Jaskinia filozofow - SOMOZA JOSE CARLOS
Szczegóły |
Tytuł |
Jaskinia filozofow - SOMOZA JOSE CARLOS |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Jaskinia filozofow - SOMOZA JOSE CARLOS PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Jaskinia filozofow - SOMOZA JOSE CARLOS PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Jaskinia filozofow - SOMOZA JOSE CARLOS - podejrzyj 20 pierwszych stron:
SOMOZA JOSE CARLOS
Jaskinia filozofow
JOSE CARLOS SOMOZA
La caverna de las ideasPrzelozyla: Agnieszka Rurarz
Wydanie oryginalne: 2000 Wydanie polskie: 2003
TTTN
Istnieje bowiem rozumowanie oparte na prawdziwych przeslankach zwalczajace kazdego, kto by sie wazyl poruszac w pismie chocby najdrobniejsze zagadnienie z zakresu tych spraw. Rozumowanie to juz i poprzednio niejednokrotnie przeze mnie bylo wylozone, niemniej jednak trzeba, jak sie zdaje, przedlozyc je teraz na nowo.Kazdy poszczegolny przedmiot posiada trzy przedstawienia, na ktorych wiedza o nim bezwarunkowo opierac sie musi; czwartym jest wlasnie ona - owa wiedza o przedmiocie. Jako cos piatego nalezy przyjac to, co jest samym przedmiotem poznania i rzeczywista oczywistoscia. Pierwszym wiec jest nazwa, drugim okreslenie, trzecim obraz...
Platon, List siodmy (Platon Listy, przelozyla Maria Maykowska)
Rozdzial I*
*Brak pierwszych pieciu linijek. Montalo w swoim wydaniu tekstu oryginalnego stwierdza, ze papirus byl w tym miejscu urwany. Zaczynam moj przeklad Jaskini filozofow od pierwszego zdania z tekstu Montala, ktory to tekst jest jedynym, jakim dysponujemy. (Przypis Tlumacza).Cialo polozono na kruchych brzozowych noszach. Klatka piersiowa i brzuch byly jedna miazga, pobrudzone piachem rany i glebokie zadrapania zialy zakrzepla krwia; glowa i ramiona wygladaly nieco lepiej. Jeden z zolnierzy zdjal okrywajaca cialo plachte, zeby Aschylos mogl dokonac ogledzin, a wtedy gapie zaczeli podchodzic blizej, najpierw niesmialo, potem tloczac sie, by z bliska obejrzec makabryczne szczatki. Chlod jezyl granatowa skore nocy, boreasz rozwiewal zlote czupryny pochodni, ciemne faldy chlamid i geste kity na helmach zolnierzy. Cisza miala oczy szeroko otwarte: spojrzenia skupily sie na straszliwej obdukcji; przy swietle lampy, ktora niewolnik trzymal w bliskiej odleglosci, oslaniajac ja przed porywistym wiatrem, Aschylos ruchami akuszerki rozdzielal brzegi ran badz zaglebial palce w potwornych jamach z taka sama uwaga, z jaka czytelnik przesuwa palcem wskazujacym po znakach na papirusie. Jedynie Chandalos Starszy cos ciagle mowil; wczesniej, gdy zolnierze zjawili sie z cialem, obchodzil ulice, budzac wszystkich sasiadow; jeszcze nie przebrzmialo w nim echo wlasnego krzyku. Chlod zdawal sie mu nie dokuczac, mimo ze byl prawie nagi; kustykajac, obchodzil krag mezczyzn, ciagnac za soba bezwladna lewa stope, zakonczona jednym, poczernialym paznokciem satyra, wyciagal chude jak szczapy ramiona i wspierajac sie na sasiadach, wolal:
-To bog... Spojrzcie tylko na niego! Tak schodza z Olimpu bogowie... Nie wazcie sie go tknac! Czyz wam nie mowilem? To bog... Przysiegnij, Kalimachu! Przysiegnij, Euforbosie!
Potezna biala czupryne starca, splywajaca w nieladzie z kanciastej glowy niczym przedluzenie jego szalenstwa, rozwiewal wiatr, zaslaniajac mu w polowie twarz. Nikt jednak nie zwracal na niego zbytniej uwagi; ludzie woleli patrzec na nieboszczyka niz na szalenca.
Kapitan strazy granicznej, ktory wyszedl z najblizszego domostwa w towarzystwie dwoch zolnierzy, kilkakrotnie poprawil sobie helm z dluga kita, uwazal bowiem, ze gawiedzi nalezy demonstrowac wojskowe insygnia. Spod ciemnej przylbicy przyjrzal sie wszystkim obecnym, po czym, ledwo rzuciwszy okiem na Chandalosa, wskazal nan z obojetnoscia rowna tej, z jaka
przeganialby muche.
-Kazcie mu zamilknac, na Zeusa! - powiedzial, nie zwracajac sie wlasciwie do zadnego z dwoch zolnierzy.
Jeden z nich podszedl do starca, uniosl dzide, po czym jednym poziomym ruchem uderzyl w pomarszczony papirus podbrzusza. Chandalos zachlysnal sie w pol slowa i zgial sie, nie wydawszy glosu, niczym klos na wietrze. Lezal skulony na ziemi, pojekujac. Ludzie przyjeli z ulga nastala nagle cisze.
-Twoja opinia, medyku?
Medyk Aschylos zwlekal z odpowiedzia, nie podniosl nawet wzroku na kapitana. Nie znosil, gdy zwracano sie do niego tak wlasnie: "medyku", a juz tym bardziej tym tonem, w ktorym kryla sie pogarda dla wszystkich oprocz samego siebie. Aschylos nie byl wojskowym, wywodzil sie jednak z dawnego arystokratycznego rodu i otrzymal staranne wyksztalcenie: znal doskonale Aforyzmy, stosowal w pelnym zakresie Przysiege i poswiecil wiele czasu studiom na wyspie Kos, uczac sie swietej sztuki Asklepiadow oraz uczniow i spadkobiercow Hipokratesa. Nie byl zatem kims, kogo kapitan strazy granicznej mogl latwo upokorzyc. Poza tym czul sie urazony: zolnierze przebudzili go wszak o swicie, o nie wiadomo ktorej dokladnie godzinie, azeby w ciemnosciach, na srodku ulicy, obejrzal zwloki tego mlodzienca zniesionego na noszach ze wzgorza Likawitu zapewne tylko po to, zeby mogli sporzadzic stosowny raport. Tylko ze on, Aschylos, jak wszyscy doskonale wiedza, nie jest lekarzem zmarlych, lecz zywych, zatem w jego opinii to niegodne zadanie dyskredytuje jego zawod. Oderwal rece od poszarpanych bokow nieboszczyka, pociagajac grzywe krwawej cieczy; sluzacy spiesznie wytarl je plotnem zwilzonym swieza zrodlana woda. Dwukrotnie przeplukal gardlo, zanim odezwal sie w te slowa:
-Wilki. Prawdopodobnie zaatakowalo go glodne stado. Slady zebow i pazurow... Nie ma serca. Wyszarpaly je. Zostala po nim pusta, jeszcze ciepla jama.
Zmierzwiony groza pomruk przebiegl przez wargi zebranych.
-Sam slyszales, Hemodorze - szepnal ktos. - Wilki.
-Nalezaloby cos zrobic - odparl zagadniety. - Omowimy sprawe w Zgromadzeniu.
-Matke juz poinformowano - oznajmil kapitan, zdecydowanym tonem ucinajac komentarze. - Nie chcialem podawac jej szczegolow, wie jedynie, ze syn zginal. I nie zobaczy jego ciala, poki nie przybedzie Daminos z Chalkobionu: to obecnie jedyny mezczyzna w rodzinie i to on powie, co nalezy uczynic - ciagnal mocnym glosem czlowieka nawyklego do posluchu, stojac w rozkroku, z rekami w faldach tuniki. Zachowywal sie, jakby przemawial do zolnierzy, choc bylo jasne, ze slucha go tylko gawiedz. - Co do nas - skonczylismy!
A zwracajac sie do grupy cywili, dodal:
-Obywatele, rozejdzcie sie do domow! Nie ma nic wiecej do ogladania. Postarajcie sie zasnac, jesli zdolacie... Jeszcze pol nocy przed wami.
Tak jak pod wplywem kaprysnego wiatru rozwichrza sie gesta czupryna, w ktorej kazdy wlos sterczy wtedy w innym kierunku, tak rozchodzil sie ow skromny tlum, przy czym jedni szli pojedynczo, inni w grupach, jedni rozprawiajac o strasznym zdarzeniu, inni w milczeniu.
-To jasne, Hemodorze, od wilkow roi sie na Likawicie. Slyszalem, ze zaatakowaly juz wielu wiesniakow.
-A teraz... tego biednego mlodzienca! Musimy poruszyc te sprawe w Zgromadzeniu...
Jakis mezczyzna, niski i bardzo tegi, nie podazyl za innymi. Stal przy stopach nieboszczyka, wpatrujac sie w niego spokojnie spod wpolprzymknietych powiek; jego okragla, choc niebrzydka twarz byla zupelnie obojetna. Wygladal, jakby spal na stojaco. Rozchodzacy sie ludzie mijali go, potracali i nie zwracali nan uwagi, jakby chodzilo o kolumne czy kamien. Podszedl w koncu jeden z zolnierzy:
-Idzcie do domu, obywatelu. Slyszeliscie rozkaz kapitana.
Mezczyzna nawet na niego nie spojrzal i nadal wpatrywal sie w ten sam punkt, gladzac jednoczesnie grubymi palcami konce szpakowatej, starannie przycietej brody. Myslac, ze ma do czynienia z gluchym, zolnierz szturchnal go silnie, podnoszac glos:
-Do ciebie mowie! Nie slyszales, co kazal nasz kapitan? Idz do domu!
-Przepraszam - odezwal sie mezczyzna tonem, z ktorego nader jasno wynikalo, ze interwencja zolnierza w ogole go nie obeszla. - Juz ide.
-Na co tak patrzysz?
Mezczyzna dwukrotnie zamrugal powiekami i oderwal wzrok od ciala, ktore drugi zolnierz wlasnie zakrywal plachta.
-Na nic. Zastanawialem sie - odparl.
-Wiec zastanawiaj sie we wlasnym lozku.
-Masz racje - przyznal mezczyzna. Wygladal, jakby zbudzil sie z krotkotrwalej drzemki. Rozejrzal sie wokol i powoli ruszyl przed siebie.
Wszyscy ciekawscy juz sie rozeszli, takze Aschylos, ktory wymienial jakies opinie z kapitanem strazy, wydawal sie zdecydowany zniknac natychmiast, gdy tylko rozmowca da mu szanse. Nawet stary Chandalos, jeszcze zgiety z bolu i pojekujacy, poganiany kopniakami zolnierzy, oddalal sie na czworakach w poszukiwaniu jakiegos ciemnego kata, w ktorym moglby spedzic reszte nocy, sniac o wlasnym szalenstwie; jego biala dluga grzywa nabierala zycia w podmuchach wiatru, jezyla sie na plecach, podnosila sie nastepnie w bezladnym splocie snieznobialych wlosow na glowie i w bialej kicie rozwiewanej na wszystkie strony. Ciemna, lamowana zlotem czupryna Nocy wila sie leniwie nad wyraznymi zarysami Partenonu, niczym ciezkie sploty wlosow mlodej dziewczyny.*
* Zwraca uwage naduzywanie w tekscie metafor zwiazanych z "czupryna" albo "grzywa wlosow"; mozliwe, ze maja one wskazywac na obecnosc eidesis, ale to jeszcze nie jest pewne. Montalo chyba nie zwrocil na to uwagi, bo o niczym nie wspomina w swoich notatkach. (Przypis Tlumacza).
Tegi mezczyzna, ktory zdawal sie wyrwany przez zolnierza ze snu, nie zaglebil sie, jak
pozostali, w gaszcz ulic dolnej dzielnicy miasta, tylko z wahaniem, jakby zastanawiajac sie nad czyms, powoli okrazyl skwerek, po czym skierowal kroki ku domowi, z ktorego chwile wczesniej wyszedl kapitan strazy, a z ktorego teraz dochodzily - slychac je bylo wyraznie - zalobne lamenty. Nawet w mrokach powoli juz ustepujacej nocy dom zdradzal mieszkancow o niezlej sytuacji finansowej: byl duzy, dwupietrowy, otoczony rozleglym ogrodem i niewysokim ogrodzeniem. Dwuskrzydlowe, obramowane doryckimi kolumnami drzwi wejsciowe, do ktorych wiodly niskie schodki, byly otwarte. Na stopniach, pod wiszaca na scianie pochodnia, siedzial maly chlopiec.
Kiedy mezczyzna podszedl do wejscia, w drzwiach stanal starzec odziany w szara tunike niewolnikow. Chwial sie na nogach i przybysz sadzil poczatkowo, ze czlowiek ten jest albo pijany, albo sparalizowany: dopiero pozniej spostrzegl, ze gorzko placze. Starzec nawet na niego nie spojrzal; kryjac twarz w brudnych dloniach, zmierzal ogrodowa alejka ku opiekunczemu posazkowi Hermesa i belkotal niewyraznie zdania bez zwiazku. Czasem dalo sie doslyszec: "Moja pani!" albo "Co za nieszczescie!". Mezczyzna patrzyl na niego chwile, a potem zwrocil sie do chlopca, ktory obserwowal go, nie okazujac cienia niesmialosci; siedzial wciaz na stopniach, obejmujac kolana szczuplymi ramionami.
-Sluzysz w tym domu? - zapytal, pokazujac mu zardzewialy krazek obola.
-Tak, ale rownie dobrze moglbym sluzyc w twoim.
Mezczyzne zdumiala ta szybka odpowiedz i wyzywajaca pewnosc siebie w glosie. Ocenil wiek chlopca na nie wiecej niz dziesiec lat. Czolo mial przewiazane kawalkiem materialu, co jako tako uladzalo wymykajace sie, rozczochrane jasne pukle; no, moze niezupelnie jasne, raczej barwy miodu, zreszta z trudem dalo sie okreslic wlasciwy kolor tej czupryny w swietle pochodni. Twarz, drobna i blada, nie wskazywala na pochodzenie lidyjskie czy fenickie, przywodzila raczej na mysl przodkow polnocnych badz trackich; smiale spojrzenie spod przymruzonych powiek i asymetryczny usmiech zdradzaly inteligencje. Mial na sobie jedynie szara tunike niewolnikow, ale mimo golych nog i ramion nie sprawial wrazenia, ze marznie. Zrecznie zlapal obola i ukryl go w faldach tuniki. Nie podnosil sie jednak, wywijajac nagimi stopami.
-Teraz potrzebuje tylko jednej przyslugi - odezwal sie mezczyzna - zebys powiadomil twoja pania, ze jestem.
-Moja pani nikogo nie przyjmuje. Jakis wysoki zolnierz, kapitan strazy, byl u niej z wiadomoscia, ze jej syn nie zyje. Teraz rwie wlosy z glowy i wykrzykuje imiona bogow, zeby ich przeklinac.
I jak gdyby na poparcie jego slow z glebi domu doszedl nagle dlugi, choralny lament.
-To jej niewolnice - wyjasnil niespeszony chlopiec.
-Posluchaj - odezwal sie mezczyzna. - Znalem meza twojej pani...
-Byl zdrajca - przerwal mu chlopiec. - Zginal dawno temu, skazany na smierc.
-Tak, dlatego wlasnie zginal: bo skazano go na smierc. Ale mnie twoja pani dobrze zna,
a skoro juz przyszedlem, chcialbym jej zlozyc kondolencje - dobyl sposrod fald tuniki drugiego obola, ktory przeszedl z rak do rak rownie szybko jak pierwszy. - Idz i powiedz jej, ze przybyl Herakles Pontor. Jesli nie zyczy sobie mnie widziec, odejde. Ale idz i powiedz jej to.
