, zaczęli przygotowywać wędki, a Rysio nagle pyta: czytaliście "Chłopców z placu broni"? I nie czekając na odpowiedź, zaczyna im opowiadać o przygodach Nemeczka. Siedzieli przez cztery godziny, nie zanurzając ani razu spławików w wodzie. Słuchali Rysia, zapominając o płotkach, okoniach, kiełbiach, o długich przygotowaniach do tej wędkarskiej wyprawy. Maciek Słowik przechodzi wolno wzdłuż oddziału i zastanawia się, czy najpierw wygłosić płomienne przemówienie, czy rozpocząć zbiórkę od spraw bardziej praktycznych. Zatrzymuje się przy Wieśku i kładzie mu rękę na ramieniu: 6 - Mianuję cię kwatermistrzem armii - mówi bardzo uroczystym głosem, ale w tej samej chwili wyborowy strzelec Karol Jurczak psuje ten podniosły nastrój, wołając: - Wiesiek kwatermistrzem? To znaczy, że on ma decydować o naszym żarciu? Narodzie kochany, przecież my wszyscy zdechniemy z głodu! Ale Rysio natychmiast poparł komendanta, bo przypomniał sobie fragment jakiejś bardzo mądrej książki, w której złodzieja mianowano skarbnikiem klasy i od tej pory nie zginął nawet grosz. Więc jeżeli największego żarłoka mianuje się kwatermistrzem, to jest chyba jakaś pewność, że spiżarnia nigdy nie będzie pusta. A Wiesiek Mróz tak poważnie potraktował swoją nominację, że zażądał utworzenia wspólnej kasy. Kiwali potakująco głowami, że Wiesiek ma chyba rację, ale nikt się jakoś nie kwapił do wyciągnięcia pieniędzy z kieszeni. Aż wreszcie komendant Maciek przekazał kwatermistrzowi pełną garść drobnych monet. - Wszystko co mam, dwa złote i trzydzieści osiem groszy - powiedział, jakby przekazywał armii swą ostatnią koszulę. A po chwili westchnęli ciężko Karol, Stach, Rysio - i kasa armii powiększyła się o następne złotówki i grosze. Kwatermistrz liczył głośno, przekładając bilon z lewej dłoni do prawej, aż wreszcie krzyknął radośnie, że waleczna armia z Marymontu może do końca sierpnia nie wychodzić z lasu, bo posiada aż sześć złotych i osiemdziesiąt trzy grosze. Powtórzył, jakby z niedowierzaniem: - Sześć złotych i osiemdziesiąt trzy grosze. O, raju, gdybyśmy ten nasz bank przeliczyli na przykład na jajka, to moglibyśmy smażyć jajecznicę na pięćdziesięciu patelniach jednocześnie. - A ile można by za to kupić książek - wtrącił Rysio, ale kwatermistrz przerwał mu brutalnie: - Milcz, zdrajco. Do takiej podłości to ty mnie nie namawiaj. Jestem uczciwym żołnierzem i nie pozwolę, żeby armia walczyła na głodniaka. - A skąd wiesz, że będziemy walczyć? - nie ustępował Rysio, chociaż już wyczuwał, że tym razem trudno mu będzie liczyć na poparcie kolegów. - Bo, bo będziemy - zakrztusił się z emocji kwatermistrz - nie po to stworzyliśmy armię, żeby zbierać grzyby. 8 - Kwatermistrz ma rację - wyborowemu strzelcowi, Karolowi, który podniósł teraz bojowo dwie pięści do góry, w mniejszym stopniu chodziło o tę wielką wyżerkę - trzeba walczyć, trzeba zdobyć cały las, a jeżeli nie ma wrogów, to my ich poszukamy. - Kogo mamy szukać? - Stach Gutman usnął chyba na stojąco i obudził się przed sekundą, przecierając zaspane oczy - kogo teraz szukać? Przecież już mi noc za koszulę wlazła. - Wrogów, nieprzyjacielskiej armii, ale nie dzisiaj - uspokoił kolegę Wiesiek Mróz. A Maciek przypomniał im natychmiast, żeby przy podejmowaniu takich ważnych decyzji nie zastępowali komendanta. I zaraz rozdzielił następne nominacje. Karol został szefem sztabu, a Rysio Walczewski pierwszym adiutantem. I funkcja ta nabierała szczególnej wagi przynajmniej z tego powodu, że drugiego adiutanta w armii nie było. Najsilniejszy w armii Stach Gutman miał pełnić odpowiedzialną rolę kompanii szturmowej. Był więc Gutman, jakby tu powiedzieć, i dowódcą kompanii, i całą kompanią w jednej osobie. To była dla niego bardzo korzystna sytuacja, bo od tej chwili, chwaląc żołnierzy swej kompanii, będzie chwalił tylko siebie. Stach bardzo szybko wczuł się w tę nową rolę. Ledwie usłyszał o swojej nominacji, natychmiast wydał rozkaz: - Kompania szturmowa, baczność! W tył zwrot i szybko do koszar! - i prawie defiladowym krokiem doszedł do najbliższej sosny. Usłyszeli jeszcze, jak mruczał do siebie - spać, żołnierze, dosyć tego gadania, musicie wypocząć przed bitwą - i zobaczyli, jak się wygodnie układa na trawie, podsuwając sobie pod głowę twardy szkolny tornister. - Dobry dowódca krótko trzyma swych żołnierzy - zachichotał Karol, ale zaraz spoważniał, bo nikt nie zareagował na jego dowcip. Maciek był już także bardzo zmęczony. Postanowił więc odłożyć bojowe przemówienie na jutro. Tak mu zresztą doradził adiutant Rysio, który uważał, że przy wschodzie słońca wszystkie słowa brzmią piękniej. A zresztą jak tu przemawiać w nocy, jeśli najwaleczniejsza kompania śpi już mocno pod strzelistą sosną. - Teraz ja będę czuwał, a wy kładźcie się spać - powiedział komendant - później obudzę adiutanta. Adiutant przekaże wartę 9 kwatermistrzowi, kwatermistrz szefowi sztabu, a przed wschodem słońca czuwać będzie szturmowa kompania. I tak się rozpoczęła ta pierwsza noc przespana pod gwiazdami. Byli oddaleni od swych domów tylko o kilkanaście kilometrów, ale ten szumiący las, ten przedsionek Kampinoskiej Puszczy, stał się dla nich, bo chcieli, bo bardzo pragnęli, żeby tak właśnie było, dziką, tajemniczą puszczą na końcu świata. Mieli po dwanaście lat, wszyscy zdali do szóstej klasy, chociaż kwatermistrzowi armii przyszło to z największym trudem. Za trzy tygodnie, 3 września 1939 roku, znów się rozlegnie szkolny dzwonek. Gdy przygotowywali się do tej wielkiej wyprawy, gdy ładowali do swych teczek i tornistrów chleb, jabłka, ogórki, wypłowiałe swetry i pocerowane koszule, w ich domach coraz częściej rozbrzmiewało tajemnicze, groźne słowo: wojna. Musieli nawet przyrzekać rodzicom, że wrócą z tej wyprawy już za kilka dni, bo w takich niespokojnych czasach lepiej trzymać się blisko domu. Ale gdy utrudzeni marszem mijali spokojne wioski, w których pachniało mlekiem i sianem, w których ludzie zajęci ciężką pracą zachowywali się tak zwyczajnie, jakby żadne niebezpieczeństwo nie wisiało nad ich głowami, zapomnieli nagle o wszystkich niepokojach rodziców. Cała armia Maćka Słowika to chłopcy z biednych, a nawet z bardzo biednych rodzin. Matka Ryśka Walczewskiego jest praczką, a o jego ojcu nikt nie wie nic konkretnego. To znaczy wiedzą tylko tyle, ile im Rysio zdążył opowiedzieć. W ubiegłym roku mówił im na przykład, że jego ojciec podróżuje po Afryce i poskramia dzikie zwierzęta. Później poskramiacz lwów i tygrysów zamienił się w dzielnego marynarza, a według ostatniej opowieści Rysia - pan Antoni Walczewski jest tajnym, jest bardzo tajnym detektywem i dlatego tak rzadko odwiedza syna, przychodził zresztą do domu tylko w nocy, żeby nikt nie rozszyfrował jego tajnej twarzy. Ojciec Karola Jurczaka przez wiele lat był tramwajarzem, ale rok temu zachorował na gruźlicę i skończyła się praca. Odwrotna sytuacja jest w rodzinie Słowików. Ojciec Maćka nigdy nie chorował, jest bardzo dobrym stolarzem, a mimo to tylko od czasu do czasu udaje mu się zdobyć stałe zajęcie. Maciek usłyszał kie- 10 dyś rozmowę rodziców. Trochę się sprzeczali, a było to akurat wtedy, gdy ojca znów wyrzucili z pracy. Matka powiedziała: ja wiele rozumiem, ale znowu straciłeś chleb przez to twoje polity-kowanie. I teraz już sama nie wiem, czy akurat stolarze najbardziej się nadają do zmieniania tego złego świata. Przypomniał sobie Maciek o tych słowach właśnie teraz, stojąc na warcie z grubym kijem w garści i patrząc na swych śpiących pod drzewami kolegów. Przez rzadkie gałęzie sosen widać było gwiaździste niebo. - Żołnierze - szepnął Maciek, i sękaty kij stał się natychmiast karabinem, a cała polana zapełniła się biednymi chłopcami z Marymontu, z piaszczystych ulic, z drewnianych ubogich domów. Stali w zwartym szeregu, ramię przy ramieniu, głowa przy głowie, i było ich tak wielu, że nawet biegły w rachunkach szef sztabu miałby teraz kłopoty z policzeniem wszystkich - moi dzielni i wierni żołnierze, do was będzie należał cały ten las i cała puszcza. Zdobędziemy wszystkie ścieżki i wszystkie polany. Nasze będą wszystkie drzewa, a w nocy nawet gwiazdy będą nasze. - Z kim ty rozmawiasz? - Rysio podniósł głowę z trawy i popatrzył trochę ze zdziwieniem, a trochę z niepokojem w stronę komendanta. - Z nikim, coś ci się chyba przyśniło - speszył się Maciek i zaraz dodał - właśnie próbowałem cię obudzić, teraz twoja kolej, weź karabin i czuwaj. Podstęp za podstęp Minęło kilka dLni. Armia komendanta Maćka miała już swoje koszary, a nawet magazyn żywnościowy i zbrojownię. Zbrojownię i magazyn urządzono w najmniejszym, ale za to najsolidniej zbudowanym szałasie. Kwatermistrz Mróz, osobiście odpowiedzialny za tę budowa, powtarzał kilka razy dziennie, że w takim szałasie można zwycięsko przetrwać nawet tygodniowe oblężenie. Nie wyjaśniał jednak zbyt dokładnie, czy owe przetrwanie możliwe be- li dzie dzięki zgromadzonej w szałasie różnorakiej broni, czy może przede wszystkim dzięki spiżarni. Uzbrojenie armii było zasługą szefa sztabu. Karol przygotował pięć łuków, trzy dzidy, dwie proce, jedno lasso z niezbyt długiego, ale za to mocnego sznura i przekazał to wszystko bardzo uroczyście kwatermistrzowi. Z tej okazji wciągnięto na maszt biały w czerwoną kratę sztandar armii, który po dokładniejszym obejrzeniu był jakoś dziwnie podobny do bardzo starego, przetartego już w praniu ręcznika. Ale gdy sztandar został wciągnięty na maszt, nikt mu się już dokładnie nie mógł przyglądać. Można się było natomiast bardzo dokładnie przyjrzeć spiżarni, chociaż kwatermistrz ostrzegał lojalnie, że od zbyt częstego patrzenia na żarcie armia traci swą bojową wartość. Bo z takiego patrzenia rodzi się natychmiast głód, a z głodu jest pazerność, a z pazerności spiżarnia zostaje pusta, a gdy spiżarnia pusta, to nawet Napoleon nie poderwie żołnierzy do ataku. Z coraz większym szacunkiem patrzyli na swego kwatermistrza. I nie tylko dlatego, że w spiżarni panował idealny porządek. Nawet garnuszki z uzbieranymi jagodami, nawet podsuszone na słońcu grzyby poukładane były tak pięknie, jak na jakiejś sklepowej wystawie. Ale ważniejsze było chyba to, że kwatermistrz poskromił swoje wielkie łakomstwo i potrafił rozliczyć się przed armią nawet z okruchów chleba i z każdej uzbieranej jagody. Tylko od czasu do czasu rozlegał się jego zbolały głos: - Och, chłopaki, jakie ja cierpienia przeżywam. Gdy wchodzę do szałasu, muszę zamykać oczy, żeby nie patrzeć na to żarcie, żeby mnie jakiś czort nie podkusił... A komendant Maciek ćwiczył wytrwale swoje wojsko i każdego dnia o świcie wierzył, że właśnie dzisiaj przyjdzie mu się zetknąć z nieprzyjacielem. Ale dni mijały tak spokojnie, iż nawet pokojowo usposobiony adiutant Rysio zaczął nagle narzekać: - Co to za straszny świat, tyle wspaniałych ćwiczeń zrobiliśmy i nie ma z tego żadnego pożytku. Czołgająca się akurat w pobliżu kompania, w osobie Staśka Gutmana, usłyszała te pełne goryczy słowa i zerwała się na równe nogi: - Adiutant ma rację - powiedziała kompania szturmowa, oblizując językiem suche wargi - gdzie są nasi wrogowie? Gdzie 12 jest wojna? Gdzie jest sprawiedliwość? Powinniśmy bronić naszej twierdzy do ostatniej kropli krwi, tak? - Tak, do ostatniej! - krzyknął z błyskiem w oczach Rysio, bo właśnie przypomniał sobie wiersz: "Reduta Ordona", przeczytany kilka dni przed tą wyprawą. - A jak tu bronić, jeśli nikt nas nie atakuje? - zakończyła swój protest szturmowa kompania, patrząc z ostentacyjnym żalem na Maćka. Sytuacja stawała się więc coraz bardziej napięta. Szef sztabu powtórzył swoją złotą myśl sprzed kilku dni, że wrogów nigdy nie brakuje, i cały dowcip polega tylko na tym, żeby ich znaleźć. - No, to od jutra rozpoczynamy ofensywę - zdecydował się na historyczny rozkaz komendant Maciek - uderzymy we wszystkich kierunkach. Tej nocy długo nie mogli zasnąć. Zerwał się mocny wiatr, drzewa zaczęły szumieć i trzeszczeć, a chłopcom wydawało się, że to jakaś nieprzyjacielska armia otacza ze wszystkich stron polanę, na której zbudowano trzy warowne szałasy. - Maciek, jak myślisz, będzie wojna? - szepnął nagle Rysio, przytulając się do komendanta. - Może nieprzyjaciel podda się bez walki, widząc naszą siłę - odpowiedział Maciek - pamiętasz nasze zwycięstwo na Kame-dułów? Syn sklepikarza odgrażał się, że nas zetrze na proch, a później prawie bez walki zdobyliśmy dwa podwórza. Nieprzyjaciel krzyczał: hura! i uciekał drąc sobie na sztachetach portki. - Tak, to było cudowne - westchnął Rysio - ale ja teraz myślę o innej wojnie, o prawdziwej. Uderzą na nas Niemcy? - Chyba nie są głupcami, chyba znają naszą siłę. - Ja też tak myślę - ucieszył się Rysio - mamy przecież taką wspaniałą kawalerię. Nikt na świecie takiej nie ma. Nagle stojący na warcie kwatermistrz krzyknął podnieconym głosem: - Alarm! Alarm! I natychmiast cała armia znalazła się na polanie, na której było tak ciemno, że szturmowa kompania wpadła niespodziewanie na szefa sztabu, częstując go solidnym kuksańcem. Szef sztabu był już teraz przekonany, iż to nieprzyjaciel wtargnął na polanę, przyjął więc walkę, wykrzykując w ciemność: 13 - Szturmowa kompania do mnie! Walczę z przeważającymi silami wroga! - Nie drzyj się, jestem przecież przy tobie - wymamrotała szturmowa kompania, poznając głos szefa sztabu. - To ty mi tak dowaliłeś? - zdenerwował się szef. - A co miałem robić? Wpadłeś na mnie jak niedźwiedź. Myślałem, że to... - Ja też myślałem, że to wróg. Do licha z tym kwatermistrzem, co to za alarm w środku nocy? Kwatermistrz przekonywał wszystkich, że widział jakieś tajemnicze cienie, a później usłyszał trzask łamanych gałęzi. - A może ci się przyśniło, może usnąłeś na posterunku? - dogadywał Maciek, podkładając do wygasającego ogniska trochę suchych gałęzi. Niebo było ciemne, księżyc schował się za chmurami, więc tylko to przywrócone do życia ognisko dawało odrobinę światła. - Nie spałem - protestował kwatermistrz - pomyślałem sobie akurat o tym, że rano pójdę do wioski po mleko, i wtedy właśnie zza tamtych drzew wyskoczyły jakieś cienie. - Żywe? - zaniepokoił się Rysio. - A skąd mogę wiedzieć? - kwatermistrz nadrabiał miną, ale w jego głosie czaił się jeszcze niepokój. Przeszukali pobliskie krzaki i nic podejrzanego nie znaleźli. Rano ponowili poszukiwania, coraz ostrzej dowcipkując na temat kwatermistrza, a kwatermistrz, jakby chcąc im wynagrodzić ten nocny alarm, przygotował prawie królewskie śniadanie. - Trudno, pójdę z torbami, zbankrutuję, ale znajcie moje serce - szeptał złamanym głosem, roztapiając na patelni tłuszcz i przypiekając grube kromki chleba. Były jeszcze jabłka i jagody z cukrem. A przed wymarszem każdy otrzymał śmietankową krówkę, którą według słów kwatermistrza należało traktować jak suchy prowiant, jak żelazną porcję przed ewentualnym bojem. Gdy opuszczali warowny obóz, niebo się znowu rozpogodziło. Zabrano ze zbrojowni łuki, dzidy, proce, a że i żywności niezbyt wiele po porannej uczcie zostało, kwatermistrz czuł się trochę zakłopotany, bo jego rola stawała się symboliczna. - Mówicie, żebym czuwał, żebym pilnował, a czego ja mam pilnować? 14 - Sztandaru - odpowiedział komendant, i wszyscy popatrzyli na szczyt masztu, a później na kwatermistrza. - Sztandaru - powtórzył za komendantem Karol, czyli szef sztabu - ten sztandar jest ważniejszy od twojej spiżarni. - Ty mówisz poważnie? - zaniepokoił się kwatermistrz, ale nikt mu nie odpowiedział. Mieli wrócić za cztery godziny, chociaż trzeba było z pewną tolerancją traktować tę informację, gdyż nikt z nich nie posiadał zegarka. Szli najpierw całą gromadą, wymachując łukami i dzidami, przypominając sobie ze śmiechem nocny alarm i odgrażając się wszystkim wrogom, którzy staną na ich drodze. Później gwar ucichł, a tempo marszu wyraźnie zmalało. Komendant rozdzielił armię na dwie części. W kierunku zagajnika poszedł szef sztabu w towarzystwie szturmowej kompanii. Adiutant Rysio, zgodnie z rozkazem, zakręcił w lewo i ciągle się oglądał, jakby w obawie, że może zgubić komendanta. Przed rozstaniem umówUi się, że w razie niebezpieczeństwa będą wyć jak głodne wilki. Cztery przeciągłe wycia to znak, iż niebezpieczeństwo jest wyjątkowo poważne. - Zobacz, sarna stoi za krzakiem - szepnął w pewnym momencie adiutant - może zawyję chociaż raz... - Sarna, co to za niebezpieczeństwo? - wzruszył ramionami komendant. - Niby żadne, ale wreszcie kogoś w tym lesie spotkaliśmy... - Rysio podpierał się dzidą i ciągle zwalniał kroku - czy można już sięgnąć po żelazną porcję? - Jeszcze nie, jeszcze przed nami kawał drogi... Spłoszona sarna skoczyła w kierunku młodych sosen. Komendant poderwał swego adiutanta do szybszego marszu, i wtedy usłyszeli za sobą szybki tupot kroków. Schowali się za drzewa i zaraz jęknęli z rozczarowaniem, bo zamiast nieprzyjaciela zobaczyli biegnącego między sosnami Karolka. - Tutaj jesteśmy! - krzyknął komendant, a Karol przebiegł jeszcze kilkanaście metrów i zaczął szybko opowiadać, zachłystując się ze zmęczenia: - Mamy ich... wreszcie ich mamy... kilkaset metrów stąd... dwa piękne namioty... niebieski sztandar ze złotymi frędzlami... a taką grochówkę gotują, taką na wędzonce, że chyba nawet tutaj ją 15 czuję - zaczął wąchać jak myśliwski pies, odwracając głowę na wszystkie strony - a wy nie czujecie? - Ja czuję tylko sosnę... - zmartwił się Rysio, który wpatrzony w podnieconego szefa sztabu, także zaczął wciągać zachłannie powietrze nosem. - Ile? - krzyknął komendant, przerywając tę kulinarną dyskusję. - Grochówki? Cały kociołek - odpowiedział Karol prężąc się na baczność. - Chodzi o nieprzyjaciela - parsknął gniewnie komendant - ilu ich jest? - Głupstwo, fraszka, tylko dwóch - szef sztabu miał w oczach takie radosne błyski, jakby już był po zwycięskiej bitwie - jeden miesza grochówkę, a drugi czyta książkę. Dlatego nie wyłem, bo sprawa nie wygląda niebezpiecznie. - Dwa namioty i tylko dwóch? - zastanowił się Maciek, a adiutant Rysio wpadł nagle w bardzo smutny nastrój: - To widocznie mądra armia. Nawet książki wzięli ze sobą do lasu. Książki należy szanować, książki mogą się zniszczyć. Proponuję, żebyśmy zrezygnowali z tej walki. - Adiutant nie ma nic do gadania - zdenerwował się szef sztabu, i Maciek musiał mu przyznać rację, chociaż bardzo lubił swego adiutanta. Powiedział więc, żeby załagodzić napięcie, że przecież nikt się nie będzie znęcał nad książkami. Armia otrzyma w tej sprawie specjalne polecenie. Gdy trójka chłopców doczołgała się do ukrytej za drzewem szturmowej kompanii, komendant mógł już na własne oczy stwierdzić, że szef sztabu w niczym nie przesadzał. Na jasnej, okolonej brzózkami polanie stały dwa piękne namioty, na wysokim maszcie powiewał błękitny sztandar. Pachniało grochówką i zwycięstwem. Zwycięstwo wydawało się Maćkowi wyjątkowo łatwe. Nieprzyjaciel czytający książkę tak był pochłonięty lekturą, że nie zwracał uwagi nawet na swego kolegę, który krzyczał: mówię ci po dobroci, przynieś sól z namiotu, bo nas Robert powiesi na suchej gałęzi za taką grochówkę! - O, jest jeszcze Robert - szepnął szef sztabu - jakiś wyjątkowy smakosz. Musimy się pospieszyć, i ten wielki smakosz będzie wylizywał pusty kociołek. 16 Szturmowa kompania zachichotała tak głośno, że komendant musiał ją ostrym szeptem przywołać do porządku. Ale jakkolwiek by na sprawę patrzeć, grochówka pachniała rzeczywiście wspaniale, chociaż Maciek już chyba czwarty raz przypomniał: najważniejszy jest ten niebieski sztandar! Zresztą komendant Maciek miał już gotowy plan ataku. Należało zastosować podstęp, aby podczas ofensywy nie zniszczyć ani książki, ani grochówki, ani sztandaru. Wydał więc Maciek swej armii ostatnie rozkazy i zezwolił na naruszenie żelaznej żywnościowej rezerwy, czyli na zjedzenie śmietankowych krówek. Trzeba się przecież wzmocnić przed bitwą. Odchodzili więc chyłkiem na swe nowe stanowiska, rozwijając papierki i głośno mlaskając. Po kilku minutach z pobliskich krzaków dobiegł głośny, przejmujący jęk. To przyczajona tam szturmowa kompania prowoko- ł - Hlatoria dłuższa... 17 wała nieprzyjaciela do opuszczenia obozu. Nieprzyjaciel w pierwszej chwili nie zwrócił na ten jęk uwagi, i komendant Maciek zaczął się denerwować: - Co to za ludzie? Niech mnie gęś kopnie, tam w krzakach ktoś bardzo cierpi, aż mnie ciarki przechodzą, tak cierpi, a te bezduszne, ciemne typy grzebią łyżką w grochówce i czytają książki... - Przy książce to można czasami o całym świecie zapomnieć - wstawił się za nieprzyjacielem adiutant Rysio, który właśnie przed chwilą przyczołgał się do komendanta. I ten czytający chyba rzeczywiście zapomniał o całym świecie. Szczęście, że chociaż kucharz mocniej się trzymał ziemskich spraw. Odłożył drewnianą łyżkę, zaczął nasłuchiwać, a później poszedł zdecydowanym krokiem w stronę krzaków, gdzie szturmowa kompania, uzbrojona w lasso, wydobywała już z siebie ostatnie, najtragiczniejsze jęki. Zakotłowało się nagle w krzakach, nieprzyjaciel zdążył krzyknąć: ratun... - i zapanowała cudowna cisza, która była potwierdzeniem pierwszego sukcesu. A zagorzały miłośnik lektury siedział sobie przy namiocie, pochylił się nad czytaną książką i zachowywał się tak, jakby się nic nie wydarzyło. On chyba nawet nie zauważył zniknięcia kolegi. - Naprzód, teraz my - komendant popchnął Rysia, który jakby się nagle zaczął ociągać - tak jak mówiłem, ty go zagadujesz, a ja zachodzę od tyłu. Adiutant poczłapał ciężkim krokiem w kierunku polany, która, teoretycznie rzecz biorąc, znajdowała się jeszcze w rękach wroga. Ciężki był krok adiutanta i ciężko mu było na duszy. Po prostu rozdwajało mu się sumienie. Musiał wypełnić rozkaz, nie mógł zawieść zaufania armii, a jednak rodziła się w nim coraz mocniejsza sympatia do tego pochłoniętego czytaniem nieprzyjaciela. - Cześć, aleś się zarył nosem w tę książkę - szepnął Rysio i pomyślał z nadzieją, że wróg ma jeszcze szansę, żeby się zerwać do ucieczki. Ale tamtemu ani to było w głowie. Popatrzył na przybysza trochę błędnym wzrokiem. - Cześć, siadaj i nie przeszkadzaj. Nie widzisz, co się dzieje? - Ja widzę, to ty nic nie widzisz. - Nie widzę? Na samym środku drogi, po której posuwa si^ 18 karawana, leży lew. A Chamis doradza, żeby rzucić Kalego na pożarcie, a wtedy Staś krzyknął do Beduinów: dajcie mi strzelbę, zabiję lwa. Nie przeszkadzaj, bo to dla Stasia i Nel ostatnia szansa... - Nie martw się, Staś zwycięży - powiedział z zapałem Rysio i już chciał dalej opowiadać, ale w tej właśnie sekundzie rozległ się wrzask komendanta: - Naprzód, naprzód, hura! poddaj się, bo marnie zginiesz! Dopiero teraz miłośnik literatury trochę oprzytomniał i nawet próbował się bronić, lecz było już za późno. Atak komendanta był tak zdecydowany, że Rysio ledwie zdołał uratować książkę z pogromu. Nieprzyjacielski obóz został więc zdobyty. Szturmowa kompania przywiodła kucharza, który miał związane ręce i który, nie wiadomo dlaczego, uśmiechał się przez cały czas ironicznie, jakby to on był zwycięzcą. Maciek ściągnął z masztu niebieski sztandar, ukrył go za prze-poconą koszulą i wygłosił do pokonanych niezbyt długie, ale za to bardzo konkretne przemówienie. Można je streścić mniej więcej w ten sposób: jesteśmy niepokonaną armią z Marymontu, a za ten sztandar zażądamy przyzwoitego okupu. Nasz kwatermistrz ustali dokładnie, jaki ma być ten okup. Moim zdaniem dziesięć jajek wystarczy. - Za taki sztandar dziesięć jajek? - żachnął się szef sztabu - niech dodadzą jeszcze bochenek chleba. A grochówkę też rekwi-rujemy. Nieprzyjaciel zachowywał się spokojnie, może nawet zbyt spokojnie. W każdym razie na różne podstępne pytania Maćka: Kto jest tutaj komendantem? Kto jeszcze śpi pod tymi namiotami? - nikt nie odpowiadał. Dopiero wtedy, gdy zwycięska armia zaczęła się pożywiać wspaniałą grochówką, ironicznie uśmiechnięty kucharz spoważniał nagle i krzyknął z gniewem: - Zobaczycie, pętaki, jeszcze wam ta grochówka bokiem wyjdzie. Jeszcze się spotkacie z Robertem! - Ten Robert to chyba ich komendant - powiedziała lekceważąco szturmowa kompania, sięgając łyżką aż do dna kotła, bo tam zupa najbardziej gęsta. A szef sztabu, który od chwili choroby ojca żył w wyjątkowej biedzie i czuł jakiś podświado- 19 my gniew do wszystkich, którzy jedli bułki z masłem i chodzili w przyzwoitych butach, zaczął nagle filozofować: - Zobaczcie, chłopaki, co potrafi zrobić dobrobyt z normalnych ludzi. Królewskie namioty, oficerskie plecaki, w każdym kącie pełno żarcia, haftowany sztandar ze złotymi frędzlami, którego nawet Kościuszko by się nie powstydził, a jakie buciki na nogach, a jakie koszule... i co? I wielkie dno, nędza, żadnego bojowego ducha, żadnej czujności. Dali się wziąć jak małe króliki. Ten dobrobyt zupełnie ich zniszczył. Wracali z radością w sercach i ze śpiewem na ustach. Gdy im trochę gardła zachrypły, przystawali i oglądali zdobyty sztandar, podniecając się wzajemnie: - Daliśmy im szkołę... - Pięć minut, i cały obóz do nas należał... - Podstępem ich wzięliśmy. Nasz komendant ma głowę... - A ta grochówka, chłopaki, cymes, poezja, kwatermistrz umrze z żalu, gdy mu opowiemy, jak szybko oczyściliśmy ten kociołek... Kwatermistrz nie umarł z żalu, bo targały nim zupełnie inne uczucia. Znaleźli go związanego w samym kącie szałasu. A gdy go uwolnili ze sznurów i knebli, wiele minut musiało upłynąć, zanim zdołał im w miarę spokojnie opowiedzieć o swym wielkim nieszczęściu i klęsce. Zresztą to była nie tylko jego klęska. Zaatakowali go zupełnie niespodziewanie. Atakujących było pięciu. Zabrali mu łuk i dzidę, zjedli cały garnek świeżo uzbieranych jagód, a odchodząc, ściągnęli z masztu sztandar. Dopiero teraz spojrzeli chłopcy na maszt i twarze pobladły im z żalu i gniewu: - Nie ma naszego sztandaru! - Oddałeś go wrogom zupełnie bez walki! - Bez walki? - oburzył się kwatermistrz - walczyłem jak lew, ich wodza ugryzłem w rękę. Tak zawył z bólu, że było go chyba na Marymoncie słychać. Ale pięciu na jednego! Słyszycie? Pięciu! Ja teraz wszystko zaczynam rozumieć. Chichotaliście ze mnie w nocy, gdy zrobiłem alarm. Z mojej czujności chichotaliście, bo tamte cienie to nie były żadne duchy. To armia Roberta podchodziła pod nasz obóz. - Skąd wiesz, że Roberta? - zawołał Maciek. 20 - Tak do niego mówili. Ale, prawdę mówiąc, to on nie wyglądał na wodza. Chudy on jakiś i w okularach, tyle że wysoki. I jeszcze jedno wiem, oni są z Żoliborza. - I wszystko jasne - westchnął szef sztabu - ich kucharz uśmiechał się ironicznie, bo wiedział, że Robert wystrychnął nas na dudków. - Taka klęska, taki wstyd... - jęknął znowu kwatermistrz, ale Maciek przerwał mu energicznie, wyciągając zza bluzy niebieski sztandar żoliborskiej armii. - Przestań się ślimaczyć, bo do klęski jeszcze daleko. Wracamy przecież z ich obozu, i to nie z pustymi rękami. A więc sztandar za sztandar, grochówka za jagody! I teraz pomyśleć tylko trzeba o honorowym zakończeniu tej potyczki. Wojna taka sobie i wojna prawdziwa Zgromadzone wokół wielkiego dębu dwie armie patrzyły z coraz większym zniecierpliwieniem na pertraktujących wodzów. Czy wodzowie są od tego, żeby bawić się w babskie, bo trwające już parę minut, gadanie? Czy szanująca się armia może mieć z takiego gadania jakiś pożytek? Maciek i Robert próbowali początkowo rozmawiać stanowczo, ale spokojnie. Potem jednak spokój odfrunął jak spłoszony ptak, a stanowczość zamieniła się w zadziorność. Wodzom nie udało się ustalić, która z armii pierwsza dotknęła nieprzyjacielskiego sztandaru. I chociaż Maciek przysięgał na własną głowę, że armia marymoncka zdobyła niebieski sztandar przynajmniej godzinę wcześniej, niż straciła własny, Robert odkrzykiwał z wielką pasją i z jeszcze większą ironią: - Po co mi twoja głowa, przecież nie powieszę jej na maszcie. Oddaj nam sztandar, przegrałeś, bo to my bliśmy pierwsi. Zaatakowaliśmy wasz obóz, gdy tylko z niego wyszliście! Wojsko zaczęło szemrać. Rozległy się gniewne okrzyki, które miały dodać wodzom wiary w słuszność ich argumentów: - Żoliborz kłamie, Maciek, nie daj się... 21 _ Marymont kłamie, z kłamczuchami nie ma dyskusji. Siłą St w taktSnTiosób skończyły się pod dębem dyplomatycz-I w taki właśniespo poderwali się z trawy, gotowi ne ^°^^ltdowaM Podali pięściami, przepowia-w każdej ^2loZ zybk.i nTeuniknioną klęskę. I wte-ddfwS ES"SS R^rta niezbyt typów, propo-zycją: 22 -¦ Rozstrzygnijmy to sami, bez wojska. - Nie rozumiem, o co ci chodzi - przyznał się najzupełniej szczerze Robert - nie rozumiem, ale nie licz na żadne moje ustępstwo. Mam swój honor. - To go sobie miej. Mnie twój honor nie przeszkadza - uśmiechnął się Maciek i zaraz dodał poważnie - będziemy się bić tylko we dwóch. Kto przegra, ten odda zdobyty sztandar, czyli zwycięzca będzie miał dwa sztandary. Rzucam ci rękawicę, podnosisz? Robert spojrzał na przeciwnika lekko spłoszonym wzrokiem. Nie ulegało wątpliwości, że w takiej walce przeciwnik odniesie zwycięstwo. Maciek był niższy od żoliborskiego wodza, ale znacznie tęższy, rozrośnięty w barach. I każdy jego ruch, każdy krok świadczył o tym, iż znane mu są doskonale wszelkie sztuczki, przy pomocy których kładzie się niedoświadczonego przeciwnika na dwie łopatki w ciągu jednej minuty. - Boisz się - przynaglał prowokacyjnie Maciek - wydawać rozkazy to każdy potrafi, nawet kiepski adiutant, ale bić się w imieniu własnej armii... - Podejmuję rękawicę - przerwał mu Robert - bić się w imieniu własnych żołnierzy także potrafię. Maciek zawołał Rysia Walczewskiego i zgodnie z jego wojskową funkcją, powierzył mu rolę sekundanta. - A tobie kto będzie sekundował? - zapytał Roberta, który zdjął już okulary i patrzył przed siebie trochę bezradnym wzrokiem. - Musi być sekundant? - To przecież jasne jak słońce. Niech ci twój adiutant sekunduje. Łatwo powiedzieć: adiutant, jeżeli się adiutanta posiada. Robert pochylił głowę i zrobiło mu się wstyd, że nie pomyślał dotychczas o takiej podstawowej sprawie. Dowodził armią, przygotowywał plany bitwy, zachęcał swych żołnierzy do odwagi i poświęceń, a o adiutancie nie pomyślał. - Szczerbicki, do mnie! - krzyknął nagle w stronę niskiego, szczupłego chłopca, który przypatrywał się przygotowaniom do pojedynku wodzów z wyraźnym niepokojem - Szczerbicki, mianuję cię swoim adiutantem. 23 - Za co? Co ja takiego zrobiłem? - powiedział Antek Szczer-bicki z wyraźnym żalem w głosie. - Nieważne, co zrobiłeś, ważne, co teraz będziesz robił. Sekundantem moim będziesz... Żołnierze dwóch armii cofnęli się aż na koniec polany. Maciek ściągnął z pleców bluzę i rzucił ją sekundantowi. Antek Szczer-bicki podszedł do swego wodza. Powiedział szeptem, żeby nikt więcej poza Robertem tego nie usłyszał: - Czy adiutant może coś doradzić? - Mów szybko, bo nie mam czasu... - To ja szybko radzę, żebyś się z tego -wycofał. Robert,, proszę cię, ja cię bardzo lubię, zrób to dla mnie. Ten ich wódz ma dużą krzepę, przegrasz. Robert, wydaj nam rozkaz, wszyscy się będziemy bić o nasz sztandar. Armia na armię. - Może masz trochę racji, Antoś, ale gdybym się teraz wycofał, to nie tylko ich wódz, ale nawet moi właśni żołnierze nazwaliby mnie tchórzem. - Zaczynamy! - krzyknął Maciek - niech żyje marymoncka armia! Robert pochylił się, rozwarł szeroko ramiona i zacinając zęby czekał na pierwszy atak przeciwnika. Zanim jednak ten atak nastąpił, sto metrów od wielkiego dębu rozegrała się całkiem inna, ale także niezwykle ważna dla dwóch armii potyczka. Ważna, chociaż nikt nikogo nie uderzył, a nawet jednym złym słowem nikt nikogo nie dotknął. Sto metrów od wielkiego dębu i od polany, na której przygotowywali się do walki wodzowie, mieścił się obóz marymonckiej armii. A że warowny obóz nigdy nie powinien być pusty, pozostawiono na straży Wieśka Mroza. Wiesiek siedział przy największym szałasie, spełniającym rolę magazynu i zbrojowni. Nieprzyjaciel skonfiskował resztki żywności, broń znajdowała się w tej chwili w rękach kolegów, ale kwatermistrz Mróz i tak miał czego pilnować. W szałasie leżał bowiem niebieski sztandar,' przyniesiony przez Maćka z nieprzyjacielskiego obozu. Kwatermistrz przymknął oczy, oparł się plecami o ścianę szałasu i wsłuchiwał się z należytą uwagą w dobiegające od strony polany okrzyki. Aby być jednak w zgodzie z prawdą, trzeba tu natychmiast dodać, że kwatermistrz 24 wsłuchiwał się także w niepokojące burczenie własnych kiszek, tęskniących przynajmniej za kawałkiem razowego chleba. Trudno więc się dziwić, że głodny kwatermistrz nie zdobył się ani na groźny krzyk, ani nawet na groźne spojrzenie, gdy przy szałasie zatrzymał się nagle nieprzyjaciel, chrupiący z apetytem dużą tabliczkę czekolady. - Chcesz kawałek? - zapytał nieprzyjaciel z żoliborskiej armii, siadając niedbale obok Wieśka. - Mleczna? - szepnął Wiesiek z taką miną, jakby tylko niektóre gatunki czekolady zaspokajały jego podniebienie. - Mleczna. Wedlowska - przeciwnik przestawał być przeciwnikiem. Uśmiechnął się do kwatermistrza jak do rodzonego brata i dzielił się czekoladą bardzo sprawiedliwie, przełamując tabliczkę na dwie równe części - jedz, mam jeszcze jedną w kieszeni. Nazywam się Sośniak, ale mów mi po imieniu. Zdzisio jestem. Mój ojciec ma sklep spożywczy, a ja nie lubię żadnej wojny ani draki. Słyszysz, jak oni na siebie wrzeszczą? - Rzeczywiście trochę za głośno wrzeszczą - zgodził się natychmiast kwatermistrz, bo smak mlecznej czekolady zaczął go usposabiać bardzo pokojowo - nie kłamałeś, że masz jeszcze jedną w kieszeni? Okazało się, że wróg nie kłamał. Okazało się także, że wróg trochę się nudził. Zaproponował więc Wiesiowi nie tylko ciekawą, ale i bardzo pożyteczną zabawę. Każdy z nich rzuci dziesięć razy szyszkami w najbliższe drzewo. Kto będzie miał więcej trafnych rzutów, ten wygra całą tabliczkę czekolady. Wiesiek pobiegł zbierać szyszki, a że wierzył mocno w swoją celną rękę, uzbierał tych szyszek aż dwadzieścia. Dla siebie i dla lekkomyślnego przeciwnika. I optymizm kwatermistrza potwierdził się dość szybko. Zdzisio Sośniak bowiem miał tylko trzy trafne rzuty, a kwatermistrz tylko trzy razy nie trafił w drzewo. I aż mu było trochę głupio, że to zwycięstwo przyszło mu tak łatwo. - Naprawdę nie masz do mnie żalu? - upewniał się, gdy Sośniak oddawał mu czekoladę. - Ani trochę - uśmiechał się Sośniak - masz bardzo celną rękę... 25 Pożegnali się po przyjacielsku. Zdzisio Sośniak pomachał jeszcze na pożegnanie ręką i nagle wystartował jak sprinter w kierunku polany, skąd dochodził coraz większy krzyk, bo wielki pojedynek wodzów właśnie się rozpoczął. Maciek zaatakował z takim impetem, że gdyby Robertowi nie udało się w ostatniej sekundzie uskoczyć w bok, leżałby już chyba plecami na murawie. Następny atak Maćka był jednak celniej-szy. Wódz z Marymontu chwycił przeciwnika za lewe ramię, podciął mu sprytnie nogi i zwalił się na niego całym ciężarem swego ciała. Ale trochę przedwczesny był triumfalny okrzyk żołnierzy z Marymontu, bo Robertowi znów udał się defensywny manewr. Przewrócił się na bok, skulił się, podciągając nogi pod brodę, i desperackim ruchem wyśliznął się spod przygniatającego go do murawy przeciwnika. Tak, nieustanne cofanie, odskoki, nieustanna defensywa była dla Roberta jedyną szansą przedłużenia tej nierównej bitwy. Zrobił trzy kroki do tyłu, żeby się lepiej przygotować do odparcia następnego ataku. Maciek przyczaił się, zaczął drobnymi kroczkami krążyć wokół Roberta, chciał bowiem na chwilę uśpić jego czujność. I nagle znów skoczył, ale zanim dosięgną! przeciwnika rękami, krzyknął z bólu i przykucnął, nieruchomiejąc przy ziemi. Podbiegli do niego Rysio, Antek i Robert. Wódz z Żoliborza, dysząc jeszcze ciężko ze zmęczenia, dotknął delikatnie palcami puchnącej już w kostce nogi przeciwnika. - Bardzo cię boli? - Jeszcze gorzej niż bardzo - Maciek jęknął, a po chwili zawołał z gniewem w oczach - no, ciesz się, wygrałeś, ja już nie mogę walczyć. Ciesz się, sztandar do ciebie należy. - Wcale się nie cieszę - odpowiedział Robert, pomagając nieprzyjacielowi wstać z ziemi - nie zależało mi na takim zwycięstwie. Adiutanci znaleźli dwa grube kije, posadzili na nich Maćka i gdy tylko ruszyli w kierunku marymonckiego obozu, zza pobliskich krzaków wyskoczył nagle rozpromieniony Zdzisio Sośniak, wymachując niebieskim sztandarem i krzycząc donośnie: - Robert, mam sztandar, zdobyłem nasz sztandar, już się nie- musisz bić! - To jest zwyczajne świństwo - zachłysnął się z oburzenia Maciek i próbował zeskoczyć z wygodnej lektyki, przygotowane; 26 mu przez Rysia i Antka - miała być wałka honorowa, ale na Żoliborzu honor to tyle co splunięcie. Zdzisio tak był przejęty swym sukcesem, że jeszcze przez wiele sekund nie mógł się zorientować, iż po pierwsze: bitwa się już skończyła, a po drugie: z podstępnie odzyskanego sztandaru nikt się nie cieszy. Patrzył więc ze zdziwieniem na pochmurnego Roberta i opowiadał w pośpiechu: - Nakarmiłem wroga czekoladą, a później, gdy zbierał szyszki, wskoczyłem do szałasu, zabrałem nasz sztandar i schowałem za koszulę. Dobra robota, co? - Przyniosłeś wstyd całej naszej armii - powiedział Robert - była taka umowa, że o sztandar stoczymy honorową walkę. Kiedy podstęp, to podstęp, a teraz miała być czysta walka. - A ty się chyba w ogóle nie nadajesz na wodza, za miękki jesteś, za często gadasz o jakimś tam honorze - odciął się Zdzisio i oddając Robertowi sztandar, poszedł samotnie w stronę krzaków. Minęło dziesięć dni. Tylko dziesięć i aż dziesięć, bo nadszedł taki czas, w którym nawet jeden dzień mógł zadecydować o wielkich sprawach. Maciek nie czuł już prawie bólu, ale nie męczył jeszcze nogi zbyt forsownymi marszami. Ucieszył się więc, gdy zobaczył przy skrzypiącej furtce Roberta. I zaraz wyszedł mu naprzeciw.. - Co się stało? - krzyknął, patrząc na zapłakaną twarz kolegi. - Przed godziną pożegnałem się z ojcem - wykrztusił Robert - tak pięknie wyglądał w oficerskim mundurze, że sam już nie wiem, skąd się biorą te łzy. I ciotka też się pobeczała, i to wszystko jest takie dziwne i straszne. Maciek, czy naprawdę będzie wojna? - Mój ojciec mówi, że chyba będzie - westchnął Maciek i zaraz dodał, próbując się uśmiechnąć - a my ledwie kilka dni temu własną wojnę skończyliśmy. I ciągle jestem twoim dłużnikiem. Kiedy ja ci oddam te trzy złote? - Jak nie będzie wojny, to nie musisz mi oddawać, a jak będzie, to mi oddasz z procentem po wojnie. Zgadzasz się? 27 - Zgadzam się - Maciek szturchnął kolegę łokciem w bok --ale jak wojna potrwa ze trzy albo cztery miesiące, to urosną ci takie procenty, że całkiem pójdę z torbami. - Cztery miesiące? Żartujesz sobie - powiedział z przestrachem Robert - cztery miesiące bez ojca? Cztery miesiące z taką gderliwą ciotką? Maciek zaczął więc pocieszać kolegę, że wojny chyba w ogóle nie będzie. Niemcy stchórzą. Pokrzyczą, pogrożą pięścią, a gdy zobaczą, że Polacy też potrafią grozić, Hitlerowi przestanie pachnieć wojenka. Pogadali jeszcze trochę i rozeszli się pełni dobrych przeczuć. - Przyjdź do mnie jutro - poprosił na pożegnanie Robert - to przecież tylko trzy przystanki tramwajem. Przyjdź koniecznie, bo mój dom jest teraz bardzo pusty i smutny. Rano obudziły Maćka jakieś wybuchy. W drewnianym, parterowym domku dzwoniły na alarm wszystkie szyby. Rodziców nie było w mieszkaniu. Zerwał się z łóżka i wybiegł boso do ogródka. - To ćwiczenia lotnicze - wołali sąsiedzi z lewej strony, zadzierając głowy i gapiąc się w niebo. - To wojna! Prawdziwe bomby! - wołali sąsiedzi z prawej strony. - Kryć się, chować się! - zawołał pan Słowik i pobiegł w stronę Maćka. Jeden z samolotów zniżył nagle lot i zaczął uciekać, ścigany uporczywie przez dwie inne, błyszczące w słońcu, maszyny. Ludzie przypatrywali się jeszcze bez strachu tej ucieczce i tej gonitwie, aż zobaczyli na skrzydłach uciekającego samolotu czarne krzyże. Uciekał drań! Przed polskimi myśliwcami uciekał! Ale ziemia zadygotała nagle od wybuchów. To niemiecki pilot chciał ulżyć swojej maszynie i w popłochu pozbywał się bomb. Ludzie kładli się na bruk, na trotuar, na mokrą jeszcze od nocnej rosy trawę, a Maciek przykucnął pod jabłonią niską, rozłożystą i czuł się zupełnie bezpieczny. Byli przecież tuż obok niego ojciec, matka, i Maćkowi wydawało się, że ich obecność jest wystarczającą gwarancją bezpieczeństwa. - Wojna, a więc tak wygląda wojna - powiedział szeptem, 28 ale z całkowitym spokojem. I dopiero gdy pomyślał o Robercie, ogarnął go jakiś dziki popłoch i zdenerwowanie. - Przyprowadzę go tutaj, uratuję, pomogę mu! - krzyczał niedorzecznie, bo przecież Robert mieszkał w dużym, murowanym domu, sto razy bezpieczniejszym od tej drewnianej mary-monckiej chałupinki. WIELKI POŻAR Niedziela pierwsza Maciek odchylił firankę, sprawdził czy matka nie patrzy w jego stronę, i zeskoczył z okiennego parapetu na pulchną ogrodową ziemię. Tak był przejęty tą ucieczką, jakby rozpoczynał wyprawę przynajmniej do Puszczy Kampinoskiej. Ale od dnia wybuchu wojny nawet krótka wycieczka z Marymontu na Żoliborz stawała się wielkim przeżyciem. Przełazi przez trzeszczący ze starości płot ciesząc się, że jest już poza zasięgiem matczynego wzroku. Tupnął, rozgniatając obcasami kawałek szkła leżącego na trotuarze. Szkło zachrzęściło, a noga nie zabolała. Odetchnął z ulgą. Przecież dopiero kilka dni temu zdjęto mu ze zwichniętej nogi bandaż. Nie zabolała, a więc z uciechy tupnął jeszcze raz. - Co tak tupiesz, Hitlera chcesz wystraszyć? - Rysio Walczewski siedział na skrawku zakurzonego, wyschniętego trawnika. Nad jego głową wisiały ciężkie od owoców gałęzie jabłoni, rosnącej nierozważnie tuż za płotem. - To ty mnie przestraszyłeś - wyrwało się szczerze Maćkowi - tupnąłem w trotuar, a tu nagle głos jakby spod ziemi... - Myślałeś, żeś mnie rozdeptał - zaśmiał się Rysio, ale zaraz spoważniał - nie blagujesz, naprawdę miałeś pietra? - Nie ma o czym gadać - machnął ręką Maciek. - Poczekaj... bo jeżeli naprawdę, to ja ci bardzo dziękuję. - Za co? - Nie udawaj, przecież wiesz, że mnie się nikt nie boi. Już dawno nikogo nie przestraszyłem, nie licząc kotów na podwórku - rzucił w stronę Maćka piękne czerwone jabłko - słodkie i soczyste, weż na drogę. Daleko idziesz? - Ną Żoliborz. - A jak będzie nalot? - To się schowam do bramy. 30 __ Tutaj bezpieczniej. Drewniaków nie bombardują. . __ Bezpieczniej, ale i nudniej. Co to za wojna, jak żołnierzy nie widać. Chcesz przespać całą wojnę pod tą jabłonią? - Ty to jesteś taki jak mój ojciec - westchnął Rysio i zaczął przerzucać przez płot leżące obok niego jabłka -- nie ma na was silnych. A wiesz, że mój stary wali teraz w Niemców granatami? Podpuszcza ich na pięćdziesiąt metrów i łubudu po łbach - znów kilka dojrzałych jabłek plasnęło ciężko po drugiej stronie płotu. - Jutro mi opowiesz - przerwał koledze Maciek i odszedł w pośpiechu, a przeżywający bojowe wyczyny swego ojca Rysio chyba nawet nie zauważył tego odejścia. Na- placu Wilsona zobaczył wreszcie Maciek to, o czym marzył przez ostatnie dwa dni. Polską armię zobaczył. Przejeżdżały w tumanach kurzu wojskowe samochody. Później zatupotały podkowami dorodne, dobrze wykarmione konie. Ciągnęły wielkie armaty z taką lekkością, jakby to nie były góry żelaza, lecz drewniane zabawki. A po kilku minutach pojawiły się na ulicy Mickiewicza zwarte oddziały zmęczonych, ale i uśmiechniętych żołnierzy maszerujących w kierunku Bielan. Zgromadzeni na trotuarze ludzie machali im rękami, podawali żołnierzom kwiaty, papierosy, owoce. Rozległy się okrzyki: - Niech żyje polska armia! Chłopcy kochani, bijcie Niemców! - Wygnajcie ich z Polski! Nie dajcie im Warszawy! Maciek przypomniał sobie o jabłku otrzymanym od Ryśka. Miał to jabłko zanieść Robertowi, ale czy jest teraz ktoś ważniejszy od tych żołnierzy w zielonych mundurach? - Niech pan weźmie, to jest jabłko od chłopaków z Marymontu. Takie soczyste, że można się nim napić... Wysoki, piegowaty kapral, idący w pierwszej czwórce, podniósł jabłko w górę, jakby chciał wszystkim pokazać. I zaraz krzyknął w stronę Maćka: - Przyjmuję cię do mojej drużyny. Chcesz z nami bić Hitlera? - A karabin dostanę? - Maciek wspiął się na palce, bo chciał być wyższy o parę centymetrów. Stojący obok chłopca ludzie zaczęli się śmiać. A oparty o laskę siwy mężczyzna dogadywał wesoło: - Od razu widać, że to chłopak z Marymontu. Rośnie jak na 31 drożdżach i dobry interes potrafi ubić. Za jedno jabłko - jeden karabin. To jest interes! Minęło wiele minut, zanim zakończył się ten wspaniały przemarsz. Dopiero wtedy Maciek poszedł do Roberta. Drzwi otworzyła ciotka. Była blada jak po ciężkiej chorobie i trzęsły jej się ręce. - Coś ty taki uśmiechnięty, jakbyś z wesołej wycieczki wracał - popatrzyła na Maćka z nieufnością. - A bo, proszę pani, tyle naszego wojska na ulicy. I tak pięknie maszerowali... - Właśnie... oni maszerują, maszerują, a Niemcy pęazą na czołgach do Warszawy. Zwariowana wojna. Wytrzyj buty, bo mi parkiet zabrudzisz. Służąca uciekła i teraz wszystko na mojej głowie. Odwróciła się od chłopca, podeszła do półek z książkami i zaczęła ścierać kurz. Ale po chwili znów przypomniała sobie o Maćku. - Zdejm te buty, boso ci będzie wygodniej. A Robert jest w ostatnim pokoju. Bawi się w wojnę, jakby mu tej prawdziwej wojny było za mało. Siedzący na dywanie Robert tak był pochłonięty swoimi wojennymi sprawami, że nie usłyszał skrzypnięcia drzwi. - Walczysz? Kto wygrywa? - krzyknął mu za plecami Maciek, a Robert zaczął wyjaśniać w pośpiechu, jakby w obawie, że każda chwila stracona może zmienić sytuację na froncie: - Uważaj, tu stoi polska armia, a tu są Niemcy. Teraz muszę otworzyć resztę pudełek, żeby zrobić front na zachodzie. - Francuzów postaw pod krzesłem - już się podniecił Maciek - a Anglików przy samym dywanie. Niemcy nie będą mieli odwrotu. W dwa ognie ich weź! Robert wyjął z pudełka ołowianego kawalerzystę i postawił go na czele polskiej armii. - To jest mój ojciec - powiedział głośno, z przejęciem i zaraz szepnął jakby już tylko do siebie - gdzie on teraz jest? -• Bije Niemców - podchwycił natychmiast Maciek - ja te ci nawet tego zazdroszczę. Dla mojego ojca ciągle nie ma karabinu Siedzieli chwilę w milczeniu, wpatrując się w kolorową, ołowianą armię. I nagle Robert zaczął się skarżyć na własną ciotkę 32 Długo musiała w nim dojrzewać ta skarga, bo głos aż mu drży z oburzenia. - Uwierzysz? Ona mi nie daje spać w łóżku, tylko w przedpokoju na materacu, bo tam bezpieczniej. Ona ciągle rozmawia ze swoim mężem, który umarł pięć lat temu, ale nawet zza grobu strachem ją częstuje. Ten przestraszony nieboszczyk daje jej takie rady, żeby nie prowokować wroga żadnym złym słowem, a nawet głośną rozmową. Z tego powodu w piwnicy, podczas nalotów, są ciągłe awantury z lokatorami. Ona mi nie daje wyjść na podwórze bez maski gazowej... - A mnie kazała ściągnąć buty - dołącza się chętnie Maciek do tego druzgoczącego oskarżenia. - To i tak masz szczęście - westchnął Robert - bo jak dzisiaj rano przyszedł do mnie Szczerbicki, to ona mu kazała wyszorować szczotką ręce. Maciek, czy ja w takich warunkach mogę przetrwać szczęśliwie do końca wojny? Słychać kroki za drzwiami i chłopcy natychmiast milkną. Do pokoju wchodzi ciągle jeszcze blada, ale już trochę uśmiechnięta ciotka, i niesie na tacy dwie szklanki ze śliwkowym kompotem - Proszę, poczęstuj się - powiedziała do Maćka, a gdy ten wyciągnął rękę w stronę szklanki, usłyszał pełne oburzenia pytanie - czy ty nigdy nie czyścisz paznokci? W takim brudzie mogą się kryć zarazki. - Ciociu! - krzyknął z gniewem Robert, ale już nie musiał kończyć swego protestu, bo w tej właśnie sekundzie zawyły syreny ogłaszając lotniczy alarm. A w pokoju rozległ się stukot rozbitych szklanek. Popłynęła po jasnym parkiecie, w kierunku puszystego dywanu, wesoła strużka ciemnego kompotu. I Maćka tak ucieszył ten widok, że aż się w głos roześmiał, zapominając w tej jednej sekundzie o nadciągających nad Warszawę niemieckich samolotach. Ciotka zaczęła krzyczeć histerycznie: - Do schronu, do schronu, Robert nie zapomnij o masce gazowej - ale zanim wybiegła z chłopcami na korytarz, zdążyła bardzo dokładnie zetrzeć kompot z parkietu. W piwnicy było kilkadziesiąt osób. Gdy już ucichły syreny i dopuściły do głosu przeciwlotniczą artylerię, ludzie zaczęli złorze- 3 - Historia dlulsz"... 