Inglot Jacek - Widmo wolności
Szczegóły |
Tytuł |
Inglot Jacek - Widmo wolności |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Inglot Jacek - Widmo wolności PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Inglot Jacek - Widmo wolności PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Inglot Jacek - Widmo wolności - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jacek Inglot
Widmo wolności
"Grrówno!"
Alfred Jarry
"Ubu Król, czyli Polacy"
Alojzy N. zwolnił nieco, usiłując wyminąć stojący mu na drodze
autokar; kiedy obchodził go z lewej, zatrzymał się naraz przed
wyciągniętym oskarżycielsko palcem.
- Gdzie się pan podziewał, do cholery! Wszyscy są już obecni - młody
człowiek o przylizanej fryzurze cofnął palec i wskazał nim drzwi
autokaru. - Właźże pan wreszcie!
Alojzy N. przyjrzał mu się uważnie - nie mógł mieć więcej jak
trzydzieści lat, blondyn o białej karnacji skóry, pachnący lekko jakimiś
zagranicznymi perfumami. Bardzo przypominał Alojzemu czwarty obiad...
nie, raczej piąty podwieczorek. Zerknął w górę, do wnętrza autokaru;
wypełniali go ludzie w różnym wieku i płci obojga, co uznał za objaw
wielce obiecujący. Najwyraźniej się dokądś wybierali, co akurat było
Alojzemu bardzo na rękę.
- Przepraszam - wysapał. - Gdzie mogę usiąść?
- Koło mnie jest wolne miejsce - młodzian wskoczył na stopień i
owiódł go za sobą, dając po drodze znak kierowcy, że mogą już jechać.
Kiedy autobus wykręcał na wiodącą do przelotowe alei obwodnicę, Alojzy
zauważył, jak zza rogu wypadło tych dwóch w białych kitlach, rozglądając
się gorączkowo. Przez moment nawet chciał im pomachać na pożegnanie, ale
doszedł do wniosku, że nie należy przesadzać. Usiadł na wolnym fotelu
obok blondyna - chwilę się w nim wiercił, po czym zdecydował się zdjąć
marynarkę. Zabrał ją nocnemu sanitariuszowi, człowiekowi dosyć mikremu,
stądi piła go pod pachami. Najważniejsze jednak, że znowu był wolny.
Wolny i głodny.
- Moniek jestem - przedstawił się operatywny blondyn. - A gdzie
kolega ma koszyk? W co będzie zbierał grzyby?
- No właśnie, ehm, chyba zapomniałem - odparł Alojzy. - Mów mi Alek.
- Bardzo ładne imię - zachwycił się Moniek. - A co do koszyka, to
się nie przejmuj, możemy zbierać razem do mojego. Jak Jaś i Małgosia -
dodał z odcieniem pewnej figlarności. Alojzy nie miał nic przeciwko temu
- Moniek wyglądał na zdrowego faceta o normalnej przemianie materii,
choć z lekką tendencją do tycia; za parę lat mógł stracić wiele ze
swoich walorów.
Rozejrzał się uważnie po sąsiadach; wyglądali mu na urzędników,
przeważali panowie w wieku mocno średnim i takowejż tuszy, odcień skóry
zdradzał, że wątroby ich znajdowały się w stanie sporego zużycia; było
też kilka młodszy osób, z punktu widzenia Alojzego bardziej
interesujących. Siedzieli na końcu autobusu, skupieni wokół młodej,
roześmianej blondynki, stanowiącej najwyraźniej duszę towarzystwa.
Wyglądało to na pracowniczą wycieczkę na grzyby - z chwilą opuszczenia
rogatek miasta stateczni hierarchowie wyciągnęli z kieszeni płaskie
piersiówki i przepijali do się dyskretnie. Młodsi baraszkowali z
blondynką, podmacując ją coraz śmielej, czemu się wcale nie sprzeciwiała.
- Podoba ci się Anastazja, co? - zapytał z pewną nutką zawodu w
głosie Moniek. - Wszyscy się w niej kochają, a przecież wieszcz powiada
"Kobieto, puchu marny..." Nie ma to jak prawdziwa, męska przyjaźń.
- Owszem - odparł Alojzy niezobowiązująco. Anastazja strasznie mu
przypominała trzecie śniadanie. Do tej pory wspomnienie tej zaiste
wspaniałej uczty prześladowało go po nocach, szczególnie utrwalone po
mało ciekawych pierwszym i drugim obiedzie.
No cóż, wszystko na tym świecie dzieje się na zasadzie prób i błędów,
pomyślał z pewną melancholią.
Nastrój w autobusie powoli stawał się coraz swobodniejszy, w miarę
jak ubywało drogi i autokar zagłębiał się w sielski wiejski krajobraz.
Piersiówki gdzieś zniknęły, pojwił się za to grubszy kaliber, polonez i
stoliczna. W charakterze zakąsek krążyły tacki z rolmopsami - Alojzy
uprzejmie odmówił poczęstunku, nie chcąc sobie psuć apetytu. Po tak
długim poście spodziewał się zjeść w niedługim czasie coś ekstra.
Należało tylko zajechać na miejsce.