-Pojde. Ale jak cie nie przyjmie, mam ci zwrocic obole?
-Nie, sa juz twoje. A dostaniesz jeszcze jednego, jesli zostane przyjety.
Chlopiec podniosl sie natychmiast.
-Na Apollina, umiesz robic interesy! - i zniknal w ciemnej sieni.
Rozwichrzona czupryna chmur na nocnym niebie prawie nie zmienila ksztaltu w czasie, gdy Herakles czekal na odpowiedz. Miodowe wlosy chlopca szybko wynurzyly sie z ciemnosci.
-Daj trzeciego obola - zasmial sie.
Korytarze wewnatrz domu laczyly sie ze soba kamiennymi lukami, ktore wygladaly jak olbrzymie, otwarte gardziele, tworzace mroczny labirynt. Chlopiec przystanal w ciemnosciach posrodku jednego z nich, by umiescic na scianie pochodnie, ktora dotad oswietlal droge. Uchwyt znajdowal sie jednak zbyt wysoko i chociaz maly niewolnik nie prosil o pomoc, i sam, stajac na palcach, staral sie go dosiegnac, Herakles wzial od niego pochodnie i lagodnym ruchem umiescil ja w zelaznej obreczy.
-Dziekuje - powiedzial chlopiec. - Nie jestem jeszcze dosc duzy.
-Niedlugo bedziesz.
Zza scian dobiegal placz i jeki, echa bolu plynacego z niewidzialnych ust. Brzmialo to tak, jakby wszyscy mieszkancy domu oplakiwali sie nawzajem w jednej chwili. Chlopiec - ktorego twarzy Herakles nie mogl dojrzec, bo szedl on przed nim, drobny i bezbronny niczym owieczka zmierzajaca prosto ku otwartej paszczy poteznej czarnej bestii - tez nagle okazal wzruszenie.
-Wszyscy kochalismy mlodego pana - powiedzial, nie odwracajac sie i nie zatrzymujac. - Byl bardzo dobry - pociagnal nosem, a moze westchnal, czy tez glos mu sie zalamal, i Herakles przez chwile zastanawial sie, czy placze. - Kazal nas bic tylko wtedy, gdy zrobilismy cos naprawde zlego, a starego Ifimacha ani mnie nigdy nie ukaral... Widziales tego niewolnika, ktory wychodzil z domu, jak przyszedles?
-Niezupelnie.
-To byl wlasnie Ifimach. Byl wychowawca naszego mlodego pana i wiadomosc bardzo nim wstrzasnela.
A po chwili, znizajac glos, dodal:
-Ifimach to dobry czlowiek, chociaz troche niemadry. Dobrze z nim zyje, choc wlasciwie dobrze zyje z kazdym.
-Nie dziwie sie.
Doszli do jednego z pokoi.
-Zaczekaj tutaj. Pani zaraz przyjdzie.
Byl to wieczernik bez okien, niezbyt duzy, oswietlony nieregularnym blaskiem skromnych lamp rozmieszczonych na niewielkich kamiennych wspornikach. Zdobily go amfory o szerokich wylewach. Dwie stare sofy raczej nie zapraszaly do odpoczynku. Zostawszy sam, Herakles poczul sie nagle przytloczony panujaca w owej jaskini ciemnoscia, niekonczacym sie lamentem, a nawet stechlym powietrzem, ktore wydobywalo sie skads niczym oddech z ust chorego. Pomyslal, ze caly dom wydaje sie pasowac do smierci, tak jak gdyby nie przestano w nim odprawiac codziennych, przedluzajacych sie ceremonii pogrzebowych. Czym tu pachnie? - zastanawial sie. Rozpacza kobiety. Pokoj wypelnial wilgotny zapach smutnych kobiet.
-Heraklesie Pontor, to ty?
Jakis cien stanal na progu wieczernika. Slabe swiatlo lamp nie wydobywalo z mroku twarzy, jedynie - dziwnym przypadkiem - okolice ust. Pierwsze wiec, co zobaczyl Herakles u Etis, to wargi, ktore otwarly sie, by wypuscic slowa; nastepnie ukazalo sie czarne wrzeciono, puste oko, ktore - jak zrenica namalowanej figury - zdawalo sie go obserwowac z pewnej odleglosci.
-Od dawna nie przekraczales progu mojego skromnego domu - odezwaly sie usta i nie czekajac na odpowiedz, dodaly: - Witaj.
-Dziekuje ci.
-Twoj glos... Wciaz go pamietam. I twoja twarz. Ale zapomnienie przychodzi szybko. Nawet gdybysmy widywali sie czesto...
-Nie widujemy sie czesto - przerwal Herakles.
-Rzeczywiscie: twoj dom stoi wprawdzie niedaleko mojego, ale ty jestes mezczyzna, a ja kobieta. Jestem despoina, zajmuje nalezne mi miejsce samotnej pani domu, a ty przemawiasz na Agorze i wypowiadasz sie w Zgromadzeniu. Ja jestem tylko wdowa. Ty jestes wdowcem! Oboje jestesmy dobrymi Atenczykami.
Usta zamknely sie, a blade wargi zacisnely, tworzac delikatna, krzywa, ledwie widoczna linie. Usmiech? Heraklesowi nielatwo bylo sie domyslic. Za cieniem Etis pojawily sie dwie podtrzymujace ja niewolnice; obie plakaly, jeczaly, a moze tylko razem wydawaly z siebie jakis dziwny dzwiek, jakby graly na aulosie. Musza znosic jej okrucienstwo, pomyslal, bo przeciez wlasnie stracila jedynego syna.
-Skladam ci moje kondolencje - zaczal.
-Przyjmuje.
-I oferuje pomoc. W czym tylko potrzebujesz.
Od razu zorientowal sie, ze nie powinien byl tego mowic: przekraczal oto ramy swej wizyty, wiedziony pragnieniem, by skrocic ow niekonczacy sie dystans, wyrazic wszystkie lata milczenia w dwoch slowach. Usta otworzyly sie, jakby male, lecz niebezpieczne
zwierzatko, czatujace czy tez drzemiace, nagle wyczulo ofiare.
-Potwierdzasz w ten sposob swoja przyjazn z Meragrem - odparla sucho - nie musisz nic wiecej mowic.
-Nie chodzi o moja przyjazn z Meragrem... Uwazam to za swoj obowiazek.
-Coz, obowiazek - usta zarysowaly sie (teraz naprawde) w niewyraznym usmiechu - swiety obowiazek, oczywiscie. Mowisz tak jak zawsze, Heraklesie Pontor.
Postapila krok do przodu: swiatlo odkrylo piramide jej nosa, policzki - pozlobione swiezymi zadrapaniami - i czarne wegle jej oczu. Nie postarzala sie tak, jak sadzil Herakles: zachowala, przynajmniej on tak uwazal, charakterystyczny styl artysty, ktory ja stworzyl. Faldy ciemnego peplosu splywaly lagodnymi falami z jej ramion; jedna reka, lewa, ginela pod szalem; prawa przytrzymywala go. I na tej wlasnie rece Herakles dojrzal oznaki wieku, zupelnie jak gdyby lata splynely po ramionach kobiety, zabarwiajac na ciemno ich konce. W tym, i tylko w tym, szczegole, w owych uwidaczniajacych sie wezelkach i nienaturalnym ukladzie palcow, Etis zestarzala sie.
-Dziekuje ci - szepnela, a w jej glosie po raz pierwszy dala sie wyczuc gleboka szczerosc, co zaskoczylo mezczyzne. - Skad tak szybko sie dowiedziales?
-Zebral sie tlum na ulicy, gdy przyniesiono cialo. Pobudzili sie wszyscy sasiedzi.
Rozlegl sie krzyk. Potem drugi. Przez jakas absurdalna chwile Herakles myslal, ze wydobywa sie on z zamknietych ust Etis, jak gdyby jeczala do wewnatrz i cale jej szczuple cialo drzalo i dygotalo od tego, co zrodzilo sie w jej gardle.
Ale nagle ogluszajacy krzyk spowity w czarne szaty wpadl do pokoju, odepchnal niewolnice, zgiety wpol potoczyl sie od sciany do sciany i padl w kacie, zwijajac sie niczym w ataku swietej choroby. Na koniec przeszedl w nieutulony szloch.
-Elea przezywa to duzo gorzej - pospieszyla z wyjasnieniami Etis, jakby chciala przeprosic Heraklesa za zachowanie corki. - Tramach byl nie tylko jej bratem, byl tez jej kyrios, jej prawnym obronca. Jedynym mezczyzna, jakiego Elea znala i kochala...
Etis podeszla do corki, ktora lezala skulona w ciemnym kacie, jak gdyby pragnela zajac jak najmniej miejsca albo chciala znalezc sie w cieniu niczym czarna pajeczyna; twarz ukryla w dloniach, oczy i usta miala szeroko otwarte, a jej cialem wstrzasal gwaltowny szloch. Etis odezwala sie:
-Dosc, Eleo. Nie powinnas wychodzic z gynaikeion, wiesz o tym dobrze, zwlaszcza w takim stanie. Okazywac bol w ten sposob przed obcym... jakzez mozna? To nie przystoi dobrze urodzonej kobiecie. Wracaj do siebie! - a gdy dziewczyna nie przestawala plakac, Etis krzyknela, podnoszac reke: - Nie bede ci drugi raz powtarzac!
-Niech mi pani pozwoli - poprosila jedna z niewolnic i szybko ukleknawszy przy Elei, zaczela do niej przemawiac czulymi slowami, ktorych Herakles nie doslyszal. Niebawem szloch przeszedl w niezrozumialy belkot.
Spojrzawszy ponownie na Etis, Herakles zorientowal sie, ze nie spuszcza ona z niego
wzroku.
-Co sie wlasciwie stalo? - zapytala. - Kapitan strazy powiedzial mi tylko, ze pasterz znalazl cialo Tramacha u stop Likawitu...
-Medyk Aschylos stwierdzil, ze to wilki.
-Niemalo by trzeba wilkow, by zagryzc mojego syna!
I wiele, by zagryzc ciebie, szlachetna kobieto, pomyslal.
-Bez watpienia musialo ich byc duzo - przyznal.
Etis zaczela mowic z dziwna delikatnoscia, nie zwracajac sie do Heraklesa, tak jakby modlila sie w samotnosci. Swieze, czerwonawe zadrapania na jej bladej, kanciastej twarzy znow nabiegly krwia.
-Wyszedl dwa dni temu. Pozegnalam sie z nim jak zawsze, jak wczesniej, nie martwiac sie o niego; byl juz przeciez mezczyzna i potrafil uwazac na siebie. "Bede polowal caly dzien, mamo - powiedzial - przyniose ci pelna torbe przepiorek i drozdow. Zastawie sidla na zajace". Zamierzal wrocic tego samego wieczoru. Nie wrocil. Mialam go za to obsztorcowac, ale...
Usta Etis otworzyly sie raptownie, gotowe wypowiedziec jakies istotne slowo. Stala tak przez moment ze znieruchomiala szczeka i ciemna elipsa gardla zastygla w milczeniu.* Dopiero po chwili przymknela delikatnie usta do szeptu:
* Metafory i obrazy zwiazane z "ustami" albo "gardlem", podobnie jak "krzyki" i jeki", zajmuja (jak uwazny czytelnik zapewne juz dostrzegl) cala druga polowe tego rozdzialu. Wydaje mi sie oczywiste, ze mamy do czynienia z tekstem eidetycznym. (Przypis Tlumacza).
-Ale teraz nie moge sprzeciwiac sie Smierci i gderac na nia... bo nie wroci po mnie z twarza mojego syna, zeby mnie prosic o wybaczenie... O moj synku kochany!
Najlzejsza czulosc jest u niej silniejsza niz ryk u bohaterskiego Stentora - pomyslal Herakles z podziwem.
-Bogowie sa czasami niesprawiedliwi - powiedzial mimowolnie, bo tak tez w duchu uwazal.
-Nie mow o nich, Heraklesie... Och, nie wymawiaj slowa: bogowie! - usta Etis drzaly z gniewu - To wlasnie b ogo wie wpili swe kly w cialo mojego syna i usmiechali sie, wyrywajac i zjadajac jego serce, wdychajac z rozkosza cieply zapach krwi! Och, nie, nie mow o bogach w mojej obecnosci!
Heraklesowi wydalo sie, ze Etis na prozno probuje uspokoic swoj glos, ktory teraz przeszedl w donosny krzyk, tlumiac wszelkie inne odglosy. Niewolnice odwrocily sie i patrzyly na swoja pania; nawet Elea zamilkla i sluchala matki z naboznym szacunkiem.
-Zeus Kronida zlamal ostatni dab tego domu, dab jeszcze zielony! Przeklinam bogow i ich niesmiertelna kaste!
Jej rozwarte ramiona uniosly sie w gescie smialym, bezposrednim, niemal doslownym. Po chwili opuscila rece i znizajac powoli glos, dodala z nagla pogarda:
-Najlepsza pochwala, jakiej bogowie moga oczekiwac, to nasze milczenie! I to wlasnie slowo - "milczenie", zagluszyl potrojny lament. Zapadl on w uszy Heraklesa i towarzyszyl mu, gdy opuszczal nieszczesny dom: rytualny lament tria zlozonego z niewolnic i Elei; przez ich szeroko otwarte usta zdawal sie wydobywac jeden glos, jakby z jednego gardla, rozbity na trzy rozne nuty, przejmujace i ogluszajace, i wyrzucaly z siebie w trzech kierunkach dobyty z trzech gardel zalobny lament.*
* Zdumiewajace, ze Montalo w swej mieniacej sie erudycja edycji tekstu oryginalnego nawet nie wspomina o silnej eidesis, ktora odznacza sie tekst, przynajmniej w pierwszym rozdziale. Mozliwe jest jednak rowniez, ze nie znal tego osobliwego zabiegu literackiego. Aby dac zaciekawionemu czytelnikowi przyklad i zeby szczerze wyznac, jak udalo mi sie odkryc obraz ukryty w tym rozdziale (wszak tlumacz musi byc w przypisach szczery, klamstwo to przywilej autora), zreferuje krotka rozmowe, jaka mialem wczoraj z moja przyjaciolka Helena, ktora uwazam za osobe madra i obdarzona duzym doswiadczeniem. Rozmowa zeszla nam na ten temat i podniecony opowiedzialem jej, ze Jaskinia filozofow, dzielo, jakie wlasnie zaczalem tlumaczyc, jest tekstem eidetycznym. Zastygla, wpatrzona we mnie, w lewej rece trzymajac za ogonek czeresnie z salaterki stojacej obok.
-Tekstem jakim? - zapytala.
-Eidesis - wyjasnilem - to technika literacka wymyslona przez starozytnych pisarzy greckich po to, by umiescic w utworze jakis klucz, tajne, ukryte przeslanie. Polega ona na tym, ze w tekscie powtarzaja sie metafory albo slowa, ktore, wyizolowane przez uwaznego czytelnika, utworza idee albo obraz niezalezny od tekstu oryginalnego. Arginus z Koryntu na przyklad, ucieklszy sie do eidesis, ukryl calkowicie kompletny opis dziewczyny, ktora kochal, w dlugim wierszu z pozoru poswieconym polnym kwiatom. A Epaf z Macedonii...
-Szalenie ciekawe - usmiechnela sie, znudzona - a mozna wiedziec, co kryje twoj anonimowy tekst pod tytulem Jaskinia filozofow!
-Dowiem sie, jak go przetlumacze do konca. W pierwszym rozdziale najczesciej powtarzaja sie slowa: "czupryna", "grzywa" i "usta" albo "gardla", ktore krzycza albo rycza, ale...
-"Czupryny" i "gardla, ktore rycza"? - przerwala Helena - mowa chyba o lwie, prawda?
To mowiac, zjadla czeresnie.
Zawsze nienawidzilem tej kobiecej umiejetnosci, by dochodzic do prawdy bez wysilku, najkrotsza droga. Teraz ja zastyglem, wpatrujac sie w Helene.
-Lew, to oczywiste... - wyszeptalem.
-Ale nie rozumiem - ciagnela Helena, nie przejmujac sie zbytnio cala sprawa - czemu autor uwazal idee lwa za tak tajna, ze musial ukryc ja pod postacia... jak powiedziales?
-Eidesis. Dowiemy sie, jak skoncze przeklad. Tekst eidetyczny mozna pojac jedynie wtedy, gdy sie go przeczyta od deski do deski - mowiac to, myslalem: "Lew, to oczywiste... Jakim cudem sam na to wczesniej nie wpadlem?".
-No dobrze - Helena uznala rozmowe za zakonczona, zgiela dlugie nogi, ktore dotad trzymala wyciagniete na krzesle, odstawila talerz z czeresniami na stol i wstala - tlumacz
dalej, to zobaczymy.
-Co najdziwniejsze, Montalo niczego nie zauwazyl w oryginalnym rekopisie... - dodalem.
-No to napisz do niego - podsunela - poczujesz sie lepiej i moze cos zyskasz.
I chociaz z poczatku udalem, ze nie mam na to ochoty (zeby nie zauwazyla, ze oto jednym zdaniem rozwiazala wszystkie moje problemy), to wlasnie uczynilem. (Przypis Tlumacza).
Rozdzial II*
*"Osnowa jest nabrzmiala; przesuwajace sie po powierzchni palce wydaja mi sie przesiakniete olejem; w srodkowej czesci wyczuwalna niejaka miekkosc wlokien" - stwierdza Montalo odnosnie skrawkow papirusu rekopisu na poczatku rozdzialu drugiego. Czyzby przy jego sporzadzaniu wykorzystano liscie pochodzace z roznych roslin? (Przypis Tlumacza).Niewolnice przygotowaly do pochowku cialo Tramacha, syna wdowy Etis, wedle obowiazujacej ceremonii: odpowiednimi masciami zamaskowano potworne rany, zreczne palce przesuwaly sie po poranionej skorze, wcierajac w nia esencje i wonnosci; nastepnie cialo zawinieto w miekki calun i przyobleczono w swieze szaty; oblicze pozostalo odkryte, a szczeke podwiazano mocna plachta, by zapobiec przerazajacemu ziewaniu smierci; pod obrzmialym jezykiem umieszczono obola, by zmarly mial czym zaplacic Charonowi za usluge. Potem udekorowano loze mirtem i jasminem i na nim zlozono cialo, stopami do drzwi, by czuwac przy nim przez caly dzien; czuwal tez przy zwlokach szary posazek Hermesa. U wejscia do ogrodu stalo ardanion, naczynie z woda, ktore mialo powiadamiac o tragedii i oczyszczac przybylych po kontakcie z Nieznanym. Z nadejsciem poludnia, kiedy okazywanie wspolczucia przybralo na sile, najete placzki zaintonowaly falujaca piesn. Wieczorem zygzakowaty rzad mezczyzn ustawil sie wzdluz ogrodzenia ogrodu; kazdy z nich czekal w milczeniu w wilgotnym, chlodnym cieniu drzew na swa kolej, by wejsc do domu, przystanac przy zwlokach i zlozyc rodzinie kondolencje. Role gospodarza pelnil Daminos z demu Chalkobion, wuj Tramacha. Mial niewielki majatek w statkach i w kopalniach srebra w Laurionie, a jego obecnosc przyciagnela wiele osob. Jednak niektorzy przybyli przez pamiec dla ojca Tramacha, Meragra, ktorego skazano i ukarano smiercia za zdrade demokracji wiele lat wczesniej, badz tez kierowani wspolczuciem dla wdowy Etis, na ktora spadla nieslawa meza.
Herakles Pontor przybyl wieczorem, postanowil bowiem wziac takze udzial w ekphora, obrzadku eksportacji, odprawianym zawsze przed wschodem slonca. Powoli i uroczyscie wkroczyl w ciemny korytarz, wilgotny i chlodny, przesiakniety powietrzem nabrzmialym wonia masci, obszedl cialo dookola, idac krok w krok za kretym szeregiem gosci, i w
milczeniu ucalowal Daminosa i Etis, ktora przyjela go spowita w czarny peplos i szal z ogromnym kapturem. Oboje milczeli. Jego pocalunek byl jednym z wielu. Posuwajac sie powoli, spostrzegal mezczyzn, ktorych znal, i takich, ktorych nie znal; byli tam: szlachetny Praksynoe z synem, szalenie przystojnym Antysem, o ktorym wiedziano, ze zaliczal sie do najlepszych przyjaciol Tramacha, Isifenes i Elialtes, dwaj cieszacy sie szacunkiem kupcy, ktorzy bez watpienia przybyli tu dla Daminosa, a takze Menechmos, ktorego obecnosc byla pewnym zaskoczeniem; tego poete-rzezbiarza, ubranego z charakterystyczna dla niego niedbaloscia, bawilo, ze lamie protokol, szepcac cos do Etis. Tuz przed wyjsciem Heraklesowi wydalo sie, ze w wilgotnym chlodzie ogrodu, w tlumie mezczyzn czekajacych jeszcze na wejscie, dostrzega krepa postac filozofa Platona; domyslil sie, ze przybyl on przez pamiec na swa dawna przyjazn z Meragrem.
Jakims poteznym, spiralnym stworem wydawala sie grupa, ktora wyruszyla na cmentarz Droga Panatenajska: jego glowe stanowilo kolyszace sie cialo niesione przez czterech niewolnikow; z tylu kroczyla najblizsza rodzina - Daminos, Etis i Elea, pograzeni w bolu i milczeniu - oraz odziani w czarne tuniki mlodziency z aulosami, ktorzy czekali na poczatek obrzedu, by zaczac grac; na koncu szly cztery placzki w bialych peplosach. Korpus stanowili przyjaciele i znajomi idacy w dwoch rzedach.
Orszak wyszedl z Miasta przez brame Dipylon i wkroczyl na Swieta Droge, oddalona od swiatel domostw, posuwajac sie wolno w wilgotnej i chlodnej wieczornej mgle. Kamienie z Keramejkos zdawaly sie chwiac w swietle pochodni: co rusz ukazywaly sie posagi bogow i bohaterow pokryte delikatnym olejkiem nocnej rosy, wysokie stele z inskrypcjami, zdobne w wizerunki zmarlych i urny o grubych konturach, wsrod ktorych plozyl sie bluszcz. Niewolnicy ostroznie zlozyli cialo na stosie pogrzebowym. Aulosy przeszyly powietrze falujaca nuta. Placzki jak na komende rozdarly szaty w chwili, gdy chlodno zaintonowaly rozkolysana piesn. Zaczela sie uczta na czesc bogow Podziemi. Ludzie rozeszli sie, by moc lepiej obserwowac obrzedy: Herakles wybral towarzystwo olbrzymiego posagu Perseusza; odcieta glowa Meduzy, ktora heros trzymal za wezowe sploty, znajdowala sie na wysokosci jego twarzy i zdawala sie patrzec nan pustymi oczami. Przebrzmialy piesni, wypowiedziano ostatnie slowa i zlote glowy czterech pochodni pochylily sie ku brzegom stosu: wielotwarzowy Plomien wzniosl sie w gore, zgial, a jego liczne jezyki falowaly w chlodnym i wilgotnym powietrzu Nocy.*
* "Chlod" i "wilgoc", podobnie jak "falujacy", "zygzakowaty" ruch wraz ze wszystkimi synonimami wyraznie tworza eidesis w tym rozdziale. Mogloby chodzic po prostu o obraz morza (rzecz bardzo charakterystyczna dla Grekow). Ale co z tak powtarzajaca sie cecha jak "obrzmialy"? Idzmy dalej. (Przypis Tlumacza).
Mezczyzna kilkakrotnie zastukal w drzwi. Nikt nie otwieral, wiec zastukal ponownie. Na ciemnym atenskim niebie zaczely sie burzyc wieloglowe chmury.
W koncu drzwi sie otwarly i ukazala sie w nich pozbawiona rysow biala twarz, spowita w
dlugi, czarny calun. Zaskoczony, niemal przerazony mezczyzna zawahal sie, nim powiedzial: - Pragne sie widziec z Heraklesem Pontor, zwanym Tropicielem Tajemnic. Postac w milczeniu umknela w cien, wiec mezczyzna, wciaz niepewny, wszedl do domu.
Na zewnatrz slychac bylo nadal nieregularny pomruk grzmotow.
Herakles Pontor siedzial przy stole w swym niewielkim pokoju; skonczyl czytac i z roztargnieniem wpatrywal sie w kreta trajektorie szczeliny biegnacej od sufitu ku srodkowi sciany frontowej, gdy nagle drzwi otwarly sie z wolna i w progu stanela Ponsyka.
-Mamy goscia - rzekl Herakles, odgadujac harmonijne, falujace ruchy szczuplych rak i zrecznych palcow ukrytej pod maska niewolnicy. - Mezczyzna. Chce mnie widziec - obydwie rece poruszaly sie teraz razem; dziesiec opuszkow palcow rozmawialo w powietrzu. - Tak, wpusc go.
Przybysz byl wysoki i szczuply, otulony w skromny welniany plaszcz, usiany nabrzmialymi luskami nocnej rosy. Jego pieknie sklepiona glowa ostentacyjnie swiecila lysina, a starannie przycieta siwa broda zdobila dolna czesc twarzy. Z oczu bila jasnosc, ale zmarszczki wokol nich zdradzaly wiek i zmeczenie. Mezczyzna nie mogl oderwac wzroku od wciaz milczacej Ponsyki, po jej odejsciu zwrocil sie do Heraklesa:
-Czy twoja slawa jest zasluzona?
-A co o mnie mowia?
-Ze Tropiciele Tajemnic umieja czytac w ludzkich twarzach i w wygladzie rzeczy, tak jakby to byly zapisane stronice. Ze znaja jezyk pozorow i potrafia to tlumaczyc. To dlatego twoja sluzaca zaslania twarz maska pozbawiona rysow?
Herakles, ktory podniosl sie, by wziac patere z owocami i puchar wina, usmiechnal sie lekko i rzekl:
-Na Zeusa, nie ja zaprzecze tej opinii, ale moja sluzaca zaslania twarz bardziej ze wzgledu na moj spokoj niz na wlasny; kiedy byla niemowleciem, zostala porwana przez lidyjskich rozbojnikow, ktorzy w jakas noc zbiorowego pijanstwa zabawiali sie przypalaniem jej twarzy i wyrywaniem jezyka... Poczestuj sie owocami, jesli masz ochote... Zdaje sie, ze jeden ze zbojcow ulitowal sie nad nia, albo moze wyczul jakis interes, i zaopiekowal sie nia. Potem sprzedal jako niewolnice do poslug domowych. Sam kupilem ja na targu dwa lata temu. Podoba mi sie, bo jest milczaca jak kot, a pozyteczna jak pies, ale nie moge patrzec na jej zeszpecona twarz...
-Rozumiem - odezwal sie gosc - zal ci jej.
-Nie, nie o to chodzi - zaoponowal Herakles - po prostu rozprasza moja uwage. Bywa, ze moje oczy zbyt czesto ulegaja pokusie, by patrzec na wszystko, co widze: zanim przyszedles, na przyklad, wpatrywalem sie w zamysleniu w zarys tej ciekawej szczeliny w scianie, w jej bieg i doplywy, w jej zrodlo... A ze oblicze mojej sluzacej jest takim spiralnym, nieskonczonym wezlem szczelin, nieustanna zagadka dla mego nienasyconego wzroku,
postanowilem wiec je zaslonic i zmusilem ja, by stale nosila te pozbawiona rysow maske. Lubie, gdy otaczaja mnie rzeczy proste: prostokat stolu, kraglosc kielichow... regularne geometrie. Moja praca to cos dokladnie przeciwnego: rozszyfrowywanie rzeczy skomplikowanych. Ale siadz, prosze, wygodnie na sofie... W tej paterze masz swieze owoce, swietne sa zwlaszcza slodkie figi. Uwielbiam figi, ty nie? Moge cie takze poczestowac kieliszkiem czystego wina...
Mezczyzna, ktory sluchal spokojnej przemowy Heraklesa z narastajacym zdumieniem, rozparl sie na sofie. Cien jego lysej glowy w swietle stojacej na stole oliwnej lampki rysowal sie na scianie tuz nad nim niczym idealna kula. Cien glowy Heraklesa - gruby, stozkowaty pien porosniety u szczytu krotkim, szarawym mchem wlosow - siegal sufitu.
-Dziekuje. Na razie wystarczy mi sofa - stwierdzil.
Herakles wzruszyl ramionami, odsunal lezacy na stole stos papirusow, podsunal patere z owocami, sam takze usiadl i siegnal po fige.
-W czym moge ci pomoc? - zapytal uprzejmie.
Z oddali dobiegl chrapliwy grzmot. Po krotkiej chwili milczenia mezczyzna odezwal sie:
-Tak naprawde nie wiem. Slyszalem, ze rozwiazujesz tajemnicze sprawy. Mam wlasnie taka.
-Pokaz mi ja - odparl Herakles.
-Co?
-Pokaz mi tajemnice. Rozwiazuje tylko takie tajemnice, ktorym moge sie przyjrzec. To jakis tekst? A moze przedmiot?
Na twarzy mezczyzny ponownie odmalowalo sie zdumienie - uniosl brwi i otworzyl usta - Herakles tymczasem wytwornym ruchem szczek odgryzal glowke figi.*
* Tlumacze doslownie: "glowke figi", choc nie wiem, co ma na mysli tajemniczy autor. Mozliwe, ze chodzi o te najgrubsza i najbardziej miesista czesc owocu, ale rownie dobrze moze to byc czesc tuz przy ogonku. Mozliwe tez, ze jest to jedynie literacki zabieg, aby wyeksponowac slowo "glowka", ktore zdaje sie powoli dominowac jako kolejne eidesis. (Przypis Tlumacza).
-Nie, nic z tych rzeczy - odparl po chwili milczenia. - Tajemnicza sprawa, z jaka przychodze, to cos, co bylo, ale czego juz nie ma. Wspomnienie. Albo raczej idea wspomnienia.
-Jak mam cos takiego rozwiazac? - rozesmial sie Herakles. - Rozwiazuje jedynie to, co moge zobaczyc na wlasne oczy. Nie wychodze poza slowa...
Mezczyzna spojrzal na niego uwaznie, jakby z niedowierzaniem.
-Za slowami zawsze kryja sie Idee, chocby i niewidzialne* - powiedzial. - I tylko one sie licza - kulisty cien znizyl sie, gdy mezczyzna pochylil glowe. - My przynajmniej wierzymy w niezalezne istnienie Idei. Ale moze sie przedstawie: jestem Diagoras z demu Medont, nauczam filozofii i geometrii w szkole w gaju Akademosa. Wiesz, tej, ktora zwa "Akademia". W szkole kierowanej przez Platona.
* Niezaleznie od znaczenia, jakie maja w calosci wypowiedzi, te ostatnie zdania: "Za slowami zawsze kryja sie Idee... I tylko one sie licza" - wydaja mi sie przeslaniem autora, podkreslajacym obecnosc eidesis. Montalo, jak zwykle, wydaje sie niczego nie zauwazac. (Przypis Tlumacza).
Herakles skinal glowa.
-Slyszalem o Akademii i troche znam Platona - rzekl - choc musze przyznac, ze ostatnio nieczesto go widuje...
-Nie dziwi mnie to - odparl Diagoras - jest nieslychanie zajety tworzeniem nowej ksiazki, dialogu o idealnym rzadzie. Ale nie przyszedlem rozmawiac z toba o nim, tylko o... o jednym z moich uczniow. O Tramachu, synu wdowy Etis, o tym mlodziencu, ktorego kilka dni temu zagryzly wilki... Wiesz, o kim mowie?
Miesista twarz Heraklesa, czesciowo oswietlona swiatlem lampki, nie wyrazala zadnych uczuc. Ach, Tramach byl uczniem w Akademii, pomyslal, to dlatego Platon przyszedl zlozyc Etis kondolencje. Ponownie skinal twierdzaco glowa.
-Znam jego rodzine, nie wiedzialem jednak, ze Tramach byl uczniem w Akademii.
-Byl - odparl Diagoras - i to w dodatku dobrym.
Stykajac opuszki swoich grubych palcow, Herakles powiedzial:
-A czy ta tajemnicza sprawa, z jaka przychodzisz, wiaze sie z Tramachem?
-W rzeczy samej - przyznal filozof.
Herakles przez chwile trwal w zamysleniu. Potem wykonal niepewny ruch reka.
-Dobrze. Opowiedz mi wszystko najdokladniej, jak potrafisz, a potem zobaczymy.
Spojrzenie Diagorasa z Medontu zatrzymalo sie na ostrym czubku plomienia, ktory wznosil sie spiczasto nad knotem lampy; powoli cedzil slowa:
-Bylem jego glownym mentorem. I bylem z niego dumny. Tramach posiadal wszystkie szlachetne zalety, jakich Platon wymaga od tych, ktorzy pragneliby stac sie madrymi straznikami miasta: byl piekny, jak moze byc tylko ktos, kto zostal poblogoslawiony przez bogow; umial madrze dyskutowac; jego pytania zawsze byly trafne; zachowanie - przykladne; jego duch wibrowal w harmonii z muzyka, a smukle cialo uksztaltowala gimnastyka. Mial wlasnie uzyskac pelnoletnosc i plonal z niecierpliwosci, by sluzyc Atenom w armii. Choc martwilem sie mysla, ze szybko opusci Akademie, jako ze wrozylem mu pewna kariere, moje serce radowalo sie, kiedy widzialem, ze umie juz wszystko, czego bylem w stanie go nauczyc, i jest az nadto przygotowany do doroslego zycia...
Diagoras przerwal. Po chwili, nie odrywajac wzroku od spokojnie kolyszacego sie plomienia, ciagnal dalej zmeczonym glosem:
-I wowczas, mniej wiecej miesiac temu, zaczalem nagle dostrzegac, ze dzieje sie z nim cos dziwnego. Wydawal sie czyms zmartwiony. Nie byl skupiony w czasie zajec jak przedtem, zdawal sie izolowac od reszty kolegow, stal oparty o sciane najdalej od tablicy, obojetny na las ramion, uniesionych jak glowy wyrastajace z dlugich szyj, gdy zadawalem jakies pytanie, jak gdyby wiedza przestala go interesowac. Poczatkowo nie zwracalem
zbytniej uwagi na takie zachowanie: sam wiesz, ze w tym wieku ma sie rozliczne problemy, ze pojawiaja sie one i znikaja dosc szybko. Ale stan ten trwal nadal. Nawet sie poglebil. Czesto opuszczal lekcje, nie przychodzil tez na gimnastyke. Niektorzy koledzy zauwazyli te zmiane, ale takze nie wiedzieli, czemu ja przypisywac. Moze byl chory. Postanowilem porozmawiac z nim sam na sam... bo jeszcze sadzilem, ze moze ma klopoty z gatunku tych najpospolitszych, moze jest zakochany, wiesz... w tym wieku to czeste... - Herakles zdziwil sie, widzac, ze na twarz Diagorasa wyplywa rumieniec jak u nastolatka; zanim znowu przemowil, przelknal sline. - Ktoregos popoludnia, na przerwie, zastalem go samego w ogrodzie, przy posagu Sfinksa...
Chlopak stal dziwnie spokojny wsrod drzew. Zdawalo sie, ze przyglada sie kamiennemu stworowi z glowa kobiety, z cialem lwa i orlimi skrzydlami, ale jego przedluzajacy sie bezruch - podobny do nieruchomosci posagu - kazal sadzic, ze myslami bladzi gdzies daleko. Stal z opuszczonymi wzdluz ciala rekami, z nieco przechylona glowa i zlaczonymi kostkami stop. Mezczyzna zaskoczyl go w takiej pozie. Byl chlodny wieczor, ale Tramach mial na sobie jedynie lekka, krotka jak spartanskie chitony tunike, ktora rozwiewal wiatr, obnazajac biale uda i ramiona. Kasztanowe pukle przewiazane byly rzemykiem. Na nogach mial piekne skorzane sandaly. Zaintrygowany mezczyzna podszedl blizej; wowczas chlopak dostrzegl go i odwrocil sie ku niemu:
-Ach, mistrz Diagoras. Byliscie tutaj...
I poczal sie oddalac. Ale mezczyzna powiedzial:
-Poczekaj, Tramachu. Chcialem wlasnie porozmawiac z toba sam na sam.
Tramach zatrzymal sie, wciaz odwrocony tylem (biale nagie lopatki) i z wolna zaczal sie odwracac. Mezczyzna, ktory chcial okazac mu swoja serdecznosc, zorientowal sie, ze chlopiec caly zesztywnial, usmiechnal sie zatem, by go uspokoic.
-Nie masz okrycia? - spytal. - Troche za chlodno na tak lekki stroj.
-Nie czuje chlodu, mistrzu Diagorasie.
Mezczyzna czule poglaskal gladka wypuklosc miesni na lewym ramieniu swego ucznia.
-Na pewno? Skore masz lodowata, moj biedny chlopcze... i chyba drzysz.
Zblizyl sie bardziej, przepelniony ufnoscia plynaca z uczuc, jakie zywil wobec chlopaka, i delikatnym ruchem, niemal matczynym musnieciem palcow, odsunal mu z czola kasztanowe loki. Po raz kolejny zachwycil sie uroda tej nieskazitelnej twarzy, pieknem oczu miodowej barwy, ktore obserwowaly go, mrugajac.
-Posluchaj, synu - rzekl. - Twoi koledzy i ja zauwazylismy, ze cos ci dolega. Ostatnio jestes jakis inny...
-Nie, mistrzu, ja...
-Posluchaj - powtorzyl mezczyzna lagodnie, glaszczac gladka owalna twarz chlopca, ujmujac delikatnie jego podbrodek, tak jak bierze sie w rece puchar z czystego zlota. - Jestes
moim najlepszym uczniem, a mistrz dobrze zna swego najlepszego ucznia. Od niemal miesiaca wydaje mi sie, ze nic cie nie interesuje, nie uczestniczysz w naszych dialogach... Poczekaj, nie przerywaj mi... Oddaliles sie od kolegow, Tramachu... Cos ci jest, synu, to oczywiste. Powiedz mi tylko co, a przysiegam na bogow, ze postaram ci sie pomoc, bo sil mi jeszcze nie brak. Jesli nie chcesz, nic nikomu nie powiem. Masz na to moje slowo. Zaufaj mi tylko...
Brazowe oczy chlopca szeroko otwarte - moze zbyt szeroko otwarte - wpatrywaly sie uwaznie w zrenice mistrza. Przez chwile panowala cisza i spokoj. Potem Tramach poruszyl wolno wilgotnymi i chlodnymi rozowymi wargami, jakby zamierzal cos rzec, ale nic nie powiedzial. Jego oczy wciaz byly szeroko otwarte, palajace, zrenice rozszerzone; wygladaly niczym kawalki kosci sloniowej z ogromnymi, czarnymi punktami. Mezczyzna odkryl cos dziwnego w tych oczach i obserwowanie ich tak go pochlonelo, ze prawie nie zauwazyl, iz chlopak cofnal sie pare krokow, nie odrywajac od niego wzroku, wciaz zesztywnialy, z zacisnietymi wargami...
Po ucieczce chlopca mezczyzna dlugo nie ruszal sie z miejsca.
-Umieral ze strachu - odezwal sie Diagoras po chwili gluchej ciszy.
Herakles wzial z misy kolejna fige. W oddali blysnelo, jakby zygzakiem przebiegl grzechotnik.
-Skad wiesz? Sam ci to powiedzial?
-Nie. Mowilem, ze uciekl, zanim zdolalem powiedziec cos wiecej, tak bardzo bylem zaskoczony. Ale choc nie mam twojej przenikliwosci, by czytac w ludzkich twarzach, zbyt czesto widzialem strach i mysle, ze umiem go rozpoznac. U Tramacha byl to strach najbardziej przerazajacy, jaki kiedykolwiek widzialem. Wyzieral wprost z jego oczu. Odkrywszy to, nie wiedzialem, co robic. Jakby te oczy zmrozily mnie jego strachem. Kiedy sie rozejrzalem wokol, juz go nie bylo i nie zobaczylem go wiecej. Nastepnego dnia ktorys z jego kolegow powiedzial mi, ze udal sie na polowanie. Troche mnie to zdziwilo, bo w tym stanie ducha, w jakim go widzialem poprzedniego wieczoru, nie bardzo sie nadawal na tego rodzaju wyprawe, ale...
-Kto ci powiedzial, ze poszedl na polowanie? - przerwal Herakles, wylawiajac glowe kolejnej figi sposrod tlumu owocow, wypelniajacych mise po brzegi.
-Eunios, jeden z jego najlepszych przyjaciol. Drugim byl Antys, syn Praksynoego...
-Tez uczeszczali do Akademii?
-Tak.
-Dobrze. Mow dalej.
Diagoras przejechal dlonia po glowie (cien na scianie przesunal sie po obrzmialej powierzchni kuli).
-Owego dnia chcialem porozmawiac z Antysem i Euniosem. Zastalem ich w sali
gimnastycznej...
Rece unosza sie, wija, bawia sie deszczem drobnych lusek; smukle, wilgotne ramiona; smiechy i zarty tlumione przez szum wody, zacisniete powieki, uniesione glowy; ktos kogos popchnie i znow echem rozlega sie smiech. Widok z gory przypomina kwiat zlozony z dojrzewajacych cial badz jedno cialo o wielu glowach; ramiona jak kolyszace sie paki, para pieszczaca obrzmiala, zwielokrotniona nagosc; wilgotny jezyk wody przeslizguje sie przez usta rzygacza; ruchy... zygzakowate ruchy kwiatu ciala... Nagle para swoim gestym oddechem spowija widok mgla.*
* Ten kuriozalny fragment, ktory zdaje sie w poetycki sposob opisywac kapiel mlodych chlopcow pod natryskiem w sali gimnastycznej, zawiera scisle syntetyczne, ale swietnie podkreslone prawie wszystkie elementy eidetyczne drugiego rozdzialu; wsrod nich: "wilgoc", "glowa" i "kolysanie". Wyraznie widac rowniez powtorzenia wyrazow "wielokrotny" i "luski", ktore pojawily sie juz wczesniej. Obraz "kwiatu ciala" wydaje mi sie metafora zwykla, nie eidetyczna. (Przypis Tlumacza). Mgla sie rozrzedza; ukazuje sie niewielkie pomieszczenie, szatnia, sadzac z liczby tunik i plaszczy wiszacych na bielonych wapnem scianach - i liczne dojrzewajace ciala w roznym stadium nagosci; jedno z nich lezy na sofie na brzuchu, bez sladu odzienia: przebiegaja po nim chciwie smagle rece, przeslizguja sie powoli, masujac wszystkie miesnie. Slychac smiechy: mlodzi chlopcy zartuja po kapieli. Syk pary w kadziach z wrzaca woda cichnie powoli, wreszcie zupelnie zanika. Zaslona u wejscia podnosi sie i milkna liczne smiechy. Wysoki, koscisty mezczyzna z blyszczaca lysina i starannie przycieta broda wita chlopcow, a oni spiesza z odpowiedzia. Mezczyzna przemawia, chlopcy uwaznie sluchaja jego slow, choc staraja sie nie przerywac swoich zajec: koncza sie ubierac badz rozbierac, wycieraja dlugimi recznikami swietnie zbudowane ciala lub nacieraja oleistymi masciami falujace miesnie.
Mezczyzna podchodzi do dwoch mlodych ludzi: jeden z nich ma gesta czarna czupryne i ciagle zarumienione policzki; pochylony wiaze sandaly: drugi, nagi efeb poddany wlasnie masazowi, ukazuje - dopiero teraz to widac - przecudowna twarz. Pomieszczenie emanuje cieplem niczym chlopiece ciala. I wtedy klab mgly opada na nasze oczy, kryjac wszystko.
-Pytalem ich o Tramacha - wyjasnial Diagoras - z poczatku nie rozumieli dobrze, czego od nich chce, ale obaj przyznali, ze ich przyjaciel sie zmienil, choc nie potrafili wyjasnic dlaczego. Wowczas Lizylos, inny uczen, ktory przypadkiem tam byl, wyjawil mi rzecz niezwykla: otoz Tramach od kilku miesiecy potajemnie bywal u nierzadnicy z Pireusu imieniem Yasintra. "Moze to ona sprawila, ze sie zmienil, mistrzu" - dodal przebiegle. Antys i Eunios niesmialo potwierdzili, ze tak sie rzeczy maja. Zdumialem sie, w pewien sposob mnie to zabolalo, ale zarazem poczulem znaczna ulge: to, ze moj uczen ukrywa przede mna haniebne wizyty u portowej prostytutki, bylo oczywiscie powodem do niepokoju, zwazywszy
godne wychowanie, jakie odebral, jezeli jednak caly problem ograniczal sie do tego, sadzilem, ze nie ma sie czego obawiac. Obiecalem sobie porozmawiac z nim ponownie, przy bardziej sprzyjajacej okazji, i omowic z nim rozsadnie to zboczenie jego ducha...
Diagoras umilkl. Herakles Pontor zapalil nastepna umieszczona na scianie lampe i cienie glow rozmnozyly sie: stozkowate - Heraklesa - poruszaly sie blizniaczo po scianie z niewypalonej cegly; kuliste - Diagorasa - byly zamyslone, spokojne, zaklocane symetria wlosow splywajacych na kark i starannie przycieta broda. Kiedy Diagoras ponownie zaczal opowiadac, jego glos wydawal sie dotkniety chroniczna chrypka:
-Ale wtedy... jeszcze tej samej nocy, o swicie, zolnierze ze strazy granicznej zastukali do moich drzwi... Jakis pasterz znalazl jego cialo w lesie w poblizu Likawitu i powiadomil straze... Kiedy go zidentyfikowali, wiedzac, ze w jego domu nie ma mezczyzn, ktorym mozna przekazac te wiadomosc, i ze jego wuja Daminosa nie ma w miescie, przyszli do mnie...
Umilkl ponownie. Z oddali doszedl odglos burzy, a z bliska - dekapitacji kolejnej figi. Twarz Diagorasa byla skurczona, jak gdyby kazde slowo kosztowalo go wiele wysilku.
-Bez wzgledu na to, jak dziwne ci sie to wydaje - rzekl po chwili - czulem sie winny. Gdyby obdarzyl mnie swoim zaufaniem owego popoludnia, gdyby udalo mi sie wyciagnac z niego, co mu dolega... moze nie poszedlby na polowanie... i wciaz by zyl - podniosl oczy na swego zazywnego rozmowce, ktory sluchal go rozparty na krzesle, z twarza spokojna, jak gdyby zaraz mial zasnac. - Moge ci wyznac, ze spedzilem dwa potworne dni, myslac, ze Tramach wymyslil nagle to zlowieszcze polowanie, zeby uciec ode mnie i od mojej tepoty... Tak wiec tego samego wieczoru podjalem decyzje: chce wiedziec, co sie z nim dzialo, co go tak przerazalo i do jakiego stopnia moja interwencja moglaby mu pomoc. Dlatego przychodze do ciebie. W Atenach powiadaja, ze do poznania przyszlosci trzeba wyroczni delfickiej, ale do poznania przeszlosci wystarczy najac Tropiciel