SOMOZA JOSE CARLOS Jaskinia filozofow JOSE CARLOS SOMOZA La caverna de las ideasPrzelozyla: Agnieszka Rurarz Wydanie oryginalne: 2000 Wydanie polskie: 2003 TTTN Istnieje bowiem rozumowanie oparte na prawdziwych przeslankach zwalczajace kazdego, kto by sie wazyl poruszac w pismie chocby najdrobniejsze zagadnienie z zakresu tych spraw. Rozumowanie to juz i poprzednio niejednokrotnie przeze mnie bylo wylozone, niemniej jednak trzeba, jak sie zdaje, przedlozyc je teraz na nowo.Kazdy poszczegolny przedmiot posiada trzy przedstawienia, na ktorych wiedza o nim bezwarunkowo opierac sie musi; czwartym jest wlasnie ona - owa wiedza o przedmiocie. Jako cos piatego nalezy przyjac to, co jest samym przedmiotem poznania i rzeczywista oczywistoscia. Pierwszym wiec jest nazwa, drugim okreslenie, trzecim obraz... Platon, List siodmy (Platon Listy, przelozyla Maria Maykowska) Rozdzial I* *Brak pierwszych pieciu linijek. Montalo w swoim wydaniu tekstu oryginalnego stwierdza, ze papirus byl w tym miejscu urwany. Zaczynam moj przeklad Jaskini filozofow od pierwszego zdania z tekstu Montala, ktory to tekst jest jedynym, jakim dysponujemy. (Przypis Tlumacza).Cialo polozono na kruchych brzozowych noszach. Klatka piersiowa i brzuch byly jedna miazga, pobrudzone piachem rany i glebokie zadrapania zialy zakrzepla krwia; glowa i ramiona wygladaly nieco lepiej. Jeden z zolnierzy zdjal okrywajaca cialo plachte, zeby Aschylos mogl dokonac ogledzin, a wtedy gapie zaczeli podchodzic blizej, najpierw niesmialo, potem tloczac sie, by z bliska obejrzec makabryczne szczatki. Chlod jezyl granatowa skore nocy, boreasz rozwiewal zlote czupryny pochodni, ciemne faldy chlamid i geste kity na helmach zolnierzy. Cisza miala oczy szeroko otwarte: spojrzenia skupily sie na straszliwej obdukcji; przy swietle lampy, ktora niewolnik trzymal w bliskiej odleglosci, oslaniajac ja przed porywistym wiatrem, Aschylos ruchami akuszerki rozdzielal brzegi ran badz zaglebial palce w potwornych jamach z taka sama uwaga, z jaka czytelnik przesuwa palcem wskazujacym po znakach na papirusie. Jedynie Chandalos Starszy cos ciagle mowil; wczesniej, gdy zolnierze zjawili sie z cialem, obchodzil ulice, budzac wszystkich sasiadow; jeszcze nie przebrzmialo w nim echo wlasnego krzyku. Chlod zdawal sie mu nie dokuczac, mimo ze byl prawie nagi; kustykajac, obchodzil krag mezczyzn, ciagnac za soba bezwladna lewa stope, zakonczona jednym, poczernialym paznokciem satyra, wyciagal chude jak szczapy ramiona i wspierajac sie na sasiadach, wolal: -To bog... Spojrzcie tylko na niego! Tak schodza z Olimpu bogowie... Nie wazcie sie go tknac! Czyz wam nie mowilem? To bog... Przysiegnij, Kalimachu! Przysiegnij, Euforbosie! Potezna biala czupryne starca, splywajaca w nieladzie z kanciastej glowy niczym przedluzenie jego szalenstwa, rozwiewal wiatr, zaslaniajac mu w polowie twarz. Nikt jednak nie zwracal na niego zbytniej uwagi; ludzie woleli patrzec na nieboszczyka niz na szalenca. Kapitan strazy granicznej, ktory wyszedl z najblizszego domostwa w towarzystwie dwoch zolnierzy, kilkakrotnie poprawil sobie helm z dluga kita, uwazal bowiem, ze gawiedzi nalezy demonstrowac wojskowe insygnia. Spod ciemnej przylbicy przyjrzal sie wszystkim obecnym, po czym, ledwo rzuciwszy okiem na Chandalosa, wskazal nan z obojetnoscia rowna tej, z jaka przeganialby muche. -Kazcie mu zamilknac, na Zeusa! - powiedzial, nie zwracajac sie wlasciwie do zadnego z dwoch zolnierzy. Jeden z nich podszedl do starca, uniosl dzide, po czym jednym poziomym ruchem uderzyl w pomarszczony papirus podbrzusza. Chandalos zachlysnal sie w pol slowa i zgial sie, nie wydawszy glosu, niczym klos na wietrze. Lezal skulony na ziemi, pojekujac. Ludzie przyjeli z ulga nastala nagle cisze. -Twoja opinia, medyku? Medyk Aschylos zwlekal z odpowiedzia, nie podniosl nawet wzroku na kapitana. Nie znosil, gdy zwracano sie do niego tak wlasnie: "medyku", a juz tym bardziej tym tonem, w ktorym kryla sie pogarda dla wszystkich oprocz samego siebie. Aschylos nie byl wojskowym, wywodzil sie jednak z dawnego arystokratycznego rodu i otrzymal staranne wyksztalcenie: znal doskonale Aforyzmy, stosowal w pelnym zakresie Przysiege i poswiecil wiele czasu studiom na wyspie Kos, uczac sie swietej sztuki Asklepiadow oraz uczniow i spadkobiercow Hipokratesa. Nie byl zatem kims, kogo kapitan strazy granicznej mogl latwo upokorzyc. Poza tym czul sie urazony: zolnierze przebudzili go wszak o swicie, o nie wiadomo ktorej dokladnie godzinie, azeby w ciemnosciach, na srodku ulicy, obejrzal zwloki tego mlodzienca zniesionego na noszach ze wzgorza Likawitu zapewne tylko po to, zeby mogli sporzadzic stosowny raport. Tylko ze on, Aschylos, jak wszyscy doskonale wiedza, nie jest lekarzem zmarlych, lecz zywych, zatem w jego opinii to niegodne zadanie dyskredytuje jego zawod. Oderwal rece od poszarpanych bokow nieboszczyka, pociagajac grzywe krwawej cieczy; sluzacy spiesznie wytarl je plotnem zwilzonym swieza zrodlana woda. Dwukrotnie przeplukal gardlo, zanim odezwal sie w te slowa: -Wilki. Prawdopodobnie zaatakowalo go glodne stado. Slady zebow i pazurow... Nie ma serca. Wyszarpaly je. Zostala po nim pusta, jeszcze ciepla jama. Zmierzwiony groza pomruk przebiegl przez wargi zebranych. -Sam slyszales, Hemodorze - szepnal ktos. - Wilki. -Nalezaloby cos zrobic - odparl zagadniety. - Omowimy sprawe w Zgromadzeniu. -Matke juz poinformowano - oznajmil kapitan, zdecydowanym tonem ucinajac komentarze. - Nie chcialem podawac jej szczegolow, wie jedynie, ze syn zginal. I nie zobaczy jego ciala, poki nie przybedzie Daminos z Chalkobionu: to obecnie jedyny mezczyzna w rodzinie i to on powie, co nalezy uczynic - ciagnal mocnym glosem czlowieka nawyklego do posluchu, stojac w rozkroku, z rekami w faldach tuniki. Zachowywal sie, jakby przemawial do zolnierzy, choc bylo jasne, ze slucha go tylko gawiedz. - Co do nas - skonczylismy! A zwracajac sie do grupy cywili, dodal: -Obywatele, rozejdzcie sie do domow! Nie ma nic wiecej do ogladania. Postarajcie sie zasnac, jesli zdolacie... Jeszcze pol nocy przed wami. Tak jak pod wplywem kaprysnego wiatru rozwichrza sie gesta czupryna, w ktorej kazdy wlos sterczy wtedy w innym kierunku, tak rozchodzil sie ow skromny tlum, przy czym jedni szli pojedynczo, inni w grupach, jedni rozprawiajac o strasznym zdarzeniu, inni w milczeniu. -To jasne, Hemodorze, od wilkow roi sie na Likawicie. Slyszalem, ze zaatakowaly juz wielu wiesniakow. -A teraz... tego biednego mlodzienca! Musimy poruszyc te sprawe w Zgromadzeniu... Jakis mezczyzna, niski i bardzo tegi, nie podazyl za innymi. Stal przy stopach nieboszczyka, wpatrujac sie w niego spokojnie spod wpolprzymknietych powiek; jego okragla, choc niebrzydka twarz byla zupelnie obojetna. Wygladal, jakby spal na stojaco. Rozchodzacy sie ludzie mijali go, potracali i nie zwracali nan uwagi, jakby chodzilo o kolumne czy kamien. Podszedl w koncu jeden z zolnierzy: -Idzcie do domu, obywatelu. Slyszeliscie rozkaz kapitana. Mezczyzna nawet na niego nie spojrzal i nadal wpatrywal sie w ten sam punkt, gladzac jednoczesnie grubymi palcami konce szpakowatej, starannie przycietej brody. Myslac, ze ma do czynienia z gluchym, zolnierz szturchnal go silnie, podnoszac glos: -Do ciebie mowie! Nie slyszales, co kazal nasz kapitan? Idz do domu! -Przepraszam - odezwal sie mezczyzna tonem, z ktorego nader jasno wynikalo, ze interwencja zolnierza w ogole go nie obeszla. - Juz ide. -Na co tak patrzysz? Mezczyzna dwukrotnie zamrugal powiekami i oderwal wzrok od ciala, ktore drugi zolnierz wlasnie zakrywal plachta. -Na nic. Zastanawialem sie - odparl. -Wiec zastanawiaj sie we wlasnym lozku. -Masz racje - przyznal mezczyzna. Wygladal, jakby zbudzil sie z krotkotrwalej drzemki. Rozejrzal sie wokol i powoli ruszyl przed siebie. Wszyscy ciekawscy juz sie rozeszli, takze Aschylos, ktory wymienial jakies opinie z kapitanem strazy, wydawal sie zdecydowany zniknac natychmiast, gdy tylko rozmowca da mu szanse. Nawet stary Chandalos, jeszcze zgiety z bolu i pojekujacy, poganiany kopniakami zolnierzy, oddalal sie na czworakach w poszukiwaniu jakiegos ciemnego kata, w ktorym moglby spedzic reszte nocy, sniac o wlasnym szalenstwie; jego biala dluga grzywa nabierala zycia w podmuchach wiatru, jezyla sie na plecach, podnosila sie nastepnie w bezladnym splocie snieznobialych wlosow na glowie i w bialej kicie rozwiewanej na wszystkie strony. Ciemna, lamowana zlotem czupryna Nocy wila sie leniwie nad wyraznymi zarysami Partenonu, niczym ciezkie sploty wlosow mlodej dziewczyny.* * Zwraca uwage naduzywanie w tekscie metafor zwiazanych z "czupryna" albo "grzywa wlosow"; mozliwe, ze maja one wskazywac na obecnosc eidesis, ale to jeszcze nie jest pewne. Montalo chyba nie zwrocil na to uwagi, bo o niczym nie wspomina w swoich notatkach. (Przypis Tlumacza). Tegi mezczyzna, ktory zdawal sie wyrwany przez zolnierza ze snu, nie zaglebil sie, jak pozostali, w gaszcz ulic dolnej dzielnicy miasta, tylko z wahaniem, jakby zastanawiajac sie nad czyms, powoli okrazyl skwerek, po czym skierowal kroki ku domowi, z ktorego chwile wczesniej wyszedl kapitan strazy, a z ktorego teraz dochodzily - slychac je bylo wyraznie - zalobne lamenty. Nawet w mrokach powoli juz ustepujacej nocy dom zdradzal mieszkancow o niezlej sytuacji finansowej: byl duzy, dwupietrowy, otoczony rozleglym ogrodem i niewysokim ogrodzeniem. Dwuskrzydlowe, obramowane doryckimi kolumnami drzwi wejsciowe, do ktorych wiodly niskie schodki, byly otwarte. Na stopniach, pod wiszaca na scianie pochodnia, siedzial maly chlopiec. Kiedy mezczyzna podszedl do wejscia, w drzwiach stanal starzec odziany w szara tunike niewolnikow. Chwial sie na nogach i przybysz sadzil poczatkowo, ze czlowiek ten jest albo pijany, albo sparalizowany: dopiero pozniej spostrzegl, ze gorzko placze. Starzec nawet na niego nie spojrzal; kryjac twarz w brudnych dloniach, zmierzal ogrodowa alejka ku opiekunczemu posazkowi Hermesa i belkotal niewyraznie zdania bez zwiazku. Czasem dalo sie doslyszec: "Moja pani!" albo "Co za nieszczescie!". Mezczyzna patrzyl na niego chwile, a potem zwrocil sie do chlopca, ktory obserwowal go, nie okazujac cienia niesmialosci; siedzial wciaz na stopniach, obejmujac kolana szczuplymi ramionami. -Sluzysz w tym domu? - zapytal, pokazujac mu zardzewialy krazek obola. -Tak, ale rownie dobrze moglbym sluzyc w twoim. Mezczyzne zdumiala ta szybka odpowiedz i wyzywajaca pewnosc siebie w glosie. Ocenil wiek chlopca na nie wiecej niz dziesiec lat. Czolo mial przewiazane kawalkiem materialu, co jako tako uladzalo wymykajace sie, rozczochrane jasne pukle; no, moze niezupelnie jasne, raczej barwy miodu, zreszta z trudem dalo sie okreslic wlasciwy kolor tej czupryny w swietle pochodni. Twarz, drobna i blada, nie wskazywala na pochodzenie lidyjskie czy fenickie, przywodzila raczej na mysl przodkow polnocnych badz trackich; smiale spojrzenie spod przymruzonych powiek i asymetryczny usmiech zdradzaly inteligencje. Mial na sobie jedynie szara tunike niewolnikow, ale mimo golych nog i ramion nie sprawial wrazenia, ze marznie. Zrecznie zlapal obola i ukryl go w faldach tuniki. Nie podnosil sie jednak, wywijajac nagimi stopami. -Teraz potrzebuje tylko jednej przyslugi - odezwal sie mezczyzna - zebys powiadomil twoja pania, ze jestem. -Moja pani nikogo nie przyjmuje. Jakis wysoki zolnierz, kapitan strazy, byl u niej z wiadomoscia, ze jej syn nie zyje. Teraz rwie wlosy z glowy i wykrzykuje imiona bogow, zeby ich przeklinac. I jak gdyby na poparcie jego slow z glebi domu doszedl nagle dlugi, choralny lament. -To jej niewolnice - wyjasnil niespeszony chlopiec. -Posluchaj - odezwal sie mezczyzna. - Znalem meza twojej pani... -Byl zdrajca - przerwal mu chlopiec. - Zginal dawno temu, skazany na smierc. -Tak, dlatego wlasnie zginal: bo skazano go na smierc. Ale mnie twoja pani dobrze zna, a skoro juz przyszedlem, chcialbym jej zlozyc kondolencje - dobyl sposrod fald tuniki drugiego obola, ktory przeszedl z rak do rak rownie szybko jak pierwszy. - Idz i powiedz jej, ze przybyl Herakles Pontor. Jesli nie zyczy sobie mnie widziec, odejde. Ale idz i powiedz jej to. -Pojde. Ale jak cie nie przyjmie, mam ci zwrocic obole? -Nie, sa juz twoje. A dostaniesz jeszcze jednego, jesli zostane przyjety. Chlopiec podniosl sie natychmiast. -Na Apollina, umiesz robic interesy! - i zniknal w ciemnej sieni. Rozwichrzona czupryna chmur na nocnym niebie prawie nie zmienila ksztaltu w czasie, gdy Herakles czekal na odpowiedz. Miodowe wlosy chlopca szybko wynurzyly sie z ciemnosci. -Daj trzeciego obola - zasmial sie. Korytarze wewnatrz domu laczyly sie ze soba kamiennymi lukami, ktore wygladaly jak olbrzymie, otwarte gardziele, tworzace mroczny labirynt. Chlopiec przystanal w ciemnosciach posrodku jednego z nich, by umiescic na scianie pochodnie, ktora dotad oswietlal droge. Uchwyt znajdowal sie jednak zbyt wysoko i chociaz maly niewolnik nie prosil o pomoc, i sam, stajac na palcach, staral sie go dosiegnac, Herakles wzial od niego pochodnie i lagodnym ruchem umiescil ja w zelaznej obreczy. -Dziekuje - powiedzial chlopiec. - Nie jestem jeszcze dosc duzy. -Niedlugo bedziesz. Zza scian dobiegal placz i jeki, echa bolu plynacego z niewidzialnych ust. Brzmialo to tak, jakby wszyscy mieszkancy domu oplakiwali sie nawzajem w jednej chwili. Chlopiec - ktorego twarzy Herakles nie mogl dojrzec, bo szedl on przed nim, drobny i bezbronny niczym owieczka zmierzajaca prosto ku otwartej paszczy poteznej czarnej bestii - tez nagle okazal wzruszenie. -Wszyscy kochalismy mlodego pana - powiedzial, nie odwracajac sie i nie zatrzymujac. - Byl bardzo dobry - pociagnal nosem, a moze westchnal, czy tez glos mu sie zalamal, i Herakles przez chwile zastanawial sie, czy placze. - Kazal nas bic tylko wtedy, gdy zrobilismy cos naprawde zlego, a starego Ifimacha ani mnie nigdy nie ukaral... Widziales tego niewolnika, ktory wychodzil z domu, jak przyszedles? -Niezupelnie. -To byl wlasnie Ifimach. Byl wychowawca naszego mlodego pana i wiadomosc bardzo nim wstrzasnela. A po chwili, znizajac glos, dodal: -Ifimach to dobry czlowiek, chociaz troche niemadry. Dobrze z nim zyje, choc wlasciwie dobrze zyje z kazdym. -Nie dziwie sie. Doszli do jednego z pokoi. -Zaczekaj tutaj. Pani zaraz przyjdzie. Byl to wieczernik bez okien, niezbyt duzy, oswietlony nieregularnym blaskiem skromnych lamp rozmieszczonych na niewielkich kamiennych wspornikach. Zdobily go amfory o szerokich wylewach. Dwie stare sofy raczej nie zapraszaly do odpoczynku. Zostawszy sam, Herakles poczul sie nagle przytloczony panujaca w owej jaskini ciemnoscia, niekonczacym sie lamentem, a nawet stechlym powietrzem, ktore wydobywalo sie skads niczym oddech z ust chorego. Pomyslal, ze caly dom wydaje sie pasowac do smierci, tak jak gdyby nie przestano w nim odprawiac codziennych, przedluzajacych sie ceremonii pogrzebowych. Czym tu pachnie? - zastanawial sie. Rozpacza kobiety. Pokoj wypelnial wilgotny zapach smutnych kobiet. -Heraklesie Pontor, to ty? Jakis cien stanal na progu wieczernika. Slabe swiatlo lamp nie wydobywalo z mroku twarzy, jedynie - dziwnym przypadkiem - okolice ust. Pierwsze wiec, co zobaczyl Herakles u Etis, to wargi, ktore otwarly sie, by wypuscic slowa; nastepnie ukazalo sie czarne wrzeciono, puste oko, ktore - jak zrenica namalowanej figury - zdawalo sie go obserwowac z pewnej odleglosci. -Od dawna nie przekraczales progu mojego skromnego domu - odezwaly sie usta i nie czekajac na odpowiedz, dodaly: - Witaj. -Dziekuje ci. -Twoj glos... Wciaz go pamietam. I twoja twarz. Ale zapomnienie przychodzi szybko. Nawet gdybysmy widywali sie czesto... -Nie widujemy sie czesto - przerwal Herakles. -Rzeczywiscie: twoj dom stoi wprawdzie niedaleko mojego, ale ty jestes mezczyzna, a ja kobieta. Jestem despoina, zajmuje nalezne mi miejsce samotnej pani domu, a ty przemawiasz na Agorze i wypowiadasz sie w Zgromadzeniu. Ja jestem tylko wdowa. Ty jestes wdowcem! Oboje jestesmy dobrymi Atenczykami. Usta zamknely sie, a blade wargi zacisnely, tworzac delikatna, krzywa, ledwie widoczna linie. Usmiech? Heraklesowi nielatwo bylo sie domyslic. Za cieniem Etis pojawily sie dwie podtrzymujace ja niewolnice; obie plakaly, jeczaly, a moze tylko razem wydawaly z siebie jakis dziwny dzwiek, jakby graly na aulosie. Musza znosic jej okrucienstwo, pomyslal, bo przeciez wlasnie stracila jedynego syna. -Skladam ci moje kondolencje - zaczal. -Przyjmuje. -I oferuje pomoc. W czym tylko potrzebujesz. Od razu zorientowal sie, ze nie powinien byl tego mowic: przekraczal oto ramy swej wizyty, wiedziony pragnieniem, by skrocic ow niekonczacy sie dystans, wyrazic wszystkie lata milczenia w dwoch slowach. Usta otworzyly sie, jakby male, lecz niebezpieczne zwierzatko, czatujace czy tez drzemiace, nagle wyczulo ofiare. -Potwierdzasz w ten sposob swoja przyjazn z Meragrem - odparla sucho - nie musisz nic wiecej mowic. -Nie chodzi o moja przyjazn z Meragrem... Uwazam to za swoj obowiazek. -Coz, obowiazek - usta zarysowaly sie (teraz naprawde) w niewyraznym usmiechu - swiety obowiazek, oczywiscie. Mowisz tak jak zawsze, Heraklesie Pontor. Postapila krok do przodu: swiatlo odkrylo piramide jej nosa, policzki - pozlobione swiezymi zadrapaniami - i czarne wegle jej oczu. Nie postarzala sie tak, jak sadzil Herakles: zachowala, przynajmniej on tak uwazal, charakterystyczny styl artysty, ktory ja stworzyl. Faldy ciemnego peplosu splywaly lagodnymi falami z jej ramion; jedna reka, lewa, ginela pod szalem; prawa przytrzymywala go. I na tej wlasnie rece Herakles dojrzal oznaki wieku, zupelnie jak gdyby lata splynely po ramionach kobiety, zabarwiajac na ciemno ich konce. W tym, i tylko w tym, szczegole, w owych uwidaczniajacych sie wezelkach i nienaturalnym ukladzie palcow, Etis zestarzala sie. -Dziekuje ci - szepnela, a w jej glosie po raz pierwszy dala sie wyczuc gleboka szczerosc, co zaskoczylo mezczyzne. - Skad tak szybko sie dowiedziales? -Zebral sie tlum na ulicy, gdy przyniesiono cialo. Pobudzili sie wszyscy sasiedzi. Rozlegl sie krzyk. Potem drugi. Przez jakas absurdalna chwile Herakles myslal, ze wydobywa sie on z zamknietych ust Etis, jak gdyby jeczala do wewnatrz i cale jej szczuple cialo drzalo i dygotalo od tego, co zrodzilo sie w jej gardle. Ale nagle ogluszajacy krzyk spowity w czarne szaty wpadl do pokoju, odepchnal niewolnice, zgiety wpol potoczyl sie od sciany do sciany i padl w kacie, zwijajac sie niczym w ataku swietej choroby. Na koniec przeszedl w nieutulony szloch. -Elea przezywa to duzo gorzej - pospieszyla z wyjasnieniami Etis, jakby chciala przeprosic Heraklesa za zachowanie corki. - Tramach byl nie tylko jej bratem, byl tez jej kyrios, jej prawnym obronca. Jedynym mezczyzna, jakiego Elea znala i kochala... Etis podeszla do corki, ktora lezala skulona w ciemnym kacie, jak gdyby pragnela zajac jak najmniej miejsca albo chciala znalezc sie w cieniu niczym czarna pajeczyna; twarz ukryla w dloniach, oczy i usta miala szeroko otwarte, a jej cialem wstrzasal gwaltowny szloch. Etis odezwala sie: -Dosc, Eleo. Nie powinnas wychodzic z gynaikeion, wiesz o tym dobrze, zwlaszcza w takim stanie. Okazywac bol w ten sposob przed obcym... jakzez mozna? To nie przystoi dobrze urodzonej kobiecie. Wracaj do siebie! - a gdy dziewczyna nie przestawala plakac, Etis krzyknela, podnoszac reke: - Nie bede ci drugi raz powtarzac! -Niech mi pani pozwoli - poprosila jedna z niewolnic i szybko ukleknawszy przy Elei, zaczela do niej przemawiac czulymi slowami, ktorych Herakles nie doslyszal. Niebawem szloch przeszedl w niezrozumialy belkot. Spojrzawszy ponownie na Etis, Herakles zorientowal sie, ze nie spuszcza ona z niego wzroku. -Co sie wlasciwie stalo? - zapytala. - Kapitan strazy powiedzial mi tylko, ze pasterz znalazl cialo Tramacha u stop Likawitu... -Medyk Aschylos stwierdzil, ze to wilki. -Niemalo by trzeba wilkow, by zagryzc mojego syna! I wiele, by zagryzc ciebie, szlachetna kobieto, pomyslal. -Bez watpienia musialo ich byc duzo - przyznal. Etis zaczela mowic z dziwna delikatnoscia, nie zwracajac sie do Heraklesa, tak jakby modlila sie w samotnosci. Swieze, czerwonawe zadrapania na jej bladej, kanciastej twarzy znow nabiegly krwia. -Wyszedl dwa dni temu. Pozegnalam sie z nim jak zawsze, jak wczesniej, nie martwiac sie o niego; byl juz przeciez mezczyzna i potrafil uwazac na siebie. "Bede polowal caly dzien, mamo - powiedzial - przyniose ci pelna torbe przepiorek i drozdow. Zastawie sidla na zajace". Zamierzal wrocic tego samego wieczoru. Nie wrocil. Mialam go za to obsztorcowac, ale... Usta Etis otworzyly sie raptownie, gotowe wypowiedziec jakies istotne slowo. Stala tak przez moment ze znieruchomiala szczeka i ciemna elipsa gardla zastygla w milczeniu.* Dopiero po chwili przymknela delikatnie usta do szeptu: * Metafory i obrazy zwiazane z "ustami" albo "gardlem", podobnie jak "krzyki" i jeki", zajmuja (jak uwazny czytelnik zapewne juz dostrzegl) cala druga polowe tego rozdzialu. Wydaje mi sie oczywiste, ze mamy do czynienia z tekstem eidetycznym. (Przypis Tlumacza). -Ale teraz nie moge sprzeciwiac sie Smierci i gderac na nia... bo nie wroci po mnie z twarza mojego syna, zeby mnie prosic o wybaczenie... O moj synku kochany! Najlzejsza czulosc jest u niej silniejsza niz ryk u bohaterskiego Stentora - pomyslal Herakles z podziwem. -Bogowie sa czasami niesprawiedliwi - powiedzial mimowolnie, bo tak tez w duchu uwazal. -Nie mow o nich, Heraklesie... Och, nie wymawiaj slowa: bogowie! - usta Etis drzaly z gniewu - To wlasnie b ogo wie wpili swe kly w cialo mojego syna i usmiechali sie, wyrywajac i zjadajac jego serce, wdychajac z rozkosza cieply zapach krwi! Och, nie, nie mow o bogach w mojej obecnosci! Heraklesowi wydalo sie, ze Etis na prozno probuje uspokoic swoj glos, ktory teraz przeszedl w donosny krzyk, tlumiac wszelkie inne odglosy. Niewolnice odwrocily sie i patrzyly na swoja pania; nawet Elea zamilkla i sluchala matki z naboznym szacunkiem. -Zeus Kronida zlamal ostatni dab tego domu, dab jeszcze zielony! Przeklinam bogow i ich niesmiertelna kaste! Jej rozwarte ramiona uniosly sie w gescie smialym, bezposrednim, niemal doslownym. Po chwili opuscila rece i znizajac powoli glos, dodala z nagla pogarda: -Najlepsza pochwala, jakiej bogowie moga oczekiwac, to nasze milczenie! I to wlasnie slowo - "milczenie", zagluszyl potrojny lament. Zapadl on w uszy Heraklesa i towarzyszyl mu, gdy opuszczal nieszczesny dom: rytualny lament tria zlozonego z niewolnic i Elei; przez ich szeroko otwarte usta zdawal sie wydobywac jeden glos, jakby z jednego gardla, rozbity na trzy rozne nuty, przejmujace i ogluszajace, i wyrzucaly z siebie w trzech kierunkach dobyty z trzech gardel zalobny lament.* * Zdumiewajace, ze Montalo w swej mieniacej sie erudycja edycji tekstu oryginalnego nawet nie wspomina o silnej eidesis, ktora odznacza sie tekst, przynajmniej w pierwszym rozdziale. Mozliwe jest jednak rowniez, ze nie znal tego osobliwego zabiegu literackiego. Aby dac zaciekawionemu czytelnikowi przyklad i zeby szczerze wyznac, jak udalo mi sie odkryc obraz ukryty w tym rozdziale (wszak tlumacz musi byc w przypisach szczery, klamstwo to przywilej autora), zreferuje krotka rozmowe, jaka mialem wczoraj z moja przyjaciolka Helena, ktora uwazam za osobe madra i obdarzona duzym doswiadczeniem. Rozmowa zeszla nam na ten temat i podniecony opowiedzialem jej, ze Jaskinia filozofow, dzielo, jakie wlasnie zaczalem tlumaczyc, jest tekstem eidetycznym. Zastygla, wpatrzona we mnie, w lewej rece trzymajac za ogonek czeresnie z salaterki stojacej obok. -Tekstem jakim? - zapytala. -Eidesis - wyjasnilem - to technika literacka wymyslona przez starozytnych pisarzy greckich po to, by umiescic w utworze jakis klucz, tajne, ukryte przeslanie. Polega ona na tym, ze w tekscie powtarzaja sie metafory albo slowa, ktore, wyizolowane przez uwaznego czytelnika, utworza idee albo obraz niezalezny od tekstu oryginalnego. Arginus z Koryntu na przyklad, ucieklszy sie do eidesis, ukryl calkowicie kompletny opis dziewczyny, ktora kochal, w dlugim wierszu z pozoru poswieconym polnym kwiatom. A Epaf z Macedonii... -Szalenie ciekawe - usmiechnela sie, znudzona - a mozna wiedziec, co kryje twoj anonimowy tekst pod tytulem Jaskinia filozofow! -Dowiem sie, jak go przetlumacze do konca. W pierwszym rozdziale najczesciej powtarzaja sie slowa: "czupryna", "grzywa" i "usta" albo "gardla", ktore krzycza albo rycza, ale... -"Czupryny" i "gardla, ktore rycza"? - przerwala Helena - mowa chyba o lwie, prawda? To mowiac, zjadla czeresnie. Zawsze nienawidzilem tej kobiecej umiejetnosci, by dochodzic do prawdy bez wysilku, najkrotsza droga. Teraz ja zastyglem, wpatrujac sie w Helene. -Lew, to oczywiste... - wyszeptalem. -Ale nie rozumiem - ciagnela Helena, nie przejmujac sie zbytnio cala sprawa - czemu autor uwazal idee lwa za tak tajna, ze musial ukryc ja pod postacia... jak powiedziales? -Eidesis. Dowiemy sie, jak skoncze przeklad. Tekst eidetyczny mozna pojac jedynie wtedy, gdy sie go przeczyta od deski do deski - mowiac to, myslalem: "Lew, to oczywiste... Jakim cudem sam na to wczesniej nie wpadlem?". -No dobrze - Helena uznala rozmowe za zakonczona, zgiela dlugie nogi, ktore dotad trzymala wyciagniete na krzesle, odstawila talerz z czeresniami na stol i wstala - tlumacz dalej, to zobaczymy. -Co najdziwniejsze, Montalo niczego nie zauwazyl w oryginalnym rekopisie... - dodalem. -No to napisz do niego - podsunela - poczujesz sie lepiej i moze cos zyskasz. I chociaz z poczatku udalem, ze nie mam na to ochoty (zeby nie zauwazyla, ze oto jednym zdaniem rozwiazala wszystkie moje problemy), to wlasnie uczynilem. (Przypis Tlumacza). Rozdzial II* *"Osnowa jest nabrzmiala; przesuwajace sie po powierzchni palce wydaja mi sie przesiakniete olejem; w srodkowej czesci wyczuwalna niejaka miekkosc wlokien" - stwierdza Montalo odnosnie skrawkow papirusu rekopisu na poczatku rozdzialu drugiego. Czyzby przy jego sporzadzaniu wykorzystano liscie pochodzace z roznych roslin? (Przypis Tlumacza).Niewolnice przygotowaly do pochowku cialo Tramacha, syna wdowy Etis, wedle obowiazujacej ceremonii: odpowiednimi masciami zamaskowano potworne rany, zreczne palce przesuwaly sie po poranionej skorze, wcierajac w nia esencje i wonnosci; nastepnie cialo zawinieto w miekki calun i przyobleczono w swieze szaty; oblicze pozostalo odkryte, a szczeke podwiazano mocna plachta, by zapobiec przerazajacemu ziewaniu smierci; pod obrzmialym jezykiem umieszczono obola, by zmarly mial czym zaplacic Charonowi za usluge. Potem udekorowano loze mirtem i jasminem i na nim zlozono cialo, stopami do drzwi, by czuwac przy nim przez caly dzien; czuwal tez przy zwlokach szary posazek Hermesa. U wejscia do ogrodu stalo ardanion, naczynie z woda, ktore mialo powiadamiac o tragedii i oczyszczac przybylych po kontakcie z Nieznanym. Z nadejsciem poludnia, kiedy okazywanie wspolczucia przybralo na sile, najete placzki zaintonowaly falujaca piesn. Wieczorem zygzakowaty rzad mezczyzn ustawil sie wzdluz ogrodzenia ogrodu; kazdy z nich czekal w milczeniu w wilgotnym, chlodnym cieniu drzew na swa kolej, by wejsc do domu, przystanac przy zwlokach i zlozyc rodzinie kondolencje. Role gospodarza pelnil Daminos z demu Chalkobion, wuj Tramacha. Mial niewielki majatek w statkach i w kopalniach srebra w Laurionie, a jego obecnosc przyciagnela wiele osob. Jednak niektorzy przybyli przez pamiec dla ojca Tramacha, Meragra, ktorego skazano i ukarano smiercia za zdrade demokracji wiele lat wczesniej, badz tez kierowani wspolczuciem dla wdowy Etis, na ktora spadla nieslawa meza. Herakles Pontor przybyl wieczorem, postanowil bowiem wziac takze udzial w ekphora, obrzadku eksportacji, odprawianym zawsze przed wschodem slonca. Powoli i uroczyscie wkroczyl w ciemny korytarz, wilgotny i chlodny, przesiakniety powietrzem nabrzmialym wonia masci, obszedl cialo dookola, idac krok w krok za kretym szeregiem gosci, i w milczeniu ucalowal Daminosa i Etis, ktora przyjela go spowita w czarny peplos i szal z ogromnym kapturem. Oboje milczeli. Jego pocalunek byl jednym z wielu. Posuwajac sie powoli, spostrzegal mezczyzn, ktorych znal, i takich, ktorych nie znal; byli tam: szlachetny Praksynoe z synem, szalenie przystojnym Antysem, o ktorym wiedziano, ze zaliczal sie do najlepszych przyjaciol Tramacha, Isifenes i Elialtes, dwaj cieszacy sie szacunkiem kupcy, ktorzy bez watpienia przybyli tu dla Daminosa, a takze Menechmos, ktorego obecnosc byla pewnym zaskoczeniem; tego poete-rzezbiarza, ubranego z charakterystyczna dla niego niedbaloscia, bawilo, ze lamie protokol, szepcac cos do Etis. Tuz przed wyjsciem Heraklesowi wydalo sie, ze w wilgotnym chlodzie ogrodu, w tlumie mezczyzn czekajacych jeszcze na wejscie, dostrzega krepa postac filozofa Platona; domyslil sie, ze przybyl on przez pamiec na swa dawna przyjazn z Meragrem. Jakims poteznym, spiralnym stworem wydawala sie grupa, ktora wyruszyla na cmentarz Droga Panatenajska: jego glowe stanowilo kolyszace sie cialo niesione przez czterech niewolnikow; z tylu kroczyla najblizsza rodzina - Daminos, Etis i Elea, pograzeni w bolu i milczeniu - oraz odziani w czarne tuniki mlodziency z aulosami, ktorzy czekali na poczatek obrzedu, by zaczac grac; na koncu szly cztery placzki w bialych peplosach. Korpus stanowili przyjaciele i znajomi idacy w dwoch rzedach. Orszak wyszedl z Miasta przez brame Dipylon i wkroczyl na Swieta Droge, oddalona od swiatel domostw, posuwajac sie wolno w wilgotnej i chlodnej wieczornej mgle. Kamienie z Keramejkos zdawaly sie chwiac w swietle pochodni: co rusz ukazywaly sie posagi bogow i bohaterow pokryte delikatnym olejkiem nocnej rosy, wysokie stele z inskrypcjami, zdobne w wizerunki zmarlych i urny o grubych konturach, wsrod ktorych plozyl sie bluszcz. Niewolnicy ostroznie zlozyli cialo na stosie pogrzebowym. Aulosy przeszyly powietrze falujaca nuta. Placzki jak na komende rozdarly szaty w chwili, gdy chlodno zaintonowaly rozkolysana piesn. Zaczela sie uczta na czesc bogow Podziemi. Ludzie rozeszli sie, by moc lepiej obserwowac obrzedy: Herakles wybral towarzystwo olbrzymiego posagu Perseusza; odcieta glowa Meduzy, ktora heros trzymal za wezowe sploty, znajdowala sie na wysokosci jego twarzy i zdawala sie patrzec nan pustymi oczami. Przebrzmialy piesni, wypowiedziano ostatnie slowa i zlote glowy czterech pochodni pochylily sie ku brzegom stosu: wielotwarzowy Plomien wzniosl sie w gore, zgial, a jego liczne jezyki falowaly w chlodnym i wilgotnym powietrzu Nocy.* * "Chlod" i "wilgoc", podobnie jak "falujacy", "zygzakowaty" ruch wraz ze wszystkimi synonimami wyraznie tworza eidesis w tym rozdziale. Mogloby chodzic po prostu o obraz morza (rzecz bardzo charakterystyczna dla Grekow). Ale co z tak powtarzajaca sie cecha jak "obrzmialy"? Idzmy dalej. (Przypis Tlumacza). Mezczyzna kilkakrotnie zastukal w drzwi. Nikt nie otwieral, wiec zastukal ponownie. Na ciemnym atenskim niebie zaczely sie burzyc wieloglowe chmury. W koncu drzwi sie otwarly i ukazala sie w nich pozbawiona rysow biala twarz, spowita w dlugi, czarny calun. Zaskoczony, niemal przerazony mezczyzna zawahal sie, nim powiedzial: - Pragne sie widziec z Heraklesem Pontor, zwanym Tropicielem Tajemnic. Postac w milczeniu umknela w cien, wiec mezczyzna, wciaz niepewny, wszedl do domu. Na zewnatrz slychac bylo nadal nieregularny pomruk grzmotow. Herakles Pontor siedzial przy stole w swym niewielkim pokoju; skonczyl czytac i z roztargnieniem wpatrywal sie w kreta trajektorie szczeliny biegnacej od sufitu ku srodkowi sciany frontowej, gdy nagle drzwi otwarly sie z wolna i w progu stanela Ponsyka. -Mamy goscia - rzekl Herakles, odgadujac harmonijne, falujace ruchy szczuplych rak i zrecznych palcow ukrytej pod maska niewolnicy. - Mezczyzna. Chce mnie widziec - obydwie rece poruszaly sie teraz razem; dziesiec opuszkow palcow rozmawialo w powietrzu. - Tak, wpusc go. Przybysz byl wysoki i szczuply, otulony w skromny welniany plaszcz, usiany nabrzmialymi luskami nocnej rosy. Jego pieknie sklepiona glowa ostentacyjnie swiecila lysina, a starannie przycieta siwa broda zdobila dolna czesc twarzy. Z oczu bila jasnosc, ale zmarszczki wokol nich zdradzaly wiek i zmeczenie. Mezczyzna nie mogl oderwac wzroku od wciaz milczacej Ponsyki, po jej odejsciu zwrocil sie do Heraklesa: -Czy twoja slawa jest zasluzona? -A co o mnie mowia? -Ze Tropiciele Tajemnic umieja czytac w ludzkich twarzach i w wygladzie rzeczy, tak jakby to byly zapisane stronice. Ze znaja jezyk pozorow i potrafia to tlumaczyc. To dlatego twoja sluzaca zaslania twarz maska pozbawiona rysow? Herakles, ktory podniosl sie, by wziac patere z owocami i puchar wina, usmiechnal sie lekko i rzekl: -Na Zeusa, nie ja zaprzecze tej opinii, ale moja sluzaca zaslania twarz bardziej ze wzgledu na moj spokoj niz na wlasny; kiedy byla niemowleciem, zostala porwana przez lidyjskich rozbojnikow, ktorzy w jakas noc zbiorowego pijanstwa zabawiali sie przypalaniem jej twarzy i wyrywaniem jezyka... Poczestuj sie owocami, jesli masz ochote... Zdaje sie, ze jeden ze zbojcow ulitowal sie nad nia, albo moze wyczul jakis interes, i zaopiekowal sie nia. Potem sprzedal jako niewolnice do poslug domowych. Sam kupilem ja na targu dwa lata temu. Podoba mi sie, bo jest milczaca jak kot, a pozyteczna jak pies, ale nie moge patrzec na jej zeszpecona twarz... -Rozumiem - odezwal sie gosc - zal ci jej. -Nie, nie o to chodzi - zaoponowal Herakles - po prostu rozprasza moja uwage. Bywa, ze moje oczy zbyt czesto ulegaja pokusie, by patrzec na wszystko, co widze: zanim przyszedles, na przyklad, wpatrywalem sie w zamysleniu w zarys tej ciekawej szczeliny w scianie, w jej bieg i doplywy, w jej zrodlo... A ze oblicze mojej sluzacej jest takim spiralnym, nieskonczonym wezlem szczelin, nieustanna zagadka dla mego nienasyconego wzroku, postanowilem wiec je zaslonic i zmusilem ja, by stale nosila te pozbawiona rysow maske. Lubie, gdy otaczaja mnie rzeczy proste: prostokat stolu, kraglosc kielichow... regularne geometrie. Moja praca to cos dokladnie przeciwnego: rozszyfrowywanie rzeczy skomplikowanych. Ale siadz, prosze, wygodnie na sofie... W tej paterze masz swieze owoce, swietne sa zwlaszcza slodkie figi. Uwielbiam figi, ty nie? Moge cie takze poczestowac kieliszkiem czystego wina... Mezczyzna, ktory sluchal spokojnej przemowy Heraklesa z narastajacym zdumieniem, rozparl sie na sofie. Cien jego lysej glowy w swietle stojacej na stole oliwnej lampki rysowal sie na scianie tuz nad nim niczym idealna kula. Cien glowy Heraklesa - gruby, stozkowaty pien porosniety u szczytu krotkim, szarawym mchem wlosow - siegal sufitu. -Dziekuje. Na razie wystarczy mi sofa - stwierdzil. Herakles wzruszyl ramionami, odsunal lezacy na stole stos papirusow, podsunal patere z owocami, sam takze usiadl i siegnal po fige. -W czym moge ci pomoc? - zapytal uprzejmie. Z oddali dobiegl chrapliwy grzmot. Po krotkiej chwili milczenia mezczyzna odezwal sie: -Tak naprawde nie wiem. Slyszalem, ze rozwiazujesz tajemnicze sprawy. Mam wlasnie taka. -Pokaz mi ja - odparl Herakles. -Co? -Pokaz mi tajemnice. Rozwiazuje tylko takie tajemnice, ktorym moge sie przyjrzec. To jakis tekst? A moze przedmiot? Na twarzy mezczyzny ponownie odmalowalo sie zdumienie - uniosl brwi i otworzyl usta - Herakles tymczasem wytwornym ruchem szczek odgryzal glowke figi.* * Tlumacze doslownie: "glowke figi", choc nie wiem, co ma na mysli tajemniczy autor. Mozliwe, ze chodzi o te najgrubsza i najbardziej miesista czesc owocu, ale rownie dobrze moze to byc czesc tuz przy ogonku. Mozliwe tez, ze jest to jedynie literacki zabieg, aby wyeksponowac slowo "glowka", ktore zdaje sie powoli dominowac jako kolejne eidesis. (Przypis Tlumacza). -Nie, nic z tych rzeczy - odparl po chwili milczenia. - Tajemnicza sprawa, z jaka przychodze, to cos, co bylo, ale czego juz nie ma. Wspomnienie. Albo raczej idea wspomnienia. -Jak mam cos takiego rozwiazac? - rozesmial sie Herakles. - Rozwiazuje jedynie to, co moge zobaczyc na wlasne oczy. Nie wychodze poza slowa... Mezczyzna spojrzal na niego uwaznie, jakby z niedowierzaniem. -Za slowami zawsze kryja sie Idee, chocby i niewidzialne* - powiedzial. - I tylko one sie licza - kulisty cien znizyl sie, gdy mezczyzna pochylil glowe. - My przynajmniej wierzymy w niezalezne istnienie Idei. Ale moze sie przedstawie: jestem Diagoras z demu Medont, nauczam filozofii i geometrii w szkole w gaju Akademosa. Wiesz, tej, ktora zwa "Akademia". W szkole kierowanej przez Platona. * Niezaleznie od znaczenia, jakie maja w calosci wypowiedzi, te ostatnie zdania: "Za slowami zawsze kryja sie Idee... I tylko one sie licza" - wydaja mi sie przeslaniem autora, podkreslajacym obecnosc eidesis. Montalo, jak zwykle, wydaje sie niczego nie zauwazac. (Przypis Tlumacza). Herakles skinal glowa. -Slyszalem o Akademii i troche znam Platona - rzekl - choc musze przyznac, ze ostatnio nieczesto go widuje... -Nie dziwi mnie to - odparl Diagoras - jest nieslychanie zajety tworzeniem nowej ksiazki, dialogu o idealnym rzadzie. Ale nie przyszedlem rozmawiac z toba o nim, tylko o... o jednym z moich uczniow. O Tramachu, synu wdowy Etis, o tym mlodziencu, ktorego kilka dni temu zagryzly wilki... Wiesz, o kim mowie? Miesista twarz Heraklesa, czesciowo oswietlona swiatlem lampki, nie wyrazala zadnych uczuc. Ach, Tramach byl uczniem w Akademii, pomyslal, to dlatego Platon przyszedl zlozyc Etis kondolencje. Ponownie skinal twierdzaco glowa. -Znam jego rodzine, nie wiedzialem jednak, ze Tramach byl uczniem w Akademii. -Byl - odparl Diagoras - i to w dodatku dobrym. Stykajac opuszki swoich grubych palcow, Herakles powiedzial: -A czy ta tajemnicza sprawa, z jaka przychodzisz, wiaze sie z Tramachem? -W rzeczy samej - przyznal filozof. Herakles przez chwile trwal w zamysleniu. Potem wykonal niepewny ruch reka. -Dobrze. Opowiedz mi wszystko najdokladniej, jak potrafisz, a potem zobaczymy. Spojrzenie Diagorasa z Medontu zatrzymalo sie na ostrym czubku plomienia, ktory wznosil sie spiczasto nad knotem lampy; powoli cedzil slowa: -Bylem jego glownym mentorem. I bylem z niego dumny. Tramach posiadal wszystkie szlachetne zalety, jakich Platon wymaga od tych, ktorzy pragneliby stac sie madrymi straznikami miasta: byl piekny, jak moze byc tylko ktos, kto zostal poblogoslawiony przez bogow; umial madrze dyskutowac; jego pytania zawsze byly trafne; zachowanie - przykladne; jego duch wibrowal w harmonii z muzyka, a smukle cialo uksztaltowala gimnastyka. Mial wlasnie uzyskac pelnoletnosc i plonal z niecierpliwosci, by sluzyc Atenom w armii. Choc martwilem sie mysla, ze szybko opusci Akademie, jako ze wrozylem mu pewna kariere, moje serce radowalo sie, kiedy widzialem, ze umie juz wszystko, czego bylem w stanie go nauczyc, i jest az nadto przygotowany do doroslego zycia... Diagoras przerwal. Po chwili, nie odrywajac wzroku od spokojnie kolyszacego sie plomienia, ciagnal dalej zmeczonym glosem: -I wowczas, mniej wiecej miesiac temu, zaczalem nagle dostrzegac, ze dzieje sie z nim cos dziwnego. Wydawal sie czyms zmartwiony. Nie byl skupiony w czasie zajec jak przedtem, zdawal sie izolowac od reszty kolegow, stal oparty o sciane najdalej od tablicy, obojetny na las ramion, uniesionych jak glowy wyrastajace z dlugich szyj, gdy zadawalem jakies pytanie, jak gdyby wiedza przestala go interesowac. Poczatkowo nie zwracalem zbytniej uwagi na takie zachowanie: sam wiesz, ze w tym wieku ma sie rozliczne problemy, ze pojawiaja sie one i znikaja dosc szybko. Ale stan ten trwal nadal. Nawet sie poglebil. Czesto opuszczal lekcje, nie przychodzil tez na gimnastyke. Niektorzy koledzy zauwazyli te zmiane, ale takze nie wiedzieli, czemu ja przypisywac. Moze byl chory. Postanowilem porozmawiac z nim sam na sam... bo jeszcze sadzilem, ze moze ma klopoty z gatunku tych najpospolitszych, moze jest zakochany, wiesz... w tym wieku to czeste... - Herakles zdziwil sie, widzac, ze na twarz Diagorasa wyplywa rumieniec jak u nastolatka; zanim znowu przemowil, przelknal sline. - Ktoregos popoludnia, na przerwie, zastalem go samego w ogrodzie, przy posagu Sfinksa... Chlopak stal dziwnie spokojny wsrod drzew. Zdawalo sie, ze przyglada sie kamiennemu stworowi z glowa kobiety, z cialem lwa i orlimi skrzydlami, ale jego przedluzajacy sie bezruch - podobny do nieruchomosci posagu - kazal sadzic, ze myslami bladzi gdzies daleko. Stal z opuszczonymi wzdluz ciala rekami, z nieco przechylona glowa i zlaczonymi kostkami stop. Mezczyzna zaskoczyl go w takiej pozie. Byl chlodny wieczor, ale Tramach mial na sobie jedynie lekka, krotka jak spartanskie chitony tunike, ktora rozwiewal wiatr, obnazajac biale uda i ramiona. Kasztanowe pukle przewiazane byly rzemykiem. Na nogach mial piekne skorzane sandaly. Zaintrygowany mezczyzna podszedl blizej; wowczas chlopak dostrzegl go i odwrocil sie ku niemu: -Ach, mistrz Diagoras. Byliscie tutaj... I poczal sie oddalac. Ale mezczyzna powiedzial: -Poczekaj, Tramachu. Chcialem wlasnie porozmawiac z toba sam na sam. Tramach zatrzymal sie, wciaz odwrocony tylem (biale nagie lopatki) i z wolna zaczal sie odwracac. Mezczyzna, ktory chcial okazac mu swoja serdecznosc, zorientowal sie, ze chlopiec caly zesztywnial, usmiechnal sie zatem, by go uspokoic. -Nie masz okrycia? - spytal. - Troche za chlodno na tak lekki stroj. -Nie czuje chlodu, mistrzu Diagorasie. Mezczyzna czule poglaskal gladka wypuklosc miesni na lewym ramieniu swego ucznia. -Na pewno? Skore masz lodowata, moj biedny chlopcze... i chyba drzysz. Zblizyl sie bardziej, przepelniony ufnoscia plynaca z uczuc, jakie zywil wobec chlopaka, i delikatnym ruchem, niemal matczynym musnieciem palcow, odsunal mu z czola kasztanowe loki. Po raz kolejny zachwycil sie uroda tej nieskazitelnej twarzy, pieknem oczu miodowej barwy, ktore obserwowaly go, mrugajac. -Posluchaj, synu - rzekl. - Twoi koledzy i ja zauwazylismy, ze cos ci dolega. Ostatnio jestes jakis inny... -Nie, mistrzu, ja... -Posluchaj - powtorzyl mezczyzna lagodnie, glaszczac gladka owalna twarz chlopca, ujmujac delikatnie jego podbrodek, tak jak bierze sie w rece puchar z czystego zlota. - Jestes moim najlepszym uczniem, a mistrz dobrze zna swego najlepszego ucznia. Od niemal miesiaca wydaje mi sie, ze nic cie nie interesuje, nie uczestniczysz w naszych dialogach... Poczekaj, nie przerywaj mi... Oddaliles sie od kolegow, Tramachu... Cos ci jest, synu, to oczywiste. Powiedz mi tylko co, a przysiegam na bogow, ze postaram ci sie pomoc, bo sil mi jeszcze nie brak. Jesli nie chcesz, nic nikomu nie powiem. Masz na to moje slowo. Zaufaj mi tylko... Brazowe oczy chlopca szeroko otwarte - moze zbyt szeroko otwarte - wpatrywaly sie uwaznie w zrenice mistrza. Przez chwile panowala cisza i spokoj. Potem Tramach poruszyl wolno wilgotnymi i chlodnymi rozowymi wargami, jakby zamierzal cos rzec, ale nic nie powiedzial. Jego oczy wciaz byly szeroko otwarte, palajace, zrenice rozszerzone; wygladaly niczym kawalki kosci sloniowej z ogromnymi, czarnymi punktami. Mezczyzna odkryl cos dziwnego w tych oczach i obserwowanie ich tak go pochlonelo, ze prawie nie zauwazyl, iz chlopak cofnal sie pare krokow, nie odrywajac od niego wzroku, wciaz zesztywnialy, z zacisnietymi wargami... Po ucieczce chlopca mezczyzna dlugo nie ruszal sie z miejsca. -Umieral ze strachu - odezwal sie Diagoras po chwili gluchej ciszy. Herakles wzial z misy kolejna fige. W oddali blysnelo, jakby zygzakiem przebiegl grzechotnik. -Skad wiesz? Sam ci to powiedzial? -Nie. Mowilem, ze uciekl, zanim zdolalem powiedziec cos wiecej, tak bardzo bylem zaskoczony. Ale choc nie mam twojej przenikliwosci, by czytac w ludzkich twarzach, zbyt czesto widzialem strach i mysle, ze umiem go rozpoznac. U Tramacha byl to strach najbardziej przerazajacy, jaki kiedykolwiek widzialem. Wyzieral wprost z jego oczu. Odkrywszy to, nie wiedzialem, co robic. Jakby te oczy zmrozily mnie jego strachem. Kiedy sie rozejrzalem wokol, juz go nie bylo i nie zobaczylem go wiecej. Nastepnego dnia ktorys z jego kolegow powiedzial mi, ze udal sie na polowanie. Troche mnie to zdziwilo, bo w tym stanie ducha, w jakim go widzialem poprzedniego wieczoru, nie bardzo sie nadawal na tego rodzaju wyprawe, ale... -Kto ci powiedzial, ze poszedl na polowanie? - przerwal Herakles, wylawiajac glowe kolejnej figi sposrod tlumu owocow, wypelniajacych mise po brzegi. -Eunios, jeden z jego najlepszych przyjaciol. Drugim byl Antys, syn Praksynoego... -Tez uczeszczali do Akademii? -Tak. -Dobrze. Mow dalej. Diagoras przejechal dlonia po glowie (cien na scianie przesunal sie po obrzmialej powierzchni kuli). -Owego dnia chcialem porozmawiac z Antysem i Euniosem. Zastalem ich w sali gimnastycznej... Rece unosza sie, wija, bawia sie deszczem drobnych lusek; smukle, wilgotne ramiona; smiechy i zarty tlumione przez szum wody, zacisniete powieki, uniesione glowy; ktos kogos popchnie i znow echem rozlega sie smiech. Widok z gory przypomina kwiat zlozony z dojrzewajacych cial badz jedno cialo o wielu glowach; ramiona jak kolyszace sie paki, para pieszczaca obrzmiala, zwielokrotniona nagosc; wilgotny jezyk wody przeslizguje sie przez usta rzygacza; ruchy... zygzakowate ruchy kwiatu ciala... Nagle para swoim gestym oddechem spowija widok mgla.* * Ten kuriozalny fragment, ktory zdaje sie w poetycki sposob opisywac kapiel mlodych chlopcow pod natryskiem w sali gimnastycznej, zawiera scisle syntetyczne, ale swietnie podkreslone prawie wszystkie elementy eidetyczne drugiego rozdzialu; wsrod nich: "wilgoc", "glowa" i "kolysanie". Wyraznie widac rowniez powtorzenia wyrazow "wielokrotny" i "luski", ktore pojawily sie juz wczesniej. Obraz "kwiatu ciala" wydaje mi sie metafora zwykla, nie eidetyczna. (Przypis Tlumacza). Mgla sie rozrzedza; ukazuje sie niewielkie pomieszczenie, szatnia, sadzac z liczby tunik i plaszczy wiszacych na bielonych wapnem scianach - i liczne dojrzewajace ciala w roznym stadium nagosci; jedno z nich lezy na sofie na brzuchu, bez sladu odzienia: przebiegaja po nim chciwie smagle rece, przeslizguja sie powoli, masujac wszystkie miesnie. Slychac smiechy: mlodzi chlopcy zartuja po kapieli. Syk pary w kadziach z wrzaca woda cichnie powoli, wreszcie zupelnie zanika. Zaslona u wejscia podnosi sie i milkna liczne smiechy. Wysoki, koscisty mezczyzna z blyszczaca lysina i starannie przycieta broda wita chlopcow, a oni spiesza z odpowiedzia. Mezczyzna przemawia, chlopcy uwaznie sluchaja jego slow, choc staraja sie nie przerywac swoich zajec: koncza sie ubierac badz rozbierac, wycieraja dlugimi recznikami swietnie zbudowane ciala lub nacieraja oleistymi masciami falujace miesnie. Mezczyzna podchodzi do dwoch mlodych ludzi: jeden z nich ma gesta czarna czupryne i ciagle zarumienione policzki; pochylony wiaze sandaly: drugi, nagi efeb poddany wlasnie masazowi, ukazuje - dopiero teraz to widac - przecudowna twarz. Pomieszczenie emanuje cieplem niczym chlopiece ciala. I wtedy klab mgly opada na nasze oczy, kryjac wszystko. -Pytalem ich o Tramacha - wyjasnial Diagoras - z poczatku nie rozumieli dobrze, czego od nich chce, ale obaj przyznali, ze ich przyjaciel sie zmienil, choc nie potrafili wyjasnic dlaczego. Wowczas Lizylos, inny uczen, ktory przypadkiem tam byl, wyjawil mi rzecz niezwykla: otoz Tramach od kilku miesiecy potajemnie bywal u nierzadnicy z Pireusu imieniem Yasintra. "Moze to ona sprawila, ze sie zmienil, mistrzu" - dodal przebiegle. Antys i Eunios niesmialo potwierdzili, ze tak sie rzeczy maja. Zdumialem sie, w pewien sposob mnie to zabolalo, ale zarazem poczulem znaczna ulge: to, ze moj uczen ukrywa przede mna haniebne wizyty u portowej prostytutki, bylo oczywiscie powodem do niepokoju, zwazywszy godne wychowanie, jakie odebral, jezeli jednak caly problem ograniczal sie do tego, sadzilem, ze nie ma sie czego obawiac. Obiecalem sobie porozmawiac z nim ponownie, przy bardziej sprzyjajacej okazji, i omowic z nim rozsadnie to zboczenie jego ducha... Diagoras umilkl. Herakles Pontor zapalil nastepna umieszczona na scianie lampe i cienie glow rozmnozyly sie: stozkowate - Heraklesa - poruszaly sie blizniaczo po scianie z niewypalonej cegly; kuliste - Diagorasa - byly zamyslone, spokojne, zaklocane symetria wlosow splywajacych na kark i starannie przycieta broda. Kiedy Diagoras ponownie zaczal opowiadac, jego glos wydawal sie dotkniety chroniczna chrypka: -Ale wtedy... jeszcze tej samej nocy, o swicie, zolnierze ze strazy granicznej zastukali do moich drzwi... Jakis pasterz znalazl jego cialo w lesie w poblizu Likawitu i powiadomil straze... Kiedy go zidentyfikowali, wiedzac, ze w jego domu nie ma mezczyzn, ktorym mozna przekazac te wiadomosc, i ze jego wuja Daminosa nie ma w miescie, przyszli do mnie... Umilkl ponownie. Z oddali doszedl odglos burzy, a z bliska - dekapitacji kolejnej figi. Twarz Diagorasa byla skurczona, jak gdyby kazde slowo kosztowalo go wiele wysilku. -Bez wzgledu na to, jak dziwne ci sie to wydaje - rzekl po chwili - czulem sie winny. Gdyby obdarzyl mnie swoim zaufaniem owego popoludnia, gdyby udalo mi sie wyciagnac z niego, co mu dolega... moze nie poszedlby na polowanie... i wciaz by zyl - podniosl oczy na swego zazywnego rozmowce, ktory sluchal go rozparty na krzesle, z twarza spokojna, jak gdyby zaraz mial zasnac. - Moge ci wyznac, ze spedzilem dwa potworne dni, myslac, ze Tramach wymyslil nagle to zlowieszcze polowanie, zeby uciec ode mnie i od mojej tepoty... Tak wiec tego samego wieczoru podjalem decyzje: chce wiedziec, co sie z nim dzialo, co go tak przerazalo i do jakiego stopnia moja interwencja moglaby mu pomoc. Dlatego przychodze do ciebie. W Atenach powiadaja, ze do poznania przyszlosci trzeba wyroczni delfickiej, ale do poznania przeszlosci wystarczy najac Tropiciela Tajemnic... -To absurd! - wykrzyknal Herakles. Jego nieoczekiwana reakcja nieomal przerazila Diagorasa: Herakles spiesznie wstal, a wraz z nim porwaly sie wszystkie cienie jego glowy, i poczal niecierpliwie krazyc po wilgotnym i chlodnym pokoju; jego grube palce piescily jedna z nabrzmialych fig, dopiero co wzieta z talerza. Tym samym uniesionym tonem powiedzial: -Nie tropie przeszlosci, jezeli nie moge jej zobaczyc: tekst, przedmiot, twarz - to cos, co moge zobaczyc, ty zas mowisz mi o wspomnieniach, o wrazeniach, o... opiniach! Jak mam sie nimi kierowac? Mowisz, ze od miesiaca twoj uczen wydawal sie "czyms zmartwiony", ale co oznacza slowo "zmartwiony"? - gwaltownie podniosl reke. - Zanim wszedles do tego pokoju, tez moglbys powiedziec, ze jestem zmartwiony widokiem tej szczeliny. Potem przyznajesz, ze widziales strach w jego oczach... Strach! Czyzby ten strach wyryty byl w jego zrenicach znakami jonskimi? Czy mamy strach wypisany na czole? Czy to taka sama rysa jak ta na scianie? Tysiac roznych uczuc moglo wywolac to spojrzenie, ktore ty przypisales wylacznie strachowi! -Wiem, com widzial. Tramach byl przerazony - odparl dotkniety Diagoras. -Wiesz, co sadzisz, ze widziales - sprostowal Herakles. - Znac prawde, znaczy tyle, co wiedziec, ile prawdy mozna poznac. -Sokrates, mistrz Platona, byl podobnego zdania - przyznal Diagoras. - Mawial, ze wie jedynie, ze nic nie wie, i w istocie wszyscy bylismy co do tego zgodni. Ale oczami umyslu mozemy dostrzec rzeczy, ktorych nie zauwaza zwyczajne oczy... -Ach tak? - Herakles zatrzymal sie raptownie. - No to powiedz mi, co tu widzisz. Podniosl szybko reke, zblizajac ja do twarzy Diagorasa; spomiedzy grubych palcow wystawalo cos w rodzaju zielonej, obrzmialej glowy. -Fige - rzekl Diagoras, ochlonawszy ze zdziwienia. -Taka sama fige jak pozostale? -Tak. Wydaje sie nietknieta. Ma dobry kolor. Zwykla, najzwyklejsza figa. -I na tym wlasnie polega roznica miedzy toba a mna! - wykrzyknal triumfujaco Herakles. - Patrze wszak na te sama fige i sadze, ze wyglada ona jak zwykla, najzwyklejsza figa. Moge nawet uznac za wysoce prawdopodobne, ze chodzi tu o zwykla, najzwyklejsza fige, ale to wszystko. Jezeli chce wiedziec wiecej, musze ja przepolowic... jak to wlasnie uczynilem, gdy ty mowiles... Rozdzielil delikatnie dwie polowki figi, ktore wydawaly sie nierozlaczne; jednym zygzakowatym ruchem niezliczone glowki wysunely sie wsciekle z panujacych wewnatrz ciemnosci, wijac sie i wydajac slaby syk. Na twarzy Diagorasa odmalowalo sie obrzydzenie. Herakles mowil dalej: -A kiedy ja przepolawiam... nie dziwie sie tak bardzo jak ty, jezeli prawda nie jest taka, jakiej sie spodziewalem! Na powrot zlozyl dwie polowki figi i polozyl owoc na stole. Nieoczekiwanie tonem duzo spokojniejszym, mniej wiecej takim jak na poczatku rozmowy, Tropiciel ciagnal: -Wybieram je osobiscie u jednego metojka na agorze. To poczciwy czlowiek i moge cie zapewnic, ze niemal nigdy mnie nie oszukuje, wie bowiem dostatecznie dobrze, iz jestem ekspertem, jesli chodzi o figi. Czasem jednak natura plata figle... Twarz Diagorasa znow poczerwieniala. -Przyjmujesz prace, ktora ci proponuje, czy wolisz rozmawiac o figach? - spytal podniesionym glosem. -Zrozum: nie moge przyjac czegos takiego. - Tropiciel uniosl dzban i nalal gestego, czystego wina do jednego z pucharow. - Byloby to zdrada wobec siebie samego. Coz takiego mi powiedziales? Same przypuszczenia... nawet nie moje, tylko twoje... - pokrecil glowa. - Niemozliwe. Moze jeszcze troche wina? Ale Diagoras juz sie podniosl i stal przed Heraklesem wyprostowany jak trzcina. Jego policzki plonely. -Nie, nie chce wina. Nie chce rowniez zabierac ci wiecej czasu. Wiem juz, ze sie mylilem, wybierajac wlasnie ciebie. Wybacz mi. Spelniles swoj obowiazek, odpowiadajac na moja prosbe, a ja swoj - przedstawiajac ci ja. Zycze ci dobrej nocy... -Zaczekaj - odezwal sie Herakles z nieukrywana obojetnoscia, jak gdyby Diagoras, odchodzac, o czyms zapomnial. - Powiedzialem, ze nie moge podjac sie twojej pracy, ale gdybys zechcial mi zaplacic za moja wlasna, przyjalbym twoje pieniadze... -Zartujesz sobie? W kacikach oczu Heraklesa migotala kpina, jakby naprawde wszystko to, co dotad mowil, bylo jednym gigantycznym zartem. -Tego wieczoru, gdy zolnierze przyniesli cialo Tramacha, pewien stary szaleniec, Chandalos, zaalarmowal doslownie cala moja dzielnice - wyjasnil. - Wyszedlem wraz z innymi zobaczyc, co sie dzieje, i mialem okazje obejrzec zwloki. Lekarz Aschylos badal je, ale ten tepak nie widzi nic poza czubkiem wlasnego nosa. Ja natomiast, owszem, zobaczylem cos, co wydalo mi sie dziwne. Nie zastanawialem sie nad tym wiecej, ale twoja prosba sprawila, ze mi sie to przypomnialo... - zamyslony gladzil brode, po czym nagle, jakby podjawszy decyzje, oznajmil gromko: - Zgoda, podejmuje sie wyswietlic tajemnice otaczajaca twego ucznia, Diagorasie, ale nie z uwagi na to, co tobie sie wydaje, ze widziales, kiedys z nim rozmawial, tylko na to, co sam spostrzeglem, ogladajac jego zwloki! Zadne z rozlicznych pytan placzacych sie w glowie Diagorasa nie doczekalo sie odpowiedzi Tropiciela, ktory dodal jedynie: -Nie mowmy o fidze pierwej, nim ja przepolowimy. Wole na razie nic wiecej ci nie mowic, bo moge sie mylic. Zaufaj mi jednak, Diagorasie: jezeli rozwiaze moja wlasna zagadke, mozliwe, ze twoja takze znajdzie rozwiazanie. Jesli pozwolisz, przejde teraz do sprawy mego honorarium. Rozwazywszy rozliczne kwestie finansowe, doszli na koniec do porozumienia. Herakles oswiadczyl, ze rozpocznie sledztwo nastepnego dnia: uda sie do Pireusu i sprobuje odnalezc nierzadnice, z ktora widywal sie Tramach. -Moge ci towarzyszyc? - przerwal Diagoras. A gdy Tropiciel popatrzyl nan ze zdziwieniem, wyjasnil: -Wiem, ze to zbedne, ale chcialbym. Chce z toba wspolpracowac. Zorientowalbym sie wowczas, czy moge jeszcze pomoc Tramachowi. Obiecuje czynic, co kazesz. Herakles Pontor wzruszyl ramionami i z usmiechem odparl: -Zgoda; zwazywszy, ze to twoje pieniadze, Diagorasie, sadze, ze masz calkowite prawo zostac zatrudniony... I w tej samej chwili stado wezy zwinietych u ich stop unioslo swoje pokryte luskami glowy, wsciekle wysuwajac obrzmiale jezyki.* * Te ostatnie linijki zapewne zdumieja czytelnika tak samo jak mnie. Powinnismy raczej wykluczyc mozliwosc, ze to skomplikowana metafora, ale nie mozemy tez popasc w najjaskrawszy realizm i uznac, ze owo "stado wezy zwinietych u stop" lezalo sobie w domu Heraklesa na podlodze, a zatem cala wczesniejsza rozmowa Diagorasa i Tropiciela Tajemnic odbywala sie "gdzies, gdzie roi sie od gadow, przeslizgujacych sie z zimnym spokojem po rekach i nogach bohaterow, gdy ci, na nic nie baczac, rozmawiaja", jak uwaza Montalo; to stanowcza przesada (wyjasnienie, jakie przytacza ten znamienity znawca literatury greckiej jest absurdalne: "Dlaczego nie mialoby byc wezy w mieszkaniu, skoro autor tak sobie zyczy? - stwierdza. - To autor ma ostatnie slowo w kwestii tego, co sie dzieje w swiecie jego dziela, nie my"). Ale czytelnik nie ma sie czym przejmowac: to ostatnie zdanie o wezach jest czystym wymyslem. Rzecz jasna, wszystkie poprzednie tez, chodzi przeciez o fikcje literacka, ale, zebym zostal wlasciwie zrozumiany, to zdanie to fantazja, ktorej czytelnik nie powinien przyjmowac, aczkolwiek pozostale, tak samo fikcyjne, przyjac musi, przynajmniej na czas lektury, azeby cala narracja zyskala jakis sens. Jedynym celem tego absurdalnego ostatniego zdania jest, w mojej opinii, wzmocnienie eidesis: autor stara sie, bysmy wiedzieli, jaki obraz kryje sie w tym rozdziale. Ale nawet jesli tak jest w istocie, ten sposob zawodzi: niech czytelnik nie popelnia bledu i nie mysli o najprostszym! Tego samego ranka, kiedy jeszcze nie doszedlem z tlumaczeniem do tego fragmentu, odkrylismy nagle z Helena nie tylko wlasciwy obraz eidetyczny, ale, jak sadze, klucz do calej ksiazki. Mielismy dosc czasu, by to omowic z naszym szefem, Eliosem. -"Chlodna wilgoc", "obrzmiale" ksztalty, "zygzakowate" ruchy, "pelzanie"... Mowa chyba o wezu, prawda? - podsunal Elios. - Pierwszy rozdzial - lew. Drugi rozdzial - waz. -A "glowa"? - zaoponowalem. - Dlaczego tyle razy "stado glow"? - Elios wzruszyl ramionami, nie znajdujac odpowiedzi. Pokazalem mu wiec posazek, ktory przynioslem z domu: -Sadzimy z Helena, zesmy to odkryli. Widzisz? To posag Hydry, legendarnego potwora za stadem wezowych glow, ktore, raz uciete, odrastaly. Stad ta uparcie powtarzajaca sie "dekapitacja" fig. -Ale to nie wszystko - wlaczyla sie Helena - pokonanie hydry lernejskiej bylo jedna z prac Heraklesa, bohatera wiekszosci greckich mitow... -I co z tego? - zapytal Elios. Odparlem podniecony: -Jaskinia filozofow liczy dwanascie rozdzialow, a wedle przekazow, wszystkich prac Herkulesa, ktorego imie po grecku brzmi Herakles, bylo wlasnie dwanascie. Zreszta glowny bohater nosi takie wlasnie imie, Herakles. Teraz: pierwsza praca Herkulesa (czy Heraklesa) bylo zabicie lwa nemejskiego... i obraz ukryty w pierwszym rozdziale to wlasnie lew. -A w drugim hydra - szybko wywnioskowal Elios - rzeczywiscie wszystko sie zgadza. Przynajmniej na razie. -Na razie? - spytalem zaniepokojony tym ostatnim sformulowaniem. - Co masz na mysli? Elios usmiechnal sie spokojnie. -Zgadzam sie z waszymi wnioskami - wyjasnil - ale ksiazki eidetyczne sa zdradliwe: badzcie swiadomi, ze mamy tu do czynienia z rzeczami calkowicie wyimaginowanymi, nawet nie ze slowami, tylko... ideami. Z wyizolowanymi obrazami. Skad mozemy byc pewni, jaki ostateczny klucz autor ma na mysli? -To bardzo proste - odparlem - wszystko polega na sprawdzeniu naszej teorii. Trzecia praca, wedle wiekszosci mitow, to schwytanie dzika erymantejskiego. Jezeli obraz ukryty w rozdziale trzecim choc troche przypomina dzika, bedzie to jeszcze jeden dowod na poparcie naszej teorii... -I tak do konca - dodala spokojnie Helena. -Mam jeszcze jedna uwage - Elios podrapal sie po lysinie. - Otoz w czasach, gdy powstalo to dzielo, prace Herkulesa nie stanowily zadnej tajemnicy. Po co stosowac eidesis do ich ukrywania? Milczelismy. -Sluszna uwaga - przyznala wreszcie Helena. - Przypuscmy jednak, ze autor wymyslil eidesis samej eidesis i ze pod pracami Herkulesa kryje sie kolejny obraz... -I tak bez konca? - przerwal Elios. - Nie zdolalibysmy wowczas poznac oryginalnego pomyslu. Musimy sie gdzies zatrzymac. Z twojego punktu widzenia, Heleno, jakikolwiek tekst pisany moze wywolac u czytelnika obraz, ktory z kolei wywola inny, a ten nastepny. Byloby to w ogole nieczytelne! Oboje patrzyli na mnie, czekajac, co powiem. Przyznalem, ze sam tez nie rozumiem. -Edycja oryginalu jest dzielem Montala - zaczalem - ale on, co jest niepojete, niczego nie zauwazyl. Napisalem do niego. Moze jego opinia przyda sie nam. -Montalo, mowisz? - Elios uniosl brwi. - No to chyba traciles czas na prozno. Nie slyszales? Wszedzie o tym mowiono. Montalo zginal w ubieglym roku. Ty tez nic nie slyszalas, Heleno? -Nie - przyznala Helena, spogladajac na mnie ze wspolczuciem. - A to ci zbieg okolicznosci! -Istotnie - przyznal Elios, zwracajac sie do mnie - a ze jedyna edycja oryginalu jest jego dzielem, a jedyny jak dotad przeklad - twoim, wyglada na to, ze odkrycie ostatecznego klucza do Jaskini filozofow zalezy wylacznie od ciebie. -Niezla odpowiedzialnosc - zakpila Helena. Nie wiedzialem, co na to odpowiedziec. Ta sprawa nie daje mi spokoju. (Przypis Tlumacza). Rozdzial III* *"Szybkosc, nieuwaga. Slowa plyna tu strumieniem nieregularnej kaligrafii, czasami nieczytelnej, jak gdyby kopiscie brakowalo czasu, by ukonczyc rozdzial" - tak brzmi komentarz Montala do tekstu oryginalu. Sam uwaznie wypatruje "sladow" mojego dzika wsrod zdan. Rozpoczynam przeklad trzeciego rozdzialu. (Przypis Tlumacza).Warto chyba zwolnic na chwile szybkie tempo opowiesci, by w kilku slowach naszkicowac zyciorysy glownych bohaterow: Heraklesa, syna Frynicha, z demu Pontor, i Diagorasa, syna Ksampsaka, z demu Medont. Kim byli? Za kogo sami sie uwazali? Jak widzieli ich inni? Co do Heraklesa* * "Nastepuja trzy nieczytelne linijki" - zapewnia Montalo. Wyglada na to, ze kaligrafia staje sie okropna. Z trudem daje sie odcyfrowac (wedlug Montala) cztery slowa z calego akapitu: "tajemnice", "mieszkal", "zona" i "tegi". Edytor oryginalu dodaje nie bez swoistej ironii: "Czytelnik powinien sprobowac odtworzyc biografie Heraklesa na podstawie tych czterech slow, co wydaje sie zarazem szalenie latwe i strasznie trudne". (Przypis Tlumacza). Co do Diagorasa* * Rownie nieczytelne sa trzy linijki, ktore anonimowy autor poswieca Diagorasowi. Montalo potrafi z trudem odcyfrowac jedynie trzy slowa: "mieszkal?" (ze znakiem zapytania), "duch" i "namietnosc". (Przypis Tlumacza). A gdy czytelnikowi znane sa juz owe szczegoly z zycia naszych bohaterow, powracamy co rychlej do naszej opowiesci. Oto co zdarzylo sie w portowym miescie Pireus, do ktorego przybyli Herakles i Diagoras w poszukiwaniu nierzadnicy imieniem Yasintra. Szukali jej po waskich uliczkach, ktorymi plynal pospiesznie zapach morza, szukali po ciemnych prozniach za otwartymi wierzejami, szukali tam i owdzie, wsrod grupek milczacych kobiet, ktore usmiechaly sie, gdy podchodzili, a slyszac pytanie, natychmiast powaznialy; szukali w poblizu i na obrzezach, w porcie i na wzgorzach, na drogach schodzacych ku morzu; szukali na rogach ulic, gdzie widnialy milczace cienie kobiet lub mezczyzn. Wypytywali o nia wymalowane staruszki, ktorych twarze jak z brazu, pozbawione wyrazu i pokryte bielidlem, zdawaly sie rownie wiekowe co ich domostwa; wsuwali obole w dlonie drzace i pomarszczone niczym papirus; wsluchiwali sie w pobrzekiwanie zlotych bransolet, gdy czyjes rece unosily sie, wskazujac droge badz czlowieka: zapytaj Kopsiasa, Melita powinna wiedziec, moze u Talii, Amfitryta tez jej szuka, Eo mieszka tu dluzej, Klito zna ja lepiej, nie jestem Talia, tylko Meropsis. I zawsze te oczy skryte pod ciezkimi od barwiczek powiekami, oczy wpolprzymkniete, szybkie, ruchliwe spojrzenia na tronie z czarnych rzes z rysunkiem barwy szafranu, kosci sloniowej lub czerwonego zlota, spojrzenia, wciaz szybkie, jak gdyby tylko w tym kobiety byly swobodne, jak gdyby krolowaly jedynie zza czerni zrenic, tryskajacych kpina (?), namietnoscia (?), a moze nienawiscia (?), podczas gdy spokojne wargi, stezale rysy i lakoniczne odpowiedzi skrywaja ich mysli; tylko te spojrzenia ulotne, swidrujace, straszne. Wieczor zblizal sie nieublaganie. Rozcierajac sobie rece szybkimi ruchami pod plaszczem, Diagoras odezwal sie: -Niebawem zapadnie noc. Dzien minal, a my jej nie znalezlismy. Pytalismy co najmniej dwadziescia takich jak ona, a otrzymalismy zaledwie metne wskazowki. Chyba ktos stara sie ja ukryc albo nas oklamac. Szli pod gore waska uliczka. Za dachami purpurowy zmierzch zaznaczal brzeg morza. Zostawili za soba tlumy i tetniacy zyciem port w Pireusie, a takze miejsca najczesciej odwiedzane przez tych, co szukaja przyjemnosci badz rozrywki; znajdowali sie teraz w dzielnicy zamieszkanej przez t a k i e, w gaszczu kamiennych sciezek i drzew z niewypalonej gliny, gdzie ciemnosc zapada szybciej, a noc nastaje przedwczesnie, w samotnosci zamieszkalej, ukrytej, pelnej niewidzialnych oczu. -Rozmowa z toba pozwala mi przynajmniej rozerwac sie - mowil dalej Diagoras, nie probujac nawet ukryc irytacji. Wydawalo mu sie, ze od wielu godzin mowi sam do siebie, albowiem jego towarzysz ograniczal sie do marszu, pochrzakiwania i, niekiedy, wyciagniecia kolejnej figi z sakwy. - Na Zeusa, zachwyca mnie doprawdy twoja latwosc prowadzenia rozmowy... - przystanal i odwrocil sie, ale sunelo za nim jedynie echo jego wlasnych krokow. - Te obrzydliwe uliczki, pelne wszelakiego smiecia i smrodu... Gdzie to miasto "swietnie zbudowane", jak wszyscy zwa Pireus? Czy to jest wlasnie owa slynna "geometria" ulic, ktora ponoc opracowal Hipodam z Miletu? Na Here, nie widac nawet strozow ulic, astinomosow, niewolnikow czy zolnierzy, jak w Atenach! Mam wrazenie, ze jestem tu nie wsrod Grekow, tylko w jakims barbarzynskim swiecie. Na dodatek to nie tylko moje wrazenie: to miejsce jest niebezpieczne, a ja umiem wyczuwac niebezpieczenstwo tak samo jak zapach morza. Oczywiscie, dzieki zajmujacej konwersacji czuje sie o wiele spokojniejszy. Rozmowa z toba pociesza mnie, pozwala mi nie myslec, ktoredy ide... -Nie placisz mi za rozmowe, Diagorasie - odparl z calkowita obojetnoscia Herakles. -Dzieki Apollinowi! Odezwales sie wreszcie - ironizowal filozof. - Sam Pigmalion nie zdumial sie bardziej na dzwiek glosu Galatei! Jutro zloze w ofierze kozle dla uczczenia... -Zamilcz - syknal Tropiciel - oto dom, ktory nam wskazano... Spekany mur szarej barwy z trudem utrzymywal sie po jednej stronie uliczki; na wprost wejscia zebralo sie konklawe cieni. -Chcesz powiedziec: siodmy dom - sprostowal Diagoras. - Pytalem na prozno w poprzednich szesciu. -A zatem zwazywszy na twe rosnace doswiadczenie, nie sadze, bys mial trudnosci w rozpytaniu zebranych tu kobiet... Ciemne szale skrywajace twarze uniosly sie szybko, odslaniajac spojrzenia i usmiechy na widok podchodzacego Diagorasa. -Przepraszam. Ja i moj przyjaciel szukamy tancerki imieniem Yasintra. Powiedziano nam... Tak jak sucha galazka nadepnieta stopa nieostroznego mysliwca ploszy zwierzyne, ktora umyka z polany, by w gestwinie szukac schronienia, tak slowa Diagorasa wywolaly nieoczekiwana reakcje kobiet: jedna z nich pobiegla pedem w dol ulicy, a pozostale spiesznie rozeszly sie po domach. -Zaczekaj! - krzyknal Diagoras do uciekajacego cienia. - Czy to wlasnie Yasintra? - wypytywal pozostale dziewczeta. - Zaczekajcie, na Zeusa, chcemy tylko... Pospiesznie zamykano drzwi. Ulica byla juz calkiem pusta. Herakles szedl dalej, nie spieszac sie, a Diagoras, ku jego rozpaczy, sunal za nim. Chwile pozniej odezwal sie: -I co teraz? Co niby mamy robic? Czemu wciaz idziemy? Wymknela sie przeciez. Uciekla. Czy moze zamierzasz ja jakos schwytac? A gdy Herakles chrzaknal i spokojnie wydobyl z sakwy kolejna fige, doszczetnie zdesperowany filozof zatrzymal sie i jal wykrzykiwac donosnym glosem: -Posluchaj mnie nareszcie! Szukalismy tej nierzadnicy przez caly dzien, w zaulkach w porcie i po calym miescie, po domach cieszacych sie najgorsza slawa, w dzielnicach bogatych i w dzielnicach nedzy, wszedzie! Spieszylismy sie, ufajac zwodniczym slowom lotrow, ignorantow, ohydnych streczycielek i kobiet zlego prowadzenia... a teraz, gdy oto sam Zeus chyba pozwolil nam ja odnalezc - znow gdzies znika! A ty idziesz sobie powolutku jak zadowolone z siebie psisko, zamiast... -Uspokoj sie, Diagorasie. Chcesz fige? Doda ci sil, gdyby... -Daj mi spokoj z twoimi figami! Chce wiedziec, dlaczego wciaz idziemy. Uwazam, ze powinnismy sprobowac rozmowy z kobietami po domach i... -Nie. Ta, ktorej szukamy, uciekla - odparl spokojnie Tropiciel. -To dlaczego jej nie scigamy? -Bo jestesmy solidnie zmeczeni. Ja przynajmniej. Ty nie? -Skoro tak - Diagoras byl coraz mocniej zirytowany - to czemu wciaz idziemy? Herakles, nie zatrzymujac sie, pozwolil sobie na chwile milczenia: zul fige. -Czasami na zmeczenie najlepsze jest zmeczenie - powiedzial w koncu. - Jak sie pare razy solidnie zmordujemy, przestanie nam to dokuczac. Widzac, jak Herakles rownym krokiem oddala sie w dol uliczki, Diagoras zacisnal zeby i ruszyl za nim. -I jeszcze smiesz twierdzic, ze nie lubisz filozofii! - westchnal. Przez chwile szli w ciszy nadciagajacej nocy. Ulica, ktora uciekla kobieta, ciagnela sie wsrod rzedow zniszczonych domow. Niebawem zapadna zupelne ciemnosci, w ktorych nie da sie wypatrzyc nawet murow. -Te uliczki, stare i mroczne... - poskarzyl sie Diagoras. - Tylko Atena moze wiedziec, gdzie zniknela ta kobieta! Byla mloda i zwinna. Potrafilaby chyba biec bez przerwy az po granice Attyki... I wyobrazil sobie, ze naprawde biegnie w strone pobliskich lasow, pozostawiajac w glinie slady bosych stop, biegnie w poswiacie ksiezyca, bialej niczym lilia w dziewczecej dloni, nie zwazajac na ciemnosci (na pewno przeciez zna droge), biegnie przez lilie z falujaca piersia, z szeroko otwartymi oczami lani; echo jej krokow cichnie w oddali. Moze zrzuca z siebie odzienie, zeby biec szybciej, nie zwazajac na drzewa, i biel jej nagiego ciala blyska w gestwinie niczym blyskawica; rozpuszczone wlosy zawadzaja o poroza galezi, smuklych niczym lodygi roslin albo dziewczece palce; naga i blada jest jak marmurowy kwiat w dloniach uciekajacej mlodziutkiej dziewczyny.