Alojzy lubił las, choć do tej pory zdarzyło mu się dwa razy spożywać
jedynie w parku. Łono przyrody działało nań inspirująco, nie mówiąc o
tym, że świeże powietrze zaostrzało apetyt. Co prawda zapomniał zabrać
ze szpitala skalpel, jako że opuszczał go w niejakim pośpiechu, miał
jednak nadzieję, że znajdzie od biedy chociaż kawałek szkła. Już kiedyś,
przy piątym podwieczorku, właśnie w parku, użył z braku laku szkła i
nawet nieźle mu poszło. To dziwne, ale najlepiej wychodziły mu historie
ad hoc, całkowicie improwizowane.
- Wszyscy lubimy niespodzianki - mruknął do siebie i wygodnie
rozparł się w fotelu.
- Coś mówiłeś? - obrócił się ku niemu Moniek.
- E, takie tam. Fajna wycieczka...
- O, tak, będzie jeszcze fajniej. Nigdy nie byłeś, co? No tak,
przecież pracujesz dopiero trzy dni. Jak to się stało, że cię jeszcze
nie poznałem?
- Eee, byłem bardzo zajęty - rozmowa zaczynała brzmieć mało
ciekawie; Alojzy nawet nie wiedział, za kogo właściwie brał go ten
wypachniony młodzian.
- Komputery to bardzo interesujące zajęcie - rozmarzył się Moniek. -
Też bym chciał...
- Dla chcącego nic trudnego - stwierdził Alojzy N. Skądinąd święcie
w to wierzył.
- Powinniśmy się zaprzyjaźnić - zaoferował się Moniek. - Nasze
wydziały mają ze sobą w przyszłości ściśle współpracować - położył mu
pieszczotliwie rękę na kolanie. - Może tak byśmy wypili brudzia?
- Alkohol bardzo szkodzi na wątrobę - zauważył Alojzy N., bardzo w
tych sprawach zasadniczy, i lekko się wychylił, aby skontrolować
sytuację; wszystko rozwijało się tak jak zwykle - niektórzy notable,
wyraźnie zmęczeni, posnęli w fotelach, inni pogadywali cicho między
sobą, dzieląc się na wyraźne grupki - tylko jeden, siedzący o parę
foteli przed Alojzym jegomość nie brał udziału w ogólnych rozrywkach -
siedział ponury i nieporuszony, gapiąc się w okno.
- A temu co? - zdziwił się Alojzy.
- Ach, to pan Grzegorz, przypadek nieuleczalny. Od rana do wieczora
zastanawia się, jak tu się najlepiej ustawić, co skutecznie zakłóca mu
sen, pracę i wypoczynek. Co byś powiedział na lekkiego szampana?
- Tfu, toż to świństwo! - Alojzy aż wzdrygnął się z obrzydzenia.
Drugi obiad była amatorką win francuskich; przez cały tydzień nie mógł
się potem pozbyć wstrętnego, metalicznego smaku.
- Nie to nie - powiedział Moniek obrażonym tonem i sam sobie nalał.
- Nie wiesz co dobre.
- Nieprawda - Alojzy miał w życiu tych kilka momentów naprawdę
boskiego kulinarnego uniesienia. Spodziewał się, że to i owo czeka go
też w przyszłości. Może nawet jeszcze dzisiaj.
Zerknął do tyłu - sytuacja na tylnym siedzeniu rozwijała się
systematycznie; Anastazja, właściwie już rozebrana, pozwalała się
obcałowywać gdzie kto chciał. Pozostało przy niej pięciu najgorliwszych
absztyfikantów, którzy kłębili się wokół, przeszkadzając jeden drugiemu.
- Ależ to ohydne - powiedział z niesmakiem Moniek. Wypił już prawie
całą butelkę i, lekko zaróżowiony, wyraźnie nabierał bojowości. - Ach,
cóż za świństwo jest kobieta!
- No, niezupełnie, w pewnych okolicznościach może być użyteczna,
zwłaszcza pewne organy.
- No pewnie, pochwa i macica - odparował zgryźliwie Moniek.
Co prawda Alojzy N. akurat nie te narządy miał na myśli. - A gdzie
wartości duchowe?
W tym momencie kierowca przełączył radio na wewnętrzne głośniki i
usłyszeli fragment komunikatu: Zabójca jest powszechnie znany pod
pseudonimem "Wątrobiarz", jako że każdej ofierze wycina wątrobę i
spożywa ją na miejscu. Do tej pory zabił w te sposób siedem osób -
pytanie, kiedy będzie następna. Być może już dzisiaj....
- Wyłączyć to! - wrzasnął któryś z młodzieńców, nie mogący się widać
przy radiu skupić na wdziękach Anastazji. Ustawili się właśnie w
"pociąg" - dziewczyna, szeroko rozkraczona na siedzeniu, obsługiwała
każdego po kolei. Alojzy widział białe tyłki, miotające się między jej
nogami. Tak, moralność dzisiejszej młodzieży pozostawiała wiele do
życzenia.
- Słyszałeś? - Moniek najwyraźniej starał się go odciągnąć od
rozwartej Anastazji. - Przymknęli go dziesięć lat temu, znałem jego
trzecią ofiarą, to była dziewczyna z mojego akademika. Zaciągnął ją do
parku, udusił i wyciął skalpelem wątrobę, którą potem na surowo
wpieprzył. I żeby ją sobie chociaż usmażył z cebulką...
- Surowe mięso jest bardzo zdrowe, a wątroba ma wiele witamin -
zauważy beznamiętnie Alojzy N. Na śledztwie, kiedy go już złapali,
powiedział policjantom to samo. W końcu to święta prawda.