33 czyć na niemieckich lotników. Ciotka Roberta krzyknęła kilka razy: cicho, cicho, takie klątwy przyniosą nam nieszczęście! - Kto to pani powiedział? - zakpił wąsaty dozorca z opaską obrony przeciwlotniczej na rękawie. - Mój mąż - odpowiedziała porywczo ciotka. - To on chyba trzyma z Hitlerem - poparł dozorcę tęgi mężczyzna, siedzący tuż przy wejściu do piwnicy. - Ja sobie wypraszam! - zapiała dyszkantem ciotka. - I ja wam jeszcze raz mówię, że podczas nalotu trzeba się modlić i siedzieć cichutko. Gdy rozległy się pierwsze, odległe zresztą detonacje bomb, dozorca znów nie wytrzymał i zaczął wykrzykiwać potężnym basem: - Już niedługo waszego, śmierdzące kanalie, hitlerowskie pa- 34 robki! Damy wam, łajdaki, takiego kopniaka, że wam się Grunwald przypomni! Dobrze mówię? - Pierwsza klasa - poparł go znów grubas i jeszcze kilku, którzy, być może, własnym krzykiem chcieli strach albo swoją bezsilność zagłuszyć. A ciotka, traktując ten rwetes jako prowokację wymierzoną tylko w jej osobę, znów zapiszczała cieniutko: - Takie prostactwo jest chyba gorsze od niemieckich bomb! I teraz miała już w piwnicy wszystkich przeciwko sobie. Nawet tych, którzy dotychczas nie zwracali uwagi na jej protesty. Robertowi zbierało się na płacz. Trochę ze wstydu, a trochę z bezsilności, że musi tego wszystkiego słuchać. Zaczął się nagle przeciskać w kierunku wyjścia. Już był na schodkach, gdy dozorca złapał go za rękę. - Gdzie ci się śpieszy? Prosto pod bomby? - To jest lepsze od tej kłótni - szepnął Robert, ocierając rękawem łzy. - Słowo honoru, że lepsze - powiedział z przejęciem Maciek, któremu właśnie w tej chwili udało się dogonić kolegę. Niedziela druga Dziesiątego września, od wczesnego niedzielnego świtu, rozpoczęły się potworne naloty. Maciek siedział z matką i z kilkoma kobietami z okolicznych domków w nędznym schronie, wybudowanym na samym środku ogrodu. Tuż przy wejściu do schronu stała jabłoń, na której nie było już owoców. Tydzień temu strząsał z gałęzi jabłka, wołając ze śmiechem: Bomby! Bomby! A teraz, przytulony do matki, liczył prawdziwe i coraz bliższe wybuchy. Naloty następowały jeden po drugim. Gdy nadciągały nowe eskadry samolotów, Maciek ułamywał kawałek trzymanego w ręku patyka, a wieczorem wyjął z kieszeni wszystkie ułamane kawałki i policzył dokładnie. Było ich siedemnaście. Siedemnaście Patyczków. Siedemnaście nalotów w ciągu jednego dnia. Matka nie spała przez całą noc. Rozmyślała z niepokojem o mę-Ju, który od dwóch dni nie wracał do domu. 35 - Widzisz, Maćku, jak to jest - usłyszał w pewnej chwili głos matki i poczuł jej ciepłą dłoń na swoim czole - twój ojciec nie zaznał w życiu zbyt wiele szczęścia. Przez długi czas było więcej czarnych chmur niż słońca. Czasami tracił pracę. Nawet na czarny chleb musieliśmy czasami pożyczać. A teraz biega pod bombami i prosi o karabin. Może kiedyś zrozumiesz to wszystko... - Ja już chyba trochę rozumiem - szepnął Maciek i pocałował matkę w rękę. Przez otwarte okno drewnianego parterowego domku wdzierał się zapach ogrodowych kwiatów. Zbliżał się świt. I A w poniedziałek zameldowali się u Maćka niespodziewanie I dwaj adiutanci z jakże dawnych, bo przedwojennych czasów. - Mów ty... - Rysio Walczewski szturchnął kolegę łokciem. - Nie, ty lepiej po... powiesz - aż się zająknął z podniecenia Antek Szczerbicki. - Ty pierwszy dostrzegłeś migające światło... - Ja w nocy, ale w dzień ty byłeś lepszy. Przecież wykryłeś "zajączki"... - Słowo honoru, że wykryłem - potwierdził Rysio czerwie-1 niejąc z emocji. Stuknął obcasami podartych butów i wyrecyto-| wał jednym tchem - melduję posłusznie, że jesteśmy na tropie szpiega, czyli dywersanta, który daje znaki niemieckim lotnikom Byłeś komendantem, Maciek, to teraz powiedz, co mamy robić! O niemieckiej dywersji mówiło się ostatnio w Warszawie co-1 raz częściej i coraz głośniej. W wielu punktach miasta rzeczywiś-l cie ujęto na gorącym uczynku dywersantów, którzy przy pomoce różnych świetlnych znaków naprowadzali bombardujące samolot na ważne obiekty. Ludzie zaczęli się więc uważniej rozgląda i czuwać. A że w Warszawie przebywało w tym czasie tysiące uciekinierów z terenów zajętych już przez Niemców, ta wzmol żona warszawska czujność doprowadzała czasami do różnych niel porozumień. Dywersant mieszkał w trzypiętrowej kamienicy, starej, zaniedbanej, z której tynk złaził wielkimi płatami jak zbyt mocno przyj pieczona na słońcu skóra. Przyleciał już zdyszany Robert, wyciel rając w pośpiechu okulary, które zaszły mu mgłą. Są więc w koma lecie. Można przystąpić do akcji. Rysio pokazuje dwa okna ni pierwszym piętrze. To właśnie z tych okien wysyłano sygnaH - Przygalopował do mnie Antoś, który pierwszy wszystkj 36 zobaczył '¦- Rysio chce mówić powoli, spokojnie, ale nie bardzo mu się to udaje - przechodził tędy Antoś w nocy, bo wracał od ciotki, jak się bombardowania skończyły. I zobaczył w tych oknach błyski światła. Raz błysnęło, a później jeszcze raz i jeszcze. Tak było? - Niech nie doczekam zwycięstwa - wyprężył się Antoś. - Proszę bardzo, więcej wam trzeba? - Rysio spojrzał na Antosia z głębokim uznaniem - będzie więcej. Jak mnie tutaj przyprowadził przed południem, to właśnie zaczęły wyć syreny. Położyliśmy się w kartoflanej bruździe i cały czas patrzyliśmy w te okna. Tam na górze samoloty latają, a my nic, tylko w te okna. Prawidłowo mówię, Antoś? - Jak Stefan Sienkiewicz. Kropka w kropkę - westchnął głęboko Antek. - Jak Henryk! Stefan to był Żeromski - oburzył się Rysio, ale nie było teraz czasu na dalszą naukę literatury. Trzeba było powrócić do bardziej powszednich, czyli do wojennych spraw - to my patrzymy w te okna, a po paru minutach zobaczyłem, że ktoś puszcza stamtąd "zajączki" lusterkiem. Chyba lusterkiem, ale tego nie sprawdziłem. Parę razy błysnęło, i całe szczęście, że wszystkie samoloty leciały w kierunku śródmieścia, więc praca dywersanta poszła na marne. Maciek, napiszą o nas w gazetach, gdy wykryjemy tego drania? Gdyby napisali, to taka gazeta mogłaby dotrzeć do mojego ojca. Maciek, czy wiesz, że mój stary jest już kapitanem i że spalił własnoręcznie cztery niemieckie czołgi? Nikt z chłopców nie pyta, skąd Rysio zdobył te frontowe wieści, bo przecież wiadomo, że jest to wszystko wyssane z palca. Rysio od wybuchu wojny już trzykrotnie awansował swego ojca i za każdym razem "przydzielał" mu następny spalony czołg. Najsmutniejsze w tym optymistycznym opowiadaniu chłopca jest jednak to, że ojca swego nie widział już chyba od roku. I że nic o nim konkretnego nie wiedział. Czwórka chłopców zatrzymuje się przed niezbyt czystą bramą.. Maciek zdołał ich przekonać, że zanim sprowadzą tu policję albo wojsko, muszą dokładniej poznać teren, na którym działa nieprzyjaciel. A może trzeba będzie nawet spojrzeć nieprzyjacielowi 2 bliska w oczy? 37 - Kto, chory Łazarz? - Antek patrzy ze współczuciem na kolegę i puka się w czoło. - Nie wygłupiaj się - oburza się Rysio - wiesz, do kogo idziemy. - Przecież nie powiemy mu od razu: pan jest dywersantem, wszystko o panu wiemy - uspokaja kolegę Maciek - będziemy bardzo grzeczni. A ten drań nawet się pewnie nie domyśla, że ktoś jest na jego tropie. Na wszelki jednak wypadek postanawiają zostawić Rysia na półpiętrze. Jeżeli dywersant wpuści ich do mieszkania i jeżeli zbyt długo nie będą z tego mieszkania wychodzić, Rysio powinien rozpocząć alarm. - Zbyt długo, to znaczy ile? - upewnia się Rysio, wyraźnie ucieszony swą nową rolą. - Czekaj tu cztery minuty, a później wołaj sąsiadów na pomoc - wydaje polecenie Maciek. Ale trudno taki rozkaz dokładnie wykonać, jeśli się nie ma zegarka. Robert proponuje więc, żeby Walczewski liczył po cichu do dwustu czterdziestu. I wszyscy dochodzą do wniosku, że jest to pomysł tak prosty, że aż doskonały. - Tylko nie róbcie takich groźnych min - mówi Maciek, gdy już stoją we trójkę przy drzwiach - próbujcie się uśmiechać. Przecież my z wizytą do kolegi... Ciche, delikatne pukanie wydaje się potwornym łomotem. Maciek jeszcze raz przykłada palec do drzwi i znów delikatnie: stuk, puk, a Antek, trzymając się rękami za framugę, mamrocze: - Może za mocno walisz? Sam mówiłeś, że z takim łotrem trzeba delikatnie. - Już ciszej nie potrafię pukać - denerwuje się Maciek - a zresztą musimy atakować, bo wróg milczy. Czy to nie podejrzane, że nikt się nie odzywa? Dopiero gdy zapukał trzeci raz, za drzwiami, gdzieś w głębi mieszkania, rozległ się podejrzany stukot, a zaraz potem ktoś, szurając butami po podłodze, dotarł do przedpokoju. Usłyszeli męski, lekko zachrypnięty głos: - A kto tam? - To my, znaczy chłopcy... - zaczął się plątać Robert. Chcieliśmy się widzieć z Łazarzem - przyszedł mu natychmiast z odsieczą Maciek. 39 - Ze świętym Łazarzem, czy z takim zwyczajnym? - zaśmiał się mężczyzna za drzwiami, ale ten śmiech został przytłumiony natychmiast kaszlem. - Ze zwyczajnym. To jest taki zwyczajny Józio Łazarz. Naj-zwyczajniejszy pod słońcem, tylko że chory. I my chcieliśmy go odwiedzić, podobno tutaj mieszka - Maciek trajkotał te wszystkie głupstwa bez zająknięcia i nabierał coraz większej pewności, że mają przed sobą nie byle jakiego przeciwnika. Takiego, który nawet w obliczu niebezpieczeństwa nie traci zimnej krwi. Kaszle, żartuje i w ogóle zachowuje się bezczelnie. Ale na odwrót było już za późno, bo usłyszeli chrobot przekręcanego w zamku klucza. Drzwi otworzyły się szeroko, jakby zapraszały chłopców do środka. Robert popchnął Antka, Maciek popchnął Roberta i znaleźli się w ciemnym przedpokoju. - To kogo wy szukacie?... - mężczyzna zapalił w przedpokoju światło i w tej jednej sekundzie tak samo jasno się zrobiło w mózgach chłopców, jakby w nich trzy pioruny jednocześnie uderzyły. Oto stał przed nimi pan Marzec - nauczyciel historii, którego bardzo przecież lubili. - Co to za kawały urządzacie, chłopcy? Co to za heca z tym Łazarzem? - patrzył na nich z ciekawością i chichotał dobrotli- i wie. - Wyglądacie tak, jakbyście ducha Kościuszki zobaczyli. Nie poznajecie własnego nauczyciela? Wstydzili się przyznać, że przekroczyli ten próg w poszukiwaniu dywersanta. Plątali się więc, pletli najróżniejsze głupstwa, przestępowali bezradnie z nogi na nogę, jakby podłoga przypiekała im stopy. Nauczyciel przypatrywał im się z coraz większym zdziwieniem, aż wreszcie machnął ręką, jakby chciał odgo-nić od siebie te bzdurne opowiastki, i zaprosił chłopców do pokoju. - Mam trochę kruchych ciasteczek i woda w czajniku też już się pewnie zagotowała. Nie pogardzicie moim skromnym poczęstunkiem? Usiądźcie, chłopcy, porozmawiamy sobie chwilę, a ten wasz Łazarz może chyba trochę poczekać... I gdy przekraczali pokornie próg pokoju, z korytarza, doleciał nagle piekielny wrzask. Tak, to Rysio Walczewski przystępował właśnie do akcji. Dzielny Rysio, który został na odpowiedział posterunku i o którym zupełnie zapomnieli. 40 __ Alarm! Na pomoc! Łapać szpiega! - darł się Rysio, waląc pięściami w drzwi, a nawet kopiąc w drzwi butami. __ Co się stało? Co to za alarm? - nauczyciel wybiegł z kuchni trzymając w ręku parujący czajnik. Najpierw trzeba było uspokoić rozdygotanego z emocji Rysia, później przeprosić zdenerwowanych sąsiadów, a na koniec wyjaśnić wszystkie wstydliwe szczegóły tej zupełnie skompromitowanej akcji. I o dziwo, stary nauczyciel dosyć łatwo wybaczył im grzechy. A patrząc na zafrasowane miny chłopców, nawet ich zaczął pocieszać, że przecież mieli dobrą intencję, że wykazali wzorową czujność. - A swoją drogą, muszę w nocy dokładniej zasłaniać okna, bo o nieszczęście teraz nietrudno. Tylko skąd się wzięły te "zajączki"? Chyba się słońce od szyby odbiło, gdy otwierałem podczas nalotu okno. Otwierałem, bo to podobno najlepszy sposób, żeby podczas wybuchów nie powypadały szyby. - To pan nie schodzi w czasie alarmu do piwnicy? - zdziwił się Robert, przypominając sobie swoją rozhisteryzowaną ciotkę. - Jakoś mi się nie chce - uśmiechnął się pan Marzec - ta nasza piwnica taka wilgotna, a ja mam reumatyzm. Zresztą wierzę, że oszczędni Niemcy nie będą marnować bomb na tak mizerną kamienicę. Przyjdziecie do mnie jeszcze? - Przyniesiemy panu jabłka, gruszki, pomidory! - zawołał Maciek. - Pełno tego w naszych ogrodach, a pan jest sam... - Bo dywersantowi najlepiej działać w samotności - powiedział nauczyciel z uśmiechem, ale bez żadnej ironii. Podszedł do okna. Był teraz odwrócony do chłopców plecami. Mówił cicho, ale słyszeli każde słowo. - Może jutro będzie nam wszystkim lżej? A może będzie jeszcze ciężej? Na wszystko musimy być przygotowani, nawet na najgorsze. Szli po schodach, poganiani złośliwymi docinkami lokatorów: - Ale z nich zuchy, ale groźnego dywersanta dzisiaj złapali. Tuż za bramą Maciek krzyknął Rysiowi prosto w twarz: - Hańba! Wstyd na cały Marymont! Gwiżdżę na takiego adiutanta, zwalniam cię! - I ja Antka też zwalniam - przyłączył się do tego gniewu Robert - to nie jest adiutant, to jest kozia broda. I przez taką kozią brodę cały jestem spocony ze wstydu. 41 Antek opuścił głowę, przyjmując wyrok w milczeniu, a Rysio ocknął się z chwilowego odrętwienia i powiedział z przejęciem: - Po co ten krzyk? Gardłujecie jak obozowe ciury. Trzeba myśleć po wojskowemu. Na wojnie mogą być pomyłki. Pokażę wam książkę, w której tak piszą. Niedziela trzecia estem zdrowy i cały, nie martwcie się o^Jto]u. karabin, a jutro mamy dostać mundury. Maćku, pilnuj "•"""; J , < 4-v,,tt" w^rnkiem na roześmianą, szczęt Szewc patrzył dosyć smętnym wzrokiem na liwą kobietę, na podskakującego z uciechy chłopca i zahł się garbate plecy od tego ciągłego siedzenia "a •^- 8 Maciek dowiedział sie od szewca, że jeszcze ""^"^ w ktbrej s.uży pan S>ow^->•L ^^w!Ty- nowiedział o tym właśnie w te] cnwin, gay t" STuo kuchJpo herbatę. I Maciek *dąży. Jeszcze .epn,c - Niech pa" (tm)" P°"taraa te8° ptZy mat° ' ?-?????(tm)?-.???. bratku - uśmiechną. * <-?*J szewc - a nie zapomni) zanieść ojcu ciep.ei koszul, ho noce s" "??????, z niecierpliwości, na świt. Co prawda .mógłby sie nawe, w -^?^^^??????? 42 gotować paczkę dla ojca. Ale od samego rana rozpoczęły się ciężkie naloty i trzeba było odłożyć moment wymarszu. Gdy przed południem wyszedł z małym tobołkiem w ręku na ulicę, zobaczył czarne chmury wiszące nad śródmieściem. To tam był właśnie jego ojciec. Tam, gdzie płonęły domy, gdzie nieustannie sypały się bomby i artyleryjskie pociski. Po drugiej stronie ulicy stał Robert i machał energicznie ręką. Tego spotkania Maciek nie mógł przewidzieć i nie bardzo go ono ucieszyło. - Ciotka poszła do kościoła - opowiadał Robert, zastępując drogę koledze - a ja wziąłem do kieszeni cztery pudełka żołnierzy i pędzę do ciebie. To szczęście, że nie minęliśmy się w drodze... - Chyba minęliśmy się - westchnął Maciek - bo ja nie do ciebie teraz szedłem. Idę do swojego ojca. On już jest prawdziwym żołnierzem, ma karabin, a dzisiaj dostanie mundur. - Ja z tobą - zdecydował się w jednej chwili Robert. - Coś ty, to niebezpieczne, muszę się dostać aż na Wolę, na ulicę Ciepłą. W każdej chwili może rozpocząć się nalot. - To mam wracać do ciotki? - nastroszył się Robert. - Mam takie samo prawo do niebezpieczeństwa, jak ty. Mój ojciec też jest żołnierzem. A powiedz, Maciek, ty byś ze mną nie poszedł, gdybym ja swego ojca po Warszawie szukał? Daj słowo honoru, że byś nie poszedł... - Wygrałeś. Nie dam ci takiego słowa - powiedział Maciek z nagłą ulgą. Podniósł rękę do góry jak dowódca dający znak, że czas już w drogę, i z ulicy Potockiej w stronę Dworca Gdańskiego pomaszerowało dwóch ochotników. Zanim dotarli na Ciepłą, kilka razy musieli uciekać do pobliskich bram, a raz przeczekali ponad godzinę w wilgotnej, pełnej zaduchu i ludzkiego płaczu piwnicy. Ledwie zakończył się nalot, rozpoczęła się wściekła kanonada niemieckiej artylerii. Pociski zrywały dachy, burzyły całe ściany domów. Ale gdy tylko zapanowała chwila ciszy, ulice warszawskie natychmiast zapełniały się ludźmi. Usuwano w pośpiechu gruz tarasujący jezdnie i trotuary. Przenoszono rannych do najbliższych punktów opatrunkowych. Bie-Sano z ulicy na ulicę w poszukiwaniu żywności. Ale nawet naj- 43 głodniejsi zatrzymywali się, słysząc zachrypnięty głos małego gazeciarza: - "Kurier", "Kurier Warszawski"! Odparcie niemieckich ataków na Warszawę! Damy draniom w kuper! Mobilizacja w Rumunii! Samoloty francuskie nad Berlinem! Ruszył zachód i Hitler trzęsie się ze strachu! Maciek z Robertem przełknęli z największą radością ten optymizm, sprzedawany przez gazeciarza po dwadzieścia groszy, i starczyło im go aż do ulicy Ciepłej. A tutaj czekało na nich smutne rozczarowanie, bo robotnicza kompania odmaszerowała godzinę temu w nieznanym kierunku. Maciek próbował się czegoś dowiedzieć od dozorcy domu, w którym kwaterowało wojsko. - Przecież nie poszli na bal, tylko na wojowanie - mruknął niezbyt chętnie dozorca - tyle wiem, a gdybym wiedział więcej, też bym pary z gęby nie puścił. Wiesz, chłopcze, co to jest wojskowa tajemnica? - Ale w tej kompanii jest mój ojciec - napierał Maciek, zastępując dozorcy drogę. - Nie męcz, chłopcze. Myślisz, że oni spowiadali się przede mną, w którą stronę idą? Podczas wojny dozorca to już nie jest to samo. Kto teraz ma czas, żeby pogadać z dozorcą... przed wojną to ja wszystko wiedziałem. Nalot rozpoczął się tak nagle, że pierwsze bomby spadły podczas ostrzegawczego wycia syren. Chłopcy przechodzili akurat przez rozległy plac. Ktoś wołał w ich kierunku: - Prędzej, prędzej, do schronu! Wpadli do pierwszej z brzegu bramy i nagle zorientowali się, że jest to brama spafonej już kamienicy podczas poprzednich nalotów. Nadwyrężone ogniem mury drżały coraz mocniej od rozrywających się w pobliżu bomb. - I co teraz? - szepnął Robert przecierając okulary, które podczas biegu zaszły mu mgłą. - Musimy zmienić kwaterę - odpowiedział Maciek wychylając głowę z bramy - na te resztki murów nawet bomba nie jest potrzebna. Od byle podmuchu zwali nam się wszystko na łeb. - Ja się stąd nie ruszam - Robert nie potrafił już opanować strachu - jeśli ma się to zawalić, niech się wali. Nie wyjdę teraz na ulicę. 44 I nagle usłyszeli zawodzące wołanie dziecka: - Mamuńciu kochana, gdzie ty jesteś, boję się, boję!... W głębi bramy stała dziewczynka w wybrudzonej, podartej sukience. Przecierała piąstkami zapłakane oczy i patrząc w stronę chłopców zachowywała się tak, jakby ich w ogóle nie było w bramie. - Skąd się tutaj wzięła, z nieba spadła? - Maciek uniósł głowę, żeby się lepiej przyjrzeć dziecku, ale z sufitu w bramie posypały się kawałki tynku, więc chłopiec znów się przytulił do ściany. - Udało ci się - powiedział drżącym głosem Robert - z nieba spadła... posłuchaj, co teraz spada z nieba. Dziewczynka znów zaczęła płakać i podeszła kilka kroków w stronę skulonych chłopców. Robert wyciągnął rękę i w tym właśnie momencie dziecko, wołając rozpaczliwie: mamuńciu, mamuńciu, wybiegło na pustą ulicę. Stało się to tak szybko i niespodzianie, że chłopcy zupełnie zdrętwieli z wrażenia. Robert zapomniał nagle o wszelkim strachu. Gdy wyskoczył z bramy, lecący bardzo nisko samolot zaczął ostrzeliwać ulicę z maszynowego karabinu. Niektóre pociski odbijały się od bruku i pojękiwały chichotliwie, jakby drwiły z chłopca, który odważył się ścigać ze śmiercią. - Nie strzelaj, bandyto, do dziecka! - krzyknął w naiwnym i bezsilnym gniewie Robert, grożąc lotnikowi pięścią. Dziewczynka obejrzała się chcąc sprawdzić, kto ją goni, i właśnie wtedy Robert pociągnął ją na bruk, nakrywając swoim ciałem. Kilkadziesiąt metrów od leżących ziemia uniosła się nagle czarnym słupem wysoko w górę i potworny huk zupełnie Roberta ogłuszył. Mówił coś do dziewczynki, uspokajał ją i nie słyszał swego głosu. Był to już jednak ostatni wybuch. Za chwilę zawyły syreny odwołujące alarm i prawie w tym samym momencie ktoś klepnął Roberta w plecy. Odwrócił się i zobaczył nad sobą bardzo bladego Maćka. Maciek poruszał szybko ustami, ale Robert tylko się domyślał, że kolega coś do niego mówi. A po ulicy biegli już ludzie. Otoczyli Roberta i dziewczynkę ciasnym kołem. Jakaś kobieta zaczęła wycierać Robertowi twarz mokrą szmatą, ale musiała przerwać, bo już inna przepychała się 45 do chłopca i całowała go w mokre policzki. Dziewczynka, przytulona wciąż do Roberta, nagle rzuciła się kobiecie na szyję. No i znalazła swoją matkę - domyślił się chłopiec. Otaczała go ciągle cisza. Zastanowiło go jednak i to, że widzi dokładnie tylko te najbliższe twarze. Dalszy świat był szary, zamazany i Robert instynktownym ruchem zaczął szukać okularów. Nie miał ich na twarzy, a więc zgubił, rozbił... Taka strata - przemknęła mu przez głowę niespokojna myśl i zaraz ją dopędziła myśl radosna - tylko taka strata, mogło się gorzej skończyć! Dopiero w powrotnej drodze, kilka godzin po tym wielkim przeżyciu, Robert wykrzyknął nagle: - Coś mi gwiżdże w uszach. - Nie coś, tylko parowóz - roześmiał się Maciek i pokazał palcem w kierunku Dworca Gdańskiego, gdzie właśnie przetaczano na bocznicę jakieś opancerzone wagony. - Pięknie gwiżdże, cudownie, to jest jakiś koncertowy parowóz - zachwycał się Robert - a już myślałem, że się nie wyrwę z tej diabelskiej ciszy, że będę się musiał na migi z ciotką kłócić. Chyba trochę za blisko upadła tamta bomba. Maćka ogarnęło wzruszenie. Przez całą powrotną drogę wmawiał sobie: to przeze mnie wszystko. Gdybym go zostawił na Żoliborzu, przesiedziałby ten nalot w swej bezpiecznej piwnicy. A teraz wracam do domu z głuchym. - Dlaczego nic nie mówisz? - spojrzał na niego Robert ze zdziwieniem - może na ciebie przeszła teraz moja głuchota? - Cieszę się, że wszystko w porządku... - Co? Gadaj głośniej, nie mamrocz pod nosem. - Aleś nawyprawiał, bohaterze! - ryknął Maciek. - Czego się tak drzesz? Z głuchym przecież nie rozmawiasz! Roześmieli się prawie jednocześnie i zaczęli schodzić pomału z kolejowego wiaduktu. Maciek położył rękę na ramieniu kolegi: - Żałuj, żeś nie słyszał, co tam o tobie mówili... - A co mówili? - Aż wstyd powtarzać. Oprawili cię w złote ramki jak generała po zwycięskiej bitwie. Co tu gadać, ??????}?? klasę. Ty masz, brachu, nerwy... - Ale nie mam okularów J- przerwał mu poważnie Robert - 46 a najgorsze było, jak mnie zaczęli podrzucać. Bałem się, że mnie puszczą i rąbnę o bruk. Doszli do ulicy Mickiewicza i pożegnali się serdecznie, jak nigdy dotąd. Robert patrzył za oddalającym się kolegą, chociaż bez okularów niezbyt wiele widział. Później wszedł do swojej bramy, oparł się o chłodną ścianę i zaczął wyrzucać z kieszeni pudełeczka z ołowianym wojskiem. Niedziela czwarta - Czarny kot! Dalej nie idę - zawołał Rysio, stawiając na trawniku ceratową torbę pełną jabłek i pomidorów. Właśnie dzisiaj chcieli odwiedzić starego nauczyciela, któremu na pewno coraz trudniej żyć, bo w oblężonej Warszawie już dawno zaczęło brakować żywności. Co prawda jabłkami i pomidorami nikt się jeszcze nie najadł do syta, ale cóż innego mogli chłopcy ofiarować panu Marcowi w trzecim tygodniu wojny? Tyle mogli, ile zdołali zebrać z własnych marymonckich ogródków. A teraz przyszli do Roberta, bo Robert też miał przecież swój udział w tym śmiesznie zakończonym polowaniu na dywersanta. - Nie idę - powtarza z uporem Rysio - czarny kot w czasie wojny to podwójne niebezpieczeństwo. Ja tu poczekam, a wy zawołajcie Roberta. Maciek pociągnął za sobą Antka i przeskakując po trzy stopnie zatrzymali się zziajani na drugim piętrze. Ledwie zabrzmiał dzwonek, a już w uchylonych drzwiach ukazała się głowa kobiety. - Czy jest...? - Maciek nie zdążył nawet zakończyć pytania. Stał zdumiony, z otwartymi z wrażenia ustami i aż się chwiał pod gradem ciężkich jak kamienie słów. - Nie ma, nie ma i nigdy go dla was nie będzie! - krzyczała kobieta i twarz czerwieniała jej od gniewu. - Znowu chcesz go wepchnąć do jakiegoś walącego się domu?! Wynocha stąd, pilnujcie swoich marymonckich podwórek! Zeszli na podwórze z opuszczonymi głowami i opowiedzieli Rysiowi o tym gorącym przyjęciu, jakie im zgotowała ciotka Roberta, a Rysio aż zaklaskał z uciechy: 47 - A co, nie mówiłem? Teraz mi wierzycie? Ja przeczułem wszystko, gdy tylko zobaczyłem tego czarnego kota. - Nie wygłupiaj się - wzruszył ramionami Maciek - już bym wolał sto najczarniejszych kotów niż taką jedną ciotkę. Biedny Robert... Zbliżał się wieczór. Niemiecka artyleria jakby trochę przycichła. Ciotka przygotowała skromną kolację i spoglądała w stronę Roberta z dziwnie triumfującą miną. Prawdopodobnie nabierała coraz głębszej wiary, że właśnie dzisiaj udało jej się oderwać swego bratanka od tej podejrzanej zgrai z Marymontu. A Robert, jakby coś przeczuwając, zaczął się głośno zastanawiać, dlaczego nikt go dzisiaj nie odwiedził. Przecież mieli iść całą gromadą do pana Marca. Nie przyszli, a Maciek zawsze dotrzymywał słowa. - Nie martw się o tego oberwańca - powiedziała ciotka, stukając do przesady głośno talerzami - pomyśl lepiej o swoim biednym ojcu. - Cały czas myślę o ojcu - krzyknął Robert - a Maciek nie jest żadnym oberwańcem! Chodzi w pocerowanym swetrze, ale w czystym! A jego ojciec, tak jak mój, walczy teraz z Niemcami! Zaterkotał nagle dzwonek przy drzwiach i wymiana zdań została natychmiast przerwana. - Kto to może być? - zaniepokoiła się ciotka, podejrzewając nawet, że to uparty Maciek po raz drugi tego dnia szturmuje drzwi. Robert pobiegł do przedpokoju i przekręciwszy klucz nacisnął klamkę. Za progiem, w mroku korytarza, stał żołnierz. Może właśnie dlatego, że twarz chroniona była mrokiem, a może przede wszystkim z tej przyczyny, że ten wysoki mężczyzna w zniszczonym, postrzępionym mundurze niezwykle rzadko odwiedzał przed wojną ten dom, Robert nie od razu poznał gościa. Już nawet chciał powiedzieć, że to chyba jakaś pomyłka, gdy usłyszał: - Nie poznajesz mnie? Wtedy krzyknęła ciotka, stojąca za plecami Roberta: - Mój Boże, Tadeusz, Tadzio! - i wciągając żołnierza do przedpokoju, rzuciła mu się na szyję. Tadeusz Nowacki był bratem ojca Roberta. Ojciec, tuż przed 48 wybuchem wojny, powiedział zdenerwowanym, a jednocześnie dziwnie smutnym głosem: - Wiesz, Robert, otrzymałem list od twojego stryja, od Tadeusza. Bardzo mi się ten list nie podoba. Tadek jest urodzonym optymistą, a ten list w ogóle mi do jego optymizmu nie pasuje. Tyle w nim niedomówień, tyle niepokoju, tyle przestróg. Jeżeli nawet zawodowi oficerowie takie smutne listy piszą, to coś w tym musi być niedobrego. Przypomniał sobie Robert bardzo dokładnie tamte słowa, bo patrząc z niepokojem i troską na zmęczonego żołnierza, pomyślał natychmiast o swym ojcu. Gdzie teraz maszeruje, gdzie walczy? Czy z jego pięknego munduru także pozostały strzępy? Ciotka zaczęła opowiadać o trudnym życiu w oblężonym mieście. - Mój drogi, my tutaj jak na froncie. Kończy się jeden nalot, to zaczyna się drugi. I do garnka nie ma już co włożyć. Stryj Tadeusz siedział przygarbiony, oparty łokciami o stół i próbował walczyć ze snem. Wypił trochę herbaty, ale nawet nie wyciągnął ręki po chleb cienko posmarowany smalcem. Może speszyły go słowa ciotki o głodzie? - A nie spotkałeś, stryju, mojego ojca? Dlaczego nie przedarł się razem z tobą do Warszawy? Żołnierz przemógł zmęczenie, otworzył szerzej oczy. Patrzył teraz na Roberta, czujnie, jakby chciał na bardzo długo zapamiętać twarz chłopca. - Nie martw się na zapas. Podobno dywizja twojego ojca walczy gdzieś na Lubelszczyźnie. Żołnierz nie wybiera sobie frontu... a nasz pułk dotarł do Puszczy Kampinoskiej i stamtąd mieliśmy już tylko jedną drogę do Warszawy. - Miesiąc temu ja też walczyłem w Puszczy Kampinoskiej __ próbował się uśmiechnąć Robert - w pobliżu Węglowej Wólki mieliśmy swoją twierdzę, tam powiewał nasz sztandar.... Stryjek zerwał się z krzesła i zaczął krążyć nerwowo dookoła stołu. W jego oczach nie było już zmęczenia ani rezygnacji. - Wólka Węglowa? Ja tej wioski nigdy nie zapomnę! - wykrzyknął tak głośno, że ciotka także zerwała się z krzesła. - Wólka... taka zwyczajna Wólka, właśnie tam się przerwaliśmy szarżą. Pułkownik Godlewski wyprowadził cały 14 pułk na skraj 4 - Historia dlużiza 49 lasu. Szwadron przy szwadronie, a koniki stąpały tak cicho, jakby wszystko rozumiały. Wyciągnąłem szablę i krzyknąłem: hura! Gnaliśmy prosto na niemieckie okopy, i to nie była nasza głupota, to była nasza jedyna droga. W pewnej chwili kapral Ma-ziarski, sztandarowy pułku, zachwiał się i wypuścił z ręki sztandar. Byłem blisko niego, usłyszałem jego jęk: sztandar ratujcie! I już kilkunastu ułanów uderzyło z furią, roznosząc Niemców na szablach. Przebiliśmy się do Warszawy razem z pułkowym sztandarem. Gdy na drugi dzień rano, wymyty i pięknie wygolony szykował się stryj Tadeusz do odejścia, gdy ciotka szykowała mu małą paczkę z żywnością, Robert stał zamyślony przy oknie. Nagle usłyszał swoje imię. - Kto wie co będzie jutro - mówił stryj, trzymając w ręku ułańską szablę - weź to na pamiątkę. Moja ostatnia szarża ułańska już się odbyła. Inaczej teraz musimy z nimi walczyć. Minęło kilka godzin od pożegnania ze stryjkiem. Ciotka zdążyła głośno popłakać i nagle znów przypomniała sobie o konieczności odkurzenia mebli i książek. Podeszła energicznym krokiem do tapczanu, na którym leżała szabla, i zawołała: - Gdzie ty mi kładziesz takie żelastwo? Wynieś to natychmiast do kuchni albo do piwnicy! I wtedy Robert ryknął tak głośno, jak chyba nigdy w życiu: - Odejdź, nie dotykaj! To jest najcenniejsza rzecz w tym mieszkaniu! Znów rozpoczął się nalot. Tak niespodziewanie się rozpoczął, że zanim zawyły syreny, już rozległy się pierwsze detonacje spadających w pobliżu bomb. Trzasnęły rozbite szyby. Robert poczuł ostre ukłucie w policzek. Nie zważając na ból, skoczył w kierunku tapczanu, chwycił szablę i nie bardzo chyba zdając sobie sprawę z tego, co robił, zaczął ją wpychać do szafy między palta i płaszcze, między wiszące ciasno obok siebie ubrania. I robił to z takim przejęciem, jakby ta szafa była kasą pancerną, w której można ukryć najcenniejszy skarb. Ciotka szarpnęła go za koszulę, ciągnęła w stronę sieni, wołając rozpaczliwie: - Ludzie, ratunku, Robert jest ranny! Wybiegło dwóch mężczyzn z piwnicy, a za nimi młoda kobieta 50 z żółtą opaską Straży Obywatelskiej na ramieniu. Mężczyźni, widząc zakrwawioną twarz Roberta, chcieli go na swych rękach zanieść do piwnicy, ale chłopak zaczął im się wyrywać: - Nic mi przecież nie jest, sam pójdę... - Nie słuchajcie go, przecież widzicie, że jest ciężko ranny - lamentowała ciotka - Robert, Robuś, przestań się szarpać. Ale Robert nie stracił zaufania do własnych nóg. Zeszedł do piwnicy z podniesioną głową i czuł się bardzo dumny, że wszyscy na niego patrzą z przejęciem i współczuciem, że nawet starsi ustępują mu miejsca. Przyniesiono natychmiast bandaż, utlenioną wodę i gdy krew z policzka została dokładnie zmyta, okazało się, że rana jest rzeczywiście bardzo powierzchowna. Po prostu ostre szkło z rozbitej szyby drasnęło parę centymetrów skóry. - Najważniejsze, że okulary są całe - zażartował Robert - jedne już zgubiłem i teraz muszę pilnować tych ostatnich jak własnego oka. - W każdym razie możesz z czystym sumieniem wszystkim powiedzieć, że już przelałeś pierwszą krew w tej wojnie - klepnął go po plecach dozorca. Od tej chwili Robert paradował z eleganckim opatrunkiem na policzku. Gdy szedł do Maćka, niosąc pod pachą szablę owiniętą w dwie najnowsze koszule, miał wrażenie, że mijający go w pośpiechu warszawiacy patrzą na niego z jakimś szczególnym uznaniem. - Co ci się stało, ranny jesteś? - zawołał Maciek, patrząc z niepokojem na kolegę. - A co, ładnie mi z tym opatrunkiem? - uśmiechnął się Robert, próbując zmienić nastrój, ale przyparty do muru opowiedział dokładnie o tych najważniejszych sprawach, które przeżył w ciągu ostatnich kilkunastu godzin. Poustawiał te sprawy tak, że na pierwszym miejscu była wizyta stryja, szarża ułańska pod Wólką Węglową i ta wspaniała szabla przyniesiona na Mary mont. Na miejscu ostatnim znalazła się krótka historyjka o przypadkowym odłamku, który rozbił szybę, i o kawałku szkła, który trafił w policzek.- A gdy Robert dowiedział się, że koledzy byli jednak wczoraj u niego i zostali wygonieni przez ciotkę, zawołał z pasją: 52 - Będziecie do mnie przychodzić, bo ja tego chcę! I aby sobie ulżyć do syta, zaczął opowiadać z jakimś śmiesznym triumfem, ile to ciotka miała roboty, gdy się skończył nalot. Trzy szyby wybite, podarte firanki, na podłodze i dywanach pełno tynku. Ale Maciek jakoś się do tej radości nie przyłączał. Słuchał kolegi i przez cały czas miał bardzo pochmurną minę. - Ludzie mówią, że już dłużej nie damy rady - szepnął w pewnym momencie - to straszne, ale do Warszawy mogą wejść Niemcy. - Stryj też mi to mówił - spoważniał natychmiast Robert - i właśnie dlatego przyniosłem do ciebie szablę. Musimy ją schować. - Zakopiemy w ogrodzie. To będzie nasza pierwsza wielka tajemnica - podniecił się Maciek - nikomu o tym nie powiemy, kto nie będzie znał hasła. Musimy wymyślić hasło... - Nie trzeba wymyślać. Hasło i odzew są wypisane na szabli. Zobacz: "Honor i Ojczyzna"... - Tak... - szepnął Maciek - nic lepszego nie można wymyślić. Zaczęli owijać szablę ręcznikami, papierami, śpieszyli się, bo w każdej chwili mogła wrócić do domu matka Maćka, która poszła do znajomych na Żoliborz wymienić parę kilo kartofli na parę deko smalcu. Wykopali metrowej głębokości dół w pobliżu jabłoni. Gdzieś w okolicy Rudzkiej palił się dom, i aż tutaj, w ogrodzie, pachniało dymem wojennym. Bo na wojnie wszystko pachnie inaczej. I chleb, i ziemia, i jabłoń. I dym. Na Żoliborzu i Bielanach wybuchły artyleryjskie pociski. A gdy chłopcy z największą powagą, z błyskiem ognia w oczach, zaczęli zakopywać ułańską szablę, usłyszeli nagle przemówienie prezydenta Warszawy, Stefana Starzyńskiego. Radio stało w oknie murowanego domku, przylegającego do ogrodu państwa Słowików. - Słuchaj... - zawołał Maciek i zupełnie podświadomie wyprężył się, jakby miał stanąć na baczność. - Przecież słyszę... - wykrztusił Robert przez zaciśnięte gardło. 53 .....Chciałem, by Warszawa była wielka. Wierzyłem, że wielka będzie - dolatywał do chłopców zachrypnięty głos wspaniałego człowieka, który stał się symbolem walczącej Warszawy - ja i moi współpracownicy kreśliliśmy plany, robiliśmy szkice wielkiej Warszawy przyszłości. I Warszawa jest wielka. Prędzej to nastąpiło, niż przypuszczaliśmy. Nie za lat pięćdziesiąt, nie za lat sto, lecz dziś widzę wielką Warszawę. Gdy teraz do was mówię, widzę ją przez okno w całej wielkości i chwale, otoczoną kłębami dymu, rozczerwienioną płomieniami ognia, wspaniałą, niezniszczalną, wielką, walczącą Warszawę..." Udeptali ziemię butami. Z gniewem ją udeptywali i z ogarniającą zaciętością. Poczuli się nagle żołnierzami. Poczuli, że właśnie przed chwilą prezydent Starzyński także im przekazał nadzwyczajny rozkaz: Wytrwać! Nie załamywać się. Nigdy! GESTAPO NA PROGU Pierwsza głodna, chłodna zima Po chłodnej i słotnej jesieni nadeszła bardzo ostra zima. Pierwsza zima wojenna. W Warszawie panował głód. Sporo sklepów spożywczych było w ogóle zamkniętych, a przed innymi, które otwierano na kilka godzin, formowały się długie kolejki zziębniętych i wygłodniałych ludzi. Ale brak pożywienia to dopiero połowa nieszczęścia. Nie byle jakim zmartwieniem był bowiem także przejmujący chłód, który panował prawie we wszystkich warszawskich mieszkaniach. W składach opałowych sprzedawano resztki węgla po takich cenach, że tylko najbogatsi mogli sobie na taki węglowy luksus pozwolić. Biedniejsi wybierali się do pobliskich lasów i parków po chrust i gałęzie, rąbali okoliczne płoty, a później własne meble. Miasto było smutne, szare, pełne ruin, które trzeba było czasami rozwalać do reszty, bo wypalone, nadwątlone wybuchami ściany chwiały się i groziły katastrofą. I do takiego właśnie miasta, smutnego i ciężko chorego, powrócił pod koniec października także smutny i także ciężko chory inżynier Nowacki. Robert zwariował po prostu z radości, gdy któregoś przesiąkniętego deszczem dnia, tuż przed godziną policyjną, w drzwiach nagle i szeroko otworzonych zobaczył swego ojca. Stał ojciec na progu w niesamowicie podartych butach, w zniszczonym żołnierskim płaszczu, a na głowie miał jakąś śmieszną rudą czapkę z naderwanym daszkiem, Stał w milczeniu, nieruchomo, jakby nie miał odwagi przekroczyć własnego progu. Ale było to po prostu zmęczenie, bo wędrował już ponad dwa tygodnie. Szedł polnymi drogami, omijał szosy i miasta, aby nie zetknąć się z niemieckim patrolem. Doradzali mu ludzie przezorni i życzliwi: - Trzeba ściągnąć ten mundur, w cywilnych łachach teraz naj- 55 bezpieczniej. Albo chociaż gwiazdki z munduru odpiąć, panie oficerze, bo te gwiazdki najbardziej Niemców w oczy kłują. Nowacki zgadzał się z tymi radami, ale nie mógł się jakoś zdobyć na rozstanie z mundurem. Dopóki miał na sobie mundur, czuł się ciągle żołnierzem, i ta świadomość dodawała mu sił. Wmawiał sobie, brnąc coraz wolniej przez jesienne pola: cywil może się załamać, wolno mu, ale żołnierz nie rezygnuje w połowie drogi. I tylko śmieszna cywilna czapka była całkowitym zaprzeczeniem tej żołnierskiej zaciętości, lecz własną, oficerską, zgubił Nowacki w bitwie pod Kockiem. Kiedy to było? Poplątały się żołnierzowi dni i noce. 10 października, tuż przed świtem, opuścił gościnny dom w Woli Gutowskiej, chociaż stary chłop namawiał go: - Niech pan poleży sobie jeszcze z tydzień. Nie ma się teraz do czego śpieszyć. Wojna nie zając, nie ucieknie. Jeszcze się pan zdąży nawojować. - Ale moje rany już się całkiem zagoiły - upierał się Nowacki, chociaż czuł, że okłamuje sam siebie. Często korzystał z pomocy chłopów. Podwozili go furmankami, karmili, pokazywali bezpieczne drogi, zapraszali na nocleg do swych domów. Czasami jednak mijał wymarłe, spalone wioski i wtedy schronienie dawał mu las. Liście były mokre, ziemia zdążyła przesiąknąć chłodem i wilgocią. Nowacki drżał z zimna, daremnie wyczekując na łaskawy sen. Aż którejś takiej nocy ogarnęło go całkowite zwątpienie. Do Warszawy był" jeszcze ze sto kilometrów. - Nie dam rady - pomyślał - wyjdę jutro na środek najbliższej szosy i niech się dzieje, co chce. Pójdę do Niemców, do niewoli, albo do wszystkich diabłów. Co zresztą na jedno wychodzi. Zaczął szukać po kieszeniach ostatniej kostki cukru i nagle zacisnął palce na kawałku metalu. Szybko wyjął z kieszeni rękę. Noc była wyjątkowo ciemna, ale Nowackiemu wydawało się, że widzi wyraźnie ten mały kluczyk na rozwartej dłoni. - Przecież powiedziałem... - zadrżały mu usta, jakby się zwierzał komuś najbliższemu - przecież... nie, nie, to Robert powiedział, że własnym kluczem otworzę drzwi 56 Oparł się plecami o starą sosnę, zamknął oczy i powrócił w sam środek tamtego upalnego sierpniowego dnia. Tak było: Robert szybkim ruchem ręki przewrócił swoją ołowianą armię. Tylko Napoleon, stojący przy cukiernicy, uchronił się przed klęską. - Już odchodzisz, już musisz? - chłopcu zbierało się na płacz. Przytulił się do ojca, do ojcowskiego munduru pachnącego naftaliną. - Myślałem, że zostawiam w domu prawdziwego następcę tronu, a nie beksę - próbował rozładować sytuację pan Nowacki. - Nie płaczę, to tylko z radości zmoczyły mi się oczy, bo wyglądasz w tym mundurze jak generał. - A może jak Napoleon? - pan Nowacki pogładził syna po rozczochranych włosach - daj mi na pamiątkę swego cesarza, który tak sprytnie ukrył się za cukiernicą... Robert już wyciągnął rękę w stronę stołu, ale nagle się rozmyślił. Pobiegł do kuchni i wrócił bardzo szybko, trzymając w garści klucz. - Nie dam ci Napoleona, to byłaby zła pamiątka. - Nie lubisz go? - Lubię, ale Napoleon przegrał przecież wojnę, a ty musisz wygrać. - Rozumiem, muszę wygrać trzymając ten klucz w ręku. - Niczego nie rozumiesz. Gdy wrócisz z wojny, nas może nie być akurat w domu... no, to otworzysz sobie drzwi własnym kluczem i będziesz na nas czekał. Bardzo wiele rzeczy nie spełniło się w życiu żołnierskim porucznika Nowackiego, ale chociaż ta jedna sprawa sprawdziła się do końca. Wrócił przecież szczęśliwie z wojny do własnego domu. I otworzył drzwi własnym kluczem. A gdy wieczorem, już po kąpieli, po opatrzeniu ran, zasiadł Nowacki do wspólnej wieczerzy, gdy spojrzał na rozradowaną twarz syna, wszystkie wrześniowo-październikowe bitwy, marsze i poniewierki wydały mu się nagle odległym, czarnym snem. - Była taka noc, kiedy zrozumiałem, że to już koniec mojej wędrówki - Nowacki sięgnął po szklankę z herbatą, bo poczuł nagle takie pragnienie, jak wtedy, gdy oparty plecami o sosnę zaczął się oswajać z ogarniającą go rezygnacją - aż tu wskoczył 57 mi do dłoni twój zaczarowany kluczyk. Przypomniała mi się nasza ostatnia rozmowa, a dalej wszystko już było łatwe. W tamtym lesie zostawiłem całe swoje zmęczenie. - Naprawdę pomógł ci ten klucz? - Daj ojcu zjeść kolację, nie męcz go pytaniami - wtrąciła się ciotka, która bez przekonania raczej wsłuchiwała się w opowieść o cudownych zaletach zwykłego klucza. Jej myśli były bardziej przyziemne i bardziej konkretne - jak ty źle wyglądasz, Stefku. Skóra i kości. Tyle z ciebie zostało, a ja nie mam cię czym nakarmić. Pustoszeje nasza spiżarnia, w Warszawie głód i okropna drożyzna. A co będzie za tydzień, za miesiąc? - To nieważne, ciociu... - zaprotestował Robert. - Co nieważne? Że nie mamy pieniędzy, że w garnkach pusto? ¦- ciotka wybuchnęła gniewem, a gdy spojrzała na wychudłą twarz brata, zaczęła cichutko popłakiwać. - Ważne jest tylko to, że tatuś wrócił. Chory, ale wrócił, i jeszcze w mundurze... - Tego munduru to ci nigdy nie wybaczę - ciotka zapomniała na chwilę o łzach. Patrzyła na swego brata karcącym wzrokiem jak na małe dziecko - gdzie ty miałeś rozum? Przecież Niemcy zabierają oficerów do niewoli. Tak się narażać? Była już późna noc, ale Robert nie mógł zasnąć. Przewracał się z boku na bok, zaciskał powieki, lecz im mocniej je zaciskał, tym wyraźniej widział ojca. Płonęły wioski, przez pola, na których pęczniały w słońcu dorodne kłosy żyta, pędziły czołgi niemieckie, a na środku drogi stała polska armata. Ojciec rozpiął mokry od potu mundur, klęczał przy armacie, czekał, aż czołgi podjadą bliżej, żeby nie zmarnować nawet jednego pocisku. Prędzej, prędzej - denerwował się Robert, zrzucając z ramion kołdrę - strzelaj, przecież Niemcy jadą prosto na ciebie! Jeszcze raz przeżywał to wszystko, co mu zdążył opowiedzieć ojciec przed odejściem do swego pokoju. Aż nagle pomyślał, że w tę pierwszą noc powinien tam czuwać. Nie dlatego, że coś ojcu grozi, ale niech to będzie jego warta honorowa. Przekradł się na palcach obok śpiącej ciotki i ostrożnie otworzył drzwi. Ojciec leżał na plecach, miał zamknięte oczy i oddychał rytmicznie, spokojnie, jak człowiek, który dopłynął do szczęś- 58 liwego brzegu. Robert podszedł bliżej, pochylił się nad śpiącym i wtedy... usłyszał jego głos: - Wiedziałem, że przyjdziesz. - Ty nie śpisz? A może cię obudziłem, tatusiu? - Czekałem na ciebie. - To ja chyba dlatego nie mogłem usnąć. Wiesz, myślałem o tej armacie, którą ustawiłeś na środku drogi, i aż się spociłem ze strachu. Mogli cię tam zabić. - Ale tylko ranili... - Dwa razy. Czy taka rana bardzo boli? - Mów trochę ciszej, bo zaraz wpadnie tu ciotka. - Bardzo cię bolało? - Jakoś wytrzymałem. - Tatusiu, położę się obok ciebie, chcesz? - Dobry pomysł. Będę ci mówił prosto do ucha. Leżeli przez chwilę w milczeniu. Właśnie zaczął padać deszcz, uderzając ciężkimi kroplami w szybę. I był to jedyny dźwięk dochodzący z nocnej ulicy, strzeżonej policyjną godziną. Robert przytulił się do ojca i poczuł się tak bezpiecznie, jakby ten tapczan, na którym leżeli, i całe to mieszkanie przeniesione zostało z Żoliborza na spokojną wyspę, o której Hitler nie zdążył się jeszcze dowiedzieć. - Uszczypnij mnie, Robercie, bo ja chyba śnię - szepnął ojciec - leżę w ziemiance, ukryty za stertą kartofli. Mam gorączkę, zrywam z siebie bandaże i majaczy mi się mój dom. Do Woli Gutowskiej wkroczyli już na pewno Niemcy. Generał Kleeberg już się poddał, idą do niewoli moi koledzy, a i mnie Niemcy wyciągną zaraz z ziemianki. Przerwą mi piękne majaczenie, że leżę w swoim pokoju, w czystej, pachnącej pościeli i że obok leży mój syn. - Bo tak jest naprawdę, tatusiu - Robert zagryza wargi, zagryza aż do bólu, żeby nie zaskowyczeć jak szczęśliwy psiak - leżę obok ciebie, możesz mnie dotknąć. Tatusiu, ciotka mówiła ci o różnych okropnościach, ale nie trzeba jej wierzyć. W Warszawie było nam... było nam dobrze i bezpiecznie. - Domyślam się, jak tu było, widziałem przecież te spalone domy. Domyślam się także, że nie przyniosłeś mi wstydu. I tej nocy nie powiedzieli już do siebie ani słowa. A gdy rano ciotka zajrzała do pokoju, ojciec i syn spali mocnym; zdrowym 59 snem. Nie budziła ich, uśmiechnęła się z taką życzliwością, o jaką Robert nigdy by jej nie posądził, i pomyślała, że przed śniadaniem zdąży jeszcze pościerać kurze z książek, które znowu mają właściciela. Wydawać by się mogło, że szczęśliwy powrót do domu i solidny wypoczynek pod własnym dachem postawią szybko pana Nowackiego na nogi. Niestety, rany, wycieńczenie, a następnie zapalenie oskrzeli zatrzymały ojca Roberta pod ciepłą kołdrą jeszcze przez wiele dni. A były to dni coraz trudniejsze. Na czarnym rynku ceny żywności uporczywie skakały w górę, a ciotka oświadczyła któregoś mroźnego poranka, że w domu zostało już ostatnie pięćdziesiąt złotych. Całe szczęście, że powiedziała o tym w kuchni i że pan Nowacki nic nie słyszał. Ludzie powtarzali: aby do wiosny. I rozglądali się za stolarzem, który potrafi chociaż trochę podleczyć domy poranione podczas wrześniowego oblężenia. Przez październik i listopad nie narzekał więc ojciec Maćka na brak roboty. Maciek zaś starał się pomóc koledze, toteż przynosił od czasu do czasu trochę kartofli, buraków lub kiszonej kapusty. Roberta początkowo krępowały te przynoszone z Marymontu worki, ale najgorzej i najgłupiej czuła się w tej nowej roli ciotka Roberta. Przecież jeszcze kilkadziesiąt dni temu zatrzaskiwała Maćkowi drzwi przed nosem, a teraz zdobywała się na promienny uśmiech i głośno zachwalała te nieco już nadmrożone kartofle, z których można było jednak przyrządzić wspaniałe, chrupiące placki. Ale tak naprawdę to ciotka niewiele się zmieniła, bo gdy tylko za Maćkiem zamknęły się drzwi, już się rozlegał jej nieprzyjemny głos: - I do czego to doszło, mój Boże, świat się przewrócił do góry nogami. Rozumiem, że wojna, że trudności, ale dlaczego tym prostakom z Marymontu łatwiej teraz żyć niż rodzinie inżyniera? Te darowane kartofle staną mi któregoś dnia kością w gardle... - Łatwo się uchronić od takiego nieszczęścia - przerywał ciotce Robert - wystarczy tych kartofli nie brać do ust. Pan Nowacki ciągle jeszcze chorował, widząc jednak, że w domu pachnie coraz bardziej głodem, zaproponował swej siostrze, żeby zaczęła wreszcie sprzedawać to wszystko, co można zamie- 60 nić na chleb, tłuszcz, mąkę. W szafie wisi przecież kilka garniturów, są nowe koszule, można sprzedać buty, zegarek, a nawet któryś z cennych obrazów. Ciotka zrobiła bardzo zgorszoną minę: - Bardzo cię przepraszam, Stefku, ale czy wyobrażasz sobie mnie w roli handlarki? Wojna wojną, głód głodem, pamiętajmy jednak o własnej godności. Jestem wdową po dyrektorze departamentu... - Po pierwsze, nie widzę nic poniżającego w walce o przetrwanie. Musimy przecież jakoś przetrwać - przerwał siostrze dosyć ostro pan Nowacki - a po drugie, moja ukochana Zofio, wdowo po dyrektorze departamentu, swoją godnością nas nie nakarmisz. Chleb nam jest potrzebny! Robert włączył się natychmiast do tej rozmowy, kłamiąc, że wie od Maćka o jednym takim, który kupuje wszystko u siebie w domu. Nie będzie więc żadnego ryzyka ani wstydu. Niech tylko ojciec powie, co można temu handlarzowi zanieść, a za parę godzin wszystko zostanie załatwione. - Sam nie wiem, dlaczego skłamałem - opowiadał koledze i miał bardzo zmartwioną minę, bo głupio byłoby teraz wrócić do domu bez pieniędzy - może bałem się, że ojciec nie zechce, żebym łaził z tymi łachami po ulicy? - To nie było żadne kłamstwo - odparł z bardzo poważną miną Maciek - kłamstwo jest wtedy, gdy się chce komuś zrobić zwyczajne świństwo. A jak się chce pomóc ojcu w taki sposób, żeby on nie o wszystkim wiedział, to jest po prostu strategia. Kapujesz? Pojechali aż do śródmieścia. Na Marszałkowskiej, na Złotej, na Hożej pełno było takich zmarzniętych i nieporadnych handlarzy, którzy wynieśli z domu mniej lub bardziej cenne rzeczy i próbowali znaleźć na to kupców. Chłopcy stracili nagle całą werwę i pewność siebie. Jeszcze w tramwaju układali sobie różne sposoby, dzięki którym będzie można łatwo i szybko sprzedać cały ten wieziony majdan, razem z walizką nawet. Teraz zobaczyli że sprzedających jest więcej niż kupujących i że nikt się nie interesuje pięknym garniturem, ani wyczyszczonymi do połysku pantoflami. - Gdybyśmy mieli w tej walizce chleb albo kaszę, zaraz by 61 się tu ustawiła kolejka - westchnął Maciek, tupnął parę razy butami w ośnieżony trotuar, bo stopy zaczęły mu już trochę drętwieć od nachalnego mrozu, i nagle krzyknął, zastępując drogę przechodniom: - Wspaniały garnitur z angielskiej wełny, koszule, buty... serdeczna pamiątka po polskim oficerze, który walczył pod Kockiem. Kto kupi, zrobi doskonały interes, a przy okazji dobry uczynek. Ten wspaniały oficer siedzi teraz w niewoli, a jego rodzina nie ma na chleb... Robert zaczął się szarpać z kolegą, szepcząc, że przecież ta niewola to kłamstwo. 62 - I bardzo dobrze - odpowiedział także szeptem Maciek, bo już się wokół nich ludzie zaczęli zatrzymywać - a co, chciałbyś, żeby siedział za niemieckimi kratami? Trzymaj się teraz, walcz, bo tu chodzi o żarcie dla twojego ojca. Niektórzy z przechodniów zatrzymywali się tylko po to, aby uśmiechnąć się życzliwie do chłopców, aby ich wesprzeć ciepłym słowem. To ty jesteś synem tego oficera? - Nie, to on, ja mu tylko pomagam. - Trzymaj się, chłopcze, nie załamuj się. Musisz być dzielny jak twój ojciec. Starsza kobieta powiedziała, że jej syn także walczył pod Kockiem. Podała nazwisko. Może chłopcy coś słyszeli o podchorążym Milerze? I już pięć, i już dziesięć osób zgromadziło się wokół otwartej walizki. Robert opowiadał o bitwie pod Kockiem, przypominając sobie każdy szczegół z ojcowskiej relacji, a Maciek już się zaczął targować z pierwszymi klientami. I chociaż nikt nigdy nie ustali, jaki wpływ na tę handlową transakcję miała patriotyczna opowieść o bohaterskich żołnierzach generała Kleeberga, faktem jest, że w ciągu dwudziestu minut walizka została opróżniona, a w kieszeni Roberta znalazło się trzysta sześćdziesiąt pięć złotych. - Wspaniały jesteś, Maciek, co ja bym bez ciebie zrobił? - wykrzykiwał Robert, klepiąc kolegę z rozmachem w plecy - ty masz prawdziwy talent do handlu.... tylko czy w naszym handlowaniu nie było jakiegoś oszukaństwa? Wiesz, o czym myślę... - Wiem. To była strategia, a nie oszustwo - uśmiechnął się Maciek i zaraz dodał: - Przecież mówiłeś im samą prawdę. Widziałeś, jak ludziom oczy błyszczały, gdy było o tych szkopach branych do niewoli jeszcze w październiku? Gdy szli w kierunku tramwajowego przystanku, dostrzegli nagle swego starego nauczyciela historii. Dreptał przy murze, po-kasływał, wyglądał bardzo mizernie. Dostrzegł chłopców i natychmiast schował jakiś przedmiot do zniszczonej teczki. Pewnie też próbował coś tu sprzedać, ale wolał, żeby jego uczniowie tego nie widzieli. Uśmiechnął się na powitanie: - Gdzie was tu przyniosło, co słychać, chłopcy? - Wracamy od znajomych... - powiedział szybko Robert - i wiadomości nie są zbyt dobre. Żle słychać... - Nie są dobre? To radzę, żebyście sobie zmienili znajomych. 63 Dobrze jest, chłopcy, aby tak dalej. Słyszeliście o polskim wojsku we Francji, o generale Sikorskim? _ Nie... - szepnęli prawie jednocześnie i najzupełniej szczerze. - To czego wy słuchacie? Im słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej! No, nie zatrzymuję was, ale wpadnijcie kiedyś do mnie. Wróg przychodzi w nocy Całą trójką siedzieli najczęściej w kuchni. Tam było najcieplej. Gdy ciotka gotowała obiad, Robert bardziej się chyba cieszył z płynącego od rozgrzanych garnków ciepła niż z tej nędznej zupy, którą trzeba było oszukać głód. Ale teraz i w kuchni było już chłodno. Dopiero gdy rozpocznie się przygotowywanie kolacji, znowu zatańczy mały płomień pod patelnią i czajnikiem. Nagle w przedpokoju zadźwięczał dzwonek. Robert pobiegł otworzyć drzwi, bo był przekonany, że to ktoś do niego. Do ciotki nikt przecież nie przychodził, a ojciec dopiero kilka dni temu zwlókł się z łóżka, ale jeszcze ani razu nie wyszedł na ulicę. Z nikim się nie widział, przyjmował tylko lekarza, więc któż mógłby mu dzisiaj składać wizytę? A jednak ci dwaj mężczyźni stojący w korytarzu zapytali o inżyniera Nowackiego. O Stefana Nowackiego, żeby nie było żadnych wątpliwości. Robert nie był przygotowany na takie niespodziewane najście całkiem obcych ludzi i mamrotał coś pod nosem, nie wiedząc, czy należy się przyznać do obecności ojca w domu. Wtedy jeden z nieznajomych, ubrany w ciepłą kurtkę i długie czarne buty, powiedział, mrugając do Roberta porozumiewawczo: - Masz rację, chłopcze, ostrożność to teraz ważna sprawa. Poczekamy na schodach, a gdybyś przypadkiem spotkał inżyniera Nowackiego... to chyba twój ojciec, prawda? Więc jeżeli go spotkasz, powiedz mu, że Franciszek przyszedł z pozdrowieniami... - Z pozdrowieniami od kogo? - zapytał z rozbrajającą naiwnością Robert, a tamten mężczyzna zaczął się śmiać: - Twój ojciec będzie wiedział, od kogo. I pan Nowacki chyba rzeczywiście wiedział, bo gdy tylko Ro- 64 bert pobiegł do niego z wiadomością, że Franciszek przyniósł pozdrowienia i czeka na schodach, aż podskoczył na tapczanie: - Podaj mi laskę - krzyknął do syna i pokuśtykał szybko na przywitanie gości. Wprowadził mężczyzn do ostatniego pokoju, zdążył jeszcze zawołać do ciotki: zrób nam tej dobrej herbaty! - i zatrzasnął drzwi. Robert kilka razy, niby to przypadkowo, przeszedł obok tych drzwi, jak mógł najbliżej, ale mężczyźni musieli rozmawiać chyba szeptem, bo nic nie usłyszał. Zaczęła go coraz bardziej podniecać to niespodziewana i tajemnicza wizyta. I ta cisza za drzwiami stawała się coraz bardziej intrygująca. Jeszcze nie umiał sobie nic stanowczo wyjaśnić, ale z każdą minutą nabierał przekonania, że w tym zamkniętym szczelnie pokoju dzieje się teraz coś bardzo ważnego. Mężczyźni rozmawiali z panem Nowackim nie dłużej niż godzinę, ale po ich wyjściu ojciec Roberta odmienił się nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Stał się rozmowny, dowcipny jak kiedyś, przed wojną. Rzucił w kąt laskę i zaczął przytupywać poranioną nogą, jakby chciał wszystkim, a może głównie sobie, udowodnić, że jest już silny, zdrowy i sprawny. Minęło kilka dni. Robert zdążył już trochę zapomnieć o tajemniczej wizycie dwóch mężczyzn. Miał zresztą teraz własną tajemnicę. W pierwszy grudniowy piątek Maciek przybiegł z wiadomością, że spotkał przed chwilą pana Marca i że zaproszeni zostali przez niego na niedzielny podwieczorek. - Tak właśnie powiedział, że zaprasza nas na podwieczorek - podniecał się Maciek, wymachując nerwowo rękami - a z tego, co już wiem, to pan Marzec sam głodem przymiera. Zapytałem go, czy mamy przyjść tylko we dwóch, a on na to: weźcie jeszcze kogoś, do kogo macie zaufanie, ale niech to nie będzie cała armia.. Najpierw zaczęli się więc zastanawiać, kogo można wziąć do Marca, który im chyba jakąś niedzielną niespodziankę przygotowuje. A gdy już mieli dwóch pewniaków, to znaczy Antka i Ryśka, zachwycili się własnym pomysłem, nie tyle może nowym, co skutecznym. Tak zrobią: przez całą sobotę będą we czwórkę odgarniali śnieg. Zarobione pieniądze zaniosą staremu nauczycielowi. 5 - Historia dłuższa... 65 Było trochę kłopotu z tą pracą, bo chociaż w nocy znowu spadł śnieg i ochotników do machania łopatą przyjmowano chętnie, to jednak urzędnik popatrzył na czterech chłopców dosyć lekceważącym wzrokiem. A już ze szczególną dezaprobatą spojrzał na małego i chudego Rysia. - Dziecino, przecież ty nawet pustej łopaty nie udźwigniesz - pomrukiwał trochę gniewnie, a trochę ironicznie - namów lepiej swojego ojca, żeby cię wyręczył. Miał pecha urzędnik, bo trafił w najczulszy punkt. Rysio pobladł z oburzenia i zaczął recytować podniosłym głosem najnowszą opowieść o swoim ojcu. Nawet chłopcy słuchali z zaciekawieniem, bo to była piękna bujda i po raz pierwszy Rysio to opowiadał. Tym razem ojciec Rysia miał już stopień majora, właśnie uciekł z niemieckiej niewoli i ukrywał się na wsi. Ma Krzyż Walecznych i odmrożone nogi. Rysio musi natychmiast do niego pojechać i dlatego poprosił kolegów, żeby mu pomogli. Oni oddadzą mu zarobione przy odśnieżaniu pieniądze. Mężczyzna patrzył na Rysia coraz życzliwszym wzrokiem. - Oczywiście, teraz nie ma sprawy, wszyscy dostaniecie pracę i pełne stawki, po trzy pięćdziesiąt - zaczął wpisywać ich nazwiska na listę przyjętych - ale dam ci szczerą radę, nie gadaj zbyt głośno o ucieczce ojca, bo to się może źle skończyć. Ludzie bywają różni. Różnych łobuzów i donosicieli nie brakuje... Zarobili czternaście złotych. W niedzielę od samego rana czyścili buty, a Robert wyprasował sobie nawet spodnie, czym wprowadził ciotkę w stan nagłego podniecenia i niepokoju: - Cóż ty wyprawiasz?! - wołała pani Zofia. - Na defiladę się szykujesz? Wchodzili na schody w jakimś dziwnym podnieceniu. Maciek zapukał do drzwi. Tak cicho i delikatnie, jak wtedy we wrześniu, gdy ośmieszyli się szukając za tymi drzwiami dywersanta. Wtedy długo czekali na otworzenie, a teraz ledwie Maciek zapukał, już zobaczyli swego nauczyciela. Tak jakby czuwał, jakby oczekiwał ich z niecierpliwością od wielu minut. W pokoju było czyściutko, a co najdziwniejsze, od rozgrzanego pieca buchało ciepło. I od razu jakoś ciepło zrobiło im się w sercach. Ten stary nauczyciel, który tuż przed wybuchem wojny odszedł na emeryturę, musiał dokonać nie lada wysiłku, żeby zdo- 66 być aż tyle drzewa na ich powitanie. A gorący piec miał teraz taką samą wartość, jak garnek pełen kartofli okraszonych słoniną. Marzec wyjął z szafy stertę zakurzonych książek i spojrzał trochę bezradnie w stronę chłopców. - Stoicie na baczność, a to przecież nie zbiórka. Pomóżcie, weźcie te książki, a ja tymczasem przyniosę herbatę. Pierwszy ochłonął Rysio. Zaczął otrzepywać książki z kurzu układać je na środku stołu, wykrzykując tytuły takim zachęcającym głosem, jakby za chwilę miała się rozpocząć wielka wyprzedaż starej biblioteki. - "Warszawa w czasie powstania kościuszkowskiego", hańba, nie czytałem. A tu "Stefan Czarniecki" za dwa złote i trzydzieści groszy. Patrzcie "Warszawa w poezji polskiej", jest data... 1918 rok... to ile lat ma ta książeczka? - Czy ja tu przyszedłem na egzamin z matematyki? - skrzywił się Antek i zaraz dodał ironicznie - przecież to są zwyczajne książki, a ty piejesz, jakbyś skarby znalazł. I to ma być ta wielka niespodzianka pana Marca? - Ciichoo... - szepnął Robert, ale spóźnił się z ostrzeżeniem, bo w drzwiach stał .już Marzec. Nawet nie spojrzał w stronę Antka, chociaż byli pewni, że słyszał jego słowa. Zaczął ustawiać szklanki, a Rysio, korzystając z tego małego zamieszania przy stole, podszedł do kolegi i kopnął go w kostkę. - Barbarzyńca - syknął z bólu Antek - zobaczysz, będziesz mnie niósł na plecach do domu. Zrobiło się nagle bardzo cicho. Chłopcy patrzyli w napięciu na nauczyciela, a pan Marzec usiadł spokojnie przy stole i zaczął sobie słodzić herbatę sztucznym miodem. Dopiero po dłuższej chwili, gdy szklanki były już prawie puste, powiedział spokojnie: - Słyszałem, są to zwyczajne książki... - Antek zawsze się wygłupia - jeszcze raz próbował uratować sytuację Rysio Walczewski. - Nie przerywaj. Oburzyłeś się na kolegę, a on ma przecież sporo racji. Tak, to są zwyczajne, polskie książki. - No i co, barbarzyńco? - Antek spojrzał z pogardą na kolegę - wielka wojna o kilka książek! Nauczyciel podniósł się z krzesła i trzymając w ręku małą 67 szarą książeczkę, podszedł w stronę biurka. Wyciągnął z szuflady okulary, zaczął wertować kartki, aż znalazł to, czego szukał. Usłyszeli jego głos trochę zachrypnięty z emocji: Hej, bracia, dzieci, żołnierze, za broń, za broń, za broń! Niech każdy za giwer bierze i ustawia się w szeregu w podwórze. Hej; bracia, oto budzą się burze: za broń, za broń, za broń! Przyszedł czas, gdy zrywamy obroże... Te słowa były z ognia, i Robertowi przypomniały się natychmiast opowiadania ojca o ostatniej bitwie pod Kockiem. A może to jest właśnie wiersz o tej bitwie? Maciek przymknął powieki i zaczął szeptać, jakby składał uroczyste przyrzeczenie: za broń, za broń... I nawet Antek pobladł jakoś dziwnie, a Rysio szepnął, gdy tylko nauczyciel przestał recytować: - To są zwyczajne książki? Dziękuję uprzejmie, mogę być barbarzyńcą. Antek, nie żałuję tego kopniaka... Nauczyciel wytarł chusteczką czoło i powrócił na swoje krzesło przy stole. Sięgnął machinalnym ruchem po pustą szklankę. - Trochę mi w gardle zaschło - powiedział i jakby wykorzystując tę sytuację, wyszedł szybko do kuchni. Może przez chwilę chciał być sam? Może przeliczył swoje siły, a teraz wstydził się wzruszenia, które go tak nagle zaatakowało? - Czy to był wiersz, czy przysięga? - zapytał Maciek i nie czekając na odpowiedź, dodał: - Nauczę się tego na pamięć: "za broń, za broń!" I któregoś dnia powiem swemu ojcu. Gdy wrócił pan Marzec, chłopcy zerwali się z krzeseł. Poczuli się nagle tak, jakby witali swego nauczyciela wchodzącego do klasy. A on wcale nie był tym zaskoczony, bo i jemu udzieliła się atmosfera uroczystej, pierwszej lekcji. - Przeczytałem wam fragment "Nocy listopadowej" Wyspiańskiego. Nie znacie tej sztuki, ale przyjdzie i na to czas. A teraz zapamiętajcie sobie, że tak wołał Piotr Wysocki z warszawskiej Szkoły Podchorążych, gdy wzywał Polaków do broni. - To dlaczego powiedział pan, że to jest zwyczajna książka? - przypomniał o swojej krzywdzie ciągle rozżalony Rysio. - Bo jest. I na tym polega nieszczęście, że nasze zwyczajne, 68 polskie książki stały się książkami zakazanymi. Niemcy wiedzą, że nie tylko karabinem wygrywa się wojnę. Stary już jestem, karabinu nie udźwignę, ale jeżeli chcecie, powojujemy z Niemcami inną bronią. To była nasza pierwsza tajna nauka historii. Przyjdziecie na drugą lekcję? - I na trzecią, i na czwartą! - zawołał Robert. Ktoś nagle zabębnił pięściami w drzwi. Pozbierali szybko książki ze stołu. Ręce drżały im z podniecenia i tylko pan Marzec zachował kamienny spokój. Wyszedł powoli, do przedpokoju, wołając w stronę chłopców. - Nie przynoście mi takiego mokrego drzewa, bo nie mogę w piecu rozpalić! Płacę wam przecież za suche... - O jakim on drzewie mówi? - zdziwił się Rysio. - O mokrym - odpowiedział szybko Maciek - przecież przyniosłeś tego cały worek... Gdy nauczyciel otworzył wreszcie drzwi, za progiem nie było już nikogo. - Może to tylko głupi żart - odetchnął z ulgą wróciwszy do chłopców. Na wszelki jednak wypadek wychodzili z mieszkania pojedynczo. Ostatni wyszedł Maciek, i to on położył dyskretnie na biurku kopertę, w której było czternaście złotych. Głos ciotki był w pierwszej chwili niewyraźny, jakby dobiegał przez ścianę. Robert próbował otworzyć szerzej oczy, a później opanowało go zdziwienie: czego ciotka chce? Czemu ściąga ze mnie kołdrę? - Robercie, Robercie, nie słyszysz dzwonka? - Coś mi dzwoni w głowie, ale to chyba jeszcze sen... - Obudź się wreszcie, ktoś się dobija do drzwi! - W nocy? - Jest piąta rano... słyszysz? Znowu walą. Muszę obudzić twojego ojca. Dzwonek, walenie do drzwi. Piąta rano. Robert potrząsnął kilka razy głową i zaraz zrobiło mu się jaśniej. Zerwał się z tapczanu i pobiegł do ojca. - Ciociu - zdążył jeszcze krzyknąć - niech ciocia się nie śpieszy z otwieraniem. To chyba Niemcy... - O tej porze? - szepnęła z rozbrajającą naiwnością ciotka - przecież to oburzające... 69 Robert wpadł do ostatniego pokoju, w którym ^<**"jL Kooeri wp Nowacki był ubrany w długi szlat iUtg° ZLLtS(tm) p^hu ^ ??. Wioiy. papier do • ""¦ "zwiększę niebezpieczeństwo juz minęło... hasło... 70 Nie zdążył skończyć. Do pokoju wpadło dwóch umundurowanych Niemców i cywil w skórzanym płaszczu. - Czy Stefan Nowacki?! - krzyknął cywil. - Tak, to ja... - Papiery, dokumenty! - cywil krzyczał tak głośno, jakby ojciec Roberta był po drugiej stronie szerokiej rzeki, a stali przecież teraz obok siebie, twarzą w twarz prawie - prędko, prędko, dokumenty i ubieraj się! Chciała wejść do pokoju ciotka, ale stojący przy drzwiach Niemiec wypchnął ją brutalnie za drzwi. Po chwili podobny los spotkał Roberta. Niemcy biegali już po całym mieszkaniu. Było ich pięciu albo sześciu, bo z kuchni też dochodził jakiś rumor, jakby ktoś otwierał i zamykał z trzaskiem wszystkie drzwi i kuchenne szuflady. Ustawiono ciotkę z Robertem twarzami do ściany, rozpoczęła się rewizja w pokojach. Rzucano na podłogę bieliznę, książki, a ciotka popłakiwała cichutko i próbowała protestowaćx - Panowie, wszystko zniszczycie, tu jest porządny dom, tu mieszkają uczciwi ludzie... Wrzasnęli coś po niemiecku i jeszcze gorliwiej zabrali się do roboty. Robert sam już nie wiedział, jak długo to wszystko trwa. Dziesięć minut? Godzinę? Myślał teraz tylko o ojcu i miał jeszcze troszeczkę nadziei, że jeżeli Niemcy nie znajdą w mieszkaniu nic podejrzanego, to ojciec będzie uratowany... I chyba nie znaleźli, bo krzyczeli coraz gniewniej, niecierpliwiej. Mieli bardzo zawiedzione miny. Ale i to nie było, niestety, dla ojca żadnym ratunkiem. Gdy go wyprowadzili z ostatniego pokoju, pan Nowacki był już w garniturze. Otarł dłonią krew, która płynęła mu z rozciętej wargi. - Stefku kochany, powiedz tym panom coś, wytłumacz, że to chyba pomyłka! Panowie, gdzie go zabieracie? - lamentowała ciotka. - Uspokój się, Zosiu, wszystko się wyjaśni - powiedział pan Nowacki i nagle zwrócił się w stronę cywila - czy mogę pożegnać się z synem? - Ale szybko - warknął gestapowiec. Inżynier podszedł z uśmiechem do Roberta, objął go ramieniem, przygarnął mocno do piersi. 71 __ Nie martw się, synu, wszystko się dobrze skończy - w tych pozornie spokojnych słowach był z trudem tłumiony niepokój. I zaraz Robert usłyszał szept ojca; - Hasło: gajowy zaprasza na polowanie... __ już, kończyć, wychodzić! - cywil podskoczył do pana Nowackiego i popchnął go w stronę drzwi. Wyszli wszyscy. Jeszcze przez chwilę słychać było mocny tupot butów na schodach, a później zapanowała potworna, niesamowita cisza. Ciotka padła bezsilnie na tapczan i leżała nieruchomo, jakby straciła przytomność. A Robert podbiegł do okna i chuchając na zamarzniętą szybę zdołał jeszcze zobaczyć dwa czarne samochody, stojące przy trotuarze z wygaszonymi światłami. Zawarczały motory, z reflektorów popłynęło mdłe światło i po mi-• ucie tylka Lici ślady opon na śniegu bjly uowodem niezbi- tym, że to wszystko, co się tu wydarzyło, nie było koszmarnym snem. Każdy jest żołnierzem Od tamtej strasznej nocy minęły dwa miesiące. Po krótkiej odwilży znowu powróciły mrozy, ale Robert chyba tego nie odczuwał. Przestał się troszczyć o dom i gdyby koledzy nie podrzucili mu od czasu do czasu kilku kilogramów drzewa, nie byłoby nawet na czym zagotować herbaty. Siedział całymi godzinami w pokoju ojca, milczał i trzeba było drugiego nieszczęścia, żeby w zapłakanych oczach świat nabrał realniejszych kształtów. Bywa tak przecież czasami, że jeden piorun wznieca pożar, a drugi, który uderza w to samo miejsce, tłumi ogień. To drugie nieszczęście związane było z chorobą ciotki, która także nie mogła się otrząsnąć po gestapowskiej wizycie. Tydzień później dostała ataku serca. Długo leżała w szpitalu, a gdy wreszcie wróciła, atak się powtórzył. Następny powrót zapowiadał się optymistycznie, ale tylko przez kilka dni. Któregoś poranka ciotka przestała się do Roberta odzywać, później śpiewała dziecinne piosenki i zaczęła rozsypywać mąkę po podłodze, mówiąc, 72 że to morski piasek. Aż wreszcie nastąpił tragiczny koniec. Tuż przed obiadem wybiegła na ulicę i rzuciła się z pięściami na jakiegoś przechodnia, wołając: to ty, chamie, aresztowałeś Stefka! Odwieźli ją do szpitala w kaftanie bezpieczeństwa, i Robert został sam. Co prawda Maciek odwiedzał go prawie codziennie i namawiał, żeby zamknął na cztery spusty puste mieszkanie i przeniósł się do marymonckiego domku, ale Robert nie chciał. Jadł byle co, bo z pozostawionych przez ojca pieniędzy tylko symboliczne złotówki już zostały. Palił w kuchni bardzo oszczędnie, rąbał najpierw stare krzesła i różne skrzynki przyniesione z piwnicy, a później rozwalał tasakiem kuchenne taborety. Siedząc na podłodze i przytulając plecy do ciepłych kafli, czytał różne książki z biblioteki ojca. Niektórych nie rozumiał, były dla niego zbyt trudne, ale przymuszał się do czytania, bo wydawało mu się, że mając w ręku książkę, którą ojciec kiedyś trzymał czuje blisko siebie jego obecność. Ale warował w tym mieszkaniu przede wszystkim dlatego, że znał hasło, które na pewno było kluczem do jakiejś ważnej sprawy. Nie przekazałby mu przecież ojciec bez powodu tych trochę dziwnych słów. I wreszcie sprawdziły się przewidywania chłopca. Któregoś dnia zjawił się mężczyzna, którego zresztą Robert natychmiast poznał, bo to był jeden z tych, którzy w grudniu ubiegłego roku przyszli z niespodziewaną wizytą do inżyniera Nowackiego. Mężczyzna przywitał się z Robertem i zaraz podał hasło: gajowy zaprasza na polowanie. - Tak, wszystko się zgadza - rozpromienił się Robert - ale co ja mogę dla pana zrobić? - Możesz mnie wpuścić do pokoju ojca. Muszę stamtąd coś zabrać. - Przecież Niemcy zrobili dokładną rewizję... - Ale nie znaleźli tego, po co ja przyszedłem. To jest wielkie szczęście dla nas i dla twojego ojca. Właśnie od niego mamy tę wiadomość. Nie znaleźli. - Więc może go puszczą? Gdzie on jest? Jak się czuje? - Trzymają go na Pawiaku - mężczyzna spojrzał na zegarek, widocznie się śpieszył - twardy z niego żołnierz, nie daje się. 73 I ty też musisz być twardy. Już dotarła do nas wiadomość, że ciotka w szpitalu. Ja wiem, że ci ciężko, ale wytrzymaj jeszcze trochę. Napisałem do rodziny twego ojca, może ktoś przyjedzie. Tylko że to będzie skomplikowana sprawa, bo oni mieszkają w Łodzi, a Łódź to już niemiecka Rzesza, czyli inny świat. Zostawię ci pieniądze. Nam też się nie przelewa, musisz oszczędzać - położył na stole cztery pięćdziesięciozłotowe banknoty. Robert zaprowadził go do pokoju ojca. Mężczyzna odsunął szafę z książkami, a później podważył scyzorykiem jedną z parkietowych klepek. Wyjął ze schowka kilka malutkich kartek podobnych do tych, które ojciec zdążył zjeść przed wtargnięciem gestapowców. - A ty nic nie widziałeś - powiedział ostrym głosem, jakby wydawał rozkaz. - Pana także nie widziałem nigdy w życiu - odrzekł Robert i pomógł mężczyźnie przesunąć szafę na stare miejsce. A gdy gość odszedł, Robert już się nie czuł samotnie. I po raz pierwszy od wielu, wielu dni usnął z uśmiechem na ustach Przyśnił mu się ojciec, który przedostał się.przez więzienny mur i uciekł w kierunku wielkiego zielonego lasu. Minęło kilka dni. Robert wybrał się na Marymont. Podgrzewało słońce i ze śniegu zrobiły się natychmiast brudne kałuże. Podgrzewało słońce, a Robert drżał z zimna. I w ogóle nie czuł się najlepiej, chociaż szedł do Maćka właśnie po to, aby mu się zwierzyć ze swojego szczęścia. Chciał opowiedzieć przyjacielowi, że inżynier Nowacki, a raczej porucznik Nowacki, twardo się trzyma w więziennej celi i że jest szansa na jego uwolnienie. Ale Maćka nie było w domu. Miał zaraz wrócić, bo poszedł tylko do sklepu po chleb przydzielany na specjalne kartki. Pani Słowikowa poczęstowała gościa ciepłą zupą. Robert już bardzo dawno nie jadł zupy, bo chociaż nauczył się ostatnio wielu trudnych rzeczy, nie umiał jeszcze gotować. Jadł więc z apetytem, a rodzice Maćka patrzyli z troską na jego wymizerowaną, bladą twarz. Później zaczęli pytać o różne sprawy. Czy ma pieniądze? Czy ma chociaż trochę węgla? Czy ze zdrowiem ciotki jest ciągle tak źle, jak było? Dlaczego chodzi w dziurawych butach, trzeba je natychmiast zanieść do szewca... Gdy wrócił Maciek, wyszli do ogrodu i stanęli pod jabłonią. 74 Stanęli w tym miejscu, gdzie zakopali kilka miesięcy temu ułańską szablę. Robertowi zrobiło się nagle bardzo zimno, a po chwili ogarnęła go gorączka. Był przekonany, że to wszystko z emocji, która zaczęła im się udzielać. - Czujesz pod butami? - szepnął Maciek wbijając obcasy w wymieszany z ziemią śnieg. - Czuję... - odpowiedział Robert - ale szkoda, że to nie pistolet. Z pistoletu większy pożytek. - Pewnie, że większy -- mówił w zadumie Maciek - ale ze sztandaru, na przykład, też pożytku nie ma. Ze sztandaru do nikogo nie strzelisz, a przecież nie ma wolności bez sztandaru. Robert poczuł dziwny zamęt w głowie. Zakołysała się jabłoń, a twarz Maćka zaczęła się oddalać i przybliżać. - Ja też tak myślę... nasz sztandar... - zaczął mamrotać zachrypniętym głosem - przysięgnij na ten sztandar, to ci powiem. Nie, nie mogę. Czekałem na hasło. Szukali, szukali, ale mój ojciec ich przechytrzył. Wziąłem hasło i otworzyłem skrytkę, ale ja tego pana nie widziałem nigdy, nie znam go, nie pytaj... - Ty chyba masz gorączkę! - zawołał Maciek i zaciągnął kolegę do domu. Termometr szybko i jednoznacznie potwierdził obawy Maćka. Słupek rtęci przekroczył 39 stopni, a więc na żadne lekceważenie choroby nie można sobie było pozwolić. Rozłożono dla chorego polowe łóżko i ustawiono je w kuchni. Jeszcze tego samego dnia pan Słowik przyprowadził znajomego felczera z sąsiedniej ulicy. Okazało się, że Robert jest po prostu ciężko przeziębiony i jeżeli nie poleży w łóżku przynajmniej przez pięć drii, może się to zakończyć zapaleniem płuc. Felczer zostawił parę recept, Maciek pognał szybko do apteki, żeby zdążyć przed policyjną godziną, a Robertowi chyba się. jeszcze bardziej podniosła gorączka, bo zaczął znów majaczyć i bredzić. Rozmawiał z ojcem prosząc, żeby się ukrył, bo do drzwi dobijają się gestapowcy. Później wołał przerażony głosem: tam nie ma żadnej skrytki, nie wchodźcie do pokoju, nie znam was! Mijały dni i gorączka ustępowała. Maciek przybiegał ze szkoły i wykrzykiwał od progu: - Dzisiaj to już naprawdę zdrowo wyglądasz! Pozdrawiają cię Rysio i Antek. 75 Rok szkolny rozpoczął się z dużym opóźnieniem, a Robert tylko przez dwa tygodnie przekraczał progi swej klasy. Aresztowanie ojca, a później choroba ciotki zniechęciły go do nauki. Zbyt wiele miał zmartwień i kłopotów na głowie, żeby myśleć o cyrklach, linijkach, zeszytach i odrabianiu lekcji. Pocieszał się zresztą, że nie traci wiele, bo Niemcy wykreślili z programu naukę historii i geografii, a na lekcjach polskiego czytano ciągle jakieś głupie wierszyki o ślizgawkach, bałwanach i o koniach, które rozmawiały ze sobą na temat niemieckich dobrodziejstw w Polsce. Widać tylko konie dały się namówić do plecenia takich głupstw. Nadszedł wreszcie dzień, w którym nawet nieustępliwa pani Słowikowa zdecydowała; że Robert może już wstać z łóżka. I w małym drewnianym domku podniósł się natychmiast radosny wrzask. Robert złapał Maćka za szyję, próbował go przewrócić, a Maciek po krótkiej walce położył się pięknie na obie łopatki, bo była to doskonała szansa, żeby wszystkim udowodnić, iż Robert znów się do czegoś nadaje. - Czy ty masz dobrze w głowie? Nie męcz Roberta! - wołała pani Słowikowa do Maćka, który dyszał ciężko pod ciężarem uradowanego zwycięzcy. Tuż przed kolacją Robert wyciągnął z kieszeni pieniądze, które zostawił mu tamten mężczyzna znający hasło. - Proszę pani, chciałem zapłacić chociaż za lekarstwa i za wizyty felczera - przesunął banknoty niepewną ręką w stronę pani Słowikowej. Kobieta popatrzyła na niego jakby z żalem: - A ty myślisz, że gdybyś nie miał pieniędzy, to ja bym cię zostawiła na łasce losu? Taki pod tym dachem obyczaj, że ludziom trzeba pomagać. Schowaj to szybko, bo się obrażę. Tego wieczora Maciek opowiedział Robertowi o wszystkich jego dziwnych i niebezpiecznych majaczeniach. Opowiedział o skrytce w podłodze,, powtórzył hasło, które Robert wykrzykiwał w gorączce: - Masz szczęście, że nikt obcy tego nie słyszał - nachylił się w stronę Roberta, szeptał mu prosto w twarz - ale jeżeli masz takie ważne tajemnice, musisz być niemową, nawet wtedy, gdy cię gorączka złapie, nawet wtedy, gdyby ci Niemcy pięty przypalali ogniem. 76 - A więc ty już wszystko wiesz, znasz moją tajemnicę... - powiedział cicho Robert, jakby do siebie. - Wszystkiego nie wiem i jeżeli nie chcesz, nie musisz mi mówić. - Właśnie teraz chcę ci powiedzieć. Maciek słuchał zwierzeń kolegi z miną wytrawnego konspiratora. Zachowywał się tak, jakby odwiedziny tajemniczych mężczyzn, skrytki z tajną korespondencją, hasła - były sprawami najzwyklejszymi pod słońcem. I dopiero po kilku tygodniach Robert mógł się przekonać, że w zachowaniu Maćka nie było żadnej zarozumiałości. Nadszedł bowiem moment, gdy za tajemnicę Roberta zapłacił swoją tajemnicą. Któregoś prawie już wiosennego dnia Robert przyszedł w odwiedziny do państwa Słowików. Dosyć częstu tu, od czasu swojej choroby, przychodził, ale ten dzień miał rozpocząć nowy, ważny rozdział w jego życiu. Gdy wszedł do małego domku, Maciek zakładał właśnie na plecy szkolny tornister, a że zajęcia szkolne skończyły się już kilka godzin temu, ten tornister na plecach wydał się Robertowi trochę dziwną sprawą. Maciek wyszedł z ojcem do pokoju, a gość poczuł się prawie urażony. Został w kuchni sam, bo pani Słowikowej nie było akurat w domu. Co się z nimi dzieje? Co to za tajemnica? Czyżby się na mnie za coś obrazili? - myślał Robert z coraz większym zdenerwowaniem i niepokojem. I w tym momencie zawołał go Maciek: - Chodź do nas, ojciec chce ci coś powiedzieć... Pan Słowik miał bardzo poważną i zatroskaną minę. Powiedział, że sprawa jest wielkiej wagi i że Robert nie musi przyjmować propozycji. - Maciek mnie przekonał, zresztą znam cię nie od dzisiaj. Wiem, jesteś dzielnym chłopcem, ale nie chciałbym cię narażać... Gdyby ci się coś stało, twój ojciec miałby do mnie wielki i uzasadniony żal. - Jego ojciec jest żołnierzem - przerwał Maciek - męczą go teraz na Pawiaku i każdy syn ma prawo mścić się za swego ojca. Pojechali tramwajem aż na Wolę. I przez chwilę pomyśleli chyba o tym samym, bo zaczęli sobie nagle przypominać, jak to 77 we wrześniu ubiegłego roku, gdy na Warszawę sypały się bomby, gdy płonęły domy, przedzierali się także na Wolę, żeby odnaleźć pana Słowika walczącego w ochotniczej brygadzie robotniczej. Wysiedli z tramwaju i Maciek wydał rozkaz: - Pamiętaj, w razie jakiejś wpadki, nie znamy się, a gdyby mnie z tym tornistrem capnęli, staraj się jak najszybciej wrócić na Marymont i powiedzieć o wszystkim ojcu. Robert w dalszym ciągu traktował tę wyprawę raczej jak harcerską wycieczkę. Jakoś sobie nie mógł wyobrazić, że Niemcy zatrzymają na ulicy dwóch niepozornie wyglądających chłopców i zaczną ich rewidować. Przyjął jednak rozkaz kolegi z pewną satysfakcją, bo taki groźny rozkaz dodawał powagi tej wycieczce na drugi koniec miasta. Zatrzymali się przed obszerną bramą przy ulicy Chłodnej. Robert miał zaczekać na kolegę. - Tutaj zostań i rozglądaj się - instruował go Maciek - ja idę na drugie piętro, pod piątkę... I ledwie oddalił się od Roberta, w okienku stróżówki ukazała się męska głowa. A może nawet głowa ta cały czas tkwiła w okienku, bo Robert usłyszał nagle ostrzegawczy szept: - Pst, pst, chłopak, pod piątką jest gestapo. Zrobili kocioł, siedzą tam od rana... W pierwszej chwili chciał głośnym krzykiem ostrzec kolegę, ale zaraz zrezygnował z tego szczeniackiego pomysłu. Pobiegł, jak tylko mógł najszybciej, za Maćkiem, dopadł go, gdy wchodził już na drugie piętro. Złapał go z całej siły za ramię: - Stój, wracaj, pod piątką gestapo... - Skąd wiesz? - Dozorca mnie ostrzegł... Stali przez chwilę nieruchomo, jakby w obawie, że w jakimś zakamarku korytarza czuwają gestapowcy. Nikt jednak nie zakłócał tej ciszy, która była zresztą ciszą pozorną, ciszą groźną, bo za tamtymi czerwonymi drzwiami na drugim piętrze rozgrywał się od wielu godzin wielki ludzki dramat. Zaczęli schodzić, stąpając ostrożnie po trochę trzeszczących schodach. Przeszli obok stróżówki i Maciek podniósł bojowo pięść, jakby chciał tym gestem podziękować nieznajomemu mężczyźnie za ocalenie. Ale w korytarzu panował mrok i nawet nie dostrzegli, 78 czy dozorca nadal czuwa na swym posterunku. Przeszli na drugą stronę ulicy. Dopiero teraz poczuli się trochę bezpieczniej i dopiero teraz uświadomili sobie w pełni, jak blisko byli nad przepaścią. Maciek zacierał nerwowo dłonie: - Już by mnie teraz mieli, gdyby nie ty....- szepnął i odetchnął głęboko jak po wielkim wysiłku - jeszcze parę kroków, i już bym tam siedział. - To przecież nie ja cię uratowałem - odpowiedział ze szczerym protestem Robert - to ten stróż, to ten obcy człowiek. Poczekali jeszcze pół godziny. Przed domem po drugiej stronie ulicy zatrzymało się nagle policyjne auto. Po chwili trzech barczystych drabów wyprowadziło z bramy niskiego mężczyznę, ubranego w kraciasty sweter. - Wzięli go... - jęknął Maciek, gdy wpychano mężczyznę do samochodu. - Wzięli go, niech ich piekło pochłonie, niech się ziemia pod nimi rozstąpi - i nagle ucichł, a po chwili dokończył swą myśl już bardziej opanowanym głosem - to znaczy, że nikt nie wpadł w kocioł, tylko jednego przecież wzięli. To chyba ten stróż tak dzielnie przez cały dzień pracował. Ja to bym takiemu już jutro specjalny order przyczepił do marynarki. I wskoczyli do odjeżdżającego tramwaju. Musieli teraz jak najprędzej zawieźć na Marymont smutną wiadomość. Za dwie, za trzy godziny o tragedii na ulicy Chłodnej muszą już wiedzieć ci wszyscy, którym grozi niebezpieczeństwo. - Prędzej, prędzej... - szeptał Maciek patrząc przez brudną tramwajową szybę na mijane domy, na śpieszących gdzieś ludzi, na okupacyjną, smutną warszawską ulicę. URATOWAĆ CZŁOWIEKA "Uciekł tym draniom mój ojciec..." Od tygodnia żył Robert Nowacki w nieustannym napięciu. Właśnie tydzień temu ktoś wrzucił mu do przedpokoju, przez szparę na listy, kopertę, w której było trzysta złotych i malutka kartka bez podpisu: "Pan Targosz z żoną i córką w drodze. Czekaj na nich. Inżynier jest tam, gdzie był i pozdrawia cię serdecznie. Oszczędzaj pieniądze i głowa do góry". Ten list wyglądał trochę tajemniczo, ale dla Roberta wszystko było zrozumiałe i wszystko radosne. Przyszedł akurat wtedy Maciek i Nowacki pokazując mu tę wspaniałą przesyłkę, tłumaczył, poprawiając bez przerwy okulary z podniecenia: - Żona Targosza to siostra rodzona mojej matki. Trochę ją pamiętam, bo rok przed wojną była u nas z Kryską, znaczy się ze swoją córką. A więc nie będę już sam. Oni mieszkają w Łodzi, a Łódź to już niemiecka Rzesza i dlatego tak trudno wyrwać się stamtąd. Inżynier to mój ojciec. Pozdrawia mnie, to wynika z tego, że oni mają z nim kontakt. Jest tam, gdzie był, czyli na Pawiaku. Mój kochany ojciec, on się na pewno bardziej teraz o mnie martwi niż o siebie. Cudowna kartka, ale po co przypominają mi o oszczędzaniu? Gdybym liczył tylko na ich pieniądze, dawno umarłbym z głodu. To twoi rodzice wyciągają mnie bez przerwy z głodówki... - Teraz ty przesadzasz - żachnął się Maciek Słowik - przecież pracujesz, zarabiasz na siebie. - Zarabiam? Ja sobie w tartaku tylko wyrabiam mięśnie - Robert zaśmiał się tak szczerze i spontanicznie, że ten śmiech udzielił się koledze -• co ja mogę zwojować przy pomocy takiej forsy? Dwadzieścia dziewięć groszy na godzinę... ładny grosz, co? Pracę w tartaku na Marymoncie załatwił Robertowi ojciec Maćka. Miał tam kilku znajomych jeszcze z lat przedwojennych. Pan Słowik zdawał sobie sprawę, że Robert, syn dobrze zarabia- 6 - Historia dłuższa... 81 jącego przed wojną inżyniera, nie jest przygotowany do ciężkiej pracy fizycznej. Wiedział jednak także, iż właśnie taka praca wyzwoli najprędzej w tym szczupłym, trochę nieśmiałym chłopcu męskość i samodzielność. Poprosił znajomego majstra, żeby patrzył trochę przez palce na nieporadność chłopca, ale Robert, nie licząc na żadną wyrozumiałość, starał się wykonywać pracę, jak tylko mógł najlepiej. A zarabiał mało, bo takie były stawki dla niepełnoletnich. Majster dzielił się czasami z Robertem chlebem przyniesionym z domu, a gdy był w dobrym humorze, dodawał do tego swoje złote myśli: - Szkoda, że nie chodzisz do szkoły, ale taka robota to też dobra szkoła. Po wojnie nadrobisz zaległości w czytaniu i pisaniu, a tego, czego się tutaj nauczysz, nikt ci już nie odbierze. W takiej to atmosferze wyczekiwał Robert na przyjazd rodziny z Łodzi. Przynosił do domu kwiaty z ogródka państwa Słowików, sprzątał, ścierał kurz z mebli i książek, przypominając sobie ciotkę Zofię, która ze sprzątania robiła prawie mszę świętą. Aż nadszedł dzień wielkiego powitania. Targoszowie przyjechali w południe, gdy Robert był jeszcze w tartaku. Czekali więc na niego, rozłożywszy swój skromny dobytek na trawniku, obok wejścia na klatkę schodową. I całe powitanie odbyło się w obecności sąsiadów, którzy zdążyli się już dowiedzieć o smutnym losie Targoszów i zdążyli ich nawet nakarmić i napoić z serdeczną gościnnością, po warszawsku. Pani Targoszowa jeszcze przez wiele godzin nie mogła się uspokoić, wzruszona tym niezwykle ciepłym przyjęciem przez zupełnie przecież obcych ludzi: - Tutaj w Warszawie też na pewno Niemcy zachowują się jak zwierzęta - szeptała w podnieceniu - też na pewno ludziom ciężko żyć, ale klimat tutaj inny jakiś, więcej macie optymizmu, więcej nadziei... - I przekory - dodał natychmiast Targosz - zdrowej przekory nigdy warszawiakom nie brakowało. Robert pomagał ciotce w przygotowaniu kolacji, i robił to jeszcze sprawniej niż Krystyna. Krystyna! To była dla Roberta niespodzianka przez największe N. Przypatrywał się dziewczynie z zachłanną ciekawością i chyba także z niedowierzaniem. Pamiętał tamtą chudą, brzydką dziewczynkę z wiecznie potarganymi czarnymi włosami, zasłaniającymi czoło i oczy. - Wyładniałam? - przechylała głowę w lewo i w prawo, poprawiała włosy, jakby stała przed lustrem, a nie przed Robertem. - Dwa lata temu byłaś zupełnie inna - bąknął Robert pod nosem i zaczerwienił się jak panienka. Chciał jeszcze powiedzieć coś miłego, ale w tej sekundzie wyśliznął mu się ze zdrętwiałych palców talerz. Rozległ się huk i skorupy rozprysnęły się na wszystkie strony. - Brawo! To na szczęście! - klasnęła w dłonie Kryska. 83 Pani Targoszowa popatrzyła na córkę z udawanym gniewem: - Uciekaj stąd, smarkulo, zamiast pomagać, przeszkadzasz nam w pracy - a po chwili dodała, wzdychając głęboko - mój Boże, jakie to szczęście, że jesteśmy wreszcie pod tym dachem. Wszystko straciliśmy, mieszkanie, dobytek, ale w Łodzi nie można już było żyć. Od wielu, wielu miesięcy zobaczyłam dzisiaj Kryskę znowu uśmiechniętą. - Tutaj też nie jest łatwo, ciociu. Nie obiecuj sobie za dużo, bo się rozczarujesz. - Tak, masz rację, Robercie -- wtrącił się do tej rozmowy pan Targosz, który właśnie przed chwilą zajrzał do kuchni - ale Polacy mają w Łodzi takie życie, jak Żydzi w Warszawie. Więc teraz łatwiej ci chyba zrozumieć, dlaczego chcieliśmy się stamtąd wyrwać. Ledwie minęło kilkanaście dni, a już Targoszowie mogli dokładniej poznać to niby spokojniejsze warszawskie życie. Tuż po godzinie policyjnej wtargnęło do mieszkania trzech gestapowców. Najpierw zaczęli sprawdzać dokumenty Targoszów. - Ach, wynieśliście się z Litzmannstadt... - warknął jakby z satysfakcją potężnie zbudowany, podobny do boksera wagi ciężkiej gestapowiec. - Tak, proszę pana, przyjechaliśmy do Warszawy z Łodzi. Otrzymaliśmy oficjalne pozwolenie. - Nie ma żadnej Łodzi - gestapowiec rzucił na podłogę trzymane w ręku dokumenty Targoszów - jest niemieckie miasto Litzmannstadt. Zrozumiano? Nikt mu nie odpowiedział, i Niemcy jakby ze zdwojoną wściekłością rozpoczęli rewizję. Ale Robert dosyć prędko się zorientował, że rewizja prowadzona jest bardzo powierzchownie. Leciały na podłogę książki, koszule, ubrania, słychać było huk przewracanych krzeseł, lecz wyglądało to wszystko tak, jakby Niemcy, nie bardzo wierząc, że coś w tym mieszkaniu znajdą, chcieli po prostu zostawić po sobie jak największy bałagan. W pewnym momencie gestapowiec o wyglądzie boksera podbiegł do Roberta i złapał go żelaznymi paluchami za ramię. Chłopiec poczuł ostry ból, zaciął zęby, żeby nie jęknąć. - No, gadaj, gadaj po dobroci, gdzie twój ojciec - w głosie Niemca były gniew i nienawiść. 84 - Przecież jest u was, przecież na Pawiaku - odpowiedział Robert, patrząc gestapowcowi prosto w oczy, i w spojrzeniu chłopca było tyle szczerości, że Niemiec zawahał się przez moment, a później odepchnął Roberta od siebie. Po wyjściu Niemców przez dłuższą chwilę panowała w mieszkaniu cisza. Patrzyli na siebie w napięciu, jakby nie dowierzali, że najgorsze już za nimi. Nagle pan Targosz powiedział podnieconym głosem: - Oni pytali o twojego ojca. Czy to nie dziwne? - Może mają taki bałagan, że sami już nie wiedzą, kogo trzymają za kratkami... - odrzekł Robert, rozcierając obolałe ramię. On też pomyślał o tym samym, co pan Targosz, ale bał się głośno przyznać do tej rodzącej się w sercu nadziei. Bał się przyznać, żeby nie zapeszyć szczęścia. - Nie, nie, w tym coś musi być - medytował Targosz, podnosząc machinalnie z podłogi rozrzucone dokumenty. - Niemcy są pedantyczni nawet w zbrodni i nie bardzo chce mi się wierzyć, że pytanie o Stefana to tylko nieporozumienie albo nieznajomość sprawy. A sprawa wyjaśniła się już po czterech dniach. Wracał Robert z pracy, śpieszył się do domu, bo był bardzo głodny, i nagle ktoś wpadł na niego uderzając go łokciem. Już chciał energicznie zaprotestować, ale usłyszał zamiast przeproszenia: - Idź za mną, nie odwracaj się, wejdź do następnej bramy... Prawie machinalnie wykonał to polecenie. Idący przed nim mężczyzna minął szybkimi krokami podwórze, wyszedł na wąską boczną uliczkę, a później znowu zniknął w obszernej sieni. Tutaj się zatrzymali. Nieznajomy sprawdził, czy sień jest pusta, wyjrzał na ulicę i upewniwszy się, że nikt ich nie śledzi, powiedział szybko do Roberta: - Uważaj, twoje mieszkanie jest pod obserwacją szpiclów. Prawdopodobnie i ciebie od czasu do czasu śledzą. Uważaj, gdzie chodzisz i z kim rozmawiasz. - Ale dlaczego, co się stało? - wykrzyknął trochę chyba za głośno Robert, bo mężczyzna położył palec na ustach: - Cicho... pamiętaj, że to, co mówię, jest tajemnicą, ale nie możemy pozbawić cię tej wiadomości. Masz do niej prawo. Twój 85 ojciec uciekł z transportu. Jest teraz w bezpiecznym miejscu ale musi się ukrywać. Na szczegóły będzie jeszcze czas. Trzymaj się chłopcze... Polowanie na ludzi Marzył o spotkaniu z ojcem, każdego dnia czekał z coraz większą niecierpliwością na jakąś wiadomość od niego. A jednocześnie ogarniał go paraliżujący strach, że spotkanie takie może się zakończyć dla ojca tragicznie. Szeptał więc: przyjdź, daj jakiś znak, muszę cię zobaczyć, a po chwili odwoływał te słowa: nie przychodź, nie ryzykuj, ja potrafię czekać, wytrzymam. Od tęsknoty się nie umiera. A do państwa Słowików nie chodził też tylko dlatego, żeby czasami nie pociągnąć tam za sobą jakiegoś agenta. Mógłby się taki szpicel zastanowić: co to za dziwne odwiedziny? Czego szuka ten chłopak w takim nędznym domku? Czy tak trudno mu o kolegów we własnej kamienicy? I nikt przecież szpiclowi nie będzie wyjaśniał, w jaki sposób zrodziła się ta przyjaźń i co to w ogóle znaczy: przyjaźń. Szpicel pomyśli, że na wszelki wypadek należy w tym marymonckim domku zrobić rewizję, i wtedy o nieszczęście nie będzie trudno. Albo to Robert nie wie, że pan Słowik związany jest z konspiracją? Albo to Robert razem z Maćkiem nie wynosili z tego domku na umówione punkty różnych tajnych paczek i przesyłek? Trzeba więc chronić ten niepozorny domek od wszelkich podejrzeń. Trzeba omijać go z daleka nawet wtedy, gdy bardzo się tęskni do ciekawych rozmów z panem Słowikiem i do kartoflanki z przypiekaną cebulą, do tej królewskiej zupy przyrządzanej przez panią Słowikową. Spotykał się więc z Maćkiem na ulicy, w parku Żeromskiego i właśnie tam narodził się pomysł, aby ucieczkę ojca Roberta uczcić w najbardziej widoczny sposób. W widoczny, to znaczy przy pomocy farby. Maciek podjął się natychmiast pojechać choćby jutro, na Chłodną, do warsztatów samochodowych, gdzie pracuje syn sąsiada. Przywoził już stamtąd farbę, gdy trzeba było 86 odnowić ściany domku. Wtedy przydźwigał sześć puszek, a teraz wystarczy tylko jedna. - Jedna puszka, jeden pędzel, a zabawa będzie dla całego Żoliborza! Wracał już Maciek z Chłodnej z dużą puszką czarnej farby, gdy nagle tramwaj zaczął ostro hamować. Motorniczy krzyknął: łapanka, "budy" na ulicy, zwiewać! Ale nawet ci, którzy stali w pobliżu wyjścia, albo nawet na stopniach tramwaju, mieli minimalną szansę ucieczki. Niemcy poobstawiali samochodami wszystkie wyloty ulic, patrole zagrodziły wejścia do bram, na trotua-rach stały maszynowe karabiny. W tramwaju zrobił się wielki wrzask i lament. Ktoś wołał, żeby zachować spokój, ale nikt go nie słuchał. Dopiero gdy do wagonów zbliżyli się Niemcy, trochę się uciszyło. Jakiś młody mężczyzna, przyczajony do ostatniej chwili w tramwaju, wyskoczył teraz na jezdnię i pochylony pobiegł zygzakiem wzdłuż ulicy. Nawet nie strzelali. Spuścili ze smyczy psy, które dosyć szybko dopadły biedaka i zaczęły się nad nim znęcać, przewróciwszy go na bruk. Niektórzy z zatrzymanych wyciągali w kierunku Niemców różne kartki, legitymacje, zaświadczenia z pracy mające im zagwarantować wolność. Niemcy czytali uważnie, czasami naradzali się, wzywali podoficera czy oficera, aby ostatecznie rozstrzygnął sprawę. I od czasu do czasu z grupy zatrzymanych odskakiwał blady, ale już z radością w oczach człowiek, który dostąpił niemieckiej łaski. Popychany ze wszystkich stron Maciek znalazł się nagle tuż przy ciężarowym samochodzie przykrytym plandeką. W tej "budzie" było już kilkanaście aresztowanych osób i teraz Niemcy popychali kolbami w kierunku platformy następną grupę nieszczęśliwców. Maciek cały czas przyciskał do piersi puszkę z farbą, jakby był to jakiś szczególny dowód jego niewinności. A przecież rzecz się miała akurat odwrotnie. Zresztą Słowik tak był wstrząśnięty tym wszystkim, co się dookoła niego działo, że popychany w stronę samochodu nawet nie próbował protestować ani niczego wyjaśniać. Poczuł nagle mocne szarpnięcie za rękę. To stojący przy samochodzie Niemiec wyciągał go energicznie z tłumu: 87 - Chłopak, uciekać, raus - powiedział spokojnie i tak jakoś zwyczajnie, jakby nie stali w środku piekła, jakby się wokół nich nic okropnego nie działo. - To jest farba, to jest czarna farba - zaczął pleść bzdury Maciek i nie ruszał się z miejsca, patrząc na starszego, spoconego Niemca niezbyt przytomnym wzrokiem. - Ty uciekać, prenko, prenko, schnell - zaczął się niecierpliwić Niemiec. I dopiero wtedy powróciła do chłopca ostra świadomość. Dopiero teraz ogarnął go strach. Pobiegł w kierunku bramy, przy której nie było już Niemców. Przez chwilę myślał tylko o tym, żeby się stąd oddalić jak najprędzej, znaleźć podwórze, przez które byłoby przejście na sąsiednią ulicę. Alę gdy był już w bramie, zatrzymał się. Warczały ciężko samochody gotowe do odjazdu. Ze wszystkich stron dobiegały ciągle niemieckie okrzyki i przekleństwa.-Szczekały zdenerwowane wilczury, gotowe do skoku na tych ostatnich aresztowanych, dla których miejsca w samochodach zabrakło. A Maciek patrzył na to wszystko zachłannie, czujnie, jakby już zdawał sobie sprawę, że musi zapamiętać każdy szczegół z tego dzikiego polowania na ludzi. I przypomniał sobie w tej ważnej chwili Rysia Walczewskiego, a raczej książkę, o której tyle razy opowiadał im Rysio. "Chata wuja Toma", tłumy czarnych niewolników poganianych kijami, bitych, sprzedawanych na targowiskach, psami szczutych. "Chata wuja Toma"... Ta pierwsza wielka łapanka w Warszawie wstrząsnęła całym miastem. Przez kilka następnych dni ludzie starali się nie wychodzić z domów. Opustoszały ulice, tramwaje jeździły prawie puste. W wielu domach opłakiwano tych, których zatrzymano w łapance. Na temat ich losu różne krążyły pogłoski, ale we wszystkich mało było optymizmu. Tym razem nieszczęście ominęło dom Roberta. Pan Targosz zdobył już zresztą pracę w niemieckiej firmie budowlanej na Bielanach. Zarabiał dziesięć złotych dziennie, ale ważniejsze od tych pieniędzy było specjalne zaświadczenie z firmy, mogące uchronić od aresztowania czy wywiezienia do Niemiec na roboty. Ten fakt zadecydował w pierwszym rzędzie o podjęciu takiej właśnie pracy. Pan Targosz czuł się bowiem odpowiedzialny nie 88 tylko za żonę i córkę, ale także za Roberta, który powinien przecież pożegnać tartak i powrócić do szkoły. Gdy Maciek ochłonął już trochę po tamtych okrutnych przeżyciach, które go całkiem wytrąciły z równowagi, zjawił się nagle u Roberta, chociaż byli umówieni, że mieszkanie przy ulicy Mickiewicza jest dla niego strefą zakazaną. - Już dłużej nie mogę czekać - powiedział porywczo, stawiając na środku stołu puszkę z farbą - musimy to szybko zrobić, bo ciągle mi się wydaje, że mamy coraz większy dług do spłacenia. Będziemy im teraz płacić nie tylko za twojego ojca. - Ach, żeby ten łaskawy szkop wiedział, jakie my im urządzimy malowanie, nie wyciągnąłby cię z tłumu - podchwycił Robert, któremu już się udzieliła pasja zemsty - kiedy to zrobimy? - Dzisiaj w nocy. Powiedziałem w domu, że będę u ciebie nocował... Skrzypnęły nagle drzwi i do pokoju weszła Kryska. Widocznie podsłuchiwała, bo gdy tylko przekroczyła próg, zaczęła się badawczo przypatrywać puszce z farbą: - Co to za malowanie? - w jej głosie była natarczywa ciekawość, agresywność, ale i rozbrajająca przymilność. - To nie babski interes - mruknął Robert - i nie podsłuchuj pod drzwiami jak szpicel... Twarz dziewczyny spochmurniała, usta wykrzywiły się w pod-kówkę, gotowe w każdej chwili do płaczu. - Ja nie szpicluję, to tylko wy tak głośno gadacie, że nawet przez ścianę słychać - podeszła do Maćka czując, że chyba z nim łatwiej sobie poradzi. Wyciągnęła z kieszeni landrynki - białe są najlepsze, bo pachną migdałami, weź więcej. Robert mi opowiadał, że jesteś bardzo dzielny. - Niczego jej nie opowiadałem, no, może trochę - zaczerwienił się Robert - ale ty nie daj się przekupić landrynkami, to babskie sztuczki. - Mnie nie tak łatwo przekupić - powiedział Maciek z przesadną oschłością i cofnął rękę, która już była w pobliżu torebki z cukierkami. - Widzisz, z chłopakami nie tak łatwo - Robert spojrzał na 89 Kryskę z triumfującą miną - landrynki możesz zostawić na stole, a nas w spokoju. Pięknie księżniczkę żegnamy... Kryska położyła landrynki, ale nie wychodziła. Stała przy stole jak niesprawiedliwie skarcone dziecko. Pociągnęła kilka razy nosem. - Tylko nie becz - przestraszył się Maciek i wyjął z torebki aż trzy landrynki, co można było przyjąć jako propozycję zawieszenia broni. A później wszystko odbyło się tak, jak to sobie Kryska zaplanowała. Maciek mając w ustach pełno słodyczy szepnął, że dziewczyny też mają chyba prawo do zemsty. Albo to Kryska nie straciła własnego domu, w którym mieszka sobie teraz jakiś wstrętny folksdojcz... - Ty jesteś naprawdę nie tylko dzielny, ale i bardzo mądry - przytakiwała Krysia. A gdy dostrzegła, że w oczach Roberta znów zapala się bunt, dodała natychmiast - już mi się wydawało, że drugiego takiego chłopaka jak Robert nie ma na całym świecie, bo o Robercie to nawet książkę można by napisać. Teraz wiem, że takich dwóch... - Daj jedną landrynkę... - Robert zachowywał się tak, jakby w ogóle nie dotarły do niego słowa Kryski. Czekał na decyzję Maćka, i Maciek ułatwił mu zadanie, szepcząc trochę niepewnym głosem: - Moglibyśmy we trójkę malować... Mieli jeszcze przed sobą wiele denerwujących, pełnych napięć godzin. Najpierw trzeba było, bez wzbudzenia żadnych podejrzeń poinformować rodziców Kryski, że Maciek zostaje na noc. Wymyślili w pośpiechu historyjkę o podróży państwa Słowików do Radzymina. Po co Maciek ma spać sam w domu? Jutro przecież niedziela. Można z samego rana wybrać się nad Wisłę. Pierwsza część bojowego zadania poszła im dosyć gładko. Pani Targoszowa była nawet zadowolona, że Kryska z każdym dniem jest spokojniejsza, weselsza i że jutro chce się wybrać z chłopcami na plażę. Teraz musieli cierpliwie czekać, aż dorośli usną, i jedyną pociechą w tym przedłużającym się oczekiwaniu było to, że akcji nie mogli przecież rozpocząć przed policyjną godziną, czyli przed 90 dziesiątą. Maciek z Robertem leżeli w jednym łóżku. Zdjęli tylko buty i na wszelki wypadek przykryli się kołdrą aż po szyję. W o wiele gorszej sytuacji była Kryska. Spała co prawda sama, w ostatnim pokoju, ale żeby dotrzeć do chłopców, musiała przejść przez pokój zajęty przez rodziców. Zbliżała się już północ, chłopcy niecierpliwili się coraz bardziej, powtarzając po raz dziesiąty wszystkie szczegóły akcji, a Kryski ciągle nie było. Robert wyjrzał przez otwarte okno na ulicę. Gwiaździsta, piękna noc także nie nastrajała do optymizmu. Mimo że przyciemnione lampy latarń nie dawały zbyt wiele światła, widoczność była aż za dobra. W ostatniej chwili zmienili więc plan. Postanowili przenieść akcję na drugą stronę ulicy, żeby mieć tuż za plecami park Żeromskiego. Mijały minuty. Robert zaczął przynaglać do wymarszu. Nie mogli przecież czekać w nieskończoność. Sierpniowa noc jest krótka, a Kryska chyba zapomniała o wszystkim i śpi sobie teraz w najlepsze. Ale Maciek zwlekał, przekonując kolegę chyba nawet z przesadną gorliwością, że Kryska na pewno przyjdzie. I przyszła. Stanęła przed nimi w piżamie, boso, drżąc nie z zimna przecież, bo noc była wyjątkowo ciepła. - Nie mogłam się ubrać... gdyby mnie zobaczyli rodzice w ubraniu... szłam na palcach obok ich łóżka... już myślałam, że wy beze mnie poszliście - nie było teraz w jej głosie ani pewności siebie, ani zalotności, jaką częstowała chłopców kilka godzin temu. Patrzyli trochę zmieszani na jąkającą się, wystraszoną dziewczynę, i stała się rzecz dziwna. Nie drwili na temat babskiego wojska. I nawet im do głowy nie przyszło, żeby zapędzić Kryskę z powrotem do łóżka. Właśnie teraz najbardziej im się podobała i chcieli jej pomóc. To było zupełnie tak, jakby strach Kryski dodał im odwagi. Jeżeli ona się boi, im bać się nie wolno. Robert podał jej swoją marynarkę, szarą, a więc bardzo odpowiednią na taką nocną akcję, a Maciek podjął natychmiast decyzję, patrząc na bose stopy Kryski, że wszyscy pójdą na bosaka. Będą mogli cichutko jak koty przebiegać przez ulicę. Było dwadzieścia pięć minut po północy. Pusta ulica przywitała ich jakąś nienaturalną, przejmującą ciszą. Tylko od strony Dworca Gdańskiego doleciał nagle ostry, krótki gwizd parowozu. 91 - Dają nam znak, że możemy zaczynać - próbował rozładować napiętą sytuację Maciek. Przebiegli bezszelestnie na drugą stronę ulicy. Znaleźli dziurę w drucianej siatce ogradzającej park. Uderzyły ich po. karkach i twarzach nisko zwisające gałęzie. - Ale tu cicho - odezwała się Kryska - w ogóle nie wiedziałam, że może być tak cicho na świecie. Pokiwali głowami. Rozumieli dobrze Kryskę, bo i oni niezbyt często mogli się przysłuchiwać tej okupacyjnej nocnej ciszy. Już przecież od blisko roku obowiązywała Polaków policyjna godzina. Rozgarniając rękami krzaki pobiegli w stronę ulicy Mirosław-skiego. Tam było trochę ciemniej, a więc i bezpieczniej. Robert, trzymając w ręku pędzel, ukucnął, aby przedostać się na ulicę, ale ta druga dziura w siatce dobra była chyba tylko dla niezbyt dużych psów. Zaczepił się koszulą o drucianą pułapkę, zaczął się szarpać nie mogąc przejść ani do przodu, ani do tyłu. I wtedy usłyszeli stukot butów. Trotuarem, od placu Inwalidów, szedł niemiecki patrol. Robert szarpnął się mocniej i zostawiwszy na drutach kawałek koszuli, wczołgał się w gęste krzaki, czując tuż przy sobie Kryskę i Maćka. Niemcy szli równym, spokojnym krokiem, pewni swegc bezpieczeństwa. Rozmawiali głośno, śmiejąc się od czasu do czasu. - W razie czego trzymaj się Roberta - szepnął Maciek do Kryski - ja będę uciekał w drugą stronę. Nie bój się, z Robertem nie zginiesz... Niemcy doszli akurat do tego miejsca, gdzie była dziura w płocie, oznaczona teraz dokładnie kawałkiem niebieskiej koszuli. Zatrzymali się. - Ucie... - szepnęła Kryska, ale Robert zatkał jej usta dłonią. Czuł, jak dziewczyna drży, i udzieliło mu się to drżenie. Błysnął przy płocie ogień. Chyba przypalali sobie papierosy. Jeszcze chwila napięcia, i niemiecki patrol zaczął się oddalać. - Gdyby nie ten drut, wylazłbyś na trotuar prosto pod ich lufy - westchnął Maciek. Czuł teraz taką suchość w gardle, że napiłby się wody nawet z kałuży. - To moja koszula specjalnie się zaczepiła, żeby mnie uratować - Robert chciał się uśmiechnąć, ale nerwowe skrzywienie warg zupełnie do uśmiechu nie było podobne. 92 Teraz byli już o wiele ostrożniejsi. Maciek z Kryską ustawili się na czatach, obserwując przez drucianą siatkę ulicę, a Robert bardzo szybko pokonał przeszkodę, z którą nie mógł sobie za pierwszym razem poradzić. Uklęknął na trotuarze, pogładził go takim ruchem, jakby ścierał szkolną tablicę, i zabrał się do wielkiej roboty. Pierwsza litera wydała mu się trochę krzywa, ale nie było czasu na poprawianie. Duże, czarne P zajaśniało w oczach Roberta wszystkimi kolorami tęczy. Teraz następne litery. Za ojca, za tych, którzy na Pawiaku. POL... Za tę wielką łapankę i za wszystkie inne nieszczęścia. POLS... Usłyszał nagle tuż za swoimi plecami gorączkowy szept Maćka: - Ktoś idzie od placu Wilsona. Zwiewaj... Obejrzał się w tamtą stronę. Mężczyzna szedł dosyć szybko. Stukały rytmicznie podbite podkówkami buty. I Roberta ogarnął zwyczajny, bardzo ludzki strach. Zostawił puszkę, pędzel i błyskawicznie znalazł się po drugiej stronie ogrodzenia, znów rozdzierając koszulę o druty. A Maciek całkiem chyba zgłupiał. Powtórzył kilka razy z zaciętością: muszę, muszę - i zanim się spostrzegli, zobaczyli go leżącego na trotuarze. - Maciek, zostaw to, wracaj - jęknął nie panujący nad sobą Robert. - Maciek, Maciuś, trzeba uciekać - szeptała Kryska, przyciskając twarz do drucianej siatki. Mężczyzna był już od nich nie dalej niż sto metrów. Zatrzymał się. Dostrzegł na pewno przytulonego do trotuaru Maćka i zastanawiał się, co dalej robić. Z tej odległości trudno było mu się zorientować, że ma do czynienia nie z mężczyzną, lecz z chłopcem. Może bał się jakiejś zasadzki? A może nie był ani Niemcem, ani policjantem, tylko zwyczajnym cywilem posiadającym nocną przepustkę? Wszystkie te pytania przebiegały przez mózg Maćka w ciągu jednej sekundy. Gdy zdecydował się na ten ryzykancki skok, myślał, że pierwsza część napisu jest już skończona. Chciał więc dopisać do słowa POLSKA, tak jak to sobie zaplanowali, drugie słowo, także wielkie: ŻYJE. A tu nawet w pierwszym słowie 93 brakowało dwóch liter. Zanurzył więc pędzel w farbie, napisał K, napisał A i wtedy rozległ się krzyk mężczyzny: - Wstać i ręce do góry! A więc przynajmniej jedno było już pewne, że to policjant albo tajniak. Maciek przerzucił przez płot puszkę z farbą. Uczynił to zupełnie instynktownie, bo cóż znaczył ten mały dowód winy w obliczu dowodu wielkiego, w obliczu tych sześciu czarnych liter na trotuarze. 94 Mężczyzna zaczął iść szybko, coraz szybciej, a Maciek resztą farby, pozostałej na pędzlu, dopisał jeszcze wykrzyknik i sforsował jednym susem drucianą przeszkodę, nie czując nawet, że drut rozciął mu rękę. Zaczęli uciekać nie oglądając się za siebie, klucząc między drzewami, przedzierając się przez krzaki, aż w płucach zabrakło im powietrza i ukucnęli na chwilę pod jakimś młodym drzewkiem. Nikt ich nie gonił, w parku panowała cisza. Widocznie policjant bał się parkowej ciemności i wolał nie ryzykować. Niedziela zapowiadała się bardzo słonecznie i pani Targoszowa próbowała rano zbudzić chłopców, przypominając im o planowanej wycieczce nad Wisłę. - Nie idziemy, rozmyśliliśmy się - mruknął Robert przewracając się na drugi bok. - Kiedyście się rozmyślili? -* W nocy... - schował głowę pod kołdrę i próbował usnąć. A po śniadaniu wybuchła prawdziwa bomba. Przez otwarte okno usłyszeli podniecony głos dozorcy. Opowiadał komuś o patriotycznym napisie, wykonanym w nocy przez dzielnych konspiratorów. Chłopcy jak na komendę zerwali się z krzeseł i wybiegli na ulicę. Mijali w pośpiechu ludzi, którzy tak jak przed chwilą dozorca, rozprawiali z ożywieniem o tym pięknym słowie, o słowie najjaśniejszym, chociaż czarną farbą napisanym. - Jest nasze dzieło! Całe i zdrowe! - Maciek złapał kolegę za szyję - nie brakuje ani jednej litery. Przeczytaj, krzyknij nawet, bo tam jest wykrzyknik. - Udało się! Pomyśl, Maciek, to tylko połowa tego, cośmy chcieli zrobić, a ludzie i tak wszystko rozumieją. Tylko ja nie wszystko rozumiem. Dlaczego policjant nie zamazał liter? - Może mu się podobały - zaśmiał się Maciek głośno. Uciekinier z getta Znalazł Roberta na zamarzniętej łasze, oddzielonej przeciwpowodziowym wałem od Wisły. Robert odpinał właśnie łyżwy na które czekali w pogotowiu Rysiek i Antek. Obok nich ślizgał się 95 Zdzisio Sośniak. Pokrzykiwał od czasu do czasu, opowiadał jakieś dowcipy, przymilał się do chłopców, którzy jednak ostentacyjnie odwracali się do Zdzisia plecami. I nie była to jakaś przypadkowa niechęć, nie chodziło tu o przedwczorajsze koleżeńskie antagonizmy. Ojciec Zdzisia poczuł nagle w sobie niemiecką krew, został folksdojczem. Na szyldzie sklepowym nie widniało już Alfred Sośniak, lecz Alfred Sośniack. Od tego czasu większość kolegów zerwała kontakty ze Zdzisiem. - Jak mnie tu znalazłeś, co się stało? - Robert nie bardzo się jeszcze przejął nerwowym zachowaniem Słowika. - Kryska mi powiedziała, że wyszedłeś z łyżwami na plecach. No to gdzie mogłem cię szukać? Czy jest w pobliżu lepsza ślizgawka? Ale przestań pytać, szkoda czasu... Rysio zdążył właśnie przymocować łyżwę do prawego buta, dostrzegł chyba jednak w zachowaniu kolegi coś takiego, co gwarantowało lepszą zabawę. Podciągnął więc energicznym ruchem spodnie połatane na kolanach, wytarł rękawem zmarznięty nos i zdecydował się nie opuszczać swych przyjaciół. - Gdzie idziecie? -¦ zapytał grzecznie, nie bardzo zresztą wierząc, że otrzyma mądrą i wyczerpującą odpowiedź. - Na grzyby - w głosie Maćka było coraz większe zniecierpliwienie, ale Ryśkowi już się zaczęło to podobać. Znał przecież Maćka nie od dziś i wiedział, że byle głupstwo nie wyprowadza go z równowagi. - Można i na grzyby, czemu nie. Antoś, pomożemy naszym wodzom. Może nawet jakiegoś prawdziwka znajdziemy? Sośniak przestał się ślizgać i z wyraźnym zaciekawieniem przysłuchiwał się tej rozmowie. Próbował się nawet wtrącić, lecz Antek warknął jak zły pies: - Pilnuj pan swego nosa, panie Sosniack! - No, no, nie pozwalaj sobie... - Zdzisio zrobił groźną minę, ale niewielki był z tego pożytek, bo chłopcy znów odwrócili się do niego plecami. A gdy Maciek pociągnął wreszcie Roberta w stronę ulicy Marii Kazimiery, okazało się, że wierni adiutanci nie ustępują tak łatwo. Maciek nachylił się, jakby miał zamiar cisnąć w natrętów śniegiem. - Odczepcie się, błagam was... 96 - Ładne mi błaganie - przerwał mu Rysio - a zresztą z tym folksdojczem i tak byśmy nie zostali. Wracamy do domu... - To idźcie inną drogą. - Tędy bliżej. A zresztą niesiemy za Robertem jego własne przedwojenne łyżwy. Nie widzisz? - Weźcie je sobie - Robert próbował hojnym gestem rozstrzygnąć ten niespodziewany konflikt. - Na zawsze? - zaświeciły się Rysiowi oczy. - Na zawsze. - Niech mnie drzwi ścisną, ale prezent! Robert, ty jesteś jak król! - Teraz zostaniecie? - Tego nie możesz żądać! Za te łyżwy odprowadzimy was nawet na koniec świata. Należy wam się! Maciek szepnął coś Robertowi i zaczęli uciekać. Wystartowali tak nagle, że udało im się zaskoczyć adiutantów i oderwać się od nich na przyzwoitą odległość. Biegli potykając się o zaspy śniegu, aż nagle Robert zamachał bezładnie rękami, stanął: - Okulary mi spadły... - Dobrze, że w śnieg - Maciek dosyć szybko znalazł zgubę, ale zanim Robert wytarł chusteczką szkła, adiutanci, dysząc głośno jak parowozy, dopadli uciekinierów. - Jesteśmy... - powiedział Rysio z promiennym uśmiechem - jeszcze wam przecież nie zdążyliśmy podziękować za te piękne łyżwy. I wtedy Maciek zdecydował się na krok ostateczny, na brutalność. Trudno, niech się nawet obrażą, jeżeli nie można tego załatwić inaczej. Jutro może przeprosić Ryśka nawet publicznie, ale dzisiaj musi się go natychmiast pozbyć. Za wszelką cenę. Nawet za taką cenę. Podszedł do Walczewskiego i położył mu dłoń na ramieniu: - Koniec z nami. Łazisz bez przerwy do kina, zdrajco. Ty się teraz powinieneś z Sośniakiem zaprzyjaźnić... - Nie wygłupiaj się - Rysio patrzył w napięciu na usta Maćka i ciągle miał jeszcze nadzieję, że te usta się zaraz uśmiechną, że wszystko obrócą w żart - ty tak naprawdę? - A co, nie widziałem cię na Suzina, gdy wychodziłeś z filmu? Antka też widziałem. A tam na murze, zaraz przy wejściu 97 7 - Historia dłuższa... do kina, była przyklejona karteczka: "W kinie siedzą same świnie". To o was było! Robert ciągle przecierał okulary, które już dawno były suche. Ale chyba celowo nie chciał ich założyć, aby nie widzieć dokładnie twarzy kolegów. Było mu bardzo głupio. Próbował zrozumieć Maćka, lecz przychodziło mu to z największym trudem. Owszem, na warszawskich murach, w konspiracyjnej prasie często apelowano do Polaków, żeby zrezygnowali z filmowej rozrywki, żeby bojkotowali kina. Pisano, że Niemcy celowo wyświetlają tylko najgorsze, ogłupiające filmy, że dochód z tych kin przeznaczony jest na uzbrojenie niemieckich żołnierzy. Dawano przykłady, iż w "Wiadomościach Filmowych Generalnej Guberni", czyli w kronice filmowej, pełno jest wrednej, hitlerowskiej propagandy bijącej w godność polskiego narodu. To wszystko prawda, ale nawet uczciwi, dorośli ludzie chcieli od czasu do czasu zapomnieć o wojnie i szli na najgłupszą komedię filmową, żeby się trochę pośmiać. Więc czego żądać od Rysia? Od chłopaka, który ciągle czeka na powrót ojca. Od chłopaka, który zamiast mieszkania ma wielką pralnię, bo matka pierze cudze brudy, zarabiając ciężko na chleb. Rysio Walczewski stał jeszcze przez chwilę, chciał chyba nawet coś powiedzieć na pożegnanie, ale oczy zrobiły mu się nagle wilgotne. Pochylił głowę, rzucił łyżwy w śnieg i odszedł bez słowa. A za Rysiem poczłapał ciężkim krokiem Antek. Twarz Maćka była teraz zupełnie biała. - Nie było innej rady - szepnął patrząc Robertowi w oczy - co mi tam ich kino. My sobie przyrzekliśmy, my nie chodzimy, ale oni mogą chodzić nawet w każdą niedzielę. Robert, ta heca z kinem to był tylko podstęp. Ja ich musiałem obrazić i nic lepszego nie przyszło mi do głowy. Oni szli za nami, bo zwąchali jakąś zabawę, jakąś fajną drakę, a tu chodzi o życie człowieka. Nie mogłem im tego powiedzieć. Wierzysz mi? - Wierzę... - odpowiedział po krótkim wahaniu Robert. I musiał wierzyć, zdążył się już bowiem nauczyć dziwnych wojennych praw. Na przykład takich, że brutalność służy czasami dobrej sprawie, a grzeczność jest słabością. Zanim doszli do drewnianego domku na Marii Kazimiery, Maciek wyjaśnił koledze wiele spraw. Nie wyjaśnił wszystkiego, bo 98 sam nie wszystko wiedział. I to też było zupełnie naturalne na tym wojennym świecie. W każdym razie ta jedna podstawowa wiadomość całkowicie usprawiedliwiała niedawną agresywność Maćka. Mieli być przewodnikami. Mieli jeszcze dzisiaj wywieźć z Warszawy mężczyznę ściganego przez gestapo. Ten mężczyzna był Żydem i jeszcze wczoraj ukrywał się na Bielanach. Ktoś jednak ostrzegł właściciela kryjówki, że grozi mu niemiecka wizyta. I w ten sposób ukrywający się Żyd znalazł chwilową przystań w domku Słowików na Marymoncie. Chwilową, bo nie była to zbyt bezpieczna przystań. Przynajmniej z tego względu, że pan Słowik brał czynny udział w konspiracji i nawet zupełnie przypadkowa rewizja mogła się zakończyć nieszczęściem. Ojciec Maćka znał ukrywającego się mężczyznę jeszcze z lat przedwojennych. Razem byli w partii komunistycznej, spotykali się na różnych zjazdach i naradach. Mężczyzna mieszkał przed wojną w Łodzi, a gdy w listopadzie 1940 roku przewieziony został do warszawskiego getta, polscy towarzysze nawiązali z nim natychmiast kontakt. Pod koniec listopada cała dzielnica żydowska w Warszawie otoczona już była wysokim, trzymetrowym murem. Gestapo wpadło już na trop znanego przed wojną politycznego działacza. Należało przyśpieszyć ratunek. Przekupiono strażników i wyprowadzono mężczyznę z getta. Gdy kryjówka na Bielanach zaczęła być niepewna, Słowik zdecydował się ulokować swego starego przyjaciela w Pustelniku-Zieleńcu, przy ulicy Ceglanej, w domku szwagra. Domek ten stał zupełnie na uboczu i znajdowała się w nim doskonała kryjówka, z której korzystali już zresztą ścigani przez gestapo konspiratorzy. - To jest pan Leon Górski - powiedział Słowik do chłopców, a mężczyzna drgnął niespokojnie, popatrzył na chłopców jakby z wahaniem. Widocznie nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić do swego nowego nazwiska. Był niski, chudy i twarz miał taką zmęczoną, że łatwo było z niej wyczytać wszystkie ostatnie nieprzespane noce. - Znacie drogę, chłopcy? - zapytał szeptem, próbując się uśmiechnąć. 99 - Drogę zna mój syn, Maciek - pośpieszył z odpowiedzią pan Słowik - ale na wszelki wypadek i Robert będzie się musiał zapoznać z trasą. Możecie się przecież pogubić... - Chciał jeszcze coś dodać, lecz spojrzał na uciekiniera i zamilkł. Doszedł chyba do wniosku, że lepiej nie krakać o niebezpieczeństwie. Ten zmęczony, tropiony przez Niemców mężczyzna miał w oczach i tak zbyt wiele rezygnacji. Wyjaśniono sobie jeszcze kilka szczegółów związanych z podróżą i pan Słowik uścisnął serdecznie stojącego już na progu mężczyznę: - Trzymaj się, przyjacielu, głowa do góry i nie ustępuj wszystkim z drogi, bo to najbardziej podejrzane. Poszli w kierunku najbliższego przystanku. Na tramwaj czekało już kilka osób, a wśród nich policjant. Pan Górski natychmiast się speszył. Zaczął przestępować nerwowo z nogi na nogę i starał się nie patrzeć w stronę granatowego munduru. A że policjant nie stał w miejscu, Górski też musiał się bez przerwy odwracać i te jego nerwowe ruchy zaczynały być coraz bardziej podejrzane. - Wujku, postaw sobie kołnierz, bo znów się przeziębisz - powiedział Maciek, szarpiąc Górskiego za rękaw jesionki. - Do mnie mówisz? - mężczyzna spojrzał na chłopca błędnym wzrokiem, ale już do niego coś dotarło. Odprężył się, pokiwał głową, że rozumie wszystko. - Pewnie znów chcesz sobie odpocząć w łóżku - zagadywał Maciek, aby skupić uwagę mężczyzny na sobie. - Nie, już się wyleżałem. Tak się o mnie troszczyliście, że nie mogłem długo chorować. Wchodzili do tramwaju uśmiechając się do siebie. Pan Górski usiadł na ławce, a chłopcy stanęli obok niego, gotowi do kontynuowania rozmowy. Byle jakiej rozmowy. Bo każda była dobra, która tylko nie pozwalała Górskiemu na nerwowe rozmyślania. Ale mężczyzna powiedział nagle: - To ja się zdrzemnę, chłopcy - i głowa opadła mu na piersi. Początkowo myśleli, że rzeczywiście zmogło go zmęczenie, dopiero po pewnym czasie zorientowali się, że mężczyzna zamknął oczy i pochylił głowę, gdy tramwaj dojeżdżał do ulicy Bonifraterskiej Przez środek tej ulicy, wzdłuż tramwajowych torów, roz- 100 ciągał się wysoki, czerwony mur najeżony kolczastym drutem i wtopionymi w cement kawałkami szkła. Za murem było getto. Widocznie mężczyzna bał się, że nie potrafi zapanować nad sobą, gdy spojrzy na tę straszną granicę, na ten mur, za którym zgromadzono setki tysięcy Żydów skazanych na zagładę. A gdy godzinę później ulokowali się w malutkim wagoniku wąskotorowej "ciuchci", Robert usłyszał wołanie jakiegoś małego, szczerbatego chłopca: - Na psystanku w Zacisu obława! Skopy wsystkich legitymują! - chłopiec sepleniąc wykrzykiwał swoje ostrzeżenie z taką pasją, z taką zaciętością, jakby miał z hitlerowcami swoje własne prywatne porachunki. "Ciuchcia" zagwizdała cieniutko i ruszyła w drogę bez zbytniego pośpiechu. Z wagoników zaczęli wyskakiwać młodzi mężczyźni i wszyscy ci, którzy nie byli pewni, czy ich dokumenty są wystarczająco mocne na taką obławę. - Wyskakujemy! - zadecydował Maciek, pchając przed sobą Górskiego w kierunku wyjścia. Kolejka nabierała rozpędu i pan Górski nie mógł się zdecydować na skok. - Już, szybciej, proszę skakać - przynaglał Maciek i był zdecydowany nawet siłą wypchnąć mężczyznę z wagonu. Mężczyzna skulił się i skoczył niezgrabnie na umykającą spod nóg ziemię. Gdy chłopcy podnosili go, miał bardzo zażenowaną minę: - Wybaczcie, nie zdążyłem się jeszcze nauczyć takich sportów. I chyba się nie nauczę. Mam już blisko sześćdziesiąt lat... - I tak .pięknie pan skoczył - prawie szczerze powiedział Robert - prosto w zaspę śniegu, a to też jest sztuka. Pierwszy zmierzch już zapadł, gdy wysłany na patrol Robert powrócił z dobrą wiadomością: Niemcy odjechali, droga wolna! Ten zmierzch był im szczególnie przydatny, gdy znaleźli się w Pustelniku. W takich malutkich miejscowościach wszyscy przecież wszystkich znają. A oni szli sobie teraz przykryci ciemnością jak czapką niewidką. Potykali się o kamienie, ślizgali się na oblodzonych dróżkach, ale czuli się coraz bardziej bezpiecznie. Przy ulicy Ceglanej już na pana Górskiego czekano. Niepokojono się nawet trochę, bo miał przyjechać wcześniej. Pan Górski 102 żegnał się z chłopcami bardzo serdecznie. Stał się nagle rozmow-niejszy, pewniejszy siebie. Może dopiero w tej chwili uwierzył w swoje ocalenie. Opowiadał gospodarzom domku o przygodzie w "ciuchci" i o swoim karkołomnym skoku. Zaśmiał się nagle szczerze i głośno. W tym zmęczonym, sponiewieranym, zaszczutym przez Niemców człowieku rodziła się chyba znów wiara w życie. W przetrwanie. - Może się jeszcze zobaczymy kiedyś - powiedział, gdy chłopcy szykowali się do powrotu. Musieli zdążyć na ostatnią "ciuchcię" jadącą w kierunku Warszawy. - Na pewno się zobaczymy - odpowiedział z przekonaniem Robert i natychmiast pomyślał o swoim ojcu, który też ukrywa się teraz w takim obcym, a jednocześnie w tak przyjaznym domu. Zdążyli dotrzeć na Żoliborz tuż przed policyjną godziną. - Jaka to prosta sprawa uratować człowieka - szepnął Robert na pożegnanie i zastanowił się nad tymi słowami. . • KTO JEST ZDRAJCĄ "Sośniak jesteś dużą świnią" Rysio zasłonił okno, sprawdził jeszcze, czy czarna, papierowa roleta szczelnie przylega do framugi, i przekręcił kontakt. Musieli oszczędzać. Mała żarówka dawała tyle światła, co kot napłakał, ale i tak było to lepsze od migoczącego płomienia karbidówki. Ciężka, metalowa karbidówka stała zawsze w pogotowiu, bo elektrownia dosyć często wyłączała światło. Zaraz po przyjściu ze szkoły Rysio rozbił młotkiem na drobne kawałki kilogramową bryłę karbidu, wsypał to do metalowego pojemnika i zameldował matce, że "domowa elektrownia" czeka na rozkaz. Był zresztą tego dnia wyjątkowo uczynny i nie robił tego, niestety, całkiem bezinteresownie. Wieczorem musiał wyjść z domu, a matka niezbyt chętnie godziła się na takie późne wędrówki. Teraz także zaatakowała go gniewnym głosem, widząc, że Rysio szykuje się do wyjścia: - Czyś ty do reszty zgłupiał, chłopaku? Ciemno, mokro, buty masz całkiem dziurawe, gdzie cię wiatry niosą? - Muszę sobie od Maćka przepisać lekcję - skłamał szybko, bez zająknięcia, bo nosił w sobie to kłamstwo już od paru godzin. - Przecież byłeś dzisiaj w szkole - matka spojrzała na niego podejrzliwie. - Byłem. I właśnie na języku polskim złamała mi się stalówka. Nie miałem zapasowej i nic nie mogłem sobie zapisać. Już wkładał połataną, pocerowaną kurtkę, już się cieszył, że pierwszą przeszkodę ma za sobą, gdy matka zatrzymała go nagle przy drzwiach. - Idziesz do Maćka? - Przecież mówiłem... - To ci będzie po drodze. Weź tę upraną bieliznę i zanieś Góreckiemu. Już wczoraj miałam mu zanieść, ale źle się czułam. Należy się siedemnaście złotych. Tylko nie zgub pieniędzy. 104 Wyszedł na mroczną, prawie pustą ulicę, kopnął z rozmachem pierwszy napotkany kamień i... syknął z bólu. Takim umierającym ze starości butem nawet piłkę trzeba kopać z największą ostrożnością, żeby sobie paluchów nie połamać. - Ładnie się urządziłem z tą bielizną! - zawołał, jakby chciał całemu Marymontowi przekazać woje nieszczęście. - Ludzie, wielka okazja, bierzcie za darmochę koszule i kalesony jaśnie pana Góreckiego! Nie było chętnych. A jakaś starsza kobieta, która przechodziła akurat obok Rysia, popatrzyła na niego trochę ze zgorszeniem, trochę ze współczuciem i stuknęła gię kilka razy palcem w czoło. Górecki przywitał go wyjątkowo serdecznie. Zaprosił do pokoju, kazał usiąść na miękkim fotelu i chyba nie mógł zrozumieć, dlaczego ten chudy chłopak patrzy na niego jak rozdrażniony wilczek. W mieszkaniu pachniało smażonym mięsem i cebulą. Był to tak wspaniały zapach, że nawet najbardziej syty człowiek musiałby teraz poczuć głód. A Rysio zjadł kilka godzin temu trochę kartofli odsmażonych na łoju. - Chcesz kawałek chleba z boczkiem? - zapytał Górecki i już szedł w stronę kuchni, jakby nie wierząc, że ktoś może odrzucić taką propozycję. - Dziękuję, nie jestem głodny - Rysio zaledwie wykrztusił te słowa. I jakby się mszcząc ze wspaniały zapach, za to wielkie żarcie, za czerwoną, pulchną gębę właściciela knajpy, podniósł natychmiast cenę matczynego trudu - należy się dwadzieścia złotych, proszę pana. Trzasnął drzwiami, nawet się nie żegnając. Teraz należało nadrobić stracony czas. Pędził przez ulicę tak szybko, jakby go ktoś gonił. Od czasu do czasu wpadał w sam środek błotnistej kałuży i nawet nie czuł, że zimne, czarne krople ochlapują mu twarz. Po kilkunastu minutach zobaczył wreszcie Antka drepczącego nerwowo wokół drewnianej budki, w której latem sprzedawano owoce i kwas chlebowy. - Coś tak marudził? Myślałem, że już nie przyjdziesz, że dostałeś pietra... - Pietra? - wydął wargi Rysio i zaraz odetchnął kilka razy 105 głęboko pełną piersią, bo ze zmęczenia ciemniało mu w oczach - musiałem odnieść wypraną bieliznę. Naprawdę musiałem. Przeszli przez brudne, pełne puszek i skrzynek podwórze, znaleźli bez trudu dziurę w płocie i już byli na tej właściwej ulicy, o której rozmawiali ostatnio przynajmniej kilka razy dziennie. - To tutaj, to ten dom - pokazał palcem Antek. - Przecież wiem... - odpowiedział Rysio lekko podnieconym głosem i nachylił się, szukając kamieni. Wieczorną ciszę zakłócił nagle zgrzyt tramwaju zakręcającego na Potockiej. Później na sąsiednim podwórzu zaczął zajadle szcze- 106 kać pies. Nie przeszkadzało im to w pracy. Zgięci, przy samej ziemi, rozgarniali palcami błoto, macali centymetr po centymetrze, aż ich kieszenie wypełniły się ciężką "amunicją". Antek wytarł ręce o spodnie i wyciągnął zza pazuchy dwie duże kartki. - Zobacz, to moja robota - podsunął Ryśkowi kartki prawie pod nos - to mój specjalny prezent dla tego folksdojcza. Owiniemy tym kamienie. - Co tam napisałeś? - zaciekawił się Rysio, nie mogąc w ciemności rozpoznać liter. - Wykaligrafowałem, żeby Zdzisio nie dopatrzył się w tym mojej ręki. Jest tylko jedno zdanie, "Sośniak, jesteś wielką świnią". - Powinno być: wielką, niemiecką świnią, ale i tak jest ładnie - powiedział z uznaniem Rysiek, chociaż, było mu trochę żal, że to nie on wpadł na taki świetny pomysł. Antek podał koledze jedną kartkę i zaczęli w skupieniu przygotowywać te dwa najcenniejsze pociski. Podeszli bliżej domu. W oknach Sośniaków było ciemno. Tak samo zresztą, jak w innych oknach. Obowiązywało przecież zaciemnienie światła i patrolujący ulice policjanci pilnie strzegli, żeby nawet mały promień nie przebił się przez czarne zasłony i rolety. - Najpierw rąbniemy zwyczajnymi pociskami, a dopiero później wyślemy nasze listy - zachwycił się Antek. Usłyszeli stukot butów. Ktoś szedł w ich stronę po trotuarze. Rysio pociągnął kolegę za rękę, skoczyli do tyłu i przykucnęli przy drewnianej komórce. Mężczyzna szedł powoli, jakby się wybrał na spacer. Zatrzymywał się co kilka metrów i znowu rozpoczynał powolny marsz. - Ciekawy jestem, co teraz robi Zdzisio, może uczy się niemieckiego? - szepnął Rysiek, przytulając się ramieniem do kolegi. - Albo żre kiełbasę na kolację - odpowiedział także szeptem Antek. - Ani słowa o kiełbasie i boczku - Ryśkowi przypomniało się mieszkanie Góreckiego pachnące mięsem, i bezwstydny głód skręcił mu kiszki. Milczeli przez kilka minut, wpatrując się z co- 107 raz większym zdenerwowaniem w wysoką sylwetkę spacerującego mężczyzny. - A może to tajniak? - przerwał wreszcie milczenie Antek. Rysio dotknął ręką kieszeni, w której schował pieniądze, i odpowiedział trochę drżącym głosem: - Antoś, gdyby mi się coś stało, to pamiętaj, w tylnej kieszeni mam dwadzieścia złotych. Zanieś to mojej matce. - Nie kracz, bo dostaniesz w łeb - oburzył się Antek, i to dosyć głośno, bo mężczyzna właśnie się zaczął oddalać. Poczekali jeszcze chwilę, a gdy kroki całkiem umilkły, pobiegli na palcach w stronę piętrowej kamienicy, udekorowanej okazałym szyldem: "Towary spożywcze - Alfred Sosniack". Rąbnęli kamieniami prawie jednocześnie, a gdy rozległ się brzęk tłuczonego szkła, wrzucili do mieszkania folksdojcza swoje specjalne przesyłki. Na drugi dzień zjawili się w szkole pół godziny przed pierwszym dzwonkiem. Nie mogli się doczekać Maćka i Roberta, żeby im opowiedzieć o wczorajszej akcji. Łazili podnieceni po szkolnych korytarzach, przysłuchując się z satysfakcją, jak dzieciarnia opowiada o nocnym ataku na dom folksdojcza. W tych opowieściach tyle było fantazji, że Antek i Rysio chcieli nawet w pierwszym porywie wszystko uczciwie sprostować. W porę sobie jednak uświadomili, że właśnie im nie wolno w tej sprawie zabierać głosu. Tuż przed dzwonkiem wpadł do klasy Maciek. Była jeszcze nadzieja, że Robert trochę się spóźni albo przyjdzie na drugą lekcję. Nie przyszedł. Ani na drugą, ani na trzecią, ani na ostatnią. - Musimy ci przekazać bardzo ważną sprawę - powiedział Rysiek do Maćka, gdy już wychodzili ze szkoły. - No, to mów - Maciek zatrzymał się i spojrzał na kolegów, którzy z dużym trudem kryli wielkie podniecenie. - Ale chcemy, żeby był przy tym Robert. Po co powtarzać dwa razy to samo. - Macie aż taką bombę, że musimy być we czwórkę? - pokiwał głową z niedowierzaniem Maciek Słowik. - Koniecznie. Musi być komplet - poparł kolegę Antoś - 108 to jest coś więcej niż ważna sprawa, to jest... - zastanowił się chwilę - uroczystość! Pomaszerowali więc dosyć szybko w kierunku Żoliborza, chociaż Maciek w dalszym ciągu podejrzewał, że ta bombowa wiadomość okaże się niewypałem. - Może Robert zachorował? - powiedział Rysio i nacisnął dzwonek przy drzwiach. Czekali dosyć długo, aż wreszcie usłyszeli chrobot przekręcanego klucza. Drzwi otworzyła im Kryska. Była tylko w nocnej koszuli i zaraz się cofnęła, uciekając do pokoju. - Właźcie szybko - usłyszeli jej głos - jestem chora, a matka poszła do sklepu. Maciek rzucił teczkę na podłogę. Wyjął z kieszeni kawałek lusterka i dokładnie zaczął przygładzać sobie włosy. Dopiero po tych kosmetycznych zabiegach wkroczył do pokoju i machnął na kolegów ręką, żeby poszli za nim. Kryska naciągnęła kołdrę aż po czubek nosa. Patrzyła na chłopców ze zdziwieniem. Widać było, że bardzo ją zaskoczyła ta nagła wizyta. - Robert powiedział wam, że jestem chora? - usłyszeli jej zduszony, wydobywający się spod kołdry głos - przyszliście mnie odwiedzić? - Przyszliśmy do Roberta... - przerwał jej zbyt chyba ostro Antek. - To znaczy, przyszliśmy cię odwiedzić i przy okazji pogadać z Robertem - Maciek aż się zająkał, wygłaszając to piękne kłamstwo. - Przy jakiej okazji? - zniecierpliwił się Antoś, ale natychmiast zamilkł, bo Maciek szturchnął go łokciem w plecy. Krysia patrzyła na nich z coraz większym zdziwieniem. W jej oczach było nawet trochę gniewu, bo zaczęła podejrzewać, że chłopcy urządzają sobie po prostu jakieś głupie dowcipy. - A nie mogliście się nagadać z Robertem w szkole? - powiedziała prawie szorstko. - Nie wygłupiaj się - mruknął Antek - przecież Roberta nie było w budzie. Aż usiadła z wrażenia, wypuszczając z rąk kołdrę. - To wy się wygłupiacie! - krzyknęła, ale więcej w jej gło- 109 sie było niepewności niż gniewu. - Rano wyszedł do szkoły, a wczoraj przez cały wieczór odrabiał lekcje. - Jak ktoś odrabia lekcje, to nie idzie na wagary - wyrecytował Rysio z miną filozofa. Najpiękniejsze wagary Robert wyszedł z domu dosyć wcześnie. Nie pracował już w tartaku od trzech miesięcy, ale ciągle jeszcze zrywał się z łóżka o szóstej. Tak jak kiedyś, gdy musiał punktualnie o siódmej meldować majstrowi swoje przybycie. Kończył właśnie szkołę podstawową i dzięki życzliwości kierownika szkoły i interwencji pana Marca - nie musiał spisywać na straty całego szkolnego roku. Jeszcze w drugiej połowie października dźwigał ciężkie deski w tartaku. Wujek Targosz protestował, przekonywał, że nawet takiej okupacyjnej szkoły nie należy lekceważyć, bo przecież po wojnie potrzebne będzie Robertowi szkolne świadectwo. A Robert odpowiadał z przekorą, ale i z jakąś dumą: przecież ja się uczę. Uczę się pracować. Doszło wreszcie do poważnej rozmowy z panem Marcem, do którego chodzili kilka razy w miesiącu na tajne lekcje historii i języka polskiego. I właśnie po tej rozmowie zaczął się pilnie przygotowywać do egzaminu, nie wiedząc zresztą jeszcze, czy szkoła zgodzi się przyjąć takiego spóźnionego ucznia. Pan Marzec pomagał Robertowi w nauce, a potem poszedł do szkoły, do swych przedwojennych kolegów i przekonał ich, że młody Nowacki zasługuje na to, aby przyjąć go do siódmej klasy, omijając różne formalności. Idzie Robert powoli, nie śpieszy się, ma jeszcze sporo czasu, więc zatrzymuje się na placu Wilsona i patrzy z ciekawością na bardzo przepełnione tramwaje. Ludzie wiszą na stopniach wagonów, a ci najodważniejsi jadą nawet na buforach. Robert czuje w pewnej chwili, że ktoś stoi tuż za jego plecami. Obejrzał się i zobaczył szczupłego, młodego mężczyznę. 110 - Idź przez Słowackiego, w kierunku Gdańskiej - szepnął mężczyzna prawie nie otwierając ust i natychmiast przeszedł na drugą stronę ulicy. To wszystko odbyło się tak nagle, że Robert nie zdążył o nic zapytać. Zresztą,miał już trochę konspiracyjnego doświadczenia i wiedział, że jeśli ktoś wydaje polecenie takim tonem, jakby wydawał rozkaz, to znaczy, iż wszelkie pytania można sobie włożyć głęboko do kieszeni. Zapomniał natychmiast o szkole, bo nie miał już wątpliwości: zaczyna się jakaś ważna sprawa. Nikt by go przecież tak tajemniczo nie zapraszał na głupie wałęsanie się po ulicach Żoliborza. Szedł w kierunku Gdańskiej i rozglądał się dyskretnie, szukając wzrokiem szczupłego mężczyzny w długich wojskowych butach. Ale mężczyzna zniknął, zgubił się w tłumie śpieszących do pracy ludzi. Po kilku minutach Robert zatrzymał się przy okazałym budynku Straży Ogniowej. Był już prawie u celu i znów zaczął się rozglądać czekając na dalsze wskazówki, na dalsze polecenia. Od pobliskiego tramwajowego przystanku szedł w stronę Roberta dosyć ociężałym krokiem starszy mężczyzna. Trzymał w ręku zwiniętą w rulon gazetę, ale Robert nie przyglądał mu się zbyt uważnie, bo nie na niego przecież czekał. A jednak to właśnie on zbliżył się do chłopca i powiedział cicho, ale wyraźnie: - Pokręć się jeszcze trochę po ulicy. Za jakieś pięć minut idź na Gdańską 4. Wejdziesz do sieni tylko wtedy, jeżeli mnie przed drzwiami zobaczysz. Jeżeli mnie tam nie będzie, wracaj szybko do domu. Te pięć minut to było aż tyle, że Robert zdążył sobie dokładnie przypomnieć wszystkie swe okupacyjne dni. Wszystkie niespokojne radości, nadzieje, głody, choroby, nieprzespane noce i te szczęśliwe chwile, gdy razem z Maćkiem mógł się chociaż najskromniej odpłacić Niemcom za ich draństwa. I te bardzo krótkie, ale najszczęśliwsze dni, gdy znów był razem z ojcem. Razem. Z ojcem. Z ojcem? A może właśnie dzisiaj na Gdańskiej... Robert odgania od siebie tę radosną, podniecającą myśl. Tak podniecającą, że aż gardło kurczy się ze wzruszenia i trudno oddychać. Nie, lepiej sobie nie robić złudzeń, bo później rozczarowanie będzie miało ciężar stalowego młota. 111 Chyba już minęło pięć minut? Idzie na nogach tak sztywnych, jakby były z drewna, pod umówiony dom. I już z daleka dostrzega mężczyznę, który przekazał mu dokładnie polecenie. Stoi sobie starszy pan dwa metry od bramy i ma taką znudzoną, rozleniwioną twarz, jakby pół życia nigdzie nie pracpwał. Robert przechodzi obok niego, także udając obojętność. Wtedy słyszy ostry i zupełnie nie pasujący do tamtej twarzy głos: - Drugie piętro. Tam czekaj... Prawie pobiegł po betonowych schodach, chociaż wiedział, że do ostatniej chwili powinien zachować rozwagę i spokój. Uchyliły się duże, masywne drzwi, ktoś go pociągnął za rękę do środka. Zobaczył mężczyznę, którego kilkanaście minut temu spotkał na placu Wilsona, zobaczył niską staruszkę, zobaczył młodą, ubraną już w palto dziewczynę, która szykowała się chyba do wyjścia, bo bez przerwy poprawiała wełnianą czapkę, i nagle krzyknął takim głosem, jakim najgrubszą ścianę można przebić. - Tatusiu, mój tatusiu! Ojciec stał w rozchylonych drzwiach, wiodących do dużego pokoju. Uśmiechał się trzymając palec na ustach, jakby dawał synowi znak, że chociaż w pobliżu nie ma niebezpieczeństwa, to jednak na wszelki wypadek należy się powstrzymać od zbyt głośnych okrzyków. - Rzucił się ojcu na szyję, a ojciec popchnął ręką drzwi i już byli w pokoju sami. Najtrudniej jest się cieszyć wtedy, gdy radość jest zbyt wielka, aby się z nią uporać w ciągu kilku minut. I mówić jest najtrudniej, gdy ma się zbyt wiele do powiedzenia. Zasypywali się wzajemnie pytaniami, odpowiadali, wpadali sobie w zdania i milkli nagle, jakby nie mogli uwierzyć, że nastąpiło wreszcie to, na co tak długo czekali. A później znów słowa zaczynały się ścigać ze sobą. Prędzej, prędzej, bo każda minuta jest bezcenna, bo nie wiadomo, kiedy nastąpi drugie spotkanie. - Chodzisz już do szkoły? - Chodzę, tatusiu. I na tajne lekcje też. - Nie chorujesz? - Jakoś się nie daję. Stwardniałem w tym tartaku, jestem twardy jak dębowa deska. A gestapowcy byli u nas tylko raz. Całe mieszkanie splądrowali i pytali o ciebie. Wujek Targosz 112 od razu wtedy przeczuł, że to pachnie czymś dobrym, ale ja nie mogłem w to uwierzyć. Tatusiu, długo tak jeszcze będzie? Długo jeszcze będziesz się musiał ukrywać? - Kiedyś się skończy. Nie roztkliwiaj się, nie wolno. Musimy być twardzi, to jedyna nasza szansa. - Powiedz mi coś o sobie. .Śniło mi się kiedyś, że uciekłeś Niemcom skacząc z mostu do rzeki. - O sobie? - uśmiechnął się pan Nowacki i wyciągnął z kieszeni okulary w rogowej oprawie- mam już inne nazwisko, mam już nowe dokumenty, noszę okulary, chociaż wzrok mam jak sokół. A uciekając Niemcom skoczyłem nie z mostu, lecz z kolejowego wagonu i nie do rzeki, tylko między szyny - zamilkł na chwilę, a później, jakby chcąc zmienić nastrój, podał synowi dwa pięćsetzłotowe banknoty i powiedział rozkazującym tonem - kup sobie jakąś czapkę i rękawiczki. - Po co? - zaprotestował Robert - przecież za parę tygodni wiosna. Uchyliły się drzwi i staruszka' zawołała energicznym głosem: - Panie Białecki, przygotowałam specjalny obiad. Czy pana syn lubi kopytka w grzybowym sosie? - Skąd pani wiedziała, że to moje najbardziej ulubione jedzenie? - wykrzyknął z uciechą Robert, a później spojrzał na tajemniczo uśmiechniętego ojca i pocałował go w policzek. Podczas obiadu pan Nowacki był wesoły, opowiadał najnowsze antyniemieckie dowcipy, ale Robert nie dał się na to wszystko nabrać. Przyglądał się ojcu uważnie i czuł, że te anegdoty, ten śmiech, to tylko taki ochronny parawan, za którym jest dużo smutku. Pożegnali się w milczeniu, po męsku, i Robert był z siebie bardzo dumny, gdyż nie zmącił pożegnania dziecięcym szlochem. Wrócił do domu z rozpłomienioną twarzą i od razu wpadł w sam środek wielkiego krzyku: - Tyle godzin na ciebie czekamy... - Narobiłeś nam strachu... - Gdzie byłeś? - Na wagarach - odpowiedział bez większego namysłu. - Idiota... - Krysia pokiwała głową ze współczuciem - odrabiał lekcje do późnej nocy, a rano poszedł na wagary. 8 - Historia dłuż"za... 113 Minęło jeszcze wiele minut, zanim w mieszkaniu zapanował względny spokój. Dopiero teraz Rysio i Antek mogli rozpocząć swe frontowe relacje. Poszli we czterech do ostatniego pokoju, zamknęli drzwi, i Rysio zaczął opowiadać szeptem o sprawiedliwej zemście, dokonanej na folksdojczu Sośniaku. Opowiadał i cały czas patrzył na Maćka, bo to przede wszystkim Maćkowi spłacany był teraz dług: - Powiedziałeś, że z nami zrywasz, bo chodzimy do kina... - I jeszcze powiedziałeś, że jesteśmy zdrajcami. Takimi samymi jak Sośniak! - wykrzyknął z pasją Antek. 114 - To my wczoraj wybiliśmy Sośniakowi wszystkie szyby. A później wrzuciliśmy mu do mieszkania ulotki własnej produkcji - podniecał się coraz bardziej Rysio - tak, ta nocna akcja to nasza robota. I co nam powiesz? Zapłaciliśmy za nasze grzechy? - Zapłaciliście z nawiązką - zgodził się szybko Maciek i spojrzał na kolegów z podziwem. - Jeszcze nie koniec - przerwał mu Rysio - teraz chcemy dać słowo honoru, że już nigdy, to znaczy do końca wojny, nie pójdziemy do kina, żeby był nawet najweselszy film... - Żeby był nawet z Flipem i Flapem - uderzył się pięścią w piersi Antoś. Rysio nabrał w płuca powietrza i zakończył prawie z patosem: - Jest znowu sztama między nami? I wtedy popatrzyli na Roberta, który zachowywał się tak, jakby w ogóle nie docierała do niego ta ważna rozmowa. Oparł się o ścianę, przymknął oczy, można by go nawet posądzić, że uciął sobie krótką drzemkę na stojąco. - Robert, co się z tobą dzieje? - zawołał Rysio trochę urażonym głosem. Przecież czekali na niego. Zwlekali z rozpoczęciem swojej wielkiej opowieści, a tu taka niewdzięczność - myśleliśmy, że się ucieszysz... - Z czego? - Nowacki spojrzał na kolegów błędnym wzrokiem. Miał teraz taką minę, jakby go obudzili w środku nocy i zadali podstępne pytanie: ile jest osiem razy dziewięć podzielone przez trzy? Kogo ostrzec? - Mamo, co to jest? Czy ci się kalendarz pomylił? Przecież do świąt jeszcze dwa tygodnie. - A my dzisiaj mamy święta - uśmiechnęła się pani Walczewska - wyobraź sobie, że odezwał się twój ojciec. - Był tutaj? - podskoczył na krześle Rysio, zapominając w tej sekundzie nawet o pachnącym schabowym kotlecie. - Ależ skąd - głos matki stał się natychmiast mniej radosny - jakiś mężczyzna przyniósł dzisiaj rano trochę mięsa, 115 osełkę masła i trzysta złotych. Powiedział, że to od twojego ojca. Początkowo nie chciałam wziąć, ale pomyślałam o tobie. Ostatecznie to nie żadna jałmużna, jeśli ojciec przysyła paczkę i pieniądze swojemu synowi... - Mamusiu, może on sam jest w biedzie, może się musi ukrywać i dlatego do nas nie przychodzi?... - I nawet zwyczajnej kartki z kilkoma słowami nie może do nas przysłać? - matka pokiwała smutnie głową, ale po chwili spojrzała na chmurzącą się twarz syna i znów próbowała się uśmiechnąć - jedz, jedz, bo ci ostygnie. Dawno nie jadłeś takiego mięsa. A o swojego ojca nie musisz się martwić, zbyt dobrze go znam. Na pewno teraz szmugluje, handluje, włóczy się po całej Generalnej Guberni i wypycha portfel pieniędzmi. Rysio bardzo kochał matkę, ale nawet jej słowa nie trafiały teraz do jego świadomości. Pomyślał z głęboką wiarą: może i jeździ po całej Guberni, ale nie jako handlarz. Na pewno przewozi w walizkach broń albo tajne gazetki, a może strzela do Niemców? A może ściga go banda tajniaków? Namęczą się, zedrą zelówki, zanim go dopadną. Nie po to Rysiek z takim uporem przekonywał siebie i swoich kolegów, że jego ojciec już od września, od wybuchu wojny, gromi szkopów, gdzie ich tylko napotka, aby te bojowe czyny można było zamazać jakimiś tam domysłami o szmuglerskich wyprawach, o handlu słoniną i rąbanką. Maszeruje więc dzisiaj do pana Marca w wyjątkowo podniosłym nastroju. Cóż tam kotlet schabowy, można i bez tego żyć. Najważniejsze jest to, że ojciec wysłał wreszcie na Marymont swego łącznika, że dał znać o swoim istnieniu. Rysio przyciska do piersi książkę, schowaną przezornie za koszulą. Pożyczył tę książkę od pana Marca i dzisiaj musi oddać, bo już ją sobie zamówił Robert. Przez trzy wieczory przeczytał Walczewski ponad dwieście stron. O Warszawie zdobywanej przez Szwedów, przez Prusaków i przez carskie wojsko. O Warszawie palonej, plądrowanej i ciągle odzyskującej wolność. Szczególnie jeden wiersz z tej książki bardzo Walczewskiego poruszył. Jest to opowieść o Stefanie Okrzei. Długa to opowieść i Rysio zdołał zapamiętać tylko dwie zwrotki. Powtarza je teraz 116 cicho, wybijając obcasem rytm, jakby szukał melodii do tych słów, pełnych ognia. Był to chłopiec piękny, miody - Wyście o nim nie słyszeli, a jak rzucił bombę w cyrkuł, dostał się do Cytadeli. Zastanawia się przez chwilę, co to takiego ten cyrkuł. Koszary, twierdza, komisariat? I jeszcze musi się zapytać pana Marca, czy tu chodzi o tę Cytadelę na Żoliborzu, przy Dworcu Gdańskim. Siedzą tam teraz Niemcy i może także budują szubienicę? Wieszaj, kacie, czemu stoisz? Polak śmierci się nie lęka - każdy powie, że się boisz, że ci drży katowska ręka. Rysio jeszcze raz wyobraził sobie tę przedziwną, niesamowitą scenę, w której młody Okrzeja drwi sobie ze stryczka i z pobladłego kata. Aż trudno uwierzyć, że można się nie bać śmierci... - Hej, co tak mruczysz pod nosem? - na środku trotuaru stoi Wiesiek Mróz. - Żebyś ty wiedział... - wzdycha Rysio i nic konkretniej-szego nie jest w stanie na ten temat powiedzieć. Nie zaskoczyło go spotkanie z Wieśkiem. Wszystko przebiega zgodnie z planem. Umówili się przecież przy tej czerwonej kamienicy. I tylko wzruszenia spowodowanego wierszem o Okrzei nie można było zaplanować. Wiesiek Mróz po raz pierwszy weźmie dzisiaj udział w tajnej lekcji. Niesie na plecach worek, jest w nim parę kilo kartofli. To taki mały prezent dla starego nauczyciela, który z coraz większym trudem przedziera się przez okupacyjną nędzę. Ogarnęła ich prawdziwa rozpacz, gdy dowiedzieli się, że pan Marzec, aby uratować się przed głodem, sprzedaje swoje wspaniałe książki. Czy można takie książki zamieniać na chleb? - A cóż ja innego mogę sprzedać? - powiedział im wtedy nauczyciel i rozejrzał się bezradnie po skromnym mieszkaniu - te książki to przecież mój jedyny majątek... 117 Umówili się więc, że zorganizują stałą pomoc dla swego nauczyciela. Będą mu przynosić chleb, kartofle, marmoladę, a latem i jesienią, gdy w marymonckich ogródkach pełno już będzie warzyw i owoców, zazieleni się i zaczerwieni spiżarnia pana Marca. Gdy tydzień temu zdecydowali wciągnąć Wieśka do swej grupy, gdy powiedzieli mu o tajnym nauczaniu, Maciek natychmiast przekazał koledze pierwszy rozkaz: - Musisz się wkupić. Pan Marzec jest chory, prawie nie wychodzi z domu. Przynosimy mu zawsze jakąś paczkę z żywnością, a że idziesz tam pierwszy raz, na ciebie wypada... - Mamy jeszcze w piwnicy sporo kartofli - odpowiedział natychmiast Wiesiek Mróz - wsypię parę kilo do worka. Kartofle to teraz najważniejsza rzecz, bo wszystko można z nich zrobić. I zupę, i placki, i nawet kotlety... Idą już we trójkę. Po drodze przyłączył się Antek. Wiesio Mróz jest chyba najbardziej przejęty, bo przecież po raz pierwszy wystąpi dzisiaj w roli konspiratora. Tak właśnie o sobie myśli, ponieważ tajne nauczanie to chyba jednak konspiracja. Zaczyna coś kolegom mówić na ten temat, ale nie bardzo rozumieją, o co mu chodzi, bo Wiesiek ma usta zapchane chlebem. - Czy ty nawet podczas wojny musisz cały czas jeść? - denerwuje się Antek. Wiesiek przełyka z trudem duży kęs razowca i chyba nie bardzo godząc się z pretensją kolegi, wyjmuje z kieszeni trzy kromki kruszącego się chleba: - A co, żałujesz mi tego szkopskiego zakalca? - Czy to moja wina, że ciągle prześladuje mnie głód? - A czyja, może krasnoludków? - nie ustępuje Antek, ale musi przerwać wymówki, bo widzi biegnącego w ich stronę Maćka. Wszyscy już go widzą. Maciek pędzi, jakby go wściekły pies gonił, i cały czas daje im jakieś znaki ręką. Nie mogą się zorientować, o co mu chodzi, ale na wszelki wypadek zatrzymują się. - Chłopaki, nie jes*. dobrze. Jakieś dwadzieścia metrów przed kamienicą Marca stoi podejrzane auto. Wysiadło z niego trzech facetów i nawet się nie rozglądali, nie pytali nikogo o adres, tylko od razu poszli na tamto podwórze. - Byli po cywilnemu? - zapytał Rysio. - A widziałeś tajniaków w mundurach? - odpowiedział mu 118 pytaniem na pytanie Wiesio Mróz i zaraz wyciągnął z kieszeni kromkę chleba, jakby chciał się wzmocnić przed ewentualnym atakiem na niemieckie auto. - Skąd wiesz, że to tajniacy? - Rysio próbował odgonić od siebie najczarniejsze myśli - a jeżeli nawet tajniacy, to dlaczego zaraz do Marca? W tej kamienicy mieszka dziesięć rodzin... Maciek krzyknął, żeby przestali się kłócić. Nie ma czasu na przekomarzania. Trzeba zabezpieczyć ulicę od strony Żoliborza, bo w każdej chwili mogą stamtąd nadejść Robert z Kryską. I trzeba pomyśleć spokojnie o każdym dalszym kroku. Jedno już teraz jest pewne: dopóki tamci mężczyźni nie wyjdą z kamienicy, nie wolno odwiedzać pana Marca. - To co, nie będzie lekcji? - mówi zawiedzionym głosem Wiesiek i zrzuca z pleców worek z kartoflami. - Stuknij się w łepetynę - karci go Maciek - nie przyszło ci jeszcze do głowy, że my się teraz martwimy nie o siebie, tylko o naszego nauczyciela? Rysio pobiegł już na ulicę Potocką, żeby ostrzec Roberta i Kryskę, a Maciek poprowadził pozostałą dwójkę w kierunku zagrożonego podwórza. Ukryli się po drugiej stronie ulicy za niezbyt szczelnym płotem i przez szpary między deskami zaczęli badać teren. Czarny samochód stał na dawnym miejscu. Siedział w nim tylko szofer ubrany po cywilnemu jak i ci, których tu przywiózł. Na podwórzu, przez które przechodziło się do kamienicy, gdzie mieszkał pan Marzec, panowała wyjątkowa cisza. Właśnie ta cisza najbardziej nie podobała się chłopcom. - Tam zawsze dzieciaki grają w piłkę albo bawią się w klasy..; - zastanowił się głośno Maciek. - I słoneczko ładnie przygrzewa - podchwycił Antek myśl kolegi - czy w taką pogodę dzieciaki siedzą w domu? - Chyba wtedy, jak się drzwi zamknie na klucz - Wiesiek był tak dumny ze swej domyślności, że natychmiast przyznał sobie w nagrodę całą kromkę chleba. Minęło kilkanaście minut, i Rysio przyprowadził wreszcie Roberta. - A gdzie Kryska? - zapytał jakby trochę z żalem Maciek, bo chociaż pragnął tę dziewczynę oddalić od wszelkiego niebez- 120 pieczeństwa, to jednocześnie bardzo chciał, żeby go mogła zobaczyć, gdy rozpocznie się niebezpieczna gra. - Wysłałem ją do domu - Robert był pewny, że tylko taką decyzję należało podjąć - jak się dzieje coś ważnego, to baby tylko przeszkadzają... A na tamtym podwórzu, oddzielonym od nich szerokością ulicy, nadał nic się nie zmieniało, nadal panował zagadkowy spokój. Robert zwrócił jednak uwagę na bardzo istotny fakt. Chyba już ponad godzinę warowali przy płocie. Przez ten czas do kamienicy, w której mieszkał pan Marzec, weszło sześć osób, ale nikt z kamienicy nie wyszedł. Czy to przypadek, czy niemiecka pułapka? - Koniec czekania, trzeba coś robić - odzywa się Maciek i zaczyna wpatrywać się w worek z kartoflami, porzucony przez Wieśka przy płocie. - Pójdziemy tam we dwóch? - Robertowi przypomniała się przygoda na Woli. W ostatniej chwili uśmiechnęło się wtedy do nich szczęście. Dlaczego nie można wypróbować szczęścia jeszcze raz? - Sam pójdę - decyduje Maciek - jeżeli to pułapka u Marca, łatwiej mi będzie wykręcić się w pojedynkę. Znam zresztą szewca z parteru. Zostawiałem u niego parę razy kartofle i jabłka dla nauczyciela. Może od niego czegoś się dowiem... Próbują mu odradzać, ale Maciek to jest Maciek. Jak już podejmie ważną decyzję, to nawet pałką nie można mu tego z głowy wybić. - Daj te kartofle! - woła do Wieśka, któremu ręce zaczynają drżeć ze strachu, a może tylko z nadmiaru wrażeń. Wybierał się przecież na piękną lekcję, a tu od razu grom z jasnego nieba. Maciek uzgadnia ostatnie szczegóły, i już go widzą, jak powoli przechodzi przez ulicę. Zatrzymuje się parę metrów od tajemniczego samochodu, podrzuca sobie worek na plecach i gapi się prawie bezczelnie na pochylonego nad kierownicą szofera. Później kopie puste pudełko po konserwach, jakby chciał tym stukaniem oznajmić całej kamienicy: przybyłem, sprawdzę co trzeba! Pudełko potoczyło się aż do schodków, po których należy teraz wejść, aby znaleźć się w pachnącym prawie zawsze kiszoną kapustą korytarzu. - Już jest na schodkach, już otwiera drzwi... - szepcze Rysio, 121 chociaż niepotrzebne jest nawet jedno słowo, bo wszyscy przy-kleili się czołami do płotu i widzą to samo, co Walczewski. Maciek wszedł do trochę mrocznej sieni i zaraz go ktoś złapał za rękę. - Mieszkasz tutaj? - Nie... - Do kogo idziesz? - mężczyzna mówił dosyć cicho, ale w jego głosie były brutalność i stanowczość. - Do... do tego... - Gadaj szybko, nie kręć. - Nie wiem, jak się nazywa, zapomniałem - po nagłym wstrząsie zaczął powracać do Maćka spokój - mieszka na parterze, jest szewcem. - I pewno buty masz w tym worku? - zaśmiał się nieprzyjemnym głosem mężczyzna i aż do bólu ścisnął rękę Maćka. - Niech pan puści, boli - próbował się wyszarpnąć - jakie buty? Ja nie handluję butami. W worku są kartofle. Jak mnie pan nie puści, to zaraz będę krzyczał... -'No, to chodź do tego szewca, pohandlujemy trochę - mężczyzna popchnął Maćka aż pod tamte drzwi, ale zapukał sam. Szewc otworzył natychmiast, jakby dobrze wiedział, jakich się może spodziewać gości. A Maciek pomyślał w tej samej chwili, że teraz wszystko zależy od odwagi, od dobrej woli i sprytu tego starego, przesiadującego całymi godzinami na małym stołeczku, człowieka. Czy zdoła się w ciągu sekundy zorientować, jaką mu Maciek wyznaczył rolę? I czy będzie chciał w tej roli wystąpić? - Dzień dobry - próbuje się uśmiechnąć - przyniosłem znowu trochę kartofli. Weźmie pan? Tajniak stanął trochę z boku i natarczywie wpatruje się w szewca. Tylko na niego teraz patrzy, jakby się spodziewał, że właśnie w jego oczach znajdzie wyjaśnienie tej trochę zagadkowej sprawy. - Kartofle? - zastanawia się przez króciutką chwilę szewc i twarz nagle mu się odpręża - a czy będą tak dobre, jak tamte, które w zimę przynosiłeś? - Przecież są z tego samego ogrodu - mówi szybko Maciek i już wie: stary szewc nie zawiódł. - A po ile teraz bierzesz? 122 - Tu jest cztery kilo. Należy się sześć złociszów... - Zna pan tego chłopaka? - wtrąca się ostro do rozmowy tajniak. - Przynosi mi kartofle, buraki, cebulę, bo on to ma z własnego ogródka. To taki znajomy rodak z Marymontu, proszę pana, ale nazwisko po co mi jego? - i zaraz zwraca się do Maćka - trochę za drogo bierzesz cwaniaku, ale znaj moje szewskie serce. Wsyp kartofle do skrzynki. No, ruszaj się, myślisz, że sam będę wsypywał? Maciek idzie w stronę skrzynki, szewc podąża za nim i ciągle się dopytuje, czy aby te kartofle nie są przymrożone, a tajniak stoi przy drzwiach, jakby go ta paplanina szewca na chwilę uśpiła. Sypią się kartofle z hukiem do pustej skrzyni i nagle słyszy Maciek ciche, ale przejmujące słowa: - Goście u Marca. Zawiadom... Tajniak przypomniał sobie o swoich obowiązkach, krzyknął, żeby Maciek przestał się tak guzdrać. I chłopiec, ściskając w garści sześć złotych, zaczął się wycofywać tyłem w stronę drzwi. Kogo zawiadomić? - myślał gorączkowo - czy oprócz naszej grupy przychodził ktoś jeszcze do pana Marca? - Uciekaj stąd, szczeniaku - łapie go za kołnierz tajniak - precz i żebym cię tu więcej na oczy nie widział! Wracał szczęśliwie do swoich, a jednak ciągle zwalniał kroku, jakby się wstydził, że odchodzi z tego domu, z tego gorącego kotła, w którym pozostał pan Marzec. Stary, chory i zdany już tylko na własne siły. Połaził trochę na wszelki wypadek po bocznych uliczkach, zanim wrócił na podwórze, gdzie czekali koledzy. I przez dłuższą chwilę nie mógł wydobyć z gardła nawet jednego słowa. Stał przed nimi blady, z pustym workiem w ręku, a oni wpatrywali się w niego z taką czujnością, z taką zachłannością, że zanim padło pierwsze słowo, już wiedzieli: stało się nieszczęście. - Hycle siedzą u naszego Marca - szepnął wreszcie z wysiłkiem i powoli opowiedział im o wszystkim, co widział i słyszał w tamtej kamienicy. - Ktoś musiał pana Marca sypnąć - Antek potarł pięścią o niezbyt dobrze wyheblowane deski. Drzazgi wbijały mu się 123 w skórę, ale chłopiec zupełnie tego nie czuł - ktoś musiał szkopom donieść. Tylko kto? - Jeżeli się Marcowi coś stanie - krzyknął nagle Robert - to ja znajdę nawet pod ziemią tego kapusia i zemszczę się! A Rysio, jak to w jego zwyczaju, nawet w takiej czarnej minucie próbuje uwierzyć, że nie wszystko jeszcze stracone: - Może dadzą naszemu staruszkowi spokój? Przecież Marzec jest bardzo chory i w jego mieszkaniu nie ma żadnych karabinów, żadnych ulotek, tylko książki. On nie jest żołnierzem, jest zwyczajnym nauczy... Nie dokończył. Otworzyły się drzwi w kamienicy i nauczyciel Marzec zaczął powoli zstępować po schodkach na podwórze. A za Marcem kroczyło trzech tajniaków. Doszli już do trotuaru, Marzec zasapał się trochę i przystanął, żeby odpocząć. - Trzeba go pożegnać - przerwał ciszę Maciek. Przycisnęli usta do dziur w płocie, Maciek dał znak ręką, i krzyknęli jednocześnie, z całych piersi. Aż się gołębie zerwały z pobliskich dachów: - Do - wi - dze - nia! - . PIERWSZY PISTOLET Na drugą stronę Wisły W tę upalną lipcową niedzielę nawet niemieckie patrole krążyły po ulicach rzadziej niż zazwyczaj. Miasto przycichło, rozleniwiło się, jakby zapominając przez chwilę o wojnie, okupacji. Maciek prowadził kolegów na swoje ulubione miejsce. Znali dobrze ten kawałek wiślanego brzegu, gdzie nawet w upalne dni było cicho i pusto. Spotykali się tutaj od wielu lat. Budowali szałasy z wikliny, łapali ryby, uczyli się pływać. A teraz szli po rozgrzanych słońcem ulicach jak po piasku Sahary i ponaglali się wzajemnie: - Prędzej, woda czeka... - Taka czysta, że można ją pić... - Zanurzę się po szyję i nie wyjdę przed wieczorem... - Kryska powiedziała, że przyniesie nam trochę żarcia... - A trafi do nas? - Nie znasz jeszcze Kryski. Ona wszędzie trafi. I początkowo wszystko układało się zgodnie z ich planem. Dotarli na swój słoneczny brzeg, mieli wreszcie swą spokojną przystań. Rozbierali się w pośpiechu, wskakiwali do wody, nie zwracając najmniejszej uwagi na porozrzucane wzdłuż piaszczystego brzegu ubrania. Byli tu przecież sami, zupełnie sami. Ale już po godzinie zjawili się pierwsi nieproszeni goście. Przedzierali się przez krzaki wyjąc i pokrzykując, jakby cały ten brzeg do nich należał. - Akurat tutaj musieli przyjść - jęknął Rysio, patrząc z niepokojem na gromadkę dryblasów. - To jacyś milionerzy - Wiesiek Mróz aż cmoknął z wrażenia - widzicie, jaką mają piłkę? Niech skonam, to prawdziwa skórzana futbolówka. - Może i milionerzy, ale ja bym zabrał na wszelki wypadek 125 VI nasze ubrania. Niech leżą na jednej kupie - wtrącił się rzeczowo Antek i rozpryskując nogami wodę pognał w stronę brzegu. A nieproszeni goście zaczęli się przygotowywać do wielkiej gry. Wbili w piasek dwa kije, i to była bramka. Między kijami stanął chudy blondyn w czarnych kąpielówkach i zaczął wyłapywać ostre strzały z taką zwinnością, jakby przez ostatni rok niczego innego nie robił poza grą w piłkę. Minęło pół godziny. Zdążyli już prawie całkiem zapomnieć o wspaniałym bramkarzu i skórzanej piłce. Zresztą na brzegu panowała już cisza. Spoceni futboliści odpoczywali w cieniu gęstych krzaków, rosnących kilkanaście metrów od brzegu rzeki. Pływający jak ryba Maciek ustanawiał właśnie nowy rekord wytrzymałości pod wodą. Liczyli chórem sekundy: trzydzieści dziewięć, czterdzieści, czterdzieści jeden... - O rany, szkopy - szepnął Robert i chór natychmiast zamilkł. Spojrzeli ze zdziwieniem, z niedowierzaniem, ze strachem w stronę wąskiej ścieżki, po której .szło czterech Niemców. Zapomnieli o rekordzie, o Maćku, który był jeszcze ciągle pod wodą. - Może jakaś obława? - Rysio chciał być teraz jak najmniejszy. Przykucnął nagle, i w0oda, która przed chwilą sięgała mu do kolan, połaskotała mu brzuch. Z wody wynurzył się właśnie Maciek. Zagarniał z czoła mokre włosy i zachłannie łykał powietrze. Zdziwiła go cisza. Był przecież pewien, że stary rekord został pobity, że chłopcy uczczą to radosnym wrzaskiem. - Co się stało? Nie ma rekordu? Ile sekund wytrzymałem? - Co tam rekord - Rysiowi zrobiło się nagle bardzo zimno. Z trudem opanował szczękanie zębów - zobacz, mamy gości. I jesteśmy odcięci, bo przecież ubrania na brzegu. - Ja się stąd bez ubrania nie ruszam - krzyknął nagle z zawziętością Wiesiek - tam leżą moje sandały. Prawie nowe. I biała koszula. I spodnie, które pożyczyłem od brata. Maciek zaczął się śmiać. Może zbyt sztucznie, zbyt nerwowo, ale i tak natychmiast zaraził wszystkich tym chichotem. Popisywali się teraz dowcipami, żeby do reszty zagłuszyć niepokój. - Masz rację, nie oddamy im spodni. - Ani sandałów. - Jak mają do nas interes, niech tu przyjdą. 126 - Niech wejdą do wody. - Jeszcze nie widziałem Niemca w kalesonach. A Niemcy, jakby przyjmując to wyzwanie, zaczęli się rozbierać. Ściągali przepocone mundury, pasy z pistoletami, ciężkie buty. Układali to wszystko z wyjątkową pedanterią, do jakiej zdążono ich przyzwyczaić w koszarach. Aż wreszcie stanęli nad wodą w białych, sięgających im prawie do kolan, majtkach i teraz nie było już wątpliwości, że chłopcom nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Przynajmniej dopóty, dopóki zdobywcy Europy nie zrezygnują z paradowania po brzegu Wisły w kalesonach. - Patrzcie, jak oni wyglądają - zadrwił w przypływie odwagi Rysio, któremu woda znów sięgała tylko do kolan - bladzio-chy, piekarze! Warszawskiego słoneczka im się zachciało - krzyczał tak głośno, jakby sam sobie chciał zaimponować. Maciek wyszedł z wody i położył się na rozgrzanym piasku. Był trochę zmęczony pływaniem, ale położył się w pobliżu Niemców przede wszystkim dlatego, żeby do reszty wyjaśnić sytuację. Chciał kolegom pokazać, że wszystko w porządku. Można pływać, można odpoczywać, można się nawet gapić na Niemców, którzy jakby zapomnieli o całym świecie, zajęci swoimi sprawami. A w krzakach zaczęli znikać pojedynczo, chyłkiem, wspaniali gracze, właściciele skórzanej piłki. Widocznie nie wytrzymali nerwowo. Ostatni wycofywał się chudy bramkarz, spoglądając bez przerwy w stronę biesiadujących Niemców. - Hej, kozaki - krzyknął za uciekającymi Maciek - narobiliście tyle wrzasku, a teraz dajecie dyla?! Bramkarz zatrzymał się, popatrzył z powagą na roześmianego Maćka, stuknął się palcem w czoło i już go nie było. Niemcy powyjmowali z chlebaków pomidory, puszki z mięsem, wódkę. Butelka krążyła solidarnie z rąk do rąk i towarzystwo stawało się coraz weselsze. Ten najstarszy, mocno już łysiejący, miał teraz wygląd dobrotliwego mieszczucha, który w słoneczną niedzielę pragnie zapomnieć o codziennych troskach. Po każdym łyku wódki przymykał oczy i zaczynał śpiewać coś chyba bardzo wesołego, bo jego kamraci pokładli się ze śmiechu. Właśnie wyskoczył z wody Robert, pociągając za sobą resztę gromadki. Ostatni zameldował się na brzegu Rysio, opłukując z przesadną dokładnością twarz. 127 - Nigdy nie myślałem, że oni mogą być tacy zwyczajni - powiedział w zadumie Robert. - Jak tak na nich patrzę, to wydaje mi się, że mają teraz twarze podobne do marymonckich szewców, krawców, rzeżni-ków - podchwycił Maciek myśl kolegi i natychmiast usłyszał ripostę: - Nie obrażaj marymonckich szewców. Gdybym powiedział stryjkowi, że podobny jest do szkopskiego żołdaka, to bym dostał szewskim kopytem w łeb - Antek powiedział to z całkowitą powagą i nie bardzo rozumiał, dlaczego koledzy roześmiali się, jakby opowiedział im jakiś żart. W pewnej chwili z krzaków wyszedł stary mężczyzna. Przeszedł bez pośpiechu obok Niemców. Był wystarczająco stary, żeby móc sobie pozwolić na taką obojętność. Nie zdejmując butów, stanął po kostki w wodzie i zaczął się przyglądać łodzi, na której dwóch wędkarzy łowiło ryby. Niemcy przerwali biesiadę i zaczęli coś wołać. Chyba do starego mężczyzny, bo patrzyli w jego kierunku. Krzyczeli coraz agresywniej, coraz głośniej, a stary stał ciągle nieruchomo, odwrócony do nich plecami, nie zdając sobie sprawy, że to o niego właśnie chodzi. Może nie rozumiał ani słowa po niemiecku? - Panie starszy, uwaga! - krzyknął ostrzegawczo Maciek. - Ci wojacy mają do pana jakiś interes. Chyba pan im Wisłę zasłania! Mężczyzna nawet nie drgnął. I wtedy jeden z Niemców, ten łysielec z dobrotliwą twarzą, zerwał się z ziemi, podbiegł do starego i uderzył go pięścią w plecy. - Hau ab! * - ryknął i uderzył jeszcze raz, jakby zdziwiony, że po pierwszym ciosie stary mężczyzna tylko zachwiał się, nie upadł. Drugi cios był rzeczywiście skuteczniejszy. Leżąc już na piachu, stary zaczął coś bełkotać, wskazując bezradnymi gestami na uszy. Przyglądający się temu wszystkiemu koledzy łysielca bawili się jak na wesołym przedstawieniu. Popędzany kopniakami głuchoniemy zaczął uciekać wzdłuż brzegu. Łysielec powrócił do swego towarzystwa z miną bohatera. Przywitali go oklaskami. * Wynoś się! ł - Historia dłuższa... 129 - Macie swoich dobrotliwych szewców i krawców - Antek uniósł się na rękach, spojrzał pogardliwie w stronę żołnierzy - szkop to jest szkop. Nawet gdy siedzi tylko w kalesonach. - Przymknij się, oni na nas patrzą - szepnął Maciek, który, choć także rozsadzał go gniew, nie stracił poczucia rzeczywistości. Niemcy z coraz większą uwagą przypatrywali się gromadce chłopców rozmawiających podnieconymi głosami. I gdy sytuacja stawała się niemal napięta, usłyszeli wołanie Kryski. Szła do nich z pogodną twarzą, unosiła wysoko koszyk, jakby była pewna, że chłopcy zdążyli już wygłodnieć i myślą teraz tylko o jedzeniu. Dopiero gdy wyszła na piaszczysty brzeg, dostrzegła Niemców. Uśmiechnęła się do nich przyjaźnie, pomachała żołnierzom ręką. - Zgłupiałaś? - odezwał się cicho Robert - do kogo szczerzysz zęby? - Do ludzi... - Kryska postawiła koszyk na piachu, spojrzała karcącym wzrokiem na Roberta - o co ci chodzi? Taki piękny dzień, tak mi dzisiaj dobrze, że pozdrawiam nawet nieznajomych. - To są szkopy... Jeszcze raz spojrzała w stronę Niemców i dopiero teraz dostrzegła stertę mundurów. Aż usiadła z wrażenia. - Nie mogliście sobie znaleźć milszego towarzystwa? - powiedziała po chwili. - My tu byliśmy pierwsi - Maciek spojrzał Kryście w oczy i chociaż bardzo się starał, w jego głosie nie było zawziętości. Mówił ciepło, serdecznie, jakby recytował dziewczynie jakiś liryczny wiersz - to jest przecież nasz brzeg, to nasz piasek, to nasza woda. Dlaczego mamy stąd uciekać? - Chyba masz rację - Kryska uchwyciła ten jakiś bardzo osobisty, ciepły ton i zaczerwieniła się po uszy. Aby zatuszować nagłe zmieszanie, zaczęła szybko wyjmować z koszyka to wszystko, co przyniosła chłopcom na obiad. - Ale ty jesteś fajna - wzruszył się Wiesio - tyle chleba... i marmolada, i ogórki, i nawet herbata w butelce. Szkopy pomyślą, że pijemy bimber. Za twoje zdrowie, Krysiu. Zaczęli jeść łapczywie, nie zwracając już uwagi ani na Niem- 130 ców, którym trochę pojaśniały twarze, gdy Kryska pomachała im ręką, ani na Maćka, który trzymał w garści kromkę chleba i patrzył na nią w dziwnym zamyśleniu. - Nie jesteś głodny? - zapytała Kryska. - Chyba jestem - podniósł kromkę do ust, zaczął żuć powoli kawałek razowca. - Nauczysz mnie pływać? - ciągle patrzyła Maćkowi w oczy. - Mogę spróbować - szepnął cicho - jeżeli chcesz, możemy spróbować. - Tak, tylko Maciek może cię nauczyć - podchwycił nagle Rysio - ty wiesz, jak on pływa? Mógłby przepłynąć przez całą Wisłę. - Przez całą to by nie przepłynął - zwątpił Wiesio, przerywając na chwilę jedzenie. - Co ty wiesz? - Rysio aż zachłysnął się świętym oburzeniem - co ty pleciesz? W pływaniu nie ma na Maćka silnych. Na całym Marymoncie nie znajdziesz na niego silnych. - Może i nie znajdę, ale przez całą Wisłę nie przepłynie. - Dajcie spokój - wtrąciła się pojednawczo Kryska - czego wy żądacie od Maćka? Mądrale, sami dopłyńcie chociaż do tamtej łódki... - Przepłynę na drugi brzeg... - odezwał się Maciek i nie poznał swego głosu. Był to głos człowieka, dla którego nie istnieją przeszkody, który potrafi chodzić po chmurach i przeskakiwać najwyższe góry. Początkowo nawet przekornemu Wieśkowi wydawało się, że wszystko się skończy na głośnym gadaniu, ale Maciek był tego dnia wyjątkowo uparty. - Chcesz utonąć, wariacie? - zdenerwował się Robert - puknij się w łepetynę. Ja odchodzę, nie chcę patrzeć na te wygłupy. Szedł w stronę krzaków z opuszczoną głową. Chciało mu się wyć z gniewu. Najbardziej był zły na Kryskę. Tak, właśnie na nią, bo czuł, że to na jej cześć urządza Maciek zwariowany wyścig przez szeroką, pełną wirów rzekę. Obejrzał się, jakby w nadziei, że na brzegu coś się zmieniło. Zobaczył Maćka wchodzącego powoli do wody. Obok niego przepychali się chłopcy, krzycząc, pro- 131 sząc, żeby wrócił na brzeg. Kryska stała bezradnie obok pustego już koszyka. Rękami obejmowała się za głowę. Teraz cię strach obleciał - pomyślał Robert z zawziętością - teraz nawet jednego słowa nie możesz wydobyć z gardła. A przez kogo to wszystko? A kto patrzył Maćkowi w oczy? Kto się do niego uśmiechał? Wystarczy jedna baba, i zaraz nieszczęście gotowe. - Zrób coś, wołaj, krzycz, czego stoisz jak święta Madonna? - zaatakował Kryskę, a dziewczyna uniosła dumnie głowę i odpowiedziała z nieoczekiwaną przekorą: - Ty się nie bój o Maćka, on zna swoje siły, on wszystko potrafi. Nigdy nie będziecie pływać tak jak on - odwróciła się plecami do Roberta, odeszła w stronę Wisły. Na brzegu stało już także trzech Niemców. Widocznie domyślili się o co chodzi w tej nagłej wrzawie i chcieli przyjrzeć się ryzykantowi. Czwarty Niemiec pozostał przy mundurach. Miał prawdopodobnie pilnować sterty ubrań i czterech pistoletów, ale wypita wódka i lipcowe słońce zmiękczyły nagle żołnierską czujność. Niemiec najpewniej usnął, bo przechodzący właśnie w pobliżu Robert usłyszał potężne chrapanie. I wtedy stało się coś, czego chłopiec nie mógł ani przewidzieć, ani zaplanować. Zrodziło się z nagłego odruchu i było silniejsze od wszelkich rozsądków. Robert zobaczył leżący na piachu pas z pistoletem. Wystarczyło zrobić trzy kroki, tylko trzy kroki, żeby dotknąć palcami do skórzanej kabury. Żołnierz pochrapywał coraz głośniej, a jego trzej koledzy gapili się ciągle na płynącego Maćka, stojąc po kolana w wodzie. Muszę. Muszę. Takiej okazji nie mogę przepuścić. To byłby śmiertelny grzech - myślał gorączkowo Robert, a w uszach przy-dzwaniały mu ironiczne słowa Kryski: "ty się nie bój o Maćka, on wszystko potrafi..." Wszystko? Tak, ja Wisły nie przepłynę, ale mogę zrobić coś takiego, coś takiego... - popędzały go te myśli, poganiały, i już wiedział, że musi to zrobić. Podszedł prawie machinalnie do sterty mundurów, nawet nie patrząc na śpiącego Niemca, podniósł pas z pistoletem. Przycisnął zdobycz do piersi i pognał w stronę krzaków. 132 Wygrzebał palcami dół, przysypał pistolet piaskiem i ogarnęło go zdziwienie, że nikt go nie goni, nie szuka, że poszło mu to tak łatwo i prosto. Odchylił gałęzie. Trzech Niemców nadal stało w wodzie, a czwarty spał przy mundurach. Udało się, zwyciężyłem - pomyślał i ledwie się pohamował, żeby nie krzyknąć z radości. Ale właśnie wtedy przyszło gorzkie otrzeźwienie. Uzmysłowił sobie, że oto wziął na swoje barki odpowiedzialność za los całej gromady. Nawet za los Maćka, który oddala się, co prawda, teraz od niebezpiecznego brzegu, ale będzie chciał i będzie musiał tu powrócić. Zostawił przecież ubranie i nie wie, że Niemcy za kilka minut mogą rozpocząć alarm. Oni łatwo się domyśla, kto ukradł pistolet. Przecież nie ten stary mężczyzna, którego kopniakami wygonili z brzegu. Uciekać? Ale jak ostrzec Maćka, żeby tu nie wracał? Do mostu zbyt daleko, a zresztą Maciek nie będzie wracał przez most. Jest przecież bez ubrania. Odpocznie sobie trochę i znów wejdzie do wody. Może ktoś go podwiezie łódką? Może tamci rybacy? I wróci tutaj, pakując się prosto w niemieckie łapy. Wezmą go, bo przecież wiedzą, że może wskazać adresy swych kolegów. A może podrzucić pistolet tam, skąd go ukradłem? - zaświtało mu w głowie. I wtedy zobaczył, że leżący przy mundurach żołnierz obudził się. Teraz liczyła się już każda sekunda. I wszystko zaczęło się dziać szybko jak na przyśpieszonym filmie. Robert podbiegł do Kryski, stojącej trochę z boku, najdalej od Niemców. - Zabierajcie ubrania i uciekajcie do domu - szepnął - o nic nie pytaj, uciekajcie, tu zaraz będzie piekło. Ja muszę ostrzec Maćka. O nic nie pytała. Zbyt nagle spadły na nią te słowa. Mogła jednak wyczytać bez większego trudu z twarzy Roberta, że chodzi tu rzeczywiście o jakąś wielką sprawę. Próbując zachować spokój, podeszła do chłopców i powtórzyła to, co usłyszała: - Trzeba uciekać. Bierzemy ubrania i w krzaki. Robert ma ostrzec Maćka. A Robert był już w wodzie. Przebiegł kilkanaście metrów, a gdy woda sięgnęła mu do piersi, zaczął płynąć. Nie pływał zbyt dobrze. Zdawał sobie sprawę, że nie dopłynie do tamtego brzegu. 133 O dogonieniu Maćka także nie było mowy. Gdy zastanawiał się nad sposobami ostrzeżenia kolegi, spojrzał nagle na łódź zakotwiczoną na środku Wisły. Tak, to była jakaś szansa. Chyba nawet jedyna. Płynął teraz w stronę łodzi i czuł, że nie dopłynie. Mięśnie ramion zaczęły mu drętwieć ze zmęczenia. Zaczął krzyczeć w stronę rybaków i natychmiast zakrztusił się wodą. Płynął coraz wolniej, ale za to krzyczał coraz głośniej. Już go dostrzegli. Byli przekonani, że tonie; i niewiele się mylili. Ostatnią resztką sił rozgarniał wodę i najdziwniejsze było to, że wcale nie czuł strachu. Nawet gdy wskakiwał do wody, nie myślał o tym, że potrafi przepłynąć zaledwie kilkadziesiąt metrów, a przecież łódź była zakotwiczona znacznie dalej. Wiedział tylko jedno: za wszelką cenę muszę ostrzec Maćka. I gdy rybacy wciągali go do łodzi klnąc, wykrzykując złośliwe uwagi na temat szczeniaków, którzy bawią się w samobójców, Robert powiedział, z trudem łapiąc oddech: - Panowie, wiosłujcie szybko na praski brzeg. Muszę ostrzec kolegę... - Tego wariata, który przed chwilą przepłynął obok nas? - powiedział stary rybak i splunął z dezaprobatą do wody. - A przed kim chcesz go ostrzec? - zaciekawił się młodszy. - Przed szkopami... - Robert chciał wstać i łódka przechyliła się, prawie nabierając wody - panowie, na tamtym brzegu zaraz będzie wielkie nieszczęście. Muszę ostrzec kolegę, on nie może tam wracać. Rybacy spojrzeli na siebie wymownie. Zaczęli wyciągać z wody wędki i siatki pełne ryb. - Od razu trzeba było gadać, że to sprawa państwowa - odezwał się ten starszy i klepnął Roberta w plecy - z Polakami trzeba po polsku. Wiosłowali szybko i w milczeniu. Wszystko było teraz dla nich jasne, jak to słońce lipcowe. Wojna zdążyła ich już nauczyć podstawowych praw i obowiązków. Jeżeli ktoś ucieka przed szkopami, należy mu pomóc i nie zadawać żadnych pytań. Ucieka, to znaczy, że ma z nimi na pieńku. Jeżeli ma z nimi na pieńku, to 134 znaczy, że dobra krew w nim płynie. Chuchać i dmuchać na taką krew. Dogonili Maćka, gdy dopływał już do praskiego brzegu. - Wskakuj, koleś - zawołał stary rybak i zaczął wyciągać Maćka z wody. - Dajcie mi spokój - bronił się Maciek - obejdzie się, bez łaski Ogród Saski - zobaczył nagle Roberta i ogarnął go jeszcze większy gniew. Był pewny, że Robert zorganizował ten pościg tylko dlatego, aby powiedzieć Krysce: widzisz, nie dał rady, nie dopłynął. A Robert, jakby wyczuwając, że za chwilę posypią się gromy na jego głowę, zaczął wołać: - Nie możemy tam wracać, stało się coś ważnego. Maciek wszystko ci wyjaśnię na brzegu. - Niemcy? - przyjrzał się uważnie bladej twarzy Roberta. - Tak... tam zaraz będzie piekło. - A Kryska... a chłopcy? - Mam nadzieję, że zdążyli zwiać... Stary rybak wyjął z kieszeni papierosy. Zaciągnął się dymem i powiedział z wyraźnym szacunkiem: - Panie młody, daliście tym hitlerowskim gnojkom w kość i w porządeczku. I niech ich krew zaleje. A my nie widzieliśmy was w ogóle. U nas takie sprawy to jak kamień w wodę... Łódź dobiła do brzegu. Rybak znalazł takie miejsce, gdzie prawie nie było ludzi. Wyskoczyli na wydmę i wtedy usłyszeli: - Weźcie nasze łachy. Na bal was w tym nie wpuszczą, ale nie pójdziecie przecież do domu na golasa. Robert podniósł z piasku stare, pachnące rybami spodnie i brudną, pocerowaną koszulę. - I moje też weźcie - krzyknął ten młodszy, rzucając na brzeg ubranie. - Dziękujemy, ale jak wam to oddać? - powiedział z zażenowaniem Maciek. Pomyślał właśnie, że Robert mógł przecież przesadzić z tą całą tajemniczością, niebezpieczeństwem i że nie zasługują na spontaniczną życzliwość tych ludzi. - Oddacie po wojnie - zaśmiał się stary - spotkamy się na pogrzebie Hitlera i wtedy sobie pogadamy po naszemu, po war-szawsku. Trzymajcie się, chłopaki! 135 Pan Marzec pomszczony Czekali trzy dni i każdy dzień dłużył się w nieskończoność. Ale Maciek był nieugięty i nie dał się namówić na wcześniejszą wyprawę. Po brzegu Wisły mogli się przecież pętać tajniacy. Już nawet nie w poszukiwaniu pistoletu, bo czy mogło im przyjść do głowy, że broń leży ciągle pod cienką warstwą piasku? Mogli się jednak łudzić nadzieją, iż ta banda wyrostków wróci prędzej lub później na miejsce przestępstwa. W czwartek zdecydował się wreszcie, że można zaryzykować. Powiedział o tym Robertowi i poszli nad Wisłę tylko we dwóch. Mniejsza grupa, mniejsze niebezpieczeństwo. A zresztą mieli przecież największe doświadczenie w konspiracyjnej robocie, zdążyli się już oswoić z nagłym zagrożeniem. Zanim dotarli nad brzeg, krążyli przez godzinę po dobrze sobie znanych zakątkach, obserwowali Wisłę, rzucali kamieniami w krzaki udając, że nic ich nie interesuje poza tą głupią, bezmyślną zabawą. - Pamiętasz, gdzie zakopałeś? - upewniał się już chyba po raz czwarty Maciek. - Możesz mi zawiązać oczy i też trafię - odpowiada Robert \ i niezbyt wiele przesadzał. Posiedzieli jeszcze trochę w kępie wiklin, rozmawiając szeptem o tym cudzie nad cudami, o najprawdziwszym pistolecie, który za chwilę będzie ich własnością. - A może ktoś już wykopał? - zaniepokoił się Maciek. - Kto? - Może Niemcy... - Coś ty?! Oni byli pewni, że uciekliśmy razem ze spluwą. - A duża jest? - Duża i ciężka. To prawdziwa armata. - Nasza... - Maciek uśmiechnął się do kolegi i nagle posmutniał - wiesz, jak o tym myślę, to czasami robi mi się głupio Cieszę się i nie cieszę. Sam pomyśl, mój ojciec wciągnął nas do konspiracji, tyle spraw nam przekazał, nie ma przed nami tajemnic, a my co? A my weźmiemy pistolet z jednej kryjówki i ukryjemy go w drugiej. Czy to jest w porządku? 136 - Nie wiem, o co ci chodzi? - wzruszył ramionami Robert, chociaż już się zaczynał domyślać, do czego Maciek zmierza. - Nie wiesz? To ja ci powiem. Pistolet jest po to, żeby grzmocić z niego do Niemców. Może oddamy spluwę ojcu? - A co powiemy Krysce i chłopakom? - Robert dobrze rozumiał moralną rozterkę kolegi, lecz radość z posiadania pistoletu była silniejsza od wszelkich rozterek i moralnych zobowiązań - pamiętasz? Powiedzieliśmy sobie w niedzielę wieczorem, że pistolet jest naszą wspólną własnością. To nasza pierwsza broń. - A szabla? - Szablą Niemców nie rozbroimy. Szabla to coś takiego jak sztandar. Można na nią przysięgę składać, można ją całować... Maciek, ja za twojego ojca dałbym sobie łapę uciąć, ale pistoletu mu nie oddam. Pistolet znaleźli bez większego trudu tam, gdzie go Robert zakopał. - Piękny, miałeś rację, że to prawdziwa armata - szepnął Maciek w zachwycie. - I chyba zupełnie nowy - Robert gładził drżącymi palcami lufę. Wtedy, w niedzielę, nie było czasu na wyjmowanie pistoletu z kabury. Teraz chłopcu wydawało się, że dotyka czegoś żywego, że żelazo pulsuje pod dotykiem palców. Wracali szybkim krokiem. Chcieli iść spokojnie, bez pośpiechu i nerwów, lecz nogi nie były im posłuszne. Maciek niósł pod pachą stary worek, w którym ukryli pas z pistoletem. Początkowo mieli zamiar wyrzucić w krzaki ten niemiecki pas ozdobiony masywną klamrą, ale w ostatniej chwili Robert zaprotestował: to też nasza zdobycz. Takiego pasa pod byle płotem nie znajdziesz. - Wpadnij do mnie jutro po południu - Maciek zobaczył nadjeżdżający tramwaj z napisem "Marymont" - skrytka będzie już gotowa. I nie zapomnij o liście do Szulca. Wymyśl coś takiego, żeby drań posiwiał ze strachu. Z tym listem sprawa ciągnęła się już od kilku tygodni. Po aresztowaniu nauczyciela Marca chłopcy postanowili, że sami wykryją zdrajcę. Długo dyskutowali na ten temat i doszli do wniosku, że Niemcy musieli otrzymać jakiś donos. Tak, tylko donos mógł być powodem aresztowania starego, emerytowanego nauczyciela. Konfident musiał mieszkać gdzieś w pobliżu. Widział 137 gromadki młodzieży, odwiedzające dosyć systematycznie Marca, i chyba się domyślił, że chodzi tu o tajne nauczanie. Chłopcy zaczęli nawiązywać dyskretne kontakty z wszystkimi, którzy znali i cenili starego nauczyciela. Padały konkretne pytania, lecz o konkretne odpowiedzi było znacznie trudniej. Czy Marzec miał wrogów? Czy ktoś go szantażował. Czy ktoś mu się odgrażał? O Szulcu dowiedzieli się od znajomego inkasenta elektrowni. Chodził po marymonckich mieszkaniach zbierając opłaty za prąd i czasami poznawał takie sprawy, o których głośno nie należało mówić. Ale teraz mówił, bo miał do chłopców zaufanie. Wiedział, że nie szukają sensacji, że gra toczy się o wyższą stawkę. Szulc kilka razy wypytywał inkasenta o nauczyciela. Proponował mu nawet współpracę. - Panie Kulawiak - powiedział kiedyś bez owijania w bawełnę - pan dużo widzi i dużo wie, potrzebuję takich ludzi. Przysługa za przysługę. Niemcy potrafią być szczodrzy. - Ty kundlu niemiecki, ty zgniłku - Kulawiak rąbnął pięścią w stół. Krzyczał głośno, jakby to nie Robert, nie Maciek, nie Antek stali przed nim, lecz folksdojcz Szulc we własnej osobie - przed wojną żarłeś polski chleb, a teraz liżesz Fryców po piętach! Tamtego dnia byli już prawie pewni, że trafili na właściwy ślad. I właśnie Robert zaproponował, że należy wysłać do Szulca list z pogróżkami. Napiszą o Marcu, o aresztowaniu i zaczną folksdojcza obserwować. Jeżeli Szulc jest naprawdę winny, nie wytrzyma nerwowo, zacznie się zachowywać jak osaczony zając. - No i co z tego? - zwątpił nagle w powodzenie tej akcji Antek - złapiesz zająca za uszy? Zamkniesz go w klatce? Co my możemy Szulcowi zrobić? Możemy mu wybić szyby albo wyrżnąć go kamieniem w łeb. Ale co to za kara dla takiego łotra? Trochę protestowali, w duchu przyznawali jednak Antkowi rację. Robert mówił z patosem: - Strach też się liczy. Niech Szulc wie, że są tacy, którzy znają jego sprawki, że ktoś mu patrzy na ręce - tak właśnie mówił, a myślał inaczej: otrzyma nasz list, podrze go w kawałki i wrzuci do kosza. Od razu się domyśli, że to nic poważnego. 138 Żeby chociaż na maszynie można było ten list przepisać... może wtedy Szulc nabrałby jakiegoś respektu do pogróżek. Mijały dni, tygodnie i chłopcy coraz rzadziej wspominali o liście do Szulca. Aż wreszcie Maciek zwierzył się Robertowi: - Przemyślałem wszystko jeszcze raz. Jeżeli Szulc po otrzymaniu naszego listu pęknie z nerwów, przekażemy sprawę mojemu ojcu. On już znajdzie sposób na tego foksa. I właśnie teraz siedzi Robert nad wyrwaną z zeszytu kartką. Zastanawia się, jak zacząć ten list, w którym musi być trochę obelg, ale musi być przecież także powaga, żeby Szulc nie pomyś- 139 lał sobie, że kartkę tę przysłał mu jakiś marymoncki andrus. Do pokoju zajrzała Kryska. Uśmiechnęła się z przekorą: - Piszesz liścik do dziewczyny? - Nie twoja sprawa - odburknął zasłaniając kartkę dłonią. - Pewnie, że nie moja. Ja tylko żartowałam - już zamykała drzwi, gdy krzyknął: - Kryska, zostań... Usiadła przy stole. Patrzyła na Roberta w milczeniu, czuła, że coś ważnego chce jej powiedzieć. - Mamy pistolet, Kryska... - Przecież wiem - spojrzała na niego ze zdziwieniem - mamy prawdziwy pistolet. Cieszę się, żeście go już zabrali w bezpieczne miejsce. - Mamy prawdziwy pistolet - powtórzył za nią tak cicho, że ledwie go usłyszała. - Robert, co się z tobą dzieje? - twarz chłopca zrobiła się nagle blada. - Słuchaj, czy potrafiłabyś strzelić do człowieka? - mówił bardzo powoli, jakby się zastanawiał nad każdym wypowiedzianym słowem. - Do człowieka, czy do Niemca? - krzyknęła niedorzecznie, porywczo i zerwała się z krzesła. Czuł teraz za plecami jej przyśpieszony oddech. Chyba czytała nagryzmolone na kartce pogróżki przeznaczone dla Szulca. Maciek poczekał, aż matka przejdzie przez ogród i zniknie za skrzypiącą furtką. Dopiero teraz otworzył drzwi i pobiegł w stronę komórki. Obok sterty porąbanego drzewa i skrzynek z warzywami stały tu cztery klatki - królestwo nienasyconych, wiecznie głodnych królików. Przynosił im całe worki soczystej trawy znad Wisły, króliki żarły zachłannie i ciągle były chude. - To już chyba taka rasa - żartował ojciec - mądra rasa. One wiedzą, że prędzej czy później trafią do naszego rondla. Wolą trafić później i dlatego nie tyją. Odsunął jedną z klatek. W płytkim dole leżał pistolet owinięty natłuszczonymi szmatami. Wyjął broń ze schowka i tak był 140 tym wszystkim podniecony, że nie przesunął klatki na dawne miejsce. Musiał się śpieszyć. Matka mogła wrócić za godzinę, lecz mogła tu być także już za kilka minut. Wychodząc nie powiedziała, kiedy wróci, a gdy ją zbyt natarczywie zaczął o to pytać, spojrzała na syna ze zdziwieniem i podejrzliwością: - Coś taki ciekawy? Może mi szykujesz jakąś niespodziankę? Zaraz po wejściu na strych kichnął kilka razy i uśmiechając się pomyślał, że to dobry znak. Rozejrzał się uważnie po znanych sobie kątach i zakamarkach, zgarnął kurz ze starej komody i znów zaczął kichać. Na strychu było duszno. Blaszany dach grzał teraz jak dziesięć wielkich pieców. Maciek otworzył okienko i zachłannie zaczął łykać chłodniejsze powietrze. Widział teraz szeroką ścieżkę przecinającą ogród, widział furtkę i kawałek ulicy. Wyjął zza koszuli pistolet i zaczął celować do niewidzialnych wrogów. Lufa przesuwała się z jabłoni na kwietnik, z kwietnika na ścieżkę, ze ścieżki na furtkę, a Maciek szeptał coraz bardziej podnieconym głosem: - No, podejdźcie bliżej, spróbujcie mnie wziąć, nie zmarnuję żadnego pocisku, otrzymacie całą porcję... Trzymając ciągle pistolet w garści, znów zaczął chodzić po strychu. Otwierał różne szuflady, wyciągał ze skrzyń i kufrów całe sterty zniszczonych ubrań, podartych butów, zepsutych zabawek, wypłowiałych wstążek. Na dnie jednej z szuflad znalazł swój zeszyt z pierwszej klasy. Roześmiał się głośno, patrząc na te koślawe litery: "To jest pies. Ala ma kota. To jest kot Ali". - A to jest pistolet... - powiedział nagle i poczuł, że ogarnia go wzruszenie. Patrzył. Palce zaciśnięte kurczowo na kolbie pistoletu. Palce, które nie mogły sobie kiedyś poradzić z piórem i ołówkiem. Te same palce? Ta sama ręka? Odsunął kulawy stolik, przewrócił konia na biegunach i pochylił się nad koszem pełnym różnych staroci. Może tutaj? Włożył rękę do kosza. Pod grubą warstwą szmat leżała drewniana skrzynka. Pogładził dłonią lakierowane drewno, pochylił się, żeby dokładniej zobaczyć, i nagle zamarł z wrażenia. - Przecież to radio... - szepnął, jakby sobie jeszcze nie dowierzając. Stał nad tym koszem jak nad głębokim dołem i próbował uporządkować myśli. Przed wojną nie mieli odbiornika, to był luksus, ' 141 na który nie mogli sobie pozwolić. Więc czyje to radio? Mógł je tutaj schować tylko ojciec. Schować? To nie jest zabawa w cho-wankę. Ciepło. Zimno. Gorąco. Parzy. Jest. Tak, jest. Ładna zabawa. Leży sobie w starym koszu. Wystarczyło rękę wsadzić, i koniec tajemnicy. Przecież ojciec wie, przecież wszyscy wiedzą, że za przechowywanie radia można się znaleźć na Pawiaku. A ojciec nie lubi głupiego ryzyka, więc nie jest to na pewno byle jaka sprawa. Zakrył radio szmatami, przysunął stolik, podniósł drewnianego konia. Wszystko musi stać na swoim miejscu. Tak bardzo był przejęty tym porządkowaniem, że zapomniał na chwilę o pistolecie, a przecież ciągle trzymał go w garści. Dopiero wtedy, gdy podniósł machinalnie rękę, aby zetrzeć pot z czoła, zobaczył tuż przed swoim nosem czarną lufę. Do licha, co ja teraz z tobą zrobię? - pomyślał idąc w stronę otwartego okienka, aby odetchnąć świeżym powietrzem - radio i pistolet na jednym małym strychu to chyba lekka przesada. A zresztą skąd pewność, że na radiu się skończy. Mój stary ma rozmach i fantazję. Jutro w tej starej skrzyni mogę odkryć karabin albo koszyk wypełniony granatami. Trudno, ojciec opanował strych, a ja zajmę komórkę. Można wykopać pod klatkami głębszy dół, wyłożyć go kawałkami desek. W klatkach chude króliki, a pod klatkami tłusty pistolet. Wyjrzał przez okienko, bo wydawało mu się, że ktoś stoi przed furtką. Czyżby matka już wracała? Ojciec nadejdzie dopiero wieczorem. Pracuje po dwanaście godzin dziennie, a czasami dłużej. Wraca zmęczony, nawet krupnik na wieprzowych kościach nie zawsze mu smakuje. Ktoś rzeczywiście stoi przy furtce, opiera się o nią i furtka zaczyna skrzypieć, jakby chciała Maćka ostrzec; uważaj, gdzie ty masz oczy, że nie widzisz takiego gościa?! Maciek wytęża wzrok i nagle odskakuje od okienka. Poznał go, w piekle by go poznał. To przecież Szulc. Czego on tu szuka? Czyżby się dowiedział, że deptali mu po piętach, że rozszyfrowali jego współpracę z Niemcami? A może chodzi tu o zupełnie inną sprawę... na strychu jest radio, do ojca przychodzą różni ludzie, którymi gestapo chętnie by się zajęjo. Szulc postał chwilę przy furtce, a później przeszedł na drugą stronę ulicy i nadal obserwował dom. Czynił to z wyzywającą 142 wprost bezczelnością. Chyba chciał sprowokować kogoś do wyjścia przed próg, a może był przekonany, że może sobie pozwolić na taką dokładną obserwację, bo w domu nie ma nikogo? I Maciek postanowił upewnić go w tym przekonaniu. Wyskoczył do ogrodu przez boczne okno, którego Szulc nie mógł z ulicy widzieć. Czołgając się po trawie, po grządkach z kwiatami i warzywami, dotarł do uchylonych drzwi komórki i ukrył pistolet razem z pasem i kaburą tam, skąd go pół godziny temu wyciągnął. Nie było teraz czasu na szukanie lepszej kryjówki. Znów był w ogrodzie. Przyczajony przy ziemi, nie widział Szulca. Dopiero gdy doczołgał się do płotu i odgarnął gałązki agrestu, przekonał się, że folksdojcz trwa ciągle na swym posterunku. Uliczka była wąska i Maciek mógłby teraz policzyć zmarszczki na twarzy Szulca. Wpatrywał się w tę twarz z takim ostrym skupieniem, jakby miał nadzieję, że wyczyta z niej wszystkie złe myśli folksdojcza. Po coś tu przylazł? Czego tu szukasz? - łomotało mu pod czaszką. Tego dnia, po powrocie z pracy, ojciec Maćka był wyjątkowo milczący, skupiony. Jadł patrząc bez przerwy w stronę drzwi. Chyba czeka na kogoś? - pomyślał Maciek i wymknął się z mieszkania. Ciągle nie mógł się zdecydować na przekazanie ojcu swoich podejrzeń dotyczących Szulca, a przecież czuł, że musi to uczynić. Lepiej się narazić na ewentualną drwinę z powodu przesadnej i mało uzasadnionej ostrożności, niż dopuścić do jakiegoś nieszczęścia. Stał przy furtce i medytował: powiem mu dzisiaj po kolacji, a jeżeli ktoś go potem odwiedzi, nie ruszę się stąd nawet na minutę. Przecież właśnie teraz trzeba obserwować ulicę, ojciec musi mieć obstawę. Może Szulc znowu zacznie tu węszyć? Słonce chowało się już za niskie marymonckie domki, gdy przed furtką zatrzymał się nie znany Maćkowi mężczyzna. Spojrzał na chłopca trochę nieufnie, ale po chwili uśmiechnął się: - Pilnujesz furtki? - Jeżeli trzeba, to pilnuję - odpowiedział Maciek, nie ustępując z drogi. - Coś mi się wydaje, że jesteś synem Słowika - mężczyzna miał podpuchnięte oczy i szarą, prawie bezkrwistą cerę. Wyglądał tak, jakby długo chorował i niezbyt dawno wstał z łóżka. 143 - Zgadł pan... - Maciek otworzył furtkę i przyglądając się mężczyźnie, pomyślał - to na pewno swój. Szary, zmęczony, chory. Usta ma popękane od gorączki. Szpicle i folksdojcze mają pyski błyszczące od tłuszczu, a w ich oczach jest bezczelność i pewność siebie. Mężczyzna wyciągnął do Maćka rękę. Przywitał się z chłopcem, ściskając mu dłoń mocno, po męsku. To było przypieczętowanie znajomości. - Cieszę się, że cię poznałem. Ojciec opowiadał mi o tobie... Szaro już się zrobiło, zapłonęły mdłym światłem latarnie, gdy pan Słowik wyszedł z mężczyzną do ogrodu. Stanęli pod jabłonią i rozmawiali szeptem, paląc papierosy. Maciek oparł się o płot i patrząc na rozmawiających, pomyślał nagle o szabli zakopanej właśnie w tym miejscu, gdzie teraz stali. A myśląc o szabli z napisem: "Honor i Ojczyzna", zaczął sobie przypominać tamte pierwsze dni okupacji. Nadzieję, że do wiosny wojna się skończy, wiarę, że wystarczy tylko trochę wysiłku, trochę uporu, żeby Niemców wyrzucić z Polski. - A ty ciągle czuwasz? - wyrwał Maćka z rozmyślań głos mężczyzny. - Czuwam, bo różni się tu kręcą. Już pan odchodzi? - Trzeba pamiętać o godzinie policyjnej - znów uścisnął Maćkowi dłoń - do zobaczenia! Będę do was często przychodził... I gdy mężczyzna zniknął w cieniu ulicy, Maciek skojarzył sobie nagle jego ostatnie słowa z dzisiejszym odkryciem na strychu. Radio... ten człowiek ma coś wspólnego z radiem. A jaki związek ma z tym wszystkim węszenie Szulca? Ojciec stał jeszcze ciągle pod jabłonią, jakby w ciszy i spokoju chciał od nowa przemyśleć to wszystko, o czym rozmawiał z przybyszem. - Tatusiu, muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego - szepnął Maciek. - Ja też chcę ci coś powiedzieć - ojciec spojrzał uważnie w stronę syna, lecz w cieniu nie dostrzegł jego błyszczących z podniecenia oczu - ten mężczyzna, z którym się już poznałeś, będzie do nas przychodził kilka razy w tygodniu. Nie dziw się, gdy będzie znikał na strychu. I staraj się o nic nie pytać. Nie za- 144 glądaj na strych. Przyjdzie czas, to powiem ci o wszystkim. Rozumiemy się? - Zawsze rozumieliśmy się, tatusiu, i dlatego właśnie musisz mnie wysłuchać. I nie śmiej się, jeżeli to, co powiem, okaże się bzdurą... - Mów, słucham uważnie. - Tatusiu, po aresztowaniu nauczyciela Marca zaczęliśmy szukać szpicla czy prowokatora... - Kto zaczął szukać? - Ja, Robert... i cała nasza paczka. Kilka tygodni temu trafiliśmy na trop. Jest tu na Marymoncie taki folksdojcz. Szulc się nazywa, mieszka na Gdańskiej, przy samej straży pożarnej. Jesteśmy prawie pewni, że to on sypnął naszego staruszka. - Szulc z Gdańskiej? - zastanowił się ojciec - nie, nie kojarzę sobie z niczym tego nazwiska. W każdym razie na naszej czarnej liście ten typ nie figuruje. Prawdopodobnie rozpoczyna dopiero karierę szpicla. Ale o co ci chodzi? Dopadliście drania i nie wiecie, jak go ugryźć? - Ten Szulc obserwował dzisiaj przez całą godzinę nasz dom... tatusiu, boję się, że on nie za mną, lecz za tobą węszy. Może Szulc o czymś wie? - O czym na przykład? - ojciec zapytał niby spokojnie, ale Maciek wyczuł w tym głosie jakieś wewnętrzne napięcie. - Ne", przecież w naszym domu dzieją się różne rzeczy, o których Szulc nie powinien wiedzieć. - Ale zabiłeś mi klina, konspiratorze - pan Słowik zapalił papierosa i milczał przez chwilę. - Szulc, Szulc z Gdańskiej... Czego ten drań tutaj szukał? Trzeba się bliżej zapoznać z tym typkiem. W nocy obudził chłopca jakiś stukot. Ktoś chodził po strychu. Maciek uniósł się na łokciach i zobaczył, że łóżko ojca jest puste. Zrozumiał natychmiast, ojciec docenił ostrzeżenie i usuwa ze strychu radio. Stanęli tuż przy drzwiach i ten niski, w ubraniu listonosza, ze skórzaną torbą przewieszoną przez ramię, zapukał ołówkiem. Czekali kilkanaście sekund, porozumiewając się wzrokiem. Kolega 145 10 - Historia dłuższa... listonosza cofnął się za ścianę, żeby gospodarz nie dostrzegł go przy szerszym otwarciu drzwi. - Kto tam? - usłyszeli ostry głos. - Poczta... - powiedział ten niski i otworzył torbę, jakby w poszukiwaniu listu. - Chwileczkę... - za drzwiami zapanowała cisza. Mężczyźni 146 znów popatrzyli na siebie niespokojnie, ale po chwili niepokój zamienił się w ostre napięcie. Zgrzytnął klucz w zamku, w szparze uchylonych drzwi pojawiła się twarz Szulca. Drzwi zabezpieczone były łańcuchem i listonosz musiał rozegrać do końca swoją trudną rolę. - Pan Zdzisław Szulc? ' - We własnej osobie - Szulc miał zaspane oczy, jakby uciął sobie po obiedzie krótką drzemkę. - List polecony, musi pan podpisać - listonosz wyjął list z torby, zaczął szukać formularza, na którym trzeba pokwitować odbiór. Drzwi zamknęły się, aby po chwili otworzyć się na całą szerokość. I wtedy listonosz popchnął Szulca do przedpokoju. Przez próg przeskoczył wysoki, tęgi mężczyzna przyczajony dotychczas za ścianą. W ręku trzymał pistolet. - Ręce do góry i bez krzyku - powiedział spokojnie listonosz i także wyjął ukrytą w torbie broń - prowadź nas do pokoju, bądź trochę gościnniejszy... - Panowie, to jakaś pomyłka, czego chcecie? - w głosie Szulca był zwierzęcy strach. Weszli we trójkę do dużego pokoju. Listonosz pilnował folks-dojcza, kazawszy mu stanąć przy ścianie. Ten drugi zaczął penetrować pokój, otwierając szuflady, zgarniając na podłogę różne przedmioty. - Cóż to za cacko - wykrzyknął z ironią, znajdując w szafce nocnej mały, sześciostrzałowy pistolet - panie Szulc, po co panu taka zabawka? Szulc milczał, czuł zbliżający się koniec i ciągle wierzył w jakiś cud. Dopiero gdy zobaczył w ręku mężczyzny gruby zeszyt, zrozumiał, że nie będzie już żadnego cudu i żadnej litości. Ten znaleziony w dolnej szufladzie kredensu brulion był dla Szulca śmiertelnym oskarżeniem. - Miejcie litość, zrobię wszystko, co tylko chcecie. Mogę wam się przydać - uklęknął przed mężczyznami i zaczął płakać. - Trochę godności, człowieku - powiedział listonosz i jego głos zabrzmiał jak wyrok śmierci - ci, których zdążyłeś sprzedać gestapowcom, potrafili z godnością umierać. Rozległ się strzał... 147 % #11 ŁAPANKA ? II ¦ Połykanie papieru - Przesuwać się, na przodzie są jeszcze wolne, komfortowe miejsca. Siedzące miejsca dla prawdziwych ludzi! Konduktor kpił oczywiście, i stłoczeni w tramwaju warszawiacy uśmiechali się, wiedząc, o co mu chodzi. Te wolne miejsca w przedniej części wagonu odgrodzone były łańcuchem i przeznaczone tylko dla Niemców. Siedział tam teraz tęgi podoficer i przyglądał się napierającemu na łańcuch tłumowi. W pewnym momencie dostrzegł kobietę z małą dziewczynką. Poderwał się z ławki, odpiął łańcuch i szarmanckim gestem zaprosił kobietę, żeby usiadła. Kobieta nie ruszyła się z miejsca: zachowywała się tak, jakby w ogóle nie dostrzegła tego łaskawego zaproszenia. Ktoś z tyłu zaraz to wszystko głośno skomentował: - On myśli, że jest wielkim dżentelmenem, zapraszając matkę z dzieckiem na te śmierdzące ławki. A jutro ten dżentelmen będzie strzelał do polskich kobiet... - Panie, trochę ciszej - szepnęła staruszka. - Niech się babcia nie boi, tutaj sami swoi - zaśmiał się wysoki chłopak w drucianych okularach. Wciśnięty między ławkami Robert był tak zamyślony, że chyba niczego nie słyszał. Za mankietem spodni wiózł najnowszy radiowy nasłuch, lecz jego myśli czym innym były teraz zaprzątnięte. Zresztą, zdołał się już przyzwyczaić do tych niebezpiecznych podróży na drugi koniec miasta. Może mu nawet spowszedniały? Początkowo emocji wystarczało i dla dwóch. Później Maciek zaproponował: - Jeden dzień jest twój, drugi mój. Wszystko tu przecież proste i nie potrzeba obstawy. Robert zgodził się bez namysłu, bo rzeczywiście po co obstawa? W razie nieszczęścia i tak jeden drugiego nie obroni. Jeżeli 148 się wpadnie na zbyt wścibski, zbyt nerwowy patrol żandarmów, można będzie liczyć tylko na własne szczęście. Czy zaczną dokładnie rewidować? Zatrzymają? A może uwierzą w fikcyjną kartę pracy zorganizowaną przez pana Słowika? Dotychczas wszystko układało się szczęśliwie. Omijali bez większych przygód łapanki, nie zatrzymał ich żaden patrol, a w starej kamienicy na Czerniakowskiej, w oknie na pierwszym piętrze, zawsze stała doniczka z kwiatami. Doniczka ta była znakiem umownym, że wszystko w porządku, że można wejść. Pukało się dwa razy i po krótkiej przerwie znowu dwa razy, drzwi otwierał im starszy, łysy mężczyzna, oddawali mu kartkę z nasłuchem i wracali do domu. - Do przodu, przesuwać się... - wołanie konduktora wybija Roberta na chwilę z rozmyślań. Ale tylko na chwilę. Wyjrzał przez okno, żeby sprawdzić czy nie przegapił swego przystanku, i znów pobiegł myślami w sam środek wczorajszego dnia. To było tak: najpierw odwiedził Maćka, który pół godziny wcześniej wrócił z Czerniakowskiej. Ostatnie nasłuchy radiowe pełne były radosnych wieści. Ledwie zdążyli się nacieszyć wielką klęską Niemców pod Stalingradem, a już zaczęło się następne święto. Rosjanie wyzwolili Kursk, Biełgorod, Rostów, aż wreszcie wdarli się do Charkowa. Maciek mówił w podnieceniu, że teraz to już naprawdę musi być ze szkopami koniec. Po powrocie do domu Robert postanowił spisać swoje wrażenia z ostatnich, niezwykłych przecież dni. Nie było akurat w domu nikogo. Zapisał drobnym maczkiem cztery kartki wyrwane z zeszytu i gdy zastanawiał się, gdzie te kartki schować, przyszło mu nagle do głowy, że przecież jest w pokoju doskonała skrytka. Odsunął szafę, nacisnął klepkę parkietu i na moment zamienił się w słup soli. Zrobiło mu się tak duszno, jakby go ktoś ścisnął za gardło. Patrzył i oczom nie wierzył. Tajna skrytka nie była pusta. Leżały w niej jakieś małe kartki, z których trudno się było czegokolwiek dowiedzieć, bo teksty były zaszyfrowane. W pokoju panował chłód, a Robertowi spływały po czole krople potu. Kto.się dostał do tej skrytki, kto o niej wie? Przecież 149 nie zdradzał sekretu ani ciotce, ani wujkowi, ani Krysce. Nie otrzymał takiego rozkazu ani od ojca, ani od tych, którzy przynosili różne wiadomości w ojca imieniu. Więc jak doszło do tego, że ktoś wykradł tajemnicę? Czyje to kartki? Ciotki? Wykluczone. Kryski? Śmieszna sprawa. WUjka Targosza? Tylko on jeden wchodzi w rachubę. Wujek Targosz... tak, to chyba jasne, Ale co tu jest jasnego? Co na tych kartkach napisano, dla kogo? W jaki sposób dowiedział się wujek o skrytce? Szyfr. Szyfrem mogą się posługiwać przyjaciele i wrogowie. Polacy i Niemcy. Wujek Targosz... taki 150 ostatnio pewny siebie^ z dwóch łapanek wyszedł bez szwanku. Rany boskie, a ten Niemiec, który tydzień temu odprowadził wujka prawie pod sam dom? Wujek wtedy tłumaczył: to nie jest Niemiec, to pół-Czech, pół--Austriak. Przyzwoity człowiek. Przyzwoity? Nikt mu do duszy nie zajrzy. Liczy się to, co na wierzchu, a na wierzchu jest wrogi mundur. Nie, wujek nie zrobiłby żadnego świństwa. A może go zmusili? W tramwaju jakieś zamieszanie. Robert słyszy najpierw śmiech, a później rozlega się wesoły, znajomy głos: Siekiera, motyka, bimbru szklanka, w nocy alarm, w dzień łapanka, siekiera, motyka, światło prąd, kiedyż oni pójdą stąd? Co tu robić, o czym śnić, Szwaby nam nie dają żyć. Im kultura nie zabrania na ulicach polowania! Siekiera, motyka, styczeń, luty, Hitler z Ducem gubią buty, Siekiera, motyka, linka, drut, Już pan malarz jest kaput. Przecież to Rysio we własnej osobie! Przecież to koncert Rysia Walczewskiego! Rysio nie dostrzegł jeszcze Roberta. Śpiewając przedziera się przez ciasny tłum i zbiera grosiki za słowa piosenki, a przede wszystkim za odwagę. - Cześć, Rysiek, piękny koncert! - woła Robert prawie z dumą. Niech wszyscy wiedzą, że zna osobiście ulicznego artystę, który śmieje się Niemcom prosto w nos. - Cześć, Robert, dla ciebie śpiewam bezpłatnie - Rysio chowa do kieszeni garść pełną bilonu - daleko jedziesz? - Daleko... - Uważaj, coś mi dzisiaj brzydko pachnie. Podobno na Woli była łapanka. - Nie jadę na Wolę. 151 - ?? ? lepiej... - zagryzł wargi, przysunął się bliżej do kolegi - z moją matką jest źle. Leży w łóżku, wieczorem przyjdzie lekarz. Muszę jeszcze dzisiaj zrobić parę koncertów, bo lekarskie wizyty podrożały. I lekarstwa też. - Pozdrów ode mnie matkę... - Pozdrowię - zaczyna się przepychać w stronę wyjścia, - co słychać u Maćka? Nie mam teraz czasu, żeby do was wpaść... - Wszystko w porządku, trzymaj się wiatru! - Robert machnął jeszcze ręką na pożegnanie, ale Rysio już tego nie widział. Wyskoczył z tramwaju kilkadziesiąt metrów przed przystankiem. Robert dowiedział się o tramwajowych koncertach Rysia kilka tygodni temu i w pierwszej chwili nie mógł w to uwierzyć. Trzeba było mieć przecież sporo odwagi, żeby się zdecydować na takie zarobkowanie. Niemcy dobrze wiedzieli, co znaczy dla Warszawy taki śpiew. Niejeden już młody chłopak, wyśpiewujący wesołe, antyniemieckie piosenki, powędrował z tramwaju pro-ściutko na Aleję Szucha, albo na Pawiak. A przecież Rysio nie należał do tych najodważniejszych z marymonckiej gromady. - Wiesz, dlaczego on się na to zdecydował? - powiedział któregoś dnia Maciek, gdy znów zaczęli gadać o tramwajowych koncertach Rysia - pani Walczewska nie może już prać, rozchorowała się i u nich jest teraz wielka nędza. A Rysio nawet do ognia by wskoczył, żeby pomóc matce. Takie śpiewanie to bardzo ryzykowny, ale dobry interes. Zgrzytnęły nagle hamulce i tłum poleciał do przodu. Tramwaj hamował raptownie, ci z tylnego pomostu zaczęli złorzeczyć na motorniczego, ale natychmiast rozległ się krzyk konduktora: - Uwaga, "budy" na ulicy, łapanka! I nagle zrobiło się w tramwaju cicho. Nawet ci stojący najbliżej wyjścia nie próbowali uciekać. Tramwaj wpakował się w sam środek obławy i na ucieczkę było już za późno. - Jezus, Maria... - jęknęła staruszka, stojąca w pobliżu Roberta - co z nami będzie? Co oni z nami zrobią? - Pani nic nie zrobią - mruknął tęgi mężczyzna z twarzą bladą teraz jak papier - oni polują na trochę młodszych. ...- Chyba że wiezie pani granaty - popisał się ktoś z tyłu wisielczym humorem. - Ciszej tam, spokój, żartować mu się zachciało - przerwała 152 ten dialog młoda blondynka, wyciągając coś pośpiesznie z kieszeni i chowając pod ławkę. Robert stał ciągle w tym samym miejscu. Widział przez szybę rozkraczonego żandarma, który zaczął coś właśnie wołać w stronę swego kolegi opartego o ciężarówkę. Tamten kiwnął potakująco głową, wyjął z kieszeni płaszcza bułkę i zaczął jeść pomału, spokojnie, jakby zupełnie nie obchodziło go to, co s;.ę wokół niego dzieje. Robert wpatrywał się w znudzoną twarz Niemca i nagle pomyślał: na co jeszcze czekam? Ja przecież także mam swoją bułkę. Schylając się, wyciągnął zza mankietu spodni kartkę z radiowym nasłuchem. Przedarł ją na cztery części i natychmiast włożył do ust. Zaczął żuć w pośpiechu papier, ale w gardle zrobiło mu się nagle tak sucho, że nie potrafił przełknąć papierowej papki. Oparł się plecami o szybę, czuł, jak papier pęcznieje mu w u-stach, zakrztusił się... - Trzeba zatkać nos palcami - doradził mu szeptem chłopak w drucianych okularach i uśmiechnął się domyślnie - no, łykaj szybko, bo już się do nas dobierają. Niemcy wypędzali ludzi z tramwaju, pomagając sobie kolbami i szturchańcami. Najpierw ustawili wszystkich pod ścianą i zrewidowali bardzo dokładnie, a później zaczęło się sprawdzanie dokumentów. Robert trzymał już w drżących z podniecenia palcach swoją szarą kennkartę, którą otrzymał, jako dowód tożsamości, gdy ukończył piętnaście lat. W żaden jednak sposób nie mógł znaleźć tego fikcyjnego świstka, na którym było napisane, że Robert Nowacki zatrudniony jest w Fabryce Konstrukcji Żelaznych "Simpleks" przy ulicy Górczewskiej. Podał więc kennkartę krzykliwemu cywilowi ubranemu w skórzany płaszcz i zaraz zaczął wyjaśniać: - Ja, proszę pana, pracuję w "Simpleksie" na Górczewskiej, ale nie mogę znaleźć zaświadczenia. Chyba zostawiłem w domu. - Wy wszyscy pracujecie - warknął pogardliwie cywil - znam te wasze papierki. No, prędzej, na prawo! Popchnięty przez stojącego przy cywilu żandarma, znalazł się Robert w pobliżu ciężarówki. - Prędzej! Włazić! Los! Weiter! Laufen! - wykrzykiwali Niemcy. Jeden z nich uderzył Roberta kolbą w ramię. Chłopiec 153 poczuł tępy ból i natychmiast przestał się bać. Ten brutalny cios wyzwolił w nim nagle tyle zawziętości i gniewu, że ledwie się powstrzymał, aby nie plunąć żandarmowi pod nogi. Dopiero w ciężarówce uzmysłowił sobie, jaką cenę musiałby zapłacić za ten czyn. Może nawet cenę najwyższą? Źle ze mną - pomyślał, wsłuchując się w niezbyt równy rytm pokasłującego silnika i rozcierając bolące ramię - najpierw wpadam w popłoch, a później przychodzą mi do głowy kretyńskie wyczyny. Samochód jechał niezbyt szybko. Pod plandeką było szaro, prawie ciemno, ludzie nie widzieli zbyt dokładnie swoich twarzy. Ktoś w kącie samochodu próbował napisać na kartce kilka słów i narzekał, że nic nie widać. Ale po chwili mała kartka wyfrunęła spod plandeki. Może ktoś ją znajdzie? Może zawiezie pod wskazany adres, ten tragiczny meldunek z warszawskiej ulicy? I wtedy rodzina nieszczęśnika zacznie dzwonić na wszystkie strony, zacznie szukać kontaktów, sojuszników, przyjaciół, którzy będą mogli coś pomóc. A najpierw trzeba będzie ustalić, gdzie zawieziono tych wszystkich z dzisiejszej łapanki. Siedzący z tyłu żandarmi nie pozwalali ani wyglądać, ani rozmawiać, ale pod plandeką bez przerwy rozlegały się szepty: Gdzie oni nas wiozą? Mnie pan pytasz? ¦ Aby nie na Pawiak... Rany boskie, aby nie na Szucha. Tu czy tam, nie do raju dojedziemy... Cicho, chyba Miodowa... To znaczy, że gdzie? Cicho, wjeżdżamy na most... O, rany, to znaczy, że klawo... Jakie klawo? Z choinki żeś się urwał? . To znaczy, że nie na Szucha... Że nie na Pawiak... Cicho, po lewej Dworzec Wileński... Już wszystko jasne... Jeszcze się panu rozjaśni... ¦ To znaczy, że na Skaryszewską... Nie jest źle... Mogło być gorzej... 154 - Jeszcze me wiadomo, co gorsze... - Panie, stuknij się pan... - Nie grzesz... Skaryszewska to nie Gestapo... Po głowie nie Panie frajer... Po głowie nie będą nas tam głaskać... - Nie tłumacz mu, on chyba nietutejszy... - Cicho, jedziemy przez Targową... - Da się przeżyć... Ciężarówka zaczęła ciężko podskakiwać na kocich łbach. Szepty stały się głośniejsze, było w nich coraz więcej nadziei, pod plandeką powracało życie. Ci, którzy jeszcze pół godziny temu myśleli o najgorszym, o biciu, przesłuchaniach, egzekucjach i koncentracyjnych obozach, zaczęli teraz oddychać pełną piersią. Skaryszewska? Cała Warszawa znała tę ulicę. Brudną, pełną dziur, nędzną, jak okupacyjne życie. Tutaj, do budynku, w którym przed wojną była szkoła, przywożono tysiące warszawiaków, aby po kilku czy kilkunastu dniach wpakować ich do pociągów i wywieźć na przymusowe roboty w głąb Niemiec. Budynek szkolny otoczono wysokim murem i kolczastymi drutami. Samochód zatrzymał się na chwilę przed wachmanem, a później potoczył się wolno pod same drzwi szkoły zamienionej w gigantyczne więzienie. Wpędzono ich wszystkich do dużego pomieszczenia na parterze. Robert zobaczył nagle obok siebie tego młodzieńca w okularach, który doradzał mu w tramwaju, jak połknąć papier. - Witek jestem... - powiedział chłopak i uścisnęli sobie dłonie - głupia sprawa, co? Daliśmy się wziąć jak barany. - Teraz możemy sobie zaśpiewać: chcesz umierać na suchoty, jedź do Niemiec na roboty - odpowiedział Robert, uśmiechając się dosyć blado. W sali było ciemno i duszno. Wszyscy wiedzieli już, co ich czeka, tylko nieliczni mieli jeszcze nadzieję, że uda im się stąd wyjść. - Zabrali mi wszystkie papiery - podniecał się mężczyzna w zielonej kurtce, uszytej z wojskowego płaszcza - ale mogą sprawdzić, gdzie pracuję, mogą zadzwonić do fabryki. Jestem 155 kwalifikowanym rzemieślnikiem, pracuję na Wierzbnie w Zakładach Lotniczych. - Nie ma się czym chwalić - krzyknął grubas stojący pod ścianą - na Wierzbnie produkuje się silniki do samolotów. - No to co? - żachnął się ten w zielonej kurtce. - No to nic - grubas ściszył głos - ja już wolę swój handel. Jak przywiozę parę kilo rąbanki, to wiem, kogo ratuję od głodu. Wprowadzano ich pojedynczo do pokoju, w którym siedziało kilku polskich urzędników i jeden niemiecki oficer. Robert już wcześniej zrozumiał, że tutaj nie powiodą się żadne sztuczki z fikcyjną pracą w "Simpleksie". Na takie sztuczki można było nabrać patrolujących ulicę żołnierzy, którzy nie zawsze mieli czas i chęci, żeby sprawdzić, czy jakiś tam Robert Nowacki rzeczywiście pracuje w fabryce. W tym zaś pokoju wystarczyło podnieść telefoniczną słuchawkę, wykręcić numer fabryki i przygwoździć kłamstwo. Powiedział więc urzędnikowi, że pracuje dorywczo w różnych prywatnych warsztatach, a tamten, jakby tego nie słuchając krzyknął: - Imię, nazwisko, data urodzenia, dokładny adres! - My ci damy dobrą pracę - odezwał się nagle po polsku niemiecki oficer, jakby nawiązując do słów Roberta o prywatnych warsztatach - Rzesza potrzebuje młodych, zdrowych ludzi. - Ja wcale nie jestem zdrowy - zaprotestował z nagłą energią Robert. - Masz gruźlicę? - Nie... . - No, to jesteś zdrowy, jak koń - zaśmiał się oficer. Zbliżał się już wieczór, gdy przyniesiono im po kromce razowego chleba. Siedzieli teraz na pierwszym piętrze. - A kawa? - zapytał ktoś odważniejszy. - Woda w kranie - parsknął Niemiec. W sali, w której kiedyś stały szkolne ławki, leżało na podłodze trochę przegniłej, śmierdzącej słomy. To Było pomieszczenie dla pięćdziesięciu mężczyzn, to była ich sypialnia. Robert ucieszył się, gdy znów zobaczył młodzieńca w okularach. Położyli się obok siebie, prawie się dotykając głowami. 157 - Czytałeś te napisy na ścianach? - zapytał Witek. - Setki nazwisk - odpowiedział w zamyśleniu Robert - setki adresów. Chyba i ja zostawię tu swoją wizytówkę. - Dla potomnych? - Sam nie wiem, dla kogo. Jak sobie pomyślę o tym wszystkim... - O czym? - Witek trzymał na otwartej dłoni kromkę razowca i wpatrywał się w chleb z taką uwagą, jakby mógł z niego wyczytać swą najbliższą przyszłość. - O tym, że jeszcze dzisiaj rano rozmawiałem o druzgocących batach, jakie szkopy otrzymują na Wschodzie, a za kilka dni ten Wschód bardzo się ode mnie oddali. Gdzie nas stąd wywiozą? - Kto to może wiedzieć - wzruszył ramionami Witek - może do Berlina, może do Hamburga. Aby nie do fabryki zbrojeniowej, potwornie je teraz bombardują. Przez chwilę wsłuchiwali się w swoje oddechy, a później znów Witek przerwał ciszę: - Ze Skaryszewskiej mogliby cię wyciągnąć. Coś wiem na ten temat. Trzeba mieć jednak sporo forsy, no i trochę czasu. Próbowałeś zawiadomić swoich? - W jaki sposób? Zresztą, kto mógłby mnie stąd wyciągnąć? Witek uniósł się na prawym łokciu i popatrzył Robertowi w oczy: - Mnie nie musisz bujać - powiedział spokojnie, ale i stanowczo - przecież w tramwaju nie połykałeś szkolnej legitymacji. Jeżeli nosiłeś coś takiego, co warto połykać, to parę ty-siączków powinno się dla ciebie znaleźć. Ale musisz dać jakiś sygnał przez mur, bo zanim się twoje bractwo zorientuje, gdzie cię zamknęli, zdążą cię szkopy wywieźć do Reichu. Słuchaj, jutro rano spróbujemy złapać kontakt ze światem. Z okien tej budy widać Skaryszewską. Tam, za murem, stoi zawsze tłum ludzi. Czekają, żeby zobaczyć w oknie kogoś ze swoich bliskich. Krzykniesz im swoje nazwisko, krzykniesz adres, może ktoś przekaże wiadomość twoim ludziom... - Ale skąd ty tak dobrze znasz Skaryszewską? - Czekałem miesiąc temu za tym murem, żeby zobaczyć brata. 158 - Zobaczyłeś? - Stał w oknie, jutro ci pokażę, w którym. Też go trzymali na pierwszym piętrze - Witek odwrócił się twarzą do ściany - wołałem, żeby się nie bał, że spróbuję coś załatwić. A później latałem po całej Warszawie w poszukiwaniu forsy. Jeden z folks-dojczów pracujących na Skaryszewskiej powiedział mi, że za dziesięć tysięcy wyciągnie brata na wolność. - Udało się? - Forsę zebrałem. Sprzedałem złoty pierścionek, pamiątkę po matce, resztę pożyczyłem od znajomych. Przyleciałem tutaj z forsą w kieszeni i spóźniłem się o kilka godzin. Zenka odwieźli już na dworzec. Ja na Skaryszewskiej z harmonią górali *, a Zenek w pociągu na Dworcu Zachodnim. Parszywy pech... - A ciebie nikt stąd nie wykupi? - Mnie? - Witek zamilkł i milczał tak długo, iż Robert pogodził się już z myślą, że nie otrzyma odpowiedzi. Wtedy właśnie usłyszał zduszony szept: - Mam tylko Zenka, no i starą ciotkę, która mieszka w Krakowie. Rodzice zginęli w trzydziestym dziewiątym. Mnie nie zależy na życiu, chciałem walczyć, rozumiesz? Chciałem nawiązać jakiś kontakt z podziemiem, z konspiracją, ale nie udało mi się... ciągle ten parszywy pech. Kto mnie nauczy strzelać Maciek już dawno się domyślał, że Zakrzewski należy do tajnej organizacji. Nawet z oczu było mu to widać, i aż dziwne, że Niemcy jeszcze się na Zakrzewskim nie poznali. Pracował w warsztatach tramwajowych przy ulicy Młynarskiej, ale zbytnio się chyba nie przemęczał, bo właśnie od niego dowiadywał się Maciek o wszystkich akcjach robotników, których celem była właśnie zła i powolna praca. - Znasz nasze najnowsze hasła - zapytał Maćka, gdy spotkali się któregoś dnia na ulicy. - Bojowe? - Można to i tak nazwać - powiedział po namyśle Zakrzew- * Tak nazywano banknoty pięćsetzłotowe w Generalnej Guberni. 159 ski - różną bronią można z Frycami wojować. Posłuchaj: "Pracuj powoli, bo jesteś w niewoli". "Pracy się nie lękaj, mało rób, a dużo stękaj..." - Dobre - roześmiał się Maciek - widziałem wczoraj namalowanego na murze żółwia, a pod żółwiem była przyklejona karteczka z napisem: "Ja jestem warszawski żółw, bierz ze mnie przykład i pracuj powoli, jak ja. A kto mnie zetrze, ten nie doczeka jutra". - Świetna robota - Zakrzewski pokiwał głową z uznaniem - po co się śpieszyć? Żeby Frycom było łatwiej wojować? Wiesz, co znaczy: PPPPP? - Pięć razy P? Nie wiem. - To znaczy: Polaku! Pracowniku polski! Pracuj powoli. Zakrzewski odwiedzał czasami domek Słowików, brał od ojca Maćka konspiracyjne gazetki i narzekał nawet wtedy, gdy w gazetkach były bardzo pomyślne wiadomości z frontów: - Dobrze, że Rosjanie Niemców trzepią, ale co ja mam powiedzieć swoim palcom, które coraz bardziej tęsknią za spluwą? Gazetki, sabotaż, ćwiczenia... to wszystko bardzo potrzebne, tylko że człowiek chciałby się wreszcie trochę inaczej odegrać na tych gnojkach. W gorącej wodzie jesteś kąpany - uspokajał Zakrzewskiego Słowik -: z bronią jest ciągle krucho, ale nie jesteśmy tacy słabi, żeby aż rozpaczać. Właśnie po tej rozmowie Maćkiem znów zaczęły targać wyrzuty sumienia. Zaczepił kiedyś Zakrzewskiego w ogrodzie: - Janek, gdybyś miał teraz prawdziwy pistolet, to co byś zrobił? - Daj mi spokój - zdenerwował się Zakrzewski - znam takie głupie gadanie: co byś zrobił, gdybyś wygrał milion złotych. Nie wygrałem, nie mam miliona, nie mam pistoletu, a ty nie denerwuj porządnych ludzi. - Proszę cię, powiedz... w głosie Maćka musiała chyba zadrgać jakaś nadzwyczajna struna, bo Zakrzewski spojrzał z uwagą na chłopca: - Dlaczego tak ci zależy, żebym powiedział? - Bo to dla mnie ważne. 160 - Jak takie ważne, to powiem. Gdybym miał teraz spluwę, to wyczarowałbym z jednej dwie. Jasne? - Nie bardzo - przyznał się szczerze Maciek. - Przecież to proste jak ten kij - Zakrzewski podniósł kawałek kija i przyłożył go Maćkowi do pleców - jeszcze nie rozumiesz? Podam ci kucharski przepis z polskiej kuchni. Bierzesz jeden pistolet, może być stary, aby tylko strzelał. Idziesz na jakąś boczną uliczkę, gdzie mniejszy tłok, i czekasz cierpliwie na swojego Niemca. Do pomocy możesz sobie wziąć cwaniaka, który włoży do kieszeni widelec i będzie udawał, że mu lufa pod materiałem sterczy. Nadchodzi twój Niemiec, wyjmujesz elegancko spluwę, krzyczysz bardzo groźnie: Halt! Hande hoch! I pistolet szkopa wędruje do twojej kieszeni. Możesz sobie zapisać, to jest bardzo dobry przepis, sprawdzony... - Przez ciebie? - Przez kilku kolegów. Niestety, ja mam tylko widelec. - A znasz się na pistoletach? - Pocałuj mnie w nos. Co ci do tego? - Zakrzewski odrzucił kij i patrzy teraz na Maćka z nieukrywaną złością - o co ci w ogóle chodzi? - Bo gdybyś się znał, to mógłbyś mnie nauczyć - mówi ostrożnie Maciek, unikając wzroku Zakrzewskiego. - Nawet gdybym się znał, to na patyku cię tego nie nauczę... - To nie musi być patyk - Maciek już się zdecydował, ale jakoś podświadomie broni się jeszcze przed całkowitym odsłonięciem kurtyny. - Ale i nie widelec - mruczy pod nosem Zakrzewski. - Jedno ci powiem, ja mam już dosyć wszelkiej teorii. - A gdybym ci... - zatkało Maćka na chwilę. - Co? Gadaj wreszcie po ludzku - w głosie Zakrzewskiego jest coraz więcej zniecierpliwienia. - Gdybym ci pożyczył pistolet? - Ty? Dobrze, że znam twojego ojca, bo inaczej oberwałbyś za takie żarty. - Gdybym ci pożyczył pistolet, nauczyłbyś mnie, jak się obchodzić z bronią? Nauczyłbyś mnie strzelać? Zakrzewski przygląda się chłopcu w milczeniu. Długo się przygląda. W jego oczach są teraz gniew i nadzieja, zniecierpliwienie 161 11 - Historia dłuższa." i radość. A Maciek zaciął zęby i czeka, co z tego wszystkiego wyniknie. Powtarza sobie w duchu, że w najgorszym wypadku będzie się przecież można wycofać z ryzykownego interesu, obrócić to wszystko w żart. - To nie są wygłupy? Naprawdę masz spluwę? - Słowo honoru. Tyle tylko, że to wspólna własność... - A może to własność twojego ojca? - upewnia się Zakrzewski, bo w takim przypadku nie mógłby skorzystać z atrakcyjnej propozycji. - Coś ty... - Maciek patrzy na starszego kolegę ze zgorszeniem - ręka by mi uschła, gdybym ojcu coś gwizdnął. Ojciec nic nie wie o tym pistolecie. - Pomału zaczynam rozumieć - Zakrzewski odpręża się, klepie Maćka po plecach - rośnie jakaś dzika armia w okolicy. Gdzie to masz? - W bezpiecznym miejscu. To naprawdę pierwszorzędny pistolet. - Skąd wiesz? Może to muzealny gruchot... - Wyobrażasz sobie Niemca z zardzewiałym gruchotem w kaburze? - Raczej nie... aleś mnie, bracie, zażył. Niemiecka spluwa, niech mnie kule biją! Kupiliście? - Mniejsza z tym - Maciek nabiera pewności, bo Zakrzewskiemu niełatwo zaimponować, a przecież widać wyraźnie, jak mu się śmieją oczy do tego ukrytego pistoletu - robimy interes? - Pewnie, że robimy. Muszę powiedzieć twojemu ojcu, że ma całkiem udanego syna. No, więc tak, ty mi pożyczasz na kilka dni pistolet, a ja przygotuję cię do egzaminu. - Dlaczego na kilka dni? - Maciek staje się coraz bardziej stanowczy. - Musimy to konkretnie ustalić. Wiesz, że pistolet należy nie tylko do mnie. - Niech będzie konkretnie - podnieca się Zakrzewski i zaciera ręce, jakby przed chwilą ubił najlepszy w swym życiu interes - biorę od ciebie spluwę na dwa dni. Zgoda? Na piątek i sobotę. Najpierw zrobię skok, dopadnę Fryca w ciasnym zaułku, a później urządzę ci małe przeszkolenie. Będziesz składał i rozkładał swoją armatę, jak stary wiarus. Za strzelanie nie biorę 162 odpowiedzialności, nie każdy ma do tego oko. Ale powiedz, co to za pistolet, może polski vis? - Nie wiem. Nawet tego nie wiem - zawstydza się Maciek - mówiłem ci przecież cały czas, że w ogóle się na tym nie znam. Tylko proszę cię, nikomu ani słowa. Nawet mojemu ojcu. Rozumiesz, w jakiej jestem sytuacji? - Nie musisz mi tego pytlować - Zakrzewski wzrusza ramionami, jakby się dziwił, że ktoś posądza go o babskie gadar nie - konspiracja, to jest konspiracja. Dawaj łapę, przybijemy interes. Wyciągnięty z kabury pistolet był dzisiaj jakby większy i cięższy. Może dlatego, że przestawał być martwym kawałkiem żelaza? Już w piątek wystąpi w głównej roli, w pięknej sztuce przygotowywanej przez Zakrzewskiego. Musicie mi wybaczyć - pomyślał nagle o Krysce, o Robercie, o Rysiu, Antku i Wieśku, a więc o tych wszystkich, którzy powinni wiedzieć, w czyje ręce przechodzi pistolet - przecież rozumiecie, że decyzje trzeba czasami podejmować bardzo szybko. Cóż nam z pistoletu, jeżeli nie potrafimy się z nim obchodzić? A teraz wszystko się zmieni. Przekażę wam dokładnie to, czego mnie nauczy Zakrzewski. I może nie będziemy wyciągali już pistoletu z kryjówki tylko po to, żeby na niego popatrzeć, żeby go pogłaskać... Skrzypnęły drzwi, w szarym świetle kończącego się dnia zobaczył Maciek głowę Zakrzewskiego. - No i co, masz już? - Mam... zamknij drzwi na skobel i zapal latarkę, leży na beczce - Maciek ukucnął przy stercie porąbanego drzewa i wyciągnął przed siebie dłonie, na których leżał pistolet. Mignęło światło latarki i zaraz rozległ się szept Zakrzewskiego: - O rany, prawdziwy cud... - Mówiłem, że to dobra spluwa - powiedział z dumą Maciek. - Dobra? - Zakrzewski wziął pistolet i przyglądał mu się uważnie. Miał teraz taką minę, jak zegarmistrz, który sprawdza najsławniejszej firmy zegarek. - Dobra? Człowieku, to najprawdziwsza efenka, belgijski pistolet kaliber 9 mm. Czternaście pocisków w magazynku, piętnasty w lufie. To poemat, a nie pistolet! 163 W piątek, belgijska efenka zmieniła, według umowy, właściciela. Zakrzewski przyszedł po pistolet sam, ale na ulicy czekał na niego dobrze zbudowany, wysoki młodzieniec w przyciasnej jesionce. I Maciek domyślił się natychmiast, że Zakrzewski dobrał już sobie kompana na akcję. Teraz rozpoczął się dla Maćka najgorszy czas oczekiwań. Nie mógł sobie znaleźć spokojnego miejsca, łaził z kąta w kąt, nie słyszał pytań matki, fantazja podpowiadała mu najgorsze historie. Może Zakrzewski, rozzuchwalony posiadaniem doskonałego pistoletu, zacznie do przesady ryzykować? Może dojdzie do strzelaniny? Gdyby zginął, Maciek miałby go na swym sumieniu, bo przecież sprowokował całą tę historię. A co będzie, jeśli ranny Zakrzewski, uciekając, zgubi pistolet? Jak spojrzeć w twarz kolegom? Zaufali mi, a ja nadużyłem ich zaufania. Nie miałem przecież prawa wchodzić w żadne porozumienia z Zakrzewskim. I natychmiast zrobiło mu się głupio, bo uświadomił sobie, że bardziej niepokoi się o los pistoletu, niż o życie i zdrowie Janka. Tak minął piątek. W sobotę po południu Maciek pojechał na Czerniakowską z radiowym nasłuchem. Oddał kartkę na punkcie kontaktowym i wracał do domu pełny najgorszych przeczuć. Ktoś w tramwaju opowiadał o strzelaninie na ulicy Freta. Podobno zastrzelono Niemca, ale zginął także cywil - zamachowiec. Maciek skojarzył to sobie natychmiast z akcją Zakrzewskiego. - Młody był? - zapytał trochę niedorzecznie, i opowiadający to wydarzenie mężczyzna popatrzył na Maćka z ironicznym zdziwieniem: - A jaki miał być? Pewnie, że młody. Starsi panowie mogą politykować, a nie strzelać do Niemców w biały dzień. Ale ta pełna napięcia, niespokojna sobota miała bardzo radosny finał. Otworzył Maciek drzwi i zaraz zobaczył siedzącego przy stole roześmianego Janka. Zakrzewski opowiadał panu Słowikowi o rozbrojeniu niemieckiego oficera. Opowiadał, że widział, to na własne oczy, że działo się to wszystko dziesięć metrów od niego, a Maciek już wiedział, że Zakrzewski mówi o własnym wyczynie. - Oficer podniósł łapki do góry, prosił, żeby do niego nie strzelać. I chyba bardzo się ucieszył, że cała draka skończyła się tylko na zabraniu pięknej parabelki. 164 wik. Skąd wiesz, że to była parabelka? - zdziwił się pan Sło- - Stałem przecież dziesięć metrów od Niemca, widziałem tę spluwę dokładnie - wykrzyknął z zachwytem Zakrzewski - pięknie chłopakom poszło, na duże oklaski zasłużyli... I Maciek zaczął klaskać. Klaskał tak mocno, aż go rozbolały dłonie. W sobotę wieczorem piętnastostrzałowa efenka wróciła szczęśliwie do solidnie zbudowanej kryjówki pod klatką z królikami. 165 Ale już w niedzielę trzeba było ją wyjąć, bo rozpoczęła się pierwsza lekcja. Zakrzewski zaprosił Maćka do siebie. Mieszkał przy ulicy Marii Kazimiery, w bardzo starym, ale murowanym domku. Zamknęli drzwi na klucz i zanim zaczął się wykład o posługiwaniu się efenką, Maciek wysłuchał dokładnej relacji o zdobyciu parabellum. Słuchał z wypiekami na policzkach i patrzył na Zakrzewskiego, jak na narodowego bohatera. - Przyniosłeś mi szczęście - powiedział w pewnej chwili Zakrzewski - i teraz zawsze możesz na mnie liczyć. Gdybyś miał jakieś kłopoty, wal zawsze do mnie jak w dym. Zjedli po kromce chleba z buraczaną marmoladą i rozpoczęła się pierwsza w życiu Maćka nauka o pistolecie, o sposobach dobrego strzelania. Zakrzewski zaczął najpierw rozmontowywać swoją parabelkę, mówiąc, że dobry żołnierz powinien znać nie tylko ten pistolet, z którego strzela. - Dzisiaj masz "efenkę", a jutro dadzą ci, na przykład, vis albo colt, albo parabellum... to co im powiesz, że z taką spluwą nie dasz sobie rady? Przyglądaj się uważnie... to jest lufa, a to podstawa celownika... tu masz celownik ze szczerbiną, a tu przełącznik... tym zabezpieczasz pistolet przed strzałem. Przyglądaj się, tak wyjmujesz magazynek... o, tutaj jest sprężyna donośnika, ta sprężyna wpycha nabój do komory. Naciskasz spust i uruchamiasz grot iglicy. - Poczekaj, nie tak prędko - przerwał mu Maciek - to jest trudniejsze niż klasówka z matematyki. Czy mogę sobie zapisywać? - Żadnych kartek nie będzie - powiedział zdecydowanym głosem Zakrzewski - po pierwsze, obowiązuje nas konspiracja, a po drugie, żołnierz musi znać wszystko na pamięć. Jeżeli w czasie akcji zatnie ci się pistolet, nie będziesz szukał kartki, żeby sprawdzić, dlaczego twoja armata nie strzela. Po kilku dniach Maciek znał już dosyć dobrze podstawowe zasady obchodzenia się z pistoletem. Zaczął się nawet zastanawiać, gdzie znaleźć bezpieczne miejsce, żeby chociaż raz zamienić teorię w praktykę. Co prawda każdy pocisk miał teraz wysoką cenę, ale w magazynku efenki było tych pocisków aż piętnaście. Na dobrą sprawę, nie tylko Maciek, ale i Robert, i Rysio, i na- 166 wet Kryska mogli zmarnować po jednym naboju i jeszcze sporo zostanie do porachunków z Niemcami. Tak właśnie postanowił. Najpierw przekaże swej gromadce wspaniałą lekcję, jakiej mu udzielił Zakrzewski, a później wybiorą się nad Wisłę albo wyjadą do jakiegoś lasku w okolicy Warszawy i urządzą sobie prawdziwą strzelnicę. W czwartek powrócił trochę wcześniej z marymonckiego tartaku, w którym od kilku miesięcy pracował. Z tego samego tartaku, w którym kiedyś Robert uczył się fizycznej pracy. - Robert jeszcze nie wrócił z Czerniakowskiej? - zapytał towarzysza Maksa, przygotowującego się do odbioru radiowych wiadomości. Radio stało już na starej komodzie, a Maks rozwieszał na strychu antenę. Obok zeszytu i ołówka leżał pistolet, który poprawiał na pewno samopoczucie Maksa, ale w gruncie rzeczy nie gwarantował żadnego bezpieczeństwa. Cóż można by było zdziałać tym pistoletem, gdyby żandarmi otoczyli nagle drewniany domek Słowików? Ale towarzysz Maks miał na ten temat własne zdanie. Udało mu się rok temu wyrwać z gestapowskich łap, przeszedł jednak przez takie tortury, że kiedyś powiedział szczerze, gdy rozmawiał na ten temat z ojcem Maćka: - Drugi raz nie wytrzymałbym już tego piekła. I dlatego nie rozstaję się z pistoletem. Jeżeli mnie kiedyś dopadną, ostatni pocisk będzie dla mnie. Około piątej w furtce pojawił się pan Słowik. Wracał z pracy i był bardzo zmęczony, ale uśmiechnął się do syna: - Wszystko w porządku? Orkiestra gra? - to była aluzja do radia, przy którym siedział teraz towarzysz Maks. - W porządku, tato, ale nie mogę się doczekać Roberta - odpowiedział Maciek - powinien już przecież wrócić... - Ma jeszcze trochę czasu do godziny policyjnej. Nie martw się na zapas - próbował pocieszyć syna pan Słowik. - Jeszcze się nie martwię, ale mam złe przeczucie - szepnął Maciek. Ojciec nie mógł już tego usłyszeć, bo wszedł do domu. I gdy do godziny policyjnej brakowało zaledwie kilkunastu minut, Maciek zobaczył nagle biegnącego Ryśka. Trzasnęła otwierana furtka i nim Maciek zdążył cokolwiek pomyśleć, usłyszał przerażające słowa: - Roberta wzięli w łapance! Widziałem na własne oczy, jak 167. go pakowali do budy. Wyskoczyłem z tramwaju nawet nie wiedząc, że za zakrętem stoją już żandarmi. Nagle zobaczyłem biegnących ludzi i usłyszałem krzyk: łapanka, uciekać. Wpadłem do jakiejś bramy i zaraz pomyślałem o Robercie. Wiesz, jak się czułem? Szkoda nawet gadać. Udało mi się przedostać przez podwórza, lazłem tam, skąd pryskali ludzie, i zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak Roberta wpychają do samochodu. Powiedział to wszystko jednym tchem i usiadł nagle na małej ławeczce, jakby to tragiczne wyznanie pozbawiło go resztek sił. A Maciek wpadł do mieszkania, wołając od progu: - Nieszczęście! Złapali Roberta! On miał przecież przy sobie kartkę z nasłuchem. Tato, co teraz będzie? - Bez paniki... - powiedział ojciec, ale twarz mu nagle pobladła - skąd o tym wiesz? - Rysio siedzi przed domem. Widział, jak Roberta wpychali do samochodu. Zawołano Rysia, i pan Słowik kazał mu jeszcze raz wszystko dokładnie opowiedzieć. - A kto zawiadomi wujka Roberta? - zapytał, wysłuchawszy relacji Walczewskiego, i zaraz krzyknął w stronę żony, żeby przestała płakać. Lamentowaniem niczego się teraz nie zmieni. - Już zawiadomiłem - Rysio nie mógł ciągle złapać tchu. Widocznie bardzo go zmęczył ten bieg z wiadomością ciężką jak ołów - pana Targosza nie było, powiedziałem ciotce Roberta i Krysce. Proszę pana, czy jest jakaś szansa, żeby wyrwać stamtąd Roberta? - Najpierw trzeba ustalić, gdzie go wywieźli - powiedział w zamyśleniu ojciec Maćka. Na korytarzu, a także we wszystkich pokojach, których okna wychodziły na ulicę Skaryszewską, rozlegały się już pierwsze okrzyki. Mężczyźni wychylali się z okien i wołali w stronę muru, za którym z każdą minutą powiększał się tłum niespokojnych, oczekujących na pojawienie się kogoś bliskiego, warszawiaków. - Hela, zawiadom ojca, gdzie jestem! Zróbcie coś, wysyłają mnie na roboty! 168 - Niech ktoś zaniesie wiadomość na Chłodną 55, że Józef Ratajski siedzi na Skaryszewskiej! - Zosiu, słyszysz mnie?! Zosiu, opiekuj się Waldkiem i czekaj na mój list! Witek przepychał się w stronę okna i ciągnął za sobą Roberta. Owiało ich ostre, mroźne powietrze. - No, krzycz - denerwował się Witek - krzycz, aż ochrypniesz, przecież tam Polacy. Na pewno ktoś zaniesie wiadomość. I Robert zaczął wołać. Wykrzykiwał swoje imię, nazwisko, wykrzykiwał swój żoliborski adres, nie wiedząc, czy po tamtej stronie muru chociaż jedna osoba zainteresowana jest jego wołaniem. Od samego początku bardzo wątpił w powodzenie swego rozpaczliwego krzyku, ale nie chciał robić przykrości Witkowi. Oderwali się wreszcie od okna i rozkrzyczanego za nim tłumu i powrócili do pokoju. - Wiesz, o czym teraz myślę? - zapytał Robert. - O wolności. I o talerzu gęstej zupy - uśmiechnął się Witek, siadając na zgniłej słomie. - O tym też... Witek, trzymajmy się razem. I tutaj, i w Rzeszy. I zawsze. Dobrze mi z tobą. Bezpieczniej się przy tobie czuję... Witek zdjął okulary, przetarł palcami brudne szkła: - Cieszę się, że tak mówisz - szepnął - nie lubię samotności i nie lubię byle jakiej przyjaźni. A z tobą dobrze mi się zaczęło. Siadaj, niech szlag trafi wszystkich szkopów. Robert usiadł przy koledze, wyjął z kieszeni kawałek razowca, który wczoraj nie chciał mu przejść przez gardło, i właśnie w tym momencie usłyszeli wołanie: - Robert Nowacki! Gdzie jest Robert Nowacki?! - Słyszysz? Ktoś cię szuka... - rozpromienił się Witek, jakby to wołanie było zapowiedzią dobrej nowiny. Robert podbiegł w stronę drzwi i zobaczył policjanta w granatowym mundurze. - Robert Nowacki z Żoliborza? - upewnił się policjant. - Tak, to ja... - Szybko do biura! Zdążył jeszcze machnąć Witkowi ręką i poszedł za policjantem. W biurze było kilka osób i panował tu spory gwar. Ktoś rozmawiał przez telefon sprawdzając, czy w zakładach radio- 169 -technicznych rzeczywiście pracuje aresztowany wczoraj Kazimierz Dykiel. Ktoś inny denerwował się, że gdzieś mu zginął na liście jeden z aresztowanych. Robert stanął przed biurkiem, za którym siedział niesympatyczny blondyn. - Nowacki? - Tak... - Robert? - Tak... - Z ulicy Mickiewicza? - Tak... - Pójdziesz z panem oficerem... Obejrzał się i dopiero teraz zobaczył siedzącego w kącie pokoju niemieckiego oficera. Oficera, który przyjaźnił się z wujkiem Targoszem. Czy to szczęśliwy los, czy prowokacja? - pomyślał Robert, próbując uporządkować myśli, jakby w obawie, że zaraz rozpocznie się przesłuchanie. - Komm... - powiedział oschle oficer, wstając z krzesła - idź przede mną, vorwarts... naprzód... Gdy wychodzili z pokoju, urzędnicy stanęli na baczność, a policjant otworzył drzwi. - Dokąd mnie pan prowadzi? - zapytał Robert, gdy już byli w korytarzu. - Cicho, nie gadaj - odpowiedział oficer. Jego twarz była zimna, obojętna. Przeszli obok warty stojącej przy zasiekach z kolczastego drutu, byli już na Skaryszewskiej, gdzie kłębił się tłum niespokojnych, wołających ludzi. Robert, nie zatrzymując się, spojrzał w stronę otwartych okien. Może w którymś z nich stoi teraz Witek? I nagle poczuł, że ktoś mocno obejmuje go rękami. - Robert, chłopaku kochany, ale nam narobiłeś strachu - głos wujka załamywał się ze wzruszenia. - Kryska beczała całą noc. Masz szczęście chłopaku, z Pawiaka nie tak łatwo wyciągnąć. Oficer stał teraz z boku i uśmiechał się przyjaźnie do Roberta, a Robert patrzył trochę błędnym wzrokiem na szarą, nędzną okupacyjną ulicę, która wydała mu się nagle oazą szczęścia i szepnął, jakby jeszcze nie dowierzając: 170 - To ja naprawdę jestem wolny? - Naprawdę. W domu czeka na ciebie cały garnek grochówki - roześmiał się wujek i poważniejąc powiedział do oficera: - Bardzo ci dziękuję, Gunter, co ja bym zrobił bez ciebie? - W porządku. Śpieszcie się na grochówkę - oficer uścisnął dłoń wujkowi, podał rękę Robertowi - zadzwonię jutro o tej godzinie, co zwykle... Jadąc rikszą, nie rozmawiali zbyt wiele, w każdym razie omijali zasadnicze tematy. Dopiero przed wejściem na podwórze Robert zapytał, patrząc wujkowi czujnie w oczy: - Powiedz mi teraz, zanim przekroczymy próg mieszkania, kim jest dla ciebie ten oficer? Gdzie on się nauczył tak dobrze mówić po polsku? Powiedz mi, skąd się tak szybko dowiedziałeś o moim aresztowaniu... - I co jeszcze mam ci powiedzieć? - Czyje to są notatki? Kto ci powiedział o skrytce? - Dużo tych pytań - próbował zażartować wujek, ale w jego oczach była powaga - no, najłatwiej mi odpowiedzieć na pytanie dotyczące twojego aresztowania. Wczoraj przyleciał z tą okropną wiadomością twój kolega z Marymontu. Jechał z tobą tramwajem... - Rysio... - - Tak, właśnie on... - wujek zatrzymał się. Stali teraz blisko siebie, czuli swoje oddechy - nie będę ci robił wykładów o wojnie. Dobrze ją przecież znasz. A jeżeli ją znasz, musisz sobie uświadomić, że nie o wszystkim można teraz mówić. Nawet najbliższej osobie. Temu oficerowi w niemieckim mundurze Polacy będą się kiedyś nisko kłaniać. Z wdzięczności. O sobie mogę ci powiedzieć tylko tyle, że nigdy nie będziesz się musiał mnie wstydzić. ŚPIEWAJ GDY SMUTNO ¦ Strzały na Kamedułów Zakrzewski nie zawiódł. Obiecał, że nauczy ich strzelać i tak się stało. Najpierw spotykali się nad Wisłą, w gęstych krzakach wikliny. Maciek wyciągał zza pasa pistolet, wręczał go Zakrzewskiemu i odchodził z dumnie podniesioną głową, aby czuwać nad bezpieczeństwem kolegów. Ta duma nie była bezpodstawna, bo przecież Maciek miał już za sobą teoretyczne lekcje, znał na pamięć wszystkie części pistoletu, mógłby go w każdej chwili rozłożyć i złożyć z zamkniętymi oczami. Stał więc Maciek na warcie, nasłuchiwał, czy jakiś nieproszony intruz nie przedziera się przez wiklinowe zarośla, a w tym samym czasie jego koledzy słuchali z wypiekami na policzkach, co to jest sprężyna donośnika, w jaki sposób zabezpiecza się pistolet przed niepożądanym strzałem i co trzeba uczynić, aby wprowadzić nabój do lufy. Zakrzewski rozkładał na wilgotnej ziemi swoją jedyną, jaką posiadał, marynarkę, brał delikatnie w palce każdą część pistoletu i każdą lekcję rozpoczynał słowami, które brzmiały jak modlitwa: - Chłopaki, trzy rzeczy są teraz dla nas najdroższe: Ojciec, matka i pistolet. Pistolet to nie żelazo, to jest żywa istota. On czuje, on zna nasze myśli. Kto mu nie poskąpi uczucia, ten może być pewny, że się na swoim pistolecie nie zawiedzie. - A karabin? - wyrwał się podczas pierwszej lekcji Wiesiek Mróz. - Co karabin? - Zakrzewski spojrzał na Wieśka niezbyt sympatycznym wzrokiem, bo nie lubił, gdy mu ktoś przerywa. - No, czy karabin też jest żywą istotą? - Głupi jesteś, nie rozumiesz żołnierskiego języka - uciął sprawę Zakrzewski. Po kilku dniach nawet Rysio składał i rozkładał efenkę, jak najprostszą zabawkę. Wtedy właśnie Maciek zaproponował, żeby 172 VIII sobie trochę postrzelać. Chłopcom zajaśniały oczy i chociaż Zakrzewski próbował ich przekonać, że strzelanie wymaga szczególnej ostrożności, że huk może ściągnąć Niemców, zakrzyczeli go podnieconymi głosami: - Znajdziemy bezpieczne miejsce! - Będziemy uważać! - Trzeba chociaż raz strzelić, żeby naprawdę wiedzieć, co to jest pistolet... - Gdyby piekarz zrobił ciasto i nie umiał go włożyć do pieca, to nie byłby piekarzem. Zakrzewski wzruszył ramionami i ironicznie popatrzył na zapaleńców, ale mówiąc szczerze, ujęli go chłopcy tym ogniem. - Niech wam będzie, pętaki. Znajdźcie jakąś dobrą strzelnicę i ustalcie termin. Przypilnuję was podczas tego strzelania, bo się pozabijacie nawzajem. Efenka to nie korkowiec, panowie żołnierze. Przez cały tydzień szukali bezpiecznego miejsca, nadającego się na prawdziwą strzelnicę. Najpierw pomyśleli o Lasku Bielańskim. Stracili tam wiele godzin, łażąc między drzewami i udając, że zbierają chrust. Chrustu nazbierali sporo, ale był to jedyny pożytek z tej wyprawy. - Tu nawet gwizdnąć głośniej nie można, bo zaraz jakiś szkop wychyla się zza drzewa - westchnął Antek, zrzucając z pleców wiązkę chrustu. - Może pojechać gdzieś dalej, za Warszawę - Robert spojrzał na Maćka - pamiętasz? Jechaliśmy kiedyś ciuchcią w stronę Radzymina... tam są po drodze różne zagajniki. - To wyprawa na cały dzień, a niektórzy z nas pracują - odpowiedział Maciek - zresztą nie warto się narażać. Musielibyśmy taszczyć pistolet przez całą Warszawę. A i w ciuchci też robią rewizję. - Nie będziemy strzelać? - Wieśkowi wydłużyła się mina. Nikt mu nie odpowiedział. Dopiero w powrotnej drodze, gdy dreptali obok siebie pogrążeni w beznadziejnym milczeniu, Maciek krzyknął nagle zdecydowanym głosem: - Jutro idziemy jeszcze raz nad Wisłę! Ale nie tam, gdzie zawsze. Wiecie gdzie się kończy przeciwpowodziowy wał? To my 173 pójdziemy jeszcze dalej, wzdłuż brzegu. Tam są takie krzaki, że stado bawołów można ukryć... - W krzakach trudno strzelać, chyba że na bliską odległość - zastanowił się Rysio i miał teraz taką minę, jakby na strzelaniu zęby zjadł. - Wiem. Ameryki nie odkryłeś - żachnął się Maciek - tam są brzegi szerokie, pełne rozlewisk. Jest dużo miejsca, a dojść trudno. Niemcy nie lubią po krzakach łazić. Pojechali na drugi dzień, sprawdzili i krzyknęli chórem, że lepszego miejsca na strzelnicę nigdzie nie znajdą. Teraz należało zawiadomić Zakrzewskiego i ustalić termin wymarszu. Ale Zakrzewski przez kilka dni w ogóle nie chciał z nimi gadać. - Tato, co się dzieje z Zakrzewskim? - zapytał któregoś dnia Maciek, bardziej zdziwiony niż zaniepokojony takim zachowaniem starszego kolegi. - A co ma się dziać? - Słowik popatrzył z uwagą na syna. - Siedzi jak zaczarowany, gapi się w ścianę i milczy. - Daj mu teraz spokój. On musi to sam przeżyć. Brał udział w akcji. Akcja się udała, ale Zakrzewski stracił najlepszego przyjaciela. Rozumiesz, synu, w czym rzecz? - Rozumiem. To jest tak, jak ja straciłbym Roberta... Po kilku dniach Zakrzewski zjawił się nagle u Maćka i powiedział zaciętym głosem: - Zbieraj ferajnę, jutro idziemy strzelać. Co się tak gapisz? Trzeba strzelać. Szybko i celnie, żeby żaden szkop nie wyszedł żywy z Warszawy. Maciek nie zdradził się nawet słowem, że wie o wszystkim, że wie, skąd u Zakrzewskiego ta zapiekła nienawiść. Pomyślał przez moment: a może zrezygnować z tego strzelania, bo Zakrzewski zrobi jakieś głupstwo? Ale już się wyprężył, krzyknął: - Tak jest! Jutro o czwartej na Kamedułów, przy wielkim dębie. Dzień był słoneczny, jakby specjalnie zamówiony na tę ich wielką uroczystość. Szli ulicą Kamedułów podzieleni na dwie grupy. W pierwszej grupie Antek, Rysio i Wiesiek. Dziesięć metrów za nimi Zakrzewski w towarzystwie Roberta i Maćka. Czerwcowe słońce przygrzewało dosyć mocno i Maciek czuł, że 174 koszula przykleja mu się do pleców. Miał na sobie zimową obszerną marynarkę zapiętą teraz na wszystkie guziki. Taką cenę musiał zapłacić za rozkosz dźwigania efenki. - A ty nosisz broń przy sobie? - zapytał Zakrzewskiego. - Kiedyś nie nosiłem, ale teraz zawsze... - To ryzykowne - Robert zdjął okulary, zaczął je wycierać chusteczką. A Maciek wiedział, że Robert zaczyna taką zabawę z okularami zawsze wtedy, gdy chce opanować zdenerwowanie. - Ryzykanci długo żyją - zaśmiał się Zakrzewski, trochę sztucznie i natychmiast zamilkł. Wsadził rękę do kieszeni powiedział, prawie nie otwierając ust - uwaga, śmierdzi. Już dostrzegli. Trotuarem szło dwóch Niemców. Byli w hełmach, karabiny mieli zwieszone lufami do ziemi. - Patrol? - szepnął Maciek i zupełnie podświadomie zaczął się cofać. - Gdzie idziesz? Stój... - Zakrzewski próbował się uśmiechnąć, jakby prowadził z kolegą jakąś wesołą rozmowę - to na pewno strażnicy z fabryki śmigieł. Wyszli sobie pospacerować. Trzymaj fason, bo będzie krewa. - Już dobrze - Maciek dołączył do kolegów - nie patrzmy w ich stronę. Gadajmy o czymś wesołym... Ale nie gadali ani o wesołym, ani smutnym. Milczeli patrząc z coraz większym napięciem na Niemców i na swych trzech kolegów, którzy za chwilę powinni się z Niemcami minąć. Niemcy zatrzymali się nagle. Rozległo się złowieszcze: Halt! Hande hoch! - I od tego momentu cicha ulica Kamedułów ruszyła z kopyta, zawirowała, jakby ją ktoś na wielką karuzelę wsadził. Wiesiek podniósł ręce do góry, ale Rysiek z Antkiem zaczęli uciekać. Antek wykazał więcej rozwagi. Skoczył w lewo, gdzie stały niskie domki otoczone krzakami i drzewami. Wbił się całym ciałem w próchniejący, dziurawy płot, dał szczupaka w krzaki i tyle go było widać. Rysio pobiegł w prawo. I ktoś mógłby powiedzieć, że przecież uczynił rozsądnie, bo jeśli dwóch ucieka, to uciekać powinni każdy w inną stronę. Tak, ale po prawej stronie była łąka kończąca się łachą, bagnistym rozlewiskiem. Pędził Rysio jak zając, robił zakręty, żeby utrudnić Niemcom strzelanie, Kulił się, chciał być jak najbliżej ziemi, ale i tak nie 175 miał zbyt wielkiej szansy. Jeden z Niemców dopadł do stojącego z podniesionymi rękami Wieśka i na wszelki wypadek rąbnął go kolbą w piersi. A ten drugi już się złożył do strzału. Lufa karabinu przesuwała się w lewo i w prawo, chcąc się jak najdokładniej zatrzymać na plecach uciekającego Ryśka. Rozległ się strzał. Chłopiec zatrzymał się na chwilę, jakby chcąc się upewnić, że wszystko w porządku, i znów zaczął uciekać. Niemcy tak byli zajęci tym łatwym polowaniem i bezkarnym biciem, że nie zwrócili uwagi na to, co się dzieje, co się zaczynało dziać kilkanaście metrów od nich. Gdy rozległo się: Hande hoch! - Zakrzewski skoczył w stronę płotu. - Zwiewać! - krzyknął w stronę Maćka i Roberta - tu jest dziura w płocie. Już, na co czekacie? - A ty? - jęknął Robert, łapiąc szybko powietrze szeroko otwartymi ustami, jakby przed chwilą ukończył wielki wyścig. - Ja to ja. Rozkazuję pryskać stąd. Obok nich przetoczył się na krótkich nóżkach gruby mężczyzna wołając: - Panowie, kryjcie się, oni nas wszystkich wytłuką! Trochę dalej przycupnęła przy płocie kobieta z małym dzieckiem na ręku. Odwracała się w stronę Niemców plecami, chcąc zasłonić dziecko własnym ciałem. To w tym momencie Niemiec strzelił po raz pierwszy do Ryśka i także w tym momencie Zakrzewski wyciągnął z kieszeni pistolet. - Ach, gnojki, hitlerowskie ścierwo - warknął idąc szybko blisko płotu. I Maciek zrozumiał. To jest właśnie ten dzień, najważniejszy dzień, który dany jest każdemu człowiekowi, aby mógł się sprawdzić. Sprawdzić, ile warte jest życie. I ile jest warta śmierć, jeżeli wiadomo, za co i za kogo się umiera. Rozpiął w pośpiechu ciepłą marynarkę, wyszarpnął zza paska swój wielki, piękny pistolet i skoczył za Zakrzewskim. Czuł w żołądku taki chłód, jakby przełknął przed chwilą kawał lodu. Nie był podniecony i nie czuł strachu. Wszystkie uczucia musiały ustąpić, bo w głowie Maćka przewalała się tylko jedna myśl: czy pamiętam to wszystko, czego mnie nauczył Zakrzewski? Czy pistolet wystrzeli? Ten bijący Wieśka już dostrzegł zbliżającą się śmierć. W jego 176 oczach było zdziwienie i przerażenie. Odskoczył, zaczął repeto-wać karabin, krzyknął zdławionym głosem: - Hans... Achtung! I wtedy Zakrzewski wystrzelił. Niemiec zachwiał się, lecz nie upadł. Podparł się karabinem, jak laską. Zakrzewski znów strzelił. I jeszcze raz. Ciągle do tego samego, który usuwał się pomału na ziemię. Drugi Niemiec zrobił błyskawiczny unik i przykucając huknął w stronę napastników. Maciek usłyszał nad głową gwizd kuli i prawie natychmiast usłyszał huk. - Niech to szlag... - krzyknął Zakrzewski, zdławionym głosem - zaciął mi się pistolet! Uciekaj!... A Maciek, jakby to była zabawa w wojnę, a nie prawdziwe zabijanie, poszedł wyprostowany w stronę Niemca, który wyrzucił właśnie szybkim ruchem zużytą łuskę, zarepetował i... nie zdążył wystrzelić. Efenka Maćka była szybsza, nie zawiodła. Maciek nie liczył strzałów. Niemiec już leżał na ziemi, a chłopiec ciągle naciskał na cyngiel. - Już! Uciekaj! W ten ogród! - szarpał go za ramię Zakrzewski i popychał w stronę płotu. Potykali się o jakieś korzenie, rozdzierali ubrania na kolczastych drutach, wbijali ciężko stopy w grządki pełne kwiatów. Aż dobiegli na ulicę Wiedeńską, gdzie czekał już ha nich Robert. Odsapnęli, popatrzyli na siebie w milczeniu i zdziwili się, że przechodzący obok ludzie umykają nagle, schodzą z trotuaru na jezdnię, kryją się w podwórkach. - Schowaj pistolet - odezwał się nagle Robert, i Maciek dopiero teraz wcisnął swą efenkę za pas i zapiął marynarkę. - To ty, bracie, jesteś duży kozak - roześmiał się Zakrzew-ski - cudnie to zrobiłeś, jak stary konspirator. Dziękuję ci, uratowałeś mi życie... I znów się zaczął śmiać. Cieszył się, że ma takiego kolegę. Cieszył się, że rozprawili się ze szkopami, że wracają cali i zdro- Iwi do domu. Cieszył się z życia. Ten wspaniały, zdrowy śmiech spadł na chłopców, na ich rozpalone czoła, jak czerwcowy deszcz, który chłodzi i oczyszcza. Kilkadziesiąt metrów dalej spotkali bladego Wieśka. Wiesiek zaczął ich ściskać, jakby się nie widzieli ze sto lat. ???*<** """.... 177 - Już myślałem, że koniec ze mną. To było straszne. Zamurowało mnie ze strachu. Gdyby nie wy... szkoda gadać. Ze mnie to już żadnego pożytku nie będzie do końca wojny. - Przestań się mazać - szturchnął go pięścią w bok Zakrzewski - przecież wszystko się udało. A jutro będzie jeszcze lepiej. Prawda, Maciek? Ale Maciek milczał. Szedł ze spuszczoną głową i nie był podobny do bohatera. Miał minę skazańca. Może czuli, o czym teraz myśli, bo uszanowali jego milczenie. Czekali cierpliwie, aż Fam się do nich odezwie. - Zahiłem człowieka - szepnął w pewnej chwili Maciek - po prostu zabiłem człowieka. •" Kr/siu chciałem ci powiedzieć Wrócił z pracy później niż zwykle, bo zakład stolarski otrzymał pilne zamówienie na trumny i majster zarządził ostre pogotowie. Tych, których nie przekonywała premia pieniężna, mobilizował majster do pracy w inny sposób: - To są trumienki dla obywateli III Rzeszy - mówił, szczerząc w uśmiechu żółte od nikotyny zęby - czy to nie radość, orły moje, że możemy wbijać tym draniom ostatnie gwoździe do trumny? Jak przychodzą do mnie szkopy z takim zamówieniem, to czuję się tak, jakby każda trumienka przeznaczona dla nich, ujmowała mi lat. Przekonani tym argumentem zrobili, już po fajrancie, sześć trumien, a Maciek wycyganił od majstra pięć dębowych desek. - Nie chcę darmo, panie majster, odpracuję. Nasz stary domek trochę się pochylił i trzeba go szybko podeprzeć. - Bierz, Maciek, i nie gadaj tyle - uśmiechnął się majster - dla twojego ojca to ja mogę wykombinować deski na cały domek. Przywiózł Maciek ciężkie dębowe dechy na rozklekotanym wózku i jeszcze tego samego dnia ten dębowy skarb zawędrował na podwórze Wieśka Mroza. Bo to właśnie domek Wieśka wymagał szybkiej naprawy. - Aleś mi zrobił niespodziankę - ucieszył się Wiesiek i zaraz zapytał rzeczowo: - Ile ci się należy? Maciek zaczął grzebać czubkiem buta w piachu. Opuścił głowę, jakby się bał, że w jego oczach wypisane jest dokładnie to wszystko, czego nie chciał zdradzić. - Masz w domu trochę słodyczy? - szepnął niezbyt pewnym głosem, ale Wiesiek potraktował to pytanie bardzo rzeczowo, po kupiecku. I nawet nie zauważył, że kolega się zaczerwienił. - Proszę bardzo, mogę ci zapłacić cukierkami. Towar za towar. Masz jakieś święto? Może imieniny matki? - Żadne święto. Po prostu zbrzydła mi już sacharyna, a przecież można pić herbatę i zagryzać cukierkiem. Wiesiek Mróz pracował w fabryce Wedla. Zarabiał piętnaście złotych dziennie i chociaż mógł się dokarmiać słodyczami, gorzko by wyglądało jego życie, gdyby nie wykradał z fabryki różnych wedlowskich łakoci. Sprzedawał je później właścicielom spożyw- 179 czych sklepików i straganów. Nie on jeden tak postępował, bo cóż znaczyła piętnastozłotowa dniówka, jeżeli na "czarnym rynku" kilo masła kosztowało już dwieście piętnaście złotych, kilo wieprzowego mięsa sto trzydzieści, a kilo cebuli równe było wartości dwóch dniówek przepracowanych przez Wieśka w fabryce. Niosąc cukierki zatrzymał się Maciek przed czerwonym obwieszczeniem, właśnie przed chwilą przyklejonym na marymonc-kim płocie. Ludzie czytali w milczeniu, nikt nie płakał, nie złorzeczył. Już przywykli do tych czerwonych zwiastunów śmierci i już się nauczyli godnym milczeniem czcić pomordowanych. I Maciek też milczał. Wpatrywał się uważnie w długi rząd nazwisk, jakby je chciał do końca życia zapamiętać. "W czasie od 1 do 15 czerwca 1944 roku w Warszawie zostały znowu wykonane niecne i podłe napady na Niemców... Kilku Niemców zostało zabitych lub ciężko poranionych. Wszystkie te zbrodnie wykonali komuniści... następujących komunistów skazano na karę śmierci." Nazwiska. Nazwiska. Balcerzak, Domański, Królikowski. Najstarszy z nich, Sroczyński, miał 67 lat, a Tadeusz Gajkie ledwie zdążył ukończyć lat 18. Tej nocy miał Maciek bardzo niespokojne sny. Ale noc się skończyła i rozpoczął się następny, najzwyklejszy okupacyjny dzień. Po południu towarzysz Maks przyniósł wiadomość o łapance na placu Trzech Krzyży. Ojciec Maćka, jakby chcąc poprawić nastrój, przekazał najświeższą informację z konspiracyjnej prasy. W pierwszych dniach czerwca, na trasie Warszawa- -Brześć, partyzanci polscy wykoleili dwanaście niemieckich transportów kolejowych. Matka smażyła kartoflane placki, narzekając, że porządny człowiek musi teraz pół miesiąca pracować, aby zarobić na litr oleju. Był więc zwyczajny dzień, zwyczajny wtorek, ale Maciek czuł się bardzo świątecznie. Zaraz po obiedzie wybrał się do fryzjera. Przechodząc obok płotu, za którym rosły dorodne drzewka tureckiego bzu, zerwał małą gałązkę i włożył ją do torby. Zdziwił się nagle, że ludzie chodzą tak prędko. Zdziwił się, bo musiał jakoś usprawiedliwić swoje nogi, które poruszały się coraz wolniej i których nie miał odwagi poganiać. W ogóle z każdą minutą czuł się coraz mniej pewnie, a gdy stanął przed drzwiami 180 Roberta, ogarnął go strach. Pomyślał nagle o ucieczce i aby nie dopuścić tej wrednej myśli do głosu, szybko nacisnął dzwonek. Drzwi otworzyła Kryska. Tak jak sobie wymarzył. Czarne włosy miała spięte w koński ogon, ubrana była w żółtą, jak kwiaty słoneczników, sukienkę. - Ach, to ty... - zawołała wesoło - myślałam, że Robert wraca. Ma dzisiaj ostatnie egzaminy. Z języka polskiego i z historii. Wejdź, poczekasz na niego. - Sama jesteś? - chciał, żeby w głosie była delikatność, a pytanie zabrzmiało ostro, chropowato. - Ojciec jeszcze w pracy, mama gotuje obiad, a ja czytam wiersze Mickiewicza. - O czym? Znów popatrzyła z uśmiechem i wprowadziła go do pokoju. - Czytam "Sonety krymskie". Prawda, że piękne? - Piękne - powiedział z takim przekonaniem, że sam w to uwierzył, chociaż "Sonetów krymskich" nie widział na oczy. Usiedli naprzeciw siebie. Kryska zaczęła mu coś opowiadać, ale on nie słyszał. Widział tylko jej poruszające się szybko usta i słyszał tylko swoje myśli. Nie ma w całej Warszawie ładniejszej dziewczyny. I nie ma chyba w całej Warszawie głupszego chłopaka. Dlaczego ciągle brakuje mi odwagi, żeby jej powiedzieć o wszystkim? Nagle rozlega się dzwonek u drzwi. Zwyczajny dzwonek, a tak smutnie jakoś zadźwięczał. Do pokoju wpadł Robert z rozpromienioną twarzą. - Zdałem! Dostałem dwie piątki - zaczął tańczyć dookoła stołu - jeszcze rok, i będę miał maturę w kieszeni! Ale to będzie już chyba w wolnej Polsce. Kryska, przynieś trzy szklanki kompotu. Musimy jakoś oblać sukces najlepszego ucznia na tajnych kompletach. A coś ty taki pachnący? - zwraca się nagle do Maćka - pachniesz jak cały zakład fryzjerski. O rany, i spodnie w kancik, i biała koszula. Może Hitler ogłosił kapitulację? - Nie wygłupiaj się - Kryska podnosi się z krzesła, idzie w stronę Roberta trzymając przed sobą torbę z cukierkami - zobacz, Maciek, przyniósł nam tyle słodyczy. Poczęstuj się... - Dwie torby cukierków? - dziwi się Robert - coś ty, Maciek, bank obrabował? - jego wzrok zatrzymuje się nagle na ga- 181 łązce bzu. Jeszcze krótkie spojrzenie na Kryskę, której policzki są teraz czerwone jak malinowa landrynka, i Robert zaczyna wreszcie rozumieć, o co tu chodzi. Wyjmuje z torby kilka raczków, mówi już bez złośliwości, a nawet z odrobiną ciepła w głosie - to fajnie, żeś właśnie dzisiaj do nas przyszedł. Zostań, Kryska, ja przyniosę kompot. - Wiesz, co ci chciałem powiedzieć? - szepnął Maciek, gdy tylko za Robertem zamknęły się drzwi. - Wiem - odpowiedziała Kryska i pocałowała gałązkę bzu. Pół godziny później, w ostatnim pokoju, którego ściany znały już wiele tajemnic, odbyła się ważna rozmowa. Maciek przekazał koledze informacje o Związku Walki Młodych, o Zakrzewskim, który jest dowódcą sekcji i chce ich do siebie przyjąć. - Czy ja się do tego nadaję? - Do czego? - nie zrozumiał Maciek. - Do prawdziwej walki. Ty masz już za sobą bojowy chrzest, ty się już sprawdziłeś. - A ty się chowałeś pod kołdrę? Nie udawaj zielonego. Przecież ocieraliśmy się wiele razy o progi gestapa. Pamiętasz tę wsypę na Chłodnej? Kto zachował wtedy zimną krew? A pamiętasz naszą wyprawę do Pustelnika? A nasłuchy, a ulotki, a napisy na murach? A twoja przeprawa na Skaryszewskiej? Zrobiłeś tyle samo, co ja. Ja strzelałem z efenki, ale ty ją zdobyłeś. I nagle coś się w Robercie przełamało. Zaświtała mu w głowie ryzykowna myśl, a niedawne wątpliwości wyfrunęły przez otwarte okno. Zaczął mówić głośno, z przejęciem, nie bacząc na to, że za drzwiami może podsłuchiwać Kryska. Po co się zastanawiać, kto bardziej zasłużył na efenkę? Mają jeden pistolet, a przecież mogą mieć dwa. - Naprawdę chcesz, żebyśmy zrobili taki skok? - zapytał Maciek, patrząc w nagle odmienioną twarz kolegi. - Naprawdę chcę! Dzisiaj zdałem dwa egzaminy, cieszyłem się z piątek... niech to diabli, ten egzamin będzie ważniejszy. Nie wtajemniczyli w swe plany nikogo z kolegów, nawet Zakrzewskiego. Zaczęli uważnie penetrować marymonckie i żolibór-skie ulice, obserwowali Niemców, przymierzali się do tej akcji spokojnie, bez pośpiechu, czekając na najlepszą okazję. 182 Po kilku dniach zwrócili uwagę na oficera, który dosyć systematycznie odwiedzał jedną z kamienic przy ulicy Gdańskiej. - Ten by nam pasował - westchnął Maciek - jest dosyć stary i ma całkiem poczciwą twarz. Sprawdzili jeszcze kilka razy. Niemiec wchodził do bramy nie wcześniej niż o piątej po południu, a wychodził około ósmej. Wracając dźwigał czasami ciężką teczkę. Któregoś dnia urządzili generalną próbę. Przyszli na Gdańską z pistoletem. Oficer zjawił się, co prawda, tak jak zwykle, o godzinie piątej, lecz w tym samym czasie, trotuarem przemaszerował kilkuosobowy patrol żandarmów. Chłopcy wskoczyli do pobliskiej bramy, poczekali, aż całkiem umilknie rytmiczny tupot kroków. - No, to pierwszy strach mamy już za sobą - uśmiechnął się blado Robert. - Pierwsze koty za płoty - odpowiedział Maciek - czuję, że jutro go upolujemy. Następnego dnia od samego rana padał deszcz. Stali w bramie i martwili się, że oficer wystraszy się złej pogody i zostanie w koszarach. Dawno już minęła szósta, pomyśleli, iż pora wracać do domu, i wtedy Maciek krzyknął: - Jest. Idzie. Uważaj, wyciągniesz spluwę, gdy będzie miał już wchodzić do bramy. Robertowi spociły się ręce. Odbezpieczył pistolet i chrząknął kilka razy, jakby chciał sprawdzić, czy zdoła wykrztusić chociaż jedno słowo. Maciek wyskoczył już z bramy i zaszedł oficera z tyłu. Szedł za nim tuż-tuż, trzymając ręce w kieszeni. - Hande hoch! - Robert stał trzy kroki przed Niemcem i mierzył do niego z pistoletu. Oficer zawahał się przez chwilę, ale w tej samej sekundzie poczuł ostre ukłucie w plecy. To Maciek wciskał mu między łopatki kawałek stalowej rury. - No, Fryc, achtung, bo będę strzelał! - krzyknął gniewnym, pełnym desperacji głosem, i Niemiec jakby zrozumiał, bo uniósł ręce ponad głowę, szepcząc: - Nicht schiessen...* Jakaś starsza kobieta wyszła akurat z bramy, zawołała przerażonym głosem: Jezus Maria! - i przykucnęła przy ścianie. * - Nie strzelać... 183 Niemiec miał kaburę z pistoletem z tyłu, więc Maciek dosyć szybko załatwił sprawę, nie musząc nawet pokazywać oficerowi swojej twarzy. Poczuł nagle taką rozpierającą zuchwałość, że nie zapomniał wyjąć z kabury zapasowego magazynka z nabojami. - W porządku, Robert, zwijamy interes! Pobiegli przez ulicę Bieniewicką nie oglądając się za siebie, nie słysząc ani niemieckiego wrzasku, ani pościgu. Ciężko dysząc zatrzymali się aż na Potockiej. Weszli do pustej bramy i rzucili się sobie w ramiona. Cieszyli się jak małe dzieci, którym udała się zabawa w podchody. Powstanie -Za dwa dni mieli się spotkać z Zakrzewskim. Niecierpliwili się, bo przecież teraz liczyła się już każda godzina. W nocy słychać było dochodzącą zza Wisły kanonadę. Zbliżał się front. Kilka dni temu cała Warszawa przypatrywała się niemieckim kolumnom wycofującym się na zachód. Niemieccy żołnierze byli głodni, brudni i obdarci. Warszawa śmiała się i płakała ze szczęścia. Robert czyścił kilka razy dziennie swego wisa i taki się nagle poczuł bezpieczny, że nawet Krysce pokazał, jak się należy obchodzić z bronią. W ostatnich dniach lipca wujek Targosz coraz rzadziej zjawiał się w domu. Aż któregoś wieczora pożegnał się z rodziną, mówiąc, że zbliża się decydująca rozprawa. Popatrzył znacząco na Roberta, jakby się spodziewał, że dowie się czegoś o jego żołnierskim zadaniu. Był przekonany, iż Robert związany jest z konspiracją, i słowa chłopca ugruntowały to przekonanie. - Czekam na rozkaz i siedzę jak na szpilkach - powiedział Robert - żebyśmy się tylko nie spóźnili, bo front blisko. - Nie bój się, rozkaz jest już na pewno w drodze - wujek poklepał chłopca po ramieniu - uważaj na siebie... Został więc Robert z ciotką i Kryską i poczuł się, jak prawdziwy mężczyzna. Ciotka radziła go się w każdej sprawie, a Kryska, przynosiła mu śniadanie do łóżka, patrząc na niego jak na bohatera. Już jej zdążył opowiedzieć o zdobyciu pistoletu na 184 Gdańskiej, o walce na ulicy Kamedułów i nie miał żadnych wyrzutów sumienia, że zdradza ważną tajemnicę. Tajemnica? Nawet na ulicach ludzie gadali teraz głośno o rzeczach, o których jeszcze miesiąc temu strach było pomyśleć. Tylko dlaczego Zakrzewski tak zwleka? Zbiórka sekcji miała się odbyć tydzień temu i w ostatniej chwili zmieniono termin. Dobrze, że to jeszcze tylko dwa dni. Ale podobno na Pradze widziano już rosyjskie czołgi. Aż nadszedł wreszcie ten uroczysty wtorek. Dzień był brzydki, zza ołowianych, nisko płynących chmur, tylko cd czasu do czasu przebijało się słońce. Przed południem zaczął padać deszcz i Robert pomyślał nagle, że to chyba dobry znak. Gdy rozbrajali Niemca, też padał deszcz. Zjadł trochę wcześniej obiad i z coraz większą niecierpliwością czekał na Maćka. Tak się umówili. Zbiórka sekcji ZWM miała się odbyć gdzieś na ulicy Drużbickiej. Dokładny adres otrzymać miał Maciek w przeddzień zbiórki. Mogli się spotkać na Marymoncie, ale Maciek się uparł, że to on przyjdzie po Roberta. A Robert pomyślał o Krysce i zgodził się z kolegą. Kryska wiedziała oczywiście o tej dzisiejszej wizycie Słowika. Może właśnie dlatego z pełnym zrozumieniem patrzyła na coraz bardziej zdenerwowanego Roberta. Jej też udzieliło się to zdenerwowanie. Chodziła od okna do lustra, poprawiała włosy, aż wreszcie zdecydowała się zmienić sukienkę. - Czy ty masz dobrze w głowie? - zawołał Robert, patrząc na dziewczynę z nieukrywaną ironią - myślisz, że Maciek będzie miał czas, żeby się gapić na twoją kieckę? Kobieto, my dzisiaj mamy przysięgę... - A ja się pięknie ubrałam, żeby to uczcić - zaśmiała się Kryska i znów pobiegła w stronę okna. Wychyliła się przez parapet i właśnie wtedy rozległa się seria strzałów. I znów seria zakończona wybuchem granatu. - Co się dzieje? - do pokoju wpadła blada ze strachu ciotka - Robert, ze wszystkich stron strzelają! Co robić? - Przede wszystkim odejść od okna - popchnął Kryskę w głąb pokoju i wyjrzał na ulicę. Wzdłuż murów przebiegały gromadki cywilów z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Nie- 185 którzy mieli karabiny, inni tylko pistolety. Zobaczył dwie dziewczyny dźwigające nosze. -- To nasi! To chyba powstanie! - krzyknął i głos nagle mu się załamał. Poczuł w gardle bolesny skurcz. Oparł się o framugę i nawet nie dostrzegł, nie usłyszał uderzającego w mur, tuż przy oknie, karabinowego pocisku. - Powstanie! Powstanie! - zaczęła wołać najszczęśliwszym głosem Kryska i rzuciła się matce na szyję. Robert wyciągnął z szuflady pistolet, pocałował lufę. - A jednak zdążę wystrzelić te dwa magazynki - szepnął jakby tylko do siebie - doczekałem się. Gdy wybiegł z mieszkania, słyszał wołanie ciotki, ale nie zatrzymał się. Nikt nie byłby już w stanie go zatrzymać. Na podwórzu stała gromadka kobiet, przysłuchująca się z uwagą staremu dozorcy, który wydawał im jakieś rozkazy. Dozorca spojrzał nagle na Roberta, na jego pistolet i zawołał: - Brawo, panie Robercie! Lać szkopów! Niech żyje Polska! Chciał się do kogoś przyłączyć i nie wiedział do kogo. Chciał walczyć, a nie wiedział, gdzie są Niemcy. Strzały się niosły od strony ulicy Suzina i od Dworca Gdańskiego, od strony Cytadeli i placu Wilsona. Stanął mu nagle na drodze mały piegowaty chłopak w podartych sandałach. - Panie żołnierz! - zawołał piskliwie, patrząc na Roberta jak na anioła, który sfrunął przed chwilą z zachmurzonego nieba - nasi atakują PAST-ę, niech im pan pomoże... Robert zakręcił w zaułek, kilkoma susami pokonał małe puste podwórze i zaraz usłyszał, że na Felińskiego i Mirosławskiego dzieją się rzeczywiście wielkie rzeczy. Właśnie u zbiegu tych ulic mieścił się solidny gmach Polskiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej obsadzony przez niemiecką załogę. Słychać było teraz złośliwy jazgot maszynowej broni, wybuchy granatów, a gdy przycichła na chwilę ta potężna orkiestra, rozlegały się pojedyncze wystrzały z karabinów i pistoletów. Przeskakując przez trawnik zobaczył nagle Robert dwa trupy. Niemiec leżał na brzuchu z podkulonymi nogami, jakby na sekundę przed śmiercią chciał się jeszcze poderwać do ostatniego 186 skoku. Ktoś zdążył mu już zabrać karabin, a nawet hełm. Rude włosy zabitego wyglądały teraz jak trawa spalona słońcem. Parę metrów od Niemca przytulił się do mokrego trawnika młody powstaniec. Był ubrany w czarny sweter, szare, rozdarte gdzieś na drutach spodnie i tylko ta opaska na rękawie potwierdzała jego przynależność do tamtych, którzy jeszcze żyją i walczą z bronią w ręku. Robert uklęknął przy powstańcu i zdjął mu biało-czerwona opaskę. A później odpiął zabitemu Niemcu solidny skórzany pas i teraz poczuł się już prawdziwym żołnierzem. Miał pas i pistolet, miał opaskę i kilkanaście nabojów, i taka go rozpierała chęć walki, że chociaż patrzył na zabitych, nie myślał o śmierci. Zatupotały w pobliżu podkute buty. Przebiegło obok Roberta kilku uzbrojonych chłopców. Któryś spytał, dysząc ze zmęczenia: - Nasi wzięli Poniatówkę? * - Atakują PAST-ę! - odkrzyknął Robert, przypominając sobie słowa piegowatego malca. I przyłączył się do biegnących. Niemieckie maszynowe karabiny przygniotły ich w pewnej chwili do ziemi. Czołgali się w stronę ogrodu, poganiani okrzykiem oficera, który przygotowywał właśnie następny szturm na gmach PAST-y. Odbite od trotuaru pociski pojękiwały chichot-Iiwie nad ich głowami, aż w pewnej chwili rozległ się przejmujący ludzki jęk i zaraz ktoś zaczął nawoływać: - Sanitariuszka! Sanitariuszka! "Kajtek" oberwał! Za węgła piętrowej willi wybiegła bardzo młoda, pyzata dziewczyna. - Uważaj, ulica pod obstrzałem! - krzyknął oficer, poprawiając furażerkę, do której przypięta była jedna gwiazdka. Dziewczyna, prawie się nie schylając, biegła w poprzek ulicy, aż przykucnęła przy rannym chłopcu i zaczęła mu bandażować głowę. Tuż obok sanitariuszki zaiskrzył się asfalt ugodzony serią pocisków. Robert wcisnął pistolet za pas i wyskoczył na ulicę. - Osłonić ich! Strzelać szkopom po oknach! - rozległo się czyjeś wołanie, ale Robert nawet tego nie słyszał. Zatrzymał się zziajany przy sanitariuszce, która kończyła właśnie zawiązywanie bandaża. - Bierz go za nogi - powiedział niespodziewanie spokojnym * Dawne gimnazjum imienia J. Poniatowskiego. 187 głosem, bo dostrzegł w oczach dziewczyny tyle spokoju i opanowania, że aż się zdziwił i nie mógł tego zrozumieć. Chwycił rannego pod pachy i tak go nieśli powoli, ostrożnie, jakby byli pewni, że te wszystkie świszczące kule nie im są jeszcze pisane. - W czepku jesteście urodzeni - cieszyli się chłopcy w ogrodzie - udało wam się. A te świńskie szkopy strzelają nawet wtedy, gdy widzą opaskę z czerwonym krzyżem. - Jak ci na imię - zapytała sanitariuszka, patrząc Robertowi w oczy. - Robert... - To prawdziwe imię, czy pseudonim? - Prawdziwe. - A ja jestem Jolka. Jeszcze się chyba spotkamy? Pobiegła, bo rozpoczął się następny szturm i ktoś już krzyczał na całe gardło: - Sanitariuszka! Tutaj! Tutaj! Robert przykucnął przy drucianym płocie i strzelił pierwszy raz ze swego wisa. Strzelił w kierunku domu bronionego przez Niemców. Musiał strzelić, chociaż wiedział, że jest to zwyczajna strata naboju. Ten strzał miał być jednak konkretnym i niepodważalnym świadectwem, że on, Robert Nowacki, włączył się do walki. Później strzelił jeszcze kilka razy, biegnąc z innymi w stronę PAST-y. Padał, podnosił się, krzyczał ochrypłym głosem: naprzód, naprzód, wykurzyć Fryców! I cofał się widząc, że inni też się cofają. Odpoczywali przez chwilę w pięknym ogródku pełnym kwiatów, owoców i pachnących prochem łusek. - Nie damy rady, amunicja się kończy - powiedział do Roberta szczupły chłopak w niemieckim hełmie - nie dali się, dranie, zaskoczyć. - Poniatówka też nie zdobyta - przyłączył się do rozmowy powstaniec, którego jedynym uzbrojeniem były dwa trzonowe granaty wetknięte za pas - jeszcze z godzinkę, i trzeba się będzie cofnąć. Cofnęli się dopiero po zachodzie słońca, gdy na ulice spłynął pierwszy zmierzch. Szli w stronę ulicy Mickiewicza, mijając inne zmęczone, zdzie- 188 siatkowane oddziały, którym też się nie powiodło. Padały szybkie pytania i jeszcze szybsze odpowiedzi. - Nędza. Nie ugryźliśmy. - Co z Dworcem Gdańskim? - Kto widział kaprala "Sosnę"? - Jest ranny. Dostał w obojczyk. - Ale my też im daliśmy bobu. Nad torami Dworca Gdańskiego zapalały się zielone rakiety. W okolicach Cytadeli szczekał nerwowo niemiecki karabin maszynowy. Wiedzieli, że niemiecki, bo cekaemista nie oszczędzał kul. A Robert szedł wąską uliczką, z młodymi powstańcami, których poznał zaledwie kilka godzin temu, i czuł się tak, jakby przeżył wśród tych pachnących prochem chłopców sto wielkich bitew. Był głodny, zmęczony i trochę zły, że ustępują z pola walki, ale pocieszał się: trudno, nie wszystko się udało, czy nie przeżyłem jednak najpiękniejszego dnia? Maszerujemy przecież z bronią w ręku, z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Nie ma już policyjnej godziny i skończyły się niemieckie obławy. - A ty z którego plutonu? - wyrwał go z rozmyślań szczerbaty blondyn uzbrojony w dwa niemieckie granaty. - Ja?... - Robert zawahał się. Ogarnął go strach, że teraz wszystko się wykryje, że potraktują go w plutonie jak intruza. - Ja? Cch, miałem koncentrację na Marymoncie, szedłem przez plac Wilsona, a tu nagle straszna kanonada... i nie dotarłem do swoich. - Nie tylko ty jeden - przyszedł mu z niespodziewaną odsieczą szczupły kapral - mieliśmy na Żoliborzu diabelnego pecha. Wiesz jak było? - Nie wiem - szepnął Robert z ulgą, bo tym razem nie musiał kłamać. Naprawdę nie miał pojęcia, dlaczego powstanie na Żoliborzu wybuchło o wiele wcześniej niż w innych dzielnicach Warszawy. - Tutaj były dwie wielkie wpadki, kapujesz? - kapral wyciągnął z kieszeni złocistą renetę, ale po chwili wahania zrezy-1 gnował z uczty i jabłko znowu znalazło się w kieszeni - dwie wielkie wpadki, katastrofy - powtórzył z przejęciem - najpierw na ulicy Krasińskiego niemiecki patrol zaskoczył naszych chłopaków, którzy transportowali broń. - To było na Suzina - wtrącił się szczerbaty blondyn. 189 - Nie plącz, dziecino... - kapral był tylko o kilka lat starszy od kolegi, ale spojrzał teraz na niego karcąco jak na małego chłopca. - Wpadka na Suzina była godzinę później. Nasi brali tam broń ukrytą w kotłowni, nagle zjawili się Niemcy i zaczęło się piekło. Strzelanina przeniosła się na sąsiednie ulice. Niektórych zmyliły te strzały, myśleli, że to już początek powstania. Wiele naszych plutonów przystąpiło do walki prawie bez broni. Dotarli właśnie na ulicę Mickiewicza. Robert oparł się plecami o chłodny mur trzypiętrowej kamienicy. Pomyślał, że mógłby teraz w ciągu kilku minut znaleźć się we własnym mieszkaniu, że mógłby odpocząć we własnym wygodnym łóżku. I natychmiast odegnał od siebie te myśli. Nie odejdzie stąd, nie opuści chłopaków. Jeżeli się już z nimi związał, to na dobre i złe. - W innych dzielnicach naszym oddziałom poszło chyba lepiej - odezwał się kapral, krojąc scyzorykiem jabłko. Podzielił tak, że starczyło po kawałku dla czterech. Robert też otrzymał ćwiartkę renety. - Na pewno lepiej! - krzyknął czternastoletni łącznik i szybko zjadł swój kawałek jabłka. Nad Śródmieściem, nad Wolą niebo zaczęło różowieć od łun. Kończył się pierwszy dzień powstania. Kwaterę znaleźli w piwnicy, a mówiąc konkretniej, w obszernej pralni. Na kaflowej kuchni stały dwa stare kotły do gotowania bielizny, na cementowej podłodze leżała sterta porąbanego drzewa. - Kotły są, o drewienka też się ktoś zatroszczył, żeby tak jeszcze trochę kartofli, grochu lub kaszy. Wiecie, jaką ja gotuję zupę? - czternastoletni łącznik plutonu roześmiał się głośno i rąbnął kawałkiem drewna w kocioł. - Pięknie ci dziękuję... - kapral skrzywił się z niesmakiem - myślisz, że po to unikałem niemieckich kul, żeby się zatruć twoją grochówką? Rozległ się chóralny śmiech i właśnie wtedy do pralni weszło kilka kobiet. Przyniosły chleb, pomidory, słoiki ze smalcem, termosy z gorącą kawą. Zaczęły rozdzielać jedzenie, a najstarsza z nich, siwa już całkiem, zatrzymała się nagle przy Robercie i pocałowała go w czoło. Nowacki poczuł ostry skurcz w gardle. Innych też ogarnęło 190 wzruszenie, bo ten pocałunek, złożony na czole Roberta, był przecież pocałunkiem dla nich wszystkich. - Jedzcie, dzieci - powiedziała siwa kobieta - niech wam będzie na zdrowie. Kochani moi, już nie wierzyłam, że doczekam takiej pięknej chwili. Daliście nam wolność... - Jeszcze nic nie wiadomo - odezwał się ktoś w kącie. - Nie wiem, co będzie jutro, ale dzisiaj czuję się wolna - powiedziała mocnym głosem staruszka i nagle odwróciła się twarzą do ściany, by wytrzeć dyskretnie mokre od łez oczy. Zanim minęła północ, odwiedziło pralnię wielu lokatorów. Przychodzili młodzi i starzy, przynosili chleb, koce, poduszki i rozmawiali z przejęciem o tym wielkim dniu, który się właśnie kończył. Aż wreszcie chłopcy zostali sami. Kapral krzyknął, że warto pomyśleć wreszcie o odpoczynku, i zaczęli mu przytakiwać. Ale czy można było teraz zawrzeć przymierze ze spokojnym snem? Właśnie teraz, gdy cały ich wojenny świat przewrócił się do góry nogami? Robert włożył okulary do kieszeni, przymknął oczy i wsłuchiwał się w szepty kolegów. - A jeżeli Fryce zaczną rano atakować? - Najgorzej byłoby z czołgami. Przecież granaty całkiem się skończyły. - Może nam rano coś podrzucą. Przydałby się maszynowy karabin... - Człowieku, ja marzę o najgłupszym pistolecie. Było już grubo po północy, gdy do pralni powrócił dowódca plutonu. Czekali na niego z nadzieją i niepokojem, bo przecież miał im przynieść najświeższe wiadomości ze sztabu. I przyniósł Ale takie to były wiadomości, że najbardziej nawet zmęczeni oprzytomnieli w jednej sekundzie. Sytuacja na Żoliborzu jest bardzo poważna - mówił dowódca, patrząc im uważnie w oczy - nie mamy kontaktów ze Śródmieściem. W niektórych plutonach zupełnie skończyła się amunicja. Jest wielu zabitych i jeszcze więcej rannych. Zoliborskie oddziały Armii Krajowej wycofują się dzisiaj w nocy do Puszczy Kampinoskiej. Tam są nasze wyborowe oddziały, tam jest broń i amunicja, a na Żoliborzu czeka nas zagłada... 191 Zerwali się z podłogi, zaczęli wrzeszczeć, przekrzykując się jak na targowisku: - A co będzie z ludnością cywilną? - Mamy zostawić cywilów na łasce losu? - Tu są nasze rodziny, nasze domy! - Chcemy się bić... - Zostajemy... ? Porucznik podniósł rękę i zaraz zrobiło się cicho. Tak cicho, że słyszeli swoje oddechy. - Taką właśnie podjąłem decyzję - popatrzył zmęczonym wzrokiem na swoich chłopców - zostajemy na Żoliborzu. Byłoby mądrzej, gdybyśmy stąd odeszli, ale na wojnie jak w życiu, czasami trzeba wbrew logice, lecz zgodnie ze swym sumieniem. * A na drugi dzień zaczęto budować na Żoliborzu barykady. Wyszli z piwnic ci, którzy nie chcieli odejść do Puszczy. W wielu oknach pojawiły się biało-czerwone flagi. Ustawiono w bramach maszynowe karabiny, wysłano patrole na zwiady, aby się zorientować, co słychać u Niemców. Niemcy siedzieli cicho, jakby nie odzyskali jeszcze równowagi po wczorajszej bitwie. Chyba nie wiedzieli o tym, że główne siły powstańcze wymaszerowały w nocy z Żoliborza do Kampinosu. Czekali więc na następny szturm Polaków. I tak rozpoczęły się wielkie dni żoliborskiej republiki. Powrócił z Puszczy Kampinoskiej pułkownik "Żywiciel" na czele kilkusetosobowej grupy powstańców. Rozrosły się, zmężniały żolibor-skie plutony i kompanie. Opanowano prawie całą dzielnicę i walczono przez kilkadziesiąt dni o każdy dom, odpierając coraz silniejsze ataki doborowych oddziałów niemieckich. I znów zaczęło brakować amunicji, szpitale były przepełnione, zapanował głód. Któregoś wrześniowego dnia Robert spotkał wreszcie swego ojca. Nie o takim spotkaniu marzył, nie do takiej rozmowy przygotowywał się przez wiele lat. Kapitan Nowacki leżał ciężko ranny w malutkim powstańczym szpitaliku, którego ściany kołysały się prawie bez przerwy od pobliskich wybuchów. Sto metrów od szpitala zbudowana była powstańcza barykada broniona 192 z wielką zaciętością, bo tędy prowadziła droga do samego serca Żoliborza. Usiadł Robert przy ojcu, zwilżył mu usta kawałkiem zmoczonego w wodzie bandaża, poprawił szary koc, który zsunął się z piersi rannego. - Tatusiu... - Nie przejmuj się zbytnio - kapitan mówił powoli, i widać było, że mówienie sprawia mu ból - wykaraskam się z tego. Przecież wiesz, że jestem twardy. Co słychać w domu? - Dawno tam nie byłem. Mieszkania pilnuje ciotka. Krysia jest- sanitariuszką i nawet ją wyróżnili w rozkazie. A wujek walczy w Puszczy Kampinoskiej... - A co u ciebie? - Nic. Zwyczajna sprawa. Walczę i szczęście mnie nie opuszcza. Dotychczas nawet mnie nie drasnęło. - Nie przesadzaj jednak z tym szczęściem. Uważaj na siebie. Tak czy siak wojna się przecież niedługo skończy i ty musisz przeżyć. Gdy wrócił do swego plutonu, podchorąży "Dzik" podrywał właśnie chłopców do szybkiego wymarszu. Mieli iść na ulicę Wyspiańskiego, aby zluzować oddział Armii Ludowej zmęczony ponad miarę nieustannym odpieraniem ataków. Chłopcy z AL ledwie się już trzymali na nogach. Nie spali przez kilka nocy i odchodzili teraz z barykady, nawet nie potrafiąc się cieszyć, że ktoś ich wreszcie zluzował. W pewnej chwili Nowacki usłyszał swoje imię. Obejrzał się i przez sekundę nie mógł rozpoznać tej brudnej, okręconej bandażem twarzy. - Maciek, to ty? - Coś się tak wystraszył, myślałeś, że to mój duch? Weszli do bramy i usiedli na asfalcie podkurczając nogi. Robert wyciągnął z kieszeni kawałek razowca. - Nie, dziękuję - Maciek odsunął z czoła poczerniały bandaż - w gardle mi tak zaschło, że niczego teraz nie przełknę. ? - Poczekaj, zaraz przyniosę ci trochę wody - Nowacki pobiegł na podwórze i wrócił po chwili z cynowym kubkiem w rękuV- pij, to deszczówka, ale pachnie naszą Wisłą. Maciek pił zachłannie, a gdy wszystko już wypił, oblizał językiem popękane wargi. 194 - Tak się cieszę - wreszcie się uśmiechnął - mydłem ci%gle o tobie, szukałem cię. - Ja też cię szukałem, ale ciągle was przerzucali z baryKady na barykadę. No i widzisz, walczymy. Co z twoją rąn^? - Już się goi. Na mnie jak na psie. Walczymy, ale jest Loraz gorzej. Popatrz, stary, czy to nie ironia? Tyle lat ???^? razem, a teraz... - A teraz też jesteśmy razem - przerwał mu Robert -^ patrzysz na moją opaskę? Na twojej są inne litery, na j^iojej inne, ale bronimy przecież tych samych barykad. Walczymy z Niemcami i tylko to się teraz liczy... Maciek opuścił głowę, przymknął oczy, i Roberto^ wydawało się przez moment, że usnął, lecz usłyszał nagle jeg0 ???? zony głos: - Spotykasz się z Kryską? - Nawet wczoraj ją widziałem. Jest wspaniałą sąn^tariu szką. - Pozdrów ją ode mnie - znów się uśmiechnął, kucnął tyłową i usnął na siedząco. Robert włożył mu do kieszeni kf0 mkę chleba. Wyszedł z chłodnej sieni i zaraz powitało go Wdanie kul. Niemcy atakowali barykadę. Mijały tygodnie, aż nadszedł najczarniejszy dzień ^ ' "Powstańczym życiu Roberta. Po raz trzeci w ciągu dwóch ???^1^ zebrali Niemcom zrujnowaną kamienicę, ale z plut0^ J^^y strzępy. Było ich już tylko dziewięciu i wiedzieli, tę^A\ (\\ to wszystko nie potrwa, bo na żadne wsparcie nie mogij ^, W innych plutonach też gonili już przecież resztkami i$\A % ?/^?* Robert przykucnął za dziurawym, poszczerbiow^e *Y^ i drżącymi ze zmęczenia palcami zaczął wycierać ???/*? pomniał sobie nagle o czternastoletnim łączniku, \>" trzy godziny temu. Nawet się nie zdążył nacieszyć otrzymanym w nocy od kaprala Dziuby. Wśród ruin znów zaczęły się rozrywać pociski gr i to był nieomylny sygnał, że Niemcy ruszą lada ?? ataku. Właśnie podczołgał się do Roberta kapral Dziuni - Żyjesz? - próbował się uśmiechnąć. - Żyję, ale mam już ostatni magazynek do pepeszo ; z wielką zaciętością, bo tędy prowadziła droga do samego serca Żoliborza. Usiadł Robert przy ojcu, zwilżył mu usta kawałkiem zmoczonego w wodzie bandaża, poprawił szary koc, który zsunął się z piersi rannego. - Tatusiu... - Nie przejmuj się zbytnio - kapitan mówił powoli, i widać było, że mówienie sprawia mu ból - wykaraskam się z tego. Przecież wiesz, że jestem twardy. Co słychać w domu? - Dawno tam nie byłem. Mieszkania pilnuje ciotka. Krysia jest- sanitariuszką i nawet ją wyróżnili w rozkazie. A wujek walczy w Puszczy Kampinoskiej... - A co u ciebie? - Nic. Zwyczajna sprawa. Walczę i szczęście mnie nie opuszcza. Dotychczas nawet mnie nie drasnęło. - Nie przesadzaj jednak z tym szczęściem. Uważaj na siebie. Tak czy siak wojna się przecież niedługo skończy i ty musisz przeżyć. Gdy wrócił do swego plutonu, podchorąży "Dzik" podrywał właśnie chłopców do szybkiego wymarszu. Mieli iść na ulicę Wyspiańskiego, aby zluzować oddział Armii Ludowej zmęczony ponad miarę nieustannym odpieraniem ataków. Chłopcy z AL ledwie się już trzymali na nogach. Nie spali przez kilka nocy i odchodzili teraz z barykady, nawet nie potrafiąc się cieszyć, że ktoś ich wreszcie zluzował. W pewnej chwili Nowacki usłyszał swoje imię. Obejrzał się i przez sekundę nie mógł rozpoznać tej brudnej, okręconej bandażem twarzy. - Maciek, to ty? - Coś się tak wystraszył, myślałeś, że to mój duch? Weszli do bramy i usiedli na asfalcie podkurczając nogi. Robert wyciągnął z kieszeni kawałek razowca. - Nie, dziękuję - Maciek odsunął z czoła poczerniały bandaż - w gardle mi tak zaschło, że niczego teraz nie przełknę. x - Poczekaj, zaraz przyniosę ci trochę wody - Nowacki pobiegł na podwórze i wrócił po chwili z cynowym kubkiem w ręku 4- pij, to deszczówka, ale pachnie naszą Wisłą. Maciek pił zachłannie, a gdy wszystko już wypił, oblizał językiem popękane wargi. 194 - Tak się cieszę - wreszcie się uśmiechnął - myślałem ciągle o tobie, szukałem cię. - Ja też cię szukałem, ale ciągle was przerzucali z barykady na barykadę. No i widzisz, walczymy. Co z twoją raną? - Już się goi. Na mnie jak na psie. Walczymy, ale jest coraz gorzej. Popatrz, stary, czy to nie ironia? Tyle lat byliśmy razem, a teraz... - A teraz też jesteśmy razem - przerwał mu Robert - patrzysz na moją opaskę? Na twojej są inne litery, na mojej inne, ale bronimy przecież tych samych barykad. Walczymy z Niemcami i tylko to się teraz liczy... Maciek opuścił głowę, przymknął oczy, i Robertowi wydawało się przez moment, że usnął, lecz usłyszał nagle jego zmęczony głos: - Spotykasz się z Kryską? - Nawet wczoraj ją widziałem. Jest wspaniałą sanitariuszką. - Pozdrów ją ode mnie - znów się uśmiechnął, kiwnął głową i usnął na siedząco. Robert włożył mu do kieszeni kromkę chleba. Wyszedł z chłodnej sieni i zaraz powitało go bzykanie kul. Niemcy atakowali barykadę. * Mijały tygodnie, aż nadszedł najczarniejszy dzień w powstańczym życiu Roberta. Po raz trzeci w ciągu dwóch godzin odebrali Niemcom zrujnowaną kamienicę, ale z plutonu zostały strzępy. Było ich już tylko dziewięciu i wiedzieli, że długo to wszystko nie potrwa, bo na żadne wsparcie nie mogli już liczyć. W innych plutonach też gonili już przecież resztkami sił. Robert przykucnął za dziurawym, poszczerbionym murem i drżącymi ze zmęczenia palcami zaczął wycierać okulary. Przypomniał sobie nagle o czternastoletnim łączniku, który zginął trzy godziny temu. Nawet się nie zdążył nacieszyć pistoletem otrzymanym w nocy od kaprala Dziuby. Wśród ruin znów zaczęły się rozrywać pociski granatników, i to był nieomylny sygnał, że Niemcy ruszą lada moment do ataku. Właśnie podczołgał się do Roberta kapral Dziuba: - Żyjesz? - próbował się uśmiechnąć. - Żyję, ale mam już ostatni magazynek do pepeszki - odpo- 195 wiedział Robert spokojnie, jakby przekazywał koledze jakąś bardzo błahą sprawę. - Ostatni? No i fajnie - kapral wyjął z kieszeni dwa granaty i położył je na cegłach w zasięgu ręki - też ostatnie, wszystko się kiedyś musi skończyć. W każdym razie jedno mamy z głowy... - Co? - krzyknął Robert. Musiał krzyknąć, gdyż w pobliżu rozerwał się pocisk, zagłuszając ich słowa. - Nie mamy pocisków, nie mamy granatów, nie mamy się już gdzie cofać, no to i zmartwień już żadnych nie ma... - kapral złożył się błyskawicznie do strzału, nacisnął cyngiel i biegnący wśród ruin Niemiec zamachał rozpaczliwie rękami, jakby się chciał uczepić powietrza. Teraz i inni zaczęli strzelać. Niemcy nacierali ostro i dziewię-cioosobowy pluton drogo sprzedawał swą ostatnią pozycję. Robert celował uważnie, liczył się bowiem teraz dosłownie każdy pocisk. Nie słyszał wybuchów, nie słyszał jęków rannej sanitariuszki. Cała jego uwaga skupiona była teraz na przemykających wśród ruin Niemcach, którzy byli już bardzo blisko i którzy zaczęli się nagle wycofywać. Poczuł, że ktoś go szarpie za raimię. - Przestań strzelać! - Przestań strzelać! To kapral szarpał go, przekazując ten dziwny rozkaz, który dotarł do nich z sąsiedniej barykady. - Dlaczego? - Robert spojrzał na kaprala pociemniałym z gniewu wzrokiem - dlaczego... - Bo Niemcy też nie strzelają. Posłuchaj, cisza się zrobiła jak w niebie. - Nie ma ciszy i nigdy nie będzie - warknął Robert i znów nacisnął spust swej pepeszki, posyłając Niemcom kilka pocisków. - Nie strzelaj, taki jest rozkaz - kapral położył rękę na rozgrzanej lufie - ja też nie rozumiem, o co tu chodzi, ale nasze barykady milczą. Pół godziny później dowiedzieli się o kapitulacji Żoliborza. Początkowo zupełnie nie mogli w to uwierzyć. Tak, wiedzieli, że zbliża się koniec, ale koniec nie musi być przecież kapitulacją. Do innej myśli zdążyli się przyzwyczaić: przedostatni pocisk dla szkopów, a ostatni dla siebie. 196 1 tak zaczęli wołać do porucznika, który przyniósł im wiadomość, że pułkownik "Żywiciel", dowódca Żoliborza, zdecydował się przerwać walkę. - Chłopcy, przed wami jeszcze długi kawał życia - porucznik mówił cicho i miał opuszczoną głowę - niczego już nie od-mienimy naszą niepotrzebną śmiercią. Zrobiliśmy, co było w naszej mocy. Nie, sto razy więcej, tysiąc razy więcej! Taka kapitulacja nie jest hańbą... - Kapitulacja zawsze jest hańbą! - krzyknął Robert i zaczął płakać. Rąbnął pepeszą o cegły i beczał jak małe dziecko. - Tylu wspaniałych kolegów zostawiliśmy w ruinach - kapral powiedział to cicho, jakby do siebie, ale porucznik natychmiast to podchwycił: - Najwspanialszych. I dlatego właśnie ktoś z nas musi przeżyć, aby przekazać światu prawdę o ich śmierci. Pół godziny później Robert spotkał na milczącej już barykadzie Maćka Słowika. Usiedli obok siebie na pustej skrzynce po amunicji i przez chwilę przyglądali się sobie w milczeniu. Maciek był już bez bandaża, ale na czole miał ledwie zabliźnioną ranę. - Wszystko się skończyło... - Robert w nagłym przypływie serdeczności objął kolegę za szyję - tyle krwi poszło na marne... - Jeszcze nie wszystko się skończyło. Chłopcy z Armii Ludo-r wej nie idą do niewoli - odpowiedział Maciek i spojrzał koledze w oczy - słyszysz? Będziemy się przebijać przez Wisłę. Za Wisłą jest polskie wojsko. Chodź z nami, zaryzykuj... Jeśli się nie uda, śmierć jest lepsza niż niemiecka niewola. Nowacki zastanawiał się przez chwilę. Nie bał się ryzyka i czy w ogóle mógł się czegoś bać po tym piekle przeżytym w sierpniu i wrześniu na Żoliborzu? Nie strach był ważny przy podejmowaniu decyzji. - Wybacz, Maciek, zostanę ze swoim plutonem. Byłem z nim od początku powstania, to i pójdę aż do końca. - Do jakiego końca? - zapytał trochę zaczepnie Maciek. - Nie wiem i nawet nie chce mi się teraz o tym myśleć. Zmęczony jestem, moje ręce i nogi są jak z drewna - uśmiechnął się nagle - może sobie zaśpiewamy? - Coś ty? - Maciek spojrzał na kolegę ze zdziwieniem. 197 - A pamiętasz, co mówił Rysio? On mówił: śpiewaj zawsze wtedy, gdy ci smutno. * Prowadzi kapitan "Szwed". Jeszcze jest cisza i jeszcze jest widno, więc trzeba uważać na każdy krok, żeby nie wzbudzić czujności Niemców. Biegną podwórzami, odrzucając plecaki, manierki i wszystko, co może przeszkadzać w tym ostatnim wyścigu do mety. Metą jest Wisła. I wydaje im się nagle, że wystarczy dobiegnąć szczęśliwie do wiślanego brzegu, a dalej wszystko się samo jakoś ułoży. Teraz aby do brzegu, aby przebić się przez niemieckie posterunki i bunkry. Przyczajają się w ogrodzie pełnym krzaków agrestu. Szukają palcami owoców, ale byli tu już tacy, którzy agrest zjedli. Czekają. Za kilka minut artyleria po tamtej stronie Wisły powinna rozpocząć koncert. Ktoś nagle się przyznaje, że w ogóle nie potrafi pływać, i ktoś inny zaczyna go pocieszać: znajdziemy jakieś łódki, nie martw się, tam muszą być jakieś łódki, albo chociaż deski. - Cisza, nie gadać - słychać ostry szept kapitana "Szweda". Ale nie ma już ciszy i można krzyczeć na cały głos, bo właśnie w tej sekundzie rozlega się potężna kanonada. Niemiecki brzeg pokrywa się dymem, z pobliskich okien wylatują resztki szyb. - Naprzód, musimy być bliżej brzegu... Podnoszą się z ziemi. Poganiają się wzajemnie okrzykami, dodają sobie głośno otuchy, chociaż nikt teraz nikogo nie słyszy. Kanonada narasta i sięga już prawie zenitu. Maciek przeskoczył przez niski, pochylony wybuchem granatu płot, znalazł się w jakimś ogródku działkowym pełnym kłujących ostów. Słyszał za swoimi plecami ciężkie oddechy i okrzyki. Słyszał i dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że artyleria już zamilkła, że lada moment Niemcy ochłoną z wrażenia i zobaczą biegnących. Już zobaczyli. Strzelają świetlnymi pociskami. Ktoś krzyczy, że sanitariuszka "Lenka" jest ranna, ale w jaki sposób można 198 jej teraz pomóc? Chyba, że ktoś chce zostać i wycofać się na Żoliborz. Kto chce zostać? Maciek Słowik nawet sobie nie zadaje takiego pytania, bo już zobaczył Wisłę. Ciemną, groźną, ale jedyną, która może dać ocalenie. W pobliżu rozrywają się granaty. Ktoś rzucił w stronę Niemców? A może to Niemcy rzucają. Chłopak przypomina sobie nagle, że przecież dźwiga przez cały czas pistolet maszynowy z pełnym magazynkiem. Zaczyna strzelać, potyka się o jakąś ga- 199 łąź i pada twarzą w wilgotny piach. Wtedy właśnie dostrzega kilka kroków przed sobą dwóch Niemców. Stanęli jakby się sami dopraszali o ołów. - Bierzcie, udławcie się - Maciek naciska spust pistoletu tak długo, aż tamci rozkładają szeroko ręce, wypuszczają karabiny, zwalają się na ziemię. Teraz jeszcze kilkanaście metrów, i już mu się woda rozpryskuje pod butami. Ogląda się, bo ktoś woła dzikim ze szczęścia głosem: - Tutaj jest jakaś łódka!... tutaj!... I głos nagle zamiera zagłuszony salwą. Maciek odrzuca maszynowy pistolet, ściąga szybko sweter, przykuca w wodzie i brnie na kolanach, aby jak najdalej od brzegu. Chyba do niego strzelają, oo słyszy tuż nad głową świst kul. A może nie do niego? Może święcą wodę ołowiem, aby mieć czyste sumienie, że zrobili wszystko, co do nich należało? Traci grunt pod nogami i zaczyna szybko płynąć. Do tamtego brzegu jeszcze bardzo daleko, a on już się cieszy, że udało się, że wszystko poszło łatwiej, niż przewidywał. Ręce pracują miarowo, coraz spokojniej i nagle przypomina sobie tamten dzień, gdy tak bardzo chciał zaimponować Krysce. Wtedy też przepłynął szczęśliwie. Wtedy? Jakże dawno to było. Jakże inaczej pachniała wtedy Wisła A dlaczego na tamtym \ ciągle jeszcze strzelają? A dlaczego tak ciemno? Niebo ciemne, woda ciemna. Prawda, to przecież noc. To dobrze, że noc. Ale jutro będzie dzień... Jutro będzie... ZDOBYCIE WILCZEGO GNIAZDA Polowanie na "Tygrysa" Parszywa to była noc, więc polscy żołnierze z wielką ulgą powitali wschód słońca. A gdy wczesnym rankiem wkraczali do dużej niemieckiej wsi Dobern, powitała ich wręcz cmentarna cisza. Wieś nie była zniszczona, nie dostrzegli nawet jednego spalonego domu, nawet jednej wybitej szyby, a jednak ze wszystkich stron wiało pustką. - Jak strzelają, to źle, a jak cisza, to jeszcze gorzej - mruknął sierżant Cypryniak, wchodząc ostrożnie na rozległe podwórze. - Żeby chociaż jakiś kundel warknął na powitanie - przytaknął Maciek słowom sierżanta, chuchając w zmarznięte dłonie - żeby przynajmniej jakiś kogut zapiał... - A ty mi nie wspominaj o koguciku, bo już od miesiąca śni mi się rosół - stary Wasiak wyprzedził Maćka i sierżanta, zdjął z ramienia pepeszkę i rąbnął kolbą w masywne drzwi murowanego domu, wołając: - Otwierać! Ludzie, nie bać się, my nie wojujemy z cywilami! Nikt jednak nie otwierał, więc Wasiak strzelił krótką serią w zamek i wskoczył pierwszy do zagraconej sieni, potykając się o wysoki próg. Przeszukali wszystkie kąty, nawet na strych zajrzeli, ale dom był pusty. - Uciekali na łeb, na szyję - powiedział Maciek rozglądając się po kuchni - nawet garnków i talerzy nie zdążyli wymyć. Otworzył kredens i aż krzyknął z radości, dostrzegłszy duży słoik z powidłami. - Ostrożnie, to może być zatrute - rozległ się natychmiast ostrzegawczy głos sierżanta. Tak, mieli już taki tragiczny wypadek. W ubiegłym tygodniu trzech młodych żołnierzy z kompanii porucznika Zięby zatruło się śmiertelnie kompotem znalezionym w niemieckiej piwnicy. IX 201 - No, pewnie, może być zatrute - kiwnął głową stary Wasiak i wziął z rąk Maćka słoik z powidłami - po tych draniach wszystkiego się można spodziewać - otworzył słoik, zaczął wąchać, jakby wąchaniem można było wykryć truciznę - prawdziwe śliwkowe, cudeńko, kiedyś moja żona też takie robiła. Ależ to pachnie, aż się w głowie kręci - przymknął oczy i oblizał wargi - kochani, raz kozie śmierć! Ktoś się przecież musi poświęcić dla ojczyzny. Ostatecznie co to za różnica, czy człowiek zginie od niemieckiej kuli, czy od niemieckich powideł... I już wkłada brudny paluch do słoika, i już mu pachnące pa-widła ciekną po brodzie. Je łapczywie, zachłannie, jakby ścigał się ze śmiercią ukrytą w słoiku. Wtedy właśnie wbiega do kuchni chudy jak tyczka Stasiek Baran, najbliższy przyjaciel Wasiaka. Stary wita chłopca z radością. - Stasiulek, mam coś dla ciebie, sama słodycz! Własną gębą sprawdziłem, nie jest zatrute. Jedz, chudzino, sieroto, niech ci będzie na zdrowie - i podtyka Staśkowi słoik, patrząc przepraszająco na sierżanta, na Maćka, którzy czekają na swoją słodką porcję. Sierżant macha tylko ręką, zdążył się już przyzwyczaić do takich sytuacji. Wszyscy w kompanii wiedzą, że stary Wasiak opiekuje się siedemnastoletnim Staśkiem jak rodzonym synem. Stasiek stracił na wojnie rodziców, Wasiakowi Niemcy zabili syna i córkę, więc potrzebni są sobie wzajemnie. Łatwiej żyć, gdy ma się dla kogo żyć. Po podwórzach biegają żołnierze. Zaglądają do pustych domów, przetrząsają dokładnie obory i stodoły. W Dobern wystarczy kwater dla całego batalionu, ale najpierw trzeba się upewnić, czy wioska jest rzeczywiście pusta i bezpieczna. Sierżant Cypryniak ominął kilka domów, szedł w milczeniu, a Maciek dreptał kilka kroków za nim i wpatrując się w pochylone plecy sierżanta, pomyślał nagle: przecież to na tych plecach zawędrowałem pięć miesięcy temu do przyfrontowego szpitala. Przecież to Cypryniak wyciągnął mnie, ledwie już żywego, z Wisły. Wisła. Ciemna noc, czarna woda, a na tamtym brzegu, z którego odpłynął, z którego udało mu się wyrwać, dogasające ruiny 202 U \ u \ ? ¦Js. ła w pośpiechu - bo musimy sobie zrobić zdjęcie na Placu Zamkowym. To dopiero będzie święto, aż trudno uwierzyć, że król Zygmunt znowu stanie na swojej kolumnie. Moja matka już się na zapas popłakała z tej okazji... - Przestań gadać! - przerwał jej z irytacją Zdzisio - przestań gadać i uważaj na moje ślady. - Nie ma żadnych śladów - fuknęła pod nosem. - Tym bardziej trzeba uważać... Szli w milczeniu. Kryska czuła na plecach mocno jeszcze przygrzewające słońce. W wiklinach i na pobliskich wierzbach hała- 316 sowały beztrosko ptaki. Mimo tego przymusowego milczenia świat odzyskiwał wszystkie swoje barwy, i dziewczyna pomyślała, że świat rzeczywiście jest piękny. I właśnie wtedy rozległ się potężny huk. Nie, najpierw był błysk ognia, najpierw był krótki huragan, dmuchnięcie powietrza gorącego jak piekło, a dopiero na końcu huk. Nie, najpierw poruszyła się ziemia. Duże kawały ziemi i kamienie, i płachty darni, i to wszystko w powietrzu. Nie, najpierw Zdzisiek otworzył ramiona, jakby chciał objąć serdecznie te malutkie chmury, te białe baranki na bardzo niebieskiej łące. - Nie! Nie! Nie! - jęknęła Kryska rozpaczliwie, dopadając do nieruchomo leżącego ciała - dlaczego? Otwórz oczy, odezwij się! Dlaczego kazałeś mi iść z tyłu? Nie bój się, będziesz żył, ja ci nie pozwolę umrzeć! Wokół płytkiego dołu trawa się dopalała, pachniało prochem i końcem świata, ale Zdzisio był już spokojny i już niczego nie musiał się bać. Ani śmierci, ani życia. Wróć, wilczku... Wczoraj uciekł pies. No, może nie uciekł, ale po prostu pożegnał się z domem, odszedł w nieznane. Tak się to zaczęło, że wył po nocach i prawie nic już nie brał do pyska. Rano chłeptał wodę z tej blaszanej miski, którą Zdzisio znalazł kiedyś w ruinach. Chłeptał, wsłuchując się uważnie we wszystkie odgłosy dochodzące z sieni, a potem siadł tuż przy drzwiach i czekał. Pan Nowacki przynosił mu kości, gładził wilczka po grzbiecie, próbował mu przemówić do rozumu, ale pies zajęty był czuwaniem i żadne słowa, żadne gesty, żadne smakołyki nie robiły na nim najmniejszego wrażenia. Czuwanie przy drzwiach trwało już kilka dni, pies stał się apatyczny i zupełnie osłabł. Wreszcie zaczął drapać w drzwi pazurami, skowyczeć cichutko, jakby prosił, żeby go wypuszczono i jakby jednocześnie przepraszał, że zdradza te przyjazne progi. Wtedy właśnie Robert podjął ostateczną decyzję. - Nie mam prawa dłużej cię tu trzymać - powiedział tro- 317 chę drżącym głosem, patrząc w mądre psie oczy - przyszedłeś tutaj ze swoim panem dobrowolnie, twojego pana już nie ma, teraz ty o sobie decydujesz. Chcesz nas opuścić? Trudno, twoja wola. Ale pamiętaj, w każdej chwili możesz wrócić do tego domu. Będę na ciebie czekał. Otworzył szeroko drzwi, pies zadrżał, zawahał się przez chwilę, liznął Roberta po opuszczonej dłoni i jednym susem pokonał odległość od progu do schodów. To było wczoraj. Na drugi dzień, wczesnym świtem, Robert znowu napełnił blaszaną miskę wodą i dopiero gdy szedł do przedpokoju, uzmysłowił sobie, że psa naprawdę już nie ma. Wrócił na tapczan, zaczął wyzwalać z pamięci różne odległe sprawy, w których brał udział Sośniak, a później także jego pies. - Po co ci ta miska? - usłyszał nagle zdziwiony głos ojca. - Jaka miska? - odpowiedział pytaniem i dopiero w tym momencie zorientował się, że trzyma na kolanach blaszaną miskę z porcją wody dla wilczura. Zrobiło mu się trochę głupio, ale ojciec już się domyślił wszystkiego i bez słowa wyszedł z pokoju. Miotła, atrybut najwyższej podwórzowej władzy, leżała chwilowo na trawniku, bo pan Józef miał zajęte dwie ręce. Przytrzymywani za kołnierze koszul chłopcy próbowali się wyrwać, domagali się piskliwymi głosami sprawiedliwości: - To nie my, my jesteśmy z polskiego wojska! - My broniliśmy tej sieni! - My dobrze broniliśmy, słowo honoru... - A Niemcy nie mogli nas zdobyć i zaczęli strzelać w okna... - Panie Józefie, za śmietnikiem siedzi jeden Niemiec, to Wacek z parteru, to on w szybę strzelił... - Polacy w szyby nie strzelają, słowo honoru. - Baczność, zasmarkane wojsko! - krzyknął pan Józef i chłopcy rzeczywiście wyprężyli się jak na zbiórce - baczność, mówię do polskiej armii i do tej niemieckiej, za śmietnikiem. Jeżeli panowie żołnierze w ciągu dwóch godzin nie przyniosą mi forsy za wybitą szybę, to zrobię wam taki Stalingrad, że do końca życia popamiętacie. Jasne? Robert zatrzymał się na schodkach i z trudem tłumiąc śmiech, przypatrywał się tej wojenno-sądowej rozprawie. A pan Józef dostrzegł już Nowackiego. Wydał rozgromionej armii ostatnie 318 polecenia, podniósł swoją wysłużoną miotłę i poszedł w stronę schodków. - Na Plac Zamkowy? - zapytał wyciągając do Roberta rękę na powitanie. - Tak, trzeba to wszystko zobaczyć na własne oczy. A pan się nie wybiera? - Oczywiście, że idę... obowiązkowo - stary dozorca uśmiechnął się szeroko i przygładził siwe wąsy - królowie, tak ogólnie biorąc, mało już znaczą, ale dla nas król Zygmunt to jest bardzo duża rzecz. Rośnie nam Warszawa, cuda prawdziwe się dzieją. Chociażby te śliczne domki na Mariensztacie, albo ta trasa W-Z, co ją nawet pod Krakowskim Przedmieściem przekopali... doczekałem się takich rzeczy, panie inżynierze. - Nie jestem jeszcze inżynierem, proszę niech pan tak do mnie nie mówi - popatrzył na dozorcę z prawdziwym żalem, a dozorca nie mógł jakoś tego żalu zrozumieć. - Że jeszcze nie dzisiaj? - machnął dłonią - warto się targować o ten roczek czy półtora? A jak mam mówić? - Po prostu Robert, tak jak wczoraj, jak podczas wojny, jak przed wojną. Dla pana zawsze będę tylko Robertem... Pan Józef podrapał się w głowę, spojrzał w górę na lekko zachmurzone niebo, potem uważnie na Roberta, potem zapatrzył się na swoje dawno nie czyszczone buty i wreszcie szepnął przytłumionym ze wzruszenia głosem: - Ile to już będzie lat, Robert? Chyba dużo, bo w administracji krzywym okiem zaczynają się na mnie gapić, jakby mnie chcieli wykopać na emeryturę. Gonię tych smarkaczy, co mi szyby wybijają albo klamki smołą smarują, i tak jest, jakbym ciebie widział i twoich kolegów. Też miałem z wami urwanie głowy. Pamiętasz? Ale ja tylko udaję, że jestem taki groźny. Chłopaki muszą mieć respekt przed miotłą, bo porządek musi być. Moje chłopaki... Robert zaproponował przedwczoraj Maćkowi, że będzie na niego czekał, że razem dzisiaj pomaszerują na tę uroczystość. Maciek musiał jednak od samego rana reperować samochód. To było jakieś pilne, ważne zadanie. Dyrektor fabryki osobiście poprosił Maćka, żeby pomógł w warsztacie tym niedoświadczonym chłopakom, którzy nie mogli dać sobie rady z uszkodzonym 320 silnikiem starego forda. I Maciek się zgodził, miał nawet trochę satysfakcji, gdy dyrektor wykrzyknął w uniesieniu: "Tylko na pana złote ręce mogę liczyć, jeżeli pan nie uruchomi tego szmelcu, nikt tego już nie zrobi!" Zgodził się więc, ale zastrzegł sobie, że chociaż na godzinkę wyrwie się z pracy, żeby zobaczyć, jak się prezentuje król Zygmunt na wysokiej kolumnie. A do Roberta zadzwonił i zaproponował, że spotkają się na rogu Bonifraterskiej i Franciszkańskiej. Nie na Placu Zamkowym, bo tam będą tłumy warszawiaków, w takim tłumie trudno się spotkać. Stoi więc teraz Robert pod ścianą wypalonego doszczętnie domu i czeka na Maćka, i denerwuje się coraz bardziej. Środkiem ulicy idą odświętnie ubrani ludzie, spieszą się, rozmawiają głośno, z ożywieniem, bo jest o czym mówić. - Ja w taki dzień czuję się o dziesięć lat młodszy i nawet chora wątroba mi nie dokucza. - Widzisz pan, Hitler powiedział, że nigdy już nie będzie Warszawy. Głupio musi się dzisiaj czuć w tym swoim piekielnym kotle. Nawet diabły chichoczą mu dzisiaj prosto w oczy... Nowacki przedeptuje z nogi na nogę, patrzy na szczerbate ściany sąsiednich domów, liczy do pięćdziesięciu, później do stu, aż wreszcie nie wytrzymuje nerwowo i opuszcza w pośpiechu skrzyżowanie ulic. Idąc szybko, ogląda się kilka razy, mając ciągle nadzieję, że Maciek przyfrunie w ostatniej chwili. Nie przyfrunął. - Toś ty taki? To dla ciebie ważniejszy jest samochód? - zaczyna Robert mruczeć pod nosem i mruczy coraz głośniej, aby wyładować gniew - po co do mnie dzwoniłeś? Po co się umawiałeś? Wygarnę ci wszystko wieczorem, i szkoda, że nie ma Kryski, posłuchałaby, co o tobie myślę... A gdy dobiegł zdyszany na Miodową, gdy w lewo zakręcił, przedzierając się przez ciżbę na Placu Zamkowym, ludzie bili już brawo, ściskali się, płakali. Niektórzy machaniem ręki pozdrawiali króla, który ponad trzysta lat temu po raz pierwszy z wysokiej kolumny spojrzał na lud warszawski i teraz, po wielkiej wojnie, znowu z tym ludem się witał. Orkiestra grała marsza, ale melodia rozpływała się w narastającej wrzawie. Robert przetarł chusteczką zapocone okulary i trzymając je w zaciśniętej kurczowo dłoni, poszedł trochę po 21 - Historia dłuższa... 321 omacku aż tam, gdzie piętrzyły się ruiny Zamku Królewskiego. Zderzył się z kimś, przeprosił i szybko włożył okulary na nos. Teraz, dopiero teraz zaczął się w najwyższym skupieniu przypatrywać kolumnie Zygmunta. Zapamiętać ten dzień, dwunastego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego dziewiątego roku. Jest u nas kolumna w Warszawie, na której usiadają podróżne żurawie... Cicho to powiedział, szeptem, a jednak ktoś dokładnie usłyszał. - Tak, jest kolumna, ale czy będzie kiedyś Zamek? Wie pan, że jeszcze podczas powstania Zamek wyglądał całkiem przyzwoicie, nawet niektóre wiązania dachu przetrwały. Miałem tu barykadę w pobliżu na Piwnej i raz to się wybrałem z kilkoma ochotnikami na Zamek, żeby Niemców stąd przegnać. Te łotry dopiero po upadku powstania zamieniły Zamek w stertę gruzu. No, niech pan powie, dźwigniemy kiedyś zamkowe mury? - A czy Zamek jest komuś potrzebny? - zawołał stojący w pobliżu mężczyzna i pokazał ostentacyjnie na swoje dziurawe buty - domy są ludziom potrzebne, chleb jest potrzebny, szpitale są potrzebne... Robert poczuł się trochę głupio, bo to przecież do niego były skierowane słowa o barykadzie na Piwnej, o zamkowych murach. I w gruncie rzeczy on sprowokował całą dyskusję, mówiąc ten wiersz Słowackiego. Tamci zapalali się coraz bardziej, należało więc wkroczyć w ten ogień. - Musi być kiedyś Zamek - zawołał z taką energią, że aż sam się zdziwił - nie wiem kiedy, ale musi być! To nie dla królów, to dla nas! - Brawo, kolego... - wzruszył się powstaniec z barykady na Piwnej. - Wy macie niezbyt tęgo w głowie, jeżeli zamków wam się zachciewa - mruknął właściciel dziurawych butów - a ten w okularach i w białej koszulce to chyba nie zaznał wojennej biedy. - Nie zaznałem i w ogóle nie widziałem wojny na oczy. Wczoraj spadłem z księżyca - powiedział zimnym głosem Robert i nagle zachciało mu się pogadać z Maćkiem, wylać na niego całą złość i gorycz.'0 322 Zaskoczenie było zupełne, ale najpierw tylko zaskoczenie. Dopiero po kilku minutach targnął Robertem niepokój. A zaczęło się tak: prosto z Placu Zamkowego pojechał na Pragę, odnalazł warsztaty, w których pracował Słowik, zaczął się wypytywać o Maćka i zaraz gromy się posypały: - Człowieku, nie wymawiaj tego imienia, bo nie ręczę za siebie! - Trzeba mieć honor. Przyrzekł, że przyjdzie, i wystawił nas do luftu! - Z silnikiem klapa, dyrektor chodzi zielony z gniewu, a Maciuś wygrzewa się pewnie na słoneczku. Najpierw było więc zaskoczenie, że Maciek nawalił, że nie przyszedł do fabryki. Wycofał się Nowacki prawie chyłkiem na ulicę i sam już nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Ufali mu, dał słowo, czekali na niego. Czy to możliwe, żeby aż tak sobie zlekceważył obowiązki? I teraz zaczął się niepokój. Z każdą minutą stawał się czarniejszy, atakował Roberta najgorszymi domysłami i przypuszczeniami. Zanim Nowacki dotarł na Marymont, niebo zaróżowiło się od zachodzącego słońca. Okna w domku Słowików także połyskiwały płomiennym światłem i wyglądało to tak, jakby w środku coś się paliło. Robert nie był przesądny, ale nie przypadł mu do gustu ten ostrzegawczy kolor. Postał więc chwilę pod drzwiami, aby uspokoić nerwy, a potem zapukał delikatnie, jakby od sposobu pukania mogło się coś zmienić na lepsze albo na gorsze. Otworzyła matka Maćka i nie miała zbyt zafrasowanej twarzy, więc Robert odetchnął głębiej. Przez moment był nawet skory odpuścić Maćkowi wszystkie dzisiejsze grzechy. - Jest w pokoju... - kobieta zatrzymała się przy stole, na którym leżały świeże pomidory i cebula. Widocznie przygotowywała kolację - nie poszedł do pracy, bo coś mu zaszkodziło i dostał boleści. Pewnie najadł się jakiejś niedojrzałej zieleniny... - Mamo, kto to przyszedł? - usłyszeli głos Maćka i kobieta uśmiechnęła się wołając: - Ojciec wrócił, rycynę przyniósł, zaraz ci naleję do szklanki! Nowacki też się uśmiechnął i z tym uśmiechem wszedł do 323 pokoju. Maciek leżał na łóżku, ale był ubrany, trzymał w ręku gazetę. - Nie czytaj, jeszcze nie zdążyli o tobie napisać. Dobrze się uwinąłeś z tą dzisiejszą robotą. Byłem w twoich warsztatach, same oklaski i spontaniczny entuzjazm... - usiadł przy Maćku, popatrzył na trochę zmęczoną, bladą twarz kolegi. - Nie żartuj, od samego rana nie mogę sobie znaleźć miejsca - Maciek rzucił gazetę na podłogę - myślisz, że mi łatwo? - A czego się nażarłeś? - Nowacki nie zamierzał się zbytnio rozczulać. - Nie krzycz, nie spałem całą noc - odpowiedział Maciek cicho i popatrzył w stronę drzwi. 324 - Taki się z ciebie zrobił delikatny chłopczyk? - zażartował Robert - a ja myślałem, że po frontowym wikcie wszystko potrafisz strawić. Maciek się nie uśmiechnął. Zapatrzył się w sufit i przez dłuższą chwilę wyraźnie unikał spojrzenia Nowackiego. - Tak się wsłuchałeś w swój bolący brzuszek, że nawet gadać ze mną nie chcesz? - krzyknął rozzłoszczony Robert, ale natychmiast głos ściszył, bo przecież za drzwiami była pani Słowikowa - nic cię nie interesuje, nawet to, co się działo na Placu Zamkowym? - Wszystko mnie interesuje - Maciek wstał z łóżka, pociągnął kolegę za rękę - chodź, połazimy trochę po ogródku, duszno się zrobiło w pokoju. I szli obok siebie po ścieżkach wysypanych żółtym piaskiem, między grządkami warzyw i kwiatów. Aż dotarli na sam koniec podwórza, usiedli pod płotem na zielonej trawie i Maciek zaczął mówić: - To prawdziwy pech, że właśnie teraz przyszedłeś. Długo nosiłem swoją tajemnicę i chciałem ją przechować do końca. Ale dopadłeś mnie w takiej chwili, że nie potrafię dłużej. Trudno, będziesz wszystko wiedział i niech to między nami zostanie. Ani ojciec, ani matka niczego się nie domyślają, nie chcę, żeby wiedzieli. Słuchaj i nie zadawaj pytań. Żadnych. Nie boli mnie brzuch, ale musiałem coś takiego wymyślić, bo ojciec wygnałby mnie do pracy... - Więc co się stało? - nie wytrzymał Robert. - Nie przerywaj, nie poganiaj, sam powiem do końca. Trochę już wiesz o mojej wojennej kontuzji, o mojej głowie. Po wojnie robiłem różne badania i wszystko było niby w porządku. Przez jakiś czas rzeczywiście było. Potem zaczęły się bóle. Raz na miesiąc, czasami częściej, czasami rzadziej. To są takie bóle, że mam wtedy chęć głowę sobie odrąbać. Mijają, ale zostaje zniechęcenie i strach przed następnym atakiem. Miałem takie plany, ambicje, żeby dorównać tobie, żeby przygotować się na politechnikę. Plany? Z taką głową planować coś dużego? Po co sobie robić złudzenia, gdy każdy następny dzień jest dla mnie niewiadomą. Dzisiaj w nocy znowu powrócił ten ból. 325 Znowu czarne chmury Przez kilka dni Robert chodził jak w malignie. Pan Nowacki dosyć szybko zwrócił na to uwagę, zaniepokoiło go dziwne zachowanie syna. - Coś ci dolega? - zapytał, gdy po kolacji razem zmywali talerze i Robertowi wysunął się z rąk kolorowy spodek. - Mnie nic... - urwał wpół zdania i przykucnął, żeby pozbierać skorupy. - Masz prawo do swoich tajemnic... - ojciec także przykucnął, patrzyli sobie teraz z bliska w oczy - nie chcę się siłą wdzierać do twoich spraw, ale boję się o ciebie. Zachowujesz się trochę jak ten wilczek Zdziśka. Nie śpisz, żywisz się powietrzem i gdy wychodzisz, mam często takie uczucie, że niechętnie wracasz do tego domu. Grozi ci jakieś niebezpieczeństwo? Wstał bez pośpiechu, wrzucił skorupy do kubła i patrząc w ścianę, szepnął: - Możesz być spokojny, nic mi nie grozi... - Kiedyś miałeś do mnie większe zaufanie - w głosie ojca był ostry żal. Bardziej chyba teraz ufał swemu instynktowi, swoim oczom niż słowom syna i było mu przykro, że Robert męczy się samotnie z jakąś trudną sprawą. Ta rozmowa jeszcze bardziej przygnębiła Roberta. I sytuacja stawała się z każdym dniem, z każdą godziną bardziej naprężona. Ojciec unikał teraz długich rozmów, skończyły się nagle przyjacielskie dyskusje przy kolacji. Witali się i żegnali, wymieniali słowa niezbędne: co kupić w sklepie, co ugotować na obiad i każdemu z nich wydawało się, że to jemu właśnie dzieje się większa krzywda. Najgorsze dla Roberta były te godziny przed snem. Wtedy właśnie prowadził ze sobą niespokojną, gorzką rozmowę i próbował znaleźć wyjście z pułapki. Dałem mu słowo honoru, że dotrzymam tajemnicy - zastanawiał się, gryząc wargi do krwi - miał do mnie zaufanie, tylko mnie powiedział o wszystkim. Ale co jest warte moje słowo honoru, jeżeli uderza ono w Maćka? W jego zdrowie, może nawet w życie. Czy mam prawo brać na siebie taką odpowiedzialność? A jeżeli nie mam, to w jaki sposób pomóc Maćkowi? 326 Po jeszcze jednej nieprzespanej nocy otrzymał rano listy. Od Kryski i od Ryśka Walczewskiego. Z niepokojem rozdzierał koperty, bo domyślał się, jakiej sprawy te listy dotyczą. I domysły się potwierdziły. Chodziło o sierpniową wyprawę do Puszczy Kampinoskiej. Rysiek i Kryska pytali, czy wszystko jest aktualne, czy termin wymarszu nie uległ zmianie. To Rysiek dał taki pomysł, gdy był w Warszawie. Wtedy właśnie, w Zaduszki, gdy spod gruzów zawalonego domu wydobyto szczęśliwie Kryskę, Maćka i Roberta. Przywieziono ich sanitarnym samochodem do domu, bladych, zmęczonych, jeszcze nie potrafiących uwierzyć w swoje szczęście, a Rysio już tam czekał. Sporo godzin upłynęło, zanim zdołali się uspokoić i opowiedzieć o swoich tarapatach. - Takie szczęście trzeba uczcić - powiedział wtedy Rysio uroczystym głosem. - Najlepiej byłoby szampanem, ale chwilowo nie posiadam... - roześmiał się Robert. - Szampanem bym nie pogardził, ale mam inny pomysł. Też mocny, też może uderzyć do głowy - Rysio zdjął ze ściany szablę zdobytą u Mełgiesia, patrzył na nią w podniosłym skupieniu, bo ta szabla wiele starych spraw mu przypomniała - nie pamiętacie? Zbliża się okrągła rocznica naszej wielkiej wyprawy do Puszczy Kampinoskiej. Dziesiąta. To była nasza ostatnia szczeniacka, piękna zabawa. Ledwie wróciliśmy wtedy z lasu, zaczęła się wojna, skończyły się dla nas wszystkie zabawy. I taki mam pomysł, żeby się skrzyknąć w tę rocznicę. Niech armia Maćka spotka się na tamtej polanie z armią Roberta... - A ja? - zawołała Kryska ze smutnym protestem. - Zadecydują komendanci - powiedział po namyśle Rysio. - Jacy komendanci? - No, widzisz - Rysio bezradnie wzruszył ramionami - przecież ty nie znasz historii. I na pewno nie masz pojęcia, kto wtedy zdobył sztandar. Sztandar. Puszcza. Rocznica. Piękne to wszystko, ale nie teraz. Odechciało się Robertowi wyprawy w przeszłość, nie był zresztą pewny, czy i Maciek, po ujawnieniu swojej tajemnicy, zechce się bawić w takie wędrowanie po puszczy, w przypc-minki, w śpiewy przy ognisku. 327 Robert włożył listy do szuflady i obejrzał się, bo skrzypnęły drzwi. Do pokoju wszedł ojciec. - Będę miał dzisiaj na kolacji gościa - powiedział uśmiechając się, i to był znak, że cieszy go ta wieczorna wizyta. - Rozumiem, mam sam zjeść kolację - Robert był trochę zaskoczony, bo ojciec niezwykle rzadko urządzał w domu takie wieczorne spotkania. - Ależ skąd, żle mnie zrozumiałeś - Nowacki miał tyle radości w oczach, że aż to zastanowiło Roberta - jeżeli tylko chcesz, możesz z nami usiąść do stołu. Przyjdzie doktor Jakubik, tak, ten sam, który operował mnie podczas powstania. Po wojnie mieszkał w Krakowie, a od dwóch tygodni jest w Warszawie... Robert oparł się o ścianę, zamknął oczy, pomyślał nagle, że życiem nie rządzą ślepe przypadki, że ta wizyta doktora nie jest jakimś tam ślepym zrządzeniem losu. To jest wyzwanie i musi je przyjąć. Musi złamać słowo honoru. - Uległem, bo nie chcę, żeby się wokół tego zrobił wielki szum i żeby to doszło do moich staruszków. Doktor Jakubik powiedział, że bez względu na wynik badań zachowa tajemnicę. Na twojego ojca też mogę liczyć, ale ty u mnie przegrałeś wszystko. Zawiodłeś mnie, zniszczyłeś naszą przyjaźń... Takimi słowami pożegnał Maciek Roberta, a Robert nawet nie próbował się bronić. Wiedział, czym ryzykuje, gdy podczas tamtej kolacji zaczął nagle opowiadać doktorowi o dolegliwościach kolegi. I słuchając gorzkich słów Maćka, pomyślał: niech gada jeszcze ostrzej, niech mi ubliża, aby się tylko nie potwierdziły w szpitalu jego czarne przewidywania. Inżynier Nowacki był podczas wojny wytrawnym konspiratorem, doktor Jakubik także w tamtych latach nauczył się wojennej przebiegłości i teraz zaplanowali wszystko i zorganizowali jak starzy konspiratorzy. Praktycznie rzecz biorąc, nie było takiej potrzeby, bo chory ma prawo do badań lekarskich, do leczenia, do leżenia w szpitalu. Ale taki był warunek Maćka i warunek ten został przyjęty. - Nie wiem, czy masz rację... - pokręcił głową inżynier Nowacki - dlaczego rodzice, dlaczego twoi przyjaciele w pracy 328 nie mogą wiedzieć, że coś ci dolega? I dlaczego nastawiasz się od razu na najgorsze? Z jednej strony mógłbym cię zrozumieć jak żołnierz żołnierza, że nie chcesz robić łatwej sensacji ze swego bólu. Ale jednocześnie muszę ci przypomnieć, że żołnierz do końca szuka ratunku i nie załamuje rąk... - Jeżeli nawet pan ma rację, proszę o tajemnicę. Niech nikt nie wie, gdzie mnie wyniosło. Niech się moi staruszkowie nie martwią, dopóki można. I była tajemnica. Najpierw inżynier Nowacki załatwił Maćkowi pilne, służbowe przeniesienie do Ministerstwa Odbudowy. - No i proszę, jak walczą o naszego Słowika - pokiwał głową majster - słyszałem, że podobno samego ministra masz wozić... - Cóż tam minister, wiesz kogo ja na froncie woziłem? - odpowiedział z powagą Maciek. Następnego dnia inżynier Nowacki poszedł na Marymont i dosyć niepewnym głosem oznajmił, że wysyła Maćka na Ziemie Zachodnie, do Koszalina. - Czy nie lepsza była dla niego ta robota na miejscu? - zatroskała się pani Słowikowa - nie zarabiał za dużo, ale przynajmniej wyspał się w domu i zjadł domowy obiad. - Niech mi pani wierzy, to dla jego dobra. Przemyślałem wszystko dokładnie, zanim podjąłem tę decyzję - odpowiedział szybko i szczerze Nowacki, bo przynajmniej te słowa nie musiały być kłamstwem. Maciek leżał w szpitalu dziesięć dni. I każdego dnia wieczorem, gdy inżynier Nowacki wracał do domu, już na progu słyszał pytanie: - Co z Maćkiem? Odpowiadał, że jeszcze trzeba poczekać, że znowu dzwonił do doktora Jakubika, że przeprowadzane są wszelkie badania, bo przyczyna bólu głowy nie musi tkwić wewnątrz czaszki. - Mogę do Maćka iść? - Nie bądź dzieckiem - irytował się inżynier - Maćkowi nie jest potrzebna twoja wizyta, lecz całkowity spokój. Z Łodzi przyszedł następny list. Kryska atakowała Roberta, że coś knuje, że na pewno kopie pod nią dołki i nie chce jej wziąć do tej puszczy. Odgrażała się także, iż tak łatwo nie 329 ustąpi. W tej sprawie ma przecież wiele do powiedzenia nie tylko Robert, ale i Maciek. Przyjedzie i zapyta Maćka, dlaczego nie dotrzymują słowa. Usiadł natychmiast przy stole. Zaczął pisać w pośpiechu: "Kryska, nie rób awantur, bądź cierpliwa i zachowuj się, jak mężczyzna. Sztab pracuje, termin wymarszu może ulec zmianie, ale powiadomię cię o wszystkim. Jeszcze jeden taki głupi list, a pożegnasz się z naszą wielką wyprawą i nawet Maciek ci nie pomoże, który zresztą wyjechał służbowo z Warszawy". To była sobota. Zaniósł list na pocztę i wracając przypomniał sobie o zakupach na niedzielę, lecz sklepy były już zamknięte. Ojciec wrócił do domu wyjątkowo późno. Przyzwyczaił się już trochę Robert do takich spóźnionych powrotów, bo znał ojca i wiedział, że w pracy się nie oszczędza. W ciągu ostatnich czterech lat bardzo się postarzał, od zakończenia wojny nie wziął ani razu urlopu. Czasami, gdy leżeli w ciemności czekając na sen, zwierzał się synowi: muszę się śpieszyć, nie wolno mi odpoczywać. Tyle jeszcze wysiłku przed nami, ale plany są piękne. Będzie taka Warszawa, że świat uklęknie z podziwu. Robert, czy ja doczekam? - Już przecież doczekałeś - odpowiedział wtedy Robert - już tyle wybudowano, a jeżeli chcesz doczekać, aż ostatnia ruina źnikie z tych ulic, to zacznij chociaż trochę myśleć o swoim zdrowiu. Trzasnęły zamykane drzwi i ledwie chłopak pomyślał, że trzeba ojcu przygotować coś ciepłego na kolację, inżynier dopadł do syna, zaczął go ściskać serdecznie, chyba nawet zbyt mocno: - Maciek jest zdrowy - krzyczał takim głosem, jakim oznajmia się największe zwycięstwa i największe radości - Maciek jest zdrowy, nie grozi mu żadna operacja! Wracam prosto ze szpitala, rozmawiałem z Jakubikiem... Po tym krzyku radosnym zrobiła się nagle wielka cisza. Usiedli na tapczanie, dotykając się ramionami, wsłuchując się w swoje przyśpieszone oddechy. Miał teraz tyle pytań do ojca i nie mógł powiedzieć ani słowa. Zbyt nagła, zbyt wielka uścisnęła go radość. - Czy ty wiesz, że ja przez te ostatnie dni przeczytałem wiele lekarskich książek? - przerwał ciszę ojciec. - Bóle głowy. 330 Przyczyny bólów głowy. Czytałem o urazach czaszki, o chorobach kręgosłupa, o różnych chorobach powodujących wzmożone napięcie, nawet o niektórych chorobach oka. Ze mnie się zrobił prawie lekarz, synu... - Nowacki uśmiechnął się do Roberta, potrzebny był im teraz ten uśmiech - Maciek ma lekkie zaburzenia nerwicowe spowodowane tym frontowym urazem czaszki. Im częściej myślał o tym urazie, tym częściej powracał do niego ból. On musi to w sobie przełamać, uwierzyć, że nic mu nie grozi, że jest zdrowym człowiekiem. Przy okazji odkryto zaniedbane schorzenie zatok czołowych. To też na pewno frontowa pamiątka, ale to przecież głupstwo. A ty dlaczego milczysz? A na koniec radość... Po upalnym sierpniowym dniu noc przyszła ciepła i gwiaździsta. Rozpalono ognisko i w pośpiechu zaczęto kończyć budowę szałasów. Najmniejszy, pachnący świeżymi gałęziami sosny, zarekwirowała dla siebie Kryska. Maszerowali kilka godzin przez łąki, przez zagajniki, w głąb opaleńskiego lasu. Po drodze spotkali starego leśniczego, który przyjrzał im się badawczo i trochę nieufnie. Może dlatego, że ten las, przez który się przedzierali, nie był lasem zachęcającym do beztroskich wędrówek. Zbyt wiele było tutaj mogił, zbyt dużo krwi wsiąkło w piasek, w leśną darń. Powiedzieli siwemu mężczyźnie, że nie wybrali tych leśnych dróg przypadkowo. Chcą sobie dokładnie przypomnieć, co tutaj przeżyli. I chcą się przywitać z tymi drzewami, które dawały schronienie tysiącom partyzantów. - A ilu ich tutaj zostało na zawsze - pokiwał ze smutkiem głową leśniczy - w pobliżu wsi Pociecha pochowałem młodszego brata. Wielu tam poległo. A co się działo w Małocicach, w Wierszach, Janówku, Sowiej Woli, Roztokach... każda wioska ma tutaj swoje groby i taką historię, że w najgrubszej księdze nie da się tego zmieścić. Oj, gdyby te kampinoskie drzewa mówić umiały... Szałasy są już gotowe i Maciek Słowik robi przy ognisku zbiórkę. Ustawili się w szeregu, tylko Kryska została przy sza- 331 łasie, bo ta pierwsza zbiórka ma szczególny nastrój. Niech się chłopcom wydaje, że są sami, że cofnął się czas i powróciły tamte beztroskie lata. Ale czy jest to w ogóle możliwe? Patrzy Kryska na chłopców, którzy stoją jak na honorowej warcie. - Byliśmy tutaj dziesięć lat temu... - Maciek stara się mówić spokojnie, lecz przychodzi mu to z trudem - staliśmy na tej samej polanie, ale czy jest to naprawdę ta sama polana? I czy te drzewa, to są te same drzewa, które były świadkami naszej ostatniej zabawy? Teraz z szeregu występuje Robert. Zaczyna się sprawdzanie obecności. - Wiesiek Mróz! - Jestem. - Rysio Walczewski! - Jestem. - Stasiek Gutman... Cisza. Kto powie o Gutmanie, o najsilniejszym chłopcu w armii Maćka? Dziesięć lat temu mianowano go tutaj dowódcą kompanii szturmowej, ale brakowało żołnierzy, więc Stasiek był dowódcą i kompanią. Sam sobie wydawał rozkazy i sam je wykonywał. - Stasiek Gutman zginął na Pawiaku - mówi donośnie Walczewski. Mówi to, o czym wszyscy wiedzą, ale niech i te drzewa usłyszą, dlaczego Gutman jest nieobecny na dzisiejszej zbiórce. - Antek Szczerbicki! - Jestem. - Zdzisio Sośniak! - Zginął na minie - odpowiada Maciek. - Karol Jurczak! - Aresztowany tuż przed powstaniem, zaginął bez wieści... - znów odpowiada Maciek w imieniu swego żołnierza, który przed wojną był wyborowym strzelcem. Strzelał z procy jak prawdziwy mistrz, jednym kamieniem strącał jabłko z drzewa. Tej nocy długo paliło się ognisko i długo toczyły się rozmowy. Trzeba było wyzwolić się jak najszybciej z tych wszystkich wspomnień, które ich tutaj przygnały. Następnego dnia obudzili się lekko zmęczeni, ale świeciło słońce, hałasowały ptaki, las pachniał świeżością, poranną rosą, żywicą, więc jakoś raźniej 332 zrobiło im się w sercach i uśmiechnęli się do tego świata, który darował im życie. Robili teraz długie wędrówki, przypomnieli sobie te najgłupsze i najpiękniejsze zabawy sprzed dziesięciu lat. - Robert, ja ci tyle zawdzięczam, a jeszcze cię nawet nie przeprosiłem - powiedział Maciek, gdy wracali do swoich szałasów. - Za co chcesz mnie przeprosić? - Och, nie udawaj. Tęgo ci wtedy naubliżałem, gdy mi doktor Jakubik zaproponował szpital. - Chyba ci się coś przyśniło - roześmiał się Robert - o jakim szpitalu mówisz, o jakim Jakubiku? Wiem, że mój ojciec wysłał cię do Koszalina i że wróciłeś bardzo zadowolony z tej podróży. - To była jedna z moich najszczęśliwszych podróży - szepnął Maciek - dziękuję ci... Po drodze spotkali kilku chłopców, którzy tańczyli przy szałasie, bawiąc się w Indian. Potrząsali groźnie dzidami i łukami, i tak byli zajęci sobą, że prawie nie zwrócili uwagi na przechodzących. - Zobaczcie, przyjrzyjcie się... - roześmiała się Kryska - tak wyglądaliście dziesięć lat temu. - My byliśmy poważną armią, a nie gromadką wrzeszczących Indian - zaprotestował Rysio Walczewski. I ten dzień zakończył się bardzo pięknie, bo Rysio dał się namówić, zaśpiewał im znowu piosenki, które pamiętali z lat okupacji. Te najweselsze, pełne kpiny i warszawskiego dowcipu. Śmiechem więc dzień zakończyli, ale następny poranek zaczął się żałośnie. Kto pierwszy zorientował się, że nie ma ubrań? Chyba Rysio. A może jednocześnie z Maćkiem podnieśli alarm? Trudno to dokładnie ustalić, bo w jednej sekundzie powstał wokół szałasów taki rwetes, jakby zbliżał się koniec świata. A czy się nie zbliżał? Zostali w kąpielówkach i w sportowych koszulkach, czyli zostało im to, co mieli na sobie podczas snu. O kocach nie warto wspominać, bo przecież nie uszyją sobie w lesie ubrań z tych wojskowych koców. 333 - Trzeba natychmiast skoczyć do tego indiańskiego obozu - zawołał Robert - coś mi się wydaje, że to ich robota! Pobiegli tam, raniąc sobie stopy o szyszki, o ostre patyki, ale po Indianach nie zostało już ani śladu. - No i co zrobimy? - Kryska miała chyba najbardziej bezradny wyraz twarzy - jak wrócimy do domu? W spodenkach i koszulkach przez miasto? - Będzie wesoło - Maciek próbował nadrobić miną - niewykluczone, że znowu coś o nas napiszą w gazecie. - Nie chciałbym tego czytać - powiedział Wiesio grobowym głosem. Zaczęli dyskutować żarliwie, ale szybko doszli do wniosku, że nawet najmądrzejszego pomysłu nie uda im się wymienić na jedno liche ubranie. I tak zaczął się dziwny i śmieszny powrót z tej dalekiej wyprawy. - Żebyście mnie nawet zabili, nie pokażę się ludziom w mieście w takim stroju - zawołała tragicznym głosem Kryska, gdy zbliżali się już do Bielan. - Nikt cię palcem nie ruszy, możesz tu zostać - Robert wyjrzał zza drzewa, przyglądał się domkom i spacerującym w pobliżu ludziom. - Mam pomysł, najbliżej jest do mnie- ucieszył się Maciek, jakby odkrył Amerykę - pobiegniemy nie na Żoliborz, bo to jednak poważna dzielnica i nie lubi dziwactw. Zakręcimy od razu w ulicę Gdańską i w dół, na Marymont. Za mną, obywatele, do odważnych i gołych świat należy! Kryska nie miała wyboru, pobiegła za nimi. Początkowo ludzie nie zwracali uwagi na tę gromadkę młodych, przemykających szybko skrajem szosy. Wreszcie jakiś łysy mężczyzna zaczął klaskać w dłonie, wołając: - Tempo! Tempo! Nie daj się, panna, wychodź do przodu! Po kilkudziesięciu metrach znowu zaczęto im bić brawo i Maciek, oglądając się, wysapał zmęczonym głosem: - Słuchajcie, oni myślą, że to jakieś normalne wyścigi... - A co, nie wyścigi? - odkrzyknęła z zaciętością Kryska i przyśpieszyła kroku. Minęła najpierw Walczewskiego, później Roberta, zrównała się z Wieśkiem i już miała tylko pięć metrów do Maćka. Gdy zakręcili w ulicę Gdańską, zrobiła jeszcze jeden 334 wysiłek i teraz biegli obok siebie. Krok w krok, ramię w ramię, bo Maciek nie przyśpieszał. - Tak nam widać pisane, żebyśmy obok siebie - powiedział niezbyt głośno - dawno u nas nie byłaś, moja matka bardzo się ucieszy z twojej nagłej wizyty. Dostaniesz od matki najładniejszą suknię... - Jeszcze ci wesoło? - odpowiedziała, z trudem już łapiąc powietrze - jeszcze ci się chce żartować? - Tak, dzień jest piękny, dom jest blisko. I będziesz w moim domu! - zawołał, jak mógł najgłośniej, żeby wszyscy usłyszeli - ty -wygrasz ten bieg, wygrasz, bo już dawno mnie pokonałaś! * W ogródku Maćka Słowika leżała sterta ubrań i butów, a na wierzchu kartka wyrwana z rachunkowego zeszytu. Maciek przeczytał głośno: "Bieg był naprawdę fajny, patszyliśmy z ukrycia i bardzo nam się podobało. Na drugi raz nie pszeszkadzajcie, jak się Indianie pszygotowują do bitwy. Ta pani co biegła terz była fajna. Cześć. Apacze z Marymontu". - Pętaki... i to ma być wesołe? - jęknął z oburzeniem Antek. - To jest bardzo smutne - powiedział Maciek, nie mogąc się powstrzymać od śmiechu - w tym krótkim liście nasi Apacze zrobili stanowczo za dużo błędów. Pani Słowikowa zaprosiła wszystkich na sałatkę z pomidorów i śmiała się serdecznie, gdy jej opowiadali o swojej przygodzie. - Wiesz co, ja tu zostanę na kolację - Kryska przechyliła głowę w stronę Roberta - Maciek bardzo mnie prosił... no i jego mama. - Zostań, masz dzisiaj bardzo ładne oczy, tak ci się błyszczą. Chyba ze szczęścia - uśmiechnął się do Krystyny, a ona odpowiedziała uśmiechem i przytaknięciem głową: Tak, ze szczęścia. Ale to jeszcze nie był koniec szczęśliwego dnia. Robert kroił chleb, przygotowywał kolację dla ojca, który znowu spóźniał się z pracy. W pewnej chwili ktoś zaczął skrobać w drzwi. Początkowo myślał, że to jakiś dzieciak z drugiego piętra. I nagle coś go tknęło, dwoma susami przebiegł przez przedpokój, szarpnął za klamkę. Za progiem siedział pies, wychudzony, brudny wil- 335 - Trzeba natychmiast skoczyć do tego indiańskiego obozu - zawołał Robert - coś mi się wydaje, że to ich robota! Pobiegli tam, raniąc sobie stopy o szyszki, o ostre patyki, ale po Indianach nie zostało już ani śladu. - No i co zrobimy? - Kryska miała chyba najbardziej bezradny wyraz twarzy - jak wrócimy do domu? W spodenkach i koszulkach przez miasto? - Będzie wesoło - Maciek próbował nadrobić miną - niewykluczone, że znowu coś o nas napiszą w gazecie. - Nie chciałbym tego czytać - powiedział Wiesio grobowym głosem. Zaczęli dyskutować żarliwie, ale szybko doszli do wniosku, że nawet najmądrzejszego pomysłu nie uda im się wymienić na jedno liche ubranie. I tak zaczął się dziwny i śmieszny powrót z tej dalekiej wyprawy. - Żebyście mnie nawet zabili, nie pokażę się ludziom w mieście w takim stroju - zawołała tragicznym głosem Kryska, gdy zbliżali się już do Bielan. - Nikt cię palcem nie ruszy, możesz tu zostać - Robert wyjrzał zza drzewa, przyglądał się domkom i spacerującym w pobliżu ludziom. - Mam pomysł, najbliżej jest do mnie- ucieszył się Maciek, jakby odkrył Amerykę - pobiegniemy nie na Żoliborz, bo to jednak poważna dzielnica i nie lubi dziwactw. Zakręcimy od razu w ulicę Gdańską i w dół, na Marymont. Za mną, obywatele, do odważnych i gołych świat należy! Kryska nie miała wyboru, pobiegła za nimi. Początkowo ludzie nie zwracali uwagi na tę gromadkę młodych, przemykających szybko skrajem szosy. Wreszcie jakiś łysy mężczyzna zaczął klaskać w dłonie, wołając: - Tempo! Tempo! Nie daj się, panna, wychodź do przodu! Po kilkudziesięciu metrach znowu zaczęto im bić brawo i Maciek, oglądając się, wysapał zmęczonym głosem: - Słuchajcie, oni myślą, że to jakieś normalne wyścigi... - A co, nie wyścigi? - odkrzyknęła z zaciętością Kryska i przyśpieszyła kroku. Minęła najpierw Walczewskiego, później Roberta, zrównała się z Wieśkiem i już miała tylko pięć metrów do Maćka. Gdy zakręcili w ulicę Gdańską, zrobiła jeszcze jeden 334 wysiłek i teraz biegli obok siebie. Krok w krok, ramię w ramię, bo Maciek nie przyśpieszał. - Tak nam widać pisane, żebyśmy obok siebie - powiedział niezbyt głośno - dawno u nas nie byłaś, moja matka bardzo się ucieszy z twojej nagłej wizyty. Dostaniesz od matki najładniejszą suknię... - Jeszcze ci wesoło? - odpowiedziała, z trudem już łapiąc powietrze - jeszcze ci się chce żartować? - Tak, dzień jest piękny, dom jest blisko. I będziesz w moim domu! - zawołał, jak mógł najgłośniej, żeby wszyscy usłyszeli - ty wygrasz ten bieg, wygrasz, bo już dawno mnie pokonałaś! * W ogródku Maćka Słowika leżała sterta ubrań i butów, a na wierzchu kartka wyrwana z rachunkowego zeszytu. Maciek przeczytał głośno: "Bieg był naprawdę fajny, patszyliśmy z ukrycia i bardzo nam się podobało. Na drugi raz nie pszeszkadzajcie, jak się Indianie pszygotowują do bitwy. Ta pani co biegła terz była fajna. Cześć. Apacze z Marymontu". - Pętaki... i to ma być wesołe? - jęknął z oburzeniem Antek. - To jest bardzo smutne - powiedział Maciek, nie mogąc się powstrzymać od śmiechu - w tym krótkim liście nasi Apacze zrobili stanowczo za dużo błędów. Pani Słowikowa zaprosiła wszystkich na sałatkę z pomidorów i śmiała się serdecznie, gdy jej opowiadali o swojej przygodzie. - Wiesz co, ja tu zostanę na kolację - Kryska przechyliła głowę w stronę Roberta - Maciek bardzo mnie prosił... no i jego mama. - Zostań, masz dzisiaj bardzo ładne oczy, tak ci się błyszczą. Chyba ze szczęścia - uśmiechnął się do Krystyny, a ona odpowiedziała uśmiechem i przytaknięciem głową: Tak, ze szczęścia. Ale to jeszcze nie był koniec szczęśliwego dnia. Robert kroił chleb, przygotowywał kolację dla ojca, który znowu spóźniał się z pracy. W pewnej chwili ktoś zaczął skrobać w drzwi. Początkowo myślał, że to jakiś dzieciak z drugiego piętra. I nagle coś go tknęło, dwoma susami przebiegł przez przedpokój, szarpnął za klamkę. Za progiem siedział pies, wychudzony, brudny wil- 335 czur Zdzisia Sośniaka. Podniósł łeb do góry, patrzył uważnie na zaskoczonego chłopca, jakby chciał zapytać: przyjmiesz mnie z powrotem? - Wróciłeś, wróciłeś do mnie - Robert przykucnął, przytulił twarz do psiego pyska - co za dzień! Żebyś widział, jaki był dzisiaj szczęśliwy Maciek, żebyś ty widział Kryskę! A teraz ja mam ciebie. Chodź, właśnie kolacja na stole... co za dzień! SPIS TREŚCI I. KTO ZDOBĘDZIE SZTANDAR . ........ 3 Armia Maćka Słowika 5/ Podstęp za podstęp 11/ Wojna taka sobie i wojna prawdziwa 21/ II. WIELKI POŻAR..............30 Niedziela pierwsza 30/ Niedziela druga 35/ Niedziela trzecia 42/ Niedziela czwarta 47/ III. GESTAPO NA PROGU............55 Pierwsza głodna, chłodna zima 55/ Wróg przychodzi w nocy 64/ Każdy jest żołnierzem 72/ IV. URATOWAĆ CZŁOWIEKA...........81 "Uciekł tym draniom mój ojciec" 81/ Polowanie na ludzi 86/ Uciekinier z getta 95/ V. KTO JEST ZDRAJCĄ.............104 "Sośniak jesteś dużą świnią" 104/ Najpiękniejsze wagary 110/ Kogo ostrzec 115/ VI. PIERWSZY PISTOLET............125 Na drugą stronę Wisły 125/ Pan Marzec pomszczony 136/ VII. ŁAPANKA...............148 Połykanie papieru 148/ Kto mnie nauczy strzelać 159/ VIII. ŚPIEWAJ GDY SMUTNO...........172 Strzały na Kamedułów 172/ Krysiu chciałem ci powiedzieć 179/ Powstanie 184/ IX. ZDOBYCIE WILCZEGO GNIAZDA........201 Polowanie na Tygrysa 201/ Spotkanie na obcej ziemi 208/ Nocny atak 214/ Biało-czerwona w Berlinie 221/ X. URATOWANE SKARBY......... Znowu życie 229/ W pułapce 233/ Wielka akcja w ruinach 242/ 229 XI. WALKA Z BANDĄ ŁYSEGO ... . . . . . . . . 255 Dla dziewczyny tylko kwiat 255/ Oddaj portfel 261/ Oko w oko z Łysym 270/ XII. SMIERC CZYHA W RUINACH........ . 281 Pierwsza wizyta u Sośniaka 281/ Ta szabla w garści 286/ Pod gruzami 294/ XIII. Z DALEKIEJ WYPRAWY...........309 Droga przez pole minowe 309/ Wróć wilczku 317/ Znowu czarne chmury 326/ A na koniec radość 331/ ¦ ¦ 1 3So = • ? N ¦ i ? 2. ? SsjJ E N ??L? ES fo o" s2 r> N 2 W 'i < ? > " Z H •• -? " O 0 N 1 Z 0 > ? ?? 0 ?! on H ar 3 1? III ? 4 S I (