* * Kilka bialych plam w tekscie (z powodu slow pisanych "pospiesznie", ktore okazuja sie "nieczytelne", wedlug Montala) utrudnia zrozumienie tego tajemniczego ustepu. Eidesis implicite zdaje sie tutaj "szybkosc", jak widac od samego poczatku rozdzialu, do tego obrazy jeleni, nie dzikow, "oczy lani", "poroza galezi"... co przywodzi na mysl nie trzecia, ale czwarta prace Heraklesa: schwytanie szybkiej lani cerynejskiej. To szczegolne zaklocenie porzadku prac nie dziwi mnie, zdarzalo sie bowiem czesto u autorow starozytnych. Zwraca natomiast uwage nowa eidesis pojawiajaca sie w tekscie: dziewczyna z lilia. Coz ma ona wspolnego ze schwytaniem lani? Chodzi moze o wyobrazenie czystosci bogini Artemidy, ktorej poswiecone bylo legendarne zwierze? W kazdym razie nie sadze, bym mogl uznac to, jak uwaza Montalo, za "licentia poetica pozbawiona faktycznego znaczenia". (Przypis Tlumacza). Doszli do rozstajow. Dalej ulica stawala sie waska, brukowana kamieniami drozka; inna uliczka skrecala w lewo; z prawej strony lacznik spinajacy dwa wysokie domy kryl waski tunel, ktorego drugi koniec ginal w mroku. -I co teraz? - irytowal sie Diagoras. - Mamy ciagnac losy, w ktora strone? Poczul reke Heraklesa na ramieniu, zamilkl i pozwolil sie spokojnie poprowadzic szybkim krokiem do rogu tuz w poblizu lacznika. - Zaczekamy tutaj - szepnal Herakles. - A ta kobieta? -Czasem czekanie tez jest swego rodzaju poscigiem. - A co, uwazasz moze, ze wroci po wlasnych sladach? -Oczywiscie - Herakles wzial sobie nastepna fige - zawsze sie wraca. I mow ciszej: zwierzyna moze sie sploszyc. Czekali. Ksiezyc pokazal swoje biale rogi. Nagly podmuch wiatru zburzyl spokoj nocy. Obaj mezczyzni otulili sie mocniej plaszczami; Diagorasem wstrzasnal dreszcz, mimo ze temperatura byla nieco przyjemniejsza niz w miescie dzieki kojacej obecnosci morza. -Ktos idzie - szepnal Diagoras. Ich uszy pochwycily powolne kroki czyichs bosych stop. Ale z waskich uliczek zza rozstajow nie wyszedl czlowiek, tylko kwiat: galazka lilii zmieta w silnych rekach bryzy. Jej platki spadaly na kamienie tuz przy kryjowce Heraklesa i Diagorasa, a ona, ogolocona, sunela pospiesznie dalej w powietrzu przesyconym wonia piany i soli i ginela w kolejnej uliczce, niesiona przez wiatr, a moze przez olsniewajaca dziewczyne o morskich oczach i ksiezycowych wlosach, ktora biegla, trzymajac ja w rekach. -To nic takiego. Tylko wiatr - odezwal sie Herakles.* * Wrecz przeciwnie! Bohaterowie nie moga oczywiscie jej zobaczyc, ale mamy tu znowu "dziewczyne z lilia". Co oznacza? Przyznaje, ze jej nagle pojawienie sie tak mnie zdenerwowalo, ze zaczalem walic rekami w tekst, jak Perykles walil w pomnik Ateny Partenos dluta Fidiasza, by zmusic go do mowienia. "Co to oznacza? Co chcesz powiedziec?". A papier, nieprzystepny, milczal. Teraz juz sie nieco uspokoilem. (Przypis Tlumacza). Czas na krotka chwile stanal w miejscu. Zdretwialy z zimna Diagoras zorientowal sie, ze szepcze do poteznego cienia Tropiciela, bo jego twarzy nie mogl juz dojrzec. -Nigdy nie sadzilem, ze Tramach... To znaczy, rozumiesz... Nigdy nie wierzylem, ze... Czystosc byla jedna z jego glownych cnot, a przynajmniej tak mi sie wydawalo. Ostatnia rzecz, w jaka bym uwierzyl, to wlasnie to! Zadawac sie z ladacznica! Przeciez nie byl jeszcze mezczyzna! Nie przyszlo mi nawet na mysl, ze ten efeb moze odczuwac pozadanie... Kiedy Lizylos powiedzial mi o tym... -Zamilcz - odezwal sie pospiesznie cien Heraklesa - i posluchaj. Uslyszeli cos jak szybkie skrobanie wsrod kamieni. Do uszu Diagorasa cieply oddech Tropiciela doszedl wczesniej niz jego glos. -Rzuc sie na nia szybko. Jedna reka oslon przyrodzenie i nie spuszczaj z oka jej kolan. Postaraj sie ja uspokoic. -Ale... -Rob, co ci mowie, bo znow ucieknie. Bede cie oslanial. O co mu chodzi z tym: b e d e c i e o s l a n i a l, zastanawial sie Diagoras. Zabraklo mu jednak czasu na dalsze pytania. Tak szybko i cicho, jakby ktos rozposcieral dywan na rozstajach, pojawilo sie w swietle ksiezyca cos niby zwinna ludzka istota. Diagoras rzucil sie na nia, gdy niczego sie nie spodziewajac, przybierala postac cielesna tuz obok niego. Gestwina pachnacych wlosow spadla gwaltownie na jego twarz, a umiesniony ksztalt poruszyl sie w jego ramionach. Diagoras przyparl zjawe do muru. -Na Apollina, dosyc! - krzyknal, usilujac ja ujarzmic. - Nic ci nie zrobimy! Chcemy tylko porozmawiac... Uspokoj sie... - Przestala sie szamotac i Diagoras odsunal sie nieco. Nie mogl dojrzec rysow, bo twarz zakrywaly rece. Przez palce, dlugie i szczuple jak lodygi lilii, poblyskiwaly oczy. - Chcemy ci tylko zadac pare pytan. Chodzi o efeba o imieniu Tramach. Znalas go, prawda? - pomyslal, ze moze w koncu otworzy dlonie, rozwinie owe wiotkie liscie i ukaze mu swoja twarz, juz spokojniejsza. Nagle poczul uderzenie pioruna w podbrzuszu. Ujrzal swiatlo, zanim poczul bol: bylo oslepiajace, doskonale i zalewalo mu oczy jak plyn szybko przepelniajacy naczynie. Bol miedzy jego nogami narastal; gdy Diagoras rozprostowal sie, wsciekly, siegnal az po jego swiadomosc, byl ostry niczym wymioty pelne kawalkow szkla. Upadl na ziemie, charczac, i nawet nie poczul bolu w kolanach, gdy padal na bruk. Nie koniec na tym. Teraz Herakles Pontor rzucil sie na osaczona zjawe, jednak nie patrzyl na nia, jak Diagoras, tylko chwycil za szczuple ramiona i przyparl do muru. Uslyszal jek - cos jak sapanie mezczyzny - i znow wykorzystal mur do walki. Zjawa szarpnela sie, on jednak przyparl ja cala moca swego krepego ciala, by uniemozliwic jej uzycie kolan. Zobaczyl, ze Diagoras podnosi sie, choc z trudem, i zwrocil sie do swej ofiary w szybkich slowach: -Nie zrobimy ci krzywdy, chyba ze nie pozostawisz nam wyboru. A jak jeszcze raz uderzysz mojego towarzysza, to nie bede mial wyjscia. Widzac spieszacego mu z pomoca Diagorasa, polecil: -Trzymaj ja teraz dobrze. Ostrzegalem, ze masz uwazac na jej kolana. -Moj przyjaciel... powiedz prawde... - Diagoras nabieral tchu przed kazdym slowem - nie chce zrobic ci krzywdy... Zrozumialas? - Skinela glowa, ale Diagoras nie zwolnil ucisku. - Zadamy ci tylko kilka pytan... Walka ustala nagle, jak ustepuje chlod, gdy miesnie pracuja przy szybkim biegu, i nagle Diagoras uswiadomil sobie, ze zlapane przez nich stworzenie przeobraza sie stopniowo w kobiete. Poczul po raz pierwszy dotyk jej twardych piersi, gibkosc talii, odmienny zapach, ustepujacy opor; domyslal sie dlugosci jej ciemnych lokow, napiecia szczuplych ramion, ksztaltow. Na koniec domyslil sie rysow. Byla dziwna, to pierwsze, co pomyslal: wczesniej wyobrazal ja sobie (nie wiedziec czemu) jako dziewczyne wielkiej urody. A taka nie byla: jej wlosy splywaly na plecy w nieladzie, oczy byly zbyt duze i bardzo jasne, jak u zwierzecia, choc w ciemnosciach nie odroznial ich koloru; pod napieta skora szczuplych policzkow zbyt uwidacznialy sie kosci. Odsunal sie od dziewczyny zmieszany, czujac jeszcze pulsujacy bol w podbrzuszu. -Jestes Yasintra? - zapytal, a slowa z trudem przebily sie przez pare jego oddechu. Oboje glosno dyszeli. Dziewczyna nie odpowiadala. -Znalas Tramacha... Bywal u ciebie. -Uwazaj na kolana - dobiegl go gdzies z daleka glos Heraklesa. Dziewczyna nadal patrzyla na niego w milczeniu. -Placil ci za odwiedziny? - spytal, wlasciwie bez sensu. -Pewnie ze tak - odparla. Obaj mezczyzni pomysleli, ze niewielu efebow moze jej dorownac dzwiecznoscia glosu: brzmial jak echo aulosu w jaskini - rytualy Bromiosa oplaca sie peanami, a Kyprisa - obolami. Nie wiedziec czemu Diagoras poczul sie urazony: moze wzielo sie to stad, ze dziewczyna nie sprawiala wrazenia wystraszonej. W ciemnosciach domyslal sie nawet grymasu kpiny na jej pelnych wargach. -Kiedy go poznalas? -Podczas ostatnich Lenajow. Tanczylam na procesji ku czci boga. Patrzyl, jak tancze, i potem mnie odszukal. -Szukal cie? - wykrzyknal Diagoras z niedowierzaniem. - Przeciez nie byl jeszcze mezczyzna! -Wiele dzieci takze mnie szuka. -Moze mowisz o kims innym... -O Tramachu, mlodziencu, ktorego zagryzly wilki - odparla Yasintra - dokladnie o nim. Zniecierpliwiony Herakles wmieszal sie do rozmowy: -Myslalas, ze kim jestesmy? -Nie rozumiem - Yasintra zwrocila ku niemu swe wodniste spojrzenie. -Dlaczego ucieklas przed nami, kiedy rozpytywalismy o ciebie? Nie nalezysz do takich, co uciekaja przed mezczyzna. Na kogo czekalas? -Na nikogo. Uciekam, kiedy mi sie podoba. -Yasintro - Diagoras wyraznie odzyskiwal spokoj - potrzebujemy twojej pomocy. Wiemy, ze z Tramachem dzialo sie cos zlego. Mial jakies powazne zmartwienie. Ja... Bylismy jego przyjaciolmi i chcemy sie dowiedziec, co to bylo. Nie jest juz istotne, co ciebie z nim laczylo. Interesuje nas tylko to, czy Tramach rozmawial z toba o swoich klopotach... Chcial dodac: "Och, prosze, pomoz mi. To dla mnie o wiele wazniejsze, niz sadzisz". Poprosilby ja o pomoc i sto razy, czul sie bowiem bezradny, kruchy jak lilia w dziewczecych dloniach. Z jego swiadomosci zniknely najmniejsze slady dumy, stala sie ona teraz dziewczyna o niebieskich oczach i promiennych wlosach, jeczaca: "Pomoz mi, prosze, pomoz mi". Ale to pragnienie, lekkie jak dotyk bialej tuniki dziewczyny z kwiatem w paku, a zarazem plonace niczym rozkwitajace, rozkoszne, nagie cialo tejze dziewczyny, nie dawalo sie wyrazic w slowach.* * W dalszym ciagu silna eidesis "dziewczyny z lilia"; teraz laczy sie z nia idee "pomocy", o czym az cztery razy mowa w tym akapicie. (Przypis Tlumacza). -Tramach nie mial zwyczaju duzo mowic - brzmiala odpowiedz. - I nie wydawal sie zmartwiony. -Czy kiedykolwiek poprosil cie o pomoc? - zapytal Herakles. -Nie. Dlaczego mialby to robic? -Kiedy go widzialas po raz ostatni? -Przed ksiezycem. -Nigdy ci nie opowiadal o wlasnym zyciu? -Ktoz by takim jak my opowiadal o wlasnym zyciu? -Czy jego rodzina akceptowala wasz zwiazek? -Nie bylo miedzy nami zadnego zwiazku: bywal u mnie od czasu do czasu, placil i odchodzil. -Ale moze jego rodzinie nie odpowiadalo, ze szlachetny syn bywa u ciebie od czasu do czasu? -Nie wiem. To nie jego rodzinie mialam dostarczac przyjemnosci. -A zatem nikt z rodziny nie zabronil ci dalszego widywania sie z nim? -Nigdy z nikim nie rozmawialam... - odparla zdecydowanie Yasintra. -A moze jego ojciec domyslal sie czegos? - spokojnie indagowal Herakles. -Nie mial ojca. -Prawda - przyznal Herakles - chcialem rzec: jego matka. -Nie znam jej. Zapadla chwila ciszy. Diagoras zwrocil wzrok ku Tropicielowi, szukajac pomocy. Herakles wzruszyl ramionami. -Moge juz odejsc? - spytala dziewczyna. - Jestem zmeczona. Nie odpowiedzieli, lecz ona odsunela sie od muru i oddalila sie. Jej cialo spowite w ciemny szal i tunike poruszalo sie cudownie leniwym ruchem dzikiego zwierzecia. Niewidzialne bransolety i naramienniki brzeczaly w takt ruchow. U granic ciemnosci odwrocila sie i spojrzala na Diagorasa. -Nie chcialam cie uderzyc - zapewnila. Wracali do Miasta pozna noca, idac droga wzdluz Dlugich Murow. -Czuje to kopniecie - zauwazyl Herakles, zmartwiony nieco dlugim milczeniem filozofa po rozmowie z nierzadnica. - Ciebie tez jeszcze boli? Przynamniej nie mozesz powiedziec, ze cie nie ostrzegalem... Znam dobrze ten rodzaj nierzadnic-tancerek. Sa niezwykle sprawne i umieja sie bronic. Kiedy uciekla, pojalem, ze jesli ja przylapiemy, nie obejdzie sie bez ataku. Przerwal, przekonany, ze Diagoras cos powie, ale jego towarzysz kroczyl dalej z pochylona glowa i broda oparta o piersi. Swiatla Pireusu dawno juz pozostaly za nimi, a szeroki brukowany trakt (niezbyt uczeszczany, ale bezpieczniejszy i krotszy niz zwykla droga, wedle opinii Heraklesa), obwarowany murami zbudowanymi przez Temistoklesa i zwalonymi przez Lizandra, ktore potem mialy zostac odbudowane, wydawal sie ciemny i cichy w chlodzie nocy. Slaby odblask murow Aten w dali na polnocy zdawal sie snem. -Teraz to ty, Diagorasie, od dawna nic nie mowisz. Odechcialo ci sie? Powiedziales mi przeciez, ze chcesz sie przylaczyc do sledztwa, nieprawdaz? Moje sledztwa zawsze sie tak rozpoczynaja: wydaje sie, ze nic kompletnie nie mamy, az tu nagle... Uwazasz moze za strate czasu przybycie do Pireusu i rozmowe z ta nierzadnica? Coz, z wlasnego doswiadczenia moge ci powiedziec, ze tropienie sladow nigdy nie jest strata czasu, przeciwnie: polowac znaczy umiec tropic slady, choc te zdaja sie prowadzic donikad. Potem samo wbicie strzaly w grzbiet jelenia, wbrew temu, co sadzi wiekszosc ludzi, okazuje sie czyms najbardziej... -To bylo dziecko - wyszeptal nagle Diagoras, jakby odpowiadal na jakies postawione przez Heraklesa pytanie. - Nie osiagnal jeszcze wieku mlodzienczego. Jego spojrzenie bylo czyste. Sama Atena zdawala sie polerowac jego dusze... -Nie obwiniaj sie dluzej. W tym wieku szuka sie takze rozrywek. Diagoras po raz pierwszy oderwal wzrok od ciemnego traktu i spojrzal na Tropiciela z lekcewazeniem. -Nie rozumiesz tego. W Akademii wychowujemy mlodych ludzi tak, by kochali madrosc ponad wszystko i odrzucali niebezpieczne przyjemnosci, ktore wioda jedynie ku korzysciom ulotnym i krotkotrwalym. Tramach wiedzial, co to cnota, mial swiadomosc, ze jest ona nieskonczenie bardziej przydatna i korzystna niz rozwiazlosc... Jak mogl nie przestrzegac tego w praktyce? -W jaki sposob nauczacie w Akademii cnoty? - zapytal Herakles, probujac po raz enty rozchmurzyc filozofa. -Poprzez muzyke i rozkosz czerpana z cwiczen fizycznych. Znowu milczenie. Herakles podrapal sie w glowe. -Dobrze wiec: powiedzmy, ze Tramachowi wydalo sie wazniejsze czerpanie rozkoszy z cwiczen fizycznych niz muzyka... - zaczal, ale spojrzenie Diagorasa sprawilo, ze znow zamilkl. -Ignorancja jest przyczyna wszelkiego zla. Ktoz wybralby najgorsze, swiadom, ze chodzi o najgorsze? Jezeli rozum, dzieki nauce, wskazuje ci, ze rozwiazlosc jest zlem, ze klamstwo jest gorsze niz prawda, ze krotkotrwala przyjemnosc jest gorsza niz dlugotrwala, wybralbys swiadomie to gorsze? Wiesz na przyklad, ze ogien pali: wlozylbys z wlasnej woli reke w grozne plomienie? To przeciez absurd. Dzieciak, ktory nawiedza te... kobiete! Placac za rozkosz! To klamstwo. Ta nierzadnica oklamala nas. Zapewniam cie, ze... Z czego sie smiejesz? -Wybacz - odparl Herakles - przypomnialem sobie o kims, kto raz na moich oczach wlozyl z wlasnej woli reke w plomienie: stary przyjaciel z tego samego co ja rodu, Krantor z demu Pontor. Wyznawal on poglad dokladnie przeciwny: mawial, ze nie wystarczy poslugiwac sie rozumem, by wybierac to, co najlepsze, czlowiek bowiem pozwala sie wiesc wlasnym pragnieniom, a nie wlasnym ideom. Pewnego razu mial ochote spalic sobie prawa reke, wiec wsadzil ja w ogien i spalil. Po tych slowach zapadlo dlugie milczenie. Po jakims czasie odezwal sie Diagoras: -A ty sam? Zgadzasz sie z takim pogladem? -W pewnym sensie. Zawsze bylem zdania, ze moj przyjaciel jest szalony. -A co sie z nim stalo? -Nie wiem. Kiedys nagle zachcialo mu sie jechac do Aten, wiec pojechal. I juz nie wrocil. Przez chwile obaj milczeli, wedrujac brukowana droga. -Zgoda - odezwal sie Diagoras - sa, oczywiscie, rozne rodzaje ludzi, i kazdy czyni to, co sam uwaza za wlasciwe, bez wzgledu na to, jak absurdalne by sie zdawalo. Sokrates moglby uniknac wyroku skazujacego na procesie, ale wolal wypic cykute, bo rozsadek podpowiadal mu, ze tak lepiej dla niego. I rzeczywiscie tak bylo, bo w ten sposob przestrzegal praw atenskich, ktorych przez cale swoje zycie z takim zapalem bronil. Platon z przyjaciolmi usilowali przekonac go, by zmienil zdanie, ale w koncu to on ich przekonal swoja argumentacja. Gdy ktos zna pozytki plynace z cnoty, nigdy nie wybierze rozwiazlosci. Dlatego sadze, ze ta nierzadnica nas oklamala. W przeciwnym razie - dodal, a Herakles wyczul gorycz w jego glosie - bede musial uznac, ze Tramach jedynie u daw al, ze przyjmuje moje nauki. -A co sadzisz o nierzadnicy? -To dziwna i niebezpieczna kobieta - wzdrygnal sie Diagoras - jej twarz... jej spojrzenie... Nachylilem sie ku jej oczom i ujrzalem rzeczy straszne... W tej wizji ona byla mu obca, a on robil rzeczy niebywale: tanczyl na przyklad na osniezonych szczytach Parnasu, odziany jedynie w skore jelonka; jego cialo poruszalo sie nieswiadomie, prawie bezwolnie, niczym kwiat w rekach dziewczyny, chwiejac sie niebezpiecznie na sliskim skraju otchlani. W tej wizji mogla ona rozpalic swoje wlosy i biczowac nimi groznie zimne powietrze. Mogla tez przechylic plonaca glowe do tylu, tak ze gardlo rysowalo sie na szyi niczym lodyga lilii; mogla krzyczec, jak gdyby wzywala pomocy Dionizosa Bromiosa o jelenich stopach, albo zaintonowac szybki pean w nocnej oreibasia, niekonczacym sie rytualnym tancu, wykonywanym przez kobiety na szczytach gor w zimowe miesiace. Wiadomo, ze wiele z nich umiera z zimna lub zmeczenia, ale nikt nie moze temu zapobiec; wiadomo tez, choc zaden mezczyzna nigdy tego nie widzial, ze przy takich tancach kobiety trzymaja w rekach grozne, szalenczo jadowite zmije, i wiaza ich ogony rownie pieknie, jak dziewczyny wija wianki z bialych lilii; podejrzewa sie, choc zaden mezczyzna nie wie tego na pewno, ze w owe niebezpieczne noce szybkiego tetna bebnow kobiety sa sama nagoscia, polyskujaca krwawo w plomieniach ognia i soku z winogron, a ich stopy zostawiaja spieszne i smiale slady na sniegu, jak raniona przez mysliwca zwierzyna, gluche na glos rozsadku, ktory, niczym mloda dziewczyna o smuklym, spowitym w biel ciele, prozno zada zakonczenia rytualu. "Pomocy!" - rozlega sie slaby jek, lecz to na nic, bo niebezpieczenstwo dla tancerek jest jak cudowna lilia na drugim brzegu rzeki: zadna z nich nie oprze sie pokusie, by szybko po nia poplynac, nie proszac nikogo o pomoc, i zerwac kwiat, i trzymac go. "Uwaga! Niebezpieczenstwo!" - ostrzega slaby glosik, ale lilia jest zbyt piekna, by dziewczyna go posluchala. Wszystko to zawierala jego wizja i wierzyl, ze tak bylo naprawde.* * Nowa wizja Diagorasa poglebia wymowe poprzednich obrazow eidetycznych: "szybkosc", "lania", "dziewczyna z lilia" i "wolanie o pomoc". Teraz dochodzi jeszcze "ostrzezenie o niebezpieczenstwie". Co to wszystko moze znaczyc? (Przypis Tlumacza). -Dziwne rzeczy widujesz w spojrzeniach, Diagorasie! - zazartowal Herakles w najlepszej wierze. - Nie watpie, ze nasza nierzadnica tanczy czasem na procesjach podczas Lenajow, ale szczerze mowiac, opinia, ze wraz z menadami wije sie w ekstazie na czesc Dionizosa podczas tych niebezpiecznych obrzedow, ktore, o ile jeszcze istnieja, praktykowane sa przez niektore wiejskie plemiona trackie w dalekich i bezludnych gorach Hellady, wydaje mi sie przesada. Obawiam sie, ze twoja wyobraznia siega dalej niz wzrok Linkeusa. -Opowiedzialem ci - odparl Diagoras - co zdolalem ujrzec oczami mysli, ktore potrafia dostrzec Idee sama w sobie. Nie lekcewaz ich pochopnie, Heraklesie. Wyjasnilem ci juz, ze my tez jestesmy zwolennikami rozumu, wierzymy jednak, ze istnieje cos wyzszego niz rozum, a jest to wlasnie Idea sama w sobie: swiatlo, przy ktorym wszystkie istoty i rzeczy istniejace na tym swiecie sa ledwie marnymi cieniami. Czasem mit, basn, wiersz albo sen moga pomoc nam ja opisac. -Niech bedzie, ale twoje Idee same w sobie na nic mi sie nie zdadza, Diagorasie. Ja poruszam sie po obszarze, gdzie wszystko moge zobaczyc na wlasne oczy i wydedukowac wlasna logika. -Co wiec ty dojrzales w tej dziewczynie? -Niewiele, tylko to, ze klamie - odparl Herakles skromnie, a Diagoras z nagla przystanal i wbil wzrok w Tropiciela, ktory usmiechal sie lekko i z pewnym zaklopotaniem, jak dziecko skarcone za niebezpieczna zabawe. - Podpuscilem ja: wspomnialem o ojcu Tramacha. Jak wiesz, Meragr zostal skazany na smierc wiele lat temu, oskarzony o wspolprace z Trzydziestoma* * Dyktatura ustanowiona w Atenach kontrolowanych przez Spartan po zakonczeniu wojny peloponeskiej. Tworzylo ja trzydziestu tyranow. Wielu Atenczykow ponioslo smierc z rozkazu tego bezwzglednego rzadu, poki nowa rebelia nie zaprowadzila na powrot demokracji. (Przypis Tlumacza)... -Wiem. Byl to proces rownie ponury, co w przypadku admiralow z Arginuz, bo Meragr zaplacil za winy wielu - westchnal Diagoras. - Tramach nigdy nie chcial rozmawiac ze mna o ojcu. -No wlasnie. Yasintra powiedziala, ze Tramach prawie z nia nie rozmawial, ale wiedziala doskonale, ze jego ojciec zmarl okryty hanba... -Nie. Wiedziala jedynie, ze zmarl. -W pewnym sensie! Mowilem ci juz, Diagorasie, ze odgaduje to, co moge zobaczyc, i to, co ktos mi mowi, widze tak samo jak teraz pochodnie przy Bramie Miejskiej. Wszystko, co robimy badz mowimy, stanowi tekst, ktory mozna przeczytac i zinterpretowac. Nie pamietasz, co powiedziala dokladnie? Nie: "Jego ojciec umarl", tylko: "O n n i e m i a l o j c a ". Takiego zdania uzylby kazdy, kto chcialby zanegowac istnienie kogos, o kim woli nie pamietac. To wlasnie ten rodzaj wyrazenia, jakim posluzylby sie Tramach. Pytam zatem: jezeli Tramach opowiadal owej nierzadnicy z Pireusu o swoim ojcu (temat, ktorego nawet z toba nie chcial dzielic), to czyz nie mogl mowic jej takze i o innych sprawach, o ktorych ty nic nie wiesz? -Wiec nierzadnica klamie. -Tak sadze. -W takim razie ja r own iez mowilem p r aw de, twierdzac, ze nas o kla mal a - rzekl Diagoras dobitnie. -Tak, ale... -Nie sadzisz wiec, Heraklesie, ze oczami umyslu tez mozna dostrzec Prawde? -Zaluje, ale nie moge sie zgodzic. Twoje slowa dotyczyly zwiazku Tramacha z nierzadnica, ja zas uwazam, ze w t e j j e d n ej k w e s t i i wlasnie nie klamala. Szli kawalek w milczeniu. -Twoje slowa, Tropicielu Tajemnic - odezwal sie Diagoras - sa jak szybkie, niebezpieczne strzaly, ktore trafiaja mnie w piers. Przysiaglbym na bogow, ze Tramach darzyl mnie calkowitym zaufaniem. -Alez, Diagorasie - Herakles pokrecil glowa - powinienes porzucic te szlachetne poglady, jakie zdajesz sie miec na rodzaj ludzki. Zamkniety w tej swojej Akademii, nauczajac matematyki i muzyki, przypominasz mi zlotowlosa dzieweczke z dusza jak lilia biala, cudownie piekna, ale bardzo naiwna, taka, co to nigdy nie wyszla za prog gynaikeion, a przy pierwszym kontakcie z mezczyzna krzyczy: "Ratunku, pomocy, on zaraz mi cos zrobi!". -Nie znudzilo ci sie jeszcze naigrawac sie ze mnie? - z gorycza spytal filozof. -Nie naigrawam sie, wspolczuje ci! Przejdzmy jednak do spraw, ktore nas interesuja. Zastanawia mnie, dlaczego Yasintra uciekla, gdysmy zaczeli o nia rozpytywac. -Chyba nie brak powodow. Ja z kolei wciaz nie rozumiem, skad wiedziales, ze ukryla sie w laczniku? -A gdziez by, jesli nie tam? Rzeczywiscie uciekala przed nami, ale wiedziala, ze nigdy jej nie zlapiemy, bo jest mloda i zreczna, my zas starzy i niedolezni... Mowie zwlaszcza o sobie - szybko uniosl gruba reke, powstrzymujac w pore replike Diagorasa. - Tak wiec wydedukowalem, ze uznala, iz nie musi biec, i ze wystarczy, jesli sie schowa... a jakaz jest lepsza kryjowka w ciemnosciach niz ow lacznik tak blisko jej domu? Tylko... czemu uciekala? Wszak zarabia na zycie tym, ze nie cofa sie przed zadnym mezczyzna. -Niejeden grzech ma na sumieniu. Mozesz sie ze mnie smiac, Tropicielu, ale nigdy nie spotkalem dziwniejszej kobiety. Wyraz jej oczu ciagle mnie zastanawia... A to co? Herakles spojrzal we wskazanym kierunku. Procesja z pochodniami sunela po ulicach kolo Bramy Miejskiej. Uczestnicy mieli maski i bebenki. Jakis zolnierz przystanal na pogawedke. -Poczatek Lenajow - odezwal sie Herakles. - Nadeszla juz pora. Diagoras z dezaprobata pokrecil glowa. - Do zabawy zawsze spieszno. Opowiedziawszy sie zolnierzom, przeszli przez brame i ruszyli w glab miasta. - Co bedziemy robic teraz? - spytal Diagoras. -Na Zeusa, odpoczywac! Bola mnie stopy. Moje cialo powinno wlasciwie toczyc sie z miejsca na miejsce jak kula, bo juz nie jestem w stanie opierac sie na stopach. Jutro porozmawiamy z Antysem i Euniosem. Wlasciwie ty bedziesz rozmawial, a ja bede sie przysluchiwal. -O co mam ich rozpytac? -Daj mi pomyslec. Zobaczymy sie rano, moj zacny Diagorasie. Przysle ci niewolnika z informacja. Odprez sie, daj odpoczac czlonkom i umyslowi. I niech zmartwienie nie odbierze ci slodkiego snu: pamietaj, ze znalazles najlepszego Tropiciela Tajemnic w calej Helladzie...* * Wieczorem, podczas przerwy w zajeciach, moglem porozmawiac z Helena (naucza greckiego grupe liczaca trzydziestu uczniow). Bylem tak zdenerwowany, ze od razu, bez zadnych wstepow zaczalem jej opowiadac o moich odkryciach: -W trzecim rozdziale oprocz lani pojawia sie nowy obraz: dziewczyny z kwiatem lilii w dloni. Helena otworzyla szeroko wielkie blekitne oczy: - Co? Pokazalem jej przeklad. -Pojawia sie przede wszystkim w trzech wizjach jednego z bohaterow, filozofa platonskiego o imieniu Diagoras. Ale wspomina o niej i drugi glowny bohater, Herakles. Mamy tu do czynienia z bardzo silnym obrazem eidetycznym, Heleno. To dziewczyna z lilia, ktora wzywa pomocy i ostrzega przed niebezpieczenstwem. Montalo uwaza, ze chodzi tu o poetycka metafore, ale eidesis jest oczywista. Autor posuwa sie wrecz do tego, ze ja opisuje: zlote wlosy i oczy niebieskie jak morze, smukle cialo, biale szaty... Jej obraz odslania sie w tym rozdziale stopniowo. Widzisz? Tutaj mowa o jej wlosach... Tu o "smuklej sylwetce w bialych szatach"... -Zaraz, zaraz - przerwala mi Helena. - "Smukla sylwetka w bialych szatach" w tym akapicie to rozwaga. Chodzi o poetycka metafore w rodzaju... -Nie! - przyznaje, ze mowilem glosem uniesionym o wiele bardziej, nizbym sobie zyczyl. Helena spojrzala na mnie zdumiona (strasznie mi przykro na samo wspomnienie). - To nie jest zwyczajna metafora, to obraz eidetyczny! - Skad u ciebie ta pewnosc? Zastanawialem sie chwile. Moja teoria wydawala mi sie tak oczywista, ze zapomnialem o zebraniu argumentow na jej poparcie. -Slowo "lilia" powtarzane do znudzenia - odparlem - i twarz dziewczyny... -Jaka twarz? Dopiero co mowiles, ze autor wspomina o jej wlosach i oczach. Wyobraziles sobie cala reszte? - Otworzylem juz usta, zeby zaprzeczyc, gdy nagle uswiadomilem sobie, ze nie wiem, co mam powiedziec. - Nie sadzisz, ze posuwasz sie w eidesis za daleko? Elios ostrzegal nas przed tym, pamietasz? Mowil, ze ksiazki eidetyczne sa zdradliwe, i mial racje. Nagle zaczynasz uwazac, ze obrazy nabieraja nowego znaczenia przez sam fakt, ze sie powtarzaja, a to przeciez absurd: Homer opisuje ze szczegolami, jak ubierali sie bohaterowie Iliady, a to wcale nie oznacza, ze dzielo to jest eidetycznym traktatem na temat garderoby. -Tu - wskazalem na swoj przeklad - masz obraz dziewczyny wzywajacej pomocy, Heleno, i mowiacej o niebezpieczenstwie. Przeczytaj sama. Czytala, a ja obgryzalem paznokcie. Kiedy skonczyla, znow popatrzyla na mnie groznie i wspolczujaco: -No dobrze, nie znam sie tak na literaturze eidetycznej jak ty, wiesz przeciez, ale jedyny ukryty obraz, jaki zdolalam znalezc w tym rozdziale, to "szybkosc", nawiazujacy do czwartej pracy Heraklesa, upolowania lani cerynejskiej, ktora byla raczym zwierzeciem. "Dziewczyna" i "lilia" sa oczywiscie metaforami poetyckimi, ktore... -Heleno... -Daj mi skonczyc. To poetyckie metafory, przypisane "wizjom" Diagorasa. -Herakles takze o nich mowi. -Ale w nawiazaniu do tego, co mowi Diagoras! Popatrz. Herakles mowi mu... tutaj... ze przypomina mu "zlotowlosa dzieweczke z dusza jak lilia biala, cudownie piekna, ale bardzo naiwna". Odnosi sie to do Diagorasa! Autor posluguje sie tymi metaforami, zeby opisac prosta i szczera nature filozofa. Nie bylem przekonany. -A dlaczego akurat "lilia"? - zaprotestowalem - dlaczego nie jakis inny kwiat? -Mylisz eidesis z redundancjami - usmiechnela sie Helena - czasami pisarze naduzywaja jednego slowa w danym akapicie. W tym przypadku naszemu autorowi przyszla na mysl "lilia" i ilekroc myslal o kwiecie, pisal to samo slowo. Czemu tak na mnie patrzysz? -Heleno, jestem p e w i e n, ze dziewczyna z lilia to obraz eidetyczny, ale nie umiem ci tego udowodnic... I to potworne... -Co jest potworne? -To, ze masz odmienne zdanie, przeczytawszy t e n s a m fragment tekstu. Potworne jest to, ze obrazy, idee, ktore stwarzaja slowa w ksiazkach, sa tak ulotne. W i d z i a l e m lanie, czytajac, i w i d z i a l e m takze wzywajaca pomocy dziewczyne z lilia w reku... Ty widzisz lanie, ale nie widzisz dziewczyny. Jesli Elios to przeczyta, moze zauwazy jedynie l i l i e... A inny czytelnik? Co ujrzy? A Montalo... co widzial Montalo? Tylko to, ze rozdzial pisany byl nieuwaznie. Ale - kartkowalem strony i przez chwile, az trudno w to uwierzyc, stracilem kontrole nad samym soba - m u s i przeciez istniec jakas o s t a t e c z n a idea, ktora nie zalezy od naszej opinii. Nie sadzisz? Slowa... musza sie w koncu zlozyc na idee konkretna, okreslona... -Mowisz jak zakochany. -Co takiego? -Zakochales sie w dziewczynie z lilia? - z oczu Heleny bila kpina. - Pamietaj, ze to nawet nie bohaterka ksiazki: to idea, ktora stworzyles wlasnym przekladem... - i zadowolona z tego, ze zamilklem, poszla na zajecia. Odwrocila sie tylko raz, zeby dodac: - Moja rada: nie wpadaj w obsesje. Teraz, wieczorem, w spokoju wlasnego biura mysle, ze Helena miala racje: jestem zwyklym tlumaczem. Z cala pewnoscia jakis inny tlumacz stworzy inna wersje, napisze ja wlasnymi slowami, wiec i przywola inne obrazy. Dlaczegoz by nie? Moze moj upor w wypatrywaniu sladow "dziewczyny z lilia" doprowadzil mnie do tego, ze stworzylem ja wlasnymi slowami, w koncu tlumacz jest w pewnym sensie rowniez autorem... albo raczej eidesis autora - smiech mnie ogarnia na te mysl: zawsze obecny i zawsze niewidzialny. Moze tak byc. Czemu wiec jestem tak p e w n y, ze dziewczyna z lilia jest p r a w d z i w y m ukrytym przeslaniem tego rozdzialu i ze jej wolanie o p o m o c i ostrzezenie o n ie b e z p i e c z e n s t w i e sa tak wazne? Dowiem sie prawdy, tlumaczac dalej. Na razie pojde za rada Heraklesa Pontor, Tropiciela Tajemnic: "Odpocznij... Niech zmartwienie nie odbiera ci slodkich snow". (Przypis Tlumacza). Rozdzial IV* *Noc odpoczynku robi swietnie. Po przebudzeniu jakos lepiej rozumialem Helene. Teraz, po ponownej lekturze trzeciego rozdzialu, nie jest dla mnie tak oczywiste, ze "dziewczyna z lilia" jest obrazem eidetycznym. Byc moze zawiodla mnie moja wlasna wyobraznia czytelnika. Zaczynam tlumaczenie czwartego rozdzialu, spisanego na papirusie, o ktorym Montalo mowi: "W zlym stanie, miejscami bardzo pognieciony - moze podeptany przez dzikie zwierze? - cud, ze w ogole tekst w calosci doczekal naszych czasow". Poniewaz nie wiem, jaka praca Heraklesa kryje sie w tym rozdziale, jako ze ustalony porzadek ulegl tu zakloceniu, bede musial bardzo uwazac na swoja wersje. (Przypis Tlumacza).W Miescie trwaly przygotowania do Lenajow, zimowych swiat ku czci Dionizosa. Zeby udekorowac ulice, pomocnicy astinomosow rozrzucali setki kwiatow po Drodze Panatenajskiej, ale tlumny pochod ludzi z gromadami dzikich zwierzat szybko zmienil wielobarwna pachnaca mozaike w zalosna miazge platkow. Organizowano konkursy spiewu i tanca na swiezym powietrzu, zapowiadane uprzednio na marmurowych tabliczkach na pomniku Bohaterskich Patronow, ale glosy spiewakow rzadko brzmialy milo dla ucha, a tancerze w wiekszosci podskakiwali bez wdzieku, bynajmniej nie w rytm aulosow. Poniewaz archontowie nie chcieli irytowac ludu, ulicznych rozrywek, choc zle widzianych, nie zakazano, i mlodzi ludzie z roznych rodow rywalizowali miedzy soba, wystepujac w okropnych przedstawieniach teatralnych, i gromadzili sie na skwerach, by ogladac brutalne pantomimy na tematy mitologiczne w amatorskim wykonaniu. Teatr Dionizosa Eleuteryjskiego otwieral podwoje przed autorami tak nowymi, jak i uznanymi, przede wszystkim przed tworcami komedii - bowiem wielkie tragedie zarezerwowane byly na okres wiosennych swiat ku czci Dionizosa - tak zionacych brutalnoscia i obscenicznoscia, ze widzami byli prawie wylacznie mezczyzni. Zewszad, ale przede wszystkim z Agory i Dolnego Keramejkos, od rana do nocy dochodzily halasy, krzyki, wybuchy smiechu, won wina i specyficzny zapach tlumu. Miasto pragnelo uchodzic za liberalne, w odroznieniu od barbarzynskich wsi, a tym bardziej od innych miast greckich, niewolnicy wiec takze mieli swoje swieta, o wiele jednak skromniejsze i bardziej osobiste: jedli i pili lepiej niz przez reszte roku, tanczyli, a w szlachetniejszych domach pozwalano im czasem pojsc do teatru, gdzie mogli odnajdywac samych siebie w postaciach granych przez aktorow w maskach; w rolach niewolnikow pokpiwali sobie z publicznosci glupawymi zartami. Obchody swieta mialy w wiekszosci charakter religijny, a w widowiskach uwidaczniala sie zawsze podwojna - mistyczna i dzika - natura Dionizosa-Bachusa. Kaplanki rozstawialy po ulicach prymitywne fallusy z drewna, wyuzdane tancerki prezentowaly perwersyjne ewolucje nasladujace religijne delirium menad czy bachantek - kobiet szalonych, w ktorych istnienie wierzyli wszyscy Atenczycy, ale naprawde nikt ich nie widzial; mezczyzni nosili maski symbolizujace potrojne przeistoczenie boga - w Weza, Lwa i Byka - co nieslychanie obscenicznymi gestami podkreslali. Wznoszacy sie ponad caly ten przenikliwy zgielk i przemoc Akropol, Miasto Wyzsze, trwal milczacy i dziewiczy.* * Akropol, gdzie znajdowaly sie wielkie swiatynie Ateny, najwazniejszej bogini miasta, zarezerwowany byl przede wszystkim dla Panatenajow, choc podejrzewam, ze cierpliwy czytelnik wie o tym. Rzucaja sie w oczy idee "brutalnosci" i "prymitywizmu": najprawdopodobniej sa to pierwsze obrazy eidetyczne tego rozdzialu. (Przypis Tlumacza). W ow ranek, sloneczny i chlodny, grupa prymitywnych komediantow tebanskich otrzymala zezwolenie, by zabawiac publicznosc naprzeciwko Stoa Pojkile. Jeden z nich, w dosc podeszlym wieku, zonglowal sztyletami; czesto zawodzila go zrecznosc i noze spadaly na ziemie z metalicznym chrzestem. Inny, skapo odziany olbrzym, polykacz ognia z pochodni, wypuszczal plomien nosem; pozostali przygrywali na sfatygowanych beockich instrumentach. Po tym wstepie wlozyli maski, by zagrac farse wierszem o Tezeuszu i Minotaurze. Ten ostatni, grany przez olbrzyma - polykacza ognia, pochylal glowe, jak gdyby sugerowal, ze zaraz nadzieje kogos na rogi, i zartem grozil widzom zgromadzonym wokol kolumn stoa. W pewnej chwili legendarny potwor wyciagnal z sakwy pekniety helm i ostentacyjnie wlozyl go sobie na leb. Wszyscy widzowie zrozumieli ten gest: byl to helm spartanskiego hoplity. W tym samym momencie stary zongler grajacy Tezeusza rzucil sie na zwierze i powalil je. Byla to najzwyklejsza parodia, lecz publicznosc pojela doskonale jej znaczenie. Ktos krzyknal: "Wolnosc dla Teb!", aktorzy gromko zawtorowali, a stary stal w triumfujacej pozie nad cialem zamaskowanej dzikiej bestii. Wsrod coraz bardziej niespokojnego tlumu zapanowalo nagle zamieszanie i aktorzy przerwali spektakl w obawie przed zolnierzami. Ale ludzi ogarnelo juz podniecenie: wznoszono okrzyki przeciwko Sparcie, ktos prorokowal rychle wyzwolenie Teb cierpiacych od lat pod spartanskim jarzmem, a inni wzywali imienia wodza Pelopidasa, zwanego "Wyzwolicielem" - o ktorym mowiono, ze po upadku Teb schronil sie w Atenach. Zgromadzil sie napastliwy tlum, w ktorym wyczuwalo sie zarowno zywione od dawna urazy wobec Sparty, jak i podniecenie wywolane winem i swietem. Przybylo kilku zolnierzy, ale stwierdziwszy, ze wznoszone przez lud okrzyki nie sa skierowane przeciw Atenom, tylko Sparcie, zaniechali interwencji. W calym tym zamieszaniu tylko jeden czlowiek stal bez ruchu, obojetny, nie zwracajac uwagi na okrzyki tlumu. Byl wysoki i koscisty, ubrany w skromny szary plaszcz narzucony na tunike. Z powodu bladosci skory i blyszczacej lysiny sprawial wrazenie raczej polichromowanego posagu zdobiacego westybul w stoa. Spokojnym krokiem podszedl do niego mezczyzna niski i krepy, calkowite przeciwienstwo wyzej wspomnianego - o grubym karku zwienczonym glowa o nieco jajowatym ksztalcie. Przywitali sie krotko, jak gdyby spodziewali sie spotkania, i podczas gdy tlum rozchodzil sie i cichly okrzyki, przeradzajace sie teraz w plugawe obelgi, obaj ruszyli ku jednemu z waskich wyjsc z Agory. -Wsciekly plebs obraza Spartan na czesc Dionizosa - zauwazyl Diagoras z niesmakiem, niezgrabnie dopasowujac swoj zamaszysty chod do ciezkich krokow Heraklesa - myla pijanstwo z wolnoscia, festyn z polityka. Co nas tak naprawde obchodzi los Teb czy jakiegokolwiek innego miasta, skoro dowiedlismy, co nam niebacznie zgotuja same Ateny? -Krwawia nam rany, Diagorasie - odparl Herakles Pontor, ktory jako dobry Atenczyk bral udzial w gwaltownych debatach Zgromadzenia i byl niesmialym wielbicielem polityki. - W rzeczywistosci nasze pragnienie, by Teby wyzwolily sie spod spartanskiego jarzma, oznacza, ze chodzi nam o Ateny. Pobito nas, owszem, ale zniewag nie wybaczamy. -A co spowodowalo kleske? Nasz wlasny, absurdalny system demokratyczny! Gdybysmy zezwolili, zeby rzadzili nami najlepsi, a nie lud, teraz bylibysmy imperium... -Wole male zgromadzenie, gdzie mozna krzyczec do woli, niz ogromne imperium, gdzie musialbym milczec - odparl Herakles i niespodziewanie zaczal zalowac, ze nie ma w poblizu zadnego skryby, bo wypowiedziane zdanie zdalo mu sie niezwykle trafne. -A czemuz to masz milczec? Moglbys mowic, gdybys znalazl sie wsrod najlepszych. I niby dlaczego nie mialbys sie o to postarac? -Dlatego ze wcale nie chce byc wsrod najlepszych, za to chce moc mowic. -Ale nie chodzi o to, czego ty, Heraklesie, chcesz albo nie chcesz, tylko o dobro Miasta. Komu powierzylbys na przyklad ster lodzi? Wiekszosci marynarzy czy temu, kto najlepiej opanowal sztuke nawigacji? -Naturalnie, temu ostatniemu - powiedzial Herakles. I po chwili dodal. - Ale tylko i wylacznie wtedy, gdyby pozwolil mi wypowiadac sie w czasie rejsu. -Wypowiadac sie, wypowiadac sie! - obruszyl sie Diagoras: - A na coz ci wolnosc wypowiedzi, jezeli nawet nie probujesz z niej korzystac? -Zapominasz, ze wolnosc wypowiedzi polega miedzy innymi na tym, ze wolno mowic wtedy, kiedy ma sie na to ochote. I pozwol mi, Diagorasie, ze wlasnie sie do tego zastosuje i skoncze w tym miejscu nasza rozmowe, najbardziej bowiem na swiecie nie cierpie marnowania czasu i choc sam niezbyt dobrze rozumiem, na czym to polega, to dyskusja polityczna z filozofem bardzo mi na to wyglada. Czy bez trudu zrozumiales moja wypowiedz? -Tak, i musze ci powiedziec, ze dzis rano Antys i Eunios nie maja zajec w Akademii, zatem znajdziemy ich w gimnazjonie w Kolonos. Ale, na Zeusa, sadzilem, ze przybedziesz wczesniej. Czekam na ciebie przy stoa, odkad otworzyli targowiska, a juz prawie poludnie. -W rzeczywistosci wstalem o swicie, ale caly czas bylem mocno zajety: poczynilem pewne ustalenia. -Co do mojej pracy? - ozywil sie Diagoras. -Nie, co do mojej. - Herakles przystanal przed ulicznym sprzedawca slodkich fig. - Pamietaj, Diagorasie, ze praca jest moja, choc za twoje pieniadze. Nie prowadze sledztwa w sprawie przyczyn domniemanego leku twego ucznia, tylko chce odkryc tajemnice, na ktorej trop wpadlem po obejrzeniu jego zwlok. Po ile figi? Zniecierpliwiony filozof westchnal, a Tropiciel Tajemnic napelnil owocami niewielka sakwe zwisajaca mu z ramion okrytych lnianym plaszczem. Ruszyli w dalsza droge wiodaca pod gore uliczka. -I co ustaliles? Mozesz mi powiedziec? -Prawde mowiac, niewiele - wyznal Herakles. - Na jednej z tabliczek przy pomniku Bohaterskich Patronow napisano, ze Zgromadzenie postanowilo wczoraj urzadzic polowanie, zeby wytrzebic wilki z Likawitu. Wiedziales o tym? -Nie, ale uwazam, ze slusznie. Smutne tylko, ze trzeba bylo az smierci Tramacha, aby do tego doszlo. Herakles skinal glowa. -Widzialem takze spis nowych zolnierzy. Wyglada na to, ze Antys bedzie wkrotce powolany. -W istocie - przyznal Diagoras - wyszedl juz z wieku efeba. Nawiasem mowiac, jesli nie przyspieszymy kroku, chlopcy opuszcza gimnazjon, zanim tam dotrzemy... Herakles znowu skinal glowa, szedl jednak nadal w tym samym tempie, wolno i niezgrabnie. -I nikt nie zauwazyl, jak Tramach wychodzil rankiem na polowanie - powiedzial. -Skad wiesz? -Pozwolono mi spojrzec w zapiski przy bramach Akarnea i File, dwoch, ktorymi wychodzi sie na Likawit. Zlozmy malenki hold demokracji, Diagorasie. Tak nam zalezy na zdobyciu danych, zeby przemowic przed Zgromadzeniem, ze zapisujemy nawet nazwisko i pochodzenie tych, ktorzy codziennie wchodza i wychodza z miasta z przeroznymi produktami. Sa to dlugie zapiski, ktore brzmia mniej wiecej tak: "Menakles, kupiec, metojk, i czterech niewolnikow. Buklaki z winem". W ten oto sposob staramy sie kontrolowac nasz rynek. Sieci na zwierzyne i wszelkie inne utensylia tez sa skrupulatnie odnotowywane. A imienia Tramacha tu nie ma i owego ranka nikt nie wychodzil z miasta z sieciami. -Moze ich nie wzial - podsunal Diagoras - moze mial zamiar zapolowac jedynie na ptaki. -Ale matce powiedzial jednak, ze idzie zastawic sieci na zajace. Przynajmniej ona tak powtorzyla mi jego slowa. I zapytala: "Skoro zamierzal polowac na zajace, czy nie byloby logiczniejsze, zeby wzial ze soba niewolnika, ktory pilnowalby sieci albo naganial zwierzeta. Dlaczego poszedl sam?". -Coz wiec sugerujesz? Ze nie poszedl polowac? Ze nie byl sam? -O tak wczesnej porze nie mam zwyczaju niczego sugerowac. Gimnazjon w Kolonos byl budynkiem z szerokim portykiem na poludnie od Agory. Oba wejscia zdobily inskrypcje z imionami slynnych sportowcow, zwyciezcow olimpijskich oraz posazki Hermesa. Na dziedzincu slonce niemilosiernie prazylo palestre, prostokat zrytej ziemi pod golym niebem, przeznaczony do cwiczen w walkach zapasniczych. W powietrzu unosila sie intensywna won wielu cial i masci stosowanych do masazu. Choc teren byl ogromny, z trudem sie wszyscy miescili; byli tu glownie starsi nastolatkowie, ubrani badz nadzy, mlodsze dzieci pochloniete nauka, trenujacy uczniow pajdotrybowie w czerwonych plaszczach i z laskami zakonczonymi widelkami. Glosna wrzawa uniemozliwiala jakakolwiek rozmowe. Troche dalej, za kamiennym gankiem, znajdowaly sie pomieszczenia wewnetrzne kryte dachem, z szatniami, natryskami i salami do masazu. Na palestrze walczyli zapasnicy: ich ciala, obnazone i blyszczace od potu, wspieraly sie jedno o drugie, jak gdyby zamierzaly zetrzec sie glowami; ramiona tworzyly wezly miesni na karkach chlopcow; mimo wrzawy tlumu dalo sie slyszec okrzyki, ktore towarzyszyly wysilkowi chlopcow; biale struzki sliny splywaly im z ust niczym dziwaczne barbarzynskie ozdoby; walka byla brutalna, zaciekla, bezlitosna i ostateczna. Nagle Diagoras pociagnal Heraklesa za plaszcz: -To on - powiedzial cicho, wskazujac postac w tlumie. -Och, na Apollina... - westchnal Herakles. Diagoras dostrzegl jego zaskoczenie. -Przesadzilem z opisem urody Antysa? - spytal. -To nie uroda twego ucznia wywolala moje zaskoczenie, tylko ten starzec, ktory stoi obok niego. Znam go. Postanowili przeprowadzic rozmowe w szatni. Herakles powstrzymal Diagorasa, ktory juz rwal sie powitac Antysa, i wreczyl mu kawalek papirusu. -Tu sa pytania, ktore masz mu zadac. Lepiej, zebys ty z nim rozmawial, bo mnie bedzie wtedy latwiej uwaznie sie przysluchac jego odpowiedziom. Kiedy Diagoras studiowal pytania, nagle poruszenie wsrod widzow kazalo im zwrocic wzrok na palestre: oto jeden z walczacych zadal glowa gwaltowny cios w twarz swojemu przeciwnikowi. Mozna wrecz stwierdzic, ze zderzenie rozbrzmialo w calym gimnazjonie: jakby wiazke trzcin w jednej chwili zlamalo uderzenie lapy poteznego zwierza. Zaatakowany zawodnik zachwial sie i o malo nie upadl, bardziej moze przez zaskoczenie niz pod wplywem naglego uderzenia: nie uniosl nawet rak ku twarzy znieksztalconej najpierw przez krew, potem przez rane wygladajaca jak sciana zryta pazurami oszalalej bestii, tylko odwrocil sie, patrzac szeroko otwartymi oczami na przeciwnika, jak gdyby ten pozwolil sobie na nieoczekiwany zart, tymczasem ponizej oczu rozpadalo sie cicho dobrze zbudowane rusztowanie jego pieknego oblicza i krew obficie ciekla z warg i dziurek od nosa. Mimo to nie upadl. Publicznosc ciskala obelgi, by sprowokowac go do kontrataku. Diagoras przywital sie z Antysem, szepnal mu cos do ucha i obaj ruszyli do szatni. Wtedy starzec o twarzy pobruzdzonej i poczernialej jak olbrzymia oparzelina, ten, co rozmawial z Antysem, na widok Tropiciela otworzyl szeroko onyksy swoich oczu. -Na Zeusa i na Apolla Delfickiego, ty tutaj, Heraklesie Pontor! - zawolal piskliwym glosem, ktory zabrzmial, jakby nagle wydobyl sie spod ziemi na jej szorstka powierzchnie. - Urzadzmy libacje na czesc Dionizosa Bromiosa, skoro Tropiciel Tajemnic osobiscie postanowil odwiedzic gimnazjon! -Czasami warto stosowac cwiczenia - Herakles nie cofnal sie przed gwaltownym usciskiem: od wielu lat znal tego starego trackiego niewolnika, ktory pelnil wiele funkcji w jego rodzinnym domu; traktowal go jak czlowieka wolnego. - Witam cie, Eumarkosie, i ciesze sie, widzac, ze na starosc masz taka sama krzepe co kiedys. -Powiedz to raz jeszcze! - starcowi nie bylo trudno przekrzyczec wsciekla wrzawe tlumu. - Zeus doklada mi lat, a odbiera ciala. U ciebie, jak widze, jedno i drugie w normie. -Jak na razie moja glowa nie zmienia rozmiaru. - Obaj sie rozesmiali. Herakles odwrocil sie i rozejrzal wokol. - A moj towarzysz? -Tam, obok mojego ucznia - palcem zakonczonym paznokciem dlugim i zgietym, przypominajacym rog, Eumarkos pokazal, gdzie stoja. -Twego ucznia? Czyzbys byl nauczycielem Antysa? -Bylem! I niechaj mnie porwa dobroczynne eumenidy, jesli jeszcze kiedykolwiek bede! - Eumarkos wykonal reka zabobonny gest, by odsunac zly los, jaki sciagalo samo wymowienie imion erynii. -Bardzos na niego obrazony. -A nie mam powodow? Wlasnie go powolano i postanowil nagle, tepak, ze chce pilnowac swiatyn w Attyce, z dala od Aten. Jego ojciec, szlachetny Praksynoe, prosil mnie, zebym postaral sie wplynac na zmiane jego decyzji. -Alez, Eumarkosie, efeb moze sluzyc Miastu tam, gdzie najbardziej sie przyda... -Och, na tarcze blekitnookiej Ateny, Heraklesie, nie drwij sobie z mojej siwej glowy! - jeknal piskliwie Eumarkos. - Jeszcze moge przebic twoj brzuch opoja moja stwardniala glowa! Gdzie najbardziej sie przyda? Na Zeusa Kronide, toz jego ojciec jest teraz prytanem w Zgromadzeniu! Antys moglby wybrac sobie sluzbe najlepsza z mozliwych! -A kiedy twoj uczen podjal te decyzje? -Przed kilkoma dniami! Jestem tu wlasnie po to, zeby sprobowac przekonac go, by dobrze rzecz przemyslal. -Dzisiejsze czasy narzucaja inne wybory, Eumarkosie. Ktoz z nas chcialby sluzyc Atenom poza Atenami? Mlodziez poszukuje nowych doswiadczen... -Gdybym cie nie znal tak dobrze, jak znam - odrzekl starzec, krecac glowa - pomyslalbym, ze mowisz powaznie. Przecisneli sie przez tlum i dobrneli do szatni. -Przywrociles mi dobry humor, Eumarkosie - smiejac sie, Herakles wsunal garsc oboli w pobruzdzona dlon nauczyciela niewolnika. - Czekaj na mnie tutaj. Wroce niebawem. Chcialbym cie wykorzystac w pewnej slusznej sprawie. -Bede na ciebie czekal rownie cierpliwie jak Przewoznik przez Styks na nowa dusze - oswiadczyl Eumarkos, zadowolony z niespodziewanego daru. Diagoras i Herakles stali w niewielkim pomieszczeniu sluzacym za szatnie, a Antys siedzial ze skrzyzowanymi nogami przy niskim stoliku. Diagoras nie od razu przemowil: najpierw w milczeniu rozkoszowal sie zdumiewajaca uroda tej doskonalej twarzy, zarysowanej kilkoma kreskami i okolonej jasnymi lokami ulozonymi w modny sposob. Antys mial na sobie jedynie czarna chlamide, atrybut wczesnego okresu mlodzienczego, ale narzucil ja z pewna nonszalancja czy niezdarnie, jakby jeszcze sie do niej nie przyzwyczail. Przez nieregularne pekniecia okrycia przeswitywala niesmialo, lecz wyraznie, nieskazitelna biel jego skory. Poruszal nagimi stopami nerwowym, wahadlowym ruchem, przeczac tym dziecinnym gestem swej plomiennej dojrzalosci. -Zanim przyjdzie Eunios, porozmawiamy przez chwile sami - powiedzial Diagoras i wskazujac na Heraklesa, dodal: - To moj przyjaciel. Mozesz spokojnie mowic w jego obecnosci. - Herakles i Antys przywitali sie krotkim skinieniem glow. - Pamietasz, Antysie, nasza rozmowe w sprawie Tramacha i to, co Lizylos powiedzial mi o tej tancerce, nierzadnicy, ktora sie z nim spotykala? Nie wiedzialem o istnieniu tej kobiety. Pomyslalem wiec, ze sa moze inne rzeczy, o ktorych nie wiem... -Jakie rzeczy, mistrzu? -Jakiekolwiek. Cokolwiek, co wiesz o Tramachu. Jego upodobania... Co lubil robic po wyjsciu z Akademii... Zmartwienie, jakie dostrzegalem na jego twarzy przez ostatnie dni, nadal mnie niepokoi, totez za wszelka cene chcialbym sie dowiedziec, co je spowodowalo. Obawiam sie, ze rzecz moze dotyczyc takze innych uczniow. -Nie kolegowal sie zbytnio z nami, mistrzu - odparl slodko Antys - lecz co do jego obyczajow, moge zapewnic, ze byly godne. -Nikt w to nie watpi - pospiesznie rzekl Diagoras. - Znam dobrze piekna szlachetnosc moich uczniow, synu. Dlatego tym bardziej zaskoczyla mnie informacja Lizylosa. A jednak obaj potwierdziliscie to. Skoro wiec ty i Eunios byliscie najlepszymi przyjaciolmi Tramacha, trudno mi uwierzyc, ze nie wiecie o nim tez czegos wiecej, moze wiecie nawet o czyms, czego ze wstydu albo z dobroci serca nie macie odwagi mi wyznac... Dziki lomot, jakby cos sie stluklo, rozdarl cisze: bylo oczywiste, ze walka zapasnikow staje sie coraz ostrzejsza. Zdawalo sie, ze to drza mury pod krokami jakiegos olbrzymiego zwierza. Potem znow nastal spokoj i dziwnym zbiegiem okolicznosci do pokoju wszedl Eunios. Diagoras natychmiast zaczal porownywac obu chlopcow. Robil to nie po raz pierwszy zreszta, jako ze sprawialo mu przyjemnosc drobiazgowe analizowanie roznych typow urody swoich uczniow. Eunios, z lokami w kolorze wegla, byl bardziej dziecinny od Antysa, a zarazem bardziej meski. Jego twarz przypominala zdrowy, czerstwy owoc, a silne meskie cialo o mlecznobialej skorze bylo juz w pelni dojrzale. Co do Antysa, to ten, choc starszy, mial figure wdzieczniejsza, mniej jeszcze zdecydowana w ksztaltach, i delikatna rozowawa skore bez sladu owlosienia, a jesli chodzi o urode, to Diagoras uznal, ze sam Ganimedes, boski podczaszy, nie moglby rownac sie z nim pieknoscia twarzy, czasami nieco zlosliwej, szczegolnie gdy sie usmiechal, ale pieknej az do bolu, kiedy chlopiec przyjmowal wyraz naglej powagi, co dzialo sie zazwyczaj, gdy z szacunkiem kogos sluchal. Te fizyczne kontrasty odzwierciedlaly sie w temperamentach, choc tez w zaskakujacy sposob: Eunios byl bardzo niesmialy i dziecinny, Antys zas, ktory wygladal niczym piekna mloda dziewczyna, byl nadzwyczaj energiczny i posiadal charakter prawdziwego przywodcy. -Wzywaliscie mnie, mistrzu? - szepnal Eunios, ledwie otwarlszy drzwi. -Wejdz, prosze cie. Pragne porozmawiac takze z toba. Eunios zaznaczyl, rumieniac sie, ze pajdotryba wezwal go na kilka cwiczen, ze musi rozebrac sie i szybko odejsc. -Nie zajmiemy ci wiele czasu, synu - zapewnil Diagoras. Szybko wprowadzil go w temat i powtorzyl swoja prosbe. Zapadla cisza. Machanie rozowych stop Antysa stalo sie szybsze. -Niewiele wiecej wiemy o zyciu Tramacha, mistrzu - rzekl Antys ze slodycza. Jego spokoj i pogodny nastroj wyraznie kontrastowaly z zazenowaniem i przygnebieniem Euniosa. - Slyszelismy plotki o jego kontaktach z ta nierzadnica, ale w glebi duszy nie wierzylismy, ze to prawda. Tramach byl szlachetny i cnotliwy. Wiedzialem, przyznal w duchu Diagoras, Antys tymczasem ciagnal: -Prawie nigdy nie spotykal sie z nami po lekcjach w Akademii, bo musial pelnic poslugi religijne. Jego rodzina uczestniczy w Swietych Misteriach... -Rozumiem - Diagoras nie przywiazywal wiekszej wagi do tej ostatniej informacji, jako ze wiele szlachetnych rodzin atenskich uczestniczylo w Misteriach Eleuzynskich - ale ja mam na mysli towarzystwo, w jakim sie obracal... Nie wiem... Moze inni koledzy... Antys i Eunios wymienili spojrzenia. Eunios zaczal zdejmowac tunike. -Nie wiemy, mistrzu. -Nie wiemy. Nagle wydalo sie, ze zachwial sie caly gimnazjon. Sciany zadrzaly, jakby mialy sie zawalic. Podniecony tlum wyl na zewnatrz, dodajac odwagi walczacym, ktorych oszalale wrzaski staly sie teraz ledwie slyszalne. -Jeszcze jedno, dzieci... Dziwi mnie, ze Tramach, majac takie zmartwienie, postanowil ni stad, ni zowad udac sie samotnie na polowanie... Takie mial zwyczaje? -Nie wiem, mistrzu - odparl Antys. -Co o tym sadzisz, Euniosie? Kilka przedmiotow znajdujacych sie w pomieszczeniu spadlo na ziemie z powodu coraz silniejszego drzenia murow: ubrania wiszace na scianach, mala lampka oliwna, tabliczki z zapisami na konkursy.* * Co sie dzieje? Autor posuwa eidesis do najdalszych granic! Absurdalny dziki lomot, w jaki zmienila sie walka zapasnikow, sugeruje wsciekly atak olbrzymiego zwierzecia (co sie zgadza ze wszystkimi obrazami atakow "gwaltownych" lub "naglych", jakie wystepuja w tym rozdziale, oraz z tymi, ktore odnosza sie do "rogow"): moim zdaniem chodzi o siodma prace Heraklesa, to jest o ujarzmienie dzikiego, szalonego byka kretenskiego. (Przypis Tlumacza). -Sadze, ze tak - wyszeptal Eunios. Rumieniec zabarwial jego policzki. Dudnienie silnych nog czworonoga slychac bylo coraz blizej. Posazek Posejdona na poleczce zachwial sie i spadl na ziemie, rozbijajac sie doszczetnie. Drzwi od szatni jeknely glucho pod poteznym uderzeniem.* * Spiesze wyjasnic czytelnikowi, co sie dzieje: eidesis zyje wlasnym zyciem i przeksztalcila sie w obraz tego, co przedstawia - w tym wypadku w atak oszalalego byka -w tej oto chwili wali on lbem w drzwi szatni, w ktorej odbywa sie rozmowa. Spiesze jednak uprzedzic, ze furia "zwierzecia" jest wylacznie eidetyczna i dlatego bohaterowie ksiazki nie moga jej zaobserwowac, podobnie jak na przyklad nie mogli zauwazyc przymiotnikow, jakie zastosowal autor przy opisie gimnazjonu. Nie chodzi o zadne wydarzenia nadnaturalne; jest to po prostu zabieg literacki stosowany w jednym celu: zwrocenia uwagi czytelnika na obraz ukryty w tym rozdziale - przypomnijmy sobie "weze" pod koniec rozdzialu drugiego. Tak wiec blagam czytelnika, zeby nie dziwil sie zbytnio, iz rozmowa Diagorasa z uczniami rozwija sie jakby nigdy nic, obojetna na wsciekle ataki przypuszczane na budynek. (Przypis Tlumacza). -Ale, zacny Euniosie, przypominasz sobie moze podobne przypadki? - dopytywal sie delikatnie Diagoras. -Tak, mistrzu, przynajmniej dwa. -A zatem Tramach mial zwyczaj polowac samotnie? Chce zapytac, synu, czy mogl tak sobie zwyczajnie wyjsc na polowanie, mimo ze byl przejety czyms innym? -Tak, mistrzu. Drzwi ugiely sie pod potwornym uderzeniem rogow. Dalo sie slyszec drapanie pazurami, glosne ryki i pomruki, swiadczace o obecnosci jakiejs bestii za drzwiami. Zupelnie nagi Eunios, majacy za jedyne odzienie doskonala opaske podtrzymujaca czarne wlosy, spokojnie rozsmarowywal na udach masc ziemistej barwy. Po chwili milczenia Diagoras przypomnial sobie ostatnie pytanie, jakie powinien zadac: - To ty, Euniosie, powiedziales mi owego dnia, ze Tramacha nie ma na zajeciach, bo poszedl na polowanie, prawda, synu? - Chyba tak, mistrzu. Drzwi wytrzymaly kolejny atak. Na plaszcz Heraklesa spadly miriady drzazg. Dal sie slyszec wsciekly ryk. -A skad o tym wiedziales? Sam ci to powiedzial? - Eunios skinal glowa. - Kiedy? Bo rozumiem, ze wyszedl o swicie, jednak poprzedniego wieczoru rozmawial ze mna i nie wspomnial mi ani slowem o zamiarze pojscia na polowanie. Kiedy wiec ci o tym powiedzial? Eunios nie od razu odpowiedzial. Na jego gladkiej grdyce uwidocznila sie nagle drobna kostka. -Chyba... tej... samej... nocy, mistrzu... -Widziales sie z nim tej samej nocy? - Diagoras uniosl brwi. - Spotykales sie z nim po nocach? -Nie... Wydaje mi sie, ze to... bylo wczesniej. - Rozumiem. Zapanowalo milczenie. Bosy i nagi Eunios - jego skora na udach i ramionach polyskiwala od masci - powiesil ostroznie tunike na haku pod tabliczka ze swoim imieniem. Na poleczce nad hakiem lezalo kilka rzeczy nalezacych do niego: para sandalow, alabastrowe pojemniki z masciami, brazowa szczotka do rozczesywania wlosow po cwiczeniach i mala drewniana klatka z niewielkim ptaszkiem w srodku; ptaszek gwaltownie poruszal skrzydlami. - Pajdotryba czeka na mnie, mistrzu... -Oczywiscie, synu - usmiechnal sie Diagoras - na nas takze juz czas. Wyraznie niepewny nagi mlodzieniec spojrzal na Heraklesa spod oka i ponownie zaczal przepraszac. Minal obu mezczyzn, otworzyl drzwi - ktore, prawie w strzepach, byly niemal wyrwane z zawiasow - i wyszedl.* * Jak powiedzielismy, wydarzenia eidetyczne - rozwalone drzwi, potezne uderzenia - tkwia wylacznie w sferze literackiej i dlatego wie o nich jedynie czytelnik. Montalo jednakze reaguje na to jak bohaterowie tekstu: o niczym nie wie. "Zdumiewajaca metafora ryczacego zwierza - stwierdza - ktory wydaje sie doslownie rozwalac w drzazgi realizm tej sceny i pare razy przerywa wywazona rozmowe miedzy Diagorasem a uczniami (...) wydaje sie nie miec innego celu jak satyryczny: to bez watpienia zjadliwa krytyka dzikich walk, jakie toczyli miedzy soba zapasnicy w owych czasach". Bez komentarza! (Przypis Tlumacza). Diagoras spojrzal na Heraklesa w nadziei na sygnal, ze moga juz pojsc, ale Tropiciel z usmiechem wpatrywal sie w Antysa. -Powiedz mi, Antysie, czego sie tak bardzo boisz? - Boje, prosze pana? Herakles, najwyrazniej bardzo rozbawiony, wyciagnal z sakwy fige. -A z jakiego to innego powodu wybrales sluzbe wojskowa z dala od Aten? Swoja droga gdybym bal sie tak jak ty, tez pewnie probowalbym uciec. I uczynilbym to, stosujac podobne co ty wybiegi, zeby uznano mnie nie za tchorza, ale wrecz odwrotnie... -Nazywacie mnie, panie, tchorzem? -W pewnym stopniu. Nie nazwe cie ani tchorzem, ani smialkiem, poki nie poznam przyczyny twego leku, bo wylacznie od tego bedzie zalezala ocena, kim jestes. Byc moze zrodlo twojego leku ma tak straszliwy charakter, ze kazdy powodowany zdrowym rozsadkiem wybralby ucieczke z miasta najszybciej jak sie da. -Przed niczym nie uciekam - odparl Antys, akcentujac kazde slowo, choc w glosie jego wciaz brzmialy slodycz i szacunek - od dawna juz pragne pilnowac swiatyn attyckich, panie. -Moj drogi Antysie - ciagnal niezrazony Herakles. - Rozumiem, ze sie boisz, ale nie przyjmuje twoich klamstw. Nie probuj nawet obrazac mojej inteligencji. Decyzje podjales kilka dni temu, a skoro ojciec prosil twego dawnego nauczyciela, by wplynal na ciebie, azebys ja zmienil, choc sam mogl probowac cie przekonac, to znaczy, ze jest calkowicie zaskoczony ta nagla i niewyjasniona zmiana twoich planow i nie znajac motywow, uderza do jedynej osoby, ktora, poza twoja rodzina, zna cie, jak mniema, dobrze. Pytam sie, na Zeusa, co spowodowalo te nieoczekiwana decyzje? Czy aby smierc twego kolegi nie miala na to wplywu? - i ni stad, ni zowad dodal najzupelniej obojetnie, pocierajac palce, w ktorych trzymal fige: - Przepraszam, gdzie moglbym sie umyc? Nie zwazajac zupelnie na cisze, jaka po tych slowach zapanowala w szatni, Herakles wzial recznik lezacy na polce Euniosa. -Czyzby moj ojciec zyczyl sobie takze, abym przy waszej pomocy przemyslal ponownie swoj zamiar? - w delikatnej sugestii mlodzienca Diagoras wyczul, ze szacunek (jak w osaczonym stadzie, ktore ze strachu odrzuca odwieczne posluszenstwo i gwaltownie naciera na gospodarzy) zaczyna zmieniac sie we wscieklosc. -Och, zacny Antysie, nie obrazaj sie - wyjakal, piorunujac Heraklesa wzrokiem. - Moj przyjaciel troche przesadza... Nie powinienes sie przejmowac, jestes przeciez pelnoletni, synu, i twoje decyzje, nawet jezeli sa niewlasciwe, zasluguja zawsze na najwyzsza uwage. Podszedl do Heraklesa i szepnal: -Zechcesz laskawie pojsc ze mna? Pozegnali sie z Antysem spiesznie. Spor rozgorzal jeszcze przed opuszczeniem budynku. -To moj e pieniadze! - krzyczal zirytowany Diagoras. - Zapomniales o tym? -Ale praca m o j a, Diagorasie. O tym takze pamietaj. -Co mnie obchodzi twoja praca? Mozesz mi wyjasnic te zmiane tonu? - Oburzenie Diagorasa zdawalo sie wzrastac. Jego lysa glowa byla juz calkiem czerwona. Pochylal czolo coraz bardziej, jak gdyby gotujac sie do ataku na Heraklesa. - Obraziles Antysa! -Wypuscilem strzale na slepo, a trafilem w cel - rzekl spokojnie Tropiciel. Diagoras pociagnal go gwaltownie za plaszcz. -Cos ci powiem. Nie obchodzi mnie, ze traktujesz ludzi wylacznie jak zapisane papirusy do czytania i rozwiazywania krzyzowek. Nie place ci, bys w moim imieniu obrazal jednego z moich najlepszych uczniow, efeba, ktory slowo "Cnota" ma wypisane na twarzy! Nie pochwalam twoich metod, Heraklesie Pontor! -Obawiam sie, ze ja twoich tez nie, Diagorasie z Medontu. Tworzyles raczej dytyramb na czesc owych dwoch chlopcow, zamiast ich przesluchiwac, a wszystko dlatego, ze wydaja ci sie niezwykle urodziwi. Zdaje sie, ze mylisz Urode z Cnota... -Uroda jest czescia Cnoty! -E tam! - Herakles machnal reka na znak, ze nie ma teraz ochoty na filozoficzne dysputy, ale Diagoras znow pociagnal go za plaszcz. -Posluchaj! Jestes tylko nedznym Tropicielem Tajemnic. Ograniczasz sie do obserwowania rzeczy materialnych, do ich oceny i wyciagniecia wnioskow: to stalo sie w taki czy inny sposob, z takich to a takich powodow. Ale nie dojdziesz, nigdy nie dojdziesz calej Prawdy. Nie patrzyles na nia, nie nasyciles sie jej pelnym obrazem. Twoja sztuka polega wylacznie na odkrywaniu cieni Prawdy. Antys i Eunios nie sa istotami doskonalymi, podobnie jak nie byl doskonaly Tramach, ale ja znam wnetrza ich dusz i moge cie zapewnic, ze blyszczy w nich calkiem pokazna porcja idei Cnoty... i ten blask przejawia sie w ich spojrzeniu, w ich pieknych rysach, w ich harmonijnych cialach. Nic na tym swiecie, Heraklesie, nie moze lsnic tak jak oni, nie posiadajac przynajmniej odrobiny zlotego bogactwa, ktore daje jedynie najprawdziwsza Prawda - przystanal, jakby zawstydzony swoim wybuchem. Twarz mial zaczerwieniona az po uszy. Kilkakrotnie zamrugal powiekami. Nieco uspokojony dodal: - Nie obrazaj Prawdy swoja inteligencja, Heraklesie Pontor. Ktos chrzaknal w zawalonej gruzem, pustej i zniszczonej palestrze:* Eumarkos. Diagoras zostawil Heraklesa i pedem rzucil sie do wyjscia. * Intensywnosc eidesis w tym rozdziale dotyczy w calosci miejsca, gdzie toczy sie akcja: palestra zostala zniszczona i "pokryta gruzem" na skutek przejscia literackiego "dzikiego zwierza", a wypelniajaca ja publicznosc, jak sie wydaje, zniknela. Nigdy w calym swoim zyciu tlumacza nie widzialem tego rodzaju eidetycznej katastrofy. Oczywiste, ze anonimowemu autorowi Jaskini filozofow zalezy, by ukryte obrazy krazyly w swiadomosci czytelnikow, natomiast nie obchodzi go, ze dzieje sie to ze szkoda dla realizmu watku. (Przypis Tlumacza). -Czekam na zewnatrz - uprzedzil. -Na Zeusa Gromowladnego, toz nigdy nie widzialem, by dwie osoby tak sie klocily, chyba ze maz i zona - stwierdzil Eumarkos po odejsciu filozofa. Czarny sierp jego usmiechu lsnil tkwiacym uparcie w dziaslach jedynym zebem, krzywym niczym rozek. -To nie zdziwisz sie, Eumarkosie, jesli moj przyjaciel i ja w koncu sie pobierzemy - brzmiala odpowiedz ubawionego Heraklesa. - Jestesmy tak rozni, ze wydaje mi sie, iz jedyne, co nas laczy, to milosc. - Obaj sie rozesmiali. - A teraz, Eumarkosie, jesli nie masz nic przeciwko temu, pojdziemy na krotki spacer, i wyjasnie ci, czemu kazalem ci czekac. Przechadzali sie po gimnazjonie, zawalonym gruzem po niedawnym niszczycielskim ataku: tu i owdzie na scianach widnialy rysy po wscieklych uderzeniach, porozbijane meble lezaly posrod figur loch i dyskoboli, areny byly zryte poteznymi kopytami; wylozona ceramicznymi plytkami posadzke pokrywaly zdarte z murow platy wapna, przypominajace ksztaltem ogromne kwiaty koloru lilii. Pod gruzem lezaly kawalki rozbitej wazy; na jednym z nich widnial rysunek rak dziewczyny: uniesione ramiona, dlonie skierowane ku gorze jakby w gescie wolania o pomoc czy tez ostrzezenia przed jakims straszliwym niebezpieczenstwem. Upstrzona pylem chmura wirowala w powietrzu.* * Autor uwielbia kpic sobie z czytelnikow. Oto skryty, ale latwy do zidentyfikowania dowod, ze mialem racje: "dziewczyna z lilia" to kolejny, szalenie istotny obraz eidetyczny dziela. Nie wiem, co oznacza, ale oto ona (jej obecnosc nie ulega watpliwosci: prosze spojrzec na bliskosc slow "lilie" przy szczegolowym opisie wymownego gestu owej "dziewczyny" namalowanej na kawalku rozbitej wazy). Musze przyznac, ze znalezisko wzruszylo mnie do lez. Przerwalem tlumaczenie i poszedlem do Eliosa. Zapytalem go o mozliwosc dotarcia do oryginalnego rekopisu Jaskini. Poradzil mi, bym pogadal z Hektorem, dyrektorem naszych wydawnictw. Musial cos zauwazyc w moim spojrzeniu, bo spytal, co sie wlasciwie stalo. -Pewna dziewczyna w tekscie blaga mnie o pomoc - wyjasnilem. - I uratujesz ja? - brzmiala zartobliwa odpowiedz. (Przypis Tlumacza). - Och, Eumarkosie - rzekl Herakles po skonczonej naradzie - czym ci sie wyplace za te przysluge? -Zaplata - odparl stary. Obaj sie rozesmiali. -Jeszcze jedno, zacny Eumarkosie. Zdazylem zauwazyc, ze w szatni na polce Euniosa, przyjaciela twego ucznia, stoi niewielka klatka z ptakiem. To wrobel, typowy prezent od kochanka dla ukochanego. Wiesz moze, kto jest kochankiem Euniosa? -Na Apollina Feba, o Euniosie nie wiem nic, Heraklesie, ale Antys dostal identyczny prezent i moge ci powiedziec od kogo: od Menechmosa, poety-rzezbiarza, ktory szaleje za nim! - Eumarkos pociagnal Heraklesa za plaszcz i znizyl glos. - Powiedzial mi to Antys jakis czas temu i kazal przysiac na bogow, ze nikomu nie pisne slowa... Herakles zastanawial sie przez chwile. -Menechmos... Tak, ostatni raz widzialem tego artyste dziwaka na pogrzebie Tramacha i pamietam, ze jego obecnosc mnie zaskoczyla. A wiec to Menechmos podarowal Antysowi wrobelka... -A dziwi cie to? - spytal stary swoim ostrym, piskliwym glosem. - Na blekit oczu Ateny, ten piekny zlotowlosy Alcybiades otrzymalby ode mnie gniazdko z wiktem i opierunkiem, choc z uwagi na moja kondycje niewolnika i na moj wiek na nic by mi sie zdalo robic mu takie prezenty! -Dobrze, Eumarkosie - Herakles zdawal sie teraz daleko bardziej zadowolony - teraz musze odejsc. Ale zrob, o co cie prosilem... -Jesli nadal bedziesz mi placil tak jak dotad, Heraklesie Pontor, to bedzie tak, jak mowic sloncu: "Wschodz codziennie rano". Poszli naokolo, zeby nie wracac przez Agore, ktora zapewne o tej porze, po poludniu, byla pelna ludzi ze wzgledu na trwajace Lenaje, ale i tak wielka liczba masowych rozrywek, przeszkody w postaci improwizowanych fars, labirynt zabaw i nieustanna przemoc napierajacego na nich tlumu utrudnialy marsz. Po drodze nie rozmawiali, bo kazdy pograzony byl we wlasnych myslach. Kiedy wreszcie dotarli do dzielnicy Skambonidai, Herakles, ktory tu mieszkal, odezwal sie: -Nie odmawiaj gosciny w moim domu na dzisiejsza noc, Diagorasie. Moja niewolnica Ponsyka nie gotuje najgorzej, a spokojna kolacja po calym dniu to najlepszy sposob, by nabrac sil na dzien nastepny. Filozof przyjal zaproszenie. Kiedy szli przez ciemny ogrod okalajacy dom Heraklesa, powiedzial: -Chcialem cie przeprosic. Swoje niezadowolenie w gimnazjonie moglem okazac w sposob znacznie bardziej dyskretny. Zaluje, ze cie urazilem niepotrzebnymi slowami. -Jestes moim klientem i ty placisz, Diagorasie - odparl Herakles ze zwyklym spokojem. - Wszelkie klopoty, jakie mam z toba, stanowia czesc mojej pracy. Co do twoich przeprosin, przyjmuje je jako wyraz przyjazni. Ale nie sa potrzebne. Idac przez ogrod, Diagoras myslal: "Coz za opanowany czlowiek. Chyba nic go nie poruszy. Jak moze dojsc Prawdy ktos, kogo nie obchodzi Uroda, a Namietnosc nawet czasami nim nie wstrzasnie?". Idac przez ogrod, Herakles myslal: "Nawet nie ustalilem dokladnie, czy ten czlowiek jest tylko idealista, czy tez w dodatku glupcem. Tak czy owak, jak moze twierdzic, ze doszedl Prawdy, skoro nie zwraca uwagi na to, co sie wokol niego dzieje?"* * Z przyjemnoscia tlumaczylem ten fragment, bo chyba mam w sobie cos z obu bohaterow. I zastanawiam sie, czy moze dojsc Prawdy ktos taki jak ja, kogo Uroda i o w s z e m o b c h o d z i i kim Namietnosc czasami w s t r z a s a, ale kto zarazem stara sie, by nic z tego, co dzieje sie wokol niego, nie przeszlo n i e z a u w a z o n e? (Przypis Tlumacza)... Drzwi domu otwarly sie gwaltownie i pojawila sie w nich ciemna sylwetka Ponsyki. Jej pozbawiona rysow maska nie mogla niczego wyrazic, ale szczuple rece niewolnicy poruszaly sie przed Heraklesem niesamowicie szybko. -Co sie dzieje? Gosc... - odczytywal Herakles. - Uspokoj sie... wiesz przeciez, ze nie moge cie zrozumiec, kiedy sie denerwujesz... Zacznij od poczatku... Nagle uslyszeli nieprzyjemne prychanie, a potem przenikliwe szczekanie, dochodzace z glebi domu. -Coz to jest? - Ponsyka nerwowo poruszala rekami. - Gosc? Pies mnie odwiedza? Ach, czlowiek z psem... Ale dlaczego wpuscilas go pod moja nieobecnosc? -To nie wina twojej niewolnicy - ozwal sie z glebi domu potezny glos z obcym akcentem - skoro jednak zamierzasz ja za to ukarac, powiedz tylko, a pojde sobie. -Ten glos... - mruknal Herakles. - Na Zeusa i tarcze Ateny! Poteznej postury czlowiek szybkim krokiem podszedl do progu. Nie wiadomo bylo, czy sie usmiecha, bo mial gesta brode. Maly piesek, brzydki, z nieksztaltnym lebkiem, podbiegl, szczekajac, do jego stop. -Moze nie poznajesz mojej twarzy, Heraklesie, ale przypuszczam, ze nie zapomniales mojej prawej reki... Podniosl ja, pokazujac dlon: skora nieco powyzej nadgarstka byla jedna wielka blizna, niczym grzbiet starego zwierzecia. -Alez na bogow... - szepnal Herakles. Przywitali sie wylewnie. Chwile pozniej Tropiciel zwrocil sie do stojacego z otwartymi ustami Diagorasa. -To moj przyjaciel, Krantor z demu Pontor - wyjasnil. - Kiedys ci o nim wspominalem: to on wlozyl swoja prawa reke w ogien. Pies wabil sie Cerber. Przynajmniej tak go zwal jego pan. Mial pofaldowane czolo niczym stary byk, a w rozowej paszczy kontrastujacej z bialym pyskiem blyskaly malo przyjemne zeby. Oczka okrutne i chytre jak u perskiego satrapy. Cialko przypominalo drobnej postury niewolnika, ktory idzie krok w krok za swoim panem - lebkiem. Pan takze mial glowe slusznych rozmiarow, lecz postac jego, wysoka i silna, stanowila kolumne odpowiednia dla takiego kapitelu. Wszystko w jego wygladzie i zachowaniu bylo przesada: od manier po rozmiary. Twarz mial szeroka, czolo otwarte, nozdrza duze, owlosienie obfite; na rekach, poteznych i opalonych, uwidacznialy sie grube zyly; tors i brzuch pokaznej objetosci, stopy masywne, niemal kwadratowe, a wszystkie palce prawie ze jednakowej dlugosci. Odziany byl w szeroki, poplamiony szary plaszcz, bez watpienia wiernie towarzyszacy mu we wszystkich poczynaniach, pasowal bowiem idealnie, niczym sztywny pancerz, do sylwetki. Czlowiek i pies w pewnym sensie pasowali do siebie: u obu mozna bylo dostrzec ten sam gwaltowny blysk w oczach, obaj zaskakiwali ruchami, ktorych nie sposob przewidziec, bo chyba oni sami by tego nie potrafili; obaj przejawiali dziki, uzupelniajacy sie apetyt: to, co jeden odrzucal, drugi natychmiast pochlanial; bywalo i tak, ze czlowiek podnosil z ziemi kosc, ktora wczesniej ogryzal pies, i poteznymi kesami konczyl dzielo. Obaj, i pies, i czlowiek, wydzielali taka sama won. Czlowiek, rozparty na jednej z sof stojacych w wieczerniku, trzymal w poteznych rekach kisc czarnych winogron. Glebokim, mocnym glosem z silnym cudzoziemskim akcentem perorowal: -Coz ci moge powiedziec, Heraklesie? Coz ci moge powiedziec o cudach, jakie widzialem, o rzeczach niebywalych, jakich moj rozsadek Atenczyka nie chce przyjac do wiadomosci, a ktore moje oczy Atenczyka widzialy? Pytasz o wiele spraw, a ja nie wiem, co odpowiedziec; nie jestem ksiazka, choc pelno we mnie przedziwnych historii. Zwiedzilem Indie i Persje, Egipt i krolestwa Poludnia za Nilem. Zwiedzalem groty, gdzie zyja ludzie-lwy, i nauczylem sie okrutnego jezyka wezy, ktore mysla. Brodzilem po piaskach oceanow, ktore otwieraja sie i zamykaja pod stopami niczym drzwi. Obserwowalem czarne skorpiony piszace na glinie swe tajemne znaki. I widzialem, jak magia sprowadza smierc, jak duchy zmarlych przemawiaja przez czlonkow rodziny i na jak nieskonczenie wiele sposobow demony ukazuja sie czarownikom. Przysiegam ci, Heraklesie, ze poza Atenami jest swiat. Swiat nieskonczony. Mezczyzna tkal slowami milczenie jak pajak siec nicia dobyta z brzucha. Kiedy przerywal, nikt nie odzywal sie od razu. Dopiero po chwili przestawala dzialac hipnoza i usta i powieki sluchaczy budzily sie do zycia. -Cieszy mnie, Krantorze, ze udalo ci sie dojsc pierwotnego celu - odezwal sie Herakles. - Kiedy kilka lat temu zegnalem sie z toba w Pireusie, nie wiedzac, kiedy sie znowu zobaczymy, spytalem cie po raz kolejny o powody twego dobrowolnego wygnania. I pamietam, ze odpowiedziales mi, tez po raz kolejny: "Chce sie codziennie dziwic". Chyba rzeczywiscie dopiales swego. Krantor chrzaknal, co z pewnoscia mialo byc potakujacym smiechem. Herakles zwrocil sie do milczacego Diagorasa, siedzacego spokojnie na sofie i popijajacego wino z kolacji: -Krantor i ja jestesmy z tego samego demu i znamy sie od dziecka. Uczylismy sie razem i choc ja osiagnalem wiek dojrzaly wczesniej od niego, na wojnie bylismy w takich samych oddzialach. Potem, kiedy sie ozenilem, zazdrosny Krantor postanowil udac sie w podroz dookola swiata. Rozstalismy sie... az do dzis. W owych czasach dzielily nas jedynie nasze pragnienia... - przerwal i w jego oczach rozblysla radosc. - Wiesz co, Diagorasie? W mlodosci chcialem byc filozofem jak ty. Diagoras zdziwil sie szczerze. -A ja poeta - oznajmil Krantor swoim poteznym glosem, zwracajac sie takze do Diagorasa. -A koniec koncow zostal filozofem... -A on - Tropicielem Tajemnic! Wybuchneli smiechem. Krantor nieprzyzwoitym i nieladnym; Diagoras pomyslal, ze to zbieranina jakichs dziwnych smiechow zebranych podczas podrozy. On sam - Diagoras - usmiechal sie uprzejmie. Skryta we wlasnym milczeniu Ponsyka zebrala ze stolu puste naczynia i podala wiecej wina. Byla juz pozna noc. Oliwne lampki oswietlajace wieczernik dobywaly z ciemnosci twarze trzech mezczyzn, wywolujac zludzenie, ze unosza sie one w ciemnosciach jaskini. Slychac bylo nieustanne chrupanie ogryzajacego kosci Cerbera, a przez okienka wdzierala sie od czasu do czasu, jak grzmot, wrzawa tlumu z ulicy. Krantor odmowil gosciny u Heraklesa; jest w miescie przejazdem, wyjasnil, w nieustajacej podrozy swego zycia. Udaje sie na polnoc, poza Tracje, do barbarzynskich krolestw w poszukiwaniu polnocnych ludow. Nie zamierza pozostac w Atenach dluzej niz kilka dni. Chce sie zabawic podczas Lenajow i obejrzec pare przedstawien - zwlaszcza jedynego "dobrego teatru atenskiego - komedii". Zapewnil, ze ma lokum w jednym z zajazdow, gdzie zezwolono mu takze trzymac Cerbera. Pies zaszczekal obrzydliwie na dzwiek wlasnego imienia. Herakles, ktory niewatpliwie wypil nieco za duzo, zazartowal, wskazujac na zwierze: -I wreszcie sam sie ozeniles, Krantorze, ty, ktory wciaz mnie za to krytykowales. Gdziezes znalazl tak sliczna towarzyszke? Diagoras nieomal zachlysnal sie winem. Ale sympatyczna reakcja Krantora na te zaczepke potwierdzila tylko jego podejrzenia, ze miedzy Krantorem a Tropicielem istnieje silna wiez odwiecznej przyjazni, nieuchwytna dla kogos z zewnatrz, i ani lata oddalenia, ani roznice doswiadczen nie zdolaly jej zniszczyc zupelnie. Zupelnie - bo Diagoras, nie wiedziec jakim cudem, wyczuwal wyraznie, ze zaden z dwoch mezczyzn nie czuje sie najlepiej w towarzystwie drugiego, jak gdyby musieli koniecznie stac sie na powrot dziecmi, zeby moc sie wzajemnie zrozumiec i tolerowac jako dorosli. -Cerber jest u mnie o wiele dluzej, niz myslisz - odezwal sie Krantor innym glosem, melodyjnym, jakby wlasnie usypial niemowle. - Znalazlem go na nabrzezu, nie mial nikogo, tak jak ja. Postanowilismy zlaczyc nasze losy - spojrzal w ciemny kat, w ktorym pies wciaz ogryzal kosc, i chcac rozbawic Heraklesa, rzekl: - Zapewniam cie, ze jest dobra zona. Krzyczy sporo, ale tylko na obcych - i wyciagnal reke, by pieszczotliwie klepnac drobna bielejaca plame. Pies gwaltownie zaszczekal na znak protestu. -A Hagesykora, twoja zona... - Krantor spojrzal pytajaco na Heraklesa. -Nie zyje. Parki zeslaly jej dluga chorobe. Zapadla cisza. Rozmowa urwala sie. Diagoras wyrazil pragnienie udania sie na spoczynek. -Jesli to ze wzgledu na mnie - Krantor uniosl swoja potezna spalona reke - to Cerber i ja zaraz sobie pojdziemy. Jestes przyjacielem Heraklesa? - zapytal nieoczekiwanie. -Raczej jego klientem. -Ach, jakies tajemnicze zadanie do rozwiazania! Jestes w dobrych rekach, Diagorasie, Herakles to nadzwyczajny Tropiciel Tajemnic, zapewniam cie. Utyl troche od czasu, gdy go ostatni raz widzialem, lecz jak widze, nie stracil swego przenikliwego spojrzenia ani blyskotliwej inteligencji. W pare dni rozwiaze twoje problemy, wszystko jedno jakie. -Na bogow przyjazni - rzekl niezadowolony Herakles - nie rozmawiajmy w taki wieczor o pracy. -Jestes zatem filozofem? - spytal Krantora Diagoras. -A ktoryz Atenczyk nie jest filozofem? - odparl zapytany, unoszac czarne brwi. -I zebys wiedzial, zacny Diagorasie - wtracil Herakles - Krantor dziala filozoficznie, nie ogranicza sie do myslenia. Musi sie do wszystkiego w pelni przekonac, bo nie daje wiary niczemu, czego nie moze sprawdzic. - Herakles byl wyraznie zadowolony, jak gdyby to wlasnie w przyjacielu najbardziej podziwial. - Pamietam... pamietam takie jedno twoje zdanie, Krantorze: "Mysle rekami". -Niedokladnie je pamietasz, Heraklesie. Brzmialo ono: "Rece tez mysla". Co wiecej, rozszerzylem to na cale cialo. -Myslisz tez jelitami? - zasmial sie Diagoras. Jak wiekszosc tych, ktorzy pija rzadko, pod wplywem wina stawal sie cyniczny. -I pecherzem, i czlonkiem, i plucami, i paznokciami u stop - wyliczal Krantor. - Ty, Diagorasie, zdaje sie, tez jestes filozofem? - dodal po chwili. -Jestem mentorem w Akademii. Znasz Akademie? -Oczywiscie. Nasz dobry znajomy Arystokles! -My go nazywamy Platonem, taki nosi przydomek juz od dawna - Diagoras byl mile zaskoczony tym, ze Krantor zna prawdziwe imie Platona. -Wiem. Powtorz mu ode mnie, ze na Sycylii czesto go wspominaja. -Byles na Sycylii? -Mozna wrecz powiedziec, ze stamtad przybywam. Podobno tyran Dionizjos poklocil sie ze szwagrem Dionem tylko o nauki twego kolegi. Diagorasa uradowala ta wiadomosc. -Platon bedzie zachwycony, slyszac, ze podroz na Sycylie zaczyna wydawac owoce. Zapraszam cie jednak do Akademii, bys sam mu to powiedzial, Krantorze. Przyjdz do nas, prosze, kiedy sobie zyczysz. Jesli chcesz, mozesz przyjsc na kolacje, wtedy bedziesz mogl uczestniczyc w naszych dialogach filozoficznych. Krantor z rozbawieniem ogladal swoj puchar z winem, jak gdyby wypatrzyl w nim cos wyjatkowo smiesznego czy zabawnego. -Dziekuje, Diagorasie - odparl - ale zastanowie sie. Wasze teorie nie pociagaja mnie zbytnio. I jakby to byl swietny dowcip, zasmial sie pod nosem. Diagoras zbity z tropu spytal grzecznie: -A jakie teorie cie pociagaja? -Jak zyc. -Jak zyc? Krantor przytaknal, nie przestajac kontemplowac pucharu. -Jak zyc to nie zadna teoria. Zeby zyc, wystarczy, zebys zyl - zaprotestowal Diagoras. -Nie: trzeba nauczyc sie zyc. Diagoras, ktory chwile przedtem zamierzal udac sie na spoczynek, poczul teraz zawodowe zainteresowanie dalsza rozmowa. Wysunal do przodu glowe i czubkami palcow gladzil swoja starannie przycieta atenska brodke. -Dziwne, co mowisz, Krantorze. Wyjasnij mi, prosze, bo obawiam sie, ze tego nie wiem: jak wedlug ciebie mozna nauczyc sie zyc? -Nie potrafie ci tego wyjasnic. -Ale wyglada na to, ze sam sie tego nauczyles. Krantor przytaknal. -A jak mozna nauczyc sie czegos, czego potem nie da sie wyjasnic? - spytal Diagoras. Krantor niespodziewanie blysnal swoimi poteznymi bialymi zebami skrytymi w labiryncie gestego zarostu. -Atenczycy... - mruknal tak cicho, ze Diagoras w pierwszej chwili nie doslyszal. W miare jednak jak mowil, podnosil stopniowo glos, jak gdyby zblizal sie do rozmowcy skads z daleka i coraz gwaltowniej nan napieral: - Wszystko jedno, jak dlugo czlowieka tu nie ma, zawsze tacy sami! Atenczycy... Z tym waszym upodobaniem do gry slow, do sofizmatow, do tekstow, do dialogow! I ten wasz sposob uczenia sie, z tylkiem przylepionym do lawki: sluchacie, czytacie, odgadujecie slowa, wynajdujecie argumenty i kontrargumenty w niekonczacym sie dialogu! Atenczycy... Z jednej strony ci, co ucza sie i sluchaja muzyki, z drugiej - ci daleko liczniejsi, ale rzadzeni przez tamtych, ci, co ciesza sie i cierpia, nie umiejac nawet czytac i pisac... - podniosl sie naglym ruchem i podszedl do jednego z okienek w scianie, przez ktore dochodzily glosne odglosy lenajskich rozrywek. - Posluchaj tego, Diagorasie... Oto prawdziwy lud atenski. Jego historia nigdy nie zostanie wyryta na stelach nagrobnych ani nie zachowa sie spisana na papirusach, na ktorych wasi filozofowie notuja swoje wspaniale mysli... To lud, ktory prawie nie mowi: parska, ryczy, niczym rozszalaly byk - odszedl od okna. Diagoras dostrzegal w jego ruchach cos dzikiego, cos niemal drapieznego - stado, ktore je, pije, kopuluje i bawi sie w przekonaniu, ze poddaje sie boskiej ekstazie! Posluchaj go! Jest na zewnatrz. -Sa rozne rodzaje ludzi, podobnie jak rozne gatunki wina, Krantorze - zauwazyl Diagoras. - Ten lud, o ktorym mowisz, nie umie zrobic wlasciwego uzytku z rozumu. Ludzie, ktorzy to potrafia, naleza do wyzszej kategorii i powinni wlasciwie... Nieoczekiwanie rozlegl sie dziki krzyk. Cerber gwaltownym ujadaniem wzmacnial donosne i bez tego protesty swego pana. -Uzytek z rozumu! Coz wam przyjdzie z rozumu! To rozum podpowiedzial wam wojne ze Sparta? Albo wygorowane ambicje waszego imperium? Perykles, Alcybiades, Kleon, ludzie, ktorzy przywiedli was do zguby - czy oni tez robili wlasciwy uzytek z rozumu? A teraz, po klesce, coz wam pozostalo? Uzywac rozumu ku chwale przeszlosci? -Mowisz, jakbys nie byl Atenczykiem - obruszyl sie Diagoras. -Wyjedz z Aten, to i ty przestaniesz nim byc! Atenczykiem mozna byc tylko w murach tego absurdalnego miasta! Pierwsze, co odkrywasz po wyjezdzie stad: nie ma jednej prawdy, kazdy ma swoja wlasna. A im dalej, tym szerzej otwierasz oczy i widzisz jedynie czelusc chaosu. Zapadla cisza. Umilklo nawet wsciekle ujadanie Cerbera. Diagoras spojrzal na Heraklesa, jakby ten dawal sygnal, ze chce cos powiedziec, ale Tropiciel zdawal sie pograzony we wlasnych myslach; Diagoras wywnioskowal, ze widocznie uznal on rozmowe za czysto "filozoficzna" i dlatego scedowal na niego prawo do odpowiedzi. Przeplukal wiec gardlo i przemowil: -Wiem, co chcesz powiedziec, Krantorze, ale mylisz sie. Ta czelusc, o ktorej mowisz i w ktorej dostrzegasz jedynie chaos, to tylko twoja ignorancja. Uwazasz, ze nie ma prawd absolutnych i niezmiennych, ale ja moge cie zapewnic, ze owszem, sa takowe, choc trudno je dostrzec. Twierdzisz, ze kazdy ma swoja wlasna prawde. Ja zas twierdze, ze kazdy ma swoj wlasny poglad. Poznales rozmaitych ludzi, mowiacych roznymi jezykami i majacych wlasne poglady na wiele spraw, doszedles wiec do blednego wniosku, ze nie ma nic, co mogloby miec dla wszystkich te sama wartosc. Ale bywa, ze pozostajesz przy slowach, przy definicjach, przy obrazach rzeczy i istot. Jednakze, Krantorze, poza slowami sa idee... -Tlumacz - przerwal mu Krantor. -Co? Wielka twarz Krantora podswietlona od dolu lampkami oliwnymi wygladala jak tajemnicza maska. -To wierzenie bardzo rozpowszechnione w wielu miejscach poza Grecja - powiedzial. - Wedle niego wszystko to, co robimy i mowimy, to slowa zapisane w innym jezyku na ogromnym papirusie. I jest Ktos, kto w tej wlasnie chwili czyta ow papirus i odgaduje nasze czyny i mysli, odkrywajac klucze skryte w tekscie naszego zycia. Tego Kogos zwie sie Tlumaczem badz Interpretatorem... Ci, ktorzy w niego wierza, uwazaja, ze nasze zycie ma sens ostateczny, sens, ktorego sami nie znamy, ale Tlumacz moze go odkrywac, w miare jak nas czyta. Tekst sie kiedys skonczy, a my umrzemy, nie wiedzac wiecej, niz wiedzielismy. Natomiast Tlumacz, ktory nas czytal, pozna na koniec ostateczny sens naszej egzystencji.* * W zadnej z moich ksiazek nie zdolalem znalezc sladu informacji o tej domniemanej religii. Bez watpienia to jakas fantazja autora. (Przypis Tlumacza). Milczacy dotad Herakles zapytal: -A co im przyjdzie z wiary w tego glupiego Tlumacza, jesli koniec koncow umra tak samo jak ci, co nie wierza? -Sa tacy, co uwazaja, ze z Tlumaczem mozna rozmawiac. - Krantor usmiechnal sie zlosliwie. - Mowia, ze mozemy sie do niego zwrocic, wiedzac, ze nas slucha, jako ze czyta i tlumaczy wszystkie nasze slowa. -A co mowia ci, ktorzy tak uwazaja, owemu... Tlumaczowi? - zapytal Diagoras, ktoremu owe wierzenia wydawaly sie rownie dziwaczne, co Heraklesowi. -Zalezy - wyjasnil Krantor - jedni go chwala albo zanosza don prosby, na przyklad, zeby powiedzial im, co sie z nimi stanie w nastepnym rozdziale... Drudzy go prowokuja, wiedza bowiem, albo mysla, ze wiedza, iz Tlumacz w rzeczywistosci nie istnieje. -Czym go prowokuja? - spytal Diagoras. -Krzykiem - brzmiala odpowiedz. I nagle podniosl wzrok ku ciemnemu sufitowi pokoju. Wydawalo sie, ze czegos szuka. Szukal ciebie.* * Tlumaczenie jest doslowne, ale nie rozumiem dobrze, do kogo zwraca sie autor, w dodatku nieoczekiwanie w drugiej osobie. (Przypis Tlumacza). -Posluchaj, Tlumaczu! - krzyczal swoim donosnym glosem. - Ty, ktory jestes tak pewien swego istnienia! Powiedz mi, kim jestem! Przetlumacz moj jezyk i zdefiniuj mnie! Wyzywam cie, bys mnie zrozumial! Ty, ktory sadzisz, ze jestesmy tylko slowami zapisanymi dawno temu! Ty, ktory sadzisz, ze nasza historia kryje w sobie ostateczny klucz! Wymyslaj mnie, Tlumaczu! Powiedz mi, kim jestem... jezeli, czytajac mnie, potrafisz takze mnie wytropic i odgadnac! - i odzyskawszy spokoj, spojrzal znow z usmiechem na Diagorasa. - To wlasnie wykrzykuja domniemanemu Tlumaczowi. Ale oczywiscie Tlumacz nigdy nie odpowiada, bo nie istnieje. A jesli istnieje, jest takim samym ignorantem jak my wszyscy...* * Naprawde nie wiem, co mnie tak zdenerwowalo. U Homera na przyklad jest sporo przypadkow naglego przejscia do narracji w drugiej osobie. Tu chyba zachodzi cos podobnego. Faktem jest jednak, ze kiedy tlumaczylem inwektywy Krantora, czulem pewne napiecie. Przeszlo mi przez mysl, ze "Tlumacz" to jakies nowe slowo eidetyczne. W takim przypadku ostateczny obraz w tym rozdziale bylby bardziej skomplikowany, niz myslalem: gwaltowne ataki "niewidzialnego dzikiego zwierza" odnoszace sie do byka kretenskiego, "dziewczyna z lilia", a teraz "Tlumacz". Helena ma racje: ta ksiazka wpedza mnie w obsesje. Jutro porozmawiam z Hektorem. (Przypis Tlumacza). Weszla Ponsyka z pelnym dzbanem i nalala im wina. Wykorzystujac chwile milczenia, Krantor rzekl: -Pojde sie przejsc. Nocne powietrze dobrze mi zrobi... Bialy, nieforemny pies ruszyl za nim. Chwile pozniej odezwal sie Herakles: -Nie zwracaj na niego zbytniej uwagi, zacny Diagorasie. Zawsze byl bardzo impulsywny i bardzo dziwny, a czas i doswiadczenia poglebily te szczegolne cechy jego natury. Nigdy nie starczalo mu cierpliwosci, by siasc i dluzej porozmawiac, peszyly go skomplikowane rozwazania. Nie wygladal na Atenczyka, ale na Spartanina tez nie, bo nienawidzil wojny i wojska. Mowilem ci, ze odsunal sie od ludzi i zamieszkal samotnie w szalasie, ktory sam zbudowal na wyspie Eubei? Stalo sie to mniej wiecej w tym samym czasie, kiedy spalil sobie reke... ale rola mizantropa tez mu nie odpowiadala. Nie bardzo wiem, co mu sprawia przyjemnosc, a czego nie lubi, i nigdy nie wiedzialem... Podejrzewam, ze nie odpowiada mu rola, jaka Zeus przydzielil mu w swoim wielkim Dziele zycia. Przepraszam cie za jego zachowanie, Diagorasie. Filozof machnal reka i wstal, zeby wyjsc. -Co robimy jutro? - zapytal. -Ty - nic. Jestes moim klientem i dosc juz pracowales. -Chce ci nadal pomagac. -Nie trzeba. Jutro sam przeprowadze takie malenkie sledztwo. Jak bedzie cos nowego, powiem ci. Diagoras przystanal przy drzwiach. - Odkryles cos, o czym moglbys mi powiedziec? Tropiciel podrapal sie w glowe. -Wszystko idzie dobrze - powiedzial - mam pare teorii, ktore nie dadza mi spokojnie spac tej nocy, ale... -Tak - przerwal mu Diagoras - nie mowmy o fidze, poki jej nie przepolowimy. Pozegnali sie jak przyjaciele.* * Czuje sie coraz bardziej zaniepokojony. Nie wiem dlaczego, nigdy tak sie nie czulem przy pracy. Moze zreszta to wszystko to tylko moje urojenia. Przytocze krotka rozmowe, jaka odbylem rano z Hektorem, i niech czytelnik sam osadzi. -Jaskinia filozofow - skinal glowa, gdy tylko wymienilem tytul - klasyczny tekst grecki nieznanego autora, traktujacy o Atenach po okresie wojny peloponeskiej. To ja powiedzialem Eliosowi, zeby wlaczyl to do naszego zbioru przekladow... - Wiem. I wlasnie ja to tlumacze. - W czym moge ci pomoc? Wyjasnilem. Zmarszczyl brwi i zadal mi to samo pytanie, co Elios: czemu interesuje mnie oryginalny rekopis. Wyjasnilem, ze dzielo jest eidetyczne, a Montalo, zdaje sie, tego nie dostrzegl. Znowu zmarszczyl brwi. -Jezeli Montalo tego nie dostrzegl, to znaczy, ze dzielo n i e j e s t eidetyczne - oznajmil. - Przepraszam, nie chce byc nieuprzejmy, ale Montalo to prawdziwy ekspert w tej dziedzinie. Musialem zdobyc sie na cierpliwosc, by wyjasniac mu dalej: -Eidesis jest tu bardzo silna, Hektorze. Zmienia prawdziwosc scen, nawet dialogow i opinii bohaterow. Wszystko to musi cos oznaczac, prawda? Chce odkryc klucz, ktory autor ukryl gdzies w tekscie, i potrzebny mi oryginal, bym zyskal pewnosc, ze moj przeklad jest prawidlowy. Elios zgadza sie i poradzil mi, bym porozmawial z toba. Wreszcie ulegl moim prosbom (Hektor jest bardzo uparty), ale dawal mi niewielkie nadzieje: tekst znajdowal sie w rekach Montala, a po jego smierci wszystkie rekopisy przeszly na wlasnosc innych bibliotek. Nie, nie mial bliskich przyjaciol ani rodziny. Zyl jak pustelnik w samotnym domu na wsi. -Nawiasem mowiac - dodal - to wlasnie jego pragnienie oddalenia sie od cywilizacji stalo sie powodem jego smierci. Nie sadzisz? - Co takiego? -Och, myslalem, ze wiesz. Elios nic ci nie mowil? -Tylko tyle, ze nie zyje - przypomnialem sobie slowa Eliosa - i ze "wszedzie o tym mowiono". Ale nie wiem czemu. -Bo jego smierc byla straszna - brzmiala odpowiedz Hektora. Przelknalem sline. Hektor mowil dalej: -Jego cialo znaleziono w lesie niedaleko domu, gdzie mieszkal. Poszarpane na strzepy. Wladze stwierdzily, ze najprawdopodobniej zaatakowalo go stado wilkow. (Przypis Tlumacza). Rozdzial V Herakles Pontor, Tropiciel Tajemnic, mogl latac.Szybowal w ciemnej, zamknietej przestrzeni jakiejs jaskini, lekki jak piorko, w zupelnej ciszy, jak gdyby jego cialo bylo kartka pergaminu. W koncu znalazl to, czego szukal. Pierwsze, co uslyszal, to pulsowanie, niewyrazne jak uderzenia wiosel w blotnistej wodzie; potem je dostrzegl, unosilo sie w ciemnosciach jak on sam. Bylo to ludzkie serce, swiezo wyrwane i jeszcze bijace; czyjas reka trzymala je jak buklak; spomiedzy palcow saczyly sie geste struzki krwi. Ale tak naprawde niepokoil go nie ow nagi miesien, tylko tozsamosc czlowieka, ktory dzierzyl go w dloni, i to, ze ramie zakonczone owa dlonia zdawalo sie uciete rowno na wysokosci barku; dalej wszystko spowijaly cienie. Herakles podlecial blizej, wiedziony ciekawoscia, co sie za tym wszystkim kryje; chcial sprawe dokladnie zbadac, bo uznal za absurd mysl, ze uciete ramie moze samo unosic sie w powietrzu. Wtedy odkryl rzecz jeszcze dziwniejsza: puls wyrwanego serca byl jedynym slyszalnym dzwiekiem. Zdjety przerazeniem spojrzal w dol i uniosl rece do piersi. Znalazl ogromna, pusta dziure. Wywnioskowal, ze to swiezo wyrwane serce nalezy do niego. Przebudzil sie z krzykiem. Gdy zaalarmowana Ponsyka wpadla do sypialni, czul sie juz lepiej i mogl ja uspokoic.* * Wczoraj wieczorem, zanim przetlumaczylem ten fragment, mialem sen, ale nie widzialem w nim niczyjego wyrwanego serca; snil mi sie bohater, Herakles Pontor, i w tym snie patrzylem, jak lezy on na lozku i cos mu sie sni. Co jakis czas Herakles budzil sie nagle z krzykiem, jakby dreczony jakims koszmarem. Wtedy ja tez sie budzilem z krzykiem. Teraz, po przystapieniu do tlumaczenia piatego rozdzialu, zbieznosc z tekstem zdumiewa mnie. Montalo pisze o papirusie: "Faktura delikatna, bardzo cienka, jak gdyby w koncowej fazie produkcji tej kartki zabraklo kilku warstw wlokna badz material z uplywem czasu stal sie kruchy, porowaty, slaby niczym skrzydlo motyla albo maciupkiego ptaszka". (Przypis Tlumacza). Maly niewolnik przystanal, by umiescic pochodnie w metalowym uchwycie, ale tym razem udalo mu sie to zrobic jednym podskokiem, jeszcze zanim Herakles zdazyl przyjsc mu z pomoca. -Dlugo zwlekales z powrotem - stwierdzil, strzepujac z rak kurz - ale skoro mi placisz, bede cie tolerowal, poki nie osiagne wieku efeba. -Osiagniesz wczesniej, niz narzuci to natura, jezeli nadal bedziesz tak sprytny - odparl Herakles. - Jak twoja pani? -Troche lepiej niz w chwili, gdy ja opuszczales. Ale nie calkiem dobrze - chlopiec przystanal posrodku jednego z ciemnych korytarzy i podszedl do Tropiciela z tajemnicza mina. - Ifimach, stary niewolnik domu, moj przyjaciel, mowi, ze ona krzyczy przez sen - wyszeptal. -Dzisiaj mnie snilo sie cos takiego, ze tylko krzyczec - wyznal Herakles - a najdziwniejsze, ze w moim przypadku takie rzeczy nie zdarzaja sie czesto. -To oznaka starosci. -Czyzbys takze wrozyl ze snow? -Nie. Ale tak mowi Ifimach. Przystaneli przed pokojem obok wieczernika; pokoj ten Herakles pamietal. Byl on jednak teraz czystszy i jasniejszy, lampki palily sie w niszach na scianach, za sofami i za amforami, a takze w przyleglych korytarzach, nadajac pomieszczeniom pewien zlotawy urok. -Nie wezmiesz udzialu w Lenajach? - spytal chlopiec. -Jak? Nie jestem poeta. -Szkoda. To kim wlasciwie jestes? -Tropicielem Tajemnic - odparl Herakles. -Ale co robisz? Herakles zastanowil sie przez chwile. -Mniej wiecej to samo co Ifimach. Badam tajemnicze sprawy. Oczy chlopca zalsnily. Nagle chyba przypomnial sobie o tym, ze jest niewolnikiem, bo znizyl glos i oznajmil: -Moja pani niebawem cie przyjmie. -Dziekuje ci. Kiedy chlopiec odszedl, usmiechniety Herakles uswiadomil sobie, ze nawet nie zapytal go o imie. Zajal sie analizowaniem ulotnej lekkosci drobinek krazacych wokol lampek, drobinek, ktore w blasku swiatla wygladaly jak opilki zlota. Probowal znalezc jakies prawa czy wzory w leciusienkim wirowaniu tych malenstw. Szybko jednak musial odwrocic wzrok, wiedzial bowiem, ze ze swoja ciekawoscia, z pragnieniem, by rozszyfrowac obrazy coraz bardziej zlozone, ryzykuje, ze zagubi sie w nieskonczonej istocie rzeczy. Gdy Etis wchodzila do wieczernika, brzegi jej plaszcza zatrzepotaly niczym skrzydla z powodu naglego przeciagu. Jej twarz, choc nadal blada, byla teraz nieco bardziej zadbana, spojrzenie podkrazonych oczu nie tak bezdenne, a zrenice lsnily jasniejszym blaskiem. Towarzyszace jej niewolnice sklonily sie przed Heraklesem. -To dla nas zaszczyt, Heraklesie Pontor. Zaluje, ze moj goscinny dom jest tak niewygodny i smutny. -Dzieki ci, Etis, za twa goscinnosc, w zupelnosci mi ona wystarcza. Etis wskazala Heraklesowi jedna z sof. -Moge chociaz zaproponowac ci czyste wino? -Nie o tak wczesnej porze. Zauwazyl, ze na skinienie jej reki niewolnice cicho sie oddalily. Oboje zasiedli na ustawionych na wprost siebie sofach. Ukladajac faldy peplosu na nogach, Etis usmiechnela sie i rzekla: -Nie zmieniles sie, Heraklesie Pontor. Nie pozwolilbys umknac najmniej znaczacej mysli z powodu kropli wina o nietypowej porze. Nawet zeby oddac czesc bogom. -Ty takze nie zmienilas sie, Etis. Kusisz mnie sokiem z winogron, zeby moja dusza stracila kontakt z cialem i bym dryfowal po niebiosach. Niestety, moje cialo jest zbyt ciezkie. -Za to twoj umysl jest coraz lzejszy, prawda? Musze ci wyznac, ze ze mna jest podobnie. Zostaje mi tylko umysl, by wyrwac sie z tych murow. Pozwalasz umknac czasem swojemu, Heraklesie? Ja nie moge go zamknac, rozposciera skrzydla, a ja mowie: "Zabierz mnie, gdzie zechcesz", i zawsze niesie mnie w to samo miejsce: w przeszlosc. Jasne, ty nie rozumiesz tej sklonnosci, bo jestes mezczyzna. Ale my, kobiety, zyjemy przeszloscia... -Cale Ateny zyja przeszloscia - odparl Herakles. -Tak twierdzil Meragr - usmiechnela sie slabo. Odwzajemniajac usmiech, Herakles podchwycil dziwne spojrzenie. - Co sie z nami stalo, Heraklesie? Co sie z nami stalo? - Zapadlo milczenie. Herakles spuscil wzrok. - Z Meragrem, toba, twoja zona Hagesykora i mna... Co sie z nami stalo? Przestrzegalismy zwyczajow, praw ustanowionych przez ludzi nam nieznanych, ktorym bylismy obojetni. Praw przestrzeganych przez naszych ojcow i dziadow. Prawa, ktorych winni przestrzegac mezczyzni, nadal moga podlegac dyskusji w Zgromadzeniu. Nam, kobietom, nie pozwala sie mowic o nich nawet podczas Tesmoforii, kiedy to wychodzimy z domow i zbieramy sie na Agorze. My, kobiety, musimy milczec, szanowac was i tolerowac nawet wasze bledy. Ja sama, jak dobrze wiesz, jestem najzwyklejsza kobieta, nie umiem czytac ani pisac, nie widzialam innych ziem ani innego nieba, lubie jednak myslec... A wiesz, co mysle? Ze Ateny wspieraja sie na prawach tak wiekowych jak kamienie niektorych swiatyn. Akropol jest zimny niczym cmentarz. Kolumny Partenonu to prety w klatce: ptaki nie moga fruwac w zamknieciu. Pokoj... tak, mamy pokoj. Ale za jaka cene? Co zrobilismy z naszym zyciem, Heraklesie? Dawniej bylo lepiej. Przynajmniej wszyscy myslelismy, ze sprawy maja sie dobrze... Tak uwazali nasi rodzice. -Ale mylili sie - odrzekl Herakles. - Dawniej nie bylo lepiej niz dzis. Ani tez duzo gorzej. Po prostu byla wojna. Etis, nieporuszona, pospieszyla z odpowiedzia, jakby uslyszala pytanie. -Dawniej mnie kochales. Heraklesowi zdalo sie, ze patrzy na siebie z zewnatrz: siedzi wygodnie na sofie, wyjatkowo spokojny, z obojetnym wyrazem twarzy, oddycha rowno. Przyznawal jednak, ze cos sie dzieje z jego cialem, bo na przyklad rece staly sie nagle chlodne i spocone. Etis dodala: -A ja ciebie. Dlaczego zmienia temat? - pomyslal. Czyzby nie umiala podtrzymac rozsadnej, wywazonej rozmowy, jak to potrafia mezczyzni? Dlaczego teraz nagle jakies sprawy osobiste? Niespokojnie poruszyl sie na sofie. -Och, wybacz mi, Heraklesie. Potraktuj moje slowa jak westchnienie samotnej kobiety... Pytam jednak: nigdy nie myslales, ze sprawy moga potoczyc sie inaczej? Nie, nie to chcialam powiedziec: wiem, ze nigdy tak nie myslales. Ale czy nigdy tego nie czules? A teraz to absurdalne pytanie! Zorientowal sie, ze zatracil umiejetnosc rozmowy z kobietami. Nawet ze swoim ostatnim klientem, Diagorasem, mogl prowadzic logiczna rozmowe na pewnym poziomie, mimo oczywistej roznicy temperamentow. Ale z kobietami? Do czego zmierzala, zadajac to pytanie? Czyzby kobiety potrafily pamietac wszystkie, i kazde z osobna, uczucia, jakich w zyciu doswiadczyly? A jesli nawet, to jakie to ma znaczenie? Doznania, uczucia to pstre ptaki: przylatuja i odlatuja, ulotne niczym sny, i on o tym wie. A jak ma to wytlumaczyc jej, ktora najwyrazniej o tym nie wie? -Etis - zaczal, chrzaknawszy - co innego czulismy, kiedy bylismy mlodzi, a co innego - teraz. Ktoz moze z cala pewnoscia stwierdzic, co staloby sie w tym czy innym przypadku? To prawda, ze Hagesykora byla kobieta narzucona mi przez rodzicow, lecz mimo ze nie dala mi dzieci, bylem z nia szczesliwy i oplakiwalem ja, gdy zmarla. Natomiast Meragr wybral ciebie... -A ja wybralam Meragra, tak jak ty wybrales Hagesykore, bo byl on tym, ktorego narzucili mi moi rodzice - przerwala mu Etis. - Ja tez bylam z nim szczesliwa i oplakiwalam go, kiedy zmarl. A teraz... jestesmy oboje umiarkowanie szczesliwi, nie mamy odwagi mowic o wszystkim, co stracilismy, o kazdej zmarnowanej szansie, kazdym zlekcewazeniu wlasnej intuicji, kazdej walce z wlasnym pragnieniem... przez rozum, przez wynajdywanie powodow... - zamilkla i kilka razy zamrugala powiekami, jak gdyby budzila sie ze snu. - Ale prosze cie raz jeszcze, bys wybaczyl mi te drobne szalenstwa. Odszedl ostatni mezczyzna z mego domu, a... czymze jestesmy my, kobiety, bez mezczyzn? Ty jestes pierwszym, ktory odwiedza nas po stypie. Czyli ze mowi o tym z powodu bolu, jaki czuje, pomyslal wyrozumiale Herakles. Postanowil byc mily. -Jak sie czuje Elea? -Jeszcze jakos wytrzymuje sama z soba. Ale cierpi, gdy mysli o swej potwornej samotnosci. -A Daminos z Chalkobionu? -To czlek wyrachowany. Poki ja zyje, nie zgodzi sie na slub z Elea. Prawo mu na to zezwala. Teraz, po smierci brata, moja corka stala sie na mocy prawa epiclera i powinna wstapic w zwiazek malzenski, zeby nasz majatek nie przeszedl na rzecz panstwa. Daminos ma pierwszenstwo w poslubieniu jej, jest bowiem jej wujem ze strony ojca, ale nigdy nie darzyl mnie zbyt wielkim szacunkiem, a juz tym bardziej po smierci Meragra, i czeka jak sep, az znikne z tego swiata. Nie przejmuje sie tym - ciagnela, trac nerwowo rece - przynajmniej bede miala pewnosc, ze ten dom bedzie stanowil czesc dziedzictwa Elei. Poza tym nie mam wyboru: zdajesz sobie chyba sprawe, ze moja corka nie ma zbyt wielu konkurentow, bo nasza rodzina popadla w nielaske... Po krotkiej chwili Herakles odparl: -Etis, podjalem sie pewnego zadania. - Spojrzala na niego, a on mowil szybko, obojetnym tonem: - Nie moge ci wyjawic imienia mojego klienta, ale moge cie zapewnic, ze to uczciwy czlowiek. Zadanie to wiaze sie w jakims stopniu z Tramachem. Uwazam, ze powinienem ci o tym powiedziec. Etis zacisnela wargi. -Przyszedles zatem do mnie jako Tropiciel Tajemnic? -Nie. Przyszedlem ci o tym powiedziec. Nie bede ci sie wiecej naprzykrzal, jesli sobie tego nie zyczysz. -Jakiego rodzaju tajemnica moze wiazac sie z moim synem? Jego zycie nie mialo dla mnie tajemnic... Herakles odetchnal gleboko: -Tym sie nie martw. Moje sledztwo nie dotyczy bezposrednio Tramacha, choc osnute jest wokol jego smierci. Bardzo bys mi pomogla, gdybys zechciala odpowiedziec na kilka pytan. -Swietnie - odparla Etis tonem, ktory zdradzal raczej, ze mysli cos wrecz przeciwnego. -Czys zauwazyla, ze w ostatnich miesiacach twoj syn czyms sie martwil? Kobieta zmarszczyla brwi, zamyslona. -Nie... Byl taki jak zawsze. Nie wydawal mi sie specjalnie zmartwiony. -Spedzalas z nim duzo czasu? -Nie, bo mimo ze tego pragnelam, nie chcialam mu sie narzucac. Stal sie bardzo drazliwy na tym punkcie, jak podobno wszyscy chlopcy wychowani w domach, gdzie rzadza kobiety. Nie znosil, by ktos sie mieszal do jego zycia. Pragnal latac wysoko... - zamilkla -...marzyl, by wyrosnac z efebii i moc stad odejsc. A Hera wie, ze ja mu nie przeszkadzalam. Herakles skinal glowa i przymknal na chwile oczy, jakby chcial dac do zrozumienia, ze wszystko, co Etis mowi, jest dla niego jasne, ze nie musi nic dodawac. -Wiem, ze uczeszczal do Akademii... - odezwal sie. -Tak. Chcialam tego, nie tylko z uwagi na niego, takze przez wzglad na jego ojca. Wiesz przeciez, ze Meragr i Platon przyjaznili sie. A Tramach byl dobrym uczniem, tak twierdzili nauczyciele... -Co robil w czasie wolnym? Po chwili milczenia Etis odparla: -Odpowiedzialabym ci, ze nie wiem, ale jako matka chyba sie domyslam: cokolwiek by robil, Heraklesie, nie roznilo sie to od tego, co robia chlopcy w jego wieku. Byl juz mezczyzna, choc nie wedle prawa. I panem wlasnego zycia, jak kazdy inny mezczyzna. Nam nie pozwalal wtykac nosa w jego sprawy. "Wystarczy, ze bedziesz najlepsza matka w Atenach", mawial - na bladych wargach Etis zagoscil usmiech - ale powtarzam ci, ze przede mna nie mial tajemnic. Wiedzialam, ze dobrze sie uczy w Akademii. Jego intymny zwiazek nie obchodzil mnie, pozwalalam mu fruwac swobodnie. -Byl bardzo religijny? Etis usmiechnela sie i wsunela glebiej w sofe. -Ach, chodzi ci o Swiete Misteria! Udac sie do Eleusis to jedyne, co mi pozostaje. Nie masz pojecia, Heraklesie, ile sil takiej biednej wdowie jak ja daje to, ze ma jeszcze w co wierzyc! - Tropiciel caly czas patrzyl na nia uwaznie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. - Ale nie odpowiedzialam na twoje pytanie. Tak, byl religijny... Na swoj sposob. Towarzyszyl nam do Eleusis, o ile mozna to uznac za religijnosc. Ale ufal bardziej swoim silom niz swojej wierze. -Czy znasz Antysa i Euniosa? -Oczywiscie, ze znam. To jego najlepsi przyjaciele z Akademii, obaj z dobrych rodzin. Czasem tez szli razem z nami do Eleusis. Mam o nich jak najlepsza opinie; byli godnymi przyjaciolmi mego syna. -Etis... czy Tramach mial zwyczaj chodzic samotnie na polowania? -Czasami. Lubil demonstrowac, ze jest przygotowany do zycia - odparla z usmiechem. - I rzeczywiscie byl. -Wybacz mi, prosze, ten chaos w moich pytaniach, ale wspomnialem ci, ze moje sledztwo nie koncentruje sie na Tramachu. Czy znasz Menechmosa, poete-rzezbiarza? Etis przymknela oczy. Zastygla na sofie niczym ptak przed zerwaniem sie do lotu. -Menechmosa? - powtorzyla, przygryzajac lekko wargi. - Sadze, ze tak - przyznala po krotkiej chwili - tak, teraz pamietam. Bywal u nas, gdy zyl Meragr. Dziwna postac, ale moj maz mial przyjaciol dziwakow... bynajmniej nie mam na mysli ciebie. Herakles usmiechnal sie z przymusem. -Nie widywalas go pozniej? - spytal. Etis zaprzeczyla. -Wiesz moze, czy w jakis sposob kontaktowal sie z Tramachem? -Nie, nie sadze. Zreszta Tramach nigdy mi o nim nie wspominal. - Na twarzy Etis malowal sie niepokoj. Zmarszczyla brwi. - Co sie dzieje, Heraklesie? Twoje pytania sa tak... skoro nie mozesz mi wyjawic, czego dotyczy twoje sledztwo, powiedz mi przynajmniej, czy smierc mego syna... Tramacha zaatakowalo stado wilkow, prawda? Tak stwierdzono i tak rzeczywiscie bylo, prawda? Herakles z kamienna twarza potwierdzil. -Tak jest. Jego smierc nie ma z moim sledztwem nic wspolnego. Lecz nie bede ci dluzej przeszkadzal. Niech bogowie ci sprzyjaja. Wyszedl pospiesznie. Sumienie go gryzlo, zmuszony byl bowiem oklamac zacna kobiete.* * Mnie moje bynajmniej nie gryzie, jako ze wczoraj opowiedzialem Helenie o tym zbiegu okolicznosci, ktory mnie tak niepokoi. "Alez skad ci to przyszlo do glowy? - zaprotestowala. - Co moze miec wspolnego smierc Montala ze smiercia bohatera ksiazki sprzed tysiecy lat? Dajze spokoj! Oszalales? Smierc Montala jest faktem, to wypadek. A smierc bohatera tlumaczonej przez ciebie ksiazki to czysta fikcja. Moze to kolejny zabieg eidetyczny, tajemny symbol, bo ja wiem zreszta...". Jak zwykle Helena ma racje. Jej przytlaczajaco praktyczna ocena spraw zmiazdzylaby najmadrzejsze wnioski Heraklesa Pontor - ktory przy calej swojej fikcyjnosci staje sie moim ulubionym bohaterem, jedynym glosem, ktory nadaje sens calemu temu chaosowi - ale coz moge ci powiedziec, zdumiony czytelniku: nagle uznalem za rzecz niezwykle wazna dowiedziec sie czegos wiecej o Montalu i jego samotnym zyciu. Napisalem list do Arystydesa, jednego z naukowcow, ktorzy go najlepiej znali. Nie zwlekal z odpowiedzia: przyjmie mnie u siebie w domu. Czasami zastanawiam sie, czy aby nie ide w slady Heraklesa Pontor w tym moim prywatnym sledztwie? (Przypis Tlumacza). Podobno owego dnia zdarzylo sie cos nieslychanego: z wielkiej urny z ofiarami dla Ateny Zwycieskiej ulecialy przez nieuwage straznikow setki bialych motyli. A owego ranka w zlocistym, cieplym sloncu atenskiej zimy rozedrgane skrzydelka, kruchutkie i swietliste, zatrzepotaly nad Miastem. Jedni widzieli motyle wewnatrz nieskalanej swiatyni Artemidy Brauronia: upodabnialy sie do snieznobialego marmuru bogini; inni w zdumieniu ujrzeli je przy posagu Ateny Promachos: ruchome biale kwiatuszki machaly platkami i nie opadaly na ziemie. Motyle, ktorych wciaz przybywalo, osaczaly kamienne ciala dziewczat podtrzymujacych bez niczyjej pomocy sklepienie Erechtejonu, nie stanowiac dla nich zagrozenia. Przysiadly na swietym drzewie oliwnym, darze od Pallas Ateny, blyskotliwym lotem po grzbiecie Akropolu opadly na miasto i niby lekkie, lecz uparte wojsko wtargnely w codzienne zycie Atenczykow. Nikt nie chcial zrobic im krzywdy, bo nie byly niczym innym niz swiatlem blyskajacym, jak gdyby Poranek, trzepocac leciutkimi rzesami, pozwolil, by opadl na Miasto puder z jego swietlistego makijazu. Na oczach zdumionych ludzi skierowaly sie wiec bez przeszkod, niezauwazalnie, ku swiatyni Aresa i ku Stoa Zeusa, ku budynkom Tolosu i Heliai, ku Tezejonowi i ku pomnikowi Bohaterskich Patronow - nadal lsniace i nadal w ruchu, wytrwale w swojej przezroczystej swobodzie. Musnawszy przelotnie, jak plochliwe dziewczeta, fryzy budynkow publicznych, obsiadly drzewa w ogrodach, ubielily trawnik i kamienie przy zrodlach. Psy poszczekiwaly na nie, podobnie jak skomla na widok ducha i klebow piasku, lecz nie czynily im krzywdy; koty podskakiwaly ku kamieniom, zbaczajac ze swej drogi; woly i muly unosily ciezkie lby, zeby spojrzec na owo zjawisko, ale ze nie potrafily marzyc, nie napawalo ich to smutkiem. Na koniec motyle obsiadly ludzi i poczely umierac.* * Ta inwazja bialych motyli (absurdalna, bo zrodla historyczne nie wspominaja slowem jakoby stanowic mialy dar skladany Atenie Nike) to chyba raczej inwazja eidetyczna: pojecia jak "lot" i "skrzydla" - obecne od poczatku rozdzialu - zaklocaja realizm opowiesci. Ostatni obraz, w mojej opinii, przywoluje te prace Herkulesa, kiedy to otrzymal rozkaz przepedzenia ptakow stymfalijskich, co uczynil, bijac w kymbalon z brazu. Czy jednak czytelnik dostrzegl zrecznie zakamuflowana obecnosc "dziewczyny z lilia"? Prosze, czytelniku, powiedz, a moze sadzisz, ze to moje urojenie? Oto "biale kwiatuszki" i "dziewczeta" (kariatydy z Erechtejonu), ale takze slowa tak fundamentalne jak "pomoc" ("podtrzymujace bez niczyjej p o m o c y ") i "zagrozenie" ("osaczyly, nie stanowiac z ag r o z e n i a "), scisle powiazane z tym obrazem! (Przypis Tlumacza). Kiedy Herakles Pontor wszedl w poludnie do ogrodu otaczajacego jego dom, ujrzal czysty, lsniacy calun motylich zwlok okrywajacy ziemie. Ruchliwe dziobki gniezdzacych sie na gzymsach i w konarach sosen ptakow juz je zaczely pozerac. Dudki, kukulki, mysikroliki, gawrony, golebie grzywacze, wrony, slowiki i drozdy, pochylone nad pozywieniem w skupieniu, jak malarz nad amfora, przywracaly murawie zielona barwe. Byl to przedziwny spektakl, ale Herakles nie uznal go ani za zla, ani za dobra wrozbe poniekad dlatego, ze we wrozby nie wierzyl. Gdy szedl przez ogrod, jego uwage zwrocilo nagle trzepotanie skrzydel gdzies z prawej strony. Jakis cien skurczony i ciemny wynurzyl sie zza drzew, ploszac ptaki. -Masz teraz zwyczaj ukrywac sie, zeby straszyc ludzi? - rozesmial sie. -Na Zeusa Gromowladnego, przysiegam, ze nie, Heraklesie Pontor - zachrypial starczym glosem Eumarkos - ale placisz mi za dyskrecje i za to, ze szpieguje niezauwazony, prawda? No i nauczylem sie zawodu. Sploszone rozmowa ptaki przerwaly uczte i odfrunely; ich zgrabne sylwetki rozblysly w powietrzu i pionowo spadly na ziemie, a zaskoczeni mezczyzni mrugali powiekami w zenitalnym blasku poludniowego slonca.* * Ptaki, podobnie jak motyle, tez sa eidetyczne w tym rozdziale, dlatego teraz zmieniaja sie w promienie slonca. Niech czytelnik zauwazy, ze nie chodzi tu o cudowne ani magiczne zjawisko - jest to chwyt literacki, tak samo jak zmiana metrum w wierszu. (Przypis Tlumacza). -Ta straszna maska, ktora masz za niewolnice, pokazala mi na migi, ze nie ma cie w domu - odezwal sie Eumarkos - wiec czekalem cierpliwie na twe przyjscie, by ci powiedziec, ze moja praca przyniosla pewne owoce. -Uczyniles, co ci kazalem? -Tak jak twoje rece czynia to, co im kaze twoj umysl. Wczoraj wieczorem przemienilem sie w cien mego ucznia; sledzilem go bez chwili spoczynku, w stosownej odleglosci, jak samica jastrzebia czuwajaca nad pierwszym lotem swoich mlodych; nie spuszczalem wzroku z jego plecow, gdy on, mijajac przechodniow, szedl przez miasto w towarzystwie swego przyjaciela Euniosa, z ktorym spotkal sie wieczorem przy Stoa Zeusa. Nie spacerowali dla przyjemnosci, jesli rozumiesz, co mam na mysli; ich lotne kroki mialy jasny cel. Zeus Kronida moglby mnie przykuc niczym Prometeusza do skaly i rozkazac, by drapiezny ptak szarpal co dzien moja watrobe czarnym dziobem, a nigdy nie wyobrazilbym sobie celu rownie dziwnego, Heraklesie... Sadzac po twojej minie, niecierpliwi cie moja opowiesc. Nie martw sie, juz koncze. Dowiedzialem sie wreszcie, dokad szli. Jak ci powiem, zdumiejesz sie tak samo jak ja... Sloneczne swiatlo podjelo na powrot powolne dziobanie w ogrodowej trawie, a nastepnie usadowilo sie na jakiejs galezi i zaszczebiotalo kilka nut. Obok przysiadl drugi slowik.* * Metamorfoza ptaka w swiatlo, tu akurat na odwrot. U czytelnikow, ktorzy po raz pierwszy stykaja sie z tekstem eidetycznym, te zdania moga wzbudzic pewna konsternacje, powtarzam jednak, ze nie chodzi o zaden cud - jest to najczystszy zabieg literacki. (Przypis Tlumacza). Wreszcie Eumarkos skonczyl relacje. -Moze mi wyjasnisz, wielki Tropicielu, co to wszystko znaczy - zazadal. Herakles zastanawial sie przez chwile. -Dobrze - rzekl. - Nadal potrzebuje twojej pomocy, zacny Eumarkosie. Sledz kroki Antysa po nocach i przychodz mnie informowac co dwa, trzy dni. Przede wszystkim jednak lec pedem do mego przyjaciela z ta wiadomoscia... -Jakze ci jestem wdzieczny, Heraklesie, za te kolacje na swiezym powietrzu - powiedzial Krantor. - Skad wiedziales, ze z trudem znosze mroczne wnetrza atenskich domow? Mieszkancy wiosek na poludnie od Nilu nie moga uwierzyc, ze w naszych cywilizowanych Atenach mieszkamy zamknieci wsrod murow z niewypalonej cegly. Wedle ich pojec jedynie zmarli potrzebuja scian - wzial kolejny owoc z misy i wbil spiczasty koniec sztyletu w deski stolu. Po chwili milczenia dodal: - Nie jestes zbyt rozmowny. Tropiciel Tajemnic zdawal sie budzic ze snu. W niezmaconym spokoju ogrodu rozlegl sie ptasi trel. Przenikliwe metaliczne podzwanianie zdradzalo obecnosc Cerbera wylizujacego resztki z talerza. Jedli na ganku. Posluszna zyczeniom Krantora Ponsyka - z pomoca samego goscia - przesunela z wieczernika stol i dwie sofy. Bylo chlodno, coraz chlodniej, bo ognisty rydwan Slonca konczyl bieg, pozostawiajac za soba zaokraglona zlota stele, rozciagajaca sie smialo w smudze powietrza nad sosnami, ale wciaz jeszcze mozna bylo rozkoszowac sie spokojem zapadajacego zmierzchu. Jednak Herakles, mimo ze przyjaciel wyraznie przejawial chec dalszej rozmowy i przytaczal, rozbawiony, setki homerowskich anegdot, co pozwalalo mu sluchac w milczeniu bez koniecznosci zabierania glosu, zalowal tego zaproszenia. Pilno mu bylo zajac sie szczegolami sprawy, ktora sie zajmowal i ktora, jak myslal, prawie rozwiazal. Sledzac skrecajaca ku zachodowi droge slonecznej tarczy, baczyl, by nie spoznic sie na wieczorne spotkanie. Az wreszcie, wiedziony atenskim poczuciem goscinnosci, zreflektowal sie: -Wybacz, Krantorze, zacny przyjacielu, ze fatalnie pelnie obowiazki gospodarza. Pozwolilem, by moje mysli odlecialy gdzie indziej. -Alez nie chce ci przeszkadzac w rozmyslaniu, Heraklesie. Przypuszczam, ze ma to zwiazek z twoja praca... -Tak jest w istocie. Ale mam do siebie pretensje za malo goscinne zachowanie. No, odsunmy mysli na bok i pogadajmy. Krantor potarl nos wierzchem dloni i skonczyl jesc owoc. -Dobrze ci idzie? Chodzi mi o prace. -Nie moge sie skarzyc. Traktowany jestem lepiej niz koledzy z Koryntu czy z Argos, ktorzy zajmuja sie wylacznie rozszyfrowywaniem slownych zagadek Delf dla nielicznych bogatych klientow. Tutaj wzywany jestem do spraw roznorakich i nielatwych, jak rozwiazanie zagadki w egipskim tekscie, odnalezienie zaginionego przedmiotu albo ustalenie tozsamosci zlodzieja. Byl okres, krotko po twoim wyjezdzie, pod koniec wojny, ze umieralem z glodu... Nie smiej sie, mowie powaznie... Mnie tez przyszlo rozwiazywac zagadki z Delf. Ale teraz, w czasach pokoju, my, Atenczycy, nie mamy do roboty nic lepszego niz tropienie i rozwiazywanie zagadek, nawet wtedy, gdy ich nie ma: spotykamy sie na Agorze, w ogrodach Likejonu, w teatrze Dionizosa Eleuteryjskiego albo po prostu na ulicy i wciaz zadajemy sobie pytania... A kiedy nikt nie potrafi odpowiedziec, zatrudnia sie Tropiciela. Krantor ponownie sie rozesmial. -Sam wybrales takie zycie, jakie ci odpowiada, Heraklesie. -Nie wiem, Krantorze, nie wiem. - Herakles skulil nagie ramiona pod plaszczem. - Chyba raczej takie zycie wybralo sobie mnie... Ponsyka wniosla kolejny dzban czystego wina. Wyraznie sie im udzielilo jej milczenie. Herakles zorientowal sie, ze jego przyjaciel (ale czy Krantor jest nadal jego przyjacielem? Czy nie sa raczej dwoma nieznajomymi, ktorzy prowadza rozmowe o dawnych wspolnych znajomych?) nie spuszcza wzroku z niewolnicy. Ostatnie promienie slonca padaly na delikatne, oble linie pozbawionej rysow maski na jej twarzy; przez symetryczne otwory ozdobionego wypuklym haftem czarnego plaszcza, ktory okrywal niewolnice od stop do glow, wysuwaly sie snieznobiale ramiona i cienkie, lecz niezmordowane niczym ptasie lapki rece. Ponsyka zgrabnie postawila dzban na stole, uklonila sie i zniknela w glebi domu. Cerber wsciekle zaszczekal z kata. -Nie moge, nie moglbym - wyszeptal niespodziewanie Krantor. -Czego? -Nosic maski, zeby zakryc wlasna brzydote. Domyslam sie, ze twoja niewolnica tez by jej nie nosila, gdybys jej nie zmusil. -Skomplikowany uklad jej blizn rozprasza moja uwage - wyjasnil Herakles. I wzruszajac ramionami, dodal: - Poza tym to w koncu moja niewolnica. Gdzie indziej pracowalaby nago. Ja okrylem ja od stop do glow. -Jej cialo tez rozprasza twoja uwage? - usmiechnal sie Krantor, gladzac brode swoja poparzona dlonia. -Nie. Oczekuje od niej jedynie dobrej poslugi i milczenia: jedno i drugie jest mi potrzebne, zebym mogl spokojnie myslec. Niewidzialny ptak wydal ostry gwizd, rozpoczynajac z trzech roznych nut. Krantor odwrocil glowe w kierunku domu. -Widziales ja kiedy? - zapytal. - Naga, o to mi chodzi. Herakles skinal glowa. -Kiedy okazalem zainteresowanie nia na targu w Faleros, handlarz rozebral ja do naga; myslal pewnie, ze jej cialo az nadto wynagradza zeszpecona twarz i ze wiecej zaplace. Ale ja mu powiedzialem: "Ubierz ja. Chce tylko wiedziec, czy dobrze gotuje i czy potrafi bez pomocy poprowadzic niezbyt duzy dom". Handlarz zapewnil mnie, ze jest w tym bardzo dobra, ale chcialem, zeby ona sama mi to powiedziala. Kiedy zorientowalem sie, ze nie odpowiada, zrozumialem, ze handlarz probowal ukryc przede mna fakt, ze nie moze mowic. Pospiesznie zaczal mi wyjasniac przyczyny jej niemoty i opowiedzial historie o lidyjskich zbojcach. Po czym dodal: "Porozumiewa sie prostym jezykiem migowym". No i kupilem ja. Herakles zamilkl i pociagnal lyk wina. -To najlepszy nabytek w moim zyciu, zapewniam cie - mowil dalej - ona tez na tym zyskala. Polecilem, by po mojej smierci wyzwolono ja, a faktycznie juz teraz dalem jej sporo wolnosci. Czasami prosi mnie o pozwolenie, by udac sie do Eleusis na Misteria, a ja bez zastrzezen wyrazam zgode - zakonczyl z usmiechem - i oboje jestesmy szczesliwi. -A skad wiesz? - spytal Krantor. - Czy kiedykolwiek ja o to spytales? Herakles spojrzal na niego znad zaokraglonego brzegu pucharu. -Nie musze - odparl - wyciagam takie wnioski. Ostre nuty przeszyly powietrze. Krantor przymknal oczy i po chwili milczenia rzekl: -Z wszystkiego wyciagasz wnioski... - gladzil brode i wasy poparzona reka. - Z wszystkiego i zawsze, Heraklesie... Przedstawiaja ci sprawy ukryte pod maska i nieme, a ty ze wszystkiego nieustannie wyciagasz wnioski - pokrecil glowa, a na jego twarzy pojawil sie dziwny wyraz, jakby podziwu dla detektywistycznego uporu przyjaciela. - Jestes niewiarygodnie atenski, Heraklesie. Zgoda, platonczycy, jak ten twoj klient, ktorego widzialem, wierza w prawdy absolutne i niezmienne, ktorych nie moga widziec, ale ty? W co ty wierzysz? W to, co wywnioskujesz? -Ja wierze wylacznie w to, co moge zobaczyc - odparl Herakles z ogromnym spokojem. -Dedukcja to inny sposob widzenia spraw. -Wyobrazam sobie swiat pelen ludzi takich jak ty. - Krantor zamilkl i usmiechnal sie, jak gdyby naprawde to sobie wyobrazal. - Sadze, ze bylby przerazliwie smutny. -Bylby milczacy i dobrze zorganizowany - odparl Herakles - a smutny bylby swiat platonczykow: ci ludzie chodziliby po ulicach, nie patrzac na ziemie, z zamknietymi oczami i myslami krazacymi wokol tego, co niewidzialne. Obaj sie rozesmiali; raptem Krantor odezwal sie dziwnym glosem: -Tak wiec najlepsze rozwiazanie to swiat ludzi takich jak ja. Herakles smiesznie uniosl brwi: -Jak ty? W pewnym momencie poczuliby chec, by wlozyc w ogien reke badz noge, albo walic glowa w mur. Mielibysmy same kaleki. A kto wie, czy jedni nie okaleczaliby drugich... -Bez watpienia - przyznal szybko Krantor - faktycznie tak sie dzieje codziennie we wszystkich swiatach. Na przyklad rybe, ktora mi dzis podales, okaleczylismy naszymi ostrymi zebami. Platonczycy wierza w cos, czego nie widza, ty - w to, co widzisz... Ale wszyscy okaleczacie ryby i zwierzeta, zeby moc je zjesc. Albo slodkie figi. Herakles, nie zwazajac na kpine, ugryzl fige, ktora wlasnie podniosl byl do ust. -I myslicie, i wierzycie, i wyznajecie wiare - ciagnal Krantor - ale Prawda... Gdzie jest Prawda? - wybuchnal gromkim smiechem, od ktorego trzasl mu sie caly tors. Ptaki ulecialy, jak bibulki, z koron drzew. Po chwili milczenia czarne zrenice Krantora wpily sie w Heraklesa. -Zauwazylem, ze nie spuszczasz wzroku z blizn na mojej prawej rece - powiedzial. - Tez rozpraszaja twoja uwage? Wiesz, Heraklesie, jak sie ciesze z tego, co uczynilem owego wieczoru na Eubei, kiedy rozmawialismy na podobny temat? Pamietasz? Siedzielismy sami przy malym ognisku w moim szalasie. Powiedzialem ci: "Gdybym teraz poczul chec, zeby wlozyc prawa reke w ogien, i gdybym ja s p a l i l, udowodnilbym ci, ze zdarzaja sie rzeczy, ktorych nie da sie uzasadnic". Wyciagnalem ramie i wlozylem reke w ogien - powtorzyl tamten ruch, wyciagajac prawe ramie nad stolem. - Ty, zdumiony, porwales sie natychmiast z wrzaskiem: "Krantorze, na Zeusa, co robisz!". A ja, nie wyjmujac reki z ognia, odparlem: "Coz cie tak dziwi, Heraklesie? Czyz nie widzisz, ze wbrew twoim dedukcjom spalam s obie r ek e? Czyz mimo wszystkich logicznych argumentow, ktore twoj umysl, Heraklesie Pontor, podsuwa w tej wlasnie kwestii, nie jest faktem oczywistym, faktem r z e c z yw i s t y m t o, z e j a s p a l a m?". I wybuchnawszy gromkim smiechem, zakonczyl: -Na coz ci sie zda rozumowanie, kiedy sam widzisz, ze Rzeczywistosc spala sobie rece? Herakles spuscil wzrok na swoj puchar. -W istocie, Krantorze, jest taka zagadka, wobec ktorej moje rozumowanie nie zdaje sie na nic - powiedzial. - Jakim cudem jestesmy p r z yj a c i o l m i? Rozesmiali sie znowu, z rezerwa. W owej chwili maly ptaszek przysiadl na koncu stolu, trzepocac cieniutkimi burymi skrzydelkami. Krantor przygladal mu sie w milczeniu.* * Obecnosc tego ptaszka nie jest, jak czytelnik powinien juz sie domyslac, w zaden sposob przypadkowa: przeciwnie, wzmacnia - podobnie jak motyle i eidetyczne ptaki w ogrodzie - ukryty obraz ptakow z jeziora Stymfalos. Do tego przyczynia sie jeszcze ostentacyjne powtarzanie slow: "ostry", "wygiety" i "cienki", ktore dotycza opisu ptasich dziobow. (Przypis Tlumacza). -Spojrz na przyklad na tego ptaszka. Czemu przysiadl na stole? -Ma jakies powody, ale powinnismy go zapytac. -Mowie powaznie: z twojego punktu widzenia ten ptaszek moze znaczyc w naszym zyciu wiecej, niz sie wydaje... -Co masz na mysli? -Moze... - glos Krantora brzmial tajemniczo - moze stanowi czesc klucza, ktory wyjasnia nasza obecnosc w wielkim Dziele, jakim jest swiat... Herakles usmiechnal sie, choc nie byl w najlepszym humorze. -Teraz wierzysz w cos takiego? -Nie. Okreslam wylacznie twoj punkt widzenia. No, wiesz: ten, kto zawsze szuka wyjasnien, ryzykuje, ze w koncu je wymysli. -Nikt nie wymyslilby czegos rownie absurdalnego, Krantorze. Ktoz moglby wierzyc, ze obecnosc tego ptaszka stanowi czesc... jak powiedziales... czesc klucza, ktory wszystko wyjasnia?* * Nowa zabawa przebieglego autora z czytelnikami! Bohaterowie, nie znajac prawdy - tak jest, sa to zwykli bohaterowie tekstu, kryjacego w sobie utajony klucz - kpia sobie z eidetycznej obecnosci ptaka. (Przypis Tlumacza). Krantor nie odpowiedzial: wyciagal powoli prawa reke, hipnotyzujac ptaka tym spokojnym gestem, a gdy palce o zaokraglonych cienkich paznokciach rozcapierzyly sie tuz nad nim, zamknal je jednym blyskawicznym ruchem. -Sa tacy, co wierza - powiedzial. - Opowiem ci cos - zblizyl malutka glowke ptaszka do oczu i mowiac dalej, przygladal sie jej z dziwnym wyrazem twarzy (trudno stwierdzic - lagodnosci czy zaciekawienia). - Jakis czas temu poznalem przecietnego czlowieka. Byl synem przecietnego pisarza. Czlowiek ten pragnal pojsc w slady ojca, ale muzy nie obdarzyly go takim samym talentem. W tej sytuacji nauczyl sie innych jezykow i poswiecil sie tlumaczeniu tekstow: bylo to najbardziej podobne do ojcowskiego zawodu zajecie, jakie mogl znalezc. Pewnego dnia owemu czlowiekowi powierzono stary papirus i kazano mu go przetlumaczyc. Zabral sie do tego z prawdziwym zapalem i pracowal cale dnie i noce. Bylo to dzielo literackie proza, jakas najzwyklejsza historia, ale ten czlowiek, zapewne nie potrafiac odtworzyc tekstu, c h c i a l wierzyc, ze zawiera on jakis klucz. I tak rozpoczela sie jego udreka: gdzie kryje sie tajemnica? Czy w slowach bohaterow? Czy w opisach? Czy moze w znaczeniu ich slow? W przytaczanych obrazach? W koncu uznal, ze ja znalazl. "Mam!" - rzekl sam do siebie. Ale zaraz potem zamyslil sie: "A czy ten klucz nie prowadzi mnie do innego klucza, a ten z kolei do jeszcze innego? Niczym setki ptakow, ktorych nie mozna schwytac..." - oczy Krantora, nieoczekiwanie pociemniale, wpatrywaly sie uwaznie w jakis punkt za Heraklesem. Patrzyly na ciebie.* * Poczulem chwilowe zamroczenie i musialem przerwac prace. Nic sie nie stalo, po prostu glupi zbieg okolicznosci. Chodzi o to, ze moj niezyjacy juz ojciec byl pisarzem. Nie potrafie opisac uczucia, jakiego doznalem, tlumaczac te slowa Krantora, napisane przed tysiacami lat na starym papirusie przez nieznanego autora. Mowi o mnie! - pomyslalem w jakiejs oglupiajacej chwili. Doszedlszy do zdania "Patrzyly na ciebie" - kolejne przejscie do narracji w drugiej osobie, jak w poprzednim rozdziale - odsunalem sie od papieru, jak gdyby mogl mnie oparzyc, i musialem przerwac tlumaczenie. Po chwili przeczytalem, co napisalem, zrobilem to kilkakrotnie, poki wreszcie nie poczulem, ze moj absurdalny lek mija. Teraz moge juz pracowac dalej. (Przypis Tlumacza). - I co sie stalo z tym czlowiekiem? -Zwariowal - wargi Krantora, widoczne w nastroszonym chaosie brody, rozciagnely sie w pelnym i ostrym usmiechu. - Bylo to straszne: co uznal, ze zdolal uporac sie z ostatecznym kluczem, wpadal mu w rece kolejny, a potem nastepny. Na koniec, zupelnie oszalaly, przerwal tlumaczenie i uciekl z domu. Wloczyl sie przez wiele dni po lesie niczym slepy ptak, az w koncu rozszarpaly go dzikie zwierzeta * <<* Jak Montala?? (Przypis Tlumacza).>> - Krantor opuscil wzrok ku trzepocacemu sie nieporadnie stworzeniu, ktore trzymal w dloni, i znow sie usmiechnal. - Oto ostrzezenie dla wszystkich, ktorzy z uporem poszukuja ukrytych kluczy: uwazajcie, choc byscie byli nie wiem jak zadufani w sile wlasnych skrzydel, bo ani sie spostrzezecie, jak zaczniecie latac na slepo... - miekkim, niemal pieszczotliwym ruchem zblizyl ostry, cienki paznokiec kciuka do glowki wystajacej spomiedzy jego palcow. Trwalo to krotko, lecz bol byl straszliwy i glos ptaszka zabrzmial jak wydobywajacy sie spod ziemi krzyk torturowanego dziecka. Herakles spokojnie upil lyk wina. Krantor upuscil ptaszka na stol w taki sposob, jakby rzucal kamieniem podczas gry w petteia. -Oto moje ostrzezenie - rzekl. Ptaszek nadal zyl, ale wstrzasaly nim dreszcze i piszczal, szamocac sie. Wykonal dwa niezgrabne krotkie skoki i pochylil glowke, pozostawiajac tu i owdzie czerwonawe plamki. Herakles z apetytem zajadal nastepny owoc z misy. Krantor spod przymknietych powiek sledzil znaczone krwia ruchy ptaka, jak gdyby myslal o czyms malo waznym. -Piekny zachod slonca - odezwal sie Herakles, lekko znudzony, obserwujac horyzont. Krantor przytaknal. Ptaszek nagle zerwal sie do lotu - rownie ciezkiego co lot kamienia - i uderzyl prosto w pien jednego z drzew rosnacych w poblizu. Zostawil krwawy slad i zapiszczal. Wzniosl sie i znow uderzyl w najblizsze galezie. Spadl na ziemie, ale raz jeszcze probowal uniesc sie do lotu, i znow spadl, z cieknaca z pustych oczodolow girlanda krwi. Podskoczyl jeszcze kilkakroc, bezwiednie, po czym jal miotac sie w trawie, az wreszcie znieruchomial, oczekujac na smierc i pragnac jej. -W dodatku nie jest zbyt chlodno - dodal Herakles, ziewajac.* * Herakles nie zauwaza, ze Krantor wylupil ptakowi oczy. Wniosek stad, ze ta brutalna tortura dokonala sie wylacznie w planie eidetycznym, podobnie jak ataki "dzikiego zwierza" we wczesniejszym rozdziale czy wijace sie weze w rozdziale drugim. Jednakze po raz pierwszy to bohater tekstu podejmuje dzialanie tego rodzaju, zaznaczam, jest to chwyt czysto literacki. Nie przestaje mnie to intrygowac, bo do tej pory autor dbal o to, by jego bohaterowie w swoich zachowaniach w kazdej chwili wiernie nasladowali rzeczywistosc. Wydaje sie jednak, ze anonimowy tworca Krantora nie zwaza na to, ze jego bohater okazuje sie malo autentyczny. (Przypis Tlumacza). Krantor nagle podniosl sie, jak gdyby uznal rozmowe za zakonczona. -Sfinks pozeral tych, ktorzy nie odpowiedzieli prawidlowo na jego pytania - powiedzial - ale wiesz, co bylo najstraszniejsze, Heraklesie? To, ze Sfinks mial skrzydla i pewnego dnia zerwal sie do lotu, i zniknal. Od tego czasu my, ludzie, doswiadczamy czegos znacznie g o r s z e g o niz pozarcie przez Sfinksa: otoz nie wiemy, czy nasze odpowiedzi sa prawidlowe - pogladzil potezna dlonia brode i usmiechnal sie. - Dzieki za kolacje i goscine, Heraklesie Pontor. Z pewnoscia bedziemy mieli okazje zobaczyc sie ponownie, zanim wyjade z Aten. -Mam nadzieje - odparl Herakles. Czlowiek i pies ruszyli przez ogrod ku wyjsciu.* * Czemu ma sluzyc cala ta eidetyczna lekcja z ptakiem, ktorego obecnosc - nie zapominajmy o tym - takze jest eidetyczna? Co autor usiluje przekazac? To "ostrzezenie", mowi Krantor, ale kto ostrzega i kogo? Jezeli slowa te mowi Krantor jako postac literacka, zgoda; jezeli jednak jest on tylko porte-parole autora, ostrzezenie zyskuje zlowieszcza aure przeklenstwa: "Uwazaj, tlumaczu czy czytelniku, nie odkrywaj sekretu, jaki taja te stronice... bo moze ci sie przytrafic cos niedobrego". Moze Montalo to odkryl i...? Co za absurd! To dzielo powstalo przed wiekami, jakiego rodzaju zagrozenie przetrwaloby tyle czasu? W glowie maci mi sie od ptakow (eidetycznych). Odpowiedz winna byc prostsza: Krantor to kolejny bohater, tyle ze jest zle pomyslany. Krantor to blad autora. Byc moze w ogole niewiele ma wspolnego z glownym watkiem. (Przypis Tlumacza). Diagoras znalazl sie w umowionym punkcie o zmroku i jak sie spodziewal, musial zaczekac. Wdzieczny byl jednak, ze Tropiciel nie wybral na spotkanie miejsca tak zatloczonego jak poprzednie. Tu, na pustym rogu poza strefa kramow metojkow, na wprost uliczek wiodacych do dzielnic Kollytos i Mellyte, bylo pusto. Nie byli tu narazeni na spojrzenia ciekawskich, ale odglosy skandalicznych rozrywek ludu, przede wszystkim z Agory, zaklocaly cisze bardziej, nizby sobie zyczyl Diagoras. Noc byla chlodna i kaprysnie pochmurna, nieprzenikniona dla oka; od czasu do czasu jakis pijak chwiejnym krokiem zaklocal ciemny spokoj uliczek; przechodzili takze pomocnicy astinomosa, zawsze w parach albo w grupach, z pochodniami i kijami, oraz kilkuosobowe patrole zolnierzy, ktore zakonczyly ochrone jakichs religijnych obrzedow. Diagoras nie patrzyl na nikogo i nikt nie patrzyl na niego. A jednak znalazl sie ktos, kto podszedl do niego. Byl to czlowiek niskiego wzrostu, w podartym plaszczu, ktorym okrywal sie od stop do glow; spomiedzy jego fald wychynela ostroznie, niczym lapa zurawia, koscista i wydluzona reka. Czlowiek wyciagnal dlon. -Na wojowniczego Aresa - zakrakal niczym kruk - sluzylem lat dwadziescia w atenskiej armii, przezylem walki na Sycylii i stracilem lewa reke. I coz uczynila dla mnie moja atenska ojczyzna? Wyrzucila mnie na ulice, zebym szukal sobie ogryzionych kosci jak pies. Okaz wiecej litosci niz nasze wladze, dobry obywatelu! Diagoras z godnoscia siegnal do plaszcza po pare oboli. -Obys zyl tak dlugo jak synowie bogow! - podziekowal mu zebrak i oddalil sie. Niemalze w tej samej chwili Diagoras uslyszal, ze ktos go wola. U wylotu jednej z uliczek widniala obramowana ksiezycowym swiatlem krepa sylwetka Tropiciela Tajemnic. -Idziemy - powiedzial. Szli w milczeniu, zaglebiajac sie w dzielnice Mellyte. -Dokad mnie prowadzisz? - zapytal Diagoras. -Chce ci cos pokazac. -Chyba juz wszystko wiem. Herakles mowil tak samo powsciagliwie jak zawsze, lecz Diagorasowi wydawalo sie, ze wyczuwa w jego glosie napiecie, ktorego przyczyny nie umial odgadnac. Pewnie ma dla mnie jakies zle wiadomosci, pomyslal. -Wystarczy, ze mi powiesz, czy Antys i Eunios maja z tym wszystkim cokolwiek wspolnego. -Zaczekaj. Niebawem sam mi na to odpowiesz. Szli ciemna uliczka kowali, gdzie jedna przy drugiej staly kuznie, zamkniete o tak poznej porze. Mineli laznie Pidea i niewielka swiatynie Hefajstosa, po czym napotkali uliczke tak waska, ze niewolnik niosacy na grzbiecie nosidla z dwiema amforami musial sie cofnac i zaczekac, az przejda. Przecieli skwer nazwany imieniem bohatera Melamposa; ksiezyc jeszcze sluzyl im za przewodnika, kiedy schodzili w dol miedzy stajniami, i dalej, juz w gestych ciemnosciach, szli uliczka garbarzy. -Na Zeusa, mam nadzieje, ze nie chodzi o druga nierzadnice, ktora mamy sledzic... - odezwal sie Diagoras, nienawykly do takich wedrowek w milczeniu. -Nie. Jestesmy juz blisko. Po obu stronach uliczki, na ktorej stali, widac bylo same ruiny. Mury wpatrywaly sie w noc pustymi oczami. -Widzisz tych ludzi z pochodniami w drzwiach domu? - wskazal przed siebie Herakles. -To tam. A teraz sluchaj uwaznie. Kiedy cie spytaja, czego chcesz, odpowiesz: "Przyszedlem obejrzec przedstawienie" i wreczysz im pare oboli. Pojde przed toba, a ty zrob to, co ja. Wpuszcza nas. -Co to wszystko ma znaczyc? -Mowilem ci juz, ze sam mi to potem wyjasnisz. Idziemy. Herakles podszedl pierwszy. Diagoras powtarzal jego slowa i gesty. W mrocznej sieni zrujnowanego domu widnialo wejscie na waskie kamienne schody. Schodzilo po nich wielu mezczyzn. Diagoras na drzacych nogach szedl krok w krok za Tropicielem, zaglebiajac sie w ciemnosciach. Przez chwile mogl rozroznic jedynie krepa sylwetke swego towarzysza. Bardzo wysokie stopnie pochlanialy cala jego uwage. Po chwili do jego uszu dotarly dzwieki melodii i slowa. Tutaj ciemnosc byla inna niz na dole, jakby zaaranzowana reka innego artysty, i wymagala innych oczu; nieprzyzwyczajony wzrok Diagorasa odroznial jedynie niewyrazne ksztalty. Silny zapach wina mieszal sie z wonia cial. Usiedli na drewnianych lawkach. -Popatrz - odezwal sie Herakles. W glebi sali chor masek recytowal wersety antyfony, stojac wokol oltarza ustawionego na niewielkiej scenie. Chorzysci wznosili rece, pokazujac zebranym swoje dlonie. Ich oczy wydawaly sie czujnie obserwowac przez szpary ciemnych masek, co sie dzieje. Pochodnie w katach umozliwialy obserwacje calej sali, lecz Diagoras, mrugajac powiekami, patrzyl na postac w masce za stolem zarzuconym pergaminami. -Co to jest? - zapytal. -Przedstawienie teatralne - odparl Herakles. -To widze. Chcialem powiedziec, ze... Tropiciel gestem nakazal mu milczenie. Chor skonczyl antyfone i chorzysci staneli rzedem przed publicznoscia. Diagorasowi zrobilo sie slabo, bo tez nie bylo czym oddychac. Zreszta nie tylko przez brak powietrza, takze z powodu dziwnego podniecenia widzow. Nie tworzyli licznej grupy - pozostawaly jeszcze wolne miejsca - ale wspoluczestniczyli w spektaklu: podnosili glowy, poruszali sie w rytm melodii, popijali wino z niewielkich buklaczkow. Ktos siedzacy obok Diagorasa ciezko dyszal, oczy wyszly mu z orbit. Podniecenie. Diagoras przypomnial sobie, ze po raz pierwszy widzial cos podobnego na sztukach poetow Ajschylosa i Sofoklesa: uczestnictwo nieomal religijne, bezwzgledne milczenie, madre jak to, ktore tkwi w napisanych slowach. I jakies... co wlasciwie? Przyjemnosc? Strach? Uniesienie? Nie mogl tego pojac. Czasami zdawalo mu sie, ze ten potezny rytual narodzil sie duzo wczesniej, niz ludzie go pojeli. Niezupelnie chodzilo o teatr, bylo to cos pierwotniejszego, cos anarchicznego. Brakowalo tu pieknych wersow, ktore madra publicznosc potrafilaby przelozyc na wspaniale obrazy. Fabula zwykle byla niemoralna: matki spolkowaly z synami, ci mordowali ojcow, zony zastawialy na mezow grozne pulapki, za zbrodnie odplacalo sie zbrodnia, a zemsta trwala wiecznie, furie osaczaly winnych i niewinnych, zwloki lezaly niepochowane; zewszad rozlegaly sie jeki bolu bezlitosnego choru, na widowni panowal wszechogarniajacy, potezny strach, taki, jaki odczuwa czlowiek porzucony na srodku morza. Teatr niczym oko cyklopa, ktory czyha na publicznosc w swej pieczarze. Diagoras zawsze odczuwal niesmak i niepokoj wobec podobnych dziel. Wcale go nie dziwilo, ze budza taka niechec Platona. Jak wygladaly w tych spektaklach doktryny moralne, wzory zachowan, dobra robota poety, ktory powinien nauczac publicznosc? -Diagorasie - uslyszal szept Heraklesa - przyjrzyj sie dwom chorzystom z prawej strony w drugim rzedzie. Jeden z aktorow podszedl do posagu stojacego za stolem. Z uwagi na wysokie koturny, jakie nosil, i wyrafinowana maske na twarzy wygladal na koryfeusza. Zaczal rozmowe z innym bohaterem, siedzacym nad pergaminami przy stole. KORYFEUSZ: Prosze, Tlumaczu, szukaj kluczy, o ile takowe istnieja. TLUMACZ: Od dluzszego czasu ich poszukuje, ale slowa mnie mamia. KORYFEUSZ: Nie sadzisz zatem, ze lepiej zaprzestac? TLUMACZ: Nie, albowiem mniemam, iz wszystko, co napisano, mozna odcyfrowac. KORYFEUSZ: Nie boisz sie dotrzec az do konca? TLUMACZ: Czemuz mialbym sie bac? KORYFEUSZ: Mozliwe wszak, ze nie ma zadnych rozwiazan. TLUMACZ: Bede pracowal, poki sil mi starczy. KORYFEUSZ: Och, Tlumaczu: chwytasz oto kamien, ktory toczy sie z gory! TLUMACZ: Taki juz moj Los! Prozno byloby mu sie sprzeciwiac. KORYFEUSZ: Zdaje sie, ze kieruje toba slepe zaufanie. TLUMACZ: Musi sie kryc cos za slowami! Zawsze maja jakies znaczenie! - Poznajesz ich? - zapytal Herakles. - Och, bogowie! - wyszeptal Diagoras. KORYFEUSZ: Widze przeto, ze prozno cie przekonywac. TLUMACZ: Tu sie nie mylisz: przykuty jestem do tego krzesla i do tych papirusow. Rozlegly sie uderzenia kymbalonu. Chor podjal rytmiczne stasimon: CHOR: Placze nad losem twoim, Tlumaczu, ktory zamykasz oczy na slowa i utwierdzasz sie w wierze, iz kiedys znajdziesz klucz do tekstu, nad ktorym pracujesz! Czemuz Atena sowiooka zechciala nam zeslac swiatla wiedze? Oto, nieszczesny, probujesz niczym Tantal zyskac blaha nagrode za twe trudy, ale znaczen ulotnych nie zdolasz chwycic wyciagnieta reka ni doswiadczonym spojrzeniem! Coz za udreka!* * Owszem, udreka. Czy mamy tu oto przekaz autora skierowany do ewentualnych tlumaczy? Czyzby w Jaskini filozofow krylo sie to, ze anonimowy autor zapragnal uleczyc sam siebie, probujac zniechecic kazdego, kto podjalby sie rozszyfrowania tekstu? (Przypis Tlumacza). Diagoras nie chcial patrzec dluzej. Wstal i ruszyl do wyjscia. W kymbalony uderzano teraz tak donosnie, ze dzwiek stal sie swiatlem i wszystkie powieki mrugaly. Chor uniosl ramiona: CHOR: Strzez sie, Tlumaczu, strzez! Ktos sledzi cie, ktos sledzi cie! - Diagorasie, zaczekaj - krzyknal Herakles Pontor. CHOR: Niebezpieczenstwo grozi ci, Tlumaczu, ostrzegano cie!* * Zapewne zabrzmi to smiesznie - nie mam najmniejszych watpliwosci - ale tu, w domu, w nocy, pochylony nad papierami, doszedlszy do tych slow, przerwalem przeklad i zaniepokojony odwrocilem sie. Oczywiscie otacza mnie wylacznie ciemnosc (zwykle pracuje przy lampie na biurku i nie mam innego swiatla). Moje zachowanie to wynik tajemnego zauroczenia literatura, ktore o tej porze miesza umysly, jak powiedzialby Homer. (Przypis Tlumacza). W chlodnych ciemnosciach ulic, pod czujnym spojrzeniem Ksiezyca, Diagoras kilkakrotnie gleboko zaczerpnal oddechu. Tropiciel, ktory szedl za nim, tez sapal, tyle ze z wysilku, jaki musial wkladac w pokonywanie schodow. - Rozpoznales ich? - zapytal. Diagoras przytaknal. - Mieli na twarzach maski, ale to oni. Wracali tymi samymi wyludnionymi uliczkami. -No i co to wszystko znaczy? - odezwal sie Herakles. - Czemu Antys i Eunios przychodza tu nocami, spowici w dlugie czarne tuniki? Przypuszczam, ze ty potrafisz to wyjasnic. -W Akademii uwazamy, ze teatr to wulgarna sztuka nasladowcza - powoli odpowiadal Diagoras. - Otwarcie zabraniamy naszym uczniom bywania na przedstawieniach, nie polecamy uczestnictwa w nich. Platon uwaza... Wlasciwie wszyscy uwazamy, ze wiekszosc poetow jest nieco nieostrozna, ze daja oni zly przyklad mlodziezy, pokazujac, jak szlachetni bohaterowie ulegaja nikczemnym nalogom. Prawdziwy teatr wedlug nas to nie byle jaka rozrywka ku uciesze gawiedzi. W idealnym panstwie Platona... -Widocznie jednak nie wszyscy twoi uczniowie sa tego samego zdania - przerwal mu Herakles. Zatroskany Diagoras przymknal oczy. -Antys i Eunios... - wyszeptal. - Nigdy bym w to nie uwierzyl. - A i Tramach zapewne tez. Przykro mi. -Ale jakiego rodzaju... groteskowa rzecz odgrywali? I coz to w ogole za miejsce? Nie znam zadnego krytego teatru w miescie z wyjatkiem Odeonu. -Alez, Diagorasie, Ateny sie bawia, kiedy my myslimy - westchnal glosno Herakles. - Wiele jest jeszcze rzeczy, ktorych my w ogole nie zauwazamy, za to lud uwielbia: glupie rozrywki, niebywale obrzedy, irracjonalne zajecia. Sam nigdy nie ruszasz sie poza Akademie, a ja poza wlasny umysl, co na jedno wychodzi, lecz Ateny, moj drogi Diagorasie, nie sa naszym wyobrazeniem Aten. -Teraz mowisz to samo, co Krantor. Herakles wzruszyl ramionami. -Probuje ci tylko powiedziec, Diagorasie, ze w zyciu jest wiele przedziwnych miejsc, w ktorych zaden z nas nigdy nie byl. Niewolnik, ktory przyniosl mi informacje, zapewnil mnie, ze w Miescie istnieje wiele tajnych teatrow takich jak ten. Generalnie mieszcza sie one w starych domach, ktore wynajmuja za pare oboli handlarze metojkowie, aby je z kolei odstapic poetom. Otrzymane pieniadze wystarcza im na zaplacenie wysokich podatkow. Naturalnie archontowie nie zezwalaja na podobna dzialalnosc, ale sam widziales: nie brak publicznosci. Teatr to dosyc zyskowny interes w Atenach. -A ta sztuka... -Nie znam tytulu ani tresci, znam tylko autora: to tragedia Menechmosa, poety-rzezbiarza. Widziales go na scenie? -Menechmosa? -Tak, siedzial przy stole, gral Tlumacza. Mial mala maske, dlatego moglem go rozpoznac. Naprawde ciekawa postac. Ma warsztat rzezbiarski w Keramejkos i zarabia na chleb, rzezbiac fryzy do domow atenskiej szlachty i pisaniem tragedii, ktorych nigdy nie wystawia oficjalnie, a jedynie dla grupy "wybrancow", dla poetow przecietnych jak on sam, w takich nielegalnych teatrzykach. Udalo mi sie zebrac troche informacji. Wyglada na to, ze warsztat sluzy mu do czegos wiecej niz do pracy. Organizuje w nim nocne libacje w stylu syrakuzanskim, orgie, na ktorych widok zbladlby najbardziej wyuzdany satyr. Goscie to przede wszystkim mlodzi chlopcy, ktorzy pozuja mu do rzezb i wystepuja w chorze na przedstawieniach. -Nie waz sie twierdzic, ze... - napadl na Heraklesa Diagoras. Herakles wzruszyl ramionami i westchnal, jakby czul sie w obowiazku przekazac zla nowine i sprawialo mu to przykrosc. -Chodz - powiedzial - stanmy tu chwile i pogadajmy. Znajdowali sie w pustawej okolicy, w poblizu stoa, ktorej sciany zdobily malowidla przypominajace ludzkie twarze. Artysta usunal wszystko procz oczu, a te byly otwarte i czujne. W oddali, na ulicy obserwowanej przez Ksiezyc, zaszczekal pies. -Diagorasie - zaczal powoli Herakles - mimo ze znamy sie krotko, sadze, ze co nieco cie poznalem, a podejrzewam, ze ty mnie tez. To, co powiem, nie spodoba ci sie, ale to prawda albo czesc prawdy. Zaplaciles mi, by ja poznac. -Mow. Wyslucham cie. Glosem cichym jak lot malego ptaszka Herakles zaczal: -Tramach, Antys i Eunios prowadzili... i ci dwaj nadal prowadza... nieco, powiedzmy, rozrzutny tryb zycia. Nie pytaj mnie dlaczego. Nie uwazam, ze masz czuc sie odpowiedzialny jako mentor. Sprawy maja sie tak: w Akademii zaleca im sie odrzucac wulgarne emocje przyjemnosci fizycznej i chodzic na przedstawienia, a oni zadaja sie z nierzadnicami i spiewaja w chorkach... - uniosl szybko reke, bo dostrzegl, ze Diagoras zamierza mu przerwac. - To teoria, nie ma w tym nic zlego, Diagorasie. Mozliwe nawet, ze niektorzy z twoich kolegow mentorow wiedza o tym i zezwalaja na to. W koncu to sprawy mlodziezy. Lecz co sie tyczy Antysa i Euniosa... a zapewne dotyczylo i Tramacha... przyznajmy, ze nieco przesadzili. Poznali Menechmosa, jeszcze nie wiem jak, i stali sie zarliwymi uczniami jego... szczegolnej "nocnej szkolki". Niewolnik, ktorego zatrudnilem, aby sledzil Antysa, powiedzial mi, ze wczoraj wieczor, po przedstawieniu takim jak to, ktore widzielismy, Eunios i Antys poszli z Menechmosem do jego warsztatu... i uczestniczyli w skromnej orgietce. -Orgietce... - oczy Diagorasa o malo nie wylazly z orbit, jakby pragnal jednym spojrzeniem objac cala postac Tropiciela. - Jakiej znow orgietce? Oczy starego sledzily czujnie... warsztat rzezbiarski... dojrzaly czlowiek... wielu mlodych ludzi... smialo sie... w blasku lamp... podczas gdy mlodzi ludzie czekali... reka... w talii... Stary oblizal wargi... pieszczota... chlopak o wiele piekniejszy... zupelnie nagi... rozlane wino... Tak mowil... Zdumiony starzec... podczas gdy rzezbiarz... podchodzac... powolny i lagodnie... coraz lagodniej... Och, jeknal... gdy pozostali chlopcy... okraglosci. Wowczas spleceni... dziwnej pozycji... nogi... rozpaczliwy... w ciemnosci... z potem. Zaczekaj, uslyszal szept... Niewiarygodne, pomyslal stary.* * "Znaczna czesc tego ustepu, ktory bez watpienia stanowi opis przyjecia u Menechmosa widzianego oczami Eumarkosa, byla nieczytelna. Uzyto bardziej rozcienczonego inkaustu i wiele wyrazow zupelnie sie zatarlo. Puste miejsca wygladaja jak nagie galezie, na ktorych przedtem siadywaly ptaki slow" - pisze Montalo o tym zniszczonym fragmencie. I dodaje: "Ciekawe, jaka wizje orgii stworzy sobie czytelnik, majac do dyspozycji te slowa, ktore pozostaly". (Przypis Tlumacza). -To smieszne - rzekl Diagoras ochryple. - Dlaczego zatem nie porzuca Akademii? -Nie wiem - Herakles wzruszyl ramionami - moze w dzien chca uchodzic za normalnych ludzi, a po nocy oddawac sie zwierzecym uciechom. Nie mam pojecia. Ale nie to stanowi najwiekszy problem. Zapewne rodziny nie wiedza o tym ich podwojnym zyciu. Na przyklad wdowa Etis byla zadowolona z nauk, jakie Tramach pobieral w Akademii... nie mowiac juz o szlachetnym Praksynoem, ojcu Antysa, ktory jest prytanem w Zgromadzeniu, czy o Tryzypie, ojcu Euniosa, slawnym wielkim strategu. Zastanawiam sie, co by sie stalo, gdyby nocne poczynania twoich uczniow wyszly na jaw. -Bylby to potworny cios dla Akademii - cicho wyznal Diagoras. -Zapewne tak. A dla nich samych? Tym bardziej teraz, gdy wyszli juz z wieku efebii i zyskali pelnie praw? Jak twoim zdaniem zareagowaliby ci rodzice, ktorzy tak pragneli, by ich dzieci przyswajaly sobie idealy mistrza Platona? Uwazam, ze najbardziej zainteresowani, by nikt sie o niczym nie dowiedzial, sa wlasnie twoi uczniowie... nie wspominajac juz o samym Menechmosie. I jakby nie mial nic wiecej do dodania, Herakles ruszyl pusta ulica. Diagoras w milczeniu szedl za nim. -Wszystko, co ci dotychczas powiedzialem, jest bardzo bliskie prawdy. Teraz sprobuje ci przedstawic moja hipoteze, ktora uwazam za bardzo prawdopodobna. Wedlug mnie wszystko szlo dobrze, poki Tramach nie zdecydowal sie mowic. -Co? -Moze go gryzlo sumienie, ze zdradza idealy Akademii, nie wiem. Jakkolwiek by bylo, teoria moja jest nastepujaca: Tramach postanowil mowic. Powiedziec wszystko. -Nie byloby to takie straszne - pospiesznie wtracil Diagoras - zrozumialbym przeciez... -Pamietaj, ze nie wiemy wsz ystk ieg o - przerwal mu Herakles. - Nie wiemy dokladnie, jakiego rodzaju kontakty laczyly ich z owym Menechmosem... Herakles zamilkl; zapadla az nadto wymowna cisza. -Chcesz mi powiedziec, ze... jego strach... wtedy w ogrodzie... - wyszeptal Diagoras. Z wyrazu twarzy Heraklesa latwo bylo wyczytac, ze nie to uwazal za najistotniejsze. Mimo to odpowiedzial: -Zapewne. Musisz jednak wziac pod uwage, ze nigdy nie chcialem badac przyczyn domniemanego leku, ktory, jak twierdzisz, widziales w oczach Tramacha, interesowalo mnie... -...cos, co dojrzales w jego zwlokach, a czego nie chciales przede mna ujawnic - zniecierpliwil sie Diagoras. -Masz racje. Nie ujawnialem szczegolow, Diagorasie, bo sa tak drastyczne, ze postanowilem najpierw postawic sobie jakas hipoteze, ktora potrafilbym udowodnic. Chyba jednak nadeszla chwila, by ci wszystko wyjawic. Rzecz w tym, ze teraz juz mi wszystko pasuje. Raptem Herakles uniosl reke do ust. Diagoras myslal przez chwile, ze Tropiciel chce sie ugryzc w reke, aby nie powiedziec za duzo, ale on tylko przygladzil sobie krotka szpakowata brodke i ciagnal dalej: -Na pierwszy rzut oka sprawa jest prosta. Na ciele Tramacha bylo, jak wiesz, wiele sladow ugryzien, ale... n i e n a c a l y m. Chce zauwazyc, ze jego ramiona pozostaly niemal nietkniete. I to wlasnie zwrocilo moja uwage. Pierwsze, co robi czlowiek zaatakowany, to podnosi rece i to one staja sie pierwszym obiektem ataku. Jak wyjasnic, ze cale stado wilkow napada na biednego Tramacha, ale prawie wcale nie rani mu rak? Wyjasnienie jest tylko jedno: wilki natknely sie na Tramacha juz co najmniej nieprzytomnego i zaczely go rozszarpywac, ale nie musialy atakowac... Przeszly od razu do rzeczy najsmaczniejszych, bo pozarly przeciez jego serce... -Oszczedz mi szczegolow - jeknal Diagoras. - Nadal jednak nie rozumiem, jak to wszystko wiaze sie z... - zamilkl nagle. Tropiciel patrzyl na niego uwaznie, jak gdyby oczy Diagorasa lepiej wyrazaly jego mysli niz slowa. - Chwileczke. Powiedziales, ze zwierzeta natknely sie na Tramacha c o n a j m n i e j juz nieprzytomnego... -Tramach wcale nie wyruszyl wtedy na polowanie - wyjasnial spokojnie Herakles. - Wedle mojej hipotezy chcial wyznac wszystko. Prawdopodobnie Menechmos... i chcialbym sadzic, ze to byl Mene ch mo s... umowil sie z nim owego dnia na przedmiesciu, zeby zawrzec jakis uklad. Doszlo do dyskusji... moze sprzeczki. A moze Menechmos juz wczesniej zamierzal uciszyc Tramacha w najbrutalniejszy sposob. Potem przypadkiem wilki zatarly jakiekolwiek dowody. Ale to tylko hipoteza... -Oczywiscie, bo Tramach mogl rownie dobrze spac, kiedy wilki sie nan natknely - zauwazyl Diagoras. Herakles pokrecil glowa. -Spiacy czlowiek potrafi sie zbudzic i bronic... Nie, nie sadze. Rany Tramacha sa dowodem na to, ze sie n i e b r o n i l. Wilki zastaly nieruchome cialo. -Ale moze... -...stracil przytomnosc z jakiegos innego powodu, tak? Poczatkowo bralem to pod uwage. Jesli jednak tak bylo, to dlaczego Antys i Eunios zaczeli sie bac po smierci kolegi? Antys nawet postanowil zniknac z Aten... -Moze boja sie, ze odkryjemy ich podwojne zycie. Herakles odpowiedzial natychmiast, jak gdyby wszystkie sugestie poddawane przez Diagorasa byly dlan kwestia oczywista. -Zapominasz o najwazniejszym: jezeli tak sie tego boja, to czemu postepuja tak dalej? Nie przecze, ze obawiaja sie zdemaskowania, ale sadze, ze o w i e l e b a r d z i e j obawiaja sie Menechmosa. Wspominalem ci juz, ze poczynilem pewne obserwacje co do niego. To typ wybuchowy i popedliwy, i mimo ze chudy, to obdarzony wyjatkowa sila fizyczna. Moze teraz Antys i Eunios wiedza juz, do czego jest zdolny, i sa przerazeni. Filozof przymknal oczy i zacisnal usta. Dlawila go wscieklosc. -Ten... przeklety... - wydusil. - Co proponujesz? Oskarzyc go publicznie? -Jeszcze nie teraz. Najpierw musimy sie upewnic, w jakim stopniu ponosi wine kazdy z nich. Potem musimy dokladnie sie dowiedziec, co sie stalo z Tramachem. I wreszcie... - na twarzy Heraklesa pojawil sie przedziwny wyraz - jest cos jeszcze, cos, co nie jest dla mnie pochlebne, ale zagniezdzilo sie w mojej duszy od chwili, gdy przyjalem te prace, i niczym olbrzymie oko sledzi moje mysli - i trzeba ufac, ze nie jest falszywe... -Co takiego? Zagubione w powietrzu nocy spojrzenie Heraklesa bylo nieprzeniknione. Po chwili milczenia odpowiedzial wolno: -To, ze po raz pierwszy w zyciu myle sie calkowicie.* * "Oczy" i "pilnowac" to dwa slowa wielokrotnie powtarzane w tym rozdziale, pasujace zreszta do wersetow, ktore autor wklada w usta Choru: "Ktos sledzi cie". Eidesis w tym rozdziale jest zatem podwojna: po pierwsze dzieki obrazowi ptakow stymfalijskich nadal mamy do czynienia z pracami Heraklesa, po drugie mowi sie tutaj o Tlumaczu, o "oczach, ktore go sledza". Co to moze oznaczac? "Tlumacz" musi cos "sledzic"? Czy moze ktos "sledzi" Tlumacza? Arystydes, erudyta i przyjaciel Montala, przyjmie mnie jutro u siebie w domu. (Przypis Tlumacza). Oto ono - mogl juz je dojrzec w ciemnosciach. Szukal go dlugo, czujnie, wsrod matowych, kamiennych spirali jaskini. To samo, nie ulegalo najmniejszej watpliwosci. Rozpoznal je, jak przedtem, po gluchym odglosie tetna: jakby owinieta platem skory piesc boksera walila go, regularnym rytmem, w czaszke. Ale nie to bylo dla niego wazne. Absurdalna, nielogiczna, nie do przyjecia dla jego racjonalnego wzroku byla owa unoszaca sie w powietrzu reka, ta dlon dzierzaca silnie miesien serca. To tam, gdzie konczy sie owo ramie, powinien patrzec. Ale czemu cienie gestnieja wlasnie tam? Ustapcie, mroki! Trzeba sie dowiedziec, co kryje sie za tym ciemnym kikutem, czyje cialo, czyja twarz. Podszedl i wyciagnal reke. Pulsowanie stalo sie szybsze. Ogluszony, zbudzil sie gwaltownie... i stwierdzil, uszom nie wierzac, ze nadal slyszy te gluche uderzenia. Ktos gwaltownie walil w drzwi. -Co tam? Nie snil: lomotanie nasilalo sie. Zastanawial sie, co robic, znalazl plaszcz, zlozony starannie na krzesle stojacym przy lozku. Przez niewielka szpare w okiennicach sypialni saczylo sie dopiero czujne spojrzenie Switu. Kiedy wyszedl na korytarz, zblizyla sie ku niemu jakby unoszaca sie w powietrzu owalna twarz, w ktorej widnialy jedynie czarne szpary na oczy. -Ponsyka! Otworz drzwi! - krzyknal. Najpierw zaniepokoil sie, ze sluzaca nie odpowiada. Dopiero po chwili wrocil mu rozsadek. "Na Zeusa, jeszcze sie nie obudzilem: Ponsyka przeciez nie moze mowic!". Prawa reka sluzaca wykonywala nerwowe ruchy, w lewej trzymala lampke oliwna. -Co? Strach? Boisz sie? Nie badz glupia! Musimy otworzyc! Mruczac pod nosem, odepchnal dziewczyne i ruszyl do sieni. Walenie w drzwi powtorzylo sie. Nie bylo swiatla - przypomnial sobie, ze jedyna lampke miala Ponsyka - wiec gdy otwieral, koszmarny sen, jaki snil mu sie zaledwie przed chwila, rownie straszny jak ten z poprzedniej nocy, spadl na jego pamiec, podobnie jak pajeczyna spada na nienawykle oczy kogos, kto niepewnie stapa w mroku starego domostwa. Ale na progu nie czekala nan zadna dlon sciskajaca bijace jeszcze serce, tylko ludzka postac. Prawie rownoczesnie przybiegla Ponsyka ze swiatlem i z ciemnosci wychynela twarz przybysza: w srednim wieku, o oczach czujnych i kaprawych, w szarym okryciu niewolnika. -Przysyla mnie moj pan, Diagoras. Mam wiadomosc dla Heraklesa Pontor - rzekl z silnym akcentem beockim. -Jam jest Herakles Pontor. Mow. Niewolnik, cokolwiek oniesmielony niepokojaca obecnoscia Ponsyki, z wahaniem usluchal. -Oto wiadomosc: "Przybywaj jak najrychlej. Znow ktos zginal".* * Na tym konczy sie rozdzial piaty. Skonczylem go tlumaczyc po rozmowie z profesorem Arystydesem. To czlowiek dobroduszny i serdeczny, zywo gestykulujacy i nieskory do smiechu. Podobnie jak Ponsyka w ksiazce zdaje sie mowic bardziej rekami niz twarza, panuje bowiem calkowicie nad wlasna mimika. Moze tylko jego oczy... chcialem juz powiedziec "czujne" (eidesis wdarla sie takze w moje wlasne mysli)... moze wiec jego oczy to jedyny ruchomy i ludzki szczegol na tej pustyni o zgrubialych rysach, okolonej czarna, spiczasta brodka w stylu wschodnim. Przyjal mnie w obszernym salonie. "Witam" - rzekl, usmiechnawszy sie nieznacznie, i wskazal jedno z krzesel stojacych przy stole. Zaczalem mu opowiadac o ksiazce. Arystydes nie wiedzial o istnieniu jakiejs Jaskini filozofow nieznanego autora, napisanej pod koniec wojny peloponeskiej. Temat zaciekawil go. Ale oba problemy skwitowal obojetnym gestem, dajac mi do zrozumienia, ze skoro Montalo zainteresowal sie dzielem, to znaczy, ze "rzecz na to zasluguje". Kiedy wspomnialem o eidesis, na jego twarzy odmalowalo sie wiecej zaciekawienia. -To ciekawe - stwierdzil - ale Montalo poswiecil ostatnie lata zycia studiom nad tekstami eidetycznymi; przetlumaczyl znaczna ich liczbe i opracowal ostateczna wersje wielu oryginalow. Powiedzialbym wrecz, ze ogarnela go obsesja na punkcie eidesis. I nie bez powodu. Znam kolegow, ktorzy poswiecili cale zycie, by odkryc ostateczny klucz jakiegos dziela eidetycznego. Zapewniam cie, ze moga sie one stac najgorsza trucizna, jaka niesie literatura - podrapal sie za uchem. - Nie mysl, ze przesadzam. Mnie samemu przy tlumaczeniu niektorych nie udalo sie uniknac snow, w ktorych odkrywalem te obrazy. Czasami moze to miec fatalne skutki. Pamietam taki traktat astronomiczny Alcea z Kiridonu, gdzie powtarzalo sie we wszystkich mozliwych wersjach slowo "czerwony" stojace zawsze przy dwoch innych: "glowie" i "kobiecie". No i wlasnie: zaczela mi sie snic piekna rudowlosa kobieta. Jej twarz... udalo mi sie ja nawet ujrzec... nie dawala mi spokoju... - wyraz jego twarzy zmienil sie. - Wreszcie zorientowalem sie, dzieki innemu tekstowi, ktory przypadkiem wpadl mi w rece, ze dawna kochanka autora zostala skazana na smierc niesprawiedliwym wyrokiem sadu; biedak ukryl w eidesis obraz jej egzekucji: scieto jej glowe. Mozesz sobie wyobrazic, co czulem. Ten cudowny rudowlosy duch... zamieniony nagle w swiezo scieta glowe splywajaca krwia... - uniosl brwi i spojrzal na mnie, jak gdyby zachecajac do podzielenia jego niesmaku. - Pisanie to dziwna rzecz, przyjacielu, moim zdaniem najbardziej zadziwiajaca i najstraszniejsza rzecz, jaka moze czynic czlowiek - i dodal, przybierajac jeden ze swych oszczednych usmiechow: - Czytanie takze. -A jesli chodzi o Montala... -No tak. Zaszedl duzo dalej przy swojej obsesji na temat eidesis. Uwazal, ze teksty eidetyczne moga stanowic nieodparty dowod na teorie idei Platona. Przypuszczam, ze ja znasz. -Oczywiscie. Wszyscy ja znaja. Platon uwazal, ze idee istnieja niezaleznie od naszych mysli. Mowil, ze to prawdziwe istoty, nawet bardziej prawdziwe niz ludzie i przedmioty. Nie wygladal na zbyt zadowolonego z mojego streszczenia mysli platonskiej, lecz jego mala, kragla glowka poruszyla sie w gescie potakiwania. -Tak - stwierdzil - Montalo uwazal, ze jezeli tekst eidetyczny podsuwa w s z y s t k im czytelnikom te sama ukryta idee, to znaczy, jezeli wszyscy potrafimy znalezc t e n s a m ostateczny klucz, to d o w o d z i, ze idee zyja wlasnym zyciem. Jego rozumowanie, choc wydaje sie naiwne, nie jest pozbawione sensu: jezeli wszyscy umieja znalezc stol w tym pokoju, t e n s a m stol, to znaczy, ze ten stol istnieje. Poza tym, i tu mamy rzecz, ktora najbardziej interesowala Montala, skoro czytelnicy sa tak co do tego zgodni, to dowodzi, ze swiat jest racjonalny, a zatem dobry, piekny i sprawiedliwy. -Nie zrozumialem tego ostatniego - przyznalem. -To skutek rzeczy wczesniejszej: skoro wszyscy znajdujemy te sama idee w dziele eidetycznym, to idee istnieja, a skoro idee istnieja, to swiat jest racjonalny, tak jak Platon i wiekszosc starozytnych Grekow go pojmowali; a swiat racjonalny, skrojony na miare naszych mysli i idealow, czyz nie jest dobry, piekny i sprawiedliwy? -A zatem - wyszeptalem zaskoczony - dla Montala tekst eidetyczny byl nieomal... kluczem do istnienia. -Mniej wiecej - Arystydes westchnal i zaczal przygladac sie swoim wypielegnowanym paznokciom. - Przykro mi stwierdzic, ze nigdy nie znalazl dowodu, ktorego szukal. Moze ta frustracja byla zasadnicza przyczyna jego choroby... -Choroby? Uniosl brwi zdziwiony. -Montalo oszalal. Ostatnie lata zycia spedzil zamkniety we wlasnym domu. Wszyscy wiedzielismy, ze jest chory i nie przyjmuje wizyt, wiec pozostawilismy go w spokoju. I oto pewnego dnia jego cialo pojawilo sie rozszarpane przez dzikie zwierzeta... w pobliskim lesie. Z pewnoscia wloczyl sie bez okreslonego celu w ktoryms z atakow szalenstwa, wreszcie zemdlal i... - jego glos cichl coraz bardziej, jak gdyby chcial w ten sposob wyrazic (eidetycznie?) tragiczny koniec, jaki spotkal przyjaciela. Na ostatek powiedzial jedno zdanie, ledwo doslyszalne dla ludzkiego ucha: - Coz za straszliwa smierc! -Czy jego rece nie byly poranione? - zapytalem niemadrze. (Przypis Tlumacza). Rozdzial VI* * "Brudny, upstrzony poprawkami i plamami, pelen zdan nieczytelnych albo poszatkowanych" - podsumowuje Montalo wyglad papirusu z szostym rozdzialem. (Przypis Tlumacza).Zwloki dziewczyny znaleziono na rumowisku. Jej twarz zaslanial woal, miala na sobie peplos, zaslaniajacy takze wlosy, i plaszcz narzucony na ramiona. Lezala na boku, a sadzac po ulozeniu jej nog, obnazonych do ud i w pewien sposob niegodnych ogladania, nawet w takich okolicznosciach, mozna by stwierdzic, ze smierc dosiegla jej, gdy biegla badz podskakiwala, unoszac peplos. Lewa dlon byla zacisnieta, jak w dziecinnej zabawie w zgaduj-zgadule, prawa natomiast dzierzyla sztylet, ktorego klinga, dlugosci dloni, zdawala sie wykuta z krwi. Byla bosa. Na jej smuklym ciele nie bylo chyba miejsca bez ran; byly to rany mniejsze i wieksze, proste i krzywe, trojkatne i kwadratowe, glebokie i plytkie; caly jej peplos ulegl zniszczeniu, a liczne dziury i pekniecia na brzegach byly umazane krwia. Ten smutny widok nie pokazywal jednak calej prawdy o wygladzie zwlok: cialo calkiem obnazone ukazaloby z pewnoscia straszliwe okaleczenia, zreszta niektore przeswitywaly przez groteskowo zmiete ubranie. Splywaly spod niego plyny ustrojowe i zbijaly sie w brudne narosla na ksztalt wodorostow pod tafla krystalicznie czystej wody. Nic nie wskazywalo, by te zwloki mialy kryc j eszcze j akas niespodzianke. A wlasnie kryly, odsunawszy bowiem welon z oblicza nieboszczki, Herakles ujrzal twarz mezczyzny. -No, to sie dopiero zdziwisz, Tropicielu - piskliwym glosem wykrzyknal astinomos z niemal kobiecym zadowoleniem. - Na Zeusa, nie zamierzalem ci przeszkadzac! Sam nie moglem w to uwierzyc, kiedy sludzy mi doniesli... A teraz pozwol, ze cie zapytam, co tutaj robisz? Ten sympatyczny gosc - wskazal na lysego mezczyzne - zapewnial mnie, ze z pewnoscia zechcesz obejrzec zwloki. Nie rozumiem jednak dlaczego. Nie ma tu chyba nic do wytropienia poza ciemnym motywem, ktory sklonil tego efeba... Mowiles, ze jak sie nazywal? - zwrocil sie nagle do lysego mezczyzny. -Eunios - odparl Diagoras, niczym we snie. -...ciemnym motywem, ktory sklonil Euniosa do przebrania sie w stroj nierzadnicy, do upicia sie i do zadania sobie tych oto potwornych ran. Czego szukasz? Herakles ostroznie podnosil brzegi peplosu. - Tam, tam, tam, bam, bam, bam - nucil. Cialo jakby nie moglo sie nadziwic takim ponizajacym ogledzinom: jedynym okiem wpatrywalo sie w niebo w barwach switu - drugie, wyrwane i wiszace na suchej, kleistej blonie, spogladalo w otchlan ucha - a z otwartych ust zwisal groteskowo miesien jezyka przeciety na dwoje. -Mozna wiedziec, czemu sie tak przypatrujesz? - wykrzyknal zniecierpliwiony astinomos, ktory chcial jak najszybciej zakonczyc swoja robote. Jego zadaniem bylo oczyszczanie miasta z ekskrementow i smieci oraz czuwanie nad losem zmarlych, ktorych tu nie brakowalo, wiec tymi zwlokami znalezionymi bladym switem na rumowisku pelnym odpadkow w dzielnicy Dolne Keramejkos tez musial sie zajac. -Mozna wiedziec, astinomosie, skad u ciebie ta pewnosc, ze to sam Eunios zadal sobie te rany? - spytal Herakles, zajety otwieraniem lewej dloni trupa. Astinomos przezywal swoja wielka chwile. Na jego drobna, gladka twarz wyplynal ironiczny usmieszek. -Nie musialem zatrudniac Tropiciela, zeby sie tego domyslic! - rzekl chelpliwie. - Wachales jego ohydne ubranie? Cuchnie winem! Poza tym sa sw iad kow ie, ktorzy widzieli, jak sam sie okaleczal tym oto sztyletem... -Swiadkowie? - Herakles nie wygladal na zaskoczonego. Znalazl wlasnie cos (drobiazg, ktory zmarly kryl w zacisnietej garsci) i schowal pod plaszczem. - I to wielce szlachetni. Jeden z nich, obecny tu... Herakles podniosl wzrok. Astinomos wskazywal Diagorasa.* * "Zdania zdaja sie umyslnie bliskie pospolitosci. Narracja zatracila liryzm widoczny w poprzednich rozdzialach, za to pojawila sie satyra, pusty smiech komedii i zgryzliwosc. Styl to nedzne odpadki oryginalu, smietnik wrzucony w ten rozdzial" - stwierdza Montalo, a ja podzielam w pelni jego opinie. Dodalbym, ze obrazy "brudu" i "rumowiska" zdaja sie przepowiadac, ze ukryta tu praca Heraklesa to oczyszczenie z ekskrementow stajni nalezacych do krola Elidy, Augiasza. Mniej wiecej to samo musial uczynic Montalo: "Oczyscilem tekst ze zbednych zdan i wyszlifowalem niektore wyrazenia; rezultat moze nie blyszczy, ale przynajmniej wyglada nieco bardziej higienicznie". (Przypis Tlumacza). Zlozyli kondolencje Tryzypowi, ojcu Euniosa. Wiadomosc rozeszla sie szybko i gdy przybyli do jego domu, bylo juz tam wielu ludzi, w wiekszosci czlonkow rodziny i przyjaciol, gdyz Tryzyp nalezal do osob wysoce powazanych. Pamietano o jego czynach; byl strategiem na Sycylii, co wiecej, jako jeden z nielicznych zdolal stamtad wrocic, by zdac relacje. Niedowiarkowie mogli odczytac wszystko z szarawych blizn na jego ciemnym obliczu, "ktore poczernialo w Syrakuzach", jak mawial; z jednej dumny byl szczegolnie, bardziej niz ze wszystkich zaszczytow, jakich w zyciu zaznal. Bylo to potezne wglebienie, ktore ukosnie bieglo od lewej skroni do prawego policzka przez zrenice oka; efekt uderzenia syrakuzanska szpada. Oblicze Tryzypa, z owa biala szczelina na ogorzalej skorze, z galka oczna niczym obrane ze skorupki kurze jajo, nie bylo mile dla oka, lecz bila z niego godnosc. Byl obiektem zazdrosci wielu przystojnych mlodziencow. W domu Tryzypa panowal zamet. Tyle ze mialo sie wrazenie, iz panuje on tam od zawsze, chociaz ten dzien rzeczywiscie byl wyjatkowy. Kiedy Diagoras i astinomos podeszli pod drzwi (Tropiciel szedl z tylu, bo z jakichs powodow nie chcial sie do nich przylaczac), natkneli sie na kilkoro niewolnikow, ktorzy usilowali wyjsc, taszczac potezne kosze pelne smieci, zapewne po jednym z licznych wystawnych bankietow, jakie zolnierz wydawal dla najwybitniejszych mezow w miescie. Z trudem dawalo sie przecisnac przez drzwi, zatarasowane przez licznie przybylych gosci; ci pytali i nie rozumieli, przypuszczali i nic nie wiedzieli, patrzyli, rozpaczali, a rytualne szlochy kobiet zaklocaly ich rozmowy. Ale nie tylko zal wyczuwalo sie w tych rozmowach: takze - i przede wszystkim - wstret. Smierc Euniosa napawala ludzi w s t r e t e m. Przebrany za nierzadnice? Ale... Pijany?... Szalony?... Starszy syn Tryzypa?... Eunios, syn stratega?... Efeb z Akademii?... Nozem?... Ale... Bylo jeszcze za wczesnie na stworzenie jakiejs teorii, na wyjasnienia, na niejasnosci: ogolne zainteresowanie skupialo sie obecnie na tym, co sie stalo. To tak jakby znalezc smieci pod lozkiem: nikt nie wie dokladnie, co w nich jest, ale wszyscy czuja, ze cos smierdzi. Tryzyp siedzial na krzesle w wieczerniku niczym patriarcha w otoczeniu rodziny i przyjaciol i przyjmowal kondolencje, nawet nie patrzac od kogo: wyciagal reke albo obie, unosil glowe, dziekowal, okazywal zmieszanie. Nie smutek ani irytacje, tylko wlasnie zmieszanie (co sprawialo, ze zaslugiwal na wspolczucie), jak gdyby obecnosc tylu ludzi wprawiala go w roztargnienie. Zbieral sie w sobie, by wyglosic zalobne przemowienie. Pod wplywem emocji jego spizowe oblicze okolone szara, potargana broda, pociemnialo jeszcze bardziej, co podkreslalo brudna biel blizny i nadawalo jego twarzy dziwaczny wyglad zle zbudowanej, poskladanej z kawalkow. Na koniec znalazl widocznie odpowiednie slowa, bo poprosiwszy slabym skinieniem o cisze, odezwal sie: -Dziekuje wam. Chcialbym miec tyle rak, co Briareos, zeby moc objac wszystkich tu zgromadzonych i przytulic do serca. Z radoscia stwierdzam teraz, ze syn moj byl kochany... Pozwolcie, ze wyraze wam swoje slowa pochwaly...* * Od tego miejsca luka w tekscie Montala: "Zatarte w calosci trzydziesci linijek z powodu nieoczekiwanej, poteznej owalnej plamy barwy ciemnobrazowej. Co za szkoda! Przemowa Tryzypa niedostepna dla potomnych!". Wracam do biurka po niezwyklym incydencie: opracowywalem wlasnie ten przypis, kiedy zauwazylem dziwny ruch w ogrodzie kolo domu. Jest ladna pogoda, pozostawilem wiec otwarte okno: jest noc, lubie od czasu do czasu popatrzec na szpaler niskich jabloni, wyznaczajacy granice mojej posiadlosci. Najblizszy sasiad mieszka dopiero o rzut kamieniem od tych drzew, nie jestem przyzwyczajony do tego, by ktos mi zaklocal spokoj, a juz zwlaszcza o brzasku. Ale do rzeczy: bylem przy slowach Montala, kiedy katem oka dostrzeglem jakis cien, jakas niewyrazna postac przemykajaca wsrod jabloni, jak gdyby szukala najlepszego miejsca do obserwowania mnie. Podnioslem sie i podszedlem do okna, i w tej samej chwili zauwazylem, ze ktos rzucil sie do ucieczki, biegnac w prawo; na prozno krzyczalem, zeby sie zatrzymal. Nie wiem, kto to byl, widzialem ledwie sylwetke. Wrocilem do pracy mocno zaniepokojony, bo mieszkajac samotnie, stanowie niezly kasek dla zlodziei. Teraz mam okno zamkniete. Ale w koncu to chyba rzecz bez znaczenia. Wracam do przekladu od pierwszej, czytelnej linijki: "Sadzilem, ze znam swego syna"... (Przypis Tlumacza). - Sadzilem, ze znam swego syna - powiedzial Tryzyp, skonczywszy oficjalna mowe. - Jako jedyny z naszej rodziny uczestniczyl w Swietych Misteriach. Uwazany byl za dobrego ucznia w szkole Platona... Jego mentor, obecny tutaj, moze to potwierdzic... Wszystkie spojrzenia zwrocily sie ku Diagorasowi, a ten zarumienil sie. - Tak bylo w istocie - potwierdzil. Tryzyp przerwal, zeby pociagnac nosem i poczekac, az zbierze mu sie w ustach nieco wiecej sliny; zawsze gdy mowil, spluwal tym kacikiem ust, ktory wiotczal, choc nigdy nie bylo dokladnie wiadomo, ktorym wykonuje te czynnosc po kazdej kolejnej przerwie w dlugich przemowach. Poniewaz przemawial zawsze w zolnierskim stylu i nigdy nie oczekiwal odpowiedzi, niepotrzebnie rozwijal mysl nawet wtedy, gdy calkowicie juz wyczerpal temat. Ale w owej chwili nawet najwiekszy zwolennik lapidarnosci nie uznalby tematu za wyczerpany; przeciwnie, wszyscy czekali na dalsze slowa Tryzypa z goraczkowym zainteresowaniem. -Podobno sie upil... przebral sie za kobiete i pokroil na kawalki sztyletem... - wyplul krople sliny i mowil dalej: - Moj syn? Moj Eunios?! Nie, on nigdy nie uczynilby czegos tak... bu dza ceg o ws tret. Mowicie o kims innym, nie o moim Euniosie! Ze podobno oszalal! Ze niby zwariowal w ciagu jednej nocy, obrazajac w ten sposob uswiecona swiatynie wlasnego cnotliwego ciala... Na Zeusa i Pallas Atene, to nieprawda! Wszak nie jest mozliwe, by ojciec tak zupelnie nie znal wlasnego syna! Wiecej: musialbym tez sadzic, ze wszyscy jestescie mi tak nieznani, jak nie przymierzajac wyroki boskie! Gdyby ta ohyda byla prawda, musialbym uznac dzisiaj, ze wasze twarze, wasze zbolale miny i wasze wspolczujace spojrzenia sa rownie brudne, co niepochowana padlina! Rozlegly sie pomruki. Wyraz obojetnosci na twarzach moglby wskazywac, ze niemal wszyscy przelkneli okreslenie "niepochowana padlina", nikt jednak nie zamierzal zmieniac w zadnym szczegole wlasnej opinii na temat tego, co sie stalo z Euniosem. Istnieli swiadkowie godni zaufania, jak chocby Diagoras, ktorzy potwierdzali - choc powsciagliwie - ze widzieli Euniosa pijanego i oszalalego, ubranego w peplos i lniany plaszcz, zadajacego sobie rany mniej lub bardziej glebokie po calym ciele. Tenze Diagoras dodawal, ze natknal sie na Euniosa przypadkowo, kiedy wracal do domu wieczorem. -Z poczatku sadzilem, ze to jakas nierzadnica, ale powital mnie i rozpoznalem go. Domyslilem sie jednak, ze albo jest pijany, albo oszalal. Zadawal sobie ostre ciosy sztyletem, a zarazem zasmiewal sie, zrazu nie zdalem wiec sobie sprawy z powagi sytuacji. Gdy chcialem go powstrzymac, uciekl. Pobiegl do Dolnego Keramejkos, a ja pospieszylem po pomoc. Znalazlem Ipsilosa, Deolposa i Aglaosa, moich dawnych uczniow... oni takze widzieli Euniosa... Na koniec zawiadomilismy zolnierzy... ale bylo juz za pozno... Kiedy wreszcie przestal byc obiektem glownego zainteresowania, Diagoras poszukal wzrokiem Tropiciela. Dojrzal go blisko drzwi, przepychajacego sie przez tlum. Pobiegl za nim i dopadl go juz na ulicy, Herakles jednak nie zwracal uwagi ani na niego, ani na jego slowa. Diagoras musial pociagnac go za plaszcz. -Zaczekaj! Dokad idziesz? Spojrzenie Heraklesa zmrozilo go. -Zatrudnij innego Tropiciela Tajemnic, takiego, ktory potrafi sluchac klamstw, Diagorasie z Medontu - powiedzial z lodowata wsciekloscia. - Uznaje, ze moje honorarium to polowa sumy, jaka mi dotychczas wyplaciles; moja sluzaca przyniesie ci reszte, kiedy sobie bedziesz zyczyl. Milego dnia... -Blagam - jeknal Diagoras. - Zaczekaj! Ja... Zimne i bezlitosne spojrzenie Heraklesa sprawilo, ze tchorz go oblecial. Diagoras nigdy nie widzial Tropiciela tak strasznie urazonego. -Obrazaja mnie nie tyle twoje oszustwa, co twoje glupie przekonanie, ze zdolalbys mn i e o s z u k a c... Ta ostatnia rzecz, Diagorasie, jest po prostu niewybaczalna! -Nie chcialem cie oszukac! -W takim razie moje gratulacje dla mistrza Platona za wyuczenie cie trudnej sztuki klamania mimo woli. -Wciaz jeszcze pracujesz d l a m n i e! - zirytowal sie Diagoras. -Znow zapominasz, ze tu chodzi o mo j a prace? -Heraklesie... - Diagoras uznal, ze lepiej znizyc glos, domyslal sie bowiem obecnosci zbyt wielu swiadkow ich klotni, lgnacych do nich niczym fruwajace dookola smieci - Heraklesie, nie opuszczaj mnie teraz... Po tym, co sie stalo, nie moge ufac nikomu oprocz ciebie! -Potwierdz raz jeszcze, ze widziales, jak ten efeb przebrany za dziewuche tnie sobie cialo na kawalki na twoich oczach, a przysiegam na peplos Pallas Ateny, ze nigdy wiecej o mnie nie uslyszysz! -Prosze, nie odchodz... Poszukajmy jakiegos ustronnego miejsca na rozmowe... -Dziwny sposob pomagania uczniom, mentorze - zzymal sie Herakles. - Myslisz, ze przykrywajac prawde kupa gnoju, pomozesz ja odkryc? -Nie usiluje pomagac moim uczniom poza Akademia! - okraglutka glowa Diagorasa byla cala czerwona. Oddychal ciezko, a oczy mial wilgotne. Udalo mu sie cos bardzo dziwnego: krzyczal bezglosnie, kalal glos, az dobyl z siebie skowyt do wewnatrz, jak gdyby chcial powiadomic Heraklesa (ale tylko jego), ze krzyczy. I tym samym skalanym glosem dodal: - Akademia musi pozostac z dala od tego wszystkiego! Przysiegnij mi to! -Nie mam zwyczaju skladac przysiag tym, co z taka latwoscia wyglaszaja klamstwa! -Zabilbym! - wykrzyknal Diagoras na najwyzszym tonie swego skierowanego do wewnatrz krzyku, owego stentorowego szeptu. - Slyszysz, Heraklesie? Zabilbym, gdyby to mialo pomoc Akademii! Gdyby Herakles nie byl tak obrazony, ubawiloby go zapewne to stwierdzenie; pomyslal, ze Diagoras odkryl sposob na ogluszenie rozmowcy spazmatycznym szeptem. Jego zduszone piski przypominaly dziecko, ktore w obawie, ze kolega odbierze mu wspaniala zabawke (przy slowie "Akademia" glos nikl prawie zupelnie i Herakles mogl jedynie domyslac sie go z ruchow warg), stara sie temu za wszelka cene zapobiec, ale czyni to w trakcie lekcji i tak, by nauczyciel niczego nie spostrzegl. -Zabilbym! - powtorzyl Diagoras. - Coz wiec dla mnie znaczy klamstwo w porownaniu ze szkodzeniem Akademii?! Gorsze musi ustapic miejsca lepszemu. To, co mniej warte, trzeba poswiecic na rzecz tego, co warte wiecej! -Wiec poswiec sie, Diagorasie, i powiedz mi prawde - z calym spokojem i niemala ironia wpadl mu w slowo Herakles. - Zapewniam cie bowiem, ze w moich oczach nigdy nie byles mniej wart niz teraz. Przechadzali sie po Stoa Pojkile. Byla to pora sprzatania i niewolnicy tanczyli z trzcinowymi miotlami, zamiatajac smieci nagromadzone od poprzedniego dnia. Ten pospolity, nasilony halas, przypominajacy starcza gadanine, zdawal sie (Herakles sam nie wiedzial dobrze czemu) swoista kpina z namietnej i wznioslej postawy Diagorasa, ktory wciaz nie potrafil zbagatelizowac sprawy i traktowal ja w owej chwili, bardziej niz kiedykolwiek, z cala powaga i poszanowaniem na miare zaistnialej sytuacji: byl to jezyk mowcy w Zgromadzeniu, ktory w przerwach gleboko wzdychal. -Ja w istocie... nie spotkalem juz Euniosa od wczorajszego wieczoru, kiedy widzielismy go obaj w tym przedstawieniu... dzisiaj rano, krotko przed switem, jeden z moich niewolnikow zbudzil mnie wiadomoscia, ze pomocnicy astinomosa znalezli cialo na rumowisku w Dolnym Keramejkos. Kiedy opisal mi szczegoly, przerazilem sie... Pierwsze, co pomyslalem, to to, ze musze bronic honoru Akademii... -Lepsze jest zatem osmieszenie honoru rodziny niz instytucji? - spytal Herakles. -Uwazasz, ze nie? Jesli ta instytucja, jak w tym przypadku, jest przygotowana do sprawowania rzadow i wlasciwego ksztalcenia ludzi, czy jakakolwiek rodzina moze byc od niej wazniejsza? -A w jaki sposob mogloby zaszkodzic Akademii ujawnienie informacji, ze niewykluczone, iz Eunios zostal zamordowany? -Jezeli znajdziesz robaka w fidze - odparl Diagoras, wskazujac na owoc, ktory Herakles niosl wlasnie do ust - i nie wiesz, skad sie on tam wzial, to czy jadlbys dalej spokojnie owoce z tego samego drzewa? -Moze i nie - odpowiedzial Herakles. Odniosl wrazenie, ze odpowiadanie na pytania uczniow Platona polega przede wszystkim na ich zadawaniu. -Ale gdybys znalazl robaczywa fige na ziemi - ciagnal Diagoras - pomyslalbys moze, ze to figowiec jest winien temu, ze owoc jest robaczywy? -Oczywiscie, ze nie. -I tak wlasnie sobie pomyslalem. Moje rozumowanie bylo nastepujace: Jesli Eunios jest sam odpowiedzialny za swoja smierc, moje zeznanie Akademii w niczym nie zaszkodzi; ludzie nawet uciesza sie, ze robaczywa figa zostala oddzielona od zdrowych. Ale jezeli ktos stoi za smiercia Euniosa, to jak zapobiec chaosowi, panice, podejrzeniom? Powiem ci wiecej: pomysl o mozliwosci, ze ktoremus z naszych oszczercow (a takich mamy wielu) przyszloby na mysl skojarzyc to zdarzenie ze smiercia Tramacha... Wyobrazasz sobie, co by sie stalo, gdyby rozeszla sie wiesc, ze ktos zabija naszych uczniow? -Zapominasz o pewnym drobiazgu - rzekl z usmiechem Herakles. - Swoja decyzja powodujesz, ze za smierc Euniosa nikt nie poniesie kary... -Nie! - wykrzyknal Diagoras, triumfujac po raz pierwszy. - Tu sie mylisz. Chcialem powiedziec cala prawde t o b i e. W ten sposob w tajemnicy prowadzilbys sledztwo nadal, nie narazajac honoru Akademii, i w koncu zlapalbys morderce... -Genialny plan! - podsumowal ironicznie Tropiciel. - Powiedz mi, Diagorasie, czy to znaczy, ze wlozyles mu takze sztylet w garsc? Filozof zmieszal sie, ale szybko przybral znowu swoja wyniosla, dumna postawe. -Nie, na Zeusa, nigdy by mi nie przeszlo przez mysl dotykac trupa! Kiedy niewolnik zaprowadzil mnie na miejsce, byli tam juz ludzie astinomosa i on sam. Opowiedzialem im wersje, jaka wymyslilem po drodze, i wymienilem nazwiska dawnych uczniow, ktorzy w razie czego z pewnoscia potwierdziliby wszystko, co powiedzialem. Tak po prawdzie, to ujrzawszy sztylet w dloni Euniosa i poczuwszy silna won wina, pomyslalem, ze moja teoria jest mozliwa do przyjecia. Wlasciwie dlaczego nie moglo tak byc, Heraklesie? Astinomos po ogledzinach zwlok powiedzial mi, ze wszystkie rany znajduja sie w zasiegu prawej reki. Na przyklad nie ma ran na plecach. Naprawde wyglada na to, ze to on sam... Diagoras zamilkl na widok blysku urazy w lodowatym spojrzeniu Tropiciela. -Prosze cie, Diagorasie, nie obrazaj mojej inteligencji, przytaczajac opinie nedznego smieciarza, jakim jest astinomos... Ja jestem Tropicielem Tajemnic. -A dlaczego sadzisz, ze Eunios zostal zamordowany? Smierdzial winem, byl w kobiecym przebraniu, w prawej rece trzymal sztylet i naprawde mogl sam zadac sobie wszystkie rany... Znam wiele potwornych przypadkow spowodowanych naduzyciem czystego wina przez mlodziez. Tego samego ranka przypomnialem sobie efeba z mojego demu, ktory upil sie po raz pierwszy w zyciu podczas Lenajow i tak wyrznal glowa o mur, ze sie zabil. Pomyslalem zatem... -Wymyslasz rozne dziwne historie, jak zawsze - przerwal mu Herakles ze spokojem - tymczasem ja ograniczylem sie do ogledzin ciala: na tym polega cala roznica miedzy filozofem a Tropicielem Tajemnic. -I co zobaczyles? -Ubranie. Peplos, ktory Eunios mial na sobie, porozdzierany ciosami sztyletu. -I co z tego? -To, ze dziury nie mialy nic wspolnego z ranami, jakie byly na ciele p o d p e p l o s e m. Nawet dziecko by to zauwazylo... No, moze dziecko nie, ale ja tak. Wystarczyly mi krotkie ogledziny, by moc stwierdzic, ze pod prostym rozdarciem materialu na ciele znajduje sie wielka okragla rana, a rozdarcie spowodowane glebokim ciosem odpowiada na ciele ranie plytkiej, takiej jak zaciecie. To jasne, ze k t o s p r z e b r a l Euniosa za kobiete po zadaniu mu ciosow sztyletem... nie zapomniawszy o poplamieniu ubrania krwia i pocieciu go. -Niewiarygodne - przyznal Diagoras ze szczerym podziwem. -Wystarczy umiec dostrzegac szczegoly - odparl obojetnym tonem Tropiciel. - Na domiar wszystkiego nasz morderca popelnil jeszcze jeden blad: wokol zwlok nie bylo krwi. Gdyby Eunios sam zadal sobie te potworne ciosy, pobliskie gruzy i smieci splywalyby krwia. Ale krwi ani sladu: smieci byly czyste, choc brzmi to glupio. Oznacza to, ze Euniosowi nie zadano ciosow w tym miejscu. Zabito go gdzie indziej, a nastepnie przeniesiono na rumowisko w Dolnym Keramejkos. -Alez, na Zeusa... -I byc moze ten ostatni blad jest najistotniejszy - Herakles przymknal oczy i w zamysleniu gladzil szpakowata brode. - W kazdym razie - rzekl po chwili - nadal nie rozumiem, czemu przebrano Euniosa za kobiete i wlozono mu w garsc to... Wyjal spod plaszcza jakis przedmiot. Obaj przygladali mu sie w milczeniu. -Dlaczego sadzisz, ze ktos mu to wlozyl? - zapytal Diagoras. - Eunios mogl to podniesc, zanim... Herakles ze zniecierpliwieniem pokrecil przeczaco glowa. -Zwloki Euniosa juz nie krwawily, cialo bylo sztywne - wyjasnial. - Gdyby Eunios trzymal to w reku, kiedy konal, zacisniete palce nie pozwolilyby mi wyjac tego z taka latwoscia, z jaka to uczynilem. Nie: k t o s p r z e b r a l Euniosa za kobiete i wlozyl mu to w reke. -Ale na swiete bogi, z jakiego powodu? -Nie wiem. I to mi nie daje spokoju. To czesc tekstu, ktorej jeszcze nie przetlumaczylem, Diagorasie. Chociaz moge cie skromnie zapewnic, ze nie najgorszy ze mnie tlumacz - to mowiac, Herakles odwrocil sie znienacka i zaczal schodzic po stopniach stoa. - Ale koniec tego gadania! Nie tracmy czasu! Mamy przed soba kolejna prace Heraklesa! -Dokad idziemy? Diagoras musial przyspieszyc kroku, by dogonic Heraklesa, ktory wykrzyknal: - Poznac bardzo niebezpiecznego czlowieka, ktory moze zechce nam pomoc... Idziemy do warsztatu Menechmosa! I oddalajac sie, znowu ukryl pod plaszczem zwiedla biala lilie.* * Moglbym ci pomoc, Heraklesie, ale jak mam ci powiedziec wszystko, co wiem? Skad masz wiedziec, przy calej swojej madrosci, ze to trop n i e d l a c i e b i e, tylko dla mnie, dla c z y t e l n i k a dziela eidetycznego, w ktorym t y s a m, bohater ksiazki, n i e j e s t e s n i c z y m i n n y m, t y l k o t r o p e m? Twoja obecnosc, teraz to juz wiem, takze jest e i d e t y c z n a. Jestes tu, bo autor postanowil cie tu umiescic, tak jak lilia, ktora tajemniczy morderca wlozyl w dlon swojej ofiary; czytelnik dzieki temu blizej poznal idee prac Heraklesa, jedna z wielu nici przewodnich ksiazki. Tak wiec prace Heraklesa, "dziewczyna z lilia" (blagajaca o "pomoc" i ostrzegajaca przed "niebezpieczenstwem") i "Tlumacz" - wymienione w ostatnich akapitach - tworza, jak dotychczas, trzy glowne wyobrazenia eidetyczne. Co to moze znaczyc? (Przypis Tlumacza). W ciemnosciach jakis glos zapytal: - Jest tu kto?* * Przerywam tlumaczenie, ale n a d a l p i s z e: w ten sposob, bez wzgledu na to, co sie zdarzy, pozostawie swiadectwo sytuacji, w jakiej sie znalazlem. Krotko mowiac: ktos wszedl do mego domu. Przedstawie tu wczesniejsze wydarzenia (pisze bardzo szybko, nieskladnie). Jest noc i zabieralem sie do tlumaczenia ostatniego fragmentu tego rozdzialu, kiedy uslyszalem jakis cichy, dziwny halas w pustym domu. Nie przejalem sie zbytnio i zaczalem tlumaczyc; napisalem dwa zdania i uslyszalem jakies odglosy dobiegajace w regularnych odstepach, jakby k r o k i. W pierwszym odruchu zamierzalem zajrzec do sieni i do kuchni, bo halas stamtad dochodzil, ale pozniej pomyslalem, ze powinienem zanotowac, co sie dzieje, bo... Znowu ten halas! Wlasnie wszystko dokladnie sprawdzilem: nie ma nikogo, nie zauwazylem rowniez nic szczegolnego. Nie wydaje mi sie, by ktos probowal mnie okrasc. Drzwi wejsciowe nie zostaly wywazone. Wprawdzie drzwi kuchenne, wychodzace na zewnetrzny dziedziniec, byly otwarte, ale moze sam ich nie zamknalem, nie pamietam. Widzialem w ciemnosci dobrze mi znane ksztalty wszystkich mebli (nie chcialem dawac memu gosciowi sposobnosci, by zorientowal sie, gdzie jestem, i obywalem sie bez swiatla). Poszedlem do sieni i do kuchni, do biblioteki i do sypialni. Za kazdym razem pytalem: -Jest tu kto? Potem, juz spokojniejszy, pozapalalem gdzieniegdzie swiatlo i moglem potwierdzic to, co tu powiedzialem: wszystko wygladalo na falszywy alarm. Teraz, gdy siedze znow przy biurku, moje serce powoli sie uspokaja. Przypadek, pomyslalem. Ale... wczoraj w nocy ktos mnie sledzil zza drzew w ogrodzie, a dzis... Zlodziej? Nie sadze, choc wszystko jest mozliwe. Z kolei zlodziej zwykle po prostu k r a d n i e, a nie sledzi swoje ofiary. Moze przygotowuje mistrzowski skok. Spotka go niespodzianka (usmiecham sie na sama mysl): poza kilkoma dawnymi manuskryptami nie mam w domu nic wartosciowego. Pod tym wzgledem podobny jestem chyba do Montala. Pod tym i pod wieloma innymi. Zastanawiam sie teraz nad Montalem. W ostatnich dniach poczynilem wiecej spostrzezen. Krotko mowiac, chyba jego zatwardziala samotnosc nie byla tak dziwna; ze mna jest teraz podobnie. Obaj wybralismy wies i obszerne domy, kwadratowe, z wewnetrznym i zewnetrznym dziedzincem, niczym w dawnych greckich posiadlosciach bogaczy z Olintu i Trecenu. Obaj oddalismy sie pasji tlumaczenia tekstow, jakimi obdarowala nas Hellada. Nie cieszylismy sie miloscia kobiety (czy tez nie cierpielismy z tego powodu), nie mielismy dzieci, a nasi przyjaciele (na przyklad Arystydes w jego przypadku, Helena - przy o c z y w i s t y c h roznicach - w moim) to przede wszystkim koledzy po fachu. Nasuwa sie kilka pytan. Co sie moglo przytrafic Montalowi w ostatnich latach zycia? Arystydes powiedzial mi, ze mial obsesje na punkcie udowadniania slusznosci teorii Platona za pomoca tekstu eidetycznego. Moze Jaskinia zawiera dowod, ktorego poszukiwal, i to przyprawilo go o szalenstwo? Ale dlaczego, bedac ekspertem od ksiag eidetycznych, nie ostrzega w swojej edycji, ze Jaskinia do takowych nalezy? Chociaz nie znam dokladnie powodow, jestem coraz bardziej pewny, ze odpowiedz na te pytania k r y j e s i e w t e k s c i e. Powinienem tlumaczyc dalej. Niech mi czytelnik wybaczy ten wtret. Zaczynam ponownie od zdania: "W ciemnosciach jakis glos zapytal"... (Przypis Tlumacza). W ciemnosciach jakis glos zapytal: - Jest tu kto? Miejsce bylo ciemne i pelne kurzu, podloga uslana gruzem i jakimis smieciami, czyms miekkim i czyms, co pod stopami chrzescilo jak kamienie lub wydawalo dzwiek rozbitego szkla. Panowala zupelna ciemnosc i nie wiadomo bylo, ktoredy ani dokad isc. Pomieszczenie moglo byc olbrzymie albo bardzo ciasne, moze istnialo tu jakies inne wejscie oprocz glownych drzwi, a moze i nie. -Heraklesie, zaczekaj - szepnal drugi glos - nie widze cie. Dlatego najlzejszy odglos brzmial tu jak gwaltowny wybuch. - Heraklesie! - Jestem tutaj. - Gdzie? - Tutaj. I dlatego odkrycie, ze i s t o t n i e k t o s t a m b yl, zabrzmialo prawie jak krzyk. - Co sie stalo, Diagorasie? -Na bogow... Przez chwile wydawalo mi sie... To posag. Herakles podszedl na palcach, wyciagnal reke i dotknal czegos: gdyby byla to twarz zywej istoty, jego palce zaglebilyby sie od razu w oczach. Wymacal powieki, wyczul grzbiet nosa, delikatna linie warg, wzniesienie podbrodka. Usmiechajac sie, rzekl: -To rzeczywiscie posag. Ale powinno ich tu byc wiecej, to przeciez pracownia. - Masz racje - przyznal Diagoras - i nawet juz zaczynam je widziec, oczy juz sie troche przyzwyczaily. Rzeczywiscie: pedzel zrenicy jal malowac na ciemnym tle biale figury, zarysy postaci, ledwie widoczne rzezby. Herakles odchrzaknal, bo dusil go pyl, i poruszyl sandalem smieci zalegajace u stop. Rozlegl sie dzwiek, jakby ktos poruszyl skrzynie pelna paciorkow. -Gdziez on sie moze podziewac? - spytal. -Czemu nie zaczekamy na niego w sieni? - pytal z kolei Diagoras, ktory czul sie nieswojo wsrod wynurzajacych sie figur z ciemnosci. - Chyba niebawem przyjdzie... -Musi tu byc - odparl Herakles - bo skoro by wyszedl, to dlaczego zostawil otwarte drzwi? -Tak tutaj dziwnie... -To po prostu pracownia artysty. Dziwne, ze okna sa pozamykane. Chodzmy. Ruszyli. Bylo im juz latwiej; ich spojrzenia zatrzymywaly sie na brylach marmuru, na popiersiach spoczywajacych na wysokich drewnianych polkach, na zarysach ksztaltow, ktore jeszcze nie wymknely sie kamieniowi, na prostokatach z zarysem fryzu. Przestrzen, w ktorej sie znajdowali, stawala sie widzialna. Byla to dosc duza pracownia, z wejsciem przez sien; w glebi naprzeciw drzwi wejsciowych wisialo cos jak ciezkie zaslony lub kotary. Jedna ze scian pokrywala tkanina przetykana zlotymi wlokienkami, drobne plamki migotaly tez na drewnie poteznych, zamknietych drzwi. Rzezby badz kamienne bloki, z ktorych te sie poczynaly, rozstawione byly w rownej odleglosci od siebie po calym pomieszczeniu, wynurzajac sie sposrod wszelkiego artystycznego smiecia: odpadkow, odlamkow, otoczakow, piasku, narzedzi, gruzu i strzepow tkanin. Przed kotarami stalo dosc pokazne drewniane podwyzszenie, na ktore wchodzilo sie po drabinkach umieszczonych z dwu stron. Widac bylo na nim gore bialych przescieradel obsypana gruzem. Panowal tu chlod i choc to dziwne, czuc bylo won kamienia: nieoczekiwanie intensywna, brudna, jak gdyby czlowiek wachal ziemie, wdychajac gleboko nawet pikantny, subtelny zapach. -Menechmosie? - zawolal Herakles Pontor. Halas, ktory sie rozlegl, potezny, niepasujacy do tych jaskiniowych ciemnosci, rozdarl cisze. Ktos odstawil deske zastawiajaca jedno z szerokich okien - to najblizej podestu - i pozwolil jej upasc na ziemie. Oslepiajacy blask poludnia, ciezki jak klatwa bogow, wdarl sie bez przeszkod do srodka; kurz zawirowal, wzbijajac sie w obloki wapiennych drobinek. -Moja pracownia jest nieczynna po poludniu - dal sie slyszec meski glos. Z cala pewnoscia za kotarami krylo sie jakies drugie wejscie, bo ani Herakles, ani Diagoras nie zauwazyli wczesniej mezczyzny. Byl chudy, zaniedbany jak po ciezkiej chorobie. W potarganych wlosach panoszyla sie siwizna, rozkwitajac bialymi, brudnymi kosmykami; bladosc twarzy podkreslala podkrazone oczy. Ani jeden szczegol w jego wygladzie nie zaslugiwal na uwage artysty: rzadka, zle przystrzyzona broda, niestarannie skrojony plaszcz, podarte sandaly. Jego rece - zylaste i ogorzale - pokrywal niebywaly zbior sladow roznego pochodzenia; podobnie stopy. Cale jego cialo wygladalo jak zuzyte narzedzie. Chrzaknal, przygladzil - na prozno - wlosy i zamrugal przekrwionymi oczami. Odwrocil sie tylem do gosci, jakby zupelnie ignorujac ich obecnosc, i podszedl do stolu przy podescie zaslanym rozmaitymi narzedziami, zapewne - trudno to stwierdzic z cala pewnoscia - z zamiarem wybrania najodpowiedniejszego zestawu do planowanej pracy. Daly sie slyszec metaliczne dzwieki, jakby ktos zaczal grac na rozstrojonych cymbalach. -Wiemy o tym, zacny Menechmosie - odparl Herakles lagodnie - i nie przyszlismy zamawiac posagow. Menechmos odwrocil glowe i raczyl obrzucic Heraklesa spojrzeniem. -Czego tu chcesz, Tropicielu Tajemnic? -Pogadac jak kolega z kolega - odparl Herakles - obaj jestesmy artystami: ty oddajesz sie cyzelowaniu prawdy, ja - jej odkrywaniu. Rzezbiarz nie przerywal pracy przy stole, niezdarnie pobrzekujac narzedziami. -Kto jest z toba? - zapytal. -Jestem... - z nieslychana godnoscia zaczal Diagoras. -To moj przyjaciel - przerwal Herakles. - Zapewniam cie, ze jego obecnosc tutaj nie jest przypadkowa, ale nie tracmy czasu... -Pewnie - zgodzil sie Menechmos - bo musze popracowac. Mam zamowienie od pewnej arystokratycznej rodziny ze Skambonidai i musze je wykonac przed uplywem miesiaca. I jeszcze wiele innych rzeczy... - znow chwycil go kaszel, urywany i chrypiacy jak jego slowa. Zaprzestal raptem poszukiwan na stole i wspial sie po drabince na podwyzszenie. Jego ruchy byly niedbale i niezgrabne. Herakles odezwal sie z nieslychana uprzejmoscia: -Tylko kilka pytan, przyjacielu, a jesli mi pomozesz, szybciej skonczymy. Chcemy wiedziec, czy cos ci mowia te imiona: Tramach, syn Meragra, Antys, syn Praksynoego, i Eunios, syn Tryzypa. Menechmos, ktory zajety byl na podescie zwijaniem przescieradel okrywajacych posag, znieruchomial. -Dlaczego pytasz? -Alez, Menechmosie, jesli bedziesz odpowiadal na moje pytania pytaniami, to jak mamy szybko skonczyc? Idzmy po kolei: odpowiedz najpierw na moje pytania, a potem ja odpowiem na twoje. -Znam ich. -To sie wiaze z twoja praca? -Znam wielu efebow w miescie... - przerwal, by pociagnac mocniej za przescieradlo, ktore gdzies sie zaczepilo. Brakowalo mu cierpliwosci, jego ruchy byly apatyczne, siegniecie po jakikolwiek przedmiot zdawalo sie stanowic dla niego wyzwanie. Ofiarowal tkaninie mozliwosc dwoch krotkich prob, swoiste ostrzezenie. Potem zacisnal zeby, zaparl sie stopami o deski, mocno chrzaknal i pociagnal oburacz. Przescieradlo opadlo z takim halasem, jakby na podescie poruszyl sie caly gruz, wznoszac nietkniete dotad poklady kurzu. Rzezba, w koncu odslonieta, byla nader wymyslna: przedstawiala mezczyzne siedzacego za stolem zarzuconym zwojami papirusow. Niezaczety postument skrecal sie z niecierpliwosci w bezksztaltnej czystosci nietknietego dlutem marmuru. Co do glowy figury, odwroconej tylem do Heraklesa i Diagorasa, widac bylo jedynie jej czubek, wyobrazana figura byla bowiem zbyt pochlonieta tym, co robi. -Czy ktoregos zatrudniales jako modela? - zapytal Herakles. -Czasami - brzmiala lakoniczna odpowiedz. -Ale nie sadze, by kazdy z twoich modelow byl zarazem aktorem w twoich sztukach... Menechmos wrocil do stolu z narzedziami i szykowal teraz zestaw dlut roznych rozmiarow. -Daje im wolnosc wyboru - powiedzial, nie patrzac na Heraklesa. - Czasami robia jedno i drugie. -Jak Eunios? Rzezbiarz gwaltownie odwrocil glowe. Diagoras pomyslal, ze chyba lubi maltretowac wlasne miesnie - tak jak pijany ojciec maltretuje wlasne dzieci. -Dowiedzialem sie wlasnie o Euniosie, jezeli o to ci chodzi - odezwal sie Menechmos, nie spuszczajac z Heraklesa wzroku. - Nie mialem nic wspolnego z jego atakiem szalu. -Nikt nie twierdzi, ze jest inaczej - Herakles uniosl obie dlonie, jak gdyby Menechmos mu grozil. Kiedy rzezbiarz na powrot zajal sie narzedziami, Tropiciel pytal dalej: -A swoja droga, wiedziales, ze Tramach, Eunios i Antys wystepuja w twoich sztukach i n c o g n i t o? Mentorzy z Akademii zakazali uczniom uczestnictwa w przedstawieniach... Menechmos wzruszyl koscistymi ramionami. -Chyba cos takiego slyszalem. Najglupsza rzecz pod sloncem - to mowiac, dwoma susami wspial sie po drabince na podwyzszenie. - Nikt nie moze zakazac uprawiania sztuki! - wykrzyknal, uderzajac dlutem impulsywnie, niemal na oslep w jeden z rogow marmurowego stolu. Dzwiek zabrzmial w powietrzu lekka nuta. Diagoras juz otwieral usta, by cos rzec, uznal jednak, ze nalezy lepiej przemyslec sprawe, i zamknal je. Herakles pytal dalej: -Widac bylo po nich, ze boja sie, iz ktos ich zdemaskuje? Menechmos obrzucil posag napastliwym spojrzeniem, jak gdyby szukajac nastepnego nieposlusznego rogu, ktory nalezy ukarac. -Tak mysle - rzekl po chwili. - Ale ich zycie nie interesowalo mnie. Dalem im mozliwosc wystepowania w chorze, to wszystko. Zgodzili sie bez namyslu, a bogowie wiedza, ze podziekowalem im za to: moje tragedie, w odroznieniu od moich posagow, nie przynosza mi slawy ani pieniedzy, a jedynie przyjemnosc, i nielatwo znalezc ludzi, ktorzy zechcieliby w nich grac... -Kiedy ich poznales? Menechmos nie od razu odpowiedzial. -Podczas podrozy do Eleusis. Jestem wtajemniczony. -Ale twoja znajomosc z nimi nie ograniczala sie do wspolnych obrzedow religijnych, prawda? - Herakles zaczal powoli spacerowac po pracowni, przystawal przed kolejnymi rzezbami i uwaznie je ogladal, okazujac jednak ograniczone zainteresowanie, godne zaiste arystokratycznego mecenasa. -Co chcesz przez to powiedziec? -Chce powiedziec, Menechmosie, ze ich kochales. Tropiciel stal przed figura nieukonczonego Hermesa z kaduceuszem, w kapeluszu podroznym petasos i w sandalach ze skrzydelkami. -Szczegolnie, jak widze, Antysa. Wskazal na twarz boga, ktorego usmiech wspaniale wyrazal przebieglosc. -A ta glowa Bachusa, zwienczona winna latorosla? A to popiersie Ateny? - chodzil od rzezby do rzezby, gestykulujac niczym sprzedawca, ktory pragnie podniesc ich wartosc. - Powiedzialbym wrecz, ze dostrzegam wiele cudownych twarzy Antysa przydzielonych bogom i boginiom ze Swietego Olimpu! -Antysa kocha wielu - Menechmos z furia zabral sie do pracy. -A ty go wywyzszasz. Zastanawiam sie, jak sobie radziles z zazdroscia. Wyobrazam sobie, ze Tramach i Eunios nie byli szczegolnie zachwyceni ta twoja ostentacyjna sklonnoscia ku ich koledze... Przez chwile, miedzy jednym a drugim uderzeniem dluta, zdawalo sie, ze Menechmos ciezko sapie, gdy jednak odwrocil twarz, Herakles i Diagoras zobaczyli, ze sie usmiecha. -Na Zeusa, wydaje ci sie, ze cokolwiek dla nich znaczylem? -Tak, zwazywszy, ze przystawali na to, by ci pozowac i grac w twoich sztukach, lamiac tym samym swiete zasady wpajane w Akademii. Mysle, ze podziwiali cie, Menechmosie, ze ze wzgledu na ciebie pozowali ci nago albo w kobiecych strojach, a kiedy praca dobiegala konca, uzywali swej nagosci albo swych obojnaczych szatek dla twojej rozkoszy... ryzykujac tym samym, ze ktos to odkryje, a rodziny okryja sie hanba. -Na Atene! - wykrzyknal Menechmos, nie przestajac sie usmiechac. - Uwazasz, ze naprawde tyle znacze jako artysta i jako czlowiek, Heraklesie Pontor? -Dla mlodych serc, ktore, podobnie jak twoje nieukonczone rzezby, nie sa jeszcze uksztaltowane, kazda ziemia jest dobra, by w nia zapuscic korzenie, Menechmosie z Charyzjonu - brzmiala odpowiedz. - A juz najlepsza ta, w ktorej dosc jest gnoju... Menechmos zdawal sie go nie sluchac, w owej bowiem chwili byl calkowicie pochloniety rzezbieniem fald w szatach mezczyzny. Kling! Kling! Niespodziewanie odezwal sie, zabrzmialo to jednak, jakby mowil do marmuru. Jego szorstki, lamiacy sie glos kalal echem sciany pracowni. -Tak, jestem przewodnikiem dla wielu efebow... Myslisz moze, ze nasza mlodziez nie potrzebuje przewodnikow, Heraklesie? Czy moze... - wydawalo sie, ze narastajaca irytacja wzmaga sile uderzen. Kling! - ...moze swiat, ktory maja odziedziczyc, jest przyjemny? Rozejrzyj sie wokol! Chocby nasza atenska sztuka... Jaka sztuka? Dawniej posagi pelne byly mocy. Nasladowalismy Egipcjan, ktorzy zawsze byli o wiele madrzejsi! - Kling! - A teraz co robimy? Projektujemy jakies geometryczne formy, postaci po prostu sa zgodne z Kanonem! Zatracilismy spontanicznosc, sile, piekno... - Kling! Kling! - Mowisz, ze pozostawiam moje rzezby nieukonczone, i to prawda... A domyslasz sie czemu? Bo nie potrafie stworzyc rzeczy zgodnej z Kanonem! Herakles usilowal mu przerwac, ale jego slowa ugrzezly w bagnie krzykow Menechmosa i uderzen dluta. -A teatr! Dawniej teatr byl orgia, w ktorej uczestniczyli sami bogowie! A w co sie przeistoczyl za Eurypidesa? W tania dialektyke, by zadowolic gusta szlachetnych medrcow atenskich! - Kling! - Teatr jako sklaniajaca ku refleksji medytacja, a nie krwawe swieto! Sam Eurypides przyznal to na starosc - przerwal prace i z usmiechem zwrocil sie do Heraklesa - po czym radykalnie zmienil zdanie... I jak gdyby ta konkluzja wymagala przerwy, poczal znowu walic dlutem, z wieksza niz poprzednio sila. -Stary Eurypides porzucil filozofie - ciagnal po chwili - i poswiecil sie tworzeniu p r a w d z i w e g o t e a t r u! - Kling! - Pamietasz jego ostatnie dzielo? - i z szalona satysfakcja, jak gdyby slowo to bylo drogim kamieniem, ktory wlasnie odkryl w rumowisku, wykrzyknal: - Bachantki! -Owszem - dal sie slyszec inny glos - Bachantki! Dzielo szalenca! - Menechmos odwrocil sie do Diagorasa, ktory w podnieceniu krzyczal tak, jakby milczenie, ktore dotychczas zachowywal, kosztowalo go zbyt wiele wysilku. - Eurypides na starosc stracil talent, jak to sie zdarza niejednemu, a jego teatr ulegl degradacji w sposob niepojety! Szlachetne podwaliny jego racjonalnego ducha, poszukujacego z zapalem w wieku dojrzalym Prawdy filozoficznej, z uplywem czasu zanikly... a jego ostatnie dzielo stalo sie, podobnie jak u Ajschylosa i Sofoklesa, ohydnym smietnikiem, gdzie roi sie od chorob duszy i leja sie strumienie niewinnej krwi! - zaczerwieniony od emocji Diagoras przebijal Menechmosa wzrokiem. Zapadla chwila ciszy, po czym rzezbiarz lagodnie spytal: -Moge wiedziec, kim jest ten kretyn? Herakles gestem powstrzymal towarzysza od gwaltownej odpowiedzi. -Wybacz, zacny Menechmosie, nie przyszlismy tu, aby rozmawiac o Eurypidesie i jego teatrze. Daj mi skonczyc, Diagorasie! - Ten z trudem sie hamowal. - Pragniemy zapytac cie... Przerwala mu wrzawa ech: to Menechmos poczal krzyczec, ciskajac sie po podescie. Od czasu do czasu zamierzal sie nieduzym mlotkiem na ktoregos z mezczyzn, jakby chcial walnac go w leb. -A filozofia! Przypomnijcie sobie Heraklita! "Bez sprzecznosci nie ma istnienia"! Tak twierdzil filozof Heraklit! Czy moze filozofia tez sie nie zmienila? Kiedys to byla sila, naped! A teraz? Czym jest teraz filozofia? Czystym intelektem! Kiedys... co nas intrygowalo? Materia rzeczy! Tales, Anaksymander, Empedokles! Kiedys zastanawialismy sie nad materia! A teraz? Nad czym sie teraz zastanawiamy? - i deformujac groteskowo glos, dodal: - Nad Swiatem Idei! Idee istnieja, pewnie, ale istnieja gdzie indziej, z dala od nas! Sa doskonale, czyste, dobrotliwe i uzyteczne! -Owszem, sa! - krzyknal Diagoras. - Sa, tak samo jak ty jestes niedoskonaly, wulgarny, zly i... -Diagorasie, prosze, pozwol mi cos powiedziec! - krzyknal Herakles. -Nie powinnismy kochac efebow, nie, skadze! - kpil Menechmos. - Powinnismy kochac i d e e efeba! Calowac wyobrazenie warg, piescic definicje uda! I nie tworzmy, na Zeusa, posagow! To wulgarna sztuka nasladowcza... Tworzmy id ee posagow! To jest owa filozofia, jaka otrzymuja w spadku mlodzi! Arystofanes dobrze zrobil, umieszczajac ja w chmurach! Doprowadzony do ostatecznosci Diagoras ciezko dyszal. -Jak mozesz wypowiadac sie z taka pogarda o czyms, o czym nie masz pojecia, ty... -Diagorasie! - stanowczy ton Heraklesa sprawil, ze zapadla cisza. - Nie zdajesz sobie sprawy, ze Menechmos probuje zmienic temat? Daj mi wreszcie porozmawiac! I z zadziwiajacym spokojem zwrocil sie do rzezbiarza: -Menechmosie, przyszlismy zadac ci kilka pytan w sprawie smierci Tramacha i Euniosa. Powiedzial to, niemal przepraszajac, jak gdyby chcial sie usprawiedliwic, ze wyciaga sprawy tak trywialne przed kims, przed kim czuje ogromny respekt. Po krotkim milczeniu Menechmos splunal na podest, wytarl nos i odpowiedzial: -Tramacha zabily wilki, gdy polowal. Co do Euniosa, podobno sie upil i paznokcie Dionizosa wpily mu sie w mozg, zmuszajac go, by przebil sie kilkakroc sztyletem... Co ja mam z tym wspolnego? Herakles odpowiedzial natychmiast: -To, ze obaj, wspolnie z Antysem, odwiedzali twoj warsztat nocami i brali udzial w twoich szczegolnego rodzaju rozrywkach. To, ze obaj cie podziwiali i podzielali twoje milosne upodobania, lecz ty faworyzowales tylko jednego. To, ze prawdopodobnie dochodzilo miedzy nimi do klotni, moze do grozb, bo rozrywki, jakie organizowales z tymi chlopcami, nie cieszyly sie najlepsza opinia i zaden z nich nie chcial, by to wyszlo na jaw. To, ze Tramach nie poszedl na polowanie, ale w tym czasie, kiedy opuszczal Ateny, twoja pracownia byla zamknieta i nikt ciebie nigdzie nie widzial... Diagoras podniosl brwi i wpatrywal sie w Heraklesa, bo ta ostatnia wiadomosc byla dlan nowoscia. Tropiciel ciagnal dalej, jak gdyby recytowal obrzedowe wersety: -To, ze Tramach rzeczywiscie zostal zabity, a moze pobity do nieprzytomnosci i porzucony na pastwe wilkow... I to, ze wczoraj wieczorem Eunios i Antys przyszli tutaj po przedstawieniu. To, ze twoja pracownia to dom najblizszy miejsca, gdzie o swicie znaleziono zwloki Euniosa. I to, iz wiem na pewno, ze jego takze zabito, ze morderca dokonal zbrodni gdzie indziej, a potem przeniosl cialo tutaj. I ze logicznie myslac, mozna przypuszczac, ze oba te miejsca nie moga byc od siebie zbytnio oddalone, bo nikomu nie wpadloby do glowy isc przez cale Ateny z trupem na grzbiecie - przerwal na chwile i otworzyl ramiona w gescie nieomal przyjacielskim: - Tak wiec widzisz, zacny Menechmosie, masz z tym dostatecznie wiele wspolnego. Wyraz twarzy Menechmosa byl nieprzenikniony. Gdyby nie ponure, mroczne spojrzenie, mozna by sadzic, ze sie usmiecha. Nic nie mowiac, zwrocil sie powoli w strone bryly marmuru, stajac tylem do Heraklesa, i jal znowu uderzac wen miarowo. Dopiero po chwili parsknal zdlawionym smiechem: -Coz za wspaniale rozumowanie! Coz za cudowny, wybitny wywod! Ja jestem winny sylogizmowi! Lepiej: z uwagi na odleglosc, jaka dzieli moj dom od dzialki garncarzy! - nie przerywajac pracy, odwrocil powoli glowe i znow zaczal sie smiac, jak gdyby to posag badz jego wlasna praca byly powodem jego rozbawienia. - W taki oto sposob my, Atenczycy, tworzymy obecnie prawdy: mowimy o odleglosciach, w podnieceniu dokonujemy obliczen, oceniamy czyny! -Menechmosie... - upomnial go lagodnie Herakles, ale niezrazony artysta ciagnal dalej: -W przyszlosci bedzie sie zapewne mowic, ze Menechmos zostal uznany za winnego z powodu odleglosci! Dzisiaj wszystko ujete jest w Kanon, nieprawdaz? Sprawiedliwosc jest juz tylko kwestia odleglosci... -Menechmosie - uparcie nalegal Herakles, nie zmieniajac tonu. - Skad wiedziales, ze cialo Euniosa znaleziono na dzialce garncarzy? Nie ja ci to powiedzialem. Diagorasa zaskoczyla gwaltowna reakcja rzezbiarza. Odwrocil sie do Heraklesa z szeroko otwartymi oczami, jakby ten ostatni byl tega Galatea, ktora nagle ozyla. Przez chwile nie mogl z siebie dobyc slowa. Wreszcie udalo mu sie wykrzyknac: -Zwariowales!? Wszyscy o tym mowia! Co chcesz insynuowac?! Herakles, mowiac nadal tym swoim pokornym, przepraszajacym tonem, odpowiedzial: -Nic, nie martw sie. To czesc mojego wywodu tyczaca odleglosci. I jakby o czyms zapomnial, podrapal sie w stozkowata glowe. -Jest natomiast cos, czego do konca nie rozumiem, zacny Menechmosie - mowil dalej. - Dlaczego skupiles sie wylacznie na moich rozwazaniach na temat odleglosci, a pominales to, co mowilem o mozliwosci, ze ktos zabil Euniosa... a to przeciez, na Zeusa, hipoteza o wiele smielsza; o tym na pewno nikt nie mowi, za to ty przyjales ja bez zastrzezen. Zaczales od krytyki moich argumentow dotyczacych odleglosci, a nie zapytales mnie: "Heraklesie, skad u ciebie ta pewnosc, ze Eunios zostal zabity?". Doprawdy, Menechmosie, nie rozumiem. Diagoras nie mial dla Menechmosa krztyny wspolczucia, chociaz widzial, ze bezlitosne konkluzje Tropiciela pograzaja go coraz bardziej w bagnie chaosu, tak ze wpada on w pulapki wlasnych, gwaltownych slow, ze jest jak ofiara owych jezior zgnilizny, ktore - wedle swiadectw roznych podroznikow, z ktorymi mial okazje rozmawiac - pochlaniaja szybciej tych, ktorzy probujac sie ratowac, wymachuja rekami badz walcza calym cialem. Korzystajac z glebokiej ciszy, jaka teraz zapadla, chcial dodac jakis zartobliwy komentarz i w ten sposob mocniej podkreslic zwyciestwo nad ta bestia. Z cynicznym usmiechem powiedzial wiec: -Pracujesz nad piekna rzezba, Menechmosie. Kogo wyobraza? Przez chwile sadzil, ze nie otrzyma odpowiedzi, zobaczyl jednak, ze Menechmos usmiecha sie, a to wystarczylo, by ogarnal go niepokoj. -Nosi nazwe: "Tlumacz". Czlowiek ten usiluje rozwiazac tajemnice tekstu napisanego w innym jezyku, nie zauwazajac, ze slowa prowadza jedynie do nowych slow, a mysli do nowych mysli, Prawda natomiast pozostaje niedoscigniona. Czyz nie jest to wlasciwy obraz tego, co wszyscy czynimy? Nie zrozumial Diagoras zbyt dobrze tego, co staral sie wyjasnic rzezbiarz, ze jednak nie chcial pozostac dluzny, pozwolil sobie na komentarz. -To przedziwna figura. Co ma na sobie? Ubranie nie wyglada mi na greckie... Menechmos nic na to nie odpowiedzial. Przygladal sie tylko z usmiechem wlasnemu dzielu. -Moge sie przyjrzec z bliska? -Tak - zezwolil laskawie Menechmos. Filozof podszedl do podwyzszenia i wspial sie na nie po jednej z drabinek. Jego kroki zadudnily na brudnym drewnie platformy. Podszedl do rzezby i zaczal ja ogladac z profilu. Czlowiek z marmuru, pochylony nad stolem, trzymal kciukiem i palcem wskazujacym cienkie pioro; oblegaly go roje papirusu. Co to za stroj, zastanawial sie Diagoras. Cos w rodzaju dopasowanego plaszcza... Bez watpienia stroj cudzoziemski. Przypatrzyl sie uwaznie pochylonemu karkowi, wypuklosciom pierwszych kregow, doskonale oddanym - co musial przyznac - gestym puklom wlosow okalajacych z obu stron glowe, uszom o niebywale grubych malzowinach... Nie mogl tylko przyjrzec sie twarzy, bo glowa posagu byla zanadto pochylona. Diagoras pochylil sie wiec nieco i wtedy mogl dostrzec wyrazne ubytki wlosow na skroniach, placki przedwczesnej lysiny. Jednoczesnie nie mogl sobie odmowic podziwu dla zylastych i szczuplych dloni; prawa trzymala obsadke piora, lewa pomagala rozwijac pergamin; srodkowy palec zdobil gruby sygnet z wyrytym znakiem kola. Rozpostarty zwoj papirusu spoczywal w zasiegu tej samej reki; mial to byc bez watpienia oryginal dziela. Czlowiek zapisywal swoj przeklad na pergaminie. Widac bylo nawet zarysy liter wyryte z wyjatkowym talentem. Zaintrygowany Diagoras przechylil sie ponad ramieniem figury i odczytal slowa, ktore, jak sie mozna domyslac, zostaly wlasnie "przetlumaczone". Nie wiedzial, co moga one znaczyc. Brzmialy: Nie wiedzial, co moga one znaczyc. Brzmialy Ale nadal nie mogl dojrzec twarzy posagu. Przechylil wiec jeszcze mocniej glowe i przyj.* * Nie moge dalej tlumaczyc. Rece mi sie trzesa. Wracam do pracy po dwoch dniach udreki. Jeszcze nie wiem, czy posune sie dalej, czy nie, moze zabraknie mi odwagi. Ale zdolalem przynajmniej wrocic do wlasnego biurka, usiasc i przejrzec papiery. Wczoraj rano, kiedy rozmawialem z Helena, nie wyobrazalem sobie, ze bede w stanie robic cokolwiek. Przy Helenie ponioslo mnie, przyznaje. Poprzedniego dnia poprosilem ja, by przyszla do mnie, nie czulem sie bowiem na silach byc w domu sam w nocy. I choc nie chcialem jej w owej chwili wyjasniac, co sie kryje za moja prosba, musiala chyba cos wyczytac w moich slowach, bo zgodzila sie natychmiast. Bylem mily, uprzejmy i niesmialy. Zachowywalem sie tak nawet wowczas, gdy sie kochalismy. Kochalem sie z nia z utajonym pragnieniem, by to ona kochala sie ze mna. Wyczuwalem jej cialo, wdychalem cierpka won rozkoszy i sluchalem jej narastajacych jekow, ale nic mi to nie pomagalo. Staralem sie - mysle, ze staralem sie - znalezc w n i e j to, co ona znajduje we m n i e. Chcialem - pragnalem z calej sily - by jej rece mnie odkrywaly, eksplorowaly, n i s z c z y l y moj opor, k s z t a l t o w a l y mnie w ciemnosci... choc moze nie, nie ksztaltowaly. Chcialem poczuc sie jak zwyczajny material, solidny kawal czegos, co juz tu jest, co wypelnia przestrzen, a nie jak sylwetka, ksztalt ze znakami tozsamosci. Nie chcialem, zeby mowila, nie chcialem slyszec zadnych slow - a zwlaszcza wlasnego imienia - zadnych pustych wyrazen, odnoszacych sie do mnie. Teraz po czesci rozumiem, co mi sie przytrafilo: moze to wplyw wyczerpania tlumaczeniem, tego potwornego uczucia p o r o w a t o s c i, jakby moje wlasne istnienie objawilo mi sie nagle jako cos o wiele bardziej kruchego niz tekst, ktory tlumacze, i cos, co oddaje moje mysli u d o l u tych kartek. Pomyslalem zatem, ze musze koniecznie wzmocnic te przypisy, w jakis sposob zrownowazyc ten ciezar Atlasa tekstu n a d o l e s t r o n y. Gdybym umial pisac, pomyslalem, nie po raz pierwszy, ale z wiekszym niz kiedykolwiek zalem, gdybym umial stworzyc cos wlasnego... Moja noc z Helena - jej cialo, jej twarde piersi, jej delikatne miesnie, jej mlodosc - nie na wiele sie zdala: moze tylko pomogla mi rozpoznac sie (pilnie potrzebowalem jej ciala jako czegos w rodzaju lustra, w ktorym moglbym sie ujrzec, n i e p a t r z a c n a s i e b i e), ale to nasze krotkie spotkanie, ten moj anagnoryzm wobec siebie samego, pomogly mi jedynie zapasc w sen, a tym samym zniknac na nowo. Nastepnego dnia, gdy tylko swiatlo brzasku wyjrzalo zza wzgorz, a ja stalem nagi przy oknie wlasnej sypialni, widzac skotlowane przescieradla na lozku i slyszac zaspany glos mojej nagiej kolezanki, postanowilem powiedziec jej wszystko. Mowilem spokojnie, nie odrywajac wzroku od coraz jasniejszej linii horyzontu. -J e s t e m w t e k s c i e, Heleno. Nie wiem jak i dlaczego, ale jestem. Autor opisuje mnie jako rzezbe stworzona przez jednego z bohaterow, rzezbe, ktorej dal nazwe "Tlumacz", a ktora przedstawia czlowieka siedzacego przy stole i tlumaczacego dokladnie to samo co ja. Wszystko sie zgadza: glebokie zakola na skroniach, placki postepujacej lysiny, delikatne uszy z wydatna malzowina, szczuple zylaste rece... to ja. Nie mialem odwagi tlumaczyc dalej: nie moglbym zniesc dalszego opisu wlasnej twarzy... Helena zaprotestowala. Usiadla na lozku, zadala mi wiele pytan, obrazila sie. Ja, wciaz nagi, wyszedlem z sypialni i przynioslem z salonu papiery z moim przerwanym przekladem. Podalem jej. Bylo smiesznie: oboje nadzy, jedno siedzi, drugie stoi, ale znowu jestesmy kolegami po fachu. Marszczy profesorskie brwi, jej piersi, rozowawe i drzace, wznosza sie z kazdym oddechem; stoje w milczeniu przy oknie z czlonkiem absurdalnie zmarszczonym od zimna i niepokoju. -To smieszne... - odezwala sie w koncu, skonczywszy lekture - to niebywale smieszne... Zaprotestowalem znowu. Obrugala mnie. Stwierdzila, ze mam obsesje, ze opis jest powierzchowny, ze moze dotyczyc kogokolwiek. -A co do znaku, jaki widnieje na sygnecie w tej rzezbie, to mowa o kole, nie o labedziu, ktory ty masz na swoim! To byl najstraszniejszy szczegol. Sama zreszta szybko zdala sobie z tego sprawe. -Po grecku "kolo" to kuklos, a "labedz" - kuknos, wiesz przeciez - odparlem spokojnie. - Roznia sie tylko jedna litera. Jezeli to l, ta lambda, to n, ny, wowczas nie ma zadnej watpliwosci: to ja we wlasnej osobie - spojrzalem na sygnet z rysunkiem labedzia na srodkowym palcu lewej reki, ktorego nigdy nie zdejme, prezent od ojca. -Ale w tekscie mowa o kuklos, a nie... -Montalo ostrzega w jednym z przypisow, ze ten wyraz trudno odczytac. On uwaza, ze to kuklos, zaznacza jednak, ze czwarta litera jest watpliwa. Rozumiesz, Heleno? Czwarta litera - ton mojego glosu byl zwyczajny, niemal obojetny. - Od zwyczajnej opinii filologicznej Montala co do odczytu jednej litery zalezy, czy uznam, ze wariuje, czy... -Ale to absurd! - rozzloscila sie Helena. - Niby co robisz... w tym tekscie? - spytala, uderzywszy reka w papiery. - Te rzecz napisano tysiace lat temu! Jakim cudem?... -odrzucila przescieradla zakrywajace jej dlugie nogi. Poprawila rudawe wlosy. Ruszyla, naga i bosa, ku drzwiom. - Chodz, chce przeczytac oryginal - powiedziala zmienionym glosem. Mowila teraz stanowczo i zdecydowanie. Przerazony blagalem, by tego nie czynila. -Przeczytamy razem tekst Montala - przerwala, stajac w drzwiach. - Wszystko mi jedno, czy potem bedziesz tlumaczyc dalej, czy nie. Chce ci to szalenstwo wybic z glowy. Poszlismy do salonu, oboje nadzy i bosi. Pamietam, ze idac za nia, pomyslalem sobie cos absurdalnego, iz chcemy sie upewnic, ze nasze ciala sa materialne, ze oboje jestesmy istotami ludzkimi z krwi i kosci, a nie bohaterami literackimi czy czytelnikami... Dowiemy sie. Chcemy sie dowiedziec. W salonie bylo zimno, ale chwilowo malo nas to obchodzilo. Helena pierwsza dotarla do biurka i pochylila sie nad papierami. Ja balem sie do nich zblizyc. Stalem za nia, patrzac na luk jej lsniacych plecow, na delikatne linie jej kregow, na miekkie sklepienie posladkow. Milczelismy. Czyta moja twarz, pomyslalem wtedy, pamietam dobrze. Uslyszalem jej jek. Zamknalem oczy. -Och! - powiedziala. Poczulem, ze podchodzi i obejmuje mnie. Jej czulosc mnie przerazala. -Och - powtarzala tylko - och. Nie chcialem pytac. Nie chcialem nic wiedziec. Przytulilem sie do jej cieplego ciala z cala moca. I wtedy uslyszalem jej smiech, jej delikatny, coraz smielszy smiech, rodzacy sie w brzuchu niczym radosna obecnosc innego zycia. -Och... och... och... - powtarzala, smiejac sie bez przerwy. Pozniej, duzo pozniej, przeczytalem to, co przeczytala ona, i zrozumialem, czemu sie smiala. Postanowilem jednak tlumaczyc dalej. Rozpoczynam tekst od zdania: "Ale nadal nie mogl dojrzec twarzy posagu". (Przypis Tlumacza). Ale nadal nie mogl dojrzec twarzy posagu. Przechylil wiec jeszcze mocniej glowe i przyjrzal sie jej. Ujrzal rysy.* * Luka w tekscie. Montalo stwierdza, ze piec kolejnych linijek jest nieczytelnych. (Przypis Tlumacza). -Niezwykle przebiegly czlowiek - odezwal sie Herakles po wyjsciu z pracowni. - Nie konczy zdan, podobnie jak rzezb. Zachowuje sie odpychajaco, zebysmy sie wyniesli, ale jestem pewny, ze w towarzystwie wlasnych uczniow jest czarujacy. -Myslisz, ze to on...? - zapytal Diagoras. -Zaczekajmy. Prawda moze znajdowac sie daleko, ale ma nieskonczona cierpliwosc i wytrzyma do naszego przybycia. Na razie chcialbym znalezc mozliwosc, by ponownie porozmawiac z Antysem... -Jesli sie nie myle, zastaniemy go w Akademii. Dzis wieczor odbywa sie kolacja na czesc goscia Platona, a Antys ma byc jednym z podczaszych. -Swietnie - usmiechnal sie Herakles Pontor - uwazam wiec, Diagorasie, ze nadeszla godzina poznania twojej Akademii*. * Dokonalem wlasnie zdumiewajacego odkrycia! Jesli sie nie myle - a nie sadze, bym sie mylil - przedziwne zagadki zwiazane z ta ksiazka zaczynaja nabierac sensu... choc, oczywiscie, sensu rownie dziwacznego, a jesli chodzi o mnie, to o wiele bardziej niepokojacego. Odkrycia dokonalem - jak to zwykle bywa - calkiem przypadkowo: tej samej nocy, przegladajac ostatnia czesc rozdzialu szostego w edycji Montala (ktorego jeszcze nie skonczylem tlumaczyc), zauwazylem, ze brzegi kartek sklejaja sie irytujaco czesto (zdarzalo sie to juz wczesniej, ale po prostu nie zwracalem na to uwagi). Obejrzalem je dokladnie: wygladaly normalnie, ale plynna mieszanina, ktora je laczyla, byla jeszcze s w i e z a. Zmarszczylem brwi, bardzo zaniepokojony. Przejrzalem strona po stronie rozdzial szosty i upewnilem sie, ze te ostatnie kartki zostaly niedawno w k l e j o n e do ksiazki. W moim mozgu rozpetala sie istna burza hipotez. Wrocilem do tekstu i stwierdzilem bez zadnej watpliwosci, ze te "nowe" kawalki dotycza owego d o k l a d n e g o o p i s u r z e z b y Menechmosa. Serce zaczelo mi bic jak oszalale. Co to cale szalenstwo oznacza? Przestalem o tym myslec i dokonczylem przekladu rozdzialu. Wtedy nagle, spojrzawszy w okno (panowala noc) i zatrzymawszy wzrok na szpalerze jabloni, ktory odgradza moj ogrod, przypomnialem sobie czlowieka, ktory, jak mi sie zdawalo, obserwowal mnie, ale uciekl, kiedy go zauwazylem... i podejrzenie, jakie mi przyszlo do glowy nastepnej nocy, ze ktos w s z e d l do mego domu. Zerwalem sie na nogi. Czolo mialem wilgotne, a w skroniach walilo mi jak mlotem coraz to szybciej i szybciej. Wnioski wydaja mi sie oczywiste: k t o s p o z a m i e n i a l, n a m o im w l a s n y m b i u r k u, k a r t k i z t e k s t u M o nt a l a n a i n n e, i d e n t y c z n e, i zrobil to n i e d a w n o. Chodzi moze o kogos, kto mnie zna, przynajmniej jesli chodzi o moj wyglad fizyczny, i kto dlatego wlasnie mogl dodac te zdumiewajace szczegoly do opisu rzezby? No dobrze, ale kto moglby wyrwac kartki z oryginalnego tekstu i wlozyc w ich miejsce wlasny tekst w jednym tylko celu: dreczenia tlumacza? Jakkolwiek by bylo, oczywiscie od dzisiaj nie bede juz mogl spac spokojnie. Ani tez spokojnie pracowac, wiec jak sie dowiem, c z y j e j e s t t o d z i e l o, ktore tlumacze? Co gorsza, nie wiem, czy zdolam posuwac sie od zdania do zdania, nie przerywajac pracy na sama mysl, ze byc moze ktores z nich - albo wszystkie razem - stanowia bezposrednie przeslanie od tajemniczego nieznajomego skierowane d o m n i e. Teraz, kiedy zasiano we mnie watpliwosci, jak moge byc pewny, ze inne fragmenty, we wczesniejszych rozdzialach, nie maja nic wspolnego z e m n a? Fantazja w literaturze jest czyms tak dwuznacznym, ze nie trzeba nawet lamac regul gry: samo p o d e j r z e n i e, ze ktos mogl je zlamac wczesniej, zmienia wszystko, wywraca wszystko do gory nogami. Badzmy szczerzy, czytelniku: nie ogarnia cie czasami oszalamiajace uczucie, ze jakis tekst - na przyklad wlasnie ten, ktory czytasz - j e s t s k i e r o w a n y d o c i e b i e o s o b i s c i e? A kiedy to uczucie cie opanuje, czy nie krecisz z niedowierzaniem glowa, nie mrugasz powiekami i nie myslisz sobie: "Co za idiotyzm. Lepiej o tym nie myslec i czytac dalej?" Ocen wiec sam, jakie musze odczuwac przerazenie, wiedzac bez cienia watpliwosci, ze pewna czesc tej ksiazki dotyczy mnie osobiscie! Naprawde z rozmyslem uzywam slowa "przerazenie". Ja, przyzwyczajony od dawien dawna do zachowywania dystansu wobec tekstu... znalazlem sie oto w jednym z nich! W tej sytuacji musze cos zrobic. Na razie przerwe prace do czasu, poki sprawa nie zostanie rozwiazana. Ale postaram sie takze zlapac mego nieznanego goscia... (Przypis Tlumacza). Rozdzial VII Droga prowadzaca do szkoly filozoficznej nazywanej Akademia jest poczatkowo zaledwie waska sciezka odchodzaca ze Swietej Drogi kawalek za brama Dipylon. Idacy nia czlowiek nie zauwazy nic szczegolnego: drozka prowadzi przez las pelen wysokich sosen, wcinajac sie wen, w miare jak sie zweza, niczym zab, przez co odnosi sie wrazenie, ze w pewnej chwili zginie w nieprzebytym gaszczu, nie doprowadziwszy donikad. Jednak po pokonaniu pierwszych zakretow dostrzeze sie ponad niewielkim, choc solidnym skupiskiem skal i roslin o zagietych niczym kly lisciach azurowa fasade glownego budynku, marmurowego szescianu rozsadnie usytuowanego na niewielkim wzniesieniu. Chwile pozniej droga staje sie szersza, i to w znaczacym stopniu. U wejscia portyk. Nie wiadomo dokladnie, kogo lub co wyobrazaja dwie marmurowe rzezby w kolorze kosci sloniowej, ktore, kazda w swojej niszy, kontempluja w symetrycznym milczeniu przybycie gosci. Jedni twierdza, ze to alegorie Prawdy i Falszu, inni, ze Piekna i Brzydoty, niektorzy - moze ci najmadrzejsi - ze to nic konkretnego, ze to zwykle ozdoby (cos przeciez trzeba bylo ustawic w dwoch niszach). W srodkowej czesci inskrypcja w obramowaniu oblych linii: NIECH TEDY NIE PRZECHODZA CI, CO NIE ZNAJA GEOMETRII. Dalej piekne gaje Akademosa, poprzecinane pierscieniami sciezek. Posag jakiegos bohatera ustawiony na srodku placyku zdaje sie wymagac od goscia odpowiedniego poszanowania: lewa reka wyciagnieta, palec skierowany do dolu, w drugiej rece lanca, oczy widoczne w otworach helmu przybranego najezonym konskim wlosiem i zwienczonego ostrym szpicem. Tuz obok zagajnika marmurowa surowosc architektury. Miedzy bialymi kolumnami sa otwarte przestrzenie, z ceglastymi i zabkowanymi zadaszeniami, przeznaczone na zajecia latem oraz pomieszczenia zamkniete, goszczace uczniow i mentorow wowczas, gdy ostro dokucza ziab. Gimnazjon wyposazony jest we wszystkie niezbedne urzadzenia, ale nie jest tak duzy jak Likejon. Skromniejsze budynki przeznaczone sa na mieszkania dla nauczycieli. Tam tez bylo miejsce pracy Platona.Herakles i Diagoras dotarli tu o zmierzchu targanym ostrymi podmuchami boreasza, ktory wyginal i skrecal nawet najgrubsze galezie drzew. Gdy tylko przeszli przez bialy portyk, Tropiciel zauwazyl, ze zachowanie i postawa jego towarzysza zmienily sie diametralnie. Mozna by powiedziec, ze przypominal mysliwskiego psa weszacego zdobycz: unosil glowe i czesto przesuwal jezykiem po wargach; broda, zazwyczaj przygladzona, byla teraz zjezona; prawie nie sluchal tego, co mowil mu Herakles (mimo ze ten, wierny swym zwyczajom, i tak nie mowil wiele), a na wszelkie komentarze i pytania odpowiadal, nawet na niego nie patrzac, krotkimi, mrukliwymi "Tak" lub "Zaczekaj". Herakles wyczuwal, ze pragnie on dowiesc, ze wszystko tu jest doskonale, i sama mysl, ze cos moze wyjsc nie tak, martwi go niepomiernie. Placyk byl pusty, a budynek szkolny wygladal na opuszczony, nie zaskoczylo to jednak Diagorasa. -Maja zwyczaj chadzac na krotki spacer przed kolacja - wyjasnil. Po chwili gwaltownym ruchem pociagnal Heraklesa za plaszcz. -Ida - filozof wskazywal na ciemny park. - A oto i Platon! - dodal podniecony. Kreta sciezka szla grupa ludzi. Wszyscy mieli na sobie ciemne chimationy narzucone na oba ramiona, bez tuniki czy chitonu pod spodem. Wygladali, jak gdyby opanowali do perfekcji sztuke poruszania sie gesiego: ustawieni od najwyzszego do najnizszego, zajeci byli rozmowa i, co robilo niesamowite wrazenie, choc szli jeden za drugim, nic to im nie przeszkadzalo. Herakles podejrzewal, ze maja cos w rodzaju klucza, zeby wiedziec dokladnie, na kogo przypada kolej na zadanie pytania, a na kogo - na udzielenie odpowiedzi. Nikt nikomu nie przerywal: numer dwa milkl i dok lad nie w ted y numer cztery mu odpowiadal, a numer piec wyczuwal bezblednie, kiedy padna ostatnie slowa numeru cztery, bo wlasnie w tym momencie sie odzywal. Slychac bylo gromkie smiechy. Herakles zaobserwowal cos jeszcze: choc numer jeden - ktorym byl Platon - milczal, wszyscy pozostali zdawali sie zwracac do niego, mimo ze nie wymieniali go z imienia. Aby tego dokonac, podnosili stopniowo i melodyjnie glos - od najnizszego, nalezacego do numeru dwa, do najwyzszego, nalezacego do numeru szesc, ktory poza tym, ze byl najnizszy wzrostem, poslugiwal sie drazniacym uszy piskiem, jak gdyby chcial sie upewnic, czy numer jeden go slyszy. Calosc przypominala lire obdarzona ruchem. Grupa krazyla po ogrodzie, zblizajac sie z kazdym zakretem. Jakims zbiegiem okolicznosci wybieglo z gimnazjonu paru rozbawionych mlodziencow, calkiem nagich badz odzianych jedynie w krotkie tuniki. Na widok szeregu filozofow natychmiast zaprzestali swawolnych harcow. Obie grupy spotkaly sie na placyku. Herakles zastanawial sie przez chwile, co zobaczylby hipotetyczny obserwator z nieba: rzad efebow i rzad filozofow zblizajace sie jeden ku drugiemu, tak ze na koniec utworza... moze - wraz z prosta linia zywoplotu w ogrodzie - idealna litere delta. Diagoras dawal Heraklesowi znaki, by podszedl blizej. -Mistrzu Platonie - rzekl pelen szacunku, przepychajac sie wraz z Heraklesem ku wielkiemu filozofowi - mistrzu Platonie: oto Herakles z demu Pontor. Pragnal poznac szkole i pomyslalem, ze dobrze byloby zaprosic go na dzisiejszy wieczor. -W pewnym stopniu zles uczynil, Diagorasie, chyba ze Herakles sadzi inaczej - odparl Platon uprzejmie, pieknym i niskim glosem, i zwracajac sie do Tropiciela, dodal, wyciagajac reke w gescie powitania: - Badz pozdrowiony, Heraklesie Pontor. - Dzieki ci, Platonie. Herakles, podobnie jak wielu innych, musial spogladac do gory, by rozmawiac z Platonem, byl on bowiem slusznej postury, szeroki w barach i obdarzony poteznym torsem - wydawalo sie, ze to stad dobywa sie srebrny strumien glosu. Jednakze bylo cos w sposobie bycia filozofa, co upodabnialo go do dziecka zamknietego w twierdzy. Moze zawdzieczal to wyrazowi uprzejmego zdziwienia, jaki nadzwyczaj czesto pojawial sie na jego obliczu: kiedy czy to ktos cos mowil do niego, czy to sam sie do kogos zwracal, czy to kiedy rozmyslal, zwykl szeroko otwierac swoje wielkie szare oczy o dlugich wywinietych rzesach i unosic brwi w sposob wrecz smieszny, badz przeciwnie, marszczyc je jak satyr o szorstkim czole. Przybieral tym samym wyraz twarzy czlowieka, ktorego bez uprzedzenia ciagle cos gryzie w tylek. Ci, ktorzy go znali, twierdzili, ze to zdziwienie nie jest uzasadnione: im bardziej wydawal sie czyms zdumiony, tym mniejsze przypisywal temu znaczenie. Na widok Heraklesa Pontor Platon okazal niebywale zdziwienie. Filozofowie zaczeli wchodzic kolejno w mury szkoly. Uczniowie czekali na swoja kolej. Diagoras powstrzymal Heraklesa slowami: -Nie widze Antysa. Czyzby jeszcze byl w gimnazjonie... - i raptem wyjakal: - O, na Zeusa... Tropiciel spojrzal w tym samym kierunku. Jakis czlowiek zblizal sie samotnie drozka wiodaca od wejscia. Wygladal nie mniej imponujaco niz Platon, ale sprawial wrazenie nieco bardziej nieokrzesanego. W poteznych ramionach trzymal bialego psa o nieksztaltnej glowie. -Postanowilem mimo wszystko przyjac twoje zaproszenie, Diagorasie - odezwal sie Krantor, rozesmiany i serdeczny. - Sadze, ze spedzimy wesoly wieczor.* * W ciagu ostatnich godzin zdolalem odzyskac kontrole nad wlasnymi nerwami. Zawdzieczam to przede wszystkim temu, ze zaczalem rozsadnie dawkowac sobie okresy odpoczynku miedzy poszczegolnymi fragmentami tekstu. Rozprostowuje nogi i aplikuje sobie krotki spacer po celi. Dzieki temu cwiczeniu latwiej poruszam sie w tym swiecie, w ktorym sie znalazlem, zredukowanym do prostokata trzy kroki na cztery z prycza w kacie i stolu z krzeslem przy przeciwleglej scianie. Na stole moje papirusy i tekst Jaskini w opracowaniu Montala. Dysponuje takze - coz za luksusowa rozrzutnosc! - niewielka dziura w podlodze na naturalne potrzeby. Solidne drewniane drzwi obite zelazem zagradzaja mi droge ku wolnosci. Zarowno lozko jak i drzwi, nie mowiac juz o dziurze, sa prymitywne. Stol i krzeslo natomiast wygladaja na drogie. Mam ponadto dosc materialow pismiennych. Wszystko to stanowi niezla zachete do pracy. Jedyne swiatlo, na jakie pozwala mi moj straznik, to nedzna, kaprysna lampka stojaca na stole, na ktora wlasnie spogladam. Tak wiec, bez wzgledu na to, jak dlugo bym sie opieral, zawsze w koncu siadam przy stole i ciagne przeklad dalej, miedzy innymi po to, zeby nie zwariowac. Wiem, ze tego wlasnie pragnie Ktokolwiek. "Tlumacz!" - rozkazal mi przez drzwi... kiedy to?... ale... O, slysze jakis halas. To pewnie posilek. Nareszcie. (Przypis Tlumacza). -Filotekst pozdrawia cie, mistrzu Platonie, i oddaje sie do twojej dyspozycji - rzekl Eudoks. - Podrozowal tylez co ty, i moge zapewnic, ze rozmowa z nim moze nas tylko posilic... -Jak mieso, ktore jedlismy - odparl Platon. Rozlegly sie smiechy, lecz wszyscy wiedzieli, ze banalne uwagi i prywatne rozmowy, ktore do tej pory stanowily esencje spotkania, winny ustapic miejsca, jak podczas kazdego dobrego sympozjonu, tworczej wymianie mysli i pogladow miedzy jednym a drugim koncem salonu. Uczestnicy rozsiedli sie w kregu na wygodnych sofach, a uczniowie uslugiwali niczym najdoskonalsi niewolnicy. Nikogo nie interesowala zbytnio milczaca - choc dostrzegana - obecnosc Tropiciela Tajemnic. Byl slawny, ale wielu uwazalo jego zawod za wulgarny. Natomiast zamieszanie wytworzylo sie wokol osoby Filoteksta z Chersonezu - przyjaciela mentora Eudoksa - tajemniczego staruszka, ktorego oblicze zaslanial mrok panujacy przy rzadko rozstawionych w salonie lampkach, i wokol filozofa Krantora z demu Pontor, "przyjaciela mentora Diagorasa", jak sam sie przedstawil, swiezo przybylego do Aten po dlugiej podrozy, na ktorego opowiesc wszyscy obecni czekali niecierpliwie. Obecnie, przy nieustannej pracy jezykow oczyszczajacych ostre kly z resztek miesa - resztek, ktore potem rozpuszcza sie w lykach cieszacego podniebienie aromatyzowanego wina - nadszedl moment, by zaspokoic ciekawosc, jaka budzili ci dwaj goscie. -Filotekst jest pisarzem - ciagnal Eudoks - zna twoje Dialogi i podziwia je. Nadto wydaje sie posiadac dany od Apollina dar wyrokowania niczym Pytia. Miewa wizje. Zapewnia, ze widzial swiat przyszlosci i ze ten pod wieloma wzgledami pasuje do twoich teorii. Na przyklad jesli chodzi o te rownosc pracy kobiet i mezczyzn... -Na Zeusa Kronide - przerwal Poliktet, udajac wielkie zatroskanie - pozwol mi wypic pare kielichow wiecej, Eudoksie, zanim dowiem sie, ze kobiety opanuja rzemioslo zolnierskie... Diagoras jako jedyny nie uczestniczyl w ogolnej kordialnej rozmowie, chcial predzej czy pozniej uslyszec opowiesc Krantora. Zamierzal po cichu porozmawiac o tym z Heraklesem i zorientowal sie, ze ten tez nie wlacza sie w ogolny nastroj: siedzi nieruchomo na sofie, trzymajac puchar z winem w lewej wielkiej lapie, nie mogac zdecydowac sie, czy go odstawic, czy podniesc do ust. Zdawal sie posagiem wielkiego, grubego tyrana. Tylko jego szare oczy zywo blyszczaly. Na co tak patrzyl? Diagoras stwierdzil, ze Tropiciel bacznie obserwuje wejscia i wyjscia Antysa. Mlodzieniec mial na sobie niebieski chiton, perwersyjnie otwarty po bokach. Zostal mianowany glownym podczaszym i jak kaze zwyczaj, jego jasne puszyste wlosy zdobil wieniec z bluszczu, a z ramion barwy kosci sloniowej splywala hypothymides, czyli girlanda z kwiatow. W tej chwili obslugiwal Eudoksa, potem mial podejsc do Harpokratesa, a nastepnie obsluzyc pozostalych uczestnikow przestrzegajac naleznego porzadku. -A co teraz piszesz, Filotekscie? - zapytal Platon. -Wszystko... - dobiegl z mroku glos staruszka. - Wiersze, tragedie, komedie, dziela proza, epike i wszelkie inne mozliwe gatunki i rodzaje. Muzy byly dla mnie szczodre i nie stawialy przede mna zbyt wielu przeszkod. Z kolei, choc Eudoks wspomnial o moich domniemanych wizjach, porownujac mnie nawet z wyrocznia delficka, musze ci, Platonie, wyjasnic, ze ja nie widze przyszlosci, tylko ja wymyslam: opisuje ja, a to dla mnie znaczy, ze ja wymyslam. Stwarzam, dla czystej przyjemnosci, swiaty rozne od tego, i glosy, ktore przemawiaja z innych epok, przeszlych badz przyszlych; skonczywszy dzielo tworzenia, czytam, com napisal, i stwierdzam, ze to jest dobre. Jezeli zas jest zle, co sie takze czasami zdarza, wyrzucam wszystko do smieci i zaczynam od nowa. - I po salwie smiechow, jakimi nagrodzono ostatnie slowa, dodal: - Prawda jest, ze Apollo pozwolil mi, od czasu do czasu, w y d e d u k o w a c, czym mo z e b y c przyszlosc, i ze istotnie mam wrazenie, iz kobiety i mezczyzni beda wykonywac te same prace, tak jak proponujesz w Dialogach. Nie sadze natomiast, by mialy pojawic sie cudowne rzady i zlota wladza, pracujaca na korzysc Miasta... -Dlaczego? - zapytal Platon z nieukrywanym zaciekawieniem. - W dzisiejszych czasach rzeczywiscie nielatwo sobie wyobrazic, by mogla zaistniec tego rodzaju wladza. Ale w dalekiej przyszlosci, po uplywie setek, a moze tysiecy lat... czemu nie? -Bo czlowiek nie zmienil sie i nigdy sie nie zmieni, Platonie - odparl Filotekst. - Bez wzgledu to, jak nam przykro to przyznac, czlowiek nie pozwala, by kierowaly nim niewidzialne i doskonale Idee, ani nawet racjonalne mysli, tylko impulsy, odruchy, irracjonalne pragnienia... Wzbudzilo to liczne kontrowersje. Przerywano sobie wzajemnie w zapalczywej checi wyrazenia wlasnej opinii. Ale jeden glos, najezony mocno obcym akcentem, wzniosl sie ponad pozostale: -Zgadzam sie z tym stwierdzeniem. Wszystkie twarze zwrocily sie ku Krantorowi. -Co chcesz przez to powiedziec, Krantorze? - dopytywal sie Speuzyp, jeden z najbardziej szanowanych mentorow; przypuszczano, ze po smierci Platona to on odziedziczy zwierzchnosc nad Akademia. -Ze zgadzam sie z tym calkowicie. -Z czym? Z opinia Filoteksta? -Tak jest. Diagoras zamknal oczy i po cichu recytowal modlitwe. -Tak wiec sadzisz, ze ludzie nie pozwalaja, by kierowaly nimi Idee, ewidentnie obecne, tylko irracjonalne odruchy? -Skoro tak lubisz sokratejskie pytania, Speuzypie, zadam ci jedno - odparl Krantor. - Gdybys musial mowic o sztuce rzezbiarskiej, czy wzialbys za przyklad przepiekna figure mlodzienca namalowana na amforze czy tez straszna, zniszczona gliniana figurke umierajacego zebraka? -Majac taki dylemat - odparl Speuzyp, nie starajac sie nawet ukryc niesmaku, jaki wywolalo u niego postawione pytanie - nie pozostaje mi nic innego, Krantorze, jak wybor glinianej figurki, to drugie bowiem to nie rzezba, ale obraz. -To porozmawiajmy o glinianych figurkach - usmiechnal sie Krantor - a nie o pieknych obrazach. Krantorowi byly najzupelniej obojetne nadzieje, jakie wiazano z tym, co powie, byl bowiem pochloniety piciem wina dlugimi lykami. U jego stop, przy sofie, Cerber, nieksztaltny bialy pies, w towarzystwie wszechobecnych tu niezmordowanych gryzoni, konczyl resztki posilku swego pana. -Nie zrozumialem dobrze, co chciales powiedziec - odezwal sie Speuzyp. - Nic nie chcialem powiedziec. Diagoras przygryzl wargi, by sie nie wtracic: wiedzial, ze jesli sie odezwie, harmonia sympozjonu zostanie zmiazdzona niczym pierniczek w klach. -Sadze, ze Krantor chce powiedziec, ze my, istoty ludzkie, jestesmy jedynie glinianymi figurkami... - wtracil sie mentor Harpokrates. - Naprawde tak uwazasz? - zapytal Speuzyp. Krantor wykonal dwuznaczny gest. -To dziwne - ciagnal Speuzyp - tyle lat wedrowki po odleglych ziemiach... i nadal siedzisz zamkniety we wlasnej jaskini. Przypuszczam, ze znany ci jest nasz mit o jaskini? Wiezien, ktory cale zycie przezyl w jednej grocie, obserwujac cienie przedmiotow i istot rzeczywistych, gdy nagle odzyskuje wolnosc i wychodzi na swiatlo dzienne... domysla sie, ze dotychczas widzial tylko cienie, a rzeczywistosc jest o wiele piekniejsza i o wiele bardziej skomplikowana, niz to sobie wyobrazal. Ach, Krantorze, zal mi ciebie, bo wciaz jeszcze jestes wiezniem i nie widziales swietlistego Swiata Idei! * * Ja takze dostrzegam cienie w mojej "celi-jaskini": hellenskie slowa tancza przed mymi oczyma - od jak dawna nie ogladam swiatla slonecznego, swiatla Dobra, od ktorego wszystko pochodzi? Od dwoch dni? Od trzech? - Ale gdzies poza tym frenetycznym tancem znakow graficznych wyczuwam "zakrzywione kly" i "najezona" i "szorstka" siersc idei dzika, zwiazanej z trzecia praca Herkulesa: pojmaniem dzika erymantejskiego. A choc nigdzie w tekscie nie pada slowo "dzik", i tak jakiegos w i d z e - wydaje mi sie nawet, ze go slysze: donosne pochrzakiwanie, tupot wzbijajacy tumany kurzu, irytujace rycie korzeni pazurami - a zatem idea dzika i s t n i e j e, jest rownie rzeczywista jak ja. Czy Montala interesowal ten utwor dlatego, ze uwazal, iz ostatecznie dowodzi on platonskiej teorii idei? A Ktokolwiek? Dlaczego najpierw zajal sie gra ze mna, dodajac falszywy tekst do oryginalu, a nastepnie mnie porwal? Mam ochote krzyczec, sadze bowiem, ze "idea krzyku" to cos, co by mi przynioslo najwieksza ulge. (Przypis Tlumacza). Krantor wstal raptownie, jak gdyby okazywal, ze ma czegos dosc: opinii, pozostalych uczestnikow albo samej rozmowy. Jego ruch byl tak nagly, ze Hipsylus, mentor, ktory ze wzgledu na obfite kragle ksztalty najbardziej przypominal Heraklesa Pontor, zbudzil sie z ciezkiego snu, z ktorym walczyl od poczatku libacji, i niewiele braklo, by wino z jego pucharu znalazlo sie na nieskazitelnym ubraniu Speuzypa. A swoja droga - przelecialo Diagorasowi przez mysl - gdzie tez moze byc Herakles Pontor? Jego sofa byla pusta, ale Diagoras nie zauwazyl, zeby Herakles wstawal. -Macie niezle gadane - rzekl Krantor, rozciagajac zjezona czarna brode w krzywym usmiechu. I zaczal chodzic wokol kregu ucztujacych. Od czasu do czasu potrzasal glowa i wybuchal urywanym smiechem, jak gdyby cala sytuacja wydawala mu sie niebywale komiczna. -Wasze slowa, przeciwnie niz to wysmienite mieso, jakie dzis podaliscie, sa niewyczerpane - rzekl. - Zapomnialem sztuki wymowy, mieszkajac dlugo tam, gdzie nie byla mi ona potrzebna. Znalem wielu filozofow, ktorych latwiej bylo przekonac uczuciem niz przemowieniem... a i takich, ktorych przekonac sie nie dalo, bo nie wymyslali nic, co daloby sie oznajmic, zrozumiec, dowiesc badz obalic slowami, i ograniczali sie do wskazywania palcem czarnego nieba na dowod, ze nie postradali glosu, tylko rozmawiaja, podobnie jak gwiazdy, ponad naszymi glowami. Kontynuowal swoj powolny spacer wokol stolu, ale ton jego glosu stawal sie coraz bardziej posepny. -Slowa... Mowicie... Mowie... Czytamy... Odcyfrowujemy alfabet... A zarazem nasze usta przezuwaja... Jestesmy glodni... prawda?* Nasz zoladek otrzymuje pokarm... Mlaszczemy i siorbiemy... Wbijamy kly w nieksztaltne kawalki miesa... * Tak, Krantorze, bardzo. Tlumacze cie, probujac paskudztwa, jakie Ktokolwiek raczyl wlozyc mi dzis do miski. Masz ochote sprobowac? (Przypis Tlumacza). Stanal i nagle rzekl z emfaza: -Zauwaz, ze powiedzialem "kly" i "nieksztaltne"!* * Eidetyczne slowa tego rozdzialu juz zauwazylem, ale tak czy inaczej, dzieki, Krantorze. (Przypis Tlumacza). Nikt nie wiedzial, do kogo wlasciwie z obecnych zwrocil sie Krantor z tymi slowami. Po chwili podjal na nowo i swoj spacer, i swoj dyskurs: -Wbijamy, powtarzam, nasze kly w nieksztaltne kawalki miesa, wyciagamy rece, by podniesc puchar z winem do ust, podmuchy wiatru wywoluja u nas gesia skorke, a czlonek staje w przeczuciu nadejscia piekna; jelita bywaja czasami leniwe... co stanowi pewien problem, co? Przyznaj...* * To prawda. Domyslasz sie wszystkiego, Krantorze. Od kiedy mnie tu zamknieto, jednym z glownych moich problemow jest obstrukcja. (Przypis Tlumacza). -Mnie to mowisz? - Hipsylus poczul sie adresatem wypowiedzi. - Nie wyproznilem sie porzadnie od ostatnich Tesmoforii! Pozostali mentorzy, urazeni, kazali mu zamilknac. Krantor ciagnal dalej: -I oto mamy jakas sensacje... Sensacje czasem nie do opisania... A mimo to ilez slow jej poswiecamy! Jakze ja odmieniamy obrazami, ideami, uczuciami, czynami! Jakaz wartka rzeka slow jest ten swiat i w jakiz to sposob unosimy sie na niej! Wasza jaskinia, wasz cudowny mit... Slowa, slowa, slowa... Powiem wam cos, i powiem slowami, ale potem zamilkne: wszystko, co myslelismy, co wymyslimy, co juz wiemy i czego dowiemy sie w przyszlosci, absolutnie wszystko, stanowi p i e k n a k s i a z k e, ktora piszemy i czytamy wspolnie! I kiedy podejmujemy wysilek, by odcyfrowac i zredagowac tekst tej ksiazki... nasze cialo... co robi? Nasze cialo zada... meczy sie... schnie... a wreszcie kruszy sie... - przerwal. Jego szeroka twarz rozciagnela sie w usmiechu arystofanesowskiej maski. - Ale... Jakaz to ciekawa ksiazka! Jak zabawna, i ile w niej slow! Prawda? Po slowach Krantora zapanowala gleboka cisza.* * Chyba oszalalem. R o z m a w i a l e m przeciez z bohaterem ksiazki! Nagle wydalo mi sie, ze zwraca sie on do mnie, i o d p o w i e d z i a l e m mu w przypisach. To wszystko chyba dlatego, ze siedze zamkniety w celi, nie majac do kogo sie odezwac. Ale oczywiste jest takze, ze Krantor pojawia sie zawsze na linii dzielacej fikcje od rzeczywistosci. Inaczej mowiac: oddzielajacej to, co jest literatura, od tego, co nia nie jest. Krantorowi nie zalezy, by byc wiarygodnym: zadowala sie nawet odkrywaniem gry slow krazacych wokol niego, jak wtedy gdy zwrocil uwage na slowa eidetyczne. (Przypis Tlumacza). Cerber, postepujacy krok w krok za swoim panem, zaszczekal wsciekle u jego stop, zjezyl koniec ogona i pokazal ostre kly, jak gdyby pytal go, co zamierza robic dalej. Krantor pochylil sie niczym czuly ojciec, ktory, choc zajety rozmowa z innymi doroslymi, nie obraza sie, ze synek mu przerywa, wzial psa w potezne ramiona i jak niewielka, bielejaca w tym mroku sakwe, wypelniona z jednego boku, a prawie pusta z drugiego, zaniosl go na sofe. Od tej chwili jakby zupelnie stracil ochote do dyskusji, pochloniety zabawa z psem. -Krantor rzuca slowa, zeby je poddac krytyce - odezwal sie Speuzyp. - Jak widzicie, sam sobie przeczy. -Ubawilo mnie to, co mowil o ksiazce, ktora mialaby zbierac wszystkie nasze mysli - doszedl z cieni glos Filoteksta. - Daloby sie stworzyc podobna ksiazke? Platon rozesmial sie. -Od razu widac, zes pisarzem, a nie filozofem! Ja tez swego czasu pisalem... Dlatego z latwoscia odrozniam jedno od drugiego. -Moze jedno i drugie to to samo - odparl Filotekst. - Ja wymyslam bohaterow, a ty Prawdy. Ale nie chce odchodzic od tematu. Mowilem o ksiazce, ktora oddawalaby nasz sposob myslenia... albo nasza znajomosc rzeczy i istot. Czy daloby sie ja napisac? Kalikles, mlody geometra, ktorego jedyna wada bylo, ze zawsze poruszal sie tak, jak gdyby jego konczyny byly wywichniete, przeprosil w owej chwili, podniosl sie i komplet kosci skladajacych sie na jego szkielet przeniosl w cien. Diagoras rozejrzal sie za Antysem, glownym podczaszym. Gdziez on sie podzial? Herakles takze nie wracal. Po chwili odezwal sie Platon: -Ksiazki, o ktorej mowisz, Filotekscie, nie da sie napisac. -Czemu to? -Bo to niemozliwe - odparl Platon spokojnie. -Wyjasnij, prosze. Powoli, gladzac szpakowata brode, Platon tlumaczyl: -Od dosc dawna czlonkowie tej Akademii wiedza, ze poznanie jakiegokolwiek przedmiotu sklada sie z pieciu poziomow albo elementow: najpierw idzie nazwa przedmiotu, potem jego definicja, obraz, dyskusja intelektualna, wreszcie przedmiot sam w sobie - prawdziwy cel poznania. Ale literatura dochodzi tylko do dwoch pierwszych poziomow: nazwy i definicji. Slowo pisane nie jest obrazem, a zatem nie potrafi osiagnac trzeciego poziomu. Slowo pisane nie mysli, nie moze zatem takze dojsc do dyskusji intelektualnej. Tym bardziej, rzecz jasna, nie da sie nim dojsc do ostatniego poziomu - Idei samej w sobie. Dlatego wiec ksiazka opisujaca nasze poznawanie rzeczy nie jest mozliwa do napisania. Filotekst siedzial przez chwile zamyslony. -Jezeli nie masz nic przeciwko temu - rzekl w koncu - daj mi przyklad kazdego z tych elementow, zebym mogl zrozumiec, o czym mowisz. Wtracil sie natychmiast Speuzyp, jak gdyby dawanie przykladow nie przystawalo Platonowi. -To bardzo proste, Filotekscie. Pierwszy element to nazwa, moze to byc jakakolwiek nazwa. Na przyklad: "ksiazka", "dom", "wieczernik". Drugi element to definicja i sa to zdania, ktore mowia o tych nazwach. W przypadku "ksiazki" definicja byloby: "Ksiazka to zapisany papirus, ktory stanowi kompletny tekst". Literatura, co oczywiste, moze obejmowac jedynie nazwy i definicje. Trzeci element to obraz, wizja, jaka kazdy z nas tworzy sobie w glowie, kiedy o czyms mysli. Na przyklad kiedy mysle o ksiazce, widze zwoj papirusu rozlozony na stole. Czwarty element, intelekt, to wlasnie to, co teraz robimy: dyskusja na jakis temat, przy ktorej poslugujemy sie wlasna inteligencja. W naszym przykladzie polegalaby na rozmowie o ksiazce, o jej pochodzeniu, o jej celu. Piaty i ostatni element to Idea sama w sobie, to znaczy prawdziwy przedmiot poznania. W przykladzie ksiazki bylaby to ksiazka sama w sobie, ksiazka idealna, nadrzedna wobec wszystkich ksiazek swiata. -To dlatego slowo pisane uwazamy za cos bardzo niedoskonalego, Filotekscie - dodal Platon - i zauwaz, ze tym samym wcale nie chcemy lekcewazyc pisarzy... - Rozlegly sie tlumione smiechy. - Tak czy inaczej, mysle, ze rozumiesz juz, dlaczego taka ksiazke trudno byloby stworzyc. Filotekst zdawal sie zatopiony w myslach. Po chwili milczenia odezwal sie cichym, drzacym glosem: -Zalozymy sie? Tym razem wszyscy zgodnie wybuchneli smiechem. Diagoras, ktoremu dyskusja zaczynala sie zdawac niemrawa, niespokojnie poruszyl sie na sofie. Gdziez sie podziali Herakles i Antys? Wreszcie z ogromna ulga dostrzegl krepa sylwetke Tropiciela powracajacego z ciemnosci do kuchni. Jego twarz jak zwykle pozbawiona byla wyrazu. Co sie wlasciwie stalo? Herakles juz nie wrocil na sofe. Podziekowal za kolacje, dodal przy tym, ze pewne sprawy wzywaja go do Aten. Mentorzy pozegnali sie z nim szybko i serdecznie, a Diagoras odprowadzil do wyjscia. -Gdzie byles? - zapytal, upewniwszy sie, ze nikt ich nie slyszy. - Moje sledztwo dobiega konca. Pozostal krok ostateczny. Ale juz go mamy. - Menechmosa? - zdenerwowany Diagoras zorientowal sie, ze wciaz trzyma w reku puchar z winem. - To Menechmos? Moge wniesc publiczne oskarzenie przeciw niemu? - Jeszcze nie. Jutro wszystko sie wyjasni. - A Antys? -Poszedl juz. Ale nie przejmuj sie: tej nocy beda go pilnowac - usmiechnal sie Herakles. - Teraz musze juz isc. I uspokoj sie, zacny Diagorasie. Jutro poznasz prawde.* * Uswiadomilem sobie oto, ze przeciez jeszcze nie opowiedzialem, jak to sie stalo, ze znalazlem sie w tej celi. Jezeli prawda jest, ze te przypisy przydadza mi sie, zeby nie zwariowac, dobrze moze bedzie opowiedziec wszystko, co pamietam w tej sprawie, jak gdybym w ten sposob zwracal sie do przyszlego czytelnika - choc najprawdopodobniej nikt tego nie przeczyta. Pozwol mi, czytelniku, na ten kolejny wtret. Wiem, ze wolalbys czytac dalej ksiazke, niz sluchac o moich nieszczesciach, pamietaj jednak, ze bez wzgledu na to, jak marginalnie mnie traktujesz z racji tych przypisow na dole strony, winienes mi nieco uwagi z wdziecznosci dla mej owocnej pracy, bez ktorej nie zdolalbys cieszyc sie utworem, ktory tak ci sie podoba. Tak wiec czytaj mnie cierpliwie. Jak pamietasz, owej nocy, gdy ukonczylem przeklad poprzedniego rozdzialu, mialem zamiar zlapac mego nieznanego goscia, tajemniczego falszerza tekstu, nad ktorym pracuje. W tym celu zgasilem swiatla w calym domu i udalem, ze klade sie spac, a w rzeczywistosci zaczailem sie w salonie, ukryty za drzwiami, czekajac na "wizyte". Kiedy bylem niemal pewny, ze owej nocy juz nie przyjdzie, uslyszalem halas. Wychylilem sie zza przymknietych drzwi i zdolalem jedynie dostrzec cien rzucajacy sie na mnie. Obudzilem sie z potwornym bolem glowy i zorientowalem sie, ze jestem zamkniety w tych oto czterech scianach. Co do celi, juz ja opisalem, odsylam wiec czytelnika do wczesniejszego przypisu. Na stole lezal tekst Montala i moj wlasny przeklad, ukonczony na rozdziale szostym. Do tego ostatniego dolaczono starannie wykaligrafowana notke na oddzielnej kartce: NIEWAZNE, KIM JESTEM. NAZYWAJ MNIE "KTOKOLWIEK". JEZELI JEDNAK NAPRAWDE CHCESZ STAD WYJSC, TLUMACZ DALEJ. KIEDY SKONCZYSZ, BEDZIESZ WOLNY. Jak dotad to jedyny kontakt, jaki mialem z moim anonimowym porywaczem. Z nim i jego bezplciowym glosem, jaki czasami dochodzi mnie przez drzwi celi: "Tlumacz!". I to wlasnie czynie. (Przypis Tlumacza). Rozdzial VIII Zasnalem przy stole (nie pierwszy raz, odkad jestem tutaj), ale zbudzilem sie natychmiast, slyszac ow halas. Powoli wracalem do rzeczywistosci i uszczypnalem sie w prawy policzek, ktory wytrzymal caly ciezar mojej glowy zlozonej na rekach. Poruszylem miesniami twarzy. Wytarlem slad sliny. Podnoszac lokcie, rozgarnalem papirusy, zeby dotlumaczyc rozdzial siodmy. Przetarlem oczy i rozejrzalem sie wokol: wygladalo na to, ze nic sie nie zmienilo. Znajdowalem sie w tym samym prostokatnym pomieszczeniu, za biurkiem, wyizolowany w strumieniu swiatla lampy. Czulem glod, ale to tez nic nowego. Wtedy przyjrzalem sie uwaznie cieniom i zorientowalem sie, ze w istocie c o s jednak sie zmienilo.W ciemnosciach stal Herakles Pontor i przygladal mi sie spokojnymi szarymi oczami. -Co tu robisz? - wyszeptalem. -W niezla sie wpakowales kabale - odparl. Jego glos brzmial tak, jak to sobie wyobrazalem podczas czytania tekstu. Ale to pomyslalem pozniej. -Jestes postacia z utworu - zaprotestowalem. -A to jest wlasnie utwor - odparl Tropiciel Tajemnic. - I naturalnie stanowisz jego czesc. Ale potrzebujesz pomocy i dlatego przyszedlem. Zastanow sie: porwano cie, zebys to przetlumaczyl, choc nikt ci nie gwarantuje, ze odzyskasz wolnosc, gdy skonczysz. Wynika z tego, ze twego straznika szalenie interesuje przeklad, pamietaj o tym. Chce, bys przetlumaczyl Jaskinie filozofow. Musisz dowiedziec sie dlaczego. To wazne, mozesz wtedy zaproponowac transakcje wymienna: ty chcesz wolnosci, on tez chce czeg os. Obaj mozecie otrzymac to, czego chcecie, nie sadzisz? -Ten, co mnie porwal, nic nie chce! - jeknalem. - Jest szalony! Herakles pokrecil swa potezna glowa. -A jakie to ma znaczenie? Nie przejmuj sie teraz stanem jego umyslu, tylko wlasnym interesem. Dlaczego jest dla niego t a k wazne, zebys przetlumaczyl ten utwor? Zastanawialem sie chwile. -Bo tkwi w nim jakas tajemnica. Po wyrazie twarzy Tropiciela poznalem, ze takiej odpowiedzi sie spodziewal. Mimo to zauwazyl: -Swietnie! To oczywisty powod. Na kazde oczywiste pytanie musi pasc oczywista odpowiedz. Bo tkw i w n im j ak as ta je mn ica. Dlatego gdybys mogl sprawdzic, co to za tajemnica, bylbys w stanie zaproponowac mu uklad, prawda? "Poznalem tajemnice - powiesz mu - ale nie zdradze jej, poki mnie stad nie wypuscisz". To dobra mysl. Ostatnie zdanie wypowiedzial smialo i z odcieniem dumy, gdyz pragnal dodac mi otuchy, bedac chyba pewien, ze sam pomysl jest doskonaly. -Naprawde cos odkrylem - powiedzialem. - Prace Heraklesa, dziewczyna z lilia, ktora... - To nic nie znaczy - przerwal mi niecierpliwie. - To zwyczajne wizje. Dla ciebie moga oznaczac prace Heraklesa albo dziewczyne z lilia, ale dla innego czytelnika bedzie to juz cos zupelnie innego, nie pojmujesz? Wizje sa zmienne, sa niedoskonale! Masz znalezc idee ostateczna, i d e n t yc z n a dla wszystkich czytelnikow. Powinienes mnie zapytac: jaki jest k l u c z? Musi tu byc jakies ukryte znaczenie! Wyjakalem jakies niemadre slowa. Herakles patrzyl na mnie z zimnym zaciekawieniem. Po chwili rzekl: -Dlaczego placzesz? Nie zalamuj sie teraz, tylko bierz sie do pracy. Szukaj zasadniczej idei. Posluz sie moja logika: znasz mnie juz i wiesz, jak rozumuje. Szukaj slowa! Musi cos byc! C os! Pochylilem sie nad papirusami, choc oczy mialem jeszcze wilgotne. Ale nagle wydalo mi sie rzecza o wiele wazniejsza zapytac go, jakim cudem zdolal wyjsc z ksiazki i pojawic sie w mojej celi. Przerwal mi wladczym gestem. - Koniec rozdzialu - oznajmil.* * Oparlem sie ogarniajacej mnie pokusie, by zniszczyc ten falszywy rozdzial osmy, ktory moj porywacz, bez watpienia, przemycil do utworu. Jedyne w czym sie ten sukinsyn nie pomylil to moj szloch. Ostatnio czesto zdarza mi sie plakac. To jeden z moich sposobow na mierzenie czasu. Ale jesli Ktokolwiek sadzi, ze przez te podrzucone strony doprowadzi mnie do szalenstwa, myli sie bardzo. Teraz wiem, po co sie nimi posluzyl: to przeslania, instrukcje, rozkazy, grozby. Nie stara sie nawet ukrywac ich falszywego pochodzenia. Przy czytaniu niby to moich slow robilo mi sie niedobrze. Zeby sie od tego uwolnic, staralem sie myslec o tym, co naprawde p o w i e d z i a l e m. Nie sadze, zebym "jeknal", jak mowi tekst. Podejrzewam, ze postawilbym o wiele wiecej pytan niz ten smetny wytwor mego przesladowcy, usilujacy mnie udawac. A co do placzu, to trafil w sedno. Rozpoczynam tlumaczenie od tego, co wedlug mnie stanowi prawdziwy rozdzial osmy. (Przypis Tlumacza). Rozdzial VIII* *Bardzo powoli mi to idzie! Bardzo powoli! Bardzo POWOLI! Musze tlumaczyc szybciej, jezeli chce stad w ogole wyjsc. (Przypis Tlumacza).Obchody konczace Lenaje zaklocaly normalny rytm zycia miasta. Owego slonecznego ranka gesty szpaler wozow kupcow blokowal brame Dipylon; dochodzily stamtad zlorzeczenia i pokrzykiwania, lecz to ulicznego ruchu nie przyspieszalo. Przy Bramie Pireusu kroki ludzi byly jeszcze bardziej opieszale i pelny obrot kola u wozu mogl trwac nawet i kwarte klepsydry. Niewolnicy przenoszacy amfory, wiazki drewna, worki pszenicy czy polecenia przekrzykiwali sie wzajemnie na ulicach, domagajac sie ustapienia miejsca. Ludzie wstawali nie w pore. Obrady Zgromadzenia w swiatyni Dionizosa Eleuteryjskiego opoznialy sie. Jako ze nie przybyli wszyscy prytani, nie mozna bylo przejsc do glosowania. Przemowienia ciagnely sie, a nieliczna publicznosc drzemala na stopniach. Posluchajmy teraz Hanokratesa. A Hanokrates, wlasciciel cennych terenow za miastem, przenioslszy swa godna podziwu anatomie (idac nieco krzywym krokiem) na podium dla mowcow, zaczynal wlasnie powolna recytacje, ktorej nikt nie sluchal. W swiatyniach wstrzymywano skladanie ofiar z powodu nieobecnosci kaplanow, zajetych przygotowywaniem ostatnich procesji. Niechetnie tez pochylano glowy przy pomniku Bohaterskich Patronow, by przeczytac rozporzadzenia i nowe zalecenia. W Tebach panuje sytuacja tymczasowa. Oczekuje sie powrotu z wygnania wodza Pelopidasa, rodem z grodu Kadmosowego. Krola Sparty Agezylaosa odrzucila cala niemal Hellada. Obywatele! Nasze poparcie polityczne dla Teb ma kluczowe znaczenie dla stabilnosci... Ale sadzac po zmeczonym wyrazie twarzy czytajacych, nikt, zdaje sie, nie uwazal, zeby istotnie bylo cos "kluczowego" w owej chwili. Dwoch ludzi, ktorzy z uwaga wpatrywali sie w jedna z tabliczek, komentowalo ze spokojem: -Spojrz, Anfikosie, tu mowia, ze patrolu majacego wytrzebic wilki na Likawicie jeszcze nie zebrano; nadal szukaja ochotnikow... -Jestesmy bardziej leniwi i tepi niz Spartanie... -Gnusniejemy w pokoju: juz nawet nie chce sie nam ruszyc na polowanie na wilki... Ktos jeszcze, mezczyzna z kulista, lysa glowa, wpatrywal sie w tabliczki z podobna obojetnoscia, co pozostali. Z racji wyrazu jego twarzy mozna by powiedziec, ze jego mysli sa tepe albo tez, ze mysli powoli. Rzecz jednak w tym, ze przez cala noc prawie nie odpoczywal. Pora juz odwiedzic Tropiciela - pomyslal. Oddalil sie od pomnika i powoli skierowal kroki ku dzielnicy Skambonidai. Gdzie sie podzial dzien? - zastanawial sie Diagoras. Czemu zdawalo mu sie, ze wszystko wokol niego ciagnie sie z tepa i miododajna powolnoscia?* Rydwan Slonca przystanal sparalizowany na gruncie nieba. Czas zdawal sie gestym plynnym miodem, jak gdyby boginie nocy, Jutrzenka i Poranek, odmowily nadejscia i trwaly w bezruchu spokojne i polaczone w jedno, stapiajac ciemnosc i swiatlo w metna szarawa barwe. Diagoras czul sie spowolnialy, ale byl tez zdezorientowany, a niepokoj wzmagal jego energie, byl jak ciezar w zoladku, doprowadzal do powolnego ozywienia rak, draznil go podobnie, jak baki zmuszaja stado krow do bezmyslnego posuwania sie naprzod. * To eidesis, kretynie, eidesis, EIDESIS! Eidesis modyfikuje wszystko, pakuje sie wszedzie, na wszystko ma wplyw. Tym razem to idea "powolnosci", ktora z kolei kryje w sobie inna idee. (Przypis Tlumacza). Droga do domu Heraklesa Pontor zdawala sie nie miec konca, niczym maraton. Ogrod zamilkl: tylko powolna kantylena kukulki zdobila cisze. Diagoras zastukal gromko do drzwi, odczekal, poslyszal jakies kroki, a kiedy drzwi sie otwarly, rzekl: -Chce sie widziec z Heraklesem Pon... Drzwi nie otworzyla mu Ponsyka. Wlosy dziewczyny, skrecone i niesforne, na ramiona splywaly swobodnie z kanciastej glowy. Nie byla piekna, wlasciwie nie tyle niepiekna, ile w sumie ciekawa, tajemnicza, wyzywajaca niczym hieroglif na skale: nieruchome, przejrzyscie jasne niczym kwarc oczy, pelne wargi, szczupla szyja. Peplos ledwie ukladal sie w faldy na imponujacej piersi, a... Na Zeusa! Teraz przypomnial sobie, kto to! -Wchodz, wchodz, Diagorasie - odezwal sie Herakles Pontor, wysuwajac sie zza ramienia dziewczyny. - Oczekiwalem kogos innego i dlatego... -Nie chcialem ci przeszkadzac... jezeli jestes zajety - wzrok Diagorasa przesuwal sie z jednego na drugie, jakby oczekiwal odpowiedzi od obojga. -Nie przeszkadzasz mi. Prosze, wejdz. Dziewczyna odsunela sie na bok. Zapadla chwila tepego milczenia. -Znasz przeciez Yasintre - odezwal sie Herakles. - Wejdz. Lepiej bedzie nam sie rozmawialo na tarasie w ogrodzie. Diagoras ruszyl za Tropicielem przez ciemne korytarze. Czul - a nie chcial odwracac glowy - ze ona nie idzie za nimi, i odetchnal z ulga. Na zewnatrz swiatlo dnia bilo w oczy z oslepiajaca moca. Panowal upal, ale to im nie przeszkadzalo. Wsrod jabloni, pochylona nad studzienna cembrowina z bialego kamienia, stala Ponsyka, zajeta czerpaniem wody ciezkim wiadrem. Posapywala z wysilku, czego slabe echo wydobywalo sie na zewnatrz mimo maski. Herakles poprowadzil Diagorasa az na skraj podcieni i wskazal mu miejsce. Byl zadowolony, nawet podniecony: zacieral grube rece, usmiechal sie, a jego pucolowate policzki byly zarumienione. Zarumienione! W oczach migotala jakas nowa, figlarna iskierka, co mocno dziwilo filozofa. -Wiesz, nigdy bys nie uwierzyl, jak bardzo ta dziewczyna mi pomogla. -Pewnie bym nie uwierzyl. Herakles wygladal na zaskoczonego podejrzeniami Diagorasa. -Nie jest tak, jak myslisz, zacny Diagorasie, dajze spokoj! Pozwol, ze ci opowiem, co sie stalo wczorajszej nocy, kiedy wrocilem do domu, szczesliwie zebrawszy wszystkie wiadomosci, jakie mi byly potrzebne... Migotliwe sandaly Selene uniosly juz boginie poza polowe niebianskiej bruzdy, ktora orala co noc, kiedy Herakles dotarl do domu i zaglebil sie w dobrze znanej ciemnosci ogrodu, w gestwine listowia, ktore, wysrebrzone chlodnymi promieniami ksiezyca, poruszalo sie cicho, nie zaklocajac odpoczynku zanurzonych w glebokich gniazdach skostnialym ptakom spiacym wsrod konarow.* * Przykro mi, ale juz nie moge. Eidesis wkradla sie nawet w opisy, a o spotkaniu Heraklesa z Yasintra opowiada sie w sposob przesadnie powolny. Naduzywajac przywileju tlumacza, postaram sie skondensowac narracje, zeby posuwac sie szybciej, ograniczajac sie do tego, co najistotniejsze. (Przypis Tlumacza). Wowczas ja ujrzal: prosty cien posrod drzew, wyrzezbiony w relief przez ksiezyc. Zatrzymal sie natychmiast. Zalowal, ze nie ma zwyczaju (przy jego pracy bylo to czasami konieczne) nosic sztyletu pod plaszczem. Ale postac nie poruszala sie: byl to piramidalny ciemny ksztalt, szeroki u podstawy, z okraglym czubkiem ukwieconym wlosami haftowanymi polyskliwa szaroscia. -Kim jestes? - zapytal. -To ja. Glos mlodego chlopca, zapewne efeba. Slyszal go przedtem, tego byl pewny. Ale jego wyglad... Postac postapila kilka krokow w jego kierunku. -Co za ja? -Ja. -Kogo szukasz? -Ciebie. -Podejdz blizej, zebym mogl ci sie przyjrzec -Nie. Poczul sie niepewnie: wydalo mu sie, ze nieznajomy boi sie, a zarazem nie boi, ze jest niebezpieczny, a zarazem nieszkodliwy. Wydedukowal natychmiast, ze tego rodzaju sprzecznosci sa charakterystyczne dla kobiety. Ale... ktoz to jest? Dostrzegl katem oka sunacy ulica sznur pochodni: niosacy je ludzie spiewali, falszujac. Moze brali udzial w jednej z ostatnich procesji Lenajow, bo tacy czasami wracali do domu zarazeni piesniami, jakich sie nasluchali lub naspiewali podczas obrzedow, pod wplywem anarchizujacych wlasciwosci wina. -Znam cie? -Tak. Nie - brzmiala odpowiedz. I ta zagadkowa reakcja na jego pytanie paradoksalnie wyjawila mu tozsamosc intruza. - Yasintra? Postac zwlekala z odpowiedzia. Pochodnie istotnie byly coraz blizej, choc zdawalo sie, ze przez caly ten czas nie poruszyly sie. - Tak. -Czego chcesz? - Pomocy. Herakles postanowil podejsc blizej i postapil o krok prawa noga. Cykanie swierszczy na pozor zamilklo. Plomienie pochodni ruszaly sie opieszale niczym ciezkie zaslony wzburzone drzaca reka starca. Lewa stopa Heraklesa przebyla kolejny eleajski odcinek. Swierszcze podjely cykanie. Plomienie pochodni poruszyly sie w sposob niezauwazalny, niczym chmury. Herakles podniosl prawa noge. Swierszcze umilkly. Plomienie nachylily sie skamieniale. Stopa opadla. Zamilkly dzwieki. Plomienie uspokoily sie. Stopa zanurzyla sie w trawie...* * A tu ja sie zatrzymuje. Reszta tego dlugachnego rozdzialu to rozwlekly, nuzacy opis kolejnych krokow Heraklesa w kierunku Yasintry; paradoksalnie jednak Tropiciel nigdy do niej nie dochodzi, czym przypomina "Achillesa, ktory nigdy nie dogoni zolwia" z paradoksu Zenona z Elei (stad wyrazenie "eleajski odcinek"). Wszystko to, przy czestym powtarzaniu sie terminow takich jak "powolny", "ciezki" i "tepy" i metafor zwiazanych z oraniem ziemi, nasuwa na mysl prace Herkulesa polegajaca na wykradzeniu potworowi imieniem Geryon stada jego wolow. Czasami wzmiankowany "krety krok" pochodzi od Homera, bo woly dla autora Iliady to zwierzeta o "kretym kroku". A co do powolnosci i ciezaru, to musze zaznaczyc, ze moglem nareszcie w pelni sie wyproznic, co znacznie poprawilo mi humor. Moze koniec obstrukcji to jakis dobry znak, wskazujacy na szybkie osiagniecie celu? (Przypis Tlumacza). Diagoras mial wrazenie, ze sluchal Heraklesa przez bardzo dlugi czas. -Oferowalem jej goscine u mnie i obiecalem pomoc - wyjasnial Herakles. - Jest przerazona, bo ostatnio grozono jej, i nie wie, do kogo sie zwrocic. Wiesz dobrze, ze nasze prawa nie sa wyrozumiale dla kobiet jej profesji. -Ale kto wlasciwie jej grozil? -Ci sami, co grozili jej wczesniej, o czym wspominala w poprzedniej naszej z nia rozmowie. Cierpliwosci, Diagorasie, zaraz ci wszystko wyjasnie. Mamy chyba troche czasu, bo teraz sprawa polega na gromadzeniu wiadomosci. Ach, te ostatnie chwile przed rozwiklaniem zagadki zawsze sprawiaja mi wyjatkowa przyjemnosc. Masz ochote na kieliszek czystego wina? -Tym razem tak - mruknal Diagoras. Ponsyka przyniosla i postawila w przedsionku ciezka tace z dwoma pucharami i dzban czystego wina. Kiedy odeszla, Herakles odezwal sie: -Posluchaj, Diagorasie, i nie przerywaj mi: wyjasnienia potrwaja dluzej, jezeli strace watek. I zaczal mowic, chodzac po ganku w te i we w te wolnym, kretym krokiem, to w kierunku sciany, to w kierunku swietlistego ogrodu, jak gdyby cwiczyl przemowienie przygotowane dla Akademii. Jego tegie rece owijaly slowa w opieszale gesty.* * Zawile wyjasnienie tajemnicy przedstawione przez Heraklesa Pontor to kolejne nasilenie eidesis, bo Tropiciel, zazwyczaj tak malomowny, robi tutaj dlugie, smiale dygresje, ktore posuwaja sie rownie powoli, co woly. Postanowilem opracowac wersje skrocona. Przytocze, przy najblizszej sposobnosci pare jego oryginalnych komentarzy. (Przypis Tlumacza). Tramach, Antys i Eunios znaja Menechmosa. Od kiedy? Skad? Nie wiadomo, ale to nie ma wiekszego znaczenia. Pewne jest, ze Menechmos proponuje im pozowanie do rzezb i role we wlasnych sztukach. Co wiecej, zakochuje sie w nich i zaprasza do udzialu w rozwiazlych przyjeciach wespol z innymi efebami.* <<* "Mozemy wyobrazic sobie ich nocne smiechy - mowi Herakles - ich lagodne, taneczne ruchy przed powolnym dlutem Menechmosa, wyrafinowane milosne figle, dojrzale ciala zarozowione w swiatlach pochodni". (Przypis Tlumacza).>> Jednakze Antysa darzy wieksza atencja niz dwoch pozostalych. Ci zaczynaja byc zazdrosni. Tramach grozi Menechmosowi, ze wyjawi wszystko, jezeli ten nie bedzie okazywal swoich czulosci w sposob bardziej wyrownany.* <<* "A po czarodziejskim lyku wina rozkoszy, kwasny osad dyskusji" - mowi Herakles. (Przypis Tlumacza).>> Menechmosa ogarnia lek, umawia sie wiec z Tramachem na spotkanie w lesie. Tramach udaje, ze wybiera sie na polowanie, w rzeczywistosci jednak idzie na miejsce spotkania, po czym wywiazuje sie miedzy nimi klotnia. Rzezbiarz czy to z premedytacja, czy w chwili zaslepienia rzuca sie na Tramacha i albo go zabija, albo bije do nieprzytomnosci, po czym zostawia jego cialo na pozarcie wilkom. Antys i Eunios wpadaja w poploch, pewnej nocy spotykaja sie z Menechmosem i prosza o wyjasnienia. Ten z zimna krwia mowi im, co uczynil, moze chce ich nastraszyc, wiec Antys pod pretekstem sluzby wojskowej chce opuscic Ateny, natomiast Eunios, ktory nie moze uciec spod wladzy Menechmosa, w panice postanawia go wydac - dlatego podzielil los Tramacha. Antys jest swiadkiem wszystkiego, rowniez tego, jak Menechmos okalecza sztyletem zwloki Euniosa, potem skrapia cialo winem i przebiera w kobiece szmatki, by ludzie uwierzyli, ze dojrzewajacego mlodzienca ogarnelo szalenstwo.* <<* "Zauwaz, jak przebiegly jest Menechmos! - zaznacza Herakles. - Nie na prozno jest artysta. Wie, ze odpowiedni kostium i rekwizyt moze oszolomic, jak mocny trunek. Kiedy ujrzelismy Euniosa cuchnacego winem i przebranego za kobiete, nasza pierwsza mysla bylo: mlody czlowiek, ktory sie upija i przebiera w taki sposob, zdolny jest do wszystkiego. I oto pulapka: okazuje sie, ze schematy naszego myslenia nasuwaja wnioski calkowicie sprzeczne z oczywistymi faktami, ktore dostrzegamy przy racjonalnej ocenie rzeczywistosci". (Przypis Tlumacza).>> Oto wszystko.* * "A lilia?" - pyta wowczas Diagoras. Herakles gniewa sie za przerywanie mu, ale odpowiada: "Szczegol poetycki, nic wiecej. Menechmos jest artysta". Ale Herakles nie wie, ze lilia to szczegol bynajmniej nie poetycki, tylko eidetyczny i dlatego niedostepny jego rozumowaniu jako bohatera ksiazki. Lilia to slad dla czytelnika, nie dla Heraklesa. Przechodze teraz do normalnego dialogu. (Przypis Tlumacza). -Wszystko, co ci opowiedzialem, zacny Diagorasie, to moje wnioski, do jakich doszedlem jeszcze przed nasza rozmowa z Menechmosem. Po tym spotkaniu bylem niemal calkowicie przekonany o jego winie, ale jak sie tu upewnic? Wowczas pomyslalem o Antysie: to slaby punkt owej galezi, gotow zlamac sie pod najlzejszym nawet ciezarem... Opracowalem wiec prosty plan: podczas kolacji w Akademii, kiedy wy wszyscy traciliscie czas na rozmowy o poetyce filozofii, ja szpiegowalem naszego pieknego znajomego. Jak sam wiesz, kazdy podczaszy usluguje wszystkim gosciom wedle wczesniej ustalonego porzadku, wiedzialem wiec, kiedy Antys podejdzie do mnie, i gdy to zrobil, wyjalem z plaszcza niewielki kawalek papirusu i wreczylem mu go bez slowa, ale gestem az nadto wymownym. Napisalem: Wiem wszystko o smierci Euniosa. Jezeli nie chcesz, bym o tym mowil, nie wracaj, by obsluzyc kolejnego goscia: zaczekaj chwile w kuchni, sam. -Skad pewnosc, ze Antys byl swiadkiem smierci Euniosa? Herakles sprawial wrazenie wielce zadowolonego, jak gdyby czekal na to wlasnie pytanie. Przymknal oczy, usmiechajac sie, i odparl: -Nie bylem pewien! Kartka stanowila przynete, a Antys ja polknal. Kiedy spostrzeglem, ze spoznia sie z obsluzeniem kolejnego goscia... tego twojego kolegi, ktory porusza sie, jak gdyby jego kosci byly trzcinami w rzece... -Kalikles - wtracil Diagoras. - Rzeczywiscie, przypominam sobie, ze przez jakis czas go nie bylo... -Tak jest. Przyszedl do kuchni, zaintrygowany, bo Antys go nie obsluzyl. O malo nas nie przylapal, ale na szczescie juz skonczylismy rozmowe. A zatem, jak ci mowilem, kiedy spostrzeglem, ze Antys nie wraca, podnioslem sie i poszedlem do kuchni... Herakles zatarl rece z zadowolenia. Uniosl szpakowata brew. -Coz, Diagorasie! Coz ci moge powiedziec na temat tej przebieglej, pieknej istoty? Zapewniam cie, ze twoj uczen moglby nas obu niejednej rzeczy nauczyc! Czekal na mnie w kacie, rozdygotany, i patrzyl tymi wielkimi blyszczacymi oczami. Na jego piersi unosil sie i opadal wieniec z kwiatow. Pospiesznie dal mi znak, bym szedl za nim, i zaprowadzil mnie do niewielkiej spizarni, gdzie moglismy porozmawiac w cztery oczy. Pierwsze, co mi powiedzial: "Ja tego nie zrobilem, zapewniam was na swietych bogow domowego ogniska! Nie ja zabilem Euniosa! To on!". Zdolalem go przekonac, zeby wyjawil mi cala prawde, udajac, ze sam wiem wszystko, wiec opowiedzial, potwierdzajac punkt po punkcie moje przypuszczenia. Skonczywszy, prosil mnie, blagal ze lzami w oczach, zebym nic nikomu nie mowil. Nie obchodzilo go, co sie stanie z Menechmosem, zalezalo mu, by on sam nie byl w to zamieszany. Akademia, rodzina... Byloby to straszne... Stwierdzilem, ze nie wiem, czy i do jakiego stopnia bedzie to mozliwe. Wowczas podszedl do mnie ze spuszczonymi oczami, ciezko oddychal. Mowil szeptem. Coraz wolniej. Obiecywal mi niezliczone przyslugi, bo, jak stwierdzil, wie, jak byc milym dla mezczyzn. Usmiechnalem sie ze spokojem. "Antysie, nie musisz posuwac sie az tak daleko" - zapewnilem. Za cala odpowiedz dwoma szybkimi ruchami rozpial sprzaczki chitonu, pozwalajac, by ten opadl mu az do stop... Powiedzialem: dwoma szybkimi ruchami, choc mnie wydaly sie one nader powolne... Nagle pojalem, w jaki sposob ten mlodzieniec moze wzbudzac namietnosc i sprawiac, ze nawet najrozsadniejsi traca dla niego glowe. Poczulem jego pachnacy oddech przy twarzy i odsunalem sie. "Antysie - powiedzialem - to sa dwie calkowicie rozne sprawy: z jednej strony twoja niewiarygodna uroda, z drugiej - moj obowiazek czynienia sprawiedliwosci. Rozsadek radzi nam, bysmy podziwiali to pierwsze i czynili to drugie, nie na odwrot. Nie mieszaj zatem twej zadziwiajacej urody z pelnieniem przeze mnie obowiazkow". Nic na to nie odpowiedzial i nic nie zrobil, wpatrywal sie tylko we mnie. Nie wiem, jak dlugo to trwalo: stal przede mna, majac na sobie jedynie wieniec z bluszczu na glowie, a z kwiatow na szyi, nieruchomy, milczacy. Swiatlo w spizarni bylo nikle, moglem jednak dostrzec wyraz kpiny na jego pieknej twarzy. Sadze, ze chcial mi dowiesc, w jakim stopniu swiadomy jest wladzy, jaka ma nade mna, mimo mojej odmowy... Ten chlopak to straszliwy uwodziciel mezczyzn, i on wie o tym. Nagle obaj poslyszelismy, ze ktos go wola. Wlasnie twoj kolega. Antys ubral sie niespiesznie, jak gdyby rozkoszujac sie mozliwoscia, ze ktos go nakryje, po czym wyszedl ze spizarni. Ja wyszedlem pozniej. Herakles pociagnal lyk wina. Rumieniec na jego twarzy stawal sie coraz silniejszy. Diagoras natomiast byl blady niczym kwarc. Tropiciel uczynil wymowny gest i rzekl: -Nie win siebie. To bez watpienia Menechmos ich zdeprawowal. Diagoras odparl obojetnie: -Nie uwazam za zle tego, ze Antys ofiarowal swoje uslugi w taki sposob tobie czy Menechmosowi, czy jakiemukolwiek mezczyznie. W koncu, czy jest cos przyjemniejszego niz milosc efeba? Straszna bywa nie sama milosc, tylko przyczyny milosci. Kochac dla samej przyjemnosci fizycznej to obrzydliwe; kochac, zeby w ten sposob kupic twoje milczenie - rowniez. Diagorasowi zwilgotnialy oczy, jego glos slabl niczym slonce o zachodzie. -Prawdziwy kochanek nie potrzebuje nawet dotykac swego ukochanego. Wystarczy mu patrzec na niego, by czul sie szczesliwy, obcujac z madroscia i doskonaloscia jego duszy. Wspolczuje Antysowi i Menechmosowi, nie znaja oni bowiem niezrownanego piekna prawdziwej milosci - westchnal gleboko. - Ale zostawmy to. Co teraz? Obserwujac filozofa z zaciekawieniem, Herakles zwlekal z odpowiedzia. -Jak mawiaja gracze w kosci: "Od tej chwili same swietne rzuty". Mamy juz winnych, Diagorasie, byloby jednak bledem spieszyc sie. Skad bowiem wiemy, czy Antys powiedzial nam cala prawde? Zapewniam cie, ze ten mlodziutki czarodziej jest rownie przebiegly co sam Menechmos, jesli nie bardziej. A nam trzeba publicznego wyznania badz dowodu, zeby moc oskarzyc bezposrednio Menechmosa albo obu. Zrobilismy jednak istotny krok naprzod. Antys jest solidnie przestraszony, a to dziala na nasza korzysc. Co teraz zrobi? Zapewne rzecz najlogiczniejsza: uprzedzi swego przyjaciela, co mu grozi. Jezeli Menechmos opusci Miasto, na nic zda sie nam publiczne oskarzanie Antysa. Jestem pewny, ze sam Menechmos woli wygnanie niz wyrok smierci... -Ale w takim razie... Menechmos ucieknie! Herakles usmiechnal sie chytrze i powoli pokrecil glowa. -Nie, zacny Diagorasie. Antys jest sledzony. Na moje polecenie Eumarkos, jego dawny pedagog, co noc chodzi za nim krok w krok. Wczoraj wieczorem po wyjsciu z Akademii odszukalem Eumarkosa i dalem mu szczegolowe instrukcje. Bedziemy wiedziec, czy Antys pojdzie do Menechmosa. W razie potrzeby polece, by inny niewolnik pilnowal warsztatu. Ani Menechmos, ani Antys nie zrobia kroku bez naszej wiedzy. Chce ich przetrzymac. Bo z czasem zabraknie im odwagi i poczuja sie osaczeni. Jezeli jeden z nich postanowi publicznie oskarzyc drugiego, usilujac w ten sposob samemu sie wywinac, to sprawa rozwiaze sie w najprostszy sposob. Jesli zas nie... Uniosl dlon do gory i powolnym ruchem skierowal palec wskazujacy na sciany wlasnego domu. -Jezeli nie, posluzymy sie nierzadnica. -Yasintra? W jaki sposob? Trzymajac w gorze wskazujacy palec, Herakles mowil dobitnie: -Nierzadnica to drugi powazny blad Menechmosa. Tramach, ktory sie w niej zakochal, opowiedzial jej ze szczegolami o stosunkach, jakie utrzymuje z rzezbiarzem, przyznajac, ze jego osoba budzi w nim uczucia zarazem milosci i strachu. Na kilka dni przed smiercia twoj uczen oznajmil jej, ze gotow jest na wszystko, nawet wyjawic rodzinie i mentorom prawde o nocnych rozrywkach, zeby tylko zerwac fatalny zwiazek z Menechmosem. Dodal jednak, ze boi sie zemsty rzezbiarza, bo ten przysiagl, ze go z a b i j e, jesli cokolwiek pisnie. Nie wiemy, w jaki sposob Menechmos dowiedzial sie o istnieniu Yasintry, mozemy jednak domyslac sie, ze Tramach powiedzial mu o niej w jakiejs chwili zlosci. Rzezbiarz szybko zdal sobie sprawe, ze ta kobieta stanowi dla niego zagrozenie, dlatego tez poslal kilku niewolnikow do Pireusu, by ja zastraszyli. Po naszej rozmowie zdenerwowany Menechmos uznal widocznie, ze wydala go wlasnie ona, wiec ponownie zagrozil jej smiercia. I wtedy wlasnie Yasintra dowiedziala sie o mnie, i wczoraj, przerazona, przybiegla prosic mnie o pomoc. -Jej slowa stanowia zatem obecnie jedyny dowod... Herakles przytaknal, otwierajac szeroko oczy, jakby Diagoras powiedzial cos nadzwyczaj zdumiewajacego. -Tak jest. Jezeli nasi dwaj przebiegli przestepcy nie zechca mowic, oskarzymy ich publicznie, opierajac sie na zeznaniach Yasintry. Wiem, ze slowo kurtyzany niewiele jest warte wobec slowa wolnego obywatela, ale oskarzenie zapewne rozwiaze jezyk Antysowi, a moze i samemu Menechmosowi. Diagoras zamrugal powiekami, kierujac wzrok na ogrod zalany sloncem. Przy studni pasla sie spokojnie i leniwie olbrzymia biala krowa.* * Wzmocniona eidesis, jak w poprzednich rozdzialach, dla uwydatnienia wizji wolow Geryona. (Przypis Tlumacza). Podniecony Herakles mowil dalej: -Zaraz nadejdzie Eumarkos. Wowczas dowiemy sie, co zamierzaja te lajdaki, i podejmiemy odpowiednie kroki. Pociagnal kolejny lyk wina i przez dluzsza chwile smakowal je z zadowoleniem. Nie czul sie chyba komfortowo ze swiadomoscia, ze Diagoras nie podziela jego optymizmu, nagle bowiem zmienil ton glosu i dosc oschle powiedzial: -No i co o tym sadzisz? Twoj Tropiciel rozwiklal tajemnice. -Nie - odparl Diagoras wpatrzony nadal w ogrod rozciagajacy sie za spokojnie przezuwajaca krowa. -Co takiego? Diagoras potrzasnal glowa, zwrocony wciaz w kierunku ogrodu, tak ze zdawal sie mowic do krowy. -Nie, Tropicielu, nie. Pamietam dobrze i widzialem to w jego oczach: Tramach nie byl zwyczajnie zmartwiony, tylko s mi e r t e l n i e p r z e r a z o n y. Starasz sie wmowic mi, ze zamierzal opowiedziec mi o swoich wyuzdanych zabawach z Menechmosem, ale... Nie. Jego tajemnica byla o wiele bardziej przerazajaca. Herakles leniwie krecil glowa, jakby zbieral cierpliwosc, zeby cos wytlumaczyc malemu dziecku. -Tramach bal sie Menechmosa. Sadzil, ze ten go zabije, jezeli wyjawi cala sprawe. To ten strach widziales w jego oczach! -Nie - odparl Diagoras z niezmaconym spokojem, jakby usypialo go wino badz leniwe popoludnie. I wtedy wlasnie, nieslychanie powoli, jak gdyby kazde slowo pochodzilo z innego jezyka i musial wymawiac je dokladnie, azeby dalo sie je przetlumaczyc, powiedzial: -Tramach byl s m i e r t e l n i e p r z e r a z o n y. Ale jego strach wykraczal calkowicie poza to, co mozna objac rozumem. Byl to lek sam w sobie, idea leku, cos, czego twoj rozum, Heraklesie, nawet nie jest w stanie pojac, bos nie zaglebil sie w jego oczach, tak jak to uczynilem ja. Tramach nie obawial sie tego, co moze mu zrobic Menechmos, tylko... czegos jeszcze straszliwszego. Wiem to. - I po chwili dodal: - Sam nie wiem, czemu to wiem. Ale wiem. -Probujesz mi powiedziec, ze wyjasniam sprawe niewlasciwie? - spytal urazony Herakles. -Wyjasnienie, jakie mi podajesz, jest rozsadne. Nawet bardzo rozsadne. - Diagoras nadal wpatrywal sie w ogrod, w ktorym stala przezuwajaca krowa. Westchnal gleboko. - Ale nie sadze, zeby to byla prawda. -Rozsadne, a nie jest to prawda? O co ci wiec chodzi, Diagorasie z Medontu? -Sam nie wiem. Moja logika mowi mi: "Herakles ma racje", ale... Moze twoj przyjaciel Krantor umialby ci to lepiej wytlumaczyc niz ja sam. Wczoraj wieczorem w Akademii dlugo o tym dyskutowalismy. Mozliwe, ze prawdy nie sposob rozsadnie wyjasnic... to znaczy... Gdybym ci teraz powiedzial cos absurdalnego, na przyklad: "W twoim ogrodzie pasie sie krowa, Heraklesie", uznalbys mnie za wariata. Ale nie mogloby zdarzyc sie tak, ze dla kogos, kto nie jest ani toba, ani mna, taka informacja oznaczalaby p r a w d e? - Diagoras ruchem dloni powstrzymal Heraklesa. - Wiem, ze brzmi nieracjonalnie stwierdzenie, ze w twoim ogrodzie pasie sie krowa, bo krowy tu nie ma ani byc nie moze. Ale dlaczego prawda ma byc r a c j o n a l n a, Heraklesie? Nie ma mozliwosci, zeby istnialy... prawdy irracjonalne?* * Nie ulega watpliwosci, ze "ogrodowa krowa" - jak "bestia" z rozdzialu czwartego albo "weze" z drugiego - to istota calkowicie eidetyczna, a zatem niewidzialna dla bohaterow. Autor jednak posluguje sie nia jako argumentem na poparcie watpliwosci Diagorasa. Rzeczywiscie dla c z y t e l n i k a stwierdzenie jest p r a w d z i w e. Serce mi bije. Moze to ze zmeczenia. (Przypis Tlumacza). -Tego wam wczoraj naopowiadal Krantor? - Herakles z trudem hamowal gniew. - Filozofia doprowadzi cie do szalenstwa, Diagorasie! Ja mowie ci o sprawach spojnych i logicznych, a ty... Tajemnica twojego ucznia nie jest jakas teoria filozoficzna! To lancuch racjonalnych zdarzen, ktore... Przerwal, widzac, ze Diagoras znow kreci glowa, patrzac na pusty ogrod, nie na niego.* * Spelniwszy funkcje eidetyczna, obraz krowy znika, nie widzi go juz czytelnik, a ogrod znowu jest "pusty". To nie czary, to po prostu literatura. (Przypis Tlumacza). A Diagoras mowil: -Pamietam twoje stwierdzenie: "Sa w zyciu takie dziwne miejsca, w ktorych ani ty, ani ja nigdy nie bylismy". I tak jest... Zyjemy w dziwnym swiecie, Heraklesie. W swiecie, gdzie nic nie moze byc calkowicie wyjasnione i calkowicie zrozumiale. W swiecie, ktory czasami nie rzadzi sie prawami logiki, tylko prawami marzen lub literatury... Sokrates, wielki zwolennik rozumu, zwykl twierdzic, ze demon, duch, budzi w nim czasami prawdy najglebsze. A Platon uwaza, ze szalenstwo, w pewnym stopniu, to tajemny sposob, by dotrzec do poznania. I to sie teraz dzieje ze mna: moj demon - albo moje szalenstwo - mowia mi, ze twoje wyjasnienie jest falszywe. -Jest logiczne! -Ale falszywe. -Jezeli moje wyjasnienie jest falszywe, to f a l s z yw e j e s t w s z ys t k o! -Mozliwe - zgodzil sie Diagoras z gorycza. - Ktoz to wie. -Swietnie! - chrzaknal Herakles. - Dla mnie mozesz powoli grzeznac w bagnie swego filozoficznego pesymizmu, Diagorasie. Udowodnie ci, ze... O, ktos stuka. To na pewno Eumarkos. Zostan tutaj, popatrz sobie na Swiat Idei, drogi Diagorasie! Przyniose ci na tacy glowe Menechmosa, a ty zaplacisz mi za prace! Ponsyka, otwieraj! Ale Ponsyka juz zdazyla otworzyc, a gosc stal w sieni. Krantor. -Heraklesie Pontor, Tropicielu Tajemnic, Diagorasie z Medontu! Ateny poruszone zostaly az do podwalin, a wszyscy obywatele, ktorzy posiadaja jeszcze resztki glosu, domagaja sie glosno waszej obecnosci w pewnym miejscu... Usmiechajac sie, ruchem reki uspokoil Cerbera, ktory wsciekle mu sie wyrywal. Nie przestajac sie usmiechac, jakby przynosil dobra nowine, dodal: -Stalo sie cos potwornego. Praksynoe swa potezna godna sylwetka zdawal sie skupiac swiatlo wpadajace gestymi falami przez pozbawione okiennic okna pracowni. Delikatnym ruchem odsunal jednego z towarzyszacych mu ludzi, a jednoczesnie kolejnym poprosil o pomoc innego. Kleknal. Trwal tak przez cala wiecznosc oczekiwania. Ciekawscy wyobrazali sobie, co tez maluje sie na jego twarzy: udreka, bol, zemsta, gniew. Praksynoe zawiodl jednak ich wszystkich, bo oblicze jego bylo spokojne. Malowaly sie na nim wspomnienia, niemal wszystkie przyjemne. Symetryczne czarne brwi kontrastowaly ze snieznobiala broda. Nic nie zdawalo sie wskazywac, ze w owej chwili oglada zmasakrowane zwloki syna, poza jednym szczegolem: mrugal powiekami, choc niewiarygodnie powoli. Wpatrywal sie w jakies miejsce miedzy dwoma cialami, a jego oczy zdawaly sie zwrocone do wewnatrz, zatopione calkowicie w zapadajacym pod powiekami zmierzchu, tak ze galki wygladaly jak dwa ksiezyce tuz po pelni. Dopiero po chwili uniosl powieki. I tyle. Podniosl sie z pomoca otaczajacych go ludzi i rzekl: -Bogowie zawezwali cie wczesniej niz mnie, moj synu. Zazdrosni o twa urode, zapragneli cie zatrzymac, dajac ci niesmiertelnosc. Pomruk podziwu towarzyszyl tym szlachetnym i prawym slowom. Ludzi przybywalo: zolnierze, nawet ktos o wygladzie lekarza. Praksynoe podniosl wzrok i Czas, ktory z szacunkiem sie zatrzymal, poczal ponownie plynac. -Ktoz to uczynil? - spytal. Jego glos nie byl juz tak silny. Pewnie wkrotce, gdy nikt nie bedzie go widzial, wybuchnie placzem. Uczucia nie spieszyly sie jednak, by zagoscic na jego obliczu. Panowalo milczenie, ale byla to chwila tego rodzaju, gdy wymienia sie spojrzenia, aby zdecydowac, kto pierwszy sie odezwie. Zaczal jeden z ludzi towarzyszacych Praksynoemu: -Rankiem sasiedzi poslyszeli krzyki w pracowni, sadzili jednak, ze to kolejna libacja niejakiego Menechmosa... -Widzielismy, jak Menechmos wybiegal! - przerwal ktos. Glos i zaniedbany wyglad tego czlowieka kontrastowaly z budzaca szacunek godnoscia ludzi Praksynoego. -Widziales go? - spytal Praksynoe. -Tak! I inni tez! Wtedy zawolalismy pomocnikow astinomosa. Czlowiek zdawal sie oczekiwac jakiejs nagrody za zeznania, ale Praksynoe zignorowal go. Podniosl glos jeszcze bardziej, by zapytac: -Czy ktos moze mi powiedziec, kto to zrobil? Slowo "to" wymowil, jakby chodzilo o czyn okrutny, zaslugujacy na gniew furii, o cos bezboznego, niepojetego. Wszyscy obecni spuscili wzrok. W pracowni nie bylo slychac nawet brzeczenia muchy, mimo ze lataly tam dwie lub trzy, zataczajac powolne kregi w swietle wpadajacym przez otwarte okna. Posagi, w wiekszosci nieukonczone, wygladaly, jakby nieruchomo wpatrywaly sie w Praksynoego ze wspolczuciem. Lekarz - czlek slaby i niezdarny, bledszy niz zwloki lezace przed nim - kleczal przy cialach i krecil glowa, przypatrujac sie to jednemu, to drugiemu. Dotykal starca i zaraz potem mlodzienca, jakby chcial ich ze soba porownac, i szeptal swoje uwagi powoli i monotonnie jak dziecko, ktore recytuje alfabet przed egzaminem. Wsparty na lasce astinomos przysluchiwal sie temu i przytakiwal z pelna szacunku aprobata. Zwloki ulozone na boku, na wprost siebie, lezaly na podlodze pracowni w majestatycznym jeziorze krwi. Zdawaly sie figurami tancerzy na amforze: starzec, odziany w niechlujny szary plaszcz, mial prawe ramie zgiete, a lewe wyciagniete ponad glowa. Cialo mlodzienca stanowilo symetryczna replike pozycji starego, tyle ze bylo zupelnie nagie. Przy tym obaj: i starzec, i mlodzieniec, jeden - niewolnik, drugi - czlowiek wolny, byli sobie rowni pod wzgledem potwornosci zadanych im ran. Wylupiono im oczy, zmasakrowano twarze, na ich cialach widnialy glebokie rany. U obu dokonano tej samej amputacji miedzy nogami. Jedyna roznica polegala na tym, ze starzec trzymal w zacisnietej prawej rece dwie galki oczne. -Niebieskie - oznajmil lekarz, jakby sporzadzal inwentarz. Powiedziawszy to, absurdalnie kichnal. -Nalezaly do chlopaka - dodal. -Sluga Jedenastu! - oznajmil ktos, przerywajac potworna cisze. Ale mimo ze wszystkie spojrzenia skierowaly sie ku grupie ciekawskich, cisnacych sie u wejscia do sieni, nikt nie zdolal sie domyslic, kto wlasnie przybyl. I wtedy to inny glos, ze szczeroscia emanujaca z kazdego slowa, skupil nagle na sobie uwage zebranych. -Och, Praksynoe, najszlachetniejszy ze szlachetnych! Powiedzial to Diagoras z Medontu. Wraz z krepym, niskim czlowiekiem przybyl do pracowni nieco przed Praksynoem; towarzyszyl im trzeci mezczyzna, olbrzymiej postury i ciekawego wygladu, z psem w ramionach. Krepy mezczyzna gdzies zniknal, natomiast Diagoras przez dluzszy czas podkreslal swoja obecnosc; wszyscy widzieli, jak gorzko placze przy zwlokach. Teraz sprawial wrazenie energicznego i zdecydowanego. Cala jego sila zdawala sie skupiac w gardle, po to zapewne, by dodac slowom niezbednej odwagi. Oczy mial zaczerwienione, a twarz smiertelnie blada. -Jestem Diagoras z Medontu, mentor Antysa w... - zaczal. -Wiem, kim jestes - przerwal mu lagodnie Praksynoe. - Mow. Diagoras oblizal suche wargi i zaczerpnal tchu. -Chce przyjac role oskarzyciela i publicznie obwinic rzezbiarza Menechmosa o dokonanie tych zbrodni. Rozlegly sie leniwe pomruki. Emocje, po powolnej walce, odniosly zwyciestwo na obliczu Praksynoego: zarumienil sie, czarna brew sie uniosla, a oczy spod przymknietych powiek ciskaly pioruny. Slychac bylo jego ciezki oddech. -Zdajesz sie pewien tego, co twierdzisz, Diagorasie - odezwal sie. -Jestem, szlachetny Praksynoe. Ktos wykrzyknal z cudzoziemskim akcentem: -Co sie tutaj stalo? Byl to nareszcie (bo tez nie mogl to byc nikt inny) sluga Jedenastu, pomocnik jedenastu sedziow stanowiacych najwyzszy autorytet w sprawach karnych, chlopisko odziane na sposob pierwotny w skory zwierzece. U boku zwisal mu bat poganiacza wolow. Przy budzacym groze wygladzie mial twarz glupka. Dyszal ciezko, jakby dopiero co przybiegl, a sadzac po wyrazie twarzy, zdawal sie rozczarowany tym, ze najciekawsze wydarzylo sie podczas jego nieobecnosci. Niektorzy ludzie (zawsze sie tacy znajda w podobnych okolicznosciach) podchodzili do niego, by powiedziec, co wiedza, badz co zdaje sie im, ze wiedza. Wiekszosc jednakze czekala na slowa Praksynoego. -A czemu sadzisz, Diagorasie z Medontu, ze to Menechmos... zadal smierc memu synowi i jego staremu pedagogowi, Eumarkosowi? Diagoras ponownie zwilzyl wargi jezykiem. -Sam nam to powie, szlachetny Praksynoe, jesli trzeba, to na torturach. Ale nie watp w jego wine: byloby to jak watpic w swiatlo slonca. Imie Menechmosa bylo na ustach wszystkich. Wymawiano je w rozny sposob, w rozmaitych tonacjach. Jego twarz, jego wyglad odtwarzano w myslach. Ktos cos krzyknal, ale uciszono go natychmiast. W koncu Praksynoe przerwal godne milczenie i rzekl wladczo: -Znajdzcie Menechmosa. Jak gdyby na dane haslo Gniew uniosl rece i glowy zebranych. Jedni zadali zemsty, inni przysiegali na bogow. Byli i tacy, co z miejsca zadali dla Menechmosa najstraszliwszych tortur, nie znajac go nawet z widzenia. Ci, ktorzy go znali, krecili glowami i mierzwiac brody, mysleli zapewne: "Kto by pomyslal!". Sluga Jedenastu chyba jako jedyny nie pojmowal do konca, co sie dzieje, i rozpytywal ludzi, o czym rozmawiaja, kim jest ten okaleczony starzec lezacy obok Antysa, kto oskarza rzezbiarza Menechmosa, co wykrzykuja ludzie. Panowalo kompletne zamieszanie. -Gdzie Herakles? - spytal Diagoras Krantora, pociagajac go za plaszcz. -Nie wiem. - Krantor wzruszyl poteznymi ramionami. - Przed chwila jeszcze weszyl niczym pies przy zwlokach. Ale teraz... Diagoras widzial w pracowni tylko posagi: jedne staly nieruchomo, drugie niezupelnie. Wszystkie niezgrabnie wymijal; potracano go, plaszcz zsuwal mu sie z ramion w przeciwnym, niz szedl, kierunku. Uslyszal, ze ktos z tlumu go wola. Odwrocil glowe, ujrzal twarz jednego z ludzi Praksynoego, zblizala sie ku niemu, poruszala ustami. -Musisz porozmawiac z archontem, jezeli chcesz wniesc oskarzenie... -Tak, porozmawiam - odparl Diagoras, nie bardzo rozumiejac, co do niego mowia. Uwolnil sie od wszystkich przeszkod, wyrwal sie z tlumu i utorowal sobie droge do wyjscia. Pogoda byla piekna. Niewolnicy i wolni ludzie zastygli przed portykiem wejsciowym, najwyrazniej biorac przyklad z posagow wewnatrz pracowni. Obecnosc ludzi uciskala mu piers jak nagrobek; mogl swobodnie odetchnac, dopiero kiedy sie znalazl daleko poza budynkiem. Przystanal i rozejrzal sie wokol. Zdesperowany wybral droge wiodaca pod gore. Wreszcie z niemala ulga rozpoznal z oddali krzywy krok i niezgrabne, powolne ruchy mocno zadumanego Tropiciela. Zawolal go. -Chcialbym ci podziekowac - odezwal sie, doscignawszy Heraklesa. W jego glosie dawalo sie wyczuc dziwne napiecie. To byl ton poganiacza bydla, ktory chce popedzic woly, nie pokrzykujac na nie. - Dobrze wykonales swoja prace. Nie potrzebuje cie wiecej. Zaplace ci ustalona sume jeszcze dzis wieczorem. - I jakby nie byl w stanie zniesc milczenia Tropiciela, dodal: - Wszystko stalo sie przeciez tak, jak mowiles. Miales racje, a ja sie mylilem. Herakles cos szeptal. Diagoras musial niemal pochylic sie, by zrozumiec slowa, mimo ze ten mowil bardzo powoli. -Dlaczego ten glupek to zrobil? Dal sie poniesc przerazeniu albo szalenstwu, jasne. Ale... te dwa okaleczone ciala! To niepojete! Diagoras odpowiedzial z dziwna, okrutna radoscia: -Sam wyzna, co nim powodowalo, zacny Heraklesie. Tortury rozwiaza mu jezyk! Szli w milczeniu zalana sloncem ulica. Herakles podrapal sie w stozkowata glowe. -Przykro mi, Diagorasie. Pomylilem sie co do Menechmosa. Bylem pewien, ze postara sie uciec, a nie... -To juz nieistotne - Diagoras mowil jak czlowiek, ktory odpoczywa, osiagnawszy cel po dlugiej i wyczerpujacej wedrowce przez bezludne ziemie. - To ja sie mylilem i teraz to rozumiem. Przedkladalem honor Akademii nad zycie tych biednych chlopcow. To juz nieistotne. Bede mowil i oskarzal! Takze siebie jako mentora, bo... - potarl skronie, jakby rozwiazywal trudne zadanie matematyczne -...bo jesli cos ich zmusilo do szukania opieki u tego zbrodniarza, ja powinienem za to odpowiedziec. Herakles chcial mu przerwac, ale zastanowiwszy sie chwile, nie rzekl nic. -Ja powinienem odpowiedziec... - powtorzyl Diagoras, jakby chcial nauczyc sie tych slow na pamiec. - Ja powinienem odpowiedziec!... Menechmos to tylko wsciekly szaleniec, ale ja... Kimze ja jestem? Wydarzylo sie cos dziwnego, choc zaden z dwoch mezczyzn poczatkowo zdawal sie tego nie zauwazac. Zaczeli mowic rownoczesnie, jakby rozmawiali, nie slyszac sie nawzajem, ciagnac powoli zdania, jeden tonem namietnym, drugi chlodnym. -Ja jestem odpowiedzialny, tak naprawde ja za to odpowiadam! -Menechmos natyka sie na Eumarkosa, wpada w poploch i... -Bo co wlasciwie znaczy byc nauczycielem? Powiedz! -...Eumarkos grozi mu. Dobrze. Wtedy... -...znaczy to uczyc, a nauczanie jest swietym obowiazkiem! -...bija sie i Eumarkos oczywiscie pada... -...nauczanie oznacza modelowanie duszy! -...Antys pewnie chce oslonic Eumarkosa... -...dobry mentor zna swoich uczniow! -...zgoda, ale dlaczego tak ich okaleczac? -...bo jesli nie, to po co nauczac? -Mylilem sie. -Mylilem sie! Zatrzymali sie. Przez chwile spogladali na siebie, zdezorientowani i niespokojni, jakby kazdy z nich mowil to, czego drugi najbardziej w owej chwili potrzebowal. Oblicze Heraklesa wyraznie sie postarzalo. Niewiarygodnie powoli powiedzial: -Diagorasie... przyznaje, ze w calej tej sprawie poruszalem sie jak slon w skladzie amfor. Moje mysli nigdy nie byly tak ciezkie i tepe jak teraz. A najbardziej dziwi mnie to, ze tymi wydarzeniami rzadzi pewna logika, i chociaz moje wyjasnienia wydaja sie ogolnie zadowalajace, to... pozostaja szczegoly... w istocie niewiele, ale... Chcialbym miec troche czasu, by wszystko przemyslec. Nie policze ci za dodatkowe godziny. Diagoras przystanal i ujal Tropiciela za ramiona. Spojrzal mu w oczy i powiedzial: -Heraklesie: dobrnelismy do konca. Zamilkl i powtorzyl powoli, jakby przemawial do dziecka: -Dobrnelismy do konca. Droga byla dluga i trudna. Ale wszystko jasne. Pozwol umyslowi odpoczac. Ja postaram sie dac odpoczac takze duszy. Tropiciel raptem odepchnal brutalnie rece Diagorasa i ruszyl przed siebie, ale po chwili jakby sobie cos przypomnial, bo odwrocil sie do filozofa. -Zamkne sie w domu i pograze w rozmyslaniach - powiedzial. - Jak cos bede mial, dam ci znac. I zanim Diagoras zdolal mu przeszkodzic, wtopil sie w gaszcz powolnego, ociezalego tlumu, jaki wylegl wlasnie na ulice, zwabiony tragedia. Jedni mowili, ze stalo sie to szybko. Wiekszosc jednak uwazala, ze nazbyt wolno. Moze chodzilo o zbyt wolna szybkosc, jaka wystepuje, kiedy czegos pragnie sie intensywnie i goraczkowo, ale tego nikt nie powiedzial. To, co sie stalo, mialo miejsce, zanim objawily sie cienie wieczoru, duzo wczesniej niz kupcy metojkowie pozamykali kramy, a kaplani w swiatyniach uniesli noze, by zlozyc ostatnie ofiary: nikt nie mierzyl czasu, ale wszyscy przyznawali, ze zdarzylo sie to w godzinach popoludniowych, kiedy to slonce, ciezkie od swiatla, zmierza ku zachodowi. Zolnierze trzymali straz przy bramach, ale to stalo sie nie przy bramach. I nie w stajniach, gdzie zapuscili sie smialkowie, sadzac, ze znajda go tam skulonego i drzacego, w kacie, jak zglodniala mysz. W rzeczywistosci wszystko stalo sie zwyczajnie, na jednej z zatloczonych ulic garncarzy. Jedno pytanie krazylo w owym czasie z ust do ust po ulicy, nieporadnie, ale nieublaganie zmierzajac ku ostatecznemu rozstrzygnieciu sprawy. -Widziales Menechmosa, rzezbiarza z Keramejkos? Pytanie przyciagalo ludzi jak najbardziej ulotna religia. Nawroceni stawali sie zarliwymi glosicielami pytania. Jedni zatrzymywali sie w pol drogi - ci, co podejrzewali, gdzie moze byc odpowiedz... Chwileczke! Nie sprawdzalismy jeszcze w tym domu! Zaczekajcie, zapytajmy tego starca! Zaraz przyjde, sprawdze tylko, czy moja teoria jest sluszna! Inni, niedowiarkowie, nie przyjmowali nowej wiary, mysleli bowiem, ze odpowiedz mozna raczej sformulowac w ten sposob: "Widziales tego, ktorego nigdy nie widziales i nie zobaczysz, bo teraz, gdy cie o to pytam, jest on juz daleko stad?". I krecili powoli glowami, i usmiechali sie, myslac: "Jestes glupcem, sadzac, ze Menechmos bedzie czekal na...". Jednakze pytanie posuwalo sie coraz dalej. I pokretnym, niszczycielskim krokiem dotarlo do kramu garncarza metojka. -Oczywiscie, ze widzialem Menechmosa - rzekl jeden z ludzi, ktorzy w roztargnieniu ogladali towar. Ten, ktory zadal pytanie, mial juz zlekcewazyc odpowiedz, gdyz jego uszy przyzwyczaily sie do jednakiego jej brzmienia, teraz jednak skamienial, jakby wpadl na niewidzialny mur. Odwrocil sie, by spojrzec w twarz ogorzala i poorana zmarszczkami, okolona potargana rzadka broda i kosmykami szarych wlosow. -Mowisz, ze widziales Menechmosa? - spytal w napieciu. - Gdzie? -Jam jest Menechmos - brzmiala odpowiedz. Podobno sie usmiechal. Nie, wcale sie nie usmiechal. Alez smial sie! Harpalosie, przysiegam na sowie oczy Ateny! A ja na czern Styksu: nie usmiechal sie! Byles blisko niego? Tak blisko, jak teraz stoje obok ciebie, i nie usmiechal sie! Usmiechal, ja tez widzialem. Kiedy pochwycilo go wielu, usmiechal sie, przysiegam na... To byl grymas, glupcze! Jakbym ja tak sie wykrzywil, o! Myslisz, ze sie teraz smieje? Jestes glupi. Ale jak, na boga Prawdy, jak mial sie usmiechac, wiedzac, co go czeka? A skoro wiedzial, co go czeka, dlaczego poddal sie, zamiast uciec z Miasta? Pytanie wydalo na swiat rozliczne potomstwo: koslawe, konajace, martwe z nadejsciem nocy... Tropiciel Tajemnic siedzial przy biurku, zamyslony, z reka przy grubym policzku.* * To moja ulubiona poza. Wlasnie ja zmienilem po to, zeby wrocic do tlumaczenia. Sadze, ze ten paralelizm jest wlasciwy, bo w tym rozdziale wszystko zdaje sie wydarzac w podwojnej formie: dotyczy jednych i drugich jednoczesnie. Chodzi bez watpienia o delikatne wzmocnienie eidesis: woly posuwaja sie razem, ujete w to samo jarzmo. (Przypis Tlumacza). Yasintra weszla bezszelestnie, wiec dopiero gdy podniosl wzrok, zauwazyl ja na progu, gdzie jej postac malowala sie cieniem. Miala na sobie dlugi peplos spiety klamra na prawym ramieniu. Lewa piers, ledwie przeslonieta skrawkiem materialu, byla prawie naga.* * Teraz wiem, ze osobnik, ktory mnie tu zamknal, jest kompletnie szalony. Zaczynalem tlumaczyc ten rozdzial, kiedy podnioslem wzrok i ujrzalem go przed soba, jak Herakles Yasintre. Wszedl bezszelestnie do mojej celi. Wygladal dziwacznie: otulony dlugim czarnym plaszczem, na twarzy maska, na glowie zniszczona peruka. Maska wyobrazala twarz kobiety, ale ton glosu i rece nalezaly do starca. Jego slowa i ruchy (teraz, tlumaczac dalej, juz to wiem) byly i d e n t y c z n e jak u Yasintry w tym dialogu (mowie w swoim jezyku, ale tlumaczenie bylo dokladne). Dlatego zanotuje tylko moje wlasne odpowiedzi po odpowiedziach Heraklesa. (Przypis Tlumacza). -Pracuj dalej, nie chce ci przeszkadzac - odezwala sie Yasintra swym meskim glosem. Herakles nie wygladal na zmeczonego. - Czego chcesz? - zapytal.* * - Kim jestes? - zapytalem. (Przypis Tlumacza). -Nie przerywaj pracy. Jest tak wazna... Herakles nie wiedzial, czy Yasintra kpi sobie z niego (trudno bylo to odgadnac, bo jak sadzil, wszystkie kobiety to maski). Ujrzal, ze zbliza sie powoli, swobodna w ciemnosci. - Czego chcesz? - powtorzyl.* * Tu chyba nic nie powiedzialem. (Przypis Tlumacza). Wzruszyla ramionami. Powoli, prawie niechetnie otarla sie cialem o niego. -Jak mozesz siedziec tu tyle czasu po ciemku? - spytala zaciekawiona. -Rozmyslam - odparl Herakles. - Ciemnosci pomagaja mi w mysleniu.* * - Po ciemku? Nie mam ochoty siedziec po ciemku! - wykrzyknalem. - To ty mnie tu zamknales! (Przypis Tlumacza). -Chcialbys, zebym zrobila ci masaz? - wyszeptala. Herakles spojrzal na nia w milczeniu.* * - Masaz?! Zwariowales?! (Przypis Tlumacza). Wyciagnela ku niemu rece. - Zostaw mnie - rzekl Herakles.* * - Odejdz! - wrzasnalem piskliwie i zerwalem sie na rowne nogi. (Przypis Tlumacza). - Chce tylko zrobic ci masaz - szeptala dalej rozbawiona. - Nie. Zostaw mnie.* * - Nie dotykaj mnie!!! - krzyknalem chyba wtedy, ale nie jestem pewny. (Przypis Tlumacza). Yasintra zatrzymala sie. -Chcialabym ci sprawic przyjemnosc - szepnela. - Dlaczego? - zapytal Herakles.* * - Jestes... jestes kompletnym szalencem... - strach mnie ogarnal. (Przypis Tlumacza). - Mam wobec ciebie dlug - odparla. - Chce ci to wynagrodzic. - Nie potrzeba.* * - Dlug? Jaki dlug? Przeklad tekstu? (Przypis Tlumacza). - Jestem rownie samotna jak ty. Ale potrafie cie uszczesliwic, zapewniam cie. Herakles przygladal sie jej. Na obliczu Yasintry nie malowal sie zaden wyraz. - Jezeli chcesz dac mi szczescie, zostaw mnie na chwile samego - powiedzial.* * - Pozwol mi stad wyjsc, a bede najszczesliwszy! (Przypis Tlumacza). Westchnela. Znow wzruszyla ramionami. - Masz ochote cos zjesc? Napijesz sie czegos? - zapytala. - Nie chce nic.* * - Tak! Jestem glodny! I pic mi sie chce!!! (Przypis Tlumacza). Yasintra odwrocila sie, podeszla do drzwi, ale na progu przystanela. - Zawolaj mnie, jesli czegos zechcesz - powiedziala. - Zawolam. Ale teraz odejdz.* * - Zaczekaj, prosze, nie odchodz! - znow sie zmartwilem. (Przypis Tlumacza). - Masz mnie tylko zawolac, a przyjde. - Odejdz juz! * * - N i e o d c h o d z!!... (Przypis Tlumacza). Drzwi zamknely sie. Pokoj znow pograzyl sie w ciemnosciach.* * - NIE!!! - wykrzyknalem i zaczalem szlochac. Teraz, gdy odzyskalem spokoj, zastanawiam sie, co zamierzal osiagnac moj przesladowca ta absurdalna pantomima. Wykazac mi, ze doskonale zna dzielo? Dac mi do zrozumienia, ze przez caly czas wie, jaki fragment tlumacze? Jedyne, czego jestem pewien - och, bogowie Grekow, miejcie mnie w opiece! - to tego, ze wpadlem w lapy starego s z a l e n c a! (Przypis Tlumacza). Rozdzial IX Poniewaz Menechmosowi, synowi Lachosa, z demu Charyzjon, zarzucono "rozlew krwi" - "ciezkie uszkodzenie ciala", jak chcieli niektorzy - sad odbyl sie przed Areopagiem, na wzgorzu Aresa, przed jedna z najbardziej szanowanych instytucji w Miescie. Na tych marmurach pichcono niegdys dumne decyzje rzadu, ale po reformach Solona i Klejstenesa autorytet Rady ograniczono do zwyklego orzecznictwa w sprawach karnych, do wydawania wyrokow w rodzaju kary smierci, utraty praw i ostracyzmu. Zadnego zatem Atenczyka nie cieszyl widok bialych stopni, surowych kolumn i wysokiego podium dla archontow usytuowanego na wprost okraglej jak talerz kadzielnicy, gdzie spalano wonne ziola na czesc Ateny, ktorych zapach - jak zapewniali dobrze poinformowani - przypominal nieco zapach pieczonego ludzkiego miesa. Jednakze od czasu do czasu urzadzano tam takze male swieto na koszt jakiegos szacownego oskarzonego.Sad nad Menechmosem, synem Lachosa, z demu Charyzjon wzbudzil wielka sensacje, bardziej z powodu szlachetnego pochodzenia jego ofiar i potwornosci zbrodni niz osoby oskarzonego, ten bowiem byl ledwie jednym z wielu sukcesorow Fidiasza i Praksytelesa, ktorzy - podobnie jak handlarze miesem - zyli ze sprzedazy wlasnych dziel arystokracji. Wkrotce po donosnym ogloszeniu przez herolda sprawy nie stalo wolnego miejsca na historycznych stopniach. Wiekszosc zglodnialej publicznosci stanowili metojkowie i Atenczycy nalezacy do cechu rzezbiarzy i ceramikow oraz poeci i wojskowi, nie brakowalo takze zwyczajnych gapiow. Oczy staly sie ogromne jak tace i rozlegly sie pomruki aprobaty, gdy zolnierze przywiedli oskarzonego: mial spetane rece, byl wychudzony, ale krzepki i silny. Menechmos, syn Lachosa, z demu Charyzjon, prostowal grzbiet i wysoko podnosil glowe przybrana kosmykami szarych wlosow, jak gdyby zamiast wyroku mial dostapic honorow wojskowych. Wysluchal ze spokojem soczystej listy oskarzen i skorzystal z prawa do milczenia, gdy sedzia prowadzacy spytal, czy chce cos sprostowac w przedstawionych mu zarzutach. Czy masz cos do powiedzenia, Menechmosie? Nic: ani tak, ani nie. Nadal prezyl sie dumnie jak bazant. Uznaja go za niewinnego? Za winnego? A moze ukrywa jakas straszna tajemnice, ktora zamierza ujawnic dopiero na koncu? Przesluchano swiadkow: sasiedzi oskarzonego dodali sprawie smaku na wstepie, opowiadajac o mlodziencach, zazwyczaj wloczegach i niewolnikach, ktorzy odwiedzali pracownie pod pretekstem pozowania do rzezb. Opowiadano o nocnym zyciu oskarzonego: o dochodzacych pikantnych krzykach, o pysznych jekach, o slodko-kwasnej woni orgii i codziennej porcji pol tuzina nagich, bialych jak ciastko z kremem efebow. Wiele zoladkow scisnelo sie przy takich zeznaniach. Wielu poetow przyznawalo jednak, ze Menechmos byl dobrym obywatelem i jak najlepszym pisarzem, i ze podejmowal wysilki w celu przywrocenia teatrowi atenskiemu jego dawnej roli; poniewaz jednak byli to artysci rownie trywialni jak ten, ktorego probowali wyslawiac, archontowie pomineli ich zeznania. Nastepnie szczegolowo opisano zbrodnie: podkreslano z naciskiem liczne krwawe rany, okaleczone ciala, wypatroszone trzewia, niedojrzalosc ofiar. Przemowil kapitan strazy granicznej, ktory znalazl Tramacha; wypowiadali sie astinomosowie, ktorzy znalezli Antysa i Euniosa; pytania uszykowaly garnitur podrobow; fantazja przyprawila zwloki kawalkami nozek, glowizny, rak, ozorow, karkow i brzuchow. Na koniec, w poludnie, w piekacym blasku slonecznego rydwanu, ciemna postac Diagorasa, syna Ksampsaka, z demu Medont, wspiela sie na stopnie podium. Zapadla szczera cisza. Wszyscy czekali z lapczywa niecierpliwoscia na tego, ktory, jak przypuszczali, bedzie glownym swiadkiem oskarzenia. Diagoras, syn Ksampsaka, z demu Medont, nie zawiodl ich: odpowiadal stanowczo, wypowiadal sie nienagannie, z powaga przedstawial fakty i rozwaznie osadzal czyny, niewolny od goryczy na koniec, niekiedy zbyt twardy w ocenie, ogolnie jednak ich zadowalal. Mowiac, nie patrzyl na stopnie, gdzie byli Platon i kilku jego kolegow, tylko na podium, gdzie siedzieli sedziowie, choc najprawdopodobniej nie zwracali najmniejszej uwagi na jego slowa, jak gdyby wyrok mieli juz gotowy i jego odczytanie traktowali jak cos w rodzaju aperitifu. W porze, kiedy glod poczyna dokuczac cialu, przewodniczacy skladu sedziowskiego uznal, ze sadowi starczy juz zeznan. Jego przezroczyste niebieskie oczy zwrocily sie ku oskarzonemu z obojetnym wdziekiem konia. -Menechmosie, synu Lachosa, z demu Charyzjon: sad przyznaje ci prawo do obrony, jezeli taka masz wole. I oto uroczysty krag Areopagu, kolumny, won kadzidel i podium zredukowaly sie do jednego punktu, na ktorym skupily sie lakome spojrzenia tlumu: bylo to surowe oblicze rzezbiarza, jego ciemne cialo pobruzdzone zmarszczkami nieublaganej dojrzalosci, jego wspaniale mrugajace oczy i glowa posypana siwizna. W ciszy i napieciu, jak w trakcie ulewania kropli wina przed bankietem, Menechmos, syn Lachosa, z demu Charyzjon, powoli otworzyl usta i przeciagnal czubkiem jezyka po wysuszonych wargach. I rozesmial sie.* * A publicznosc to podchwycila. Opis sadu nad Menechmosem przybiera eidetyczny styl opisu uczty, na ktorej Menechmos stanowi glowne danie. Nie wiem jeszcze, do ktorej pracy Heraklesa autor tu nawiazuje, ale domyslam sie. Pewne natomiast, ze eidesis wzmogla moj apetyt. (Przypis Tlumacza). Byly to usta kobiety. Zeby, cieplo jej oddechu. Wiedzial, ze te usta moga ugryzc, polknac albo pozrec, ale nie to w owej chwili najbardziej go obchodzilo, tylko pulsujace serce, ktore dzierzyla nieznana reka. Nie przejmowal sie powolnym bladzeniem warg samicy (tak, byla to raczej samica niz kobieta), leniwym dotykiem jej zebow na swojej skorze, jako ze czesciowo (tylko czesciowo) takie pieszczoty sprawialy mu przyjemnosc. Ale to serce... bijace i wilgotne, scisniete w silnych palcach... Trzeba sprawdzic, kto sie tam kryje, czyj jest ow gesty cien, czyhajacy w zasiegu jego wzroku. Bo ramie nie unosilo sie w powietrzu, teraz to wiedzial: ramie nalezalo do postaci, ktora ukazywala sie i znikala jak ksiezyc w trakcie calego cyklu. Teraz... prawie... mogl juz dostrzec cala sylwetke... Jakis zolnierz, w oddali, cos rozkazywal, mowil badz wyjasnial. Jego glos brzmial mu znajomo, ale z trudem mogl wylapac slowa. A byly tak wazne! Jeszcze jedno mu przeszkadzalo: latanie wywolywalo pewien ucisk w piersi; trzeba bedzie pamietac o tym przy nastepnych sledztwach. Ucisk jak i niejasna przyjemnosc we wrazliwych partiach ciala. Latanie bylo mile, mimo warg, mimo lekkich ugryzien, mimo nadwerezenia ciala... Przebudzil sie; ujrzal czyjs cien na sobie, wiec odepchnal go brutalnie wscieklym ruchem ramion. Przypomnial sobie, ze w niektorych wierzeniach koszmar jest potworem z lbem klaczy i cialem kobiety, ktora siedzi okrakiem, z nagimi posladkami, na piersi spiacego i szepce mu gorzkie slowa, zanim go pochlonie. Poszly w ruch koce, napiete ciala i splatane nogi, rozlegly sie jeki. Ta ciemnosc! Ta potworna ciemnosc! -Nie, nie, spokojnie. -Co? Kto to? -Spokojnie. To tylko sen. -Hagesykora? -Nie, nie. Zadrzal. Rozpoznal wlasne cialo lezace na plecach na czyms, co bylo jego wlasnym lozkiem w pokoju, ktory byl (teraz mogl to potwierdzic) jego wlasna sypialnia. Wszystko bylo w porzadku, poza owym cialem - cieplym i nagim - ktore wiercilo sie kolo niego jak silny, nerwowy zrebak. Rozsadek zapalil knot swiecy w jego glowie; ziewajac, rozpoczal nowy dzien, nie bez pewnego zaskoczenia. -Yasintra? - domyslil sie. -Tak. Herakles podniosl sie, z wysilkiem zapial klamry tuniki na brzuchu, jak po sutym posilku, i przetarl oczy. -Co tu robisz? Brak odpowiedzi. Poczul, ze porusza sie kolo niego, ciepla i wilgotna, jak gdyby jej cialo wydzielalo sok. Lozko zapadlo sie w kilku miejscach. Wyczul ruch i odwrocil sie do niej. Nagle rozleglo sie stlumione tupanie i wyrazne kroki bosych stop. -Dokad idziesz? - zapytal. -Nie chcesz, zebym zapalila swiatlo? Doszly go odglosy krzesania ognia. "Wie juz, gdzie zawsze trzymam lampke i gdzie znalezc krzemienie" - pomyslal i wrzucil te informacje na jakas polke w swym obszernym umyslowym archiwum. Po chwili pojawilo sie przed nim jej cialo, ktorego polowe zalewalo miodowe swiatlo lampy. Herakles zawahal sie, czy moze okreslic jej wyglad mianem "nagosc". W rzeczywistosci nigdy nie widzial kobiety a z t a k nagiej: bez makijazu, bez bizuterii, bez ochrony fryzury, pozbawionej nawet kruchej - ale skutecznej - tuniki wstydu. Nagiej bezwzglednie. Surowa - przemknelo mu przez mysl - jak plaster miesa rzucony na podloge. -Wybacz, blagam cie - odezwala sie Yasintra. W jej chlopiecym glosie nie wyczuwal najlzejszego sladu obawy, ze nie wybaczy. - Uslyszalam twoje jeki z mego pokoju. Chyba cierpiales. Chcialam cie obudzic. -To byl sen - odparl Herakles. - Koszmar, ktory sni mi sie od pewnego czasu. -Bogowie maja zwyczaj przemawiac do nas przez powtarzajace sie sny. -Nie wierze w to. To nielogiczne. Snow nie da sie wytlumaczyc. To wizje, ktore tworzymy przypadkiem. Nie bylo odpowiedzi. Herakles juz mial zamiar zawolac Ponsyke, ale przypomnial sobie, ze poprzedniego wieczoru niewolnica prosila go o pozwolenie udania sie do Eleusis na braterskie spotkanie wtajemniczonych w Swiete Misteria. Tak wiec byl w domu sam - z nierzadnica. -Chcesz sie umyc? - zapytala. - Przyniesc ci miednice? -Nie. -Kim jest Hagesykora? - padlo nagle pytanie. Herakles spojrzal na Yasintre, nie rozumiejac. Dopiero po chwili odparl: -Wolalem ja przez sen? -Tak. I jakas Etis. Wydawalo ci sie, ze jestem jedna i druga. -Hagesykora byla moja zona - odparl Herakles. - Rozchorowala sie i umarla dawno temu. Nie mielismy dzieci. Przerwal na chwile, po czym tym samym pouczajacym tonem, jakby tlumaczyl uczennicy nudna lekcje, dodal: -Etis to dawna moja przyjaciolka... To dziwne, ze wolalem obie. Ale mowilem ci, ze moim zdaniem sny nic nie znacza. Zapadlo milczenie. Oswietlajac dziewczyne od dolu, lampka okrywala jej nagosc: czarny, drzacy pancerz obciskal jej piersi i lono; delikatne rzemienie przepasywaly jej wargi, brwi i powieki. Przez chwile Herakles wpatrywal sie w nia w podnieceniu, pragnac odkryc, co tez moze skrywac jej cialo procz krwi i miesni. Jakze inna od jego drogiej Hagesykory jest ta nierzadnica! -Jezeli nic nie chcesz, pojde sobie - odezwala sie Yasintra. -Daleko do switu? - spytal. -Nie. Noc juz szarzeje. Noc juz szarzeje - powtorzyl w mysli Herakles - uwaga godna tego stworzenia. -Pozostaw wiec zapalone swiatlo - polecil. -Dobrze. Niech bogowie zesla ci odpoczynek. "Wczoraj powiedziala mi: Mam dlug w ob ec c i ebi e. Ale czemu chce mnie zobligowac, bym przyjal te forme zaplaty? Czy naprawde czulem j e j u s t a n a... Czy moze stanowila czesc mojego snu?". -Yasintro! -Slucham. Nie zauwazyl chocby najlzejszego sladu niepokoju badz nadziei w tym glosie i - ach, ta lapczywa meska duma! - zabolalo go to. I bolalo go, ze poczul ten bol. A ona po prostu zatrzymala sie i odwrocila glowe, zwracajac ku niemu twarz, by ukazac mu swoje nagie spojrzenie, gdy jej usta mowily: "Slucham". -Menechmos zostal aresztowany za zamordowanie kolejnego efeba. Dzisiaj sadzi go Areopag. Z jego strony juz nic ci nie grozi. - I po chwili dodal: - Pomyslalem sobie, ze dobrze, bys o tym wiedziala. -Owszem - odparla. A drzwi, zamykajac sie po jej wyjsciu, zaskrzypialy tym samym glosem: "Owszem". Przez caly ranek lezal w lozku. Po poludniu wstal ubral sie, zjadl szybko pelna miske slodkich fig i postanowil pojsc na spacer. Nie interesowalo go nawet, czy Yasintra nadal przebywa w malym pokoju goscinnym, ktory jej przydzielil, czy odeszla juz bez pozegnania. Drzwi byly zamkniete, a Heraklesowi bylo w zasadzie wszystko jedno, czy zostawi ja sama w domu; nie uwazal jej juz za zlodziejke ani za zla kobiete. Ruszyl spokojnie w kierunku Agory. Na miejscu zastal wielu znajomych i nieznajomych. Wolal rozpytac tych drugich. -Sad nad rzezbiarzem? - odezwal sie jeden z nich o ogorzalej skorze i twarzy satyra scigajacego nimfe. - Na Zeusa, nic nie wiesz? Toz cale Miasto o niczym innym nie mowi! Herakles skulil sie w ramionach, jakby przepraszal za wlasna ignorancje. -Skazano go na B a r a t r o n. Przyznal sie - dodal nieznajomy, ukazujac potezne zebiska. -Przyznal sie? - powtorzyl Herakles. -Tak jest. -Do wszystkiego? -Tak. Zgodnie z oskarzeniem szlachetnego Diagorasa: do zamordowania trzech mlodziencow i starego pedagoga. Powiedzial wobec wszystkich zgromadzonych, smiejac sie: "Jestem winien!", czy cos w tym stylu. Ludzie byli zaskoczeni jego bezczelnoscia i nie na prozno! - twarz satyra zasepila sie. - Na Apollina! Baratron to malo dla tego nedznika! Raz jeden zgadzam sie z tym, czego zadaja kobiety. - A czego zadaja kobiety? -Delegacja malzonek prytanow Zgromadzenia wystapila z petycja do archonta, by Menechmosa poddano przed smiercia torturom... -Mieso. Chca miesa - odezwal sie czlowiek, z ktorym satyr rozmawial, zanim Herakles im przerwal. Mocno zbudowany, szeroki w barach i niskiego wzrostu, z lekka doprawiony blond wlosami i takaz broda.* * Czeste metafory kulinarne oraz takie, ktore nawiazuja do "koni", opisuja eidetycznie uprowadzenie przez Heraklesa klaczy Diomedesa, ktore, jak wiadomo, jadly ludzkie mieso i na koniec pozarly swego wlasciciela. Nie wiem, w jakim stopniu "delegacje" malzonek prytanow Zgromadzenia, ktore "chca miesa", mozna identyfikowac z klaczami. Jezeli tak, bylaby to pozbawiona szacunku kpina. (Przypis Tlumacza). Satyr przytaknal, ponownie demonstrujac konskie zebiska. -Sprawilbym im te przyjemnosc, chocby to mialo byc raz jeden!... Ci niewinni mlodzi ludzie! Nie uwazasz, ze... - zwrocil sie do Heraklesa, ale zastal pustke. Tropiciel oddalal sie, niezgrabnie wymijajac ludzi rozmawiajacych na placu. Byl ogluszony, krecilo mu sie w glowie, jakby przez dluzszy czas snil, a teraz zbudzil sie w obcym miescie. Lecz auriga jego umyslu nadal dzierzyl lejce podczas szybkiej jazdy mysli. Co sie dzieje? Zaczyna tu brakowac logiki. Albo tez nie bylo jej nigdy, lecz dopiero teraz blad powoli wychodzi na jaw. Pomyslal o Menechmosie. Widzial, jak w lesie zadaje ciosy Tramachowi, az ten pada martwy czy nieprzytomny, jak potem porzuca go na pastwe losu i zarlocznosci dzikich zwierzat. Widzial, jak zabija Euniosa i z rozwagi badz ze strachu masakruje jego cialo i przebiera w kobiece szatki, by skryc fakt zabojstwa. Widzial, jak wsciekle kaleczy cialo Antysa, jak natyka sie, niezadowolony, na swiadka - niewolnika Eumarkosa, jak zabija i jego. Widzial go w sadzie, jak rozesmiany przyznaje sie do winy, do tych w s z y s t k i c h zabojstw: oto ja, to ja, Menechmos z Charyzjonu, i musze wam rzec, ze uczynilem wszystko, byscie mnie nie zlapali, lecz teraz... coz to ma za znaczenie! Jestem winien. Zamordowalem Tramacha, Euniosa, Antysa i Eumarkosa, ucieklem, a potem dalem sie pojmac. Skazcie mnie. Przyznaje sie do winy. Antys i Yasintra oskarzali Menechmosa... Ale nawet sam Menechmos wydawal Menechmosa na smierc! Bez watpienia oszalal... Ale skoro tak, oszalal niedawno. Nie zachowywal sie jak szalony, kiedy umowil sie z Tramachem w lesie, z dala od miasta. Ani wtedy, gdy zainscenizowal rzekome samobojstwo Euniosa. W obu przypadkach zachowywal sie z wyjatkowa przebiegloscia, jak godny przeciwnik inteligentnego Tropiciela, a teraz... Teraz wszystko wskazuje, ze juz mu na niczym nie zalezy! Dlaczego? Czegos brakowalo w tej przemyslanej w szczegolach hipotezie. Czegos... wlasciwie wszystkiego. Cudowna budowla rozumowania, struktura dedukcji, harmonijne rusztowanie przyczyn i skutkow... Mylil sie, mylil sie od samego poczatku, a co go najbardziej wzburzalo, to pewnosc, ze rozumowal p r a w i d l o w o, nie pomijajac zadnego istotnego szczegolu, ze przeanalizowal - razem wziete i kazdy z osobna - wszystkie elementy tej zagadki... W tym wlasnie krylo sie zrodlo zzerajacego go niepokoju! Jezeli rozumowal p r a w i d l o w o, to czemu sie mylil? Czyzby rzeczywiscie, jak to sugerowal jego klient Diagoras, istnialy prawdy irrac jo naln e? Ta ostatnia mysl zaintrygowala go mocniej niz poprzednie. Zatrzymal sie i podniosl wzrok ku regularnemu wzgorzu Akropolu, lsniacemu i bielejacemu w swietle wieczoru. Wpatrywal sie w cudowny Partenon, w smukla, doskonala anatomie jego marmurow, w cudowna precyzje ksztaltow. Podziwial to wiekopomne dzielo, ktorym Ateny zlozyly hold prawom logiki. Czyz mozliwe jest istnienie prawd przeciwnych temu zwartemu, ostatecznemu pieknu? Prawd, ktore by mogly preferowac wlasne swiatlo, formy bezksztaltne, absurdalne? Prawd ciemnych jak jaskinie, pojawiajacych sie jak blyskawice, nieujarzmionych jak dzikie konie? Prawd nieodgadnionych dla oka, nie bedacych slowem pisanym ni obrazem, prawd, ktorych nie da sie pojac, wyrazic, przelozyc czy wrecz wyczuc inaczej jak tylko przez sen albo w ataku szalu? Zadrzal i zakrecilo mu sie w glowie; zachwial sie na srodku placu z niewiarygodnym poczuciem, ze dzieje sie cos dziwnego, jak czlowiek, ktory nagle odkrywa, ze przestal rozumiec rodzimy jezyk. Przez pewna straszna chwile poczul sie, jakby zostal skazany na wewnetrzne wygnanie. Wtedy odzyskal panowanie nad soba, pot na jego skorze wysechl, bicie serca uspokoilo sie i na powrot odzyskal swoja grecka tozsamosc: byl znowu soba, Heraklesem Pontor, Tropicielem Tajemnic. Jakis tumult na placu przyciagnal jego uwage. Kilku ludzi krzyczalo jednoczesnie, ale ucichli, gdy jeden z nich, wdrapawszy sie na skaly, obwiescil: -Archont pomoze wiesniakom, jezeli Zgromadzenie tego nie uczyni! -Co sie dzieje? - zapytal Herakles stojacego najblizej starca, odzianego w szare szaty i skory, ktorego czuc bylo konmi, a ogolnego zaniedbania dopelnialo bielmo na oku i az nadto widoczne solidne braki w uzebieniu. -Co sie dzieje? - przedrzeznial go starzec. - To, ze jesli archont nie obroni attyckich wiesniakow, to nikt inny tego nie zrobi. -A juz z pewnoscia nie lud atenski! - wlaczyl sie inny, niewiele lepiej sie prezentujacy, ale mlodszy. -Wiesniacy pozerani przez wilki! - dodal pierwszy, przeszywajac Heraklesa spojrzeniem jedynego zdrowego oka. - Juz czterech podczas tego ksiezyca! A zolnierze nie robia nic! Przybylismy do Miasta, by rozmawiac z archontem i prosic go o opieke! -Jeden z nich byl moim przyjacielem... - dodal trzeci mezczyzna, chudy i przezarty swierzbem. - Zwal sie Mopsis. To ja znalazlem jego cialo! Wilki wyzarly mu serce! Trzej mezczyzni znow zaczeli krzyczec, jakby to Herakles byl winny ich nieszczesc, ale on juz ich nie sluchal. Cos nieuchwytnego - jakas idea - zaczynalo ksztaltowac sie w jego umysle. I nagle Prawda najwyrazniej mu sie objawila. I lek go ogarnal.* * Prawda? A co jest Prawda? Heraklesie Pontor, Tropicielu Tajemnic, wyjaw mi! Slepne przy rozszyfrowywaniu twoich mysli, starajac sie znalezc jakas prawde, nawet najmniejsza, a nie znajduje nic procz eidetycznych wizji, koni, ktore pozeraja ludzkie mieso, wolow o pokretnym kroku, biedaczki z lilia, ktora zniknela cale strony wczesniej, i tlumacza, ktory pojawia sie i znika, niepojety i enigmatyczny, jak ten szaleniec, ktory mnie tu zamknal. Ty przynajmniej, Heraklesie, cos odkryles, a ja... Coz ja odkrylem? Dlaczego zginal Montalo? Dlaczego mnie porwano? Jaka tajemnice skrywa w sobie ten utwor? Nic nie udalo mi sie sprawdzic! Procz tlumaczenia tylko placze, tesknie za wolnoscia, marze o posilku... i wyprozniam sie. Z tym ostatnim nie mam juz problemow. I to budzi moj optymizm. (Przypis Tlumacza). Na chwile przed zapadnieciem zmierzchu Diagoras postanowil jednak udac sie do Akademii. Choc zajecia odwolano, czul potrzebe schronienia sie w ciszy i spokoju ukochanej szkoly, by tam znalezc ukojenie, a ponadto wiedzial, iz jesli pozostanie w miescie, sciagnie na siebie wiele pytan i niemalo niepotrzebnych komentarzy, a tego w owej chwili najmniej pragnal. Gdy tylko ruszyl w droge, ucieszyl sie ze swojej decyzji, bo juz sam fakt opuszczenia Aten natychmiast poprawil mu samopoczucie. Wieczor byl wspanialy, upal slabl w chlodzie wieczoru, a ptaki darzyly go swymi trelami, nie wymagajac, by przystanal i sluchal. Doszedlszy do lasu, odetchnal pelna piersia i zdolal sie usmiechnac... mimo wszystko. Nie mogl przestac myslec o strasznej probie, na jaka zostal wystawiony. Lud zdawal sie przyjac laskawie jego zeznania, ale co powie Platon i koledzy? Nie zapytal ich. W rzeczywistosci ledwie zamienil z nimi pare slow po zakonczeniu procesu. Wycofal sie szybko, nie majac nawet odwagi spojrzec im w oczy. Dlaczego mialby to czynic? W glebi ducha wlasciwie wiedzial, co mysla. Zle wykonywal swoj zawod nauczyciela. Dopuscil, by trzy mlode zrebaki zerwaly cugle i poniosly. Jakby tego bylo malo, zatrudnil na wlasny rachunek jakiegos Tropiciela i zazdrosnie skryl wyniki jego sledztwa. Co wiecej: sklamal! Odwazyl sie powaznie splamic honor atenskiej rodziny, zeby ochronic Akademie. Na Zeusa! Jak to wszystko bylo mozliwe? Coz go podkusilo, by bezwstydnie glosic, ze biedny Eunios sam zadal sobie smiertelne rany? Na samo wspomnienie tego palacego oszczerstwa pryskal jego spokoj. Przystanal przed bialym portykiem z podwojna nisza z tajemniczymi rzezbami. NIECH TEDY NIE PRZECHODZA CI, CO NIE ZNAJA GEOMETRII - glosil napis wyryty na kamieniu. Niech tedy nie przechodza ci, co nie wielbia Prawdy - pomyslal wzburzony Diagoras. Niech nie przechodza ci, co potrafia nikczemnie klamac i szkodzic innym wlasnymi klamstwami. Odwazy sie przejsc czy sie cofnie? Czy jest godzien przekroczyc ten prog? Cos miekkiego i plynnego zaczelo sciekac po jego rozognionych policzkach. Zamknal oczy i gniewnie zagryzl zeby, jak kon, ktory szarpie trzymane przez aurige wedzidlo. Nie, nie jestem godzien, pomyslal. Nagle poslyszal, ze ktos go wola. -Diagorasie, zaczekaj! Byl to Platon; szedl w kierunku portyku, zapewne caly czas podazal za Diagorasem. Zblizyl sie wielkimi krokami i otoczyl Diagorasa jednym ze swych poteznych ramion. Razem przekroczyli portyk i weszli do ogrodu. Wsrod oliwek kara klacz i dwa tuziny szmaragdowych much wyrywaly sobie wstretne ochlapy miesa.* * Eidesis nasila sie w tej absurdalnej wizji: klacz jedzaca zgnile mieso, i to w ogrodzie Akademii! Przyprawilo mnie to o taki atak smiechu, ze na koniec wpadlem w poploch i ze strachu znow zaczalem sie smiac. Zrzucilem papirus na ziemie, zlapalem sie rekami za brzuch i smialem sie coraz glosniej. Nagle uswiadomilem sobie, ze moje umyslowe lustro oddaje obraz dojrzalego czlowieka o czarnych wlosach i z zakolami na skroniach, pekajacego ze smiechu w samotni zamknietego na trzy spusty pokoju, pograzonego w niemal zupelnych ciemnosciach. Wtedy przestalem sie smiac, tylko zaszlochalem: jest w koncu taki moment, kiedy smiech i szloch stapiaja sie w jedno. Miesozerna klacz w ogrodach Akademii Platonskiej! Czyz to nie smieszne? I oczywiscie ani Platon, ani Diagoras nie widza jej. Jest w tej eidesis swoista swietokradcza perwersja. Montalo mowi: "Tak zaznaczona obecnosc zwierzecia zdumiewa nas. Historyczne zrodla Akademii nie wspominaja o miesozernych klaczach w ogrodzie. Blad, jeden z wielu bledow Herodota?". Herodota?! Na litosc! Moze jednak przestane juz sie smiac. Podobno tak sie zaczyna szalenstwo. (Przypis Tlumacza). -Wyrok juz zapadl? - spytal niespodziewanie Platon. Diagoras pomyslal, ze to zarty. -Byles wsrod gapiow i wiesz, ze tak. Platon zasmial sie pod nosem, ale przy jego poteznej posturze smiech ten zabrzmial normalnie. -Nie chodzi mi o wyrok w sprawie Menechmosa, tylko Diagorasa. Juz zapadl? Diagoras zrozumial i docenil celna metafore. Staral sie usmiechnac. -Chyba tak, Platonie - odparl - i podejrzewam, ze sedziowie sklonni sa skazac winnego. -Sedziowie nie powinni byc tak twardzi. Zrobiles wszystko, co uznales za stosowne, wszystko, co rozsadny czlowiek moze starac sie uczynic. -Ale zbyt dlugo ukrywalem to, co wiem... i Antys za to zaplacil. A rodzina Euniosa nigdy mi nie wybaczy, ze swoimi zeznaniami splamilem arete - cnote tego chlopca... Platon przymknal swe wielkie szare oczy. -Czasami Zlo niesie ze soba potrzebne i przynoszace korzysci Dobro, Diagorasie. Jestem przekonany, ze nie zdemaskowano by Menechmosa, gdyby nie popelnil tej ostatniej, makabrycznej zbrodni. Z kolei Euniosowi i jego rodzinie przywrocono cala arete, zyskali nawet w oczach ludzi, bo teraz wiemy juz, ze nasz uczen nie byl winnym, tylko ofiara. Przerwal i nabral tchu, jakby chcial krzyknac. Patrzac na bezchmurne, zlociste o zachodzie niebo, dodal: -Ale dobrze, ze wsluchujesz sie w skargi wlasnej duszy, Diagorasie, bo koniec koncow ukrywales prawde i klamales. Jedno i drugie przynioslo korzystne konsekwencje, ale nie powinnismy zapominac, ze jedno i drugie samo w sobie jest zle. -Wiem, Platonie. Dlatego nie uwazam sie juz za osobe godna szukac Prawdy w tym uswieconym miejscu. -Przeciwnie. Teraz tym bardziej mozesz jej szukac, i to skuteczniej niz ktorykolwiek z nas, jako ze znasz nowe drogi wiodace do niej. Bladzenie jest forma Madrosci, Diagorasie. Niewlasciwe decyzje to surowi nauczyciele, ktorzy ucza tego, czego jeszcze nie potrafimy. Uprzedzanie o tym, czego sie robic nie powinno, jest rzecza wazniejsza niz ogledne doradzanie czegos wlasciwego. A ktoz moze lepiej sie nauczyc tego, czego nie wolno, niz ten, kto juz to uczynil i zakosztowal gorzkich owocow konsekwencji swego czynu? Diagoras zatrzymal sie i z przyjemnoscia wciagnal gleboko w pluca wonne powietrze ogrodu. Czul sie spokojniejszy, mniej winny, jako ze slowa zalozyciela Akademii dzialaly jak balsam na jego bolesne rany. Klacz stojaca dwa kroki od niego zdawala sie usmiechac przez zacisniete zeby, odgryzajac zarlocznie kesy miesa. Nie wiedzac czemu, przypomnial sobie nagle zastanawiajacy usmiech, ktory wykrzywil wargi Menechmosa, gdy przyznal sie przed sadem do winy.* * Nie wiedzac czemu? Mam ochote znowu sie rozesmiac! Oczywiste, ze eidetyczne wizje czesto przenikaja do swiadomosci Diagorasa (co ciekawsze, nigdy do swiadomosci Heraklesa, ktory nie widzi nic wiecej ponad to, co dostrzegaja jego oczy). "Usmiech klaczy" przeksztalcil sie w usmiech Menechmosa. (Przypis Tlumacza). I z czystej ciekawosci, ale tez z checi, by zmienic temat, zapytal: -Co moze sklonic czlowieka do popelniania takich czynow, jakich dopuscil sie Menechmos, Platonie? Co nas zniza do poziomu dzikich zwierzat? Klacz parsknela, pochlaniajac ostatnie krwiste ochlapy. -Namietnosci odurzaja nas - odparl Platon po chwili namyslu. - Cnota to wysilek, ktory na dluzsza mete okazuje sie przyjemny i uzyteczny, ale namietnosci to chwilowe, nagle pragnienia: zaslepiaja nas, przeszkadzaja nam myslec rozsadnie. Ci, ktorzy jak Menechmos oddaja sie chwilowym rozkoszom, nie pojmuja, ze Cnota to rozkosz o wiele trwalsza i korzystniejsza. Zlo to ignorancja: zwyczajna, prosta ignorancja. Gdybysmy wszyscy znali zalety plynace z Cnoty i gdybysmy potrafili w pore myslec rozsadnie, nikt swiadomie nie wybieralby Zla. Klacz znowu parsknela, skrapiajac murawe krwia spomiedzy zebow. Jej grube, czerwonawe wargi zdawaly sie parskac smiechem. Diagoras odezwal sie w zamysleniu: -Czasami mysle, Platonie, ze Zlo kpi sobie z nas. Niekiedy trace nadzieje i jestem gotow uwierzyc, ze Zlo nas zniszczy, wysmiewajac sie z naszych pasji, ze nas przetrzyma i to ono bedzie mialo ostatnie slowo... Hihaha, hihaha, zarzala klacz. - Co to za halas? - spytal Platon. - Tam - wskazal Diagoras. - Kos. Hihaha, hihaha, odezwal sie znow kos i zerwal sie do lotu.* * Przemiana eidetycznej klaczy w prawdziwego kosa (to znaczy w kosa nalezacego do rzeczywistosci fikcji) podkresla tajemne przeslanie tej sceny. Czy zlo kpi sobie z filozofow? Trzeba pamietac, ze kos jest koloru czarnego... (Przypis Tlumacza). Jeszcze chwile Diagoras pogawedzil z Platonem. Potem pozegnali sie po przyjacielsku. Platon udal sie do swego skromnego mieszkania w poblizu gimnazjonu, a Diagoras do budynku szkoly. Czul zadowolenie, ale tez i pewien niepokoj, jak zawsze po rozmowie z Platonem. Plonal z checi wdrozenia w zycie wszystkiego, czego, jak sadzil, ostatnio sie nauczyl. Uwazal, ze nastepnego dnia zycie zacznie sie na nowo. Ostatnie doswiadczenie nauczylo go, ze nie wolno zaniedbywac edukacji ucznia, nie wolno milczec, kiedy nalezy mowic, ze jego obowiazkiem jest nie tylko pelnic role zaufanego przyjaciela, ale tez mistrza i doradcy. To, co sie stalo z Tramachem, Euniosem i Antysem, uswiadomilo mu jego najpowazniejsze bledy, jakich nigdy wiecej nie popelni. Wszedlszy w chlodna ciemnosc korytarza, poslyszal halas dochodzacy z biblioteki. Zmarszczyl brwi. Biblioteka Akademii byla pomieszczeniem z szerokimi oknami, do ktorego wchodzilo sie krotkim korytarzem na prawo od glownego wejscia. W owej chwili drzwi byly otwarte, rzecz dziwna, bo lekcje przypuszczalnie odwolano, a uczniowie nie mieli zwyczaju, by poswiecac wolne dni na lekture tekstow. Chyba ze ktorys mentor... Smialo podszedl i zajrzal. Przez okna bez okiennic przesaczaly sie z jadalni smugi swiatel zapalonych do wieczornego posilku. Pierwsze stoly w bibliotece byly puste, nastepne takze, a w glebi... W glebi dostrzegl stol zaslany papirusami, nikt jednak przy nim nie siedzial. Polki, gdzie zazdrosnie przechowywano teksty filozoficzne (miedzy innymi niejeden egzemplarz Dialogow Platona), a takze dziela poetyckie i dramatyczne, wygladaly na nienaruszone. Zaraz, a te w lewym rogu... Odwrocony tylem czlowiek znajdowal sie wlasnie tam. Szukal, schylony, czegos na dolnych polkach, dlatego Diagoras nie zauwazyl go wczesniej. Wyprostowal sie nagle z papirusem w rece, a Diagoras nawet nie musial widziec jego twarzy, by go rozpoznac. -Heraklesie! Tropiciel wykonal pol obrotu z niebywala predkoscia, niczym kon pod swisnieciem bata. -Ach, to ty, Diagorasie... Kiedy mnie zaprosiles do Akademii, poznalem paru niewolnikow, i to oni ulatwili mi dzisiaj wejscie do biblioteki. Nie gniewaj sie na nich... ani na mnie... Filozofowi przemknelo przez mysl, ze Herakles chyba jest chory, bo jego twarz wygladala, jakby odplynela z niej cala krew. - Ale, co sie... -Na swieta tarcze Zeusa! - przerwal mu roztrzesiony Herakles. - Zetknelismy sie ze Zlem poteznym i dziwnym, Diagorasie, ze Zlem, ktore, jak morskie otchlanie, wydaje sie bezdenne i tym przepastniejsze, im glebiej sie w nim pograzamy. Oszukano nas! Mowil bardzo szybko, nie przerywajac swoich czynnosci - tak ponoc aurigowie przemawiaja do koni podczas wyscigow: rozwijal jedne papirusy, inne starannie zwijal i odstawial z powrotem na miejsce. Jego grube rece i glos drzaly. Zirytowanym tonem ciagnal: - Wykorzystano nas, Diagorasie, wykorzystano ciebie i mnie, zeby odegrac te potworna farse. Komedia na Lenaje, ale z tragicznym finalem! - O czym ty mowisz? -O Menechmosie i o smierci Tramacha, i o wilkach na Likawicie... O tym wszystkim! - O co ci chodzi? Ze moze Menechmos jest niewinny? -Alez nie, nie! Jest winny, bardziej winny, niz szkodliwe jest jego zboczenie! Ale... ale... Przerwal i podniosl piesc do ust. Po chwili dodal: -Wytlumacze ci to wszystko we wlasciwym czasie. W nocy musze pojsc w pewne miejsce... Chcialbym, zebys mi towarzyszyl, ale uprzedzam cie: to, co zobaczymy, nie sprawi nam przyjemnosci. -Pojde - odparl Diagoras - gdyby nawet chodzilo o przejscie przez Styks, jezeli sadzisz, ze to nam pomoze odkryc zrodlo tego oszustwa, o ktorym wspomniales. Powiedz mi tylko: chodzi o Menechmosa, prawda? Usmiechal sie, przyznajac sie do winy... a to oznacza bez watpienia, ze ma zamiar uciekac! -Nie - odrzekl Herakles. - Menechmos usmiechal sie, przyznajac sie do winy, b o n i e ma z amia r u ucieka c. I widzac zaskoczenie Diagorasa, dodal: - To dlatego zostalismy oszukani! * * Przyszedl w innej masce (tym razem w masce rozesmianego mezczyzny). Wstalem zza biurka. -Odkryles juz ostateczny klucz? - jego glos tlumila rozesmiana maska. - Kim jestes? -Jestem pytaniem - odparl moj straznik. I powtorzyl: - Czy odkryles juz ostateczny klucz? -Wypusc mnie stad... -Jak go odkryjesz. Czy odkryles juz ostateczny klucz? -Nie! - wrzasnalem, tracac panowanie nad soba, eidetyczne cugle mego spokoju. - Utwor wymienia w eidesis prace Herkulesa... i dziewczyne z lilia, i tlumacza... ale nie wiem, co to wszystko ma znaczyc! Ja... Przerwal mi z zartobliwa powaga: -Moze eidetyczne wizje stanowia zaledwie czesc klucza. Jaki jest temat? -Sledztwo w sprawie kilku zabojstw... - wyjakalem. - Bohater, jak sie zdaje, znalazl winnego, ale teraz... teraz wyniknely jakies nowe problemy... jeszcze nie wiem jakie. Moj porywacz chyba zasmial sie pod nosem. Mowie: chyba, bo maska stanowila doskonala zaslone dla jego uczuc. -Mozliwe rowniez, ze nie ma ostatecznego klucza, nie sadzisz? -Nie sadze - odparlem bez wahania. -Dlaczego? -Bo gdyby nie bylo ostatecznego klucza, nie siedzialbym zamkniety tutaj. -Swietnie - wydawal sie rozbawiony - a zatem jestem dla ciebie d o w o d e m na istnienie ostatecznego klucza! A wlasciwie: najwazniejszym dowodem. Walnalem w stol. Wrzasnalem: -Dosyc! Znasz ten tekst! Nawet go pozmieniales: dorobiles falszywe strony i sczepiles je z oryginalem. Swietnie opanowales jezyk i styl narracji! Po co ci wiec ja? Przez chwile zastanawial sie, choc maska wciaz sie smiala. -Niczego w tekscie nie pozmienialem. Nie ma falszywych stron. Ty natomiast polknales eidetyczna przynete. -Co chcesz przez to powiedziec? -Kiedy w jakims utworze wystepuje silna eidesis, jak w tym przypadku, wizje wywoluja u czytelnika tak silna obsesje, ze w pewnym stopniu wlaczaja go w tresc. Nie mozemy miec obsesji na jakims punkcie, nie czujac zarazem, ze stanowimy czesc tego czegos. Tak jak wierzysz, ze w spojrzeniu kochanki ujrzysz milosc ku tobie, tak w slowach eidetycznej ksiazki chcesz odkryc swa obecnosc... Zirytowany szukalem w papierach. -Tu tez? - podsunalem mu kartke. - Tu, kiedy Herakles Pontor rozmawia z domniemanym porwanym tlumaczem w falszywym rozdziale osmym? Tu takze polknalem "eidetyczna przynete"? -Tak - brzmiala spokojna odpowiedz. - W calym tekscie jest mowa o Tlumaczu, do ktorego Krantor zwraca sie czasami w drugiej osobie i z ktorym Herakles rozmawia w "falszywym" rozdziale osmym... Ale to wcale nie znaczy, z e t o t y!... Nie wiedzialem, co na to odpowiedziec. Jego logika byla porazajaca. Nagle dotarlo do mnie, ze sie smieje pod maska. -Och, ta literatura! - rzekl. - Czytac, przyjacielu, nie znaczy rozmyslac samotnie; czytanie jest rozmowa. Ale to dialog platoniczny. Twoj rozmowca jest czyjas idea. Ale nie idea niezmienna: podczas rozmowy zmieniasz ja, bierzesz na wlasnosc, wierzysz w jej niezalezne istnienie... Ksiazki eidetyczne wykorzystuja te wlasciwosc, by pozastawiac sprytne pulapki... ktore moga... nawet przyprawic o szalenstwo. Zamilkl, a po chwili dodal: -To wlasnie przytrafilo sie Montalowi, twemu poprzednikowi... -Montalowi? - poczulem chlod w calym ciele. - To Montalo byl tutaj? Zapadlo milczenie, a potem maska wybuchnela glosnym smiechem. -Jasne, ze byl - uslyszalem. - Dluzej, niz sadzisz! W rzeczywistosci poznalem ten tekst dzieki jego edycji, podobnie jak ty. Ale ja w i e d z i a l e m, ze Jaskinia filozofow kryje w sobie klucz, i dlatego go tu zamknalem i kazalem mu go znalezc. Nie udalo mu sie. To ostatnie powiedzial tak, jak gdyby to, ze sie n i e u d a l o, bylo dokladnie tym, czego oczekuje od swoich ofiar. Zamilkl, a usmiech pod maska zdawal sie jeszcze szerszy. -Mialem dosc - ciagnal po chwili - a moje psy nabraly na niego apetytu. Potem porzucilem jego cialo w lesie. Wladze uznaly, ze rozszarpaly go wilki. I znowu zamilkl, i znowu po chwili ciagnal dalej: -Ale nie niepokoj sie. Minie jeszcze duzo czasu, zanim znudze sie toba. Wscieklosc sprawila, ze opadl ze mnie strach. -Jestes... jestes bezlitosnym, potwornym... - zaczalem, a potem nie moglem znalezc odpowiednich slow: morderca? przestepca? katem? W koncu, zrozpaczony, zrozumiawszy, ze targajace mna uczucia sa nieprzetlumaczalne, wykrzyknalem: -...galimatiasem! Myslisz, ze mnie przestraszysz? To ty sie boisz, dlatego zaslaniasz twarz! -Chcesz zdjac mi te maske? - spytal z nagla. Zapadla cisza. -Nie - odparlem. -Czemu? -Bo wiem, ze jesli zobacze twoja twarz, nigdy nie wyjde stad zywy... Uslyszalem znow znienawidzony chichot. -Zatem potrzebujesz mojej maski dla swojego bezpieczenstwa, a ja twojej obecnosci - dla mojego. Oznacza to, ze nie mozemy sie rozlaczyc! - skierowal sie ku drzwiom i zamknal je, zanim zdazylem dobiec. Jego glos dochodzil teraz przez szczeliny w drewnie: - Tlumacz dalej. I pomysl sobie: jezeli klucz istnieje, a ty go znajdziesz, wyjdziesz stad. Ale jezeli go nie ma, nie wyjdziesz stad nigdy. A wiec to c i e b i e glownie interesuje, zeby ten klucz byl, prawda? (Przypis Tlumacza). Rozdzial X* ^"Przenikliwy zapach kobiety. A w dotyku... gladkie i twarde! Delikatne jak dziewczeca piers, a zarazem krzepkie jak ramie atlety". Oto absurdalny opis struktury papirusu z rozdzialem dziesiatym, jaki daje Montalo. (Przypis Tlumacza).-Chcesz mi zdjac maske? -Nie moge, bo nie wyjde stad zywy.* * Ten odzew (zaraz dowiemy sie, ze to odzew) powtarza dziwnie dokladnie pewien fragment mojej rozmowy z porywaczem sprzed kilku godzin. Czyzby kolejna "eidetyczna przyneta"? (Przypis Tlumacza). Znajdowali sie u ciemnego wylotu wykutego w skale. Nieznaczne wygiecia fryzu i posadzki tuz za progiem mialy wyobrazac olbrzymie kobiece wargi. Ale anonimowy rzezbiarz wyryl na marmurowym fryzie zdobnym w postaci nagich wojowniczych chlopcow androgyniczne wasy. Byli w niewielkiej swiatyni poswieconej bogini Afrodycie, na polnocnym zboczu wzgorza Pnyks. Gdy sie wkraczalo do srodka, nie sposob bylo uniknac wrazenia, ze schodzi sie w gleboka otchlan, do jaskini w krolestwie Hefajstosa. -W okreslone noce kazdego cyklu ksiezycowego - wyjasnil wczesniej Herakles Diagorasowi - we wnetrzu ukryte drzwi otwieraja sie na skomplikowane galerie, wykute w skale po tej stronie wzgorza. U wejscia staje straznik. Ma na sobie maske i ciemny plaszcz, moze to byc kobieta lub mezczyzna. Wazne jednak, bysmy potrafili prawidlowo odpowiedziec na jego pytanie, bo inaczej nie pozwoli nam przejsc. Na szczescie znam odzew na dzisiejsza noc... Schody byly szerokie. Zejscie dodatkowo ulatwialy pochodnie rozmieszczone w regularnych odstepach. Silna won dymu i kadzidel wzmagala sie z kazdym stopniem. Dochodzily tu, niesione echem, slodkie pytania aulosu i meskie odpowiedzi kymbalonu, a takze glos rapsoda o nieokreslonej plci. Na koncu schodow, za zakretem, znajdowalo sie niewielkie pomieszczenie majace prawdopodobnie dwa wejscia: przez waski mroczny tunel na lewo i za przybita do skal kotara na prawo. Z trudem dawalo sie tu oddychac. Przy kotarze ktos stal. W masce wyobrazajacej przestrach. Mial na sobie krotki, niemal nieprzyzwoity chiton, ale znaczna czesc nagiego ciala pozostawala w cieniu i trudno bylo okreslic, czy to wyjatkowo szczuply mlodzieniec czy dziewczyna o drobnych piersiach. Na widok przybylych ten ktos odwrocil sie, wzial cos ze wspornika przymocowanego do sciany, pokazal im to i wreczyl jako dar. Odezwal sie glosem mlodzienczym, ni to meskim, ni kobiecym. -Oto wasze maski. Swiety Dionizos Bromios. Swiety Dionizos Bromios. Diagoras nie mial czasu na obejrzenie swojej. Przypominala maski chorzystow w tragediach: uchwyt w dolnej czesci, uformowany z tej samej gliny, co reszta, i wyraz radosci badz szalenstwa. Nie wiedzial, czy to twarz kobiety czy mezczyzny. Waga byla typowa. Ujal maske za uchwyt, uniosl ja do twarzy i zaczal przypatrywac sie wszystkiemu przez niewidoczne szpary na oczy. Kiedy odetchnal, jego wlasny oddech przeslonil mu wzrok. Ktos (to stworzenie, ktore wreczylo im maski i nad ktorego plcia Diagoras wciaz sie zastanawial przy kazdym jego ruchu, kazdym slowie, niepokojacym seksualnym kolysaniu) odsunal kotare i pozwolil im przejsc. -Ostroznie. Kolejny stopien - ostrzegl Herakles. Pieczara byla pomieszczeniem rownie szczelnym jak pierwszy dom czlowieka w brzuchu matki. Ze scian splywaly czerwone krople, a ostry zapach dymu i kadzidel zatykal nos. W glebi wznosilo sie drewniane podium, niezbyt wysokie, na ktorym stali rapsod i muzycy. Publicznosc zajmowala niewielkich rozmiarow nisze: nieokreslone cienie kolyszace glowami i dotykajace - wolna reka, ta, ktora nie dzierzyla maski - ramienia sasiada. Na srodku pieczary stala na trojnogu zlota waza. Herakles i Diagoras staneli w ostatnim rzedzie i czekali. Filozof przypuszczal, ze szmaty w pochodniach i popiol w kadzielnicach wiszacych na scianach zawieraja koloryzujace ziola, jezyki ognia bowiem, jakie sie sponad nich unosily, mialy plomienna ciemnoczerwona barwe. -Coz to jest? - zapytal. - Kolejny tajny teatr? -Nie. To obrzedy - odparl Herakles spod maski. - Ale nie Swiete Misteria, tylko inne. W Atenach pelno tego. Nagle w przestrzeni, ktora obejmowal wzrok Diagorasa przez szpary w masce, pojawila sie jakas reka: oferowala mu czarke wypelniona ciemnym plynem. Przesunal swoja maske i odkryl naprzeciw siebie inna. Czerwien powietrza nie pozwalala rozroznic jej koloru, ale byla straszna: stara wiedzma z dlugachnym nosem; po bokach zywe wspaniale wlosy. Postac - mezczyzny badz kobiety - miala na sobie leciusienka tunike, w rodzaju tych, jakie kurtyzany wdziewaja na orgie, kiedy pragna wywolac podniecenie u gosci. I w tym przypadku rowniez plec skryta byla po mistrzowsku. Diagoras poczul, ze Herakles traca go lokciem. -Wez, co ci daja. Ujal wiec czarke, a postac zniknela u wejscia, nie omieszkawszy przedtem blysnac szczegolami natury, jako ze tunika byla rozcieta po bokach. Tyle ze krwisty ton swiatla nie pozwolil odpowiedziec z absolutna pewnoscia na pytanie, co tam zwisalo. Wydatny brzuch? Obwisle piersi? Tropiciel tymczasem ujal swoja czarke. -Kiedy przyjdzie pora - powiedzial - udawaj, ze pijesz, ale niech ci nawet nie postanie w glowie mysl, zeby zrobic to naprawde. Muzyka urwala sie nagle i publicznosc zaczela dzielic sie na dwie grupy, ustawiajac sie wzdluz bocznych scian i oprozniajac przejscie srodkiem. Slychac bylo kaszlniecia, chrapliwe smiechy, strzepy slow wypowiadanych szeptem. Na podium widniala tylko oblana czerwonym swiatlem postac rapsoda, bo muzycy takze sie wycofali. Jednoczesnie smierdzace opary uniosly sie niczym trup wskrzeszony czarnoksieskim zakleciem i Diagoras musial powstrzymac targajaca nim chec, by uciec z tej pieczary i odetchnac swiezym powietrzem na zewnatrz. Niejasno przeczuwal, ze ow smrod dobywa sie z wazy, konkretnie z bryly o nieregularnym ksztalcie, ktora w niej lezala. Gdy stojacy wokol niej ludzie odsuneli sie, zapewne zgnilizna zaczela sie wydzielac bez przeszkod. Wowczas to zza kurtyny u wejscia wypelzla zgraja nieprawdopodobnych figur. Rzucala sie w oczy przede wszystkim ich nagosc. Zaokraglone ksztalty kazaly przypuszczac, ze to kobiety. Posuwaly sie na czworakach, a egzotyczne maski zaslanialy ich glowy. Piersi tanczyly swobodnie, u jednych mniej, u innych bardziej. Ciala niektorych przypominaly idealne sylwetki efebow. Jedne czolgaly sie zgrabnie, byly energiczne, smiale i gibkie, inne - tegie i slamazarne. Plecy i posladki - najbardziej wymowne szczegoly - zdradzaly najrozniejsze odcienie piekna, wieku i rozwiazlosci. Wszystkie byly nagie, wszystkie na czworakach i wszystkie chrzakaly jak maciory w rui. Publicznosc zachecala je glosnymi okrzykami. Skad wyszly? - zastanawial sie Diagoras. I wtedy przypomnial sobie tunel na lewo od wejscia w niewielkiej szatni. Posuwaly sie w orszaku: jedna na czele, za nia dwie, i tak az do czterech, bo wiecej cial w rzedzie nie miescilo sie w waskim przejsciu. W ten sposob poczatek tego niezwyklego stada przypominal czubek zywej lancy. Przy trojnogu strumien nagosci zatrzymal sie i otoczyl go. Te pierwsze wdarly sie na podwyzszenie i z zawrotna szybkoscia rzucily sie na rapsoda. Wciaz ich przybywalo, wiec ostatnie musialy czekac. Staly i dotykaly sie maskami, udami i posladkami, i ponaglaly te z przodu. Docieraly do celu i spychane z podium, dyszac wsciekle, laczyly sie w miekka gromade niespokojnych cial, w rozproszona anatomie dojrzalych ksztaltow. Diagoras patrzyl na to wszystko tylez ze zdziwieniem, co ze wstretem. Nagle poczul znowu kuksanca Heraklesa. -Udawaj, ze pijesz! Popatrzyl na otaczajaca go publicznosc: glowy odchylaly sie do tylu, a ciemne strugi napoju plamily tuniki. Odlozyl swoja maske i uniosl czarke. Won plynu nie przypominala mu niczego, co znal: gesta mieszanina barwnika i przypraw. Przejscie opustoszalo, lecz podium trzeszczalo pod naporem cial. Co tam sie dzieje? Co one robia? Gora nagich cial, klebiaca sie i glosna, nie pozwalala niczego zobaczyc. Nagle cos spadlo z podium i wpadlo do zlotej wazy. Bylo to prawe ramie rapsoda, trudne do rozpoznania, bo tkwilo jeszcze w czarnym strzepie tuniki. Rozlegly sie wesole okrzyki. Po chwili zawirowalo w gorze takze lewe ramie i spadlo na ziemie z trzaskiem suchej galezi niemal wprost pod nogi Diagorasa: otwarta dlon przypominala kwiat z piecioma bialymi platkami. Filozofowi wydarl sie z ust krzyk, ale na szczescie nikt tego nie slyszal. Jak gdyby to cwiartowanie stanowilo umowiony sygnal, publicznosc rzucila sie do wazy z entuzjazmem dziewczat swawolacych na sloncu.* * "Dziewczyny" i "biale platki" kaza mi wrocic mysla do obrazu mojej dziewczyny z lilia: widze, jak biegnie w silnym greckim sloncu, z kwiatem w dloni, wesola, ufna... I to wszystko w tym potwornym akapicie! Ta przekleta eidetyczna ksiazka! (Przypis Tlumacza). -To kukla - wyjasnil Herakles zdretwialemu z przerazenia towarzyszowi. Jedna noga, zanim spadla na ziemie, uderzyla ktoregos z widzow. Druga - zrzucona ze zbyt duza sila - rabnela w przeciwlegla sciane. Dziewczyny walczyly teraz, by urwac cwiartowanemu manekinowi glowe: kazda ciagnela w swoja strone, jedne ustami, inne rekami. Zwyciezczyni stanela na srodku podium i z wyciem uniosla trofeum; rozkraczyla sie przy tym bezwstydnie i zademonstrowala atletyczne uda, jakich nie maja atenskie dziewczyny, a nastepnie dumnie wypiela piersi. W panujacym tu swietle jej zebra wygladaly jak krwawe pregi pietna. Zaczela tupac bosa stopa w drewniana podloge, wzbijajac tumany kurzu. Jej zdyszane, nieco spokojniejsze towarzyszki patrzyly na nia z szacunkiem. Chaos bral wladze nad publicznoscia. Coz to? Wszyscy gromadzili sie wokol wazy. Oszolomiony Diagoras tez podszedl, popychany przez napierajacy tlum. Jakis starzec na wprost niego potrzasal rzadkimi siwymi wlosami, jakby pograzony w ekstatycznym wewnetrznym tancu; trzymal cos w ustach. Wygladal, jakby ktos uderzyl go w twarz i rozcial mu wargi, ale te zwisajace z kacikow ust strzepy miesni nie byly jego. -Musze wyjsc - jeknal Diagoras. Kobiety zaczely ochryple spiewac: -la, ia, Bromios, euoe, euoe... -Na bogow przyjazni, Heraklesie, coz to bylo?! Toz to przeciez nie Ateny! Zatrzymali sie na ustronnej opustoszalej ulicy. Siedzieli w chlodzie na ziemi, wsparci o mury jakiegos domu, dyszac ciezko. Z zoladkiem Diagorasa, po gwaltownych torsjach, jakie wstrzasaly jego wlascicielem, bylo juz znacznie lepiej. Posepny Herakles odparl: -Obawiam sie, ze to wlasnie Ateny, bardziej atenskie niz w twojej Akademii, Diagorasie. To dionizyjski obrzed. Dziesiatki podobnych odprawia sie co kazdy cykl ksiezyca w Miescie i okolicach. Roznia sie one w drobnych szczegolach, ale ogolnie sa podobne. Wiedzialem, oczywiscie, o istnieniu tego rodzaju obrzedow, ale jak dotad zadnego nie widzialem na wlasne oczy. A chcialem. -Dlaczego? Tropiciel przez chwile drapal sie po krotko przystrzyzonej szpakowatej brodce. -Wedlug legendy cialo Dionizosa zostalo rozszarpane przez tytanow - podobnie jak cialo Orfeusza przez kobiety z Tracji - a Zeus przywrocil go do zycia, poczynajac od serca. Wyrwanie serca i zjedzenie go to najistotniejsza czesc dionizyjskich obrzedow. -Waza... - mruknal Diagoras. -Zapewne zawierala gnijace szczatki serc wyrwanych zwierzetom... - potwierdzil Herakles. -A te kobiety... -Kobiety i mezczyzni, wolni i niewolnicy, Atenczycy i metojkowie... W tych obrzedach znikaja roznice. Szalenstwo i brak zahamowan brataja ludzi. Jedna z tych nagich kobiet, ktore widziales chodzace na czworakach, mogla byc corka ktoregos z archontow, a obok niej mogla sie czolgac na przyklad niewolnica z Koryntu albo nierzadnica z Argos. To szalenstwo, Diagorasie, nie da sie tego wyjasnic rozumem. Zdumiony Diagoras krecil glowa. -Ale jaki to wszystko ma zwiazek z... - i nagle otworzyl szeroko oczy i wykrzyknal: - Wyrwane serce! Tramach! Herakles znowu przytaknal. -Sekta z dzisiejszej nocy jest w miare legalna, znana i zaakceptowana przez wladze, ale istnieja inne, ktore z uwagi na nature swego rytualu dzialaja nielegalnie... Postawiles wlasciwie problem u mnie w domu, pamietasz? Nie mozemy dotrzec do Prawdy rozumem. Wtedy ci nie uwierzylem, ale teraz musze przyznac, ze miales racje: to, co czulem owego popoludnia na Agorze, sluchajac opowiesci attyckich wiesniakow o strasznej smierci towarzyszy zaatakowanych przez wilki, nie bylo logiczna konsekwencja pewnego... powiedzmy: rozsadnego dyskursu... tylko... czyms, czego nawet nie potrafie zdefiniowac. Moze to przeblysk mego sokratejskiego demona albo intuicja, wlasciwa podobno kobietom. Stalo sie to wtedy, kiedy jeden z nich wspomnial o wyzartym sercu swego przyjaciela. I wowczas machinalnie pomyslalem: "To obrzed, a mysmy tego nie podejrzewali". Jego ofiara padaja przede wszystkim wiesniacy, dlatego do tej pory sprawa sie nie rozniosla. Ale pewny jestem, ze wszystko to funkcjonuje w Attyce od lat... Tropiciel podniosl sie, znuzony; Diagoras uczynil to samo i wymamrotal zatrwozony: -Zaczekaj chwile: Eunios i Antys nie zgineli w taki sposob! Oni... oni przeciez mieli serca! -Jeszcze nie rozumiesz? Euniosa i Antysa zamordowano, zeby nas oszukac. Chodzilo o ukrycie smierci Tramacha. Kiedy rozniosla sie wiesc, ze zatrudniles Tropiciela Tajemnic, zeby przeprowadzil sledztwo w sprawie Tramacha, wyznawcy rytualu przerazili sie tak bardzo, ze uknuli te straszliwa komedie... Diagoras przetarl reka twarz, jak gdyby chcial zetrzec z niej wyraz niedowierzania. -Niemozliwe... Wyrwali serce... Tramachowi? Kiedy? A wilki...? Zamilkl, widzac, ze Tropiciel patrzy na niego z niewzruszonym spokojem. - N i g d y i c h n i e b yl o, Diagorasie. To wlasnie chciano przed nami ukryc za wszelka cene. Te slady zebow i pazurow... T o n i e b yl y w i l k i. Sa sekty, ktore... Cien i halas pojawily sie rownoczesnie: cien jako zaledwie nieregularny, wydluzony wielobok, ktory oderwal sie od rogu domu tuz przy miejscu ich odpoczynku i oswietlony ksiezycem oddalil sie szybko, halas najpierw jako zdyszany oddech, a nastepnie pospieszne kroki. -Kto to? - spytal Diagoras. Reakcja Heraklesa byla natychmiastowa. - Ktos nas sledzil! - krzyknal. Rzucil sie swoim masywnym cialem w przod i zmusil sie do biegu. Diagoras szybko go wyprzedzil. Sylwetka - mezczyzny lub kobiety - zdawala sie toczyc w dol ulicy, poki nie zniknela w ciemnosciach. Prychajac i sapiac, Tropiciel zatrzymal sie. - I tak to na nic! Znow szli razem. Policzki Diagorasa byly zaczerwienione, a jego dziewczece wargi wygladaly jak umalowane. Miekkim ruchem poprawil wlosy, wypial wydatna piers, by zaczerpnac powietrza, i slodkim glosem nimfy odezwal sie:* * Prosilbym czytelnika, by nie przywiazywal wagi do tego nieoczekiwanego hermafrodytyzmu Diagorasa, bo to zabieg eidetyczny. Seksualna dwuznacznosc dominujaca przy opisach drugoplanowych postaci tego rozdzialu, teraz jednego z glownych bohaterow. Wydaje sie sugerowac kolejna prace Herkulesa: zdobycie pasa krolowej Hipolity; by tego dokonac, musial pokonac Amazonki (kobiety-wojowniczki, czyli kobiety w roli mezczyzn). Jednakze sadze, ze autor pozwala tu sobie na jadowita kpine wobec jednego z najbardziej powaznych bohaterow w calym tekscie (usmialem sie, wyobrazajac sobie Diagorasa jako kobiete). Wedlug mnie to groteskowe poczucie humoru niewiele sie rozni od tego, jakie cechuje mojego zamaskowanego przesladowce. (Przypis Tlumacza). - Ktoz to mogl byc? Herakles byl wyraznie zmartwiony: -Jezeli to jeden z nich, a tego sie obawiam, to rano nasze zycie nie bedzie warte zlamanego obola. Czlonkowie tej sekty nie maja najmniejszych skrupulow i sa straszliwie przebiegli. Mowilem ci przeciez, ze nie zawahali sie, by poswiecic Antysa i Euniosa, zeby tylko wykoslawic nasz tok rozumowania. Z cala pewnoscia obaj nalezeli do sekty, podobnie jak i Tramach. Teraz juz wszystko jasne: ten strach, ktory widzialem w oczach Antysa, to nie lek przed Menechmosem, tylko p r z e d n a m i. Niewatpliwie jego przelozeni doradzili mu, by poprosil o przeniesienie daleko od Akademii, zebysmy nie mogli go przesluchac. A ze nasze sledztwo sie przedluzalo, sekta postanowila go rowniez poswiecic, po to tylko, zeby nasza uwaga skupila sie na Menechmosie. Jeszcze pamietam jego spojrzenie tamtego wieczoru, gdy stal przede mna w spizarni, nagi... Alez mnie oszukal ten przeklety mlodzian! Co do Eumarkosa, to przypuszczam, ze zginal z innych powodow. Moze widzial, ze morduja Antysa, i kiedy chcial temu zapobiec, stracil zycie. -Ale w takim razie Menechmos... -Czlonek sekty o pewnym znaczeniu: doskonale odegral swa dwuznaczna role winnego, kiedy u niego bylismy... - Herakles skrzywil sie. - A to najprawdopodobniej on zwerbowal twoich uczniow... -Ale Menechmosa skazano na smierc! Straca go z Baratronu! Herakles przytaknal z ponura mina. -Wiem o tym. Tego wlasnie chcial. Ach, nie prosze mnie, Diagorasie, bym to zrozumial! Powinienes przeczytac teksty, jakie znalazlem w twojej bibliotece... Czlonkowie niektorych sekt dionizyjskich marza o tym, by zginac pocwiartowani albo na torturach; ida na smierc jak panna mloda w ramiona malzonka w noc poslubna... Pamietasz, com ci mowil o Tramachu? Mial nietkniete rece! Nie bronil sie! I to pewnie bylo w jego spojrzeniu owego wieczoru: ty uznales to za przestrach, ale to byla czysta r o z k o s z! Strach byl jedynie w t w o i c h w l a s n y c h o c z a c h, Diagorasie! -Nie! - wykrzyknal piskliwym glosem Diagoras. - Rozkosz tak nie wyglada! -Mozliwe, ze ten rodzaj rozkoszy tak. Co ty o tym wiesz? Doswiadczyles tego kiedy? Nie rob takiej miny, ja tez nie potrafie sobie tego wytlumaczyc! Dlaczego uczestnicy obrzedu z dzisiejszej nocy wcinaja zgnile ochlapy? Nie wiem, Diagorasie, i nie pros mnie, bym to zrozumial! Moze cale to miasto oszalalo, a mysmy tego nie zauwazyli. Herakles niemal przerazil sie na widok zaskakujacej miny towarzysza: cos jak groteskowy wysilek miesni, by wyrazic rownoczesnie przerazenie, oburzenie i wstyd. Tropiciel nigdy go takim nie widzial. Kiedy Diagoras przemowil, jego glos pasowal idealnie do jego miny. -Heraklesie Pontor, mowisz o uczniu Akademii! Mowisz o mo ich uczniach! A ja znalem wnetrza ich duszy! Ja... Herakles, ktoremu zazwyczaj udawalo sie zachowac spokoj, poczul nagle, ze ogarnia go wscieklosc. -Co mnie teraz obchodzi twoja przekleta Akademia! Czy kiedykolwiek kogokolwiek obchodzila? Zlagodzil ton na widok goryczy w spojrzeniu filozofa. Mowil wiec dalej ze zwyklym u niego spokojem. -Musimy przyznac, sila rzeczy, ze ludzie uwazaja twoja Akademie za miejsce niezwykle nudne, Diagorasie. Uczeszczaja do niej, sluchaja twoich nauk, a potem... potem ida pozerac jedni drugich. Tyle. W koncu sie z tym pogodzi, pomyslal, poruszony mina, jakiej bardziej domyslal sie, niz widzial w swietle ksiezyca na zmizerowanej twarzy mentora. Po chwili klopotliwego milczenia Diagoras odezwal sie: -Musi byc jakies wytlumaczenie. Jakis klucz. Jezeli to, co twierdzisz, jest prawda, musi istniec jakis ostateczny klucz, ktorego dotychczas nie znalezlismy... -Moze klucz kryje sie w tym dziwnym tekscie - przyznal Herakles - ale ja nie jestem odpowiednim tlumaczem. Mozliwe, ze trzeba spojrzec na sprawy z pewnego dystansu, azeby je lepiej zrozumiec.* W kazdym razie dzialajmy roztropnie. Jezeli ktos nas sledzil, a przypuszczam, ze tak bylo, wie juz, ze to odkrylismy. A to najmniej mu sie podoba. Musimy dzialac szybko. * Z jakiego dystansu? Stad, z dolnego marginesu? (Przypis Tlumacza). -Ale jak? -Potrzebny nam dowod. Wszyscy znani nam czlonkowie sekty albo nie zyja, albo wkrotce umra: Tramach, Eunios, Antys i Menechmos... Plan byl niezwykle sprytny. Ale moze trafi sie nam jeszcze jedna mozliwosc... Gdyby udalo nam sie zmusic Menechmosa do zeznan! -Moge sprobowac z nim porozmawiac - zaofiarowal sie Diagoras. Herakles zastanawial sie przez chwile. -Dobrze, jutro porozmawiasz z Menechmosem. Ja sprobuje szczescia z kim innym... -Z kim? -Z kims, kto byc moze stanowi jedyny blad, jaki popelnili tamci. Zobaczymy sie jutro, zacny Diagorasie. Badz ostrozny! Ksiezyc byl kobieca piersia. Palec chmury zblizal sie do sutka. Ksiezyc byl wagina, a wyostrzona chmura probowala wen wniknac.* Herakles Pontor, zupelnie nieswiadom tak niebianskiej sceny, nie sledzil jej nawet, przeszedl przez ogrod okalajacy jego dom, sledzony czujnym okiem Selene, i otworzyl drzwi. Ciemna i cicha otchlan korytarza przypominala czuwajace oko. Herakles rozwazal, czy moze Ponsyka przezornie zostawila lampke na poleczce sprytnie umieszczonej jak najblizej progu, ale sluzaca ewidentnie nie dopilnowala tego.* * Wszedl zatem w ciemne czeluscie domu niczym noz w mieso i zamknal drzwi. * Zbyt dlugo przebywam w zamknieciu. Przez chwile zdawalo mi sie, ze te dwa zdania mozna przetlumaczyc w sposob mniej trywialny, moze tak: "Ksiezyc byl piersia zarozowiona pod dotykiem palca chmury. Ksiezyc byl zaglebieniem, w ktorym pragnela zamknac sie chmura o wyostrzonych ksztaltach", czy cos w tym stylu. W kazdym razie jakos bardziej poetycko niz w wersji, ktora wybralem. Ale chodzi o to... Och, Heleno, jak bardzo cie pamietam i potrzebuje! Zawsze uwazalem, ze fizyczne pozadanie to zaledwie sluga szlachetnej pracy umyslowej, a teraz... Ilez bym dal za porzadny orgazm! (Nie bede owijal w bawelne, w koncu szczerze mowiac, k t o t o w o g o l e b e d z i e c z y t a l?). Tlumaczyc, tlumaczyc! Daremna praca Herkulesa zlecona przez absurdalnego Eurysteusza. Niech bedzie! Czyz w tej ciemnej twierdzy nie jestem panem slow? Oto moj przeklad, niewazne jak szokujacy! (Przypis Tlumacza). * * A to co znowu? Chodzi oczywiscie o eidetyczne nagromadzenie slow: "pilnowac", "czuwac" itp.! Ale... co to oznacza? Czyzby ktos sledzil Heraklesa? (Przypis Tlumacza). -Yasintra? - spytal. Brak odpowiedzi. Rozkroil ciemnosc wzrokiem, lecz na prozno. Powoli skierowal sie ku wewnetrznym pomieszczeniom. Jego stopy zdawaly sie stapac po ostrzu noza. Ziab pograzonego w ciemnosciach domu przeszywal jego plaszcz niczym sztylet. -Yasintra? - powtorzyl. -Tu jestem - uslyszal. Slowa przeciely cisze.* * Noze! Eidesis nagle rozrasta sie niczym trujacy bluszcz! Jaki to obraz? "Pilnowac, sledzic"... "Noze"... Och, Heraklesie, Heraklesie, ostroznie: grozi c i n i e b e z p i e c z e n s t w o! (Przypis Tlumacza). Podszedl do drzwi sypialni. Lezala w ciemnosciach na lozku. Odwrocila sie ku niemu. -Co tu robisz, bez swiatla? - zapytal. -Zaczekaj. Yasintra pospiesznie zapalila lampke na stole. Patrzyl na jej plecy. Blask rodzil sie, niezdecydowany, na wprost niej i wspial sie po grzbiecie sufitu. Yasintra zwlekala chwile, by sie odwrocic, a Herakles nadal wpatrywal sie w wyraznie zarysowane linie jej plecow. Miala na sobie dlugi i miekki peplos siegajacy stop, spiety dwiema klamrami na kazdym ramieniu. Szata tworzyla faldy na ramieniu. -A moja niewolnica? -Jeszcze nie wrocila z Eleusis - odparla Yasintra, wciaz stojac tylem.* * A teraz "tyl", "plecy"! To ostrzezenie! Moze: "S t r z e z swoich plecow, bo... gdzies tu jest n o z ". Och, Heraklesie, Heraklesie! Jak moge cie ostrzec? Jak? Nie podchodz do niej! (Przypis Tlumacza). I dopiero teraz sie odwrocila. Byla wspaniale umalowana: powieki przedluzone barwiczka, policzki snieznobiale od bielidla i jaskrawoczerwona symetryczna plama ust. Piersi poruszaly sie swobodnie pod niebieskawym peplosem; pas ze zlotych kolek opinal i tak dosc waska talie. Paznokcie u bosych stop blyskaly dwoma kolorami jak u Egipcjanek. Odwracajac sie, napelnila powietrze leciutka wonia pachnidla. -Czemu sie tak ubralas? - spytal Herakles. -Pomyslalam, ze sprawi ci to przyjemnosc - odparla z czujnym spojrzeniem. Z obu koniuszkow malych uszu zwisal kolczyk - ostra jak noz metalowa figurka nagiej kobiety odwroconej tylem.* * Powtarzanie sie w tym akapicie trzech eidetycznych slow wzmacnia obraz. Strzez plecow, Heraklesie: ona ma noz. (Przypis Tlumacza). Tropiciel nic na to nie powiedzial. Yasintra stala nieruchomo, oswietlona blaskiem lampy znajdujacej sie za nia. Cienie rysowaly na niej powykrzywiana kolumne ciagnaca sie od czola az do wzgorka lonowego rysujacego sie pod faldami peplosu, dzielac jej cialo na doskonale polowy. -Przygotowalam ci posilek - rzekla. -Nie chce nic jesc. -Polozysz sie? -Tak. - Herakles potarl oczy. - Jestem wyczerpany. Podeszla do drzwi. Jej liczne bransolety zadzwieczaly. Obserwujacy ja Herakles odezwal sie: -Yasintro. - Stanela i odwrocila sie. - Chce z toba porozmawiac. - Przytaknela w milczeniu i zawrocila, zatrzymujac sie przed nim, nieruchoma. - Mowilas mi, ze jacys niewolnicy, ktorzy przyznali, ze naslal ich Menechmos, grozili ci smiercia. - Potaknela ponownie, tym razem szybciej. - Widzialas ich znowu? -Nie. -Jak wygladali? Zawahala sie przez moment. -Bardzo wysocy. Z atenskim akcentem. -Co ci dokladnie mowili? -To, co ci powiedzialam. -Przypomnij mi. Yasintra zamrugala powiekami. Jej wodniste, niemal przezroczyste oczy unikaly spojrzenia Heraklesa. Rozowym koncem jezyka powoli zwilzyla czerwone wargi. -Ze mam z nikim nie rozmawiac o moim zwiazku z Tramachem, bo pozaluje. I przysiegli na Styks i na bogow. -Rozumiem... Herakles gladzil szpakowata brode. Zaczal przechadzac sie przed Yasintra: pare krokow w prawo, pare krokow w lewo, pare krokow w prawo, pare krokow w lewo...* <<* Nie odwracaj sie! (Przypis Tlumacza).>> i szepnal, glosno myslac: -Nie ma najmniejszej watpliwosci: oni tez byli czlonkami... Obrocil sie niespodziewanie i stanal tylem do dziewczyny.* <<* NIE, DO PIORUNA! (Przypis Tlumacza).>> Cien Yasintry widoczny na scianie zdawal sie rosnac. Nagle blysnela mu pewna mysl i odwrocil sie ku nierzadnicy. Zdalo mu sie, ze podeszla kilka krokow blizej, ale nie zastanawial sie nad tym. -Chwileczke. Przypominasz sobie jakis znak rozpoznawczy? Mam na mysli tatuaz, bransolete... Yasintra zmarszczyla brwi i ponownie odwrocila wzrok. -Nie. -Ale na pewno byli to nie mlodziency, tylko ludzie dorosli, tego jestes pewna... Przytaknela. -O co chodzi, Heraklesie? - spytala. - Zapewniales mnie, ze Menechmos nie moze juz mnie skrzywdzic... -I tak jest w istocie - uspokoil ja Tropiciel. - Chcialbym jednak zlapac tych dwoch. Rozpoznalabys ich, gdybys ich ujrzala ponownie? -Mysle, ze tak. -Dobrze. - Herakles poczul sie nagle zmeczony. Przygladal sie przez chwile kuszacemu poslaniu, po czym westchnal. - Odpoczne teraz. Mialem ciezki dzien. Jezeli mozesz, zbudz mnie o swicie. -Zbudze. Oddalil ja obojetnym gestem i oparl swoj potezny grzbiet o lozko. Powoli zamykal oczy, ale jego umysl byl wciaz czujny. Sen przedarl sie niczym noz i rozcial jego swiadomosc.* * Niebezpieczenstwo nie minelo! Trzy slowa powtarzaja sie uparcie jak eidetyczne znaki ostrzegawcze. (Przypis Tlumacza). Serce bilo zamkniete w dloni. Wokol klebily sie cienie i rozlegal sie jakis glos. Herakles zwrocil wzrok w strone zolnierza: wlasnie cos mowil. Ale co? Trzeba sie koniecznie dowiedziec! Zolnierz poruszal ustami uwieziony w szarej, rozedrganej mgle, ale mocne dudnienie serca nie pozwalalo Heraklesowi doslyszec slow. Jednakze doskonale widzial jego wystawny stroj: pancerz, spodniczka, nagolenniki i helm z okazala kita. Rozpoznal range. Sadzil, ze cos zrozumial. Pulsowanie wzmoglo sie raptownie. Brzmialo teraz jak zblizajace sie kroki. Menechmos, oczywiscie, usmiechal sie w glebi tunelu, skad wypelzaly na czworakach nagie kobiety. Ale najwazniejsze to zapamietac to, co wlasnie zapomnial. Tylko wtedy... -Nie! - jeknal. -Czy to ten sam sen? - spytal pochylony nad nim cien. Sypialnia nadal byla slabo oswietlona. Umalowana i ubrana Yasintra lezala obok Heraklesa, obserwujac go w napieciu. -Tak - przyznal Herakles. Przesunal reka po wilgotnym czole. - Co tutaj robisz? -Uslyszalam cie, tak jak poprzednio: mowiles glosno, jeczales... Nie moglam tego zniesc i przyszlam cie zbudzic. Ten sen zsylaja ci bogowie, jestem pewna. -Nie wiem... - Herakles przesunal czubkiem jezyka po suchych wargach. - Sadze, ze to przeslanie. -Proroctwo. -Nie - przeslanie z przeszlosci. Cos, co powinienem pamietac. Lagodzac nieco swoj meski glos, odparla: -Nie osiagnales spokoju. Rozmyslanie wiele cie kosztuje. Nie znizasz sie do wrazen. Kiedy moja matka uczyla mnie tanczyc, mawiala: "Yasintro, nie mysl. Nie posluguj sie cialem, niechaj ono posluzy sie toba. Twoje cialo nie nalezy do ciebie, lecz do bogow. Ukazuja sie w twoich ruchach. Pozwol, by twoje cialo dawalo ci rozkazy: jego glosem jest pragnienie, a jego jezykiem - gest. Nie tlumacz jego jezyka. Sluchaj go. Nie tlumacz. Nie tlumacz. Nie tlumacz...".* * Oczy mi sie zamykaja przy tych hipnotycznie dzialajacych slowach. (Przypis Tlumacza). -Moze twoja matka miala racje - przyznal Herakles - ale ja nie potrafie przestac myslec. - I z duma dodal: - Jestem Tropicielem w stanie czystym. -Moze ja potrafie ci pomoc... I powiedziawszy to, odsunela przescieradla, miekko pochylila glowe i przytknela usta do tuniki Heraklesa w tym miejscu, gdzie okrywala ona jego miekki czlonek. Zaskoczony zaniemowil. Szybko jednak wyrwal sie. Prawie nie poruszajac wargami, Yasintra odezwala sie: -Pozwol mi. Calowala i gladzila owa miekka podluzna wypuklosc, w ktorej Herakles od smierci Hagesykory prawie nie dostrzegal uleglego i poslusznego szczegolu pod tunika. I wowczas to, przy tych starannych pieszczotach, ujela go gdzies nagle wargami. Odczul to jako krzyk, przenikliwa, raptowna reakcje ciala. Jeknal z rozkoszy, opadl na lozko i zamknal oczy. Uczucie narastalo, az pod brzuchem uformowal sie nieokreslony ksztalt opiety skora. Osiagal wielkosc, sile i potege. To juz nie byl szczegol anatomii, ale bunt! Herakles nawet nie mogl go umiejscowic w owym rozkosznym misterium wlasnego czlonka. Bunt oznaczal teraz milczacy brak posluszenstwa wobec niego samego, odrebnosc, wlasny ksztalt i wole. A to wszystko dzieki jej wargom! Jeknal znowu. Po chwili uswiadomil sobie niespodziewanie, ze napiecie gwaltownie opada. Pojawilo sie odczucie pustki i piekacy bol, jak po uderzeniu w twarz. Pojal, ze dziewczyna przerwala pieszczoty. Otworzyl oczy i ujrzal, ze unosi skraj peplosu i sadowi sie okrakiem na jego nogach. Jej twardy brzuch tancerki wsparl sie o ow sztywny obelisk, w ktorego cyzelowaniu miala swoj udzial, a ktory teraz sterczal zachecajaco. Pytanie przerodzilo sie w jek. Zaczela sie kolysac... Nie, niezupelnie, byl to raczej taniec, taneczne plasy wokol jego pnia. Jej uda opasywaly mocno grube nogi Heraklesa, dlonie opieraly sie na lozku i tylko pien poruszal sie, wspanialy, w rytm naskorkowej muzyki. Jedno ramie uwolnilo sie i niespiesznie, celowo leniwie, poczelo zsuwac materie peplosu na bok, az zeslizgnela sie calkiem po rece. Yasintra przechylila glowe w kierunku drugiego ramienia i powtorzyla uprzednie ruchy. Materia po tej drugiej stronie opierala sie nieco bardziej, ale Herakles byl wrecz pewien, ze trudnosci sa zamierzone. Raptownym gestem nierzadnica skrzyzowala ramiona i bez cienia nieporadnosci uwolnila je od wiazan materialu. Materia zsunela sie na sterczace piersi. Nie jest latwo rozebrac sie bez pomocy rak, pomyslal Herakles, i na tej leniwej trudnosci polegala jedna z rozkoszy, jakie mu ofiarowywala. Inna, najmniej posluszna, najbardziej opieszala, byl nieustanny, narastajacy nacisk jej lona na jego poczerwieniala lance. Precyzyjnym kolysaniem piersi Yasintrze udalo sie zsunac peplos: splynal jak oliwa po wypuklosci piersi i, omijajac ostra przeszkode w postaci sterczacego sutka, opadl lekko jak piorko na jej brzuch. Herakles patrzyl na obnazona wlasnie piers: sniada, kragla, w zasiegu jego reki. Poczul pragnienie, by nacisnac ciemny, stwardnialy ornament widoczny na owej polkuli, ale powstrzymal sie. Peplos poczal zsuwac sie po drugiej piersi. Szczuple cialo Heraklesa napielo sie. Jego czolo z gleboka lysina na skroniach pokryte bylo potem. Czarne oczy mrugaly, z ust obramowanych schludna czarna broda wydarl sie jek, a cala twarz poczerwieniala. Nawet niewielka blizna na wystajacym lewym policzku (pamiatka po bojce w dziecinstwie) zdawala sie ciemniejsza.* * To ja. To nie jest opis ciala Heraklesa, tylko mojego. To ja kocham sie z Yasintra! (Przypis Tlumacza). Spiety w talii metalowymi klamrami peplos odmowil przedluzania ekstazy. Yasintra po raz pierwszy posluzyla sie zebami i pas ustapil z cichym trzaskiem. Jej cialo otwarlo sobie droge do nagosci. Nareszcie uwolnione, wydalo sie Heraklesowi cudownie muskularne; w kazdym miejscu pod skora uwidacznial sie ruch i wszedzie kryla sie kolejna intencja. Herakles, szepczac, poruszyl sie z trudem. Przyjela jego inicjatywe, pozwolila sie zsunac i opadla na bok. Nie pragnal patrzec jej w twarz, obrocil sie i rzucil sie na nia. Poczul, ze potrafi zrobic krzywde; rozdzielil jej nogi i pograzyl sie w jej wnetrzu z miekka szorstkoscia. Z rozmyslem chcial zmusic ja do krzyku. Lewa reka dotknal jej twarzy i Yasintra krzyknela, ukaszona pierscieniem, ktory nosil na srodkowym palcu. Ruchy obojga przeksztalcily sie w cykl pytan i odpowiedzi, w rozkazy i ich wykonanie, we wrodzony rytual.* * To straszne, ze widze siebie w tej scenie, w opisie wlasnej seksualnosci. Moze kazdy czytelnik wyobraza sobie siebie w takiej oto scenie: mezczyzna widzi sie w roli jego, kobieta - jej. Choc probuje tego uniknac, jestem podniecony: czytam i pisze, a w tej samej chwili o g a r n i a m n i e p r z e d z i w n a, u j a r z m i a j a c a r o z k o s z... (Przypis Tlumacza). Yasintra piescila jego potezne plecy dlugimi paznokciami ostrymi jak noze, a on zamknal czujne oczy.* <<* Trzy eidetyczne slowa ostrzegawcze: "plecy", "noze" i "czujnosc"! To ZASADZKA! Musze... to znaczy Herakles musi... (Przypis Tlumacza).>> Calowal ja nadal w miekkie zagiecia szyi i ramion, kasal delikatnie, pozostawiajac tu i owdzie nieznaczny krzyk, az poczul, ze ogarnia go przedziwna ujarzmiajaca rozkosz.* <<* Moje wlasne slowa! Te, ktore wlasnie zapisalem w poprzednim przypisie! (Podkreslilem je w tekscie i w przypisie, zeby czytelnik to potwierdzil). Rzecz jasna napisalem je p r z e d przetlumaczeniem tego zdania. Nie jest to przypadkiem jakies z e s p o l e n i e? Nie jest to akt milosny? Czymze innym jest kochanie sie niz polaczeniem fantazji i rzeczywistosci? Och cudowna rozkoszy tekstowa: piescic tekst, rozkoszowac sie tekstem, pocierac piorem o tekst! Niewazne, ze to przypadkowe odkrycie: nie ulega juz watpliwosci: ja j e s t e m n i m, ja jestem t a m, z n i a... (Przypis Tlumacza).>> Krzyknal po raz ostatni, czujac, ze ten glos rozbrzmiewa w niej, gesty i ulewny. Tymczasem ona cofnela prawa reke ruchem tak powolnym, ze przeczyl on jej wczesniejszej ekstazie, uniosla przedmiot, ktory wczesniej ujela - widzial to, ale nie mogl sie poruszyc w ow ej chwili - i wbila go w plecy Heraklesa.* * Herakles nie mogl nic zrobic. Ja rowniez. Postapil krok do przodu. Ja postapilem krok do przodu. I tak do konca. Obaj uznalismy, ze trzeba isc dalej. (Przypis Tlumacza). Poczul ukaszenie w krzyzu. Poderwal sie jednym rzutem, podniosl reke i niczym ostrzem szpady uderzyl nierzadnice w szczeke. Obrocila sie, ale ciezar jego ciala nie pozwalal jej spasc z lozka. Przycisnieta, z calej sily wiercila sie niczym wol obdzierany ze skory, az w koncu spadla na ziemie z dziwnym, bo tajemniczo cichym halasem. Jednakze dlugi, ostry noz, ktory trzymala w reku, zadzwieczal metalicznie, absurdalnie w natloku gluchych dzwiekow. Zmeczony i oszolomiony Herakles wstal z lozka, podniosl Yasintre za wlosy, pociagnal ku najblizszej scianie i zaczal walic w nia jej glowa. To wtedy udalo mu sie zebrac mysli. Nie zrobila mi krzywdy. Mogla mi wbic sztylet, ale nie zrobila tego - uswiadomil sobie. Ale wscieklosc nie mijala. Znow chwycil jej glowe, pociagnal za krecone wlosy i uderzyl w mur z niewypalonej cegly. -Co jeszcze mialas zrobic procz zabicia mnie? - spytal ochryple. Kiedy mu odpowiadala, twarz jej zdobily dwie czerwone struzki, ktore pociekly jej z nosa, omijajac jej pelne wargi. -Nie kazano mi cie zabijac. Moglam to uczynic, gdybym chciala. Powiedziano mi tylko, zebym w chwili rozkoszy, dokladnie wtedy, nie wczesniej i nie pozniej, dotknela ostrzem noza twego ciala, nie robiac ci krzywdy. Herakles trzymal ja za wlosy. Oboje ciezko dyszeli, a jej nagie piersi rozplaszczaly sie na jego tunice. Trzesac sie z gniewu, Tropiciel zmienil reke, chwycil Yasintre za wlosy lewa, prawa zas dwukrotnie uderzyl w twarz, z calej sily. Kiedy skonczyl, ona po prostu oblizala rozciete wargi jezykiem i spojrzala na niego bez sladu bolu czy leku. -Nigdy nie bylo "wysokich ludzi z atenskim akcentem", prawda? - rzekl Herakles. -Byli - odparla. - I to byli oni. Ale mieli maski. Po raz pierwszy grozili mi po smierci Tramacha. A po tym, jak ze mna rozmawialiscie, wrocili. Ich grozby byly straszne. Powiedzieli mi dokladnie, co mam robic: mialam ci powiedziec, ze to Menechmos mi grozil. I mialam udac sie do ciebie i prosic o schronienie. I uwiesc cie, i kochac sie z toba. - Herakles znow uniosl prawa reke, ale wtedy uslyszal: - Zabij mnie, jesli chcesz. Nie boje sie smierci, Tropicielu. -Ale ich tak - mruknal i poniechal uderzenia. -Wiele moga. - Yasintra usmiechnela sie rozcietymi wargami. - Nie potrafisz sobie nawet wyobrazic, czym mi grozili, gdybym nie byla im posluszna. Czasami smierc jest wybawieniem, ale oni nie mowili mi o smierci, tylko o niekonczacym sie bolu. Z latwoscia przekonuja, kogo tylko chca. Ani ty, ani twoj przyjaciel nie macie przy nich najmniejszych szans. -Mowisz mi to, bo tez ci kazano? -Nie, sama to wiem. -Jak sie z nimi porozumiewasz? Gdzie moge ich znalezc? -Sami cie znajda. -Byli tutaj? -Tak - przytaknela, a Herakles zauwazyl, ze Yasintra sie chwieje. Zmusil ja, by oparla sie p l e c a m i o sciane, wbijajac jej w ramie lewy lokiec jak n o z, a zarazem c z u j n i e pilnowal kazdego jej ruchu.* * Dlaczego znow sie pojawiaja trzy eidetyczne slowa (podkreslilem je), skoro niebezpieczenstwo dla Heraklesa chyba minelo? Co sie dzieje? (Przypis Tlumacza). -W rzeczywistosci sa tutaj - dodala. -Tutaj? Co chcesz powiedziec? Yasintra zamilkla: jej oczy rozgladaly sie w te i we w te, jak gdyby chcialy ogarnac cale pomieszczenie. Nieslychanie powoli zaczela mowic: -Rozkazali mi tez... zebym dala ci rozkosz, a potem probowala rozmawiac z toba... zajac cie... Herakles obserwowal szybkie ruchy jej oczu.* * Juz rozumiem! Heraklesie, uwazaj!! Uwazaj na wlasne PLECY! (Przypis Tlumacza). Nagle zdalo mu sie, ze slyszy cos w rodzaju wewnetrznego glosu, ktory krzyczal: "Odwroc sie!". Uczynil to w sama pore. Zamaskowana, ubrana w ciezki czarny plaszcz postac zdazyla wlasnie wygiac w cichy, smiercionosny luk prawe ramie, ale niespodziewana przeszkoda w postaci Heraklesowej reki zmienila trajektorie ciosu i ostrze wbilo sie w powietrze, nie czyniac szkody. Tropiciel zdazyl zrobic unik, nim napastnik zadal kolejny cios, i udalo mu sie pochwycic jego prawy nadgarstek. Mierzyli sie. Herakles wpatrzyl sie w zamaskowane oblicze i poczul nagle, ze sily go opuszczaja. Rozpoznal natychmiast te maske pozbawiona rysow i ciemny niepokoj bijacy z dwoch symetrycznie rozmieszczonych szpar na oczy, ktore teraz blyskaly nienawiscia. Ponsyka wykorzystala te chwile zaskoczenia, by zblizyc ostrze sztyletu do miekkiej skory jego karku. Herakles zachwial sie, cofnal i uderzyl o sciane. Zmusil sie do mysli (taka mysl mimochodem, jak spojrzenie z ukosa), ze przynajmniej Yasintra go nie atakowala, choc nie wiedzial, co wlasciwie robi teraz. Mial wiec przed soba tylko jednego wroga, kobiete (chociaz bardzo silna, jak wlasnie zauwazyl). Postanowil, ze zaryzykuje, by to niezwykle grozne ostrze zblizylo sie do niego jeszcze bardziej, co pozwoli mu zebrac sily w prawej rece. Podniosl piesc i walnal w maske. Uslyszal jek tak gleboki, jakby dochodzil ze studni. Uderzyl ponownie. Kolejny jek, nic wiecej. Co gorsza, skupienie uwagi na prawej rece spowodowalo, ze zapomnial o sztylecie, ktory wciaz skracal niewielki dystans dzielacy go od jego karku, od slabych konarow zyl i od drgajacych, uleglych miesni. Przestal ja bic i zrobil cos, co bez watpienia zaskoczylo jego wsciekla przeciwniczke: wyciagnal palce i zaczal piescic czule maske, grzbiet nosa, kosci policzkowe... jak slepiec, ktory dotykiem pragnie rozpoznac twarz dawnego przyjaciela. Ponsyka za pozno pojela jego zamiary. Dwa potezne tarany, dwa olbrzymie tloki wdarly sie bez ostrzezenia w szpary na oczy i zaglebily sie w nich, nie napotykajac na opor w przedziwnej kleistosci oslonietej cienkimi platami skory. Ostrze sztyletu odsunelo sie nagle od karku Heraklesa, pod obojetnie wygladajaca maska rozlegl sie skowyt i krzyk. Tropiciel wyciagnal palce, wilgotne az po drugi staw, i odsunal sie. Ponsyka wyla. Maska byla cierpliwa i bez wyrazu. Ponsyka cofnela sie. Stracila rownowage. Kiedy upadla na ziemie, Herakles rzucil sie na nia. Z trudem udalo mu sie powstrzymac niemal nieodparty impuls, by posluzyc sie jej wlasnym sztyletem. Zamiast tego rozbroil ja, uzyl swoich bosych stop, by kopnac ja w najwrazliwsze miejsca, ktorych przy swej slepocie nie mogla oslonic. Posluzyl sie pieta: zdawalo mu sie, ze rozdeptuje poteznego owada. Po wszystkim zdyszany i zmieszany dostrzegl, ze Yasintra nadal stoi naga i nieruchoma przy scianie, tam, gdzie ja pozostawil. Chyba tylko oczyscila nieco twarz z krwi. Heraklesa niemalze ubodlo to, ze nie zaatakowala go rowniez. Chetnie by polaczyl jedna furie z druga, nowa bitwe z poprzednia, moglby przedluzac ciosy w nieskonczonosc. Teraz mial do niszczenia, wyrywania i unicestwiania tylko powietrze i przedmioty wokol siebie. Odzyskawszy glos, zapytal: -Kiedy cie zwerbowali? -Nie wiem. Jak mnie tu wysylali, mowili, ze mam sie trzymac ich polecen. Ona nie mowi, ale latwo zrozumiec jej gesty. A ja znalam juz rozkazy. -Swiete Misteria! - mruknal Herakles z lekcewazeniem. Yasintra spojrzala nan, nie rozumiejac. - Ponsyka powiedziala mi, ze jest wtajemniczona w Swiete Misteria, jak Menechmos. Oboje klamali. -Moze nie - usmiechnela sie tancerka - bo nie powiedzieli ci, o ktore Swiete Misteria im chodzi. Herakles uniosl brew i spojrzal na nia. -Odejdz - rzekl po chwili. - Wynos sie stad. Podniosla swoj peplos i pasek z podlogi i poslusznie ruszyla ku wyjsciu. W drzwiach odwrocila sie: -To twojej niewolnicy kazano cie zabic, nie mnie. Robia wszystko na swoj sposob, Tropicielu, i ani ty, ani nikt inny nie moze ich zrozumiec. Dlatego sa tak niebezpieczni. -Odejdz - powtorzyl, oddychajac ciezko, niemal bez tchu. -Uciekaj z miasta, Heraklesie - dodala. - Nie doczekasz switu. Dopiero po odejsciu Yasintry Herakles uswiadomil sobie, jak bardzo jest zmeczony. Oparl sie o sciane i przetarl oczy. Potrzebowal odzyskac spokoj mysli, oczyscic umyslowe narzedzia pracy i zaczac ponownie, nie spieszac sie... Jakis halas zwrocil jego uwage. Ponsyka usilowala podniesc sie z ziemi. Przewrocila sie, a zza maski, ze szpar na oczy, pociekly dwie geste struzki krwi. Wyglad tej bialej, falszywej twarzy, podzielonej podwojna czerwonawa linia, byl straszny. To niemozliwe - pomyslal Herakles - polamalem jej zebra. Chyba kona. Nie moze sie ruszyc. Przypomnial sobie opowiesc o bezlitosnych machinach wymyslanych przez madrego Dedala. Ruchy Ponsyki przywiodly mu na mysl zepsuty mechanizm: wspierala sie na rece, prostowala, znow przewracala sie, znow sie wspierala, jak w kalekiej pantomimie. Na koniec, zrozumiawszy byc moze, ze to na prozno, ujela sztylet i z uporem poczela sie czolgac ku Heraklesowi. Jej oczy rzygaly dwoma rownoleglymi strumieniami plynow. -Dlaczego mnie tak nienawidzisz, Ponsyko? - spytal Herakles. Zobaczyl, ze zatrzymuje sie u jego stop, ze goraczkowo oddycha i roztrzesiona unosi sztylet, grozac mu bezradnym gestem. Sily zdradzily ja i sztylet z trzaskiem upadl na ziemie. Odetchnela wowczas gleboko, co na koncu zabrzmialo jak gniewne parskniecie, i znieruchomiala, ale nawet jej oddech wyrazal furie, jakby nie chciala sie poddac, dopoki nie osiagnie celu. Herakles przygladal sie jej jak zauroczony. Na koniec podszedl do niej ostroznie, niczym mysliwy niepewny smierci zwierzyny. Chcial zrozumiec jej motywy, zanim umrze. Schylil sie i zdjal z jej twarzy maske. Dlugo wpatrywal sie w te twarz poznaczona bliznami, z wylupionymi oczyma. Niewolnica lapala oddech jak ryba. -Kiedy, Ponsyko? Kiedy zaczelas mnie nienawidzic? Bylo to jak zapytac, kiedy postanowila zmienic sie w istote ludzka, w wolna kobiete, bo nagle wydalo mu sie, ze nienawisc w pewnym stopniu ja wyzwolila, niczym wola poteznego wladcy. Przypomnial sobie dzien, kiedy ujrzal ja na targu, samotna i nie bardzo chciana przez klientow; przypomnial sobie lata jej wiernej sluzby, jej bezszelestne ruchy, uleglosc i zgode, gdy poprosil ja (a moze rozkazal?), by zalozyla maske... Nie umial znalezc w calym tym okresie zadnej rysy, zadnego podejrzenia, zadnego wyjasnienia. -Ponsyko - szeptal jej do ucha - powiedz mi dlaczego. Mozesz jeszcze poruszac rekami. Oddychala z wysilkiem. Z profilu jej zmasakrowana twarz, z oczami jak pisklaki czy tez dopiero co wyklute weze zgniecione we wlasnych skorupach, byla potworna. Heraklesa bardziej jednak obchodzila jej odpowiedz niz jej wyglad. Obawial sie, ze Ponsyka umrze, nie odpowiedziawszy mu. Dostrzegl, ze lewa reka drapie podloge. Nie wylapal jednak slow. Spojrzal na reke prawa, ktora juz wypuscila sztylet. Nie wylapal slow. W panujacej straszliwej ciszy myslal: "Kiedy to sie stalo? Kiedy zaoferowano ci wolnosc albo kiedy sama ja znalazlas? Moze naprawde chodzilas do Eleusis, jak tylu innych, i spotkalas ich...". Pochylil sie nieco bardziej i pochwycil jej zapach: ten sam, jaki czul w oddechu niezywego Eumarkosa i Antysa. W oddechu Euniosa go nie bylo. Alez tak - powiedzial sam do siebie - Eunios cuchnal winem. I nagle poslyszal pulsowanie serca. Swojego? Jej? Moze wlasnie jej, bo wyraznie slabla. Straszliwie cierpi, ale jakby jej to nie obchodzilo - pomyslal. Odsunal sie od owego pulsowania. I wspomnienie obsesyjnie powracajacego koszmaru naszlo go znowu, tym razem jednak wdarlo sie w jego zgnebiona swiadomosc, jak gdyby na jawie istnialo jakies swiatlo, ktorego owa gesta ciemnosc potrzebowala, by sie rozproszyc. Ujrzal swiezo wyrwane serce i reke, ktora je trzymala; dostrzegl zolnierza i wreszcie uslyszal wyraznie jego slowa. I wtedy przypomnial sobie to, o czym byl zapomnial, ow drobny szczegol, o ktorym sen przypominal mu glosno, okrutnie halasliwie, od samego poczatku. Mimo ze agonia Ponsyki przedluzala sie, Herakles stal przy niej nieruchomo, nie patrzac na nic. Kiedy skonala, na zewnatrz byl juz dzien i promienie slonca wdzieraly sie do slabo oswietlonej sypialni. Ale Herakles nie poruszyl sie.* * Uratowalem ci zycie, stary przyjacielu, Heraklesie Pontor! Niewiarygodne to, ale chyba uratowalem ci zycie! Placze na sama mysl, ze to prawda. Tlumaczac, zapisalem swoj wlasny krzyk, a ty go uslyszales. Oczywiscie mozna sobie wyobrazic, ze wczesniej przeczytalem tekst, a potem, pracujac nad przekladem, wpisalem slowa linijke wczesniej, niz sie one pojawiaja, ale przysiegam, ze tak nie bylo. Przynajmniej nieswiadomie. A teraz co sobie przypomniales? Dlaczego ja tego nie pamietam? Powinienem zdawac sobie z tego sprawe, podobnie jak ty, ale... Zdarzylo sie wiele rzeczy waznych. Moj przesladowca wlasnie sobie poszedl. Wszedl, tu jak zwykle niespodziewanie i nagle, gdy pracowalem nad poprzednim akapitem, w tej samej masce rozesmianego mezczyzny i w ciemnym plaszczu, przeszedl przez moja mala cele i wrocil po swoich wlasnych sladach, a potem mnie zapytal: -Jak leci? -Skonczylem przeklad rozdzialu dziesiatego. Mamy w nim eidesis pasa Hipolity, wojowniczki, Amazonki. Ale - dodalem - jestem tu i ja. -Naprawde? -Wiesz o tym lepiej niz ktokolwiek inny. Maska wpatrywala sie we mnie z odwiecznym usmiechem. -Nie wplotlem w utwor zadnego tekstu, mowilem ci juz - odparl. Odetchnalem gleboko i przejrzalem moje notatki. -Kiedy Herakles zazywa milosci z tancerka Yasintra, opisuje sie jego cialo jako "szczuple". A przeciez Herakles jest bardzo tegi, czytelnik juz o tym wie. -I? -Ja jestem szczuply. Wybuch wymuszonego smiechu rozlegl sie za bariera, jaka stanowila jego maska. Kiedy przestal sie smiac, wyjasnil: -Leptos po grecku to "szczuply", lecz takze "subtelny", "bystry", wiesz przeciez. I kazdy czytelnik zrozumie, ze mowa raczej o subtelnej bystrosci Heraklesa Pontor, nie o budowie jego ciala. Pamietam to zdanie. Mowi dokladnie: "Bystry Herakles naprezyl cialo". "Bystry Herakles" to jak u Homera "przebiegly Odyseusz"... - zasmial sie znowu. - Oczywiscie, ty wolales tlumaczyc leptos jako "szczuply" i wyobrazam sobie dlaczego! Nie ty jeden, nie martw sie: kazdy odczytuje to, co chce odczytac. Slowa to tylko zbior symboli, ktore zawsze dopasuja sie do naszych upodoban. Tak samo wykpil pozostale niby-to-dowody: Herakles tez mogl miec "glebokie zakola" na skroniach, a wzmianke o brodzie "czarnej" - jak moja - zamiast "szpakowatej" przypisywal bledowi kopisty. Blizna na lewym policzku, pamiatka po "bojce w dziecinstwie" - tak podobna do tej, jaka zawdzieczam szkolnemu koledze, to bez watpienia "zbieg okolicznosci", to samo dotyczy pierscienia na srodkowym palcu lewej dloni. -Tysiace ludzi maja blizny i nosza pierscienie - mowil - a ty po prostu akceptujesz bohatera i chcesz za wszelka cene upodobnic sie do niego. Szczegolnie w chwilach najciekawszej akcji. To zarozumialstwo wszystkich czytelnikow! Myslicie, ze tekst powstal z mysla o was i, czytajac go, wyobrazacie sobie kazda scene na swoj sposob. - Jego glos zabrzmial nagle adekwatnie do miny maski. - A moze... moze d o b r z e c i z r o b i l a lektura tego akapitu, co? Nie patrz tak na mnie, to sie czesto zdarza! Kiedy milczalem, zaklopotany, podszedl i przeczytal przypis, ktorym sie zajmowalem, zanim mi przeszkodzil. -Co takiego? "Uratowales zycie" bohaterowi? - wykrzyknal tuz za mna tonem pelnym niedowierzania. - Alez sile maja te eidetyczne dziela! Dziwne, rzecz napisana tak dawno, a wywoluje takie reakcje! Ale jego kolejny wybuch smiechu ustal, gdy odparlem: -Moze nie napisano jej t a k z n o w u d a w n o. Udalo mi sie odparowac cios! Jego nieprzenikniony wzrok mierzyl mnie przez chwile przez szpary w masce. -Co chcesz przez to powiedziec? - warknal. -Montalo twierdzi, ze papirus z tym rozdzialem pachnie kobieta, ze jest w dotyku jak "piers" i jak "krzepkie ramie atlety". Na swoj sposob ta smieszna uwaga jest eidetyczna: wyobraza Amazonke, "kobiete w roli mezczyzny", "wojowniczke" Hipolity. Szperajac, wczesniej mozna znalezc podobne przyklady opisow w kazdym rozdziale. -I co z tego wynika? -Ze wtrety Montala stanowia czesc tekstu - usmiechnalem sie, widzac jego oslupienie. - Jego rzadkie uwagi na marginesie sa eidetyczne, nie lingwistyczne, i wzmacniaja obrazy z ksiazki. Wciaz zaskakiwalo mnie, ze taki erudyta jak Montalo nie zauwazyl, ze Jaskinia jest dzielem eidetycznym. Ale teraz wiem, ze to w i e d z i a l i bawil sie eidesis w t a k i s a m s p o s o b, jak autor tekstu... -Widze, ze myslales - przyznal - i co jeszcze? -Ze Jaskinia filozofow w tej postaci, w jakiej ja znamy, jest dzielem f a l s z y w y m. Rozumiem teraz, czemu nikt nic o niej nie slyszal. Dysponujemy jedynie edycja Montala, nawet nie oryginalem. A zatem: dzielo powstalo z mysla o doswiadczonym tlumaczu i pelne jest sztuczek i pulapek, ktore tylko kolega podobnej badz wyzszej klasy jest w stanie opracowac. Jedyne wyjasnienie, jakie mi przychodzi do glowy, to... ze to Montalo n a p i s a l Jaskinie! Maska nie odzywala sie. Niewzruszenie ciagnalem dalej: -Oryginal Jaskini nie zaginal: edycja Montala jest tym oryginalem! -A po coz Montalo mialby cos takiego pisac? - zapytal moj przesladowca obojetnym tonem. -Bo oszalal - odparlem. - Montalo mial obsesje na punkcie ksiazek eidetycznych. Uwazal, ze za ich pomoca uda mu sie dowiesc slusznosci platonskiej teorii Idei i wykazac w ten sposob, ze swiat, zycie, wszechswiat sa rozsadne i sprawiedliwe. Ale mu sie nie udalo. Wtedy oszalal, sam napisal tekst eidetyczny, korzystajac ze swej znakomitej znajomosci greki i eidesis. Ksiazka miala byc przeznaczona dla jego przyjaciol. Tak jakby im powiedzial: "Patrzcie! Idee istnieja! Jeszcze tu sa! No, znajdzcie ostateczny klucz!". -Ale Montalo nie wiedzial, jaki jest klucz ostateczny - odparl moj straznik. - Ja go zamknalem... Spojrzalem uwaznie w czarne otwory maski i odezwalem sie: -Dosc juz tych bujd, Montalo... Sam Herakles Pontor nie powiedzialby lepiej! -Pomimo wszystko - dodalem, wykorzystujac jego milczenie - twoja gra byla inteligentna. Prawdopodobnie dalbys sobie rade z kazdym wloczega. Wole sadzic, ze znalazles go juz martwego i przebrales w swoje zniszczone ubranie, dokonujac takiego samego oszustwa jak to, ktore wymysliles ze smiercia Euniosa. Wowczas oficjalnie uznany za martwego, zaczales dzialac po kryjomu. Napisales te ksiazke, nie wiedzac, kto bedzie ja tlumaczyl... Potem, gdy dowiedziales sie, ze przeklad powierzono mnie, zaczales mnie sledzic. Dorobiles falszywe strony, zeby mnie zmylic, zmusic, bym popadl w obsesje na punkcie tego tekstu, bo jak sam stwierdzasz, "nie mozemy popadac w obsesje na jakims punkcie, nie czujac zarazem, ze stanowimy czesc tego czegos". Na koniec porwales mnie i zamknales tutaj. Moze to piwnica twego domu... albo kryjowka, w ktorej mieszkasz, od kiedy upozorowales wlasna smierc. Czego chcesz ode mnie? Tego, czego chciales zawsze! Dowiesc istnienia Idei. Jezeli uda mi sie odkryc w t w o j e j ksiazce wizje, ktore s a m w niej ukryles, bedzie to oznaczalo, ze idee istnieja niezaleznie od tego, kto je wymysla, prawda? Zapanowalo dlugie milczenie. Moja twarz byla teraz rozesmiana podobnie jak jego maska. A potem odezwal sie, wyraznie wymawiajac kazde slowo: -Tlumaczu: o g r a n i c z sie do przebywania w j a s k i n i wlasnych przypisow na dole strony. Nie probuj sie stad wydostac i w e j s c na poziom t e k s t u. Nie jestes Tropicielem Tajemnic, nawet gdybys bardzo chcial. Jestes tylko zwyklym tlumaczem. Wiec t l u m a c z d a l e j! -Czemu mialbym sie ograniczac do roli zwyklego tlumacza, skoro ty nie ograniczasz sie do roli zwyklego czytelnika? - odparlem wyzywajaco. - Skoro jestes autorem tego dziela, pozwol mi nasladowac twoich bohaterow! -Nie jestem autorem Jaskini idei! - odpowiedziala maska, prawie ze jeczac. I wyszla, trzaskajac drzwiami. Czuje sie lepiej. Chyba wygralem te bitwe. (Przypis Tlumacza). Rozdzial XI* * Obudzilo mnie wsciekle ujadanie psow. Wciaz jeszcze je slysze: chyba sa gdzies niedaleko mojej celi. Zastanawiam sie, czy moj straznik chce mnie w ten sposob nastraszyc, czy jest to po prostu zwykly zbieg okolicznosci. (Jedno przynajmniej jest pewne: nie klamal, mowiac, ze ma psy, naprawde je trzyma). Jest jeszcze trzecia mozliwosc, dosc dziwna: zostaly do przetlumaczenia dwa rozdzialy i odpowiednie dwie prace Herkulesa; jezeli porzadek jest wlasciwy, to ten rozdzial - jedenasty -powinien byc poswiecony Cerberowi, a ostatni - jablkom Hesperyd. Jesli chodzi o Cerbera, to Herkules schodzi do Hadesu, by zlapac groznego wieloglowego psa, ktory strzeze bram krolestwa zmarlych. Tak wiec moze moj zamaskowany straznik usiluje wprowadzic eidesis do rzeczywistosci? Z kolei na papirusie Montalo napisal: "Zniszczony, brudny, smierdzacy zdechlym psem". (Przypis Tlumacza).Mezczyzna zszedl po stromych kamiennych stopniach w dol, tam, gdzie czekala smierc. Bylo to podziemne pomieszczenie oswietlone blaskiem lampek oliwnych, skladajace sie z malej szatni i glownego korytarza z celami po obu stronach. Ale won, jaka tu sie wyczuwalo, kojarzyla sie nie z sama smiercia, lecz z chwila, ktora ja poprzedza: agonia. Roznica miedzy jednym a drugim stanem jest moze bardzo subtelna, pomyslal mezczyzna, ale kazdy pies ja wyczuje. Poza tym zdawalo mu sie logiczne, ze panuje tu taki odor, bo bylo to wiezienie, gdzie skazani na najwyzszy wymiar kary czekali na wykonanie wyroku. Pozostawalo nietkniete od czasow Solona, jak gdyby kolejne wladze baly sie do niego zblizyc i cos z tym smrodem zrobic. W szatni straznicy grywali nocami w kosci w czasie sluzby, a przy najwazniejszych rzutach zaklinali: "Eumolposie, pies! Musisz zaplacic, na Zeusa!"*. <<* "Pieski rzut" jest najslabszy: trzy jedynki. Jednakze autor wymienia ten, a nie inny, dla podkreslenia eidesis. Swoja droga na zewnatrz psy nadal szczekaja. (Przypis Tlumacza).>> Dalej krotkie schody wiodly w geste ciemnosci cel, gdzie wiezniowie usychali, liczac dni pozostajace im do chwili zapadniecia ciemnosci ostatecznej. Choc pomieszczenia te pozbawione byly, jak latwo sie domyslac, najprostszych wygod, w wyjatkowych przypadkach robiono wyjatek: na przyklad Sokrates, siedzacy w przedostatniej celi po prawej - choc niektorzy straznicy twierdza, ze w ostatniej po lewej - mial barlog, lampke, stoliczek i kilka krzesel, zawsze zajetych przez odwiedzajace go osoby. "Ale to dlatego - twierdza straznicy - ze spedzil tu wiele czasu przed wykonaniem wyroku, bo koniec procesu zbiegl sie ze Swietymi Dniami, kiedy to lodz z pielgrzymami udaje sie do Delos, a wtedy, jak wiadomo, egzekucje sa zakazane. Ale on nie skarzyl sie na zwloke, gdzie tam! Mial biedak cierpliwosc!". Bylo, jak bylo, tego rodzaju przypadki nie zdarzaly sie czesto. I rzecz jasna nie zrobiono wyjatku dla jedynego skazanca, jaki oczekiwal teraz na wybicie jego ostatniej godziny: mial byc stracony jeszcze tego samego dnia. Dyzurny straznik byl mlodym niewolnikiem z Melos, imieniem Anfios. Mezczyzna pomyslal, nie po raz pierwszy, ze ow Anfios moglby nawet niezle wygladac, cialo mial bowiem smukle, a zachowanie znacznie przyzwoitsze niz wiekszosc ludzi jego kondycji, tyle ze jakis psotny bog, albo moze raczej bogini, zle pociagnawszy za lejce w chwili narodzin, zmienil jego twarz (broda rosla na niej kepkami z powodu jakiejs dziwacznej grzybicy) w niepokojaca zagadke. Ktorym okiem patrzyl naprawde Anfios? Prawym? Lewym? Mezczyzne denerwowalo, ze musi sie nad tym zastanawiac, ilekroc na niego patrzy. Przywitali sie. Mezczyzna spytal: "Jak on sie czuje?", Anfios odparl: "Nie uskarza sie; chyba rozmawia z bogami, bo czasem slysze, jak mowi sam do siebie". Mezczyzna, ktory byl sluga Jedenastu, imieniem Tryptemes, oznajmil: "Pojde do niego". Anfios zapytal: "A co tam masz, Tryptemesie?". Mezczyzna pokazal znakowana czarke: "Kiedy go zamknelismy, prosil nas, zebysmy zdobyli dla niego troche wina z Lesbos". "Zaczekaj, Tryptemesie - odezwal sie Anfios - wiesz przeciez, ze nie wolno podawac skazancom niczego z zewnatrz". Mezczyzna westchnal i odparl: "Alez Anfiosie, zajmij sie swoja praca, a mnie pozwol zajac sie moja. Czego sie obawiasz? Ze upije sie w dzien wlasnej smierci?". Rozesmiali sie. Mezczyzna mowil dalej: "A jak sie upije, to i lepiej. Bedzie sie zataczal, a spadajac po skalach Baratronu, pomysli sobie, ze wraca na sympozjon od jakiegos kumpla, a po drodze pewnie sie gdzies przewrocil. Och, na sowiooka Atene, jakiez podle ulice sa w tym miescie!" Wybuchneli obaj glosnym smiechem. Anfios poczerwienial, jakby ze wstydu, ze okazal taka podejrzliwosc. "Przechodz, Tryptemesie, i daj mu wina, ale niech wladze wiezienia sie o tym nie dowiedza". "Nie dowiedza sie". Patrzy prawym okiem, teraz jestem pewien, pomyslal mezczyzna, biorac pochodnie, i poczal schodzic w ciemnosc celi.* * Te dziwaczne wahania miedzy prawa a lewa strona w tym rozdziale - cela Sokratesa, oczy straznika (niewolnika) prawdopodobnie staraja sie wyrazic eidetycznie labiryntowa podroz Herkulesa do krolestwa zmarlych. (Przypis Tlumacza). Spadamy z nieba wraz z grzmiacym orszakiem piorunow i w lekkich jak piorka podmuchach wiatru, sciekamy po geometrii swiatyn ku eleganckiej dzielnicy Skambonidai. Pod nami przerwana szara linia przecinajaca przedmiescie na pol: to glowna ulica. Tak, plamka, ktora teraz sunie po niej ze znaczna predkoscia w kierunku jednego z prywatnych ogrodow, to mezczyzna, malenki z naszej wysokosci. Niewolnik, sadzac po plaszczu. Mlody, sadzac po szybkosci. Pod drzewami czeka nan inny mezczyzna. Mimo oslony galezi jego plaszcz zaczyna blyszczec jak kazde mokre ubranie. Deszcz sie wzmaga. Nasza uwaga tez. Opadamy na twarz czekajacego mezczyzny: szeroka, pulchna, ze starannie przycieta szpakowata brodka i z szarymi oczami, ktorych zrenice blyszcza jak hebanowa zapinka. Niecierpliwosc mezczyzny rzuca sie w oczy: rozglada sie, az wreszcie zauwaza niewolnika i na jego twarzy odmalowuje sie jeszcze wiekszy niepokoj. O czym w tej chwili mysli? Niestety, nie mozemy przeniknac w glab jego glowy. Stukamy w gestwine szpakowatych wlosow i tu sie wszystko konczy dla nas, biednych kropli deszczu.* * Ruch "opadania" na poczatku tego rozdzialu przywoluje wraz z pojeciami "prawy", "lewy" podroz Herkulesa do krolestwa zmarlych. W tym ostatnim akapicie wizja wzmacnia sie i czytelnik patrzy na swiat z perspektywy kropli wody przebiegajacej dluga droge z nieba na glowe Heraklesa Pontor. (Przypis Tlumacza). -Panie! Panie! - krzyczy mlody niewolnik. - Bylem u Diagorasa w domu, jak mi kazales, ale nikogo nie zastalem! -Jestes pewny? -Tak, panie! Kilka razy walilem w drzwi! -Dobrze, powiem ci, co masz robic teraz: idz do mego domu i czekaj na mnie do poludnia. Jezeli nie wroce, zawiadom slugi Jedenastu. Powiedz im, ze moja niewolnica probowala mnie zabic dzis w nocy i ze musialem sie bronic. Jak beda wiedzieli, ze znajda tam zwloki, przyjda szybciej. Wrecz im takze ten papirus i popros, by archont krol go przeczytal. Przysiegnij na honor swego pana, ze istotne niebezpieczenstwo zagraza pokojowi Miasta. Niezupelnie to prawda, jak mysle, ale jezeli zdolasz zasiac w nich pewne obawy, posluchaja wszystkich twoich instrukcji, i to dokladnie. Zrozumiales? Wystraszony niewolnik przytaknal. -Tak, panie, tak uczynie. Ale dokad idziesz? Ciarki mnie przechodza, gdy cie slucham! -Rob, co ci kazalem - podniosl glos Herakles, bo deszcz padal coraz silniejszy. - Wroce w poludnie, jesli wszystko pojdzie dobrze. -Panie, uwazaj na siebie! Ta burza zdaje sie pelna fatalnych przepowiedni! -Jesli dokladnie wypelnisz moje polecenia, nie bedziesz musial sie niczego bac. Herakles oddalil sie ulica opadajaca ku smiertelnej otchlani Miasta.* * W dalszym ciagu opis ruchu "opadania" z nieba ku niepokojom Heraklesa Pontor. (Przypis Tlumacza). Martwe palce deszczu zbudzily Diagorasa wczesnym rankiem. Stukaly w sciany sypialni, drapaly w okiennice, niestrudzenie walily w drzwi. Wstal z loza i ubral sie szybko. Otulil sie plaszczem wraz z glowa i wyszedl. Kollytos, jego dzielnica, bylo wymarle. Niektore kramy pozamykano jak w dzien swiateczny. Na najbardziej ruchliwych ulicach mozna bylo zobaczyc jedynie nielicznych przechodniow, w ciemnych zaulkach panowal niepodzielnie deszcz. Diagoras pomyslal, ze musi sie pospieszyc, jezeli jeszcze tego samego ranka zechce ujrzec Menechmosa. Mial zreszta wrazenie, ze w ogole pospiech jest nieodzowny, jezeli chce ujrzec kogokolwiek, wszystko jedno kogo, i gdziekolwiek, bo cale Ateny zdawaly sie zamieniac na jego oczach w zalewany deszczem cmentarz. Zszedl prowadzaca w dol nieregularna uliczka i dotarl do placyku, z ktorego zaczal schodzic jeszcze nizej, inna uliczka. Wowczas to spostrzegl cien starego czlowieka kryjacego sie pod gzymsem. Czekal zapewne, az ulewa minie, ale Diagorasa zdziwila jego zmizerowana twarz i wyraznie zaznaczajace sie cienie pod oczami. Poza tym zbyt blade wydaly mu sie policzki objuczonego dwiema amforami niewolnika. Jakas nierzadnica usmiechnela sie do niego na rogu jak oswojony piesek, ale sciekajace po jej twarzy bielidlo skojarzylo mu sie z wymywanym przez deszcz calunem. Na bogow dobroci, odkad wyszedlem, widze jedynie trupie twarze! - pomyslal. - Moze deszcz niesie ze soba jakies przeczucia, a moze dlatego, ze kolory zycia na naszych obliczach sa rozmywane przez wode? * * Jasne, ze ani jedno, ani drugie: chodzi o to, ze Diagoras, jak zwykle "umie wyweszyc" eidesis z daleka. Ateny w tym rozdziale istotnie zmienily sie w krolestwo zmarlych. (Przypis Tlumacza). Pograzony w takich rozmyslaniach spostrzegl raptem jakies dwie zakapturzone postacie zblizajace sie ku niemu boczna uliczka. Na Zeusa, oto kolejna para duchow! Postacie przystanely na wprost niego. Jedna z nich odezwala sie milym glosem: -Diagorasie z Medontu, pojdz z nami zaraz, ma sie zdarzyc cos okropnego. Przecieli mu droge. Mimo kapturow Diagoras mogl dojrzec biel ich tajemniczo do siebie podobnych twarzy. -Skad mnie znacie? - zapytal. - Kim jestescie? Zakapturzeni wymienili spojrzenia. -Jestesmy... potwornoscia, ktora sie stanie, jesli nie pojdziesz z nami - brzmiala odpowiedz. Diagoras pojal nagle, ze wzrok raz jeszcze go oszukal: biel twarzy byla falszywa. Mieli maski. Byc moze ich potega siegnie az archonta krola - zastanawial sie wielce zaniepokojony Herakles. W koncu kazdy przeciez moze do nich nalezec... Jednak w chwile pozniej rozmyslal juz spokojniej: "Na logike, jezeli dotarli az tak wysoko, powinni czuc sie bezpieczni, niepokoja sie tylko, ze ktos ich zdemaskuje". Wniosek: "Moze sa potezni jak bogowie, ale dosiegnie ich sad ludzki". Ponownie zastukal w drzwi. Maly niewolnik stanal w ciemnosciach na progu: -Znowu ty! - usmiechnal sie. - To dobrze, ze nas tak czesto odwiedzasz. Twoja wizyta oznacza nagrode. Herakles mial juz naszykowane dwa obole. -Ten dom jest mroczny i bez przewodnika takiego jak ja mozesz sie zgubic - tlumaczyl chlopiec, prowadzac Heraklesa przez ciemne korytarze. - Wiesz, co mowi stary niewolnik Ifimach, moj przyjaciel? -Co takiego? Maly przewodnik przystanal i znizyl glos: -Ze tu ktos sie zgubil dawno temu i zmarl, nie znalazlszy wyjscia. I czasami w nocy natykasz sie na niego, spaceruje po korytarzach, bielszy i zimniejszy niz pantelikonski marmur, i uprzejmie pyta cie, ktoredy do wyjscia. -Widziales go kiedy? -Nie, ale Ifimach mowi, ze owszem, widzial. Ruszyli znow przed siebie, a Herakles mowil: -Nie wierz w to, poki sam nie zobaczysz go na wlasne oczy. To, czego sam nie widzisz, to tylko czyjes przywidzenia. -Chodzi o to, ze nie udaje, ze sie boje, kiedy mi o tym opowiada - zauwazyl chlopiec wesolo - bo Ifimach lubi, jak sie go przestrasze. W rzeczywistosci nie boje sie go. A gdybym kiedys znalazl trupa, powiedzialbym mu: "Wyjscie druga ulica na prawo". Herakles rozesmial sie. -Dobrze czynisz, nie obawiajac sie. Jestes juz prawie efebem. -Tak, jestem - przytaknal chlopiec z duma. Mineli sie z czlowiekiem oblepionym rojacym sie robactwem. Szedl w kierunku przeciwnym. Nie spojrzal na nich, bo jego oczodoly byly puste. Przeszedl w milczeniu, unoszac ze soba odor tysiaca dni na cmentarzu.* Kiedy dotarli do wieczernika, chlopiec odezwal sie: * Nie musze chyba uprzedzac, ze obecnosc tego trupa jest eidetyczna; to nie widmo. Chlopiec i Herakles nie moga go ujrzec, podobnie jak na przyklad znakow przestankowych w tekscie. (Przypis Tlumacza). -Zaczekaj tutaj. Zawiadomie pania. -Dziekuje ci. Pozegnali sie zabawnym gestem, jak dwaj wspolnicy, i Herakles pomyslal nagle, ze oto zegna sie na zawsze nie tylko z chlopcem, ale takze z tym posepnym domem i wszystkimi jego mieszkancami, nawet z wlasnymi wspomnieniami. Jakby swiat umarl, a on byl tym jedynym, ktory o tym wie. Jednakze z jakiegos dziwnego powodu nic nie zasmucilo go bardziej niz pozegnanie z chlopcem: nawet wspomnienia, mniej lub bardziej trwale, mniej lub bardziej cenne, zdawaly mu sie mniej wazne niz to ladne, madre stworzenie, ten maly czlowieczek, ktorego - gdybyz wiedzial, przez jaki to tajemniczy przypadek badz jakim to smiesznym zbiegiem okolicznosci - imienia nadal nie znal. Jak zwykle najpierw uslyszal jej glos. -Zbyt wiele wizyt w krotkim czasie, Heraklesie Pontor, zeby mozna to uznac za zwykla uprzejmosc. Herakles nie zauwazyl, ze weszla; pochylil sie ku niej w gescie powitania i odparl: -To nie przez uprzejmosc. Obiecywalem, ze wroce, by opowiedziec ci, co ustalilem w sprawie smierci twego syna. Po sekundzie milczenia gestem reki Etis odprawila niewolnice; cicho opuscily wieczernik. Z ta sama godnoscia, z jaka zwykla byla wyrazac wszystko, wskazala Heraklesowi jedna z sof, a sama opadla na druga. Byla... Elegancka? Piekna? Herakles nie potrafil znalezc wlasciwego przymiotnika. Wydawalo mu sie, ze wiele z tej dojrzalej urody jest zasluga delikatnej warstwy bielidla na policzkach, barwiczki na powiekach, broszek i bransolet dobranych do ciemnego peplosu. Ale i bez tego jej surowa twarz i zaokraglone ksztalty zachowalyby cala swoja moc... albo i zyskaly nowa. -Czy moje niewolnice nie zaoferowaly ci nawet suchego plaszcza? - spytala. - Kaze je wychlostac. -Niewazne. Chcialem cie jak najszybciej zobaczyc. -Wielce ci zalezy na przekazaniu mi, co wiesz. -Istotnie. Odwrocil spojrzenie od ciemnych oczu Etis. Uslyszal jej slowa: -Wiec mow. Patrzac na swoje tegawe rece splecione na sofie, Herakles zaczal: -Kiedy ostatnim razem bylem tutaj, wspomnialem, ze Tramach mial jakis klopot. Nie mylilem sie: mial. Oczywiscie w jego wieku cokolwiek moze stac sie problemem. Dusze mlodziencow sa jak z gliny, a my je modelujemy wedle naszego widzimisie. Nigdy jednak nie sa wolne od sprzecznosci, od watpliwosci. Potrzeba im solidnego wyksztalcenia. -Tramach je mial. -Nie mam najmniejszych watpliwosci, byl jednak za mlody. -Byl mezczyzna. -Nie, Etis: mogl dopiero stac sie nim, ale Parki nie daly mu tej mozliwosci. Byl jeszcze dzieckiem, gdy zginal. Zapadlo milczenie. Herakles pogladzil wolno szpakowata brode. -Moze na tym polegal jego klopot - odezwal sie po chwili. - Nikt nie pozwolil mu stac sie mezczyzna. -Rozumiem - Etis westchnela lekko - mowisz o tym rzezbiarzu... Menechmosie. Wiem o wszystkim, co miedzy nimi zaszlo, choc na szczescie nie kazano mi swiadczyc na procesie. No dobrze: Tramach mogl wybierac i wybral jego. To kwestia odpowiedzialnosci, prawda? -Mozliwe - przyznal Herakles. -Poza tym jestem pewna, ze nigdy sie nie bal. -Tak sadzisz? - Herakles podniosl brwi. - Nie wiem. Moze ukrywal swoj lek przed toba, zebys nie cierpiala z jego powodu... -Co chcesz powiedziec? Nie odpowiedzial. Mowil dalej, nie patrzac na Etis, jakby sam do siebie. -Chociaz... kto wie? Moze jego strach nie byl ci tak znowu nieznany. Po smierci Meragra musialas znosic straszliwa samotnosc, czyz nie? Ciezar edukacji dzieci, zycie w tym miescie, ktore zamknelo przed wami drzwi, w tym posepnym domu. Twoj dom jest bardzo mroczny, Etis. Niewolnicy mowia, ze zamieszkuja go duchy. Zastanawiam sie, ile duchow widzieliscie, ty i twoje dzieci, przez te wszystkie lata... Ile trzeba samotnosci, ile ciemnosci, by sie zmienic? W przeszlosci wszystko bylo inne... Etis przerwala mu z nieoczekiwana lagodnoscia: -Nie pamietasz przeszlosci, Heraklesie. -Nie z wlasnej woli, przyznaje, ale mylisz sie, jesli sadzisz, ze przeszlosc nic dla mnie nie znaczy... Znizyl glos i ciagnal chlodnym tonem, jakby glosno sie zastanawial: -Przeszlosc miala twoje ksztalty. Teraz to wiem i moge ci to wyznac. Przeszlosc usmiechala sie do mnie twoja mloda twarza. Przez dlugi czas moja przeszlosc byla twoim usmiechem... Tez nie z wlasnej woli, oczywiscie, ale tak to juz bywa i moze trzeba przyjac pewne rzeczy, jakimi sa, uznac je... chce rzec: przyjac je, choc oboje nie mozemy w tej sprawie nic zrobic... Mowil szybko, szeptem, ze spuszczonym wzrokiem, bez wytchnienia. -Ale teraz... teraz patrze na ciebie i nie jestem w stanie dowiedziec sie, co z tej przeszlosci pozostalo w twojej twarzy... Nie sadz, ze to dla mnie wazne. Mowilem ci juz: sprawy maja sie tak, jak chca bogowie, zal na nic sie nie zda. Poza tym nigdy nie bylem czlowiekiem sklonnym do emocji, wiesz o tym... Nagle jednak odkrylem, ze i ja ulegam uczuciom, choc na krotko i nieczesto... I to tyle. Zamilkl i przelknal sline. Nieznaczny cien rumienca zabarwil jego pelne policzki. Zastanawia sie pewnie, czemu sluzy to wyznanie, pomyslal. Mowiac troche glosniej niz poprzednio, dodal spokojnie: -Ale jedno chcialbym wiedziec przed odejsciem... Bardzo to dla mnie wazne, Etis. Nie chodzi o nic, co wiazaloby sie z praca, ktorej sie podjalem, zapewniam cie; to sprawa najzupelniej osobista... -Co chcesz wiedziec? Herakles podniosl reke do warg, jakby niespodziewanie poczul silny bol w ustach. Po chwili, nadal nie patrzac na Etis, rzekl: -Przedtem musze ci cos wyjasnic. Odkad zaczalem sledztwo w sprawie smierci Tramacha, co noc nawiedza mnie koszmarny sen: widze reke dzierzaca swiezo wyrwane serce, a dalej zolnierza, ktory mowi cos, czego nie slychac. Nigdy nie przywiazywalem wagi do snow, bo zawsze zdawaly mi sie absurdalne, irracjonalne, przeciwne prawom logiki, ale ten konkretnie sen sprawia, iz mysle, ze... Musze przyznac, ze prawda objawia sie czasami w dziwny sposob. Bo sen ten ostrzegal mnie, ze zapomnialem o pewnym szczegole, o pewnym drobiazgu, o ktorym moj umysl w ogole nie chcial pamietac przez caly ten czas... Przesunal jezykiem po suchych wargach i ciagnal: -Tej nocy, gdy przyniesiono cialo Tramacha, kapitan strazy granicznej zapewnil mnie, ze powiedzial ci jedynie, iz twoj syn nie zyje, oszczedzajac ci szczegolow... I to sa wlasnie slowa, ktore powtarzal zolnierz w moim snie: "Powiedzielismy jej tylko, ze syn nie zyje". Potem, kiedy przyszedlem zlozyc ci kondolencje, powiedzialas cos w rodzaju: "Bogowie usmiechali sie, wyrywajac i zjadajac serce mojego syna". Istotnie, Tramachowi wyrwano serce, Aschylos potwierdzil to, obejrzawszy zwloki. Ale skad ty, Etis, wiedzialas o tym? Po raz pierwszy Herakles podniosl wzrok na nieprzenikniona twarz kobiety. Mowil dalej bez cienia emocji, jakby za chwile mial umrzec: -Zwykle zdanie, nic wiecej. Slowa. Racjonalnie rzecz biorac, nie ma powodu, by sadzic, ze wyrazaja one cokolwiek innego niz zal, metafore, jezykowa przesade. Ale to nie moj umysl podsuwa mi watpliwosci, to sen. Sen mi mowi, ze to zdanie to blad, prawda? Chcialas mnie oszukac falszywymi okrzykami bolu, przeklinaniem bogow - i popelnilas blad. A twoje proste zdanie zapadlo w moja swiadomosc jak ziarno, a potem zakielkowalo w strasznym snie... Sen mowil mi prawde, ale nie udalo mi sie ustalic, czyja to reka dzierzy wyrwane serce, reka, ktora przyprawia mnie o dreszcz i sprawia, ze jecze przez sen, taka szczupla reka, Etis... Glos mu sie zalamal. Zamilkl. Znow spuscil oczy i spokojnie dokonczyl: -Reszta jest prosta. Twierdzilas, ze jestes wtajemniczona w Swiete Misteria, podobnie jak twoj syn, jak Antys, Eunios i Menechmos... podobnie jak niewolnica, ktora dzis w nocy probowala mnie zabic. Ale to nie chodzi o Misteria Eleuzynskie, prawda? - predko uniosl reke, jakby w obawie przed odpowiedzia. - Wszystko mi jedno, przysiegam! Nie chce sie zaglebiac w twoje wierzenia... Powiedzialem, ze przyszedlem tylko dowiedziec sie tego jednego, a potem sobie pojde... Obserwowal z uwaga twarz kobiety. Lagodnie, niemal czule dodal: -Powiedz mi, Etis, bo te watpliwosci zasnuwaja mgla moja dusze... Czy prawda jest, jak sie obawiam, ze jestes jedna z n i c h... Czy ograniczylas sie do p a t r z e n i a, czy moze... - znow szybko uniosl reke, jakby chcac zasugerowac, by jeszcze nie odpowiadala, mimo ze nie zrobila najmniejszego gestu, nie poruszyla wargami, nie zamrugala powiekami, w ogole nie zareagowala na jego slowa. Blagalnym tonem dodal: - Na bogi, Etis, powiedz, ze nie wyrzadzilas krzywdy wlasnemu synowi... Jesli trzeba, sklam, prosze! Powiedz: "Nie, Heraklesie, nie bylo mnie przy tym". Tylko tyle. Nie jest trudno klamac slowem. Trzeba mi drugiego twego zdania, by stlumic niepokoj zasiany przez pierwsze. Przysiegam na Zeusa, ze nie bedzie dla mnie wazne, ktore z nich stanowi prawde. Powiedz, ze ciebie przy tym nie bylo, a masz moje slowo, ze wyjde przez te drzwi i nie bede ci wiecej przeszkadzal... Zapadlo milczenie. -Nie bylo mnie przy tym, Heraklesie, zapewniam cie... - odezwala sie po chwili wstrzasnieta Etis. - Nie bylabym zdolna wyrzadzic krzywdy wlasnemu dziecku. Herakles chcial cos powiedziec i zdalo mu sie dziwne, ze slowa, doskonale ulozone w glowie, nie wychodza z ust. Zamrugal powiekami zmieszany i zaskoczony tym niespodziewanym... * * Przykro mi, Heraklesie, przyjacielu. Coz moge zrobic, zeby ci ulzyc? Potrzebujesz jednego zdania, a ja, jako wszechmocny tlumacz, bylem zdolny dac ci je. Ale nie powinienem! Tekst jest rzecza swieta, Heraklesie. Moja praca jest rzecza swieta. Blagasz mnie, zachecasz, bym klamal dalej. "Latwo klamac slowem", mowisz. Masz racje, ale nie moge ci pomoc... nie jestem pisarzem, tylko tlumaczem. Mam obowiazek uprzedzic cierpliwego czytelnika, ze odpowiedz Etis b y l a m o i m w y m y s l e m, i chce za to przeprosic. Cofne sie o kilka linijek i napisze, teraz juz prawdziwa odpowiedz bohaterki. Przykro mi, Heraklesie. Przykro mi, czytelniku. (Przypis Tlumacza). -Trzeba mi drugiego twego zdania, by stlumic niepokoj zasiany przez pierwsze. Przysiegam na Zeusa, ze nie bedzie dla mnie wazne, ktore z nich stanowi prawde. Powiedz mi, ze ciebie przy tym nie bylo, a masz moje slowo, ze wyjde przez te drzwi i nie bede ci wiecej przeszkadzal... Zapadlo milczenie. -Jako pierwsza wbilam paznokcie w jego piers - odezwala sie Etis glucho. Herakles mial cos powiedziec i zdalo mu sie dziwne, ze slowa, doskonale ulozone w glowie, nie wychodza z ust. Zamrugal powiekami, zmieszany i zaskoczony tym niespodziewanym brakiem glosu. Jej slowa dzwieczaly mu w uszach slabo i strasznie, jak bolesne wspomnienie. -Nic mnie nie obchodzi, ze nie jestes w stanie tego pojac. Co ty mozesz zrozumiec, Heraklesie Pontor? Od urodzenia przestrzegales prawa. Co ty wiesz o wolnosci, o instynktach, o... wscieklosci? Jak to powiedziales? "Musialas znosic okrutna samotnosc". Co ty wiesz o mojej samotnosci? Dla ciebie samotnosc to puste slowo. Dla mnie oznaczala ucisk w piersi, bezsennosc i ciagle zmeczenie... Co ty o tym wiesz? Nie ma prawa maltretowac mnie, pomyslal Herakles. -Ty i ja kochalismy sie - ciagnela Etis - ale ty ukorzyles sie, gdy ojciec kazal ci, albo poradzil, ozenic sie z Hagesykora. Byla bardziej... jak to ujac? Odpowiednia? Pochodzila z arystokratycznej rodziny. Skoro taka byla wola twego ojca, czy mogles mu okazac nieposluszenstwo? Nie byloby to szlachetne ani lojalne. Prawa, Cnota... Oto glowy psa, ktory strzeze tego krolestwa zmarlych w Atenach: Prawo, Cnota, Rozum, Sprawiedliwosc! Nie dziwi cie, ze nie wszyscy zgadzamy sie na agonie w tym pieknym grobie? - jej ciemne spojrzenie zdawalo sie utkwione w jakims punkcie pokoju. - Moj maz, a twoj przyjaciel z mlodosci, pragnal dokonac politycznej transformacji naszego absurdalnego sposobu zycia. Uwazal, ze Spartanie nie sa przynajmniej obludni: prowadzili wojny i nic ich nie kosztowalo przyznawanie sie do tego, wrecz napawalo ich to duma. Rzeczywiscie wspolpracowal z tyrania Trzydziestu, ale nie bylo to jakies powazne uchybienie. Jego blad polegal na tym, ze ufal bardziej innym niz sobie... az wiekszosc "innych" skazala go na smierc przed Zgromadzeniem... - zacisnela usta w surowym grymasie. - Chociaz moze popelnil i powazniejszy blad: wierzyl, ze to krolestwo inteligentnych nieboszczykow, tych zwlok, ktore mysla i rozmawiaja, moze ulec transformacji przy wprowadzeniu zwyklych zmian politycznych - rozlegl sie jej gluchy, pusty smiech. - I w to samo wierzy naiwny Platon! Ale wielu nauczylo sie, ze nie da sie nic zmienic, jesli najpierw nie zmienimy sie my sami! Tak, Heraklesie Pontor: dumna jestem z wiary, jaka wyznaje! Dla umyslow takich jak twoj religia, ktora oddaje hold najdawniejszym bogom przez rytualne pocwiartowanie wiernych, jest absurdem, wiem o tym i nie zamierzam przekonywac cie, ze nie... Ale czy istnieje jakakolwiek religia nie bedaca absurdem? Sokrates, wielki racjonalista, zniewazal je wszystkie, dlatego go skazaliscie! Jednakze przyjda czasy, ze zjedzenie kogos, kogo kochasz, zostanie uznane za akt litosci! A co! Ani ty, ani ja nie doczekamy tego, ale nasi kaplani zapewniaja, ze w przyszlosci pojawia sie religie wielbiace bogow torturowanych i pocwiartowanych! Ktoz to wie? Moze nawet najbardziej uswiecony akt adoracji bedzie polegal na zjadaniu bogow! * * Blad proroctwa Etis jest oczywisty: na szczescie wierzenia przybraly inna postac. (Przypis Tlumacza). Herakles pomyslal, ze ta jej nowa postawa jest mu pomocna: poprzedni brak reakcji, pozorna obojetnosc, dzialaly na niego jak plynny olow; jej wscieklosc pozwalala mu stawic sprawie czolo z pewnego dystansu. Powiedzial spokojnie: -Chcesz powiedziec, Etis: zjadanie bogow w t a k i s a m s p o s o b, jak ty zjadlas serce wlasnego syna, tak? To wlasnie chcialas powiedziec? Nie odpowiedziala. Nagle, najzupelniej niespodziewanie, Tropiciel poczul, ze zbiera mu sie na wymioty. I rownie nagle, w sekunde potem pojal, ze to tylko slowa. Wyrzygal je z siebie jednak, tracac na chwile nieco ze swej sztywnosci. -I to wszystko, co mi powiedzialas, sprawilo, ze grzebalas w jego sercu, kiedy on patrzyl na ciebie, konajac?? Co czulas, c w i a r t u j a c wlasnego syna, Etis?! -Rozkosz - odparla. Z jakiegos powodu ta prosta odpowiedz nie zaskoczyla Heraklesa Pontor. Przyznala to - pomyslal nieco spokojniejszy - dobrze, potrafila to przyznac! Pozwolil sobie nawet na chwile ulgi, choc narastajacy w nim niepokoj zmusil go do powstania z sofy. Etis podniosla sie takze, ale z pewnym wysilkiem, jak gdyby chciala mu dac znac, ze wizyta dobiegla konca. W pokoju znajdowaly sie rowniez - Herakles nie potrafil okreslic, kiedy weszly - Elea i kilka niewolnic. Wszystko to przypominalo cos w rodzaju rodzinnego konklawe. Elea podeszla do matki i objela ja pieszczotliwym gestem, jak gdyby chciala okazac, ze bedzie ja wspierala do konca. Zwracajac sie do Heraklesa, Etis powiedziala: -To, co zrobilismy, trudno zrozumiec, wiem o tym. Ale moze zdolam ci to wytlumaczyc w ten oto sposob: Elea i ja kochalysmy Tramacha bardziej niz wlasne zycie, byl w koncu jedynym mezczyzna, jaki nam pozostal. I wlasnie z tego powodu, dlatego ze darzylysmy go miloscia, uradowalo nas, gdy to jego wybrano na rytualna ofiare, wszak bylo to n a j w i e k s z e p r a g n i e n i e Tramacha... a jakiejz innej radosci moze oczekiwac biedna wdowa niz zaspokojenie najwiekszego pragnienia swego jedynego syna? - przerwala, a jej oczy zalsnily radoscia. Kiedy sie znowu odezwala, jej glos byl cichy, czuly, niemal melodyjny, jakby starala sie ukolysac dziecko. - Kiedy nadeszla pora, kochalysmy go bardziej niz kiedykolwiek... Przysiegam ci, Heraklesie, ze nigdy nie czulam sie bardziej matka niz wtedy, gdy... gdy zaglebilam palce w... dla mnie bylo to misterium tak cudowne jak porod - i jakby wlasnie wyznala najglebszy sekret, a teraz przechodzila do zwyczajnej rozmowy, dodala: - Wiem, ze nie jestes w stanie tego pojac, bo to nie jest cos, co mozna ogarnac rozumem... musisz to poczuc, Heraklesie. Poczuc to tak, jak czujemy my... Musisz zrobic wysilek, zeby moc to poczuc... - Nagle blagalnym tonem jeknela: - Przestan choc na chwile myslec i daj sie poniesc uczuciu! -Jakiemu? - spytal Herakles. - Temu, ktore wywoluje w was ta trucizna, jaka pijecie? Etis rozesmiala sie. -Tak, kyon. Widze, ze wiesz wszystko. Naprawde, nigdy nie watpilam w twoje zdolnosci: bylam pewna, ze w koncu nas wykryjesz. Istotnie pijemy kyon, ale to zadna magia. Po prostu zmienia nas w to, czym jestesmy. Przestajemy rozsadnie myslec i stajemy sie cialem, ktore czuje i odczuwa. Cialem, ktorego nie obchodzi, czy umrze i bedzie pocwiartowane, ktore oddaje sie w ofierze z taka sama radoscia, z jaka dziecko przyjmuje nowa zabawke... Spadal. Polswiadomie czul, ze spada. Upadek musial byc przypadkowy, bo jego cialo mialo kaprysna obsesje na punkcie pozycji pionowej, ale kamienne strome zbocze Baratronu - przepasci w poblizu Akropolu, w ktora zrzucano skazancow - tworzylo pochylosc przypominajaca wewnetrzna sciane krateru. Za chwile jego cialo i te kamienie zetkna sie; juz sie to stalo, nim zdazyl pomyslec. Uderzy w nie i potoczy sie, i znowu uderzy. Rece mu nie pomoga, bo ma je zwiazane na plecach. Moze uderzy w kamienie wielokrotnie, zanim spadnie na sam dol, na skaly blade jak zwloki. Ale co go to wszystko obchodzi, skoro c z u j e, z e z o s t a l o f i a r o w a n y. Dobry przyjaciel Tryptemes, sluga Jedenastu, czlonek tej samej co on sekty, przyniosl mu do wiezienia nieco swietego napoju, tak jak to wczesniej ustalili, i kyon dodawal mu otuchy. Oto zostal ofiarowany, umrze za swoich braci. Stal sie ofiara ludobojstwa, wolem ofiarnym. Widzial to: jego zycie rozlewa sie po ziemi, a odpowiednio symetrycznie jego bractwo, ta sekretna sekta ludzi wolnych, do ktorej nalezal, rozszerza sie na cala Hellade i zyskuje nowych czlonkow... Uszczesliwiony ta wizja, usmiechal sie... Pierwsze uderzenie zlamalo mu prawe ramie, niczym lodyge lilii, i zmasakrowalo polowe twarzy. Spadal dalej. Nizej jego drobne piersi uderzyly o skaly, piekny usmiech poczal zastygac na dziewczecej buzi, cudowne jasne wlosy rozwialy sie niczym fortuna, a cala sliczna postac przybrala wyglad zepsutej lalki.* * Groteska! Cialo odrazajacego Menechmosa zmienia sie w chwili smierci w dziewczyne z lilia. Ta okrutna zabawa eidetycznymi obrazami wzburzyla mnie. (Przypis Tlumacza). -Dlaczego nie przylaczysz sie do nas, Heraklesie? - w glosie Etis dalo sie wyczuc z trudem powstrzymywane trwozne pragnienie. - Nie znasz tego ogromnego szczescia, jakie daje wyzwolenie sie z wlasnych instynktow! Przestajesz sie bac, martwic sie, cierpiec... Zmieniasz sie w boga. Zamilkla, po chwili lagodniejszym tonem dodala: -Moglibysmy... kto wie... zaczac wszystko od nowa... ty i ja... Herakles nic na to nie odpowiedzial. Patrzyl na nich, na wszystkich obecnych, nie tylko na Etis. Bylo ich szescioro: dwoch starych niewolnikow (moze jednym z nich byl Ifimach), dwie mlode niewolnice, Etis i Elea. Uspokoil sie, widzac, ze nie ma wsrod nich chlopca. Zatrzymal wzrok na bladej twarzy corki Etis. -Cierpialas, prawda, Eleo? Twoj krzyk i szloch nie byly udawane, jak bol twej matki... Dziewczyna milczala. Patrzyla na Heraklesa beznamietnie, jak Etis. Wtedy wlasnie zauwazyl olbrzymie podobienstwo fizyczne matki i corki. Spokojnie mowil dalej: -Nie, nie udawalas. Twoj bol byl prawdziwy. Kiedy narkotyk przestal na ciebie dzialac, przypomnialas sobie, prawda? I nie moglas tego wytrzymac. Zdawalo sie, ze dziewczyna chce cos odpowiedziec, ale Etis byla szybsza: -Elea jest bardzo mloda i trudno jej zrozumiec niektore sprawy. Teraz jest szczesliwa. Przyjrzal sie im obu, matce i corce. Ich twarze, jak biale sciany, zdawaly sie pozbawione uczuc i inteligencji. Rozejrzal sie wokol: to samo dalo sie powiedziec o niewolnikach. Domyslil sie, ze prozno by probowac wybijac jakis wylom w tym nieuleklym murze spojrzen, oczu, ktore nawet nie mrugnely. Oto wiara, pomyslal, sciera z twarzy niepokoj, jaki niosa watpliwosci. Jak u glupkow. Przelknal sline. -A czemu wlasnie Tramach? - zapytal. -Przyszla jego kolej - odparla Etis - tak samo jak przyjdzie moja, Elei... -I wiesniakow z Attyki - dokonczyl Herakles. Etis miala przez chwile wyraz twarzy matki, ktora zbiera sie na cierpliwosc, by wyjasnic dziecku najprostsza rzecz. -Nasze ofiary zawsze sa dobrowolne, Heraklesie. Wiesniakom stwarzamy mozliwosc, by wypili kyon, a oni moga sie zgodzic lub nie. Wiekszosc jednak sie zgadza - usmiechnela sie slabo i zakonczyla: - Nikt nie jest szczesliwy pod rzadami wylacznie wlasnych mysli... -Nie zapominaj, Etis, ze ja mialem sie stac ofiara niedobrowolna - przypomnial Herakles. -Chciales nas zdemaskowac, a do tego nie moglismy dopuscic. Bractwo musi byc tajne. Czyz nie tak samo zachowaliscie sie wobec mego meza, gdy sadziliscie, ze stabilnosci waszej wspanialej demokracji zagrazaja ludzie tacy jak on?... Ale chcemy ci dac ostatnia szanse. Przylacz sie do nas, Heraklesie... - i blagalnie dodala: - Badz wreszcie w zyciu szczesliwy! Tropiciel odetchnal gleboko. Przypuszczal, ze wszystko juz powiedziano, ze wszyscy teraz czekaja na jakas odpowiedz z jego strony. Pewnym, lagodnym tonem zaczal wiec: -Nie chce zostac pocwiartowany, Etis. Nie tak sobie wyobrazam szczescie. Ale powiem ci, co zamierzam zrobic, a wy mozecie to przekazac waszemu przywodcy, obojetnie kto to. Zaprowadze was przed oblicze wladz. Wszystkich. Bede sie domagal sprawiedliwosci. Wasza sekta jest nielegalna. Zamordowaliscie wielu obywateli Aten i wielu attyckich wiesniakow, ktorzy absolutnie nic nie maja wspolnego z waszymi absurdalnymi wierzeniami. Zostaniecie skazani i przed smiercia poddani torturom. I to jest moj sposob na szczescie. Jeszcze raz popatrzyl kolejno na skamieniale twarze, wpatrzone w niego oczy. Patrzac w ciemne zrenice Etis, dodal: -W koncu sama powiedzialas, ze to kwestia odpowiedzialnosci, prawda? Po chwili milczenia odparla: -Sadzisz, ze smierc czy tortury przeraza nas? Nic nie zrozumiales, Heraklesie. Odkrylismy szczescie siegajace ponad rozum... co nas obchodza twoje grozby? Jesli bedzie trzeba, umrzemy z usmiechem... a ty nigdy nie zrozumiesz dlaczego. Herakles stal zwrocony plecami do wyjscia z wieczernika. Nagle w calym pomieszczeniu rozlegl sie jakis nowy glos, krzepki, troche niewyrazny, ale lekko zartobliwy, jakby jego wlasciciel sam siebie nie traktowal powaznie. Dochodzil wlasnie od strony wejscia. -Zdemaskowano nas! Do wladz dotarl papirus, w ktorym jest mowa o naszym bractwie. Wymienia sie w nim takze twe imie, Etis. Nasz zacny przyjaciel zachowal nalezyta ostroznosc przed przyjsciem do ciebie... Herakles odwrocil sie, by ujrzec leb nieksztaltnego psa. Trzymal go w ramionach poteznej postury mezczyzna. -Przed chwila, Heraklesie, pytales o naszego przywodce, prawda... - rzekla Etis. W tej samej chwili Herakles poczul silny cios w glowe.* * Pisze to w jego obecnosci. Tak naprawde malo mnie to obchodzi, prawie juz do tego przywyklem. Dziwnym zbiegiem okolicznosci, jak zwykle, wszedl wlasnie wtedy, gdy konczylem przeklad przedostatniego rozdzialu i mialem ochote nieco odpoczac. Slyszac halas przy drzwiach, zastanawialem sie, jaka maske teraz zalozyl. Ale przyszedl bez maski. Oczywiscie rozpoznalem go natychmiast, jest znany w srodowisku: biale wlosy spadajace na ramiona, otwarte czolo, dobrze widoczne na twarzy oznaki wieku, rzadka brodka. -Jak widzisz, staram sie byc szczery - odezwal sie Montalo. - Do pewnego stopnia masz racje, nie bede zatem dluzej sie przed toba ukrywal. Istotnie sfingowalem wlasna smierc i wycofalem sie do tej niewielkiej kryjowki, ale sledzilem dalsze losy ksiazki, bo bylem ciekaw, kto bedzie ja tlumaczyl. Podgladalem twoja prace, az wreszcie udalo mi sie przywiesc cie tutaj. Prawda jest takze, ze zabawialem sie grozbami wobec ciebie, zebys nie stracil zainteresowania ksiazka... jak wtedy, gdy nasladowalem slowa i gesty Yasintry. To wszystko prawda. Ale mylisz sie, sadzac, ze to ja jestem autorem Jaskini filozofow. -I to nazywasz szczeroscia? - odparlem. Odetchnal gleboko. -Przysiegam, ze nie klamie - rzekl. - Dlaczego mialbym cie porywac do pracy nad moja wlasna ksiazka? -Bo potrzebowales czytelnika - odparlem ze spokojem. - Na co komu autor bez czytelnika? Montala chyba ubawila moja hipoteza, bo powiedzial: -Tak kiepski jestem, ze musze kogos porwac, zeby przeczytal to, co pisze? -Nie, ale coz to znaczy: czytac? To czynnosc, ktorej nie widac. Moj ojciec byl pisarzem i wiedzial, jak to jest: kiedy piszesz, stwarzasz wizje, ktore, w swietle spojrzenia na nie innym okiem, jawia sie w wyobrazni czytelnika w odmiennej postaci, niewyobrazalnej dla tworcy. Ty natomiast potrzebowales zasiegac d z i e n p o d n i u opinii czytelnika, bo usilujesz dowiesc twoim tekstem istnienia Idei! Montalo usmiechnal sie z pewna nerwowa uprzejmoscia. -Istotnie przez wiele lat usilowalem dowiesc, iz Platon mial racje, twierdzac, ze Idee istnieja - przyznal - i ze dlatego swiat jest dobry, rozumny i sprawiedliwy. I wierzylem, ze w ksiazkach eidetycznych znajde na to dowod. Nigdy mi sie to nie udalo, ale tez nie przezylem wielkiego rozczarowania... az kiedys znalazlem rekopis Jaskini, schowany i zapomniany, na polce w jakiejs starej bibliotece... - przerwal i jego wzrok zagubil sie w ciemnosciach celi. - Na poczatku tekst mnie zachwycil. Dostrzegalem jak ty, subtelne wizje, jakie w sobie kryl: zreczna nic przewodnia w postaci prac Herkulesa, dziewczyne z lilia. Bylem coraz bardziej pewny, ze wreszcie znalazlem ksiazke, ktorej szukalem przez cale zycie... Zwrocil wzrok na mnie i uswiadomilem sobie, jak bardzo jest zrozpaczony. -Ale wowczas... zaczalem wyczuwac cos dziwnego... Postac "tlumacza" mnie zmylila... Chcialem wierzyc, jak nowicjusz, ze zlapalem przynete i tekst wciagal mnie coraz bardziej. Jednakze im dalej brnalem, nabieralem coraz wiecej podejrzen. Nie, to nie byla zwykla przyneta, to cos wiecej... i kiedy dotarlem do ostatniego rozdzialu... dowiedzialem sie. Zamilkl. Byl przerazliwie blady, jak gdyby zmarl wczoraj. Po chwili mowil dalej: -Odkrylem nagle klucz... Zrozumialem, ze Jaskinia filozofow nie tylko nie stanowi dowodu na istnienie tego platonskiego swiata: dobrego, rozumnego i sprawiedliwego, ale ze odwrotnie, dowodzi czegos wrecz przeciwnego - podniosl glos. - Jezeli nadal mi nie wierzysz, spojrz! Ten tekst dowodzi, ze nasz wszechswiat, ta przestrzen uporzadkowana i rozswietlona, pelna przyczyn i skutkow, gdzie rzadza sprawiedliwe i litosciwe prawa - nie istnieje! Patrzylem, jak ciezko oddycha, a jego twarz sama stanowila teraz maske o drzacych wargach i zagubionym spojrzeniu. Pomyslalem (i napisze to, chocby Montalo mial to przeczytac): "Zupelnie oszalal". Wtedy to zebral sie w sobie i powaznym glosem powiedzial: -Tak sie przerazilem tym odkryciem, ze chcialem umrzec. Zamknalem sie w domu. Przestalem pracowac i odmowilem przyjmowania wizyt. Pojawily sie komentarze, ze oszalalem. A moze to prawda, bo Prawda moze przyprawic o szalenstwo. Ocenialem rowniez mozliwosc zniszczenia dziela, ale co by mi to dalo, skoro i tak je znalem? Tak wiec wybralem rozwiazanie posrednie: tak jak podejrzewales, idea ciala pogryzionego przez wilki posluzyla mi do sfingowania wlasnej smierci przy pomocy zwlok jakiegos nieszczesnika, ktore ubralem we wlasne szaty i zmasakrowalem. Potem opracowalem wersje Jaskini, respektujac tekst oryginalny i wzmacniajac eidesis, nie wymieniajac jej jednak z nazwy. -Czemu? - przerwalem. Przez chwile patrzyl na mnie, jakby mial mnie uderzyc. -Bo chcialem sprawdzic, czy przyszly czytelnik dokona tego samego odkrycia co ja, ale bez mojej pomocy! Bo istnieje jeszcze mozliwosc, niewielka wprawdzie, ale zawsze, z e s i e m y l e! - jego oczy zwilgotnialy, gdy dodawal: - I jesli tak jest, a blagam, by tak bylo, swiat... nasz swiat... ocaleje. Probowalem sie usmiechnac, przypomnialem sobie bowiem, ze szalencow nalezy traktowac z wyjatkowa lagodnoscia. -Montalo, prosze, juz dosc - powiedzialem - ksiazka jest nieco dziwna, przyznaje, ale nie ma nic wspolnego z istnieniem swiata... ani ze wszechswiatem... ani nawet z nami. To tylko ksiazka, nic poza tym. Bez wzgledu na wyjatkowo silna w niej eidesis, bez wzgledu na obsesje, o jaka nas przyprawia, nie mozemy posunac sie za daleko. Przeczytalem ja niemal w calosci i... -Nie czytales jeszcze ostatniego rozdzialu - zaznaczyl. -Nie, ale przeczytalem prawie do konca i nie... -Nie czytales jeszcze ostatniego rozdzialu - powtorzyl. Przelknalem sline i popatrzylem na papirus lezacy na biurku. Znow spojrzalem na Montala. -Dobrze - zaczalem - zrobimy tak: skoncze moj przeklad i udowodnie ci, ze... ze chodzi o zwykla fantazje, nie najgorzej napisana, ale... -Tlumacz - poprosil. Nie chcialem go urazic i dlatego posluchalem. Siedzi tutaj i patrzy, co pisze. Rozpoczynam przeklad ostatniego rozdzialu. (Przypis Tlumacza). Rozdzial XII Jaskinia. Zloty odblask. Cos sie kolysze w ciemnosci. Potem czysty bol. I znow ten zloty refleks. Kolysanie nie ustawalo. Wtedy pojawily sie ksztalty: rozpalone ognisko, ale, rzecz dziwna, ruchliwe jak woda, i zelazne prety, ktore przypominaly ciala przerazonych wezy. I zolta plama, czlowiek; jego postac rozciagala sie w jednym punkcie, a kurczyla w innym, jakby wisiala na niewidzialnych sznurach. Halasy, tak, to tez: lekki szczek metalu i czasami ostry grzmot szczekania. Wonie wybrane z szerokiej gamy wilgoci. I znowu wszystko zwijalo sie jak papirus i powracal bol. Koniec obrazu.Nie wiedzial, ile takich wizji przemknelo mu przez glowe, zanim zaczal znow wszystko rozumiec. Tak jak wiszacy przedmiot uderzony raptownie wychyla sie w obie strony, najpierw gwaltownie i mocno, potem izochronicznie, coraz wolniej, az w koncu zamierajacym ruchem, przystosowuje sie coraz bardziej do naturalnego spokoju swego poprzedniego stanu, tak po utracie przytomnosci swiadomosc szybowala nad miejscem spoczynku, gdzie lezal, az znalazla punkt przetrwania, linearny i nieruchomy, w harmonii z rzeczywistoscia otoczenia. To wtedy mogl odroznic to, co nalezalo do niego - bol - od tego, co bylo mu obce - obrazy, halasy, wonie - i odrzucajac to ostatnie, skupil sie na tym pierwszym, zastanawiajac sie, co go boli - glowa, barki - i dlaczego. A poniewaz na pytanie "dlaczego" nie dalo sie odpowiedziec inaczej niz siegajac do pamieci, zaczal w niej grzebac. Aha, bylem u Etis, kiedy mowila mi, ze to rozkosz... Ale nie, to pozniej... W tej samej chwili jego usta postanowily jeknac, a rece zgiely sie. -No! Balem sie, ze za mocno cie uderzylismy. -Gdzie jestem? - Herakles chcial tez zapytac: "Kim jestes?", ale czlowiek odpowiadajacy na wyartykulowane pytanie udzielil odpowiedzi na oba. -Jest to, powiedzmy, nasze miejsce spotkan. Tym slowom towarzyszyl szeroki gest muskularnego prawego ramienia, zakonczonego dlonia pokryta bliznami. Lodowata jasnosc tego, co sie stalo, spadla na Heraklesa dokladnie tak, jak gesty strumien zwisajacych z lisci kropli spada na glowy dzieciakow kolyszacych pniem mlodego drzewka skapanego w swiezym deszczu. Znajdowal sie rzeczywiscie w jaskini o znacznych rozmiarach. Zloty odblask pochodzil z pochodni umieszczonej w uchwycie wystajacym ze skaly. W swietle jej plomienia widac bylo krety korytarz miedzy dwiema scianami. Na jednej wisiala rzeczona pochodnia, w drugiej tkwily zlote haki, do ktorych Herakles przywiazany byl grubymi, skreconymi sznurami; rece umocowane mial nad glowa. Na lewo korytarz tworzyl zakole, ktore zdawalo sie lsnic wlasnym blaskiem, aczkolwiek o wiele skromniejszym niz zloto pochodni, dzieki czemu Tropiciel domyslil sie, ze tam wlasnie znajduje sie wyjscie z jaskini i ze prawdopodobnie wieksza czesc dnia juz minela. Natomiast na prawo od niego korytarz ginal wsrod stromych skal zatopionych w wyjatkowo gestych ciemnosciach. Pod trojnogiem plonelo ognisko; zawieszony na pretach pogrzebacz skapany byl we krwi wlasnego zaru. Nad ogniskiem kolysala sie miseczka z wrzacym zlotym plynem. Cerber, rozdzielajac rowno poszczekiwania, krazyl miedzy ta konstrukcja a nieruchomym cialem Heraklesa. Jego pan, otulony brudnym szarym plaszczem, mieszal patykiem plyn w miseczce. Na jego twarzy malowal sie wyraz sympatycznej dumy, z jaka kucharka patrzy, jak rosnie zlociste ciasto z jablkami.* Inne przedmioty, ewentualnie godne zainteresowania, lezaly przy ognisku badz przy scianie z pochodnia i Herakles nie widzial ich dobrze. * - Jablka! - zaprotestowalem. - Alez to pospolite, tak je tu po prostu wymienic! -Pewnie - przyznal Montalo. - Wymienianie przedmiotu eidesis w metaforze jest w zlym guscie. Tu powinny wlasciwie wystarczyc dwa slowa powtarzane czesto od poczatku rozdzialu: "wisiec" i "zloty"... -...by czytelnik pomyslal o jablkach Hesperyd, ktore byly zlote i wisialy na galeziach - przyznalem. - Tak, wiem. Dlatego mowie, ze to pospolita metafora. Poza tym nie mam pewnosci, czy ciasto z jablkami w ogole powinno rosnac... - Nic nie mow i tlumacz dalej. (Przypis Tlumacza). Nucac jakas pioseneczke, Krantor ujal zlota chochle wiszaca przy trojnogu. Wlozyl ja do miski z plynem i podniosl do nosa. Krety slup pary, ktory owial mu twarz, zdawal sie pochodzic z jego wlasnych ust. -Hmmm... Troche goracy, ale... Pij. Dobrze ci zrobi. Podsunal chochle Heraklesowi do ust, wzbudzajac tym wscieklosc Cerbera, ktory chyba uwazal za obelge fakt, ze jego pan daje cos najpierw temu grubemu gosciowi, a nie jemu. Herakles, ktory uwazal, ze nie ma duzego wyboru, i ktoremu w dodatku chcialo sie pic, sprobowal troche. Plyn mial slodkawy, nieco pikantny smak zboza. Krantor przechylil chochle i duza czesc jej zawartosci wylala sie na brode i tunike Heraklesa. - No, pij. Herakles wypil.* * - Moge sie napic? - spytalem Montala. -Zaczekaj. Przyniose wody. Mnie tez chce sie pic. Zajmie mi to tyle czasu, ile tobie sporzadzenie przypisu dotyczacego tej przerwy, wiec nawet przez chwile nie mysl, ze zdolasz sie wymknac. Prawde mowiac, nie przyszlo mi to na mysl. Dotrzymal slowa: wraca wlasnie z dzbanem i dwiema szklanicami. (Przypis Tlumacza). -To kyon, prawda? - spytal po chwili, sapiac. Krantor przytaknal i wrocil do paleniska. -Zacznie dzialac niedlugo. Sam to stwierdzisz... -Skore na ramionach mam zimna jak u weza - poskarzyl sie Herakles. - Dlaczego mnie nie rozwiazesz? -Jak kyon zacznie dzialac, sam sie uwolnisz. Zobaczysz, jak niewiarygodna jest ta ukryta sila, ktora w nas drzemie, a ktorej rozsadek nie pozwala nam uzyc... -Co sie ze mna dzialo? -Obawiam sie, ze zostales ogluszony i przywieziony tu na wozku. Nawiasem mowiac, kilku z naszych bylo niezmiernie trudno wydostac sie z Miasta, bo archont juz postawil zolnierzy w stan gotowosci... - podniosl ciemne oczy znad miski i spojrzal na Heraklesa. - Porzadnie nam zaszkodziles. -Lubicie, jak sie wam szkodzi - odparl Tropiciel z odraza. - Mam rozumiec, zescie uciekli? -Alez tak, wszyscy. Ja zostalem z tylu, zeby zaprosic sie na sympozjon i na kyon i pogadac z toba... Pozostali udali sie w swoja strone. -Zawsze byles najwyzszym przywodca? -Nie jestem niczyim najwyzszym przywodca. - Krantor lekko uderzyl patykiem w miske, jak gdyby to ona zadala mu pytanie. - Jestem bardzo waznym czlonkiem, i to wszystko. Pojawilem sie, bo dowiedzielismy sie, ze w sprawie smierci Tramacha jest prowadzone sledztwo. Zaskoczylo nas to, nie przypuszczalismy bowiem, ze jego smierc wzbudzi jakiekolwiek podejrzenia. Fakt, ze sledztwo prowadziles ty, nie ulatwil mi pracy, choc ja uprzyjemnil. Prawda, zgodzilem sie tym zajac wlasnie dlatego, z e c i e z n a m. Moje zadanie polegalo na tym, zeby sprobowac cie oszukac... co, musze ci to z calym szacunkiem przyznac, okazalo sie dosyc trudne... Podszedl do Heraklesa z patykiem w reku, jak nauczyciel, ktory macha rozga przed uczniami, zeby wzbudzic ich szacunek. -Moj problem byl nastepujacy: jak oszukac kogos, komu nie u mk nie za de n s z c z e g o l? Jak okpic wzrok takiego Tropiciela Tajemnic, dla ktorego najbardziej nawet skomplikowane sprawy nie sa zadna zagadka? Ale doszedlem do wniosku, ze twoja najwieksza zaleta jest zarazem twoja podstawowa w a d a... Nad w s z y s t k i m rozmyslasz, przyjacielu, a mnie wpadlo do glowy wykorzystac te specyficzna ceche twego charakteru, by odwrocic twoja uwage. Powiedzialem sobie: "Jezeli umysl Heraklesa rozwiazuje nawet najbardziej skomplikowane problemy, dlaczego nie zn ecic g o wlasnie skomplikowana sprawa?". Wybacz to pospolite sformulowanie. Krantor zdawal sie rozbawiony wlasnymi slowami. Wrocil do miski i znowu zaczal w niej mieszac. Czasami pochylal sie i mlaskal jezykiem w kierunku psa, szczegolnie wtedy, gdy ten przeszkadzal bardziej niz zwykle swoim piskliwym szczekaniem. Blask dochodzacy z zakola korytarza przygasal coraz bardziej. -Tak wiec postanowilem po prostu n ie dop usci c d o te go, ze bys cho c na ch wile przesta l roz mys lac. Bardzo latwo mozna oszukac rozum, zywiac go rozsadkiem: czynicie to codziennie w trybunalach, w Zgromadzeniu, w Akademii... Pewne jest, Heraklesie, ze dales mi okazje, by cie wykorzystac... -I wykorzystales, cwiartujac Euniosa i Antysa. Echa donosnego smiechu Krantora zdawaly sie zwisac ze scian jaskini i polyskiwac zlotem po katach. -Wiec nadal nic nie rozumiesz? Stworzylem ci f alsz yw e problemy! Ani Euniosa, ani Antysa nie zabito: zgodzili sie jedynie na to, by ich zlozono w ofierze przed czasem. I tak kiedys, wczesniej czy pozniej, przyszlaby ich kolej. Twoje sledztwo zdolalo tylko przyspieszyc decyzje ich obu... -Kiedy zwerbowaliscie tych dwoch nieszczesnikow? Usmiechniety Krantor pokrecil glowa. -My nigdy nikogo nie werbujemy, Heraklesie! Ludzie dowiaduja sie w tajemnicy o naszej religii i chca ja poznac. W tym konkretnym przypadku Etis, matka Tramacha, dowiedziala sie o nas w Eleusis krotko po tym, jak wykonano wyrok na jej mezu. Brala udzial w tajnych spotkaniach w jaskini i po lasach i uczestniczyla w pierwszych obrzedach, ktorych moi koledzy dokonywali w Attyce. Potem, gdy dzieci dorosly, nauczyla je naszej wiary. Ale jako inteligentna kobieta, jaka zawsze byla, nie chciala, by Tramach wyrzucal jej, ze nie dala mu mozliwosci dokonania wyboru samemu, tak wiec zadbala o jego edukacje: poradzila mu, by wstapil do filozoficznej szkoly Platona i nauczyl sie wszystkiego, czego moze wyuczyc rozum, aby po dojsciu do pelnoletnosci umial wybrac wlasciwa droge. I Tramach wybral: nas. Co wiecej, udalo mu sie namowic Euniosa i Antysa, przyjaciol z Akademii, by takze uczestniczyli w naszych obrzedach. Obaj pochodzili ze starych rodow atenskich i nie trzeba bylo wielu slow, by ich przekonac. W dodatku Antys znal Menechmosa, ktory szczesliwym zbiegiem okolicznosci tez byl czlonkiem naszego bractwa. "Szkola" Menechmosa dala im o wiele wiecej niz szkola Platona: poznali cielesne przyjemnosci ciala, tajemnice sztuki, rozkosz uniesien, zachwyt bogow... Krantor mowil, nie patrzac na Heraklesa, ze wzrokiem utkwionym w jakims nieokreslonym punkcie narastajacych ciemnosci. W pewnej chwili zwrocil sie raptownie do Tropiciela i usmiechajac sie nadal, dodal: -Nie bylo miedzy nimi zazdrosci! To t w o j a w l a s n a idea, ktora postanowilismy wykorzystac, by skierowac twoja uwage na Menechmosa, ktory pragnal byc zlozony w ofierze jak najszybciej, podobnie jak Antys i Eunios, po to, zeby cie oszukac. Nie bylo trudno uknuc ten plan we czterech. W trakcie pieknego obrzedu Eunios zadal sobie rany nozem w pracowni Menechmosa. Potem przebralismy go za kobiete, w peplos niewlas ciw ie pociety, zebys pomyslal sobie dokladnie to, co pomyslales: ze ktos go zabil. Antys zrobil swoje, gdy przyszla jego kolej. Ja staralem sie wszelkimi silami, bys nadal sadzil, ze z o s t a l i za mo r dow an i, rozumiesz? A najlepszym sposobem na to bylo upozorowanie falszywych samobojstw. Ty mialbys potem odkryc zbrodnie i odnalezc morderce. I zakonczyl, podnoszac glos i otwierajac ramiona: -Oto kruchosc twego wszechmocnego Rozumu, Heraklesie Pontor! Tak latwo wymyslac problemy i sadzic, ze sie je samemu rozwiaze... -A Eumarkos? Tez wypil kyon? -Oczywiscie. Ten biedny pedagog-niewolnik bardzo pragnal wyzwolenia swoich najdawniejszych popedow... Wlasnorecznie sie okaleczyl. A propos: podejrzewales, ze stosujemy narkotyk. Dlaczego? -Wyczulem go w oddechu Antysa i Euniosa, potem Ponsyki. Ale, Krantorze, wyjasnij mi jedna watpliwosc: moja niewolnica byla jedna z was, jeszcze zanim sie to wszystko zaczelo? Mimo mroku panujacego w grocie mina Heraklesa musiala byc dobrze widoczna, bo Krantor nieoczekiwanie podniosl brew i odparl, patrzac mu prosto w oczy: -Nie mow mi, ze cie to zaskoczylo! Och, na Zeusa i Afrodyte, Heraklesie! Sadzisz, ze trzeba ja bylo dlugo namawiac? W tonie jego glosu dawalo sie wyczuc pewne wspolczucie. Podszedl do swego slabnacego wieznia i dodal: -Przyjacielu! Postaraj sie choc raz jeden ujrzec rzeczy takimi, jakie one sa, a nie jak ci je przedstawia rozum! Ta biedna dziewczyna, okaleczona w dziecinstwie i upokorzona twoim nakazem ciaglego noszenia maski... Czyz trzeba ja bylo przekonywac do tego, by wyzwolila swoj gniew? Heraklesie! Heraklesie! Od kiedy to otaczasz sie ma s k a m i, zeby nie widziec nagosci ludzkich istot? Zamilkl na chwile i wzruszyl poteznymi ramionami. -Faktem jest, ze Ponsyka poznala nas krotko po tym, jak ja kupiles - zmarszczyl brwi zdegustowany. - Powinna cie byla zabic, kiedy jej rozkazales nosic maske, zaoszczedzilaby nam wielu klopotow. -Przypuszczam, ze Yasintra to tez byl twoj pomysl. -Tak jest. Wpadlem na to, gdy sie dowiedzielismy, ze rozmawiales z nia. Yasintra nie nalezy do naszej sekty, ale sledzilismy ja i grozilismy jej, od kiedy dowiedzielismy sie, ze Tramach, ktory chcial ja nawrocic, odkryl przed nia czesc naszych tajemnic. Wprowadzenie jej do twego domu bylo dla mnie podwojnie uzyteczne: z jednej strony pomogla cie zmylic i odwrocic twoja uwage, z drugiej... Powiedzmy, ze spelnila dydaktyczna misje: przekonala cie w praktyce, ze przyjemnosci ciala, tak dla ciebie obojetne, sa o wiele wieksze niz pragnienie zycia. -Zaiste, swietna wymysliles lekcje, na Atene - odparl Herakles ironicznie. - Powiedz mi jednak, Krantorze, przynajmniej zeby mnie rozbawic: czys na to tracil czas, przebywajac z dala od Aten? Na wymyslanie sztuczek, by chronic te sekte szalencow? -Przez wiele lat podrozowalem, mowilem ci przeciez - odrzekl Krantor ze spokojem. - Wrocilem jednak do Grecji o wiele wczesniej, niz ci sie zdaje, i zwiedzilem Tracje i Macedonie. To wtedy nawiazalem kontakty z sekta. Okresla sie ja na wiele sposobow, ale najpowszechniej uzywana nazwa to Lykajon. Tak bardzo zaskoczylo mnie istnienie na ziemi Grekow idei tak dzikich, ze natychmiast stalem sie ich wiernym wyznawca. Cerber! Cerber, dosyc juz! Przestan szczekac! I zapewniam cie, ze nie jestesmy sekta szalencow, Heraklesie. Nikomu nie czynimy krzywdy, chyba ze zagrozone jest nasze wlasne bezpieczenstwo. Odprawiamy nasze obrzedy w lasach i pijemy kyon. Oddajemy sie w pelni pewnej odwiecznej sile, ktora teraz nosi imie Dionizosa, ale to nie jest bog, nie mozna jej wyrazic wizerunkiem ani slowami... Co to takiego? Sami nie wiemy! Wiemy tylko, ze spoczywa gdzies w glebi czlowieka i wywoluje gniew, pozadanie, bol i rozkosz. Taka jest moc, ktora czcimy, Heraklesie, i dla niej sie poswiecamy. Dziwi cie to? Wojny tez wymagaja wielu ofiar i nikogo to nie zaskakuje. Roznica polega na tym, ze my decydujemy, kiedy, jak i dlaczego umieramy! Gniewnie zamieszal plyn w misce i ciagnal dalej: -Nasze bractwo wywodzi sie z Tracji, choc obecnie najwiecej wyznawcow ma w Macedonii. Wiedziales, ze Eurypides, slynny poeta, nalezal do niego w ostatnich latach zycia? Uniosl brwi i spojrzal na Heraklesa, bez watpienia w nadziei, ze ta wiesc jakos go zaskoczy, ale Tropiciel patrzyl nan obojetnie. -Tak, sam Eurypides! Poznal nasza religie i przylaczyl sie do nas. Wypil kyon i zostal pocwiartowany przez braci z sekty. Wiesz, ze legenda glosi, iz zmarl, bo rozszarpaly go psy... ale w ten wlasnie symboliczny sposob opisuje sie w Lykajonie ofiare. A Heraklit, filozof z Efezu, ktory uwazal, ze przemoc i niezgoda sa nie tylko potrzebne, ale wrecz niezbedne dla ludzi! Tez sie mowi o nim, ze zostal pozarty przez sfore psow, a on takze nalezal do nas. -Menechmos wymienil ich obu - przyznal Herakles. -Istotnie, byli to wielcy bracia Lykajonu. I jakby nagle przyszedl mu do glowy jakis pomysl, albo jakis uboczny temat rozmowy, Krantor dodal: -Przypadek Eurypidesa byl ciekawy. Przez cale zycie trzymal sie ze swoim racjonalistycznym, banalnym teatrem z dala - w sensie intelektualnym i artystycznym - od przyrodzonej natury ludzkiej, a na starosc, bedac na dobrowolnym wygnaniu na dworze Archelaosa, krola Macedonii, rozczarowany obluda atenskiej ojczyzny nawiazal kontakt z Lykajonem... W owych czasach bractwo nasze nie dotarlo jeszcze do Attyki, ale rozkwitalo na polnocy. Na dworze Archelaosa Eurypides byl swiadkiem najwazniejszych obrzedow Lykajonu i przystal do nas. Napisal wowczas dzielo odmienne od wszystkich poprzednich, tragedie, ktora chcial splacic dlug wobec prymitywnej sztuki teatralnej, zwiazanej z kultem Dionizosa: Bachantki, pochwale furii, szalonego tanca i orgiastycznej rozkoszy. Poeci po dzis dzien zastanawiaja sie, jak to mozliwe, by stary mistrz stworzyl cos podobnego u kresu swoich dni... a nie wiedza, ze to najbardziej szczere dzielo ze wszystkich, jakie stworzyl!* * Montalo tak to skomentowal: -Moze Bachantki to dzielo eidetyczne, nie sadzisz? Mowa tam o krwi, o smierci, o wscieklosci, o szalenstwie. Moze Eurypides dal eidetyczny opis rytualow Lykajonu... -Nie sadze, zeby mistrza Eurypidesa ogarnelo az takie szalenstwo! - odparlem (Przypis Tlumacza). -Narkotyk doprowadza was do szalenstwa - rzekl zmeczonym glosem Herakles. - Nikt przy zdrowych zmyslach nie zechcialby zostac pocwiartowany przez innych... -Och, naprawde sadzisz, ze to tylko kyon? - Krantor popatrzyl na parujacy zloty plyn, kolyszacy sie w misce; z jej brzegow zwisaly malenkie kropelki. - Ja sadze, ze to cos, co siedzi wewnatrz nas, mam na mysli kazdego czlowieka. Kyon pozwala nam to odczuc, owszem, ale... - lekko uderzyl sie w piersi - to siedzi gdzies tutaj, Heraklesie. W tobie takze. Nie da sie tego przelozyc na slowa. Nie da sie o tym dyskutowac. To cos absurdalnego, jesli wolisz - irracjonalnego, przyprawiajacego o szalenstwo... ale jest to p r a w d z i w e. To jest ten sekret, jaki chcemy wyjawic ludziom! Podszedl do Heraklesa i olbrzymi cien jego twarzy pekl na dwoje w szerokim usmiechu. -Tak czy inaczej, wiesz przeciez, ze nie lubie dyskusji. Kyon to czy nie, szybko sie przekonamy, prawda... Herakles napial sznury zwisajace ze zlotych hakow. Czul sie slaby i otumaniony, nie sadzil jednak, by narkotyk w jakis sposob na niego podzialal. Podniosl wzrok na kamienna twarz Krantora i rzekl: -Mylisz sie, Krantorze. Nie jest to tajemnica, ktora Ludzkosc pragnelaby poznac. Nie wierze w proroctwa ani w przepowiednie, ale gdybym mial cos przewidywac, powiedzialbym, ze Ateny stana sie kolebka nowego czlowieka. Czlowieka, ktory bedzie walczyl oczami i inteligencja, a nie rekoma, a tlumaczac teksty przodkow, bedzie sie z nich uczyl. Krantor sluchal go z szeroko otwartymi oczyma, jak gdyby mial ochote wybuchnac smiechem. -Jedyna przemoc, jaka przewiduje, pozostanie w wyobrazni - ciagnal Herakles. - Kobiety i mezczyzni beda czytac i pisac, a gremia madrych tlumaczy beda odcyfrowywac i wydawac dziela naszych wspolczesnych. A przetlumaczywszy tekst pisany, dowiedza sie, jaki byl swiat wtedy, gdy nie rzadzil rozum. Nie zobaczymy tego ani ja, ani ty, Krantorze, ale czlowiek zmierza ku Rozumowi, a nie ku Instynktowi...* * - Herakles mial racje w swych przepowiedniach! Moze w tym kryje sie klucz do calego utworu! Montalo przyglada mi sie w milczeniu. -Tlumacz dalej - mowi. (Przypis Tlumacza). -Nie - odparl Krantor z usmiechem - to ty sie mylisz... Jego dziwne spojrzenie nie bylo zwrocone ku Heraklesowi, ale ku komus, kto mialby sie znajdowac za nimi, wtopiony w sciane jaskini, badz gdzies pod jego stopami, w jakiejs niewidzialnej glebi, chociaz tego Herakles nie mogl byc pewny z powodu coraz wiekszych ciemnosci. W rzeczywistosci Krantor patrzyl na ciebie.* * - Dziwne - zauwazam - znow przejscie do narracji w drugiej osobie... -Dalej! Tlumacz! - przerywa mi moj przesladowca z niecierpliwoscia, jakbysmy znajdowali sie w najwazniejszym punkcie tekstu. (Przypis Tlumacza). I rzekl: -Ci tlumacze, o ktorych mowisz, niczego nie odkryja, bo ich nie bedzie, Heraklesie. Filozofie nigdy nie zdolaja zatriumfowac nad instynktami - podnosil glos coraz bardziej. - Herkules niby pokonuje potwory, ale miedzy wierszami, w tekstach, we wspanialych dyskursach, w logicznych rozumowaniach, w ludzkich przemysleniach, p odn os i swoj e liczne g l ow y h yd ra, r yc z y po two r ny lew i uderza ja w sw oje s p i z o w e h e l m y l u d o z e r c z e k l a c z e. Nasza natura nie jest.* * - Co ci jest? - pyta Montalo. -Te slowa Krantora... - rzeklem drzacym glosem. -O co chodzi? -Pamietam, ze... moj ojciec... -No! - pogania mnie Montalo. - No! Twoj ojciec co? - Napisal wiersz dawno temu... Montalo znow mnie pogania. Usiluje sobie przypomniec. Oto pierwsza zwrotka wiersza mojego ojca, tak jak ja pamietam: Podnosi swoje liczne glowy hydra ryczy potworny lew i uderzaja w spizowe helmy ludozercze klacze. -To poczatek wiersza mojego ojca! - stwierdzam z bezgranicznym zdumieniem. Montalo przez moment wydaje sie potwornie smutny. Pochyla glowe i mamroce: - Znam ciag dalszy. Czasem sie zdaje, ze ludzkie idee, czyny Herkulesowe, teorie wszelakie walke tocza odwieczna przeciwko stworzeniu, ktore ma za nic szlachetnosc umyslu. Jako tlumacza w wiezieniu szalenca zmuszonego, by niedorzeczny tekst odcyfrowywac - tak widze czasem moja biedna dusze, niezdolna, by odnalezc sens rzeczy. Ty, Prawdo ostateczna, platonska Ideo, - tak cudowna i krucha jak lilia w dziewczecych rekach - krzykiem blagasz o pomoc, bos pojela, ze grozba nieistnienia cie pogrzebie. Och, Herkulesie, prozne twoje czyny, znam bowiem ludzi wielbiacych potwory, zdolnych oddac zycie w ofierze i wierzacych w moc, jaka plynie ze zjadanych serc wspolbraci. Ryczy byk posrod krwi, pies szczeka i rzyga ogniem, zlotych jablek w ogrodzie nadal strzeze gorliwy waz. Przepisalem caly wiersz. Czytam go ponownie. Pamietam go. - To wiersz mojego ojca! Montalo spuszcza wzrok. Co teraz powie? Mowi: - To poemat Filoteksta z Chersonezu. Pamietasz Filoteksta? -Pisarza, ktory pojawia sie w rozdziale siodmym na wieczerzy z mentorami w Akademii? -Wlasnie! Filotekst posluzyl sie w Jaskini eidetycznymi obrazami zaczerpnietymi z wlasnego wiersza: prace Herkulesa, dziewczyna z lilia, tlumacz... - Wiec to znaczy... Montalo przytakuje. Wyraz jego twarzy jest nieprzenikniony. -Tak. Jaskinia filozofow zostala napisana przez Filoteksta z Chersonezu - mowi. - Nie pytaj, skad wiem, bo wiem i tyle. Ale tlumacz dalej, prosze. Juz niewiele brakuje do konca (Przypis Tlumacza). Nasza natura nie jest tekstem, w ktorym jakis tlumacz moze znalezc ostateczny klucz, Heraklesie, czy nawet pelen zestaw niewidzialnych idei. Na nic sie zatem nie zda walka z potworami, bo czyhaja one w tob ie s amym. Kyon niebawem je zbudzi. Nie czujesz, ze juz poruszaja sie w twoich wnetrznosciach? Herakles mial odpowiedziec cos ironicznego, gdy niespodziewanie w ciemnosciach, gdzies za trojnogiem nad ogniskiem rozlegl sie jek. Dochodzil spod tobolkow lezacych pod sciana z pochodnia. Choc trudno mu bylo cos dojrzec, rozpoznal ten meski glos. - Diagoras! - szepnal. - Co z nim zrobiliscie? -Nic takiego, czego sam by sobie nie zrobil - odparl Krantor. - To kyon... i zapewniam cie, ze wszystkich nas zdumialo, jak szybko nastapily efekty! I podnoszac glos, dodal zartobliwym tonem: - Szlachetny platoniczny filozof! Wielki idealista! A ile krylo sie w nim wscieklosci na samego siebie, na Zeusa! Cerber - blada plama placzaca sie po ziemi - natychmiast podchwycil okrzyki swego pana. Szczekanie splatalo warkocze ech. Krantor schylil sie i poglaskal go pieszczotliwym ruchem. -Nie, nie... Cerberku, spokoj, to nic... Korzystajac z okazji, Herakles szarpnal silnie za sznur zwisajacy z prawego zlotego haka. Hak ruszyl sie nieco. Zachecony tym Herakles szarpnal ponownie i hak wyskoczyl caly, bezszelestnie. Krantor byl nadal zajety psem. Teraz chodzilo o to, by dzialac szybko. Ale kiedy chcial ruszyc wolna reka, by odwiazac druga, stwierdzil, ze palce nie sluchaja go: byly lodowate i przebiegala po nich z jednego kranca na drugi armia drobnych wezykow, ktore mnozyly mu sie pod skora. Szarpnal wiec z calej sily lewy hak. W chwili, gdy ten wyskakiwal, Krantor odwrocil sie. Herakles Pontor byl czlowiekiem krepej i niskiej budowy. W owej chwili na dodatek jego zbolale rece zwisaly bezwladnie z obu stron ciala, jak zepsute narzedzia. Pojal nagle, ze jedyna jego szansa jest uzycie jakiegos przedmiotu jako broni. Oczy wybraly juz uchwyt pogrzebacza wystajacy z ogniska, znajdowal sie on jednak zbyt daleko i Krantor, zblizajacy sie z furia, odcialby mu droge. Tak wiec w owym mgnieniu oka czy skurczu serca, kiedy Czas nie zdazy uplynac, a mysli nie rzadza, Tropiciel wyczul - nie mogac tego nawet dostrzec - ze z obu koncow sznurow, ktore nadal krepowaly mu dlonie, zwisaja zlote haki. Kiedy cien Krantora stal sie tak wielki, ze zaslonil cala jego postac, Herakles momentalnie uniosl prawe ramie i blyskawicznie zakreslil w powietrzu potezne polkole. Moze Krantor spodziewal sie, ze cios bedzie pochodzil z dloni, bo kiedy spostrzegl, ze ta przesuwa sie przed nim, nie musnawszy go nawet, nie zrobil uniku i otrzymal cios hakiem prosto w twarz. Herakles nie wiedzial, gdzie dokladnie uderzyl, ale u s l y s z a l bol. Rzucil sie w przod, majac przed oczami jedynie uchwyt pogrzebacza, ale silne kopniecie w piers pozbawilo go tchu, powalilo na bok i sprawilo, ze potoczyl sie jak dojrzaly owoc, ktory wlasnie spadl z drzewa. Potem, kiedy Krantor pastwil sie nad nim, pojawily sie w jego jazni obrazy z mlodosci, gdy walczyl jako zapasnik. Przypomnialy mu sie nawet imiona niektorych przeciwnikow. Pamiec podsuwala mu rozmaite sceny, obrazy triumfow i porazek. Ale mysli rwaly sie... Zdania tracily sens... Luzne slowa... Zniosl kare skulony w sobie, ochraniajac glowe. Kiedy kamienie, bedace stopami Krantora, zmeczyly sie kopaniem go, odetchnal i poczul smak krwi. Kopniecia zmiotly go jak kupe smieci pod jedna ze scian. Krantor cos mowil, ale Herakles nie byl w stanie go doslyszec. Na domiar jakies dzikie, straszliwe dziecko piszczalo mu do ucha obco brzmiace slowa i plulo mu w twarz gorzka, chorobliwa slina. Rozpoznal szczekanie i bliska obecnosc Cerbera. Odwrocil glowe i uchylil powieki. Pies, o dwa palce od jego twarzy, byl pomarszczona, wrzeszczaca maska o pustych oczodolach. Dalej, w nieskonczonej odleglosci od bolu, stal odwrocony tylem Krantor. Co tam robi? Chyba cos mowi. Herakles nie mogl byc niczego pewny, bo donosna gora jazgotu Cerbera wznosila sie miedzy pozostalymi dzwiekami a nim. Dlaczego Krantor odstapil od niego? Dlaczego nie wypelnia zadania do konca? Przyszlo mu cos do glowy. Moze nie najlepszy plan, ale w tej sytuacji juz nic nie bylo dobre. Ujal w obie rece drobne cialko psa. Ten, nieprzyzwyczajony do pieszczot obcych, wyrywal sie jak dziecko, ktorego anatomia sklada sie w trzech czwartych z podwojnego rzedu zebow, ale Herakles trzymal go z daleka od siebie, unoszac rece w gore. Krantor z pewnoscia doslyszal zmiane w tonie szczekania, bo odwrocil sie do Heraklesa i cos krzyknal. Herakles przez chwile pozwolil sobie na wspomnienie, jak to na zawodach osiagal nie najgorsze wyniki w rzucie dyskiem. Niczym miekki kamien cisniety dla zabawy przez dziecko Cerber uderzyl w trojnog i zrzucil miske w ogien. Kiedy wegle z szybkoscia lawy potoczyly sie ku niemu i weszly w kontakt z jego sierscia, ton szczekania znowu sie zmienil. Ubabrany ogniem pies tarzal sie po podlodze. Sila rzutu nie byla moze zbyt wielka, ale zwierze wzmoglo ja wlasnymi miesniami: teraz Cerber stanowil rozzarzona kule. Jego wycie, otulone echem jaskini, wbijalo sie jak zlote igly w uszy Heraklesa, ale tak jak myslal, Krantor tylko przez chwile zastanawial sie: pies czy on, i raptem postanowil przyjsc z pomoca pierwszemu. Miska. Trojnog. Wegle. Pogrzebacz. Cztery wyrazne przedmioty, rozsypane po podlodze, lezace tam, gdzie rzucil je przypadek. Herakles mimo calej swej zbolalej tuszy rzucil sie w kierunku ostatniego z nich. Nieprzewidywalne boginie szczescia nie oddalily go zbytnio. -Cerberku! - krzyczal Krantor, pochylony nad psem. Klepal drobne cialko, oczyszczajac je z ognia. - Cerberku, uspokoj sie, malutki, pozwol mi... Herakles pomyslal, ze jeden cios, przy trzymaniu pogrzebacza oburacz, wystarczy, ale niewatpliwie nie docenil oporu Krantora. Ten podniosl reke do glowy i probowal obrocic sie wokol wlasnej osi. Herakles uderzyl ponownie. Tym razem Krantor upadl na plecy. Herakles dopadl go, wykonczony... -...Heraklesie, grubasie - uslyszal sapanie Krantora - powinienes sie... gimnastykowac. Bolesnie powoli Herakles podnosil sie. Rece ciazyly mu jak dwie spizowe tarcze. Wsparl sie na pogrzebaczu. -Gruby i slaby - zasmial sie Krantor z ziemi. Tropicielowi udalo sie usiasc okrakiem na Krantorze. Obaj sapali jak po skonczonym olimpijskim biegu. Wilgotny czarny waz zaczal rosnac w glowie Krantora i - zmieniajac sie z weza swiezo wyklutego najpierw w zmije, potem w pytona - nie przestawal pelzac po ziemi. Krantor znow sie usmiechal. -Czujesz juz... kyon? - zapytal. -Nie - odparl Herakles. To dlatego nie chcial mnie zabic - pomyslal - czekal, az narkotyk wywola u mnie jakas reakcje. -Uderz mnie - mruknal Krantor. -Nie - powtorzyl Herakles i zebral sily, by wstac. Waz byl juz wiekszy niz glowa, ktora go poczela. Ale zatracil swa pierwotna postac, przypominal teraz sylwetke drzewa.* * "Waz" i "drzewo". Krew cieknaca z glowy Krantora tworzy podwojny, piekny eidetyczny obraz potwora strzegacego zlotych jablek i drzew, na ktorych one rosna. Mozliwosc, ze moj ojciec popelnil plagiat wiersza Filoteksta, wciaz mnie martwi! Montalo nakazuje mi: "Tlumacz". (Przypis Tlumacza). -Powiem ci... cos w sekrecie - odezwal sie Krantor. - Nikt... tego nie wie... Tylko nieliczni... bracia... Kyon to... tylko... woda, miod i... - zamilkl i zwilzyl wargi jezykiem - niewielka ilosc aromatyzowanego wina. Usmiechnal sie szerzej. Rana od haka na lewym policzku krwawila nieznacznie. -Co ty na to, Heraklesie?... Kyon to wlasciwie n i c... Herakles oparl sie o pobliska sciane. Nic nie mowil, choc sluchal zdyszanego szeptu Krantora. -Kazdy uwaza, ze to narkotyk... i po wypiciu zmienia sie... ogarnia go wscieklosc... szalenstwo... i robi to, czego od niego oczekujemy... jak gdyby naprawde... wypil narkotyk... Kazdy poza toba... Dlaczego? Dlatego, ze ja wierze wylacznie w to, co widze, pomyslal Herakles. Ale ze nie czul sie na silach, by mowic, nic nie powiedzial. -Zabij mnie - poprosil Krantor. -Nie. -To Cerbera... Prosze... Nie chce, zeby cierpial. -Nie - odmowil Herakles. Podpelzl ku przeciwleglej scianie, pod ktora lezal Diagoras. Twarz filozofa nosila liczne slady obrazen, a glebokie rozciecie na czole wygladalo zle. Zyl jednak. Mial otwarte oczy i trwal w pogotowiu. -Chodzmy - rzekl Herakles. Diagoras chyba go nie poznal, ale pozwolil mu sie prowadzic. Kiedy potykajac sie, wyszli z jaskini ku wczesnej nocy, pelne bolu szczekanie psa Krantora wreszcie umilklo. Ksiezyc wschodzil okragly i zloty, wiszac na czarnym niebie, kiedy znalazl ich patrol. Nieco wczesniej Diagoras, ktory szedl wsparty o Heraklesa, zaczal mowic. -Zmusili mnie do wypicia ich wywaru... Poczawszy od tego momentu niewiele pamietam, ale chyba stalo sie ze mna to, co zapowiadali. To bylo... Jak to opisac? Stracilem panowanie nad soba, Heraklesie... Czulem, ze wewnatrz mnie porusza sie jakis potwor, jakis waz ogromny i wsciekly... - posapujac, z oczami zaczerwienionymi na wspomnienie wlasnego szalenstwa, ciagnal: - Zaczalem krzyczec i smiac sie... Wymyslalem bogom... Sadze, ze obrazilem nawet Platona! -Co mu powiedziales? Po chwili milczenia Diagoras z wyraznym wysilkiem odpowiedzial: -"Zostaw mnie w spokoju, satyrze" - odwrocil sie do Heraklesa z twarza wyrazajaca najglebszy smutek. - Czemuz go nazwalem satyrem? Potworne... Pocieszajacym tonem Tropiciel wyjasnil mu, ze wszystko nalezy zwalic na narkotyk. Diagoras przystal na to. -Potem zaczalem walic glowa w mur - dodal - az stracilem swiadomosc. Herakles zastanawial sie nad informacja Krantora o kyon. Klamal? Nie mozna tego wykluczyc. Ale w takim razie dlaczego domniemany wywar nie wywarl zadnego skutku na nim samym? Z kolei jesli prawda jest, ze kyon to ledwie woda, miod i odrobina wina, dlaczego wywolywal te zdumiewajace ataki szalenstwa? Dlaczego spowodowal, ze Eumarkos sam sie pocwiartowal? Dlaczego podzialal na Diagorasa? I nastepne pytanie kolatalo mu w glowie: czy Diagoras powinien wiedziec to, co wyjawil Krantor? Postanowil zachowac milczenie. Patrol zolnierzy natknal sie na nich na Swietej Drodze. Herakles dostrzegl pochodnie i podniosl glos, by wyjasnic, kim sa. Kapitan zorientowany w sytuacji dzieki papirusowi, ktory Herakles przekazal archontowi, szukal siedziby sekty, bo jedyne miejsce kojarzone z bractwem - dom wdowy Etis - zostalo opuszczone przez mieszkancow z podejrzanym pospiechem. Herakles oszczedzil sobie slow - ktore w owej chwili, gdy zmeczenie ciazylo mu jak zbroja hoplity, zdawaly mu sie zlotem - i poprosil, by kilku zolnierzy zawiodlo Diagorasa do miasta, aby opatrzyl go lekarz; potem gotow jest zaprowadzic kapitana i pozostalych do jaskini. Diagoras slabo zaprotestowal, ale w koncu ulegl, wyczerpany i zaklopotany. Tropicielowi nie zajelo duzo czasu odnalezienie drogi powrotnej w swietle pochodni. W poblizu jaskini znajdujacej sie w lesistym terenie niedaleko od Likawitu jeden z zolnierzy odkryl stado koni przywiazanych do drzew i duzy woz z okryciami i zywnoscia. Wysnuto zatem podejrzenie, ze czlonkowie sekty nie sa pewnie daleko, kapitan rozkazal wiec swoim ludziom obnazyc szpady i posuwac sie ku wejsciu z zachowaniem daleko idacej ostroznosci. Herakles wyjasnil im, co sie wydarzylo i czego moga sie spodziewac, nikogo wiec nie zdziwilo to, ze cialo Krantora, nieme i nieruchome w kaluzy krwi, lezalo nadal w tej samej pozycji, w jakiej zapamietal je Tropiciel. Cerber byl pomarszczona spokojna istota skomlaca u stop pana. Herakles nie chcial wiedziec, czy Krantor zyje, czy nie, nie podszedl wiec do niego wraz z innymi. Pies zawarczal na nich ochryple, ale zolnierze tylko sie rozesmiali, byli nawet wdzieczni za to nieoczekiwane przywitanie, jako ze pogloski, ktore slyszeli o sekcie, zmieszane z ich wlasna fantazja, solidnie ich wystraszyly, a dziwaczna obecnosc tego bezksztaltnego stworzenia w niemalym stopniu przyczynila sie do zlagodzenia napiecia. Chwile bawili sie z psem, drazniac go, poki nie powstrzymal ich suchy rozkaz kapitana. Wtedy zabili Cerbera, nie silac sie na slowa; podobnie wczesniej postapili z Krantorem, przy czym doszlo do zabawnej skadinad sytuacji, szeroko potem komentowanej w pulku: kiedy zolnierze zabawiali sie z psem, jeden z nich podszedl do Krantora i oparl czubek szpady o jego potezny kark. Kolega zapytal go: -Zyje? A zolnierz, dobijajac Krantora, odrzekl: -Juz nie. Kapitan i reszta jego ludzi zaglebili sie w czelusciach jaskini. Herakles poszedl z nimi. Dalej korytarz rozszerzal sie, tworzac pomieszczenie znacznych rozmiarow. Tropiciel musial przyznac, ze to miejsce idealne do odprawiania zakazanych obrzedow, zwazywszy na waskie wejscie glowne. I bylo oczywiste, ze korzystano z niego niedawno: wszedzie poniewieraly sie gliniane maski i czarne plaszcze, takze bron i znaczny zapas pochodni. Co dziwniejsze, nie znaleziono ani posagow bogow, ani kamiennych katafalkow, ani zadnego przedmiotu o charakterze religijnym. Ale fakt ten nie zwrocil w owej chwili niczyjej uwagi, bo co innego, o wiele bardziej oczywistego i zdumiewajacego przyciagnelo spojrzenia wszystkich obecnych. Pierwszy, ktory to odkryl - jeden z zolnierzy strazy przedniej - uprzedzil krzykiem kapitana i wszyscy przystaneli. Wygladalo to jak mieso rozwieszone w kramie na Agorze i przeznaczone na uczte u jakiegos nienasyconego krezusa, skapane w czystym zlocie dzieki blaskowi pochodni. Przynajmniej pol tuzina cial kobiet i mezczyzn, nagich, przywiazanych za kostki nog, glowami w dol, do hakow wbitych w skalne sciany. Wszyscy co do jednego mieli otwarte brzuchy i wnetrznosci na wierzchu, jakby pokazywali jezyk albo jak klebowisko martwych wezy. Pod kazdym cialem lezalo zakrwawione ubranie i krotka ostra szpada.* * Makabryczne znalezisko cial czlonkow sekty przywoluje, w eidesis, jako koncowy obraz, drzewo z jablkami Hesperyd, "skapanymi w zlocie". (Przypis Tlumacza). -Wyjeto im wnetrznosci! - wykrzyknal mlody zolnierz, a powazny glos echa powtorzyl jego slowa z narastajaca groza. -Uczynili to sami - odezwal sie ktos za jego plecami wywazonym tonem. - Rany sa w poprzek, a nie wzdluz, co wskazuje, ze otwarli sobie brzuchy, juz wiszac... Zolnierz nie byl pewien, kto to powiedzial, odwrocil sie i w mieniacym sie swietle pochodni dojrzal krepa, zmeczona sylwetke czlowieka, ktory ich tutaj przyprowadzil (moze to jaki filozof?), a teraz, jakby nie przywiazujac wagi do wlasnego stwierdzenia, szedl w kierunku okaleczonych cial. -Ale jak mogli... - mruknal inny zolnierz. -Szalency! - zamknal sprawe kapitan. Do ich uszu dotarl ponownie glos krepego czlowieka (filozofa?). Slaby, ale wszyscy uslyszeli jego slowa: -Dlaczego?! Stal przy jednym z cial: zwlokach dojrzalej, pieknej kobiety o dlugich czarnych wlosach, ktorej wnetrznosci splywaly po piersi jak pofaldowany skraj peplosu. Mezczyzna znajdowal sie na wysokosci jej glowy (mogl pocalowac ja w usta, gdyby taka aberracja przeszla mu przez mysl), tak wzruszony, ze nikt nie smial mu przeszkadzac. I w trakcie wykonywania niewdziecznego zadania, jakim bylo zdejmowanie cial, wielu zolnierzy wciaz slyszalo, jak co jakis czas, szeptem, wciaz stojac przy ciele owej kobiety, z coraz wieksza desperacja w glosie powtarza: -Dlaczego...? Dlaczego...? Dlaczego...? Wowczas Tlumacz powiedzial:* * - Tekst jest niekompletny! - Dlaczego to mowisz? - pyta Montalo. - Bo konczy sie slowami: "Wowczas Tlumacz powiedzial"... -Nie - odpowiada Montalo. Patrzy na mnie dziwnie. - Tekst nie jest niekompletny. - Chcesz powiedziec, ze jest wiecej stron ukrytych gdzie indziej? - Tak. - Gdzie? -Tu - mowi, wzruszajac ramionami. Moja konsternacja wydaje sie go bawic. Znienacka pyta: - A znalazles juz klucz do tekstu? Zastanawiam sie przez chwile i mrucze, jakajac sie: - Moze to wiersz...? - A co oznacza wiersz? Po chwili odpowiadam: -Ze Prawdy nie mozna objac rozumem. Albo ze trudno znalezc Prawde... Montalo wydaje sie rozczarowany: -Wiemy juz, ze trudno znalezc Prawde - mowi. - To stwierdzenie nie moze byc prawda... bo w takim przypadku Prawda bylaby niczym. A musi byc czyms, czyz nie tak? Powiedz, jaka jest ostateczna idea, klucz do tekstu? - Nie wiem! - krzycze. Widze, ze sie usmiecha, ale to gorzki usmiech. -Moze kluczem jest to, ze sie obraziles? - mowi. - Ta wscieklosc na mnie... albo przyjemnosc, jakiej doswiadczyles, kiedy wyobrazales sobie, ze kochasz sie z nierzadnica... albo glod, jaki cierpiales, kiedy spoznialem sie z posilkiem... albo opieszalosc twoich jelit... Moze to jedyne klucze. Po co szukac ich w tekscie?! Tkwia one w naszych wlasnych cialach! -Przestan sie ze mnie nabijac! - krzycze. - Chce wiedziec, jaki jest zwiazek tego tekstu z wierszem mego ojca! Montalo powaznieje i mowi, jakby czytal, zmeczonym tonem: -Rzeklem ci juz, ze wiersz jest autorstwa Filoteksta z Chersonezu, trackiego pisarza, ktory spedzil w Atenach lata dojrzale i bywal w Akademii Platona. Opierajac sie na wlasnym wierszu, Filotekst ulozyl eidetyczne obrazy Jaskini filozofow. Oba utwory zostaly zainspirowane prawdziwymi wydarzeniami, jakie mialy miejsce w Atenach w owej epoce, szczegolnie zbiorowym samobojstwem czlonkow pewnej sekty bardzo podobnej do tej, jaka tu sie opisuje. To ostatnie wydarzenie mialo duzy wplyw na Filoteksta, ktory widzial w takich przypadkach dowod na to, ze Platon sie myli: ludzie nie wybieraja zla z powodu niewiedzy, lecz wiedzeni instynktem, czyms niewiadomym, co tkwi w kazdym z nas i czego nie da sie objac rozumem ani wyjasnic slowami... -Ale historia przyznala racje Platonowi! - wykrzykuje energicznie. - Ludzie w naszych czasach sa idealistami i poswiecaja sie rozmyslaniu, lekturze i rozszyfrowywaniu tekstow. Wielu z nas jest filozofami czy tlumaczami. Wierzymy mocno w istnienie Idei, ktorych nie odbieramy zmyslami. Najlepsi z nas rzadza w miastach. Kobiety i mezczyzni pracuja, w tych samych dziedzinach, i maja te same prawa. Na swiecie panuje pokoj. Przemoc calkowicie zanikla i... Wyraz twarzy Montala denerwuje mnie. Przerywam moj pelen emocji wywod i pytam: -Co sie dzieje? Oddychajac gleboko, z zaczerwienionymi i wilgotnymi oczami, odpowiada: -To jedna z tych rzeczy, ktorych chcial dowiesc Filotekst swoim tekstem, synu: ten swiat, ktory opisujesz... ten swiat, w ktorym zyjemy... nasz swiat... n i e i s t n i e j e... i najprawdopodobniej nigdy istniec nie bedzie. - I ponurym tonem dodaje: - Jedyny swiat, jaki istnieje, to ten z tekstu, ktory przetlumaczyles: Ateny w okresie powojennym, miasto pelne szalenstwa, ekstazy i irracjonalnych potworow. To jest swiat p r a w d z i w y, a nie ten nasz. To dlatego uprzedzalem cie, ze Jaskinia filozofow dotyka istnienia wszechswiata... Przygladam mu sie. Zdaje sie mowic powaznie, ale usmiecha sie. -Teraz naprawde wierze, zes do cna oszalal! - mowie. -Nie, synu. Przypomnij sobie. I niespodziewanie jego usmiech staje sie dobrotliwy, jakbysmy obaj dzielili ten sam nieszczesny los. -Pamietasz, w siodmym rozdziale, zaklad Filoteksta i Platona? -Tak. Platon twierdzil, ze nie da sie nigdy napisac ksiazki zawierajacej piec elementow wiedzy. Ale Filotekst nie byl o tym zbytnio przekonany... -Wlasnie. No wiec Jaskinia filozofow jest owocem zakladu miedzy Filotekstem a Platonem. Filotekstowi zadanie wydawalo sie niezmiernie trudne: jak tu stworzyc dzielo, ktore bedzie zawieralo owe piec platonskich elementow wiedzy? Dwa pierwsze sa proste, o ile pamietasz: nazwa to nazwa rzeczy, po prostu, a definicja to wszystko to, co o danej rzeczy mowimy. Te dwa elementy znajduja sie w normalnym tekscie. Ale trzeci element nasuwal juz pewien problem: jak tu stworzyc obrazy, ktore nie beda po prostu definicjami, ksztaltem rzeczy i czyms poza slowem pisanym? Wtedy to Filotekst wymyslil eidesis... -Co takiego? - przerwalem z niedowierzaniem. - Wymyslil? Montalo z powaga kiwa glowa. -Eidesis to wynalazek Filoteksta. Dzieki niej obrazy zyskiwaly swobode, niezaleznosc... nie wiazaly sie z tym, co bylo napisane, tylko z fantazja czytelnika. Jakis rozdzial mogl kryc na przyklad lwa albo dziewczyne z lilia... Usmiecham sie na to niebywale stwierdzenie. -Wiesz rownie dobrze jak ja - odpowiadam - ze eidesis to zabieg literacki stosowany przez niektorych pisarzy greckich... -Nie! - przerywa mi zniecierpliwiony Montalo. - Filotekst wymyslil ja wylacznie na potrzeby tego tekstu! Pozwol mi skonczyc, to wszystko zrozumiesz! Sprawa trzeciego elementu zostala wiec rozwiazana... ale pozostawaly jeszcze dwa, najtrudniejsze. Jak tu wymyslic czwarty, ktory byl intelektualna dyskusja? Ewidentnie potrzebny byl glos s p o z a tekstu, glos kontestujacy to, co czytelnik czyta... bohater patrzacy z dystansu na akcje. Nie moze on byc osamotniony, bo czwarty element wymaga pewnego rodzaju dialogu. Konieczne zatem bylo istnienie dwoch przynajmniej postaci p o z a tekstem. Ale kimze mieliby oni byc i pod jakim pozorem ukazaliby sie czytelnikowi? Montalo przerywa i unosi brwi z zadowoleniem. -Rozwiazanie przyniosl Filotekstowi jego wlasny wiersz, zwrotka o "tlumaczu wiezionym przez szalenca". Dodanie kilku fikcyjnych tlumaczy byloby najwlasciwszym rozwiazaniem, by wprowadzic czwarty element. Jeden "tlumaczylby" dzielo, opatrujac je przypisami na marginesach, a pozostali jakos by z nim wymieniali mysli... Ta sztuczka naszemu autorowi udalo sie zatem wprowadzic czwarty element. Ale zostawal jeszcze piaty, najtrudniejszy: Idea sama w sobie! Montalo przerywa i smieje sie przez chwile. -Idea sama w sobie to klucz, ktorego na prozno szukalismy od samego poczatku. Filotekst n i e w i e r z y w jej istnienie, wiec dlatego jej nie znalezlismy. Ale tak czy inaczej ona tu jest: w samych naszych poszukiwaniach, w naszym pragnieniu, by ja znalezc... - usmiecha sie szerzej - a zatem Filotekst wygral zaklad. Kiedy Montalo konczy mowic, mrucze z niedowierzaniem: -Do cna oszalales... Nieprzenikniona twarz Montala blednie coraz bardziej. -Istotnie, oszalalem - przyznaje - ale teraz wiem, dlaczego bawilem sie z toba, a potem cie porwalem i zamknalem tutaj. W istocie wiedzialem to w chwili, gdy powiedziales mi, ze wiersz, na ktorym opiera sie caly tekst, napisal twoj ojciec... Bo ja tez jestem pewny, ze ten wiersz n a p i s a l m o j o j c i e c... ktory byl pisarzem, tak samo jak twoj. Nie wiem, co powiedziec. Montalo wyglada na coraz bardziej zgnebionego. -Stanowimy czesc obrazow utworu, nie widzisz? Ja jestem s z a l e n c e m, ktory cie uwiezil, jak mowi wiersz, a ty t l u m a c z e m. A ojcem nas obu, czlowiekiem, ktory poczal ciebie i mnie, i wszystkie postacie z Jaskini filozofow, jest Filotekst z Chersonezu. Ciarki przechodza mi po plecach. Wpatruje sie w ciemnosci celi, w stol z papirusami, z lampa, w blada twarz Montala. Mrucze: -To klamstwo... Ja... ja m a m w l a s n e z y c i e... Mam przyjaciol!... Znam dziewczyne imieniem Helena... Nie jestem bohaterem literackim! Zyje! Twarz Montala sciaga sie w absurdalnym grymasie wscieklosci: -Glupcze! Jeszcze nie rozumiesz? Helena, Elios, ty, ja... W s z y s c y j e s t e s m y CZWARTYM ELEMENTEM! Oszolomiony, wsciekly, rzucam sie na Montala. Probuje go powalic, by moc samemu uciec, ale udaje mi sie tylko podrapac mu twarz. Jego twarz jest kolejna maska. Za nia jednak nie ma nic: ciemnosc. Jego ubranie spada zmiete na ziemie. Stol, przy ktorym pracowalem, znika, podobnie jak krzeslo i lozko. Rozmywaja sie sciany celi. Pograzam sie w mroku. -Dlaczego?... Dlaczego?... Dlaczego?... - pytam. Przestrzen przeznaczona na moje slowa kurczy sie. Schodze na margines, jak moje przypisy. Autor postanawia postawic na mnie kropke tutaj. Epilog Podnosze, drzacy, pioro znad papirusu, napisawszy ostatnie slowa mego dziela. Nie umiem sobie wyobrazic, co powie na nie Platon, ktory rownie niecierpliwie jak ja tak dlugo czekal, az skoncze. Moze przez jego jasna twarz przebiegnie czasem przy lekturze lekki usmiech? Kiedy indziej, i to wiem dobrze, uniesie brwi. Mozliwe, ze powie (zdaje mi sie ze slysze jego opanowany glos): "Dziwne dzielo, Filotekscie; zwlaszcza ten podwojny watek: z jednej strony sledztwo Heraklesa i Diagorasa, z drugiej ta dziwaczna postac Tlumacza (nie nadajesz mu zadnego imienia), ktory, umiejscowiony w blizej nieokreslonej przyszlosci, zapisuje na marginesie swoje odkrycia, rozmawia z pozostalymi bohaterami ksiazki, a w koncu zostaje porwany przez szalonego Montala... Marny jego los, bo nie wie, ze jest postacia rownie fikcyjna jak to dzielo, ktore tlumaczy". "Ale ty sam wlozyles wiele slow w usta twego mistrza, Sokratesa" - powiem mu. I dodam: "Czyj wiec los jest gorszy? Mojego Tlumacza, ktory nie istnial nigdy, poza moim utworem, czy twego Sokratesa, ktory mimo ze istnial, zmienil sie w postac rownie literacka co tamten? Sadze, ze lepiej skazywac istote fikcyjna na rzeczywistosc niz istote rzeczywista - na fikcje".A ze znam go tak dobrze, podejrzewam, ze czesciej bedzie marszczyl brew niz sie usmiechal. Jednakze nie obawiam sie o niego: nie jest to czlowiek, na ktorym da sie zrobic wrazenie. Wpatruje sie z zachwytem w ten niedotykalny swiat, pelen piekna i pokoju, harmonii i slow pisanych, stanowiacy glebe Idei, i ofiarowuje go swoim uczniom. W Akademii nie zyje sie juz w rzeczywistosci, tylko w swiecie Platona. Mistrzowie i uczniowie to "tlumacze" zamknieci kazdy w swojej "jaskini", oddani dzielu poszukiwania Idei samej w sobie. Chcialem sobie z nich zakpic (wybaczcie, nie mialem zlych zamiarow), wzruszyc ich, ale takze podniesc glos (poety, nie filozofa), by wykrzyknac: "Przestancie szukac ukrytych Idei, ostatecznych kluczy czy znaczen! Przestancie czytac i zacznijcie zyc! Wyjdzcie z tekstow! Coz widzicie? Tylko mrok? Nie szukajcie dluzej!". Nie sadze, by zwrocili na mnie uwage: beda nadal pracowici i drobni jak literki alfabetu, cierpiacy na obsesje znalezienia Prawdy z pomoca slow i dialogu. Jeden Zeus wie, ile tekstow, ile wyimaginowanych teorii na pismie rzadzic bedzie zyciem ludzi w przyszlosci i zmieniac idiotycznie bieg czasu! Ale zatrzymam sie przy ostatnich slowach Ksenofonta w jego najswiezszej pracy historycznej: Tyle ode mnie - na tym koncze. Tym, co nadejdzie teraz, niech sie moze zajmie ktos inny. Koniec Jaskini filozofow, dziela napisanego przez Filoteksta zChersonezu w roku, gdy archontem w Atenach bylArginides, wieszczka Demetriata, a eforemArchelaos. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-01-08 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/