- Wątrobiarz myśli pewnie podobnie - westchnął Moniek. - A swoją
drogą ciekawe, gdzie on teraz jest? Musiał zwiać dzisiaj wcześnie rano,
akurat jak wyjeżdżaliśmy.
- Wiesz, napiłbym się chyba tego szampana - powiedział szybko Alojzy.
- Nic już nie ma - młodzian zajrzał do pustej butelki, wyraźnie
ucieszony wzbudzonym zainteresowaniem. - Ale może ci zaśpiewam?
- Co takiego?
- Naszą pieśń, hymn urzędników piątego departamentu, ułożony na
cześć pana Grzegorza - wskazał tu na zasępionego ponuraka. Wstał,
zbliżył się do inkryminowanego i patrząc mu w oczy zaintonował doniośle:
/Takim jest i takim bede, /
/ czym jest dziwkarz czy też pede, /
/ SOCJALISTA czy FASZYSTA,
/
- Jam w tym serze jako glista! - zaryczał zgodnym chórem cały
autokar, nawet absztyfikant opuszczający właśnie szczodre łono
Anastazji. Po czym powrócono do swoich zajęć. Dochodziło południe i głód
Alojzego wzmógł się niezmiernie, ale też i wyglądało na to, że
dojeżdżają na miejsce - wioski i miasteczka zniknęły, zastąpione przez
gęsty bór, poprzetykany gdzieniegdzie jeziorami.
- Przed wieczorem skoczymy może do Królewca - poinformował go
Moniek. - Bardzo się ładnie rozwijają, mieszka tam teraz pół miliona
Chińczyków z Hongkongu. Bardzo rozrywkowe, piękne i wolne miasto.
- Może być. Nie mam nic przeciwko Chińczykom - Alojzy wiele słyszał
o egzotycznych walorach smakowych wschodniej kuchni.
Zawsze chciał wiedzieć, jaki to ma wpływ na wątrobę.
- Co? - z fotela przez nimi wychylił się młody człowiek o ziemistej,
wręcz zielonej cerze. - Nigdy - wrzasnął. - Z żółtą, brązową, czarną i
semitką!
Coś nim gwałtownie targnęło, schylił się w dół i dobiegły ich
odgłosy pracowitego wymiotowania.
- A temu co znowu? - zdziwił się Alojzy. Z wolnościowych czasów nie
przypominał sobie takich cudaków.
- Ciężka przypadłość, narodowość - wyjaśnił Moniek. - Ten jest
uczulony na kolory. A przecież black boys are so sweet...
- Nie mam zdania w tej kwestii - dotychczasowe kulinarne penetracje
Alojzego ograniczały się raczej do razy białej, nie tyle jednak z
rasowych uprzedzeń, co konieczności.
- Chyba dojeżdżany - rzeczywiście, autobus skręcił z asfaltowej
szosy na jakąś pustą, leśną drogę. Towarzystwo budziło się, zbierało
puste butelki, nawet Anastazja wbiła się w majtki.
Po chwili stanęli przy rozległej, kwiecistej polanie.
- No i co, pójdziesz ze mną? - zaoferował się znowu Moniek. - Wiem,
gdzie tu można znaleźć prawdziwki.
- A kozik do wycinania grzybów masz?
- Nie - obruszył się młodzian. - Żadnych barbarzyńskich metod, tylko
delikatne wykręcanie.
Ażeby cię pokręciło, cholerny esteto - zaklął w myślach Alojzy. Co
prawda bardziej mu dziś pasowała Anastazja, ale właściwie mógł zacząć i
od Mońka. - Weź chociaż coś do picia.
- Mam pepsi w puszkach - Alojzy znowu brzydko zaklął; choć z drugiej
strony jakaś pusta flaszka w tym zagrzybionym lesie zawsze się nawinie.
Jedyne, czego tak naprawdę w życiu żałował, to braku umiejętności
filipińskich znachorów, którzy otwierali ciała po prostu palcami.
Jakżesz by wtedy wzrosły jego możliwości! Każdą wątrobę mógłby sobie
przed wyjęciem dokładnie obejrzeć. A tak, chcąc nie chcąc, działał
trochę na wyczucie.
Towarzystwo wysypało się z autokaru i natychmiast rozbiegło na
wszystkie strony, wsiąkając w gąszcz między drzewami. Zanotował w
myślach kierunek, w którym zniknęła Anastazja, wraz z kółkiem
adoratorów. Ciekawe. jak tym pójdzie grzybobrabie, pomyślał. Odetchnął
pełną piersią, rozkoszując się rozmaitymi leśnymi aromatami. Wręcz
pachniało tu wolnością...
- Gdzie my pójdziemy? - zwrócił się do Mońka, który obładowany
koszykami i torbami gramolił się właśnie z autobusu.
- Co tam grzyby, najpierw zrobimy sobie piknik, znam tu takie
świetne miejsce... - Alojzy został pociągnięty w stronę dokładnie
przeciwną niż poszła Anastazja. Dam ci ja piknik - obiecał Mońkowi w
duchu, przyrzekając sobie wyrwać jego wątrobę choćby i gołymi rękami.
Weszli w las. Moniek szczebiotał wesoło, zachwalając uroki obiadu na
łonie natury - w tym akurat obydwaj byli zgodni. Alojzy bał się tylko,
że w gęstwinie straci orientację, choć las wyglądał dość niegroźnie,
mieszany, sosnowo-dębowy, dość rzadki, z dużą ilością małych polanek. Na
jednej Moniek zatrzymał się i wskazał miejsce pod młodym dębem.
- Tam jest najmiększa trawa w całym lesie - zapewnił. - Trzeba tylko
z niej powybierać żołędzie.
- Już ja ci wybiorę - zgrzytnął wściekle Alojzy, zmęczony tym
łażeniem w kółko.
- Czy nie uważasz, że mężczyźni powinni zawsze trzymać się razem? -
zapytał Moniek, rozkładając rzeczy na ziemi.
- Uważam - odparł Alojzy i huknął go piąchą w kark. Zrobił to z
wprawą, podobnie załatwił pierwszy obiad i piąty podwieczorek. Pięść
miał jak granitową kostkę, nie darmo przez parę lat robił jako brukarz.
Moniek nawet nie ćwierknąwszy na pożegnanie padł twarzą w dół.
Alojzy poprawił mu jeszcze, aż usłyszał suche chrupnięcie - teraz miał
pewność, że mu posiłek nie ucieknie. Obrócił go na plecy i zadarł wysoko
koszulę. W pierwszym rzędzie obmacał wątrobę - wyglądało na to, że
wszystko jest w porządku, żadnych obrzęków i podejrzanych plam. Z
drugiej strony wiedział, jak bardzo pozory mogą być mylące - ot, jak się
strasznie naciął przy drugim obiedzie. Też niby wszystko wyglądało jak
trzeba, a w środku... Alojzy aż się wstrząsnął na samo wspomnienie. Jak
można tak postępować z własną w końcu wątrobą!
Zaznaczył wyjętym z kieszeni Mońka długopisem linię, wzdłuż której
zamierzał wykonać swoje sławne, wypracowane w czasie intensywnych
ćwiczeń, cięcie poprzeczne. Potrzebował tylko kawałka czegoś ostrego.
- Królestwo za flaszkę - pomrukiwał, przeszukując najbliższe okolice
dębu. Niestety, nie znajdował tam nic poza pognieconymi puszkami i
plastykowymi kubkami. Musiał zataczać coraz szersze kręgi - w pewnym
momencie polana zniknęła mu z oczu i wszedł między drzewa, cały czas
patrząc pilnie pod nogi. Nadal nic nie znajdował.
- Co jest, do kurwy nędzy - bluznął głośno, zirytowany. - Czy ten
jebany naród już nie pije w plenerze?
- A dlaczego by nie, pije - ktoś mu odpowiedział. - W mordę też daje.
Sekundę później w głowie Alojzego rozbłysły wszystkie gwiazdy, a
potem stała się ciemność.
- I po jaką cholerę żeś go tu przywlókł, co?
- Ale on się bardzo brzydko wyrażał...
- No to trzeba go było pierdolnąć i zostawić gdzie padł, gówniana
głowo!
- Ale on mówił o naszym narodzie!
- Aaaaa...
Zapadła chwila krępującego milczenia. Alojzy N. nadal leżał
nieruchomo, udając ogłuszonego. Nie drgnął, nawet gdy ktoś go
lekceważąco trącił butem.
- Skoro tak, to nieście go do Niesioła, niech on rozstrzygnie -
powiedział pierwszy głos, ten zirytowany. Alojzy poczuł, jak chwytają go
pod ramiona i gdzieś niosą, niezbyt delikatnie; nogi wlokły mu się po
ziemi i o mało co nie postradał butów. Po paru chwilach ręce puściły go
i zwalił się jak kloc. Sekundę później wrzasnął jakby kąpany we wrzątku,
gdy ktoś wylał mu na głowę co najmniej wiadro wody. Otworzył oczy,
otrząsnął się niczym pies i wstał, na razie na kolana.
Klęczał przed mężem w wieku średnim, o jajowatej głowie, porosłej u
szczytu jeżykowatą szczeciną, twarzy chytrej, o oczkach małych i po
świńsku bladoniebieskich, znamionujących złośliwą inteligencję. Mąż ów
spoczywał na czymś w rodzaju tronu, zbitym z surowych sosnowych desek,
aczkolwiek wyściełanym sutym, sprężynowym materacem. Siedziszcze owo
stało pod rozłożystym dębem, pamiętającym chyba jeszcze czasy
prasłowiańskie. Siedzący na nim człowiek ubrany był w coś
przypominającego konopny worek na ziemniaki, przepasany na brzuchu i na
krzyż przez piersi liczącym z kilkanaście metrów różańcem. Mąż ów
patrzył pilnie na Alojzego, a jego oblicze nabrzmiewało gniewem.
- Co, na ostatnią zgniłą piszczel świętego Jerzego, ten dupek Jur
nam tu przywlókł? Czy on ma nas za pedałów? Co my sądzimy o pedałach?
/W promiennym blasku, /
/ szlachetnych czół, /
/ wbijemy ciotę, /
/ na pal, na kół! /
Wyryczana przez kilkadziesiąt gardeł obietnica zagrzmiała
złowieszczo nad lasem. Alojzy N. ostrożnie rozejrzał się wokół -
otaczała go gromada mężczyzn w różnym wieku, ubranych tak jak osobnik na
tronie w konopne wory i przepasanych różańcami. Dodatkowo każdy z nich
dzierżył w ręku olbrzymi, co najmniej merowej wysokości krucyfiks, okuty
żelazem, którym potrząsał bojowo, strojąc do Alojzego groźne miny. Przez
tłum przepychał się do stóp tronu człeczyna doś podłej postury.
- O czcigodny Niesiole... - zaczął pokornie, ale tamten nie dał mu
skończyć.
- Jur, do czorta, kogo miałeś przyprowadzić?!
- No, eee, niby kobietę... - człeczyna był wyraźnie skonfundowany.
- Pierdzielisz jak zwykle - powiedział nieco spokojniej mąż nazwany
Niesiołem i poprawił się na siedzisku. - Nie ma kobiet, są tylko kurwy,
poza oczywiście Matkami Polkami, które są święte. - Przy tych słowach
przez tłum przeleciał szmer nabożnych westchnień. - I taką kurwę, mój
poczciwy Jurze, miałeś przyprowadzić. A co tu mamy?
- To szpieg, ot co! - wykrzyknął naraz Jur, wyraźnie ucieszony z
nagłego konceptu. - Od konkurencji, może od gedeonitów?
Gedeonitę za pytę
Tęgo rwać - job twoja mat'!
Z pobliskich drzew zerwało się stado kawek, wystraszonych nieludzkim
rykiem. Niesioł uśmiechnął się z satysfakcją.
- Oto głos prawowiernych - oświadczył. - Ej, ty - zwrócił się do
Alojzego - jesteś gedeonitą?
- Nie - odparł Alojzy N. zgodnie z najszczerszym przekonaniem. - A
co to za jedni?
- Ot, spryciula - uśmiechnął się domyślnie Niesioł. - Cwany jak
bogomilec.
Bogomilca jak zgnilca
W ryj - hej, brachu, bij!
Kołujący nad polaną czarny jak smoła kruk skrzeknął przeraźliwie i
machając opętańczo skrzydłami pognał na ślep wprost ku stojącemu w
zenicie słońcu. Niesiołowi zaś ryki zgromadzonych najwyraźniej pieściły
ucho, niczym niebiańska muzyka.
- Nic nie wiem o bogomilcach - powiedział z powagą Alojzy. - Nie
wiem nawet, jak się nazywają.
- Ot, patrzcie go, manichejczyk jeden, jak tu nam kręci - Niesioł
popatrzył na niego z wyraźnym obrzydzeniem.
Manichejczyka w żyć,
Tęgo, kurwa, bić!
Las tym razem pozostał głuchy i nieruchomy, ponieważ wszystka
zwierzyna zdążyła już uciec. Z tłumu wystąpił za to jeden szpakowaty
jegomość i wskazując na Alojzego krucyfiksem oświadczył:
- A mnie się zdaje, że to adwentysta.
Z adwentystą jak z glistą
Ciach - aż bierze strach!
Niesiołowi wrzaski musiały się przejeść, ponieważ tym razem skrzywił
się nieco i czas jakiś przetykał sobie ucho.
- Patrzcie no - powiedział w końcu. - Łopuch dał wreszcie głos...
ale, ale, gdzie jest Jur?
Delikwent wycofywał się rakiem, w niedwuznacznym zamiarze dania
nurka w las. Na znak Niesioła pochwyciło go dwóch tęgich młodzieńców i
powiodło przed siedziszcze.
- Słuchaj no, Jur - aż wychylił się z fotela, aby ten go lepiej
słyszał. - Jeśli do wieczora nie przyprowadzisz tu jakiejś kurwy, to noc
spędzisz leżąc krzyżem na grochu, jak amen w pacierzu, rozumiesz, suczy
synu?
- I owszem - odparł płaczliwie Jur. - A co z nim będzie? - wskazał
na Alojzego.
- Zastanowimy się, nie ma pośpiechu... Jeśli to heretyk, to go
spalimy, jeśli pedał, to wbijemy na pal. Ale najpierw obiad.
Otaczająca tron Niesioła gromada rozstąpiła się i wreszcie Alojzy
mógł się dokładniej rozejrzeć. Rzecz działa się na obszernej polanie, na
której stało kilka drewnianych szop. Na środku paliło się wielkie
ognisko z dużym kotłem, skąd dobiegał smakowity zapach gotującej się
strawy. Towarzysze Niesioła ustawili się w kolejce, z menażkami w ręku.
Alojzy poczuł, jak głód skręca mu kiszki - niepotrzebnie sobie robił
przy Mońku tyle apetytu. Pierwszą menażkę przyniesiono Niesiołowi,
który, nie zwracając więcej uwagi na Alojzego, zaczął ryć w niej
pracowicie, postękując przy co gorętszych kawałkach - jedli bardzo
obiecująco wyglądający gulasz. Alojzy dumał właśnie, czy aby się nie
złamać i nie poprosić o trochę, kiedy z szeregu wyskoczył ktoś i rzucił
się na ziemię, miotany epileptycznymi drgawkami.
To był Łopuch - nikt nie zwracał na niego uwagi, wszyscy rozeszli
się i poprzysiadali gdzie kto mógł. Łopuch naraz znieruchomiał, po czym
wstał, jakiś cały taki sztywny i nienaturalny, z zamkniętymi oczyma, i
wzniósł ręce ku górze.
- O, znowu wieszczyć będzie - zauważył ktoś, nie przerywając jedzenia.
- Niedobrze - jęknął innych głos. - Poprzednio wpadł na pomysł,
abyśmy w przypadku zmaz nocnych urządali rano uroczysty pogrzeb
prześcieradła, jako że w trakcie wycieku miliony dzieci naszych
niewinnych a niepoczętych giną i to bezpowrotnie...
- Na szczęście nie mamy tu prześcieradeł, che, che.
Łopuch zgromił ich surowym wzrokiem, po czym znowu przymknął w
natchnieniu oczy, otworzył usta i jął mówić grobowym głosem:
- Nie ma Boga innego niż nasz Bóg, a Łopuch jest jego prorokiem...
Niesioł, do tej pory całkowicie zajęty menażką, zastrzygł naraz
uszami i poderwał głowę.
- A pierdolnij mu tam który, bo najwyraźniej coś mu się popieprzyło!
- ryknął w stronę ogniska. Poderwał się na te słowa młody brunet i nie
odkładając nawet łyżki dopadł Łopucha, wymierzając mu celnego kopniaka w
zadek. Ten grzmotnął jak długi na ziemię, ale natychmiast zerwał się,
podniósł grożąco obie dłonie, tym razem zaciśnięte w pięści, i wysyczał:
- Nie ma Boga innego niż nasz Bóg, a Niesioł jest jego prorokiem...
Niesioł, usłyszawszy to, skinął potakująco głową i zauważył od
niechcenia:
- Azaliż powiadam wam, bracia moi, celnie wymierzony kopniak działa
cuda. Czarny, może jakieś oświadczenie na ten temat?
Młody brunet, który dopiero co skopał Łopucha, wyprostował się,
odzywając zarazem głosem tak natchnionym i elegijnym, że gdyby Alojzy
już nie klęczał, to niewątpliwie padłby na kolana, dziękując świętej
ziemi ojczystej za wydanie z siebie tak zacnego młodzieńca. Mowa
Czarnego była bardzo krótka i treściwa:
- Dobrze jest nam z wodzem naszym, Niesiołem, a kto mówi, że nie, to
go w mordę!
Zaczem usiadł z godnością na pieńku i chwycił za łyżkę.
- Słyszałeś, Łopuch?
- O nierządne królestwo i zginienia bliskie! - wył dalej tamten jak
gdyby nigdy nic, potrząsając groźnie pięściami.
- No już dobrze - Niesioł odłożył menażkę i wytarł rękawem
otłuszczone usta. - Do pokuty, psubraty!
Na to hasło wszyscy obecni na polanie rzucili się na kolana,
wyciągając jednocześnie poukrywane gdzieś krótkie biczyki, którymi wnet
zaczęli się wzajem okładać. Wkrótce polana wypełniła się łoskotem
obijanych pleców i kurzem wznieconym z trzepanych worków. Alojzemu w
pierwszej chwili zaparło dech na widok tego samopoświęcenia, ale, gdy
spojrzał uważniej, odkrył, że bicze są jakieś dziwne; mało przypominały
narzędzia rzeczywistej kaźni, a i jękliwe odgłosy wydawane przez
biczowników wydawały mu się zbyt teatralne. Zerknął kątem oka na
okładającego siebie Niesioła - i wszystko zrozumiał: jego bicz składał
się z irchowego rzemyka zakończonego wełnianymi pomponami. Niesioł
okładał się nim zapamiętale, jęcząc jakby darto zeń pasy, omaszczając
rany gorącą smołą.
Wtem na skraju lasu dało się zauważyć poruszenie - to wracał Jur z
patrolem, złożonym z pięciu najbardziej bojowych pokutników; prowadzili
między sobą nikogo innego, tylko Anastazję.
A właściwie to ona prowadziła wysłanników, najwidoczniej
zaciekawiona i podekscytowana sytuacją. Pierwszy zauważył ich Niesioł i
natychmiast przestał się biczować.
- No wreszcie - krzyknął uradowany. - Dawaj tu tę kurwę!
- Co jej zrobicie? - zapytał trwożliwie Alojzy; ewentualne spalenie
Anastazji jako czarownicy eliminowało dziewczynę z kręgu jego
potencjalnych klientek.
- Będziemy pierdolić tak długo, aż ją zapłodnimy i z kurwy zrobi się
Matka Polka - wysapał Niesioł, wyraźnie podniecony.
Podwinął worek i drapał się po włochatych jądrach; Alojzy zauważył
przy tym, że owa tak zgrzebna szata jest od spodu podszyta jedwabiem. -
Dwaj ją sam - wrzasnął Niesioł i zeskoczył z tronu. - A wy gdzie? -
ryknął na tych, którzy porzucili bicze i zaczęli się ustawiać w karnym
szeregu. - Najpierw sperma błogosławionych, czyli moja i, niech wam
będzie, Łopucha. Wy później, jak skończycie pokutę.
- Słusznie prawisz, o Wielki Niesiole - dołączył się Łopuch. -
Biczujcie, bracia, aby jeno szczerze, a nagroda w niebiesiech was nie
minie.
Po szeregu przeleciał jęk zawodu. Niesioł wyłowił to błyskawicznie i
uniósł w uspokajającym geście rękę.
- No, myślę, że nie będziemy czekać tak długo, sądzę, że już
wieczorem paru z was...
- Długo jeszcze będziecie dyskutować? - zapytała bez ogródek
Anastazja, która od dłuższego czasu zniecierpliwiona przysłuchiwała się
rozmowie. - Ten mały powiedział, że znajdę tutaj największe kutasy w
całym chrześcijaństwie.
- O właśnie - potwierdził Niesioł. - Jak zwykle Jur pierdzieli
nieprzytomnie, tak tym razem jest krynicą prawdy.
- Nie masz Asa nad kutasa! - huknęli dziarsko biczownicy, widząc,
jak Niesioł podmacuje wstępnie Anastazję, wiodąc ją ku najbliższej
szopie. Patrzyli za nim z zazdrością, a niektórzy, co bardziej wrażliwi,
oblizywali się nerwowo.
- No, panowie, co jest? - wrócił się do nich Łopuch. - Wszak
powiedziane jest, że błogosławieni cierpliwi itp. Jazda do roboty!
Tłumek szemrał jeszcze chwilę, po czym wzięto się z powrotem do
biczowania, ale początkowy zapał gdzieś się ulotnił: cały czas zerkano w
kierunku szopy, skąd dochodziły wrzaski i pojękiwania dziewczyny i
dzikie pochrząkiwania Niesioła. Alojzy N. uświadomił sobie nagle, że nik
to go nie pilnuje; cały czas na klęczkach, zaczął ostrożnie przesuwać
się w kierunku skraju polany. Nikt nie zareagował - znowu przerwano
biczowanie i zaczęto kolejną kłótnię: do Alojzego dolatywały okrzyki w
rodzaju "Też mam dużego!" i "Ja zapłodniłem już piętnaście, to i tej dam
radę". Łopuch próbował protestować, ale dostał w trąbę i cała gromada
ruszyła hurmem ku szopie. W tym momencie Alojzy dotarł właśnie do
krzaków na skraju polany, w które dał nurka, puszczając mimo uszu
wybuchły nagle zgiełk, z dominującym rykiem rozwścieczonego Niesioła.
Wstał, otrzepał się z grubsza i ruszył przed siebie, byle dalej od
pobożnego zgromadzenia. Prawdę mówiąc zaczynał mieć tego lasu powyżej uszu.
Szedł doś długo, niespecjalnie dbając o kierunek - po jakimś czasie
trafił na ścieżkę, dopiero co wydeptaną, jak mu się wydawało. Postanowił
pójść nią, przypuszczając, że zaprowadzi go do jakiejś gajówki albo
szosy. Po jakich dziesięciu minutach dotarł do niewielkiej łączki. Ale
nie stała tam bynajmniej mała, przyjemna gajówka.
Centralną część łąki zajmował ogromny, idealnie okrągły drewniany
stoł, wokół którego siedziało kilkunastu mężczyzn w różnym wieku. Przed
każdym stał kufel co najmniej litrowej pojemności, z którego co jakiś
czas biesiadnik pociągał. W wyczulone nozdrza Alojzego uderzył
charakterystyczny zapach piwa.
- Czyżby konwent PPP? - zapytał zdumiony na głos. Na te słowa ożywił
się jeden jegomość w średnim wieku, o olbrzymiej brodzie i imponującej
łysinie, którego kufel wyróżniał się znaczniejszą od innych pojemnością.
Najwyraźniej człowiek ów prezydował w tym szacownym gremium.
- Mylisz się, młody człowieku - oznajmił mentorskim tonem. - To jest
LOF.
- Hę? - Alojzy nadstawił ucha. - Co za LOP?
- LOF, a nie LOP, młodzieńcze. Letnie Orgazmy Fantastyków. A o Letni
Obóz Pokutny to już chyba się otarłeś, co? Cały las pełen tej zarazy...
swego czasu porwali nam Tereskę i tak przerżnęli, że przez trzy dni
chodziła uśmiechnięta od ucha do ucha. A ile piwa zmarnowała przez ten
czas? Tak była rozmarzona, że nie potrafiła kufla do kranu
przypasować... Cholerni charcerze!
- To ci tam, to są harcerze? - zapytał zdziwiony Alojzy. Należał
kiedyś przez tydzień do jednej drużyny, ale wtedy wyglądało to trochę
inaczej.
- Nie harcerze, tylko charcerze, przez "ch" - objaśnił brodacz. - To
od Zgromadzenia Chrześcijańsko-Polskiego, w skrócie ZCh-P. Co, ciebie
też dorwali? Rypią już facetów? Sodoma i Gomora!!!
- Eee, jeszcze nie - uspokoił go Alojzy. - Interesowałem ich jako
heretyk.
- Nie przejmuj się, my, fantastycy, też jesteśmy heretykami - rzekł
brodacz. - Napiłbyś się może piwa? Hej, Tereska, kufel dla gościa!
Spomiędzy drzew wyłoniła się mała, zgrabniutka kelnereczka w
fartuszku, czepeczku i czarnych rajstopach. Na tacy niosła oszroniony
dzban i kufel. Na jej widok ozwało się Alojzemu burczenie w brzuchu.
Oczami duszy widział już jej apetyczną, różowiutką wątrobę, czyściutką i
bez nalotów. Tereska tymczasem obeszła cały krąg, uzupełnijąc tu i
ówdzie poziom płynów, potem na wolnym miejscu postawiła kufel i wlała
doń resztę zawartości dzbana. Potem znowu zniknęła między drzewami,
kręcąc apetycznym tyłeczkiem - Alojzy dostrzegł tam jakieś zabudowania,
nad którymi snuł się wątły dymek.
- Piwo dobre jest i zdrowe - oznajmił brodacz, czyniąc w kierunku
Alojzego zapraszający gest. - A jak filtruje nerki!
Alojzy zerknął na niego z ukrywaną niechęcią; być może nerki
brodacza zostały dawno wypłukane z ostatniego miligrama piasku, niemniej
za jego wątrobę nie dałby złamanego centa, sądząc po obrzmiałej facjacie
i lekko posiniałych rękach. Najwyraźniej gardził tym tak istotnym dla
Alojzego organem. Zupełnie jak drugi obiad.
Zbliżył się do stołu i zerknął na siedzenie - był to wydrążony
pniak, dość sprytnie wyprofilowany. Tam, gdzie powinno znaleźć się
krocze, widniał umocowany plastykowy lejek połączony z rurką, która
znikała gdzieś pod stołem.
- A to co? - zapytał zaciekawiony, oglądając lejek.
- Nic takiego, to tylko uryngator, czyli, mówiąc po naszemu,
odjszczalnik - objaśnił brodacz. - Służy toto w statkach kosmicznych do
zamkniętego obiegu wody. Ten jest nasz, krajowy, odkupiliśmy go od
Narodowego Programu Kosmicznego, akurat zdążyli to wyrychtować, kiedy
okazało się, że na resztę, czyli samą rakietę, zabrakło pieniędzy, chłe,
chłe. - zarżał radośnie. - Co, podoba ci się?
- Niespecjalnie - odparł Alojzy, sadowiąc się na pniaku. - A
właściwie po co wam ta odzyskiwana woda? - zajrzał do kufla i pociągnął
nosem. Pachniało nieźle, poza tym czuł lekkie pragnienie; dzień był
wyjątkowo ciepły.
- Przerabiamy ją na piwo, o tam, między drzewami, ot co - brodacz
uśmiechnął się z satysfakcją. - Dajemy narodowi przykład prawdziwie
ekologicznej gospodarki, oj, przepraszam na chwilę, właśnie muszę - jego
twarz rozpromienił wyraz błogiego zadowolenia, a pod stołem coś
zaszumiało i zagulgotało. - Ot, jak to powiedział pewien pisarz, dobrze
się odlać to jak dobrze wypierdolić, chłe, chłe.
- Panowie są pisarzami? - zainteresował się Alojzy, odsuwając od
siebie kufel.
- B y ł y m i
pisarzami - uzupełnił brodacz. - A co, czytałeś waść może coś
ciekawego ostatnio?
- No, zasadniczo nie zajmuję się literaturą - Alojzy tak naprawdę
czytywał z prawdziwym przejęciem jedynie encyklopedię medyczną i
popularnonaukowe artykuły traktujące o chorobach wątroby.
- I bardzo słusznie - skomentował rozmówca. - Tutaj - wskazał na
towarzyszy, którzy w ponurym milczeniu pociągali z kufli, nie
przejawiając żadnego zainteresowania Alojzym ani czymkolwiek - masz waść
kwiat krajowej fantastyki, ostatniego uprawianego u nas gatunku
literackiego, poza, oczywiście, pornografią - znasz ten popularny
slogan: "Tylko głupiec i kanalia lekceważy genitalia, bo najbardziej
jest dziś modne reklamować części rodne!"
- Nie bardzo - jedynym organem godnym uwielbienia była dla Alojzego
wątroba.
- No właśnie - ciągnął brodacz - my też nie jesteśmy nim zachwyceni.
Długo szukaliśmy środków zaradczych, aż wreszcie wpadliśmy na genialny w
swej prostocie pomysł. Zgadnij, co trzeba zrobić, aby literatura się
odrodziła?
- Nie wiem - przyparty do muru Alojzy rozejrzał się bezradnie dookoła.
- Nie pisać! - wrzasnął triumfalnie brodacz. - Ani jednego zdania,
wyrazu, przecinka czy kropki, zupełnie nic. To jedyny sposób, wyzerować
całość, wyczyścić do ostatniego słowa, aż do momentu, gdy nie znająca
oparcia w piśmie mowa stanie się małpim skrzekiem i świńskim
pochrząkiwaniem. A wtedy wszystko zacznie się od początku, od "Ala ma
kota". Dobrze mówię?
Jego piwni kompanioni ocknęli się na moment i w milczeniu
przytaknęli, przepijają do się obficie. Na horyzoncie ukazała się
Tereska z kolejną tacą.
- A zgadnij w takim razie, jak do tego chcemy dojść?
Alojzy pokręcił przecząco głową - zupełnie mu się już wszystko
pomieszało.
- Przez piwo, kochanieńki, nie darmo starożytni powiadali, że in
pivo veritas. Otóż stosowane w odpowiednich dawkach nie tylko wymywa
piasek z nerek, ale i myśli z mózgu, ową bałamutną podstawę wszelkiej
pisaniny. Nieprawdaż, koledzy?
Uczestnicy libacji przytaknęli w milczeniu i wyciągnęli chciwie
kufle ku dzbanowi Tereski.
- Nigdy byś nie pomyślał, że siedzą tutaj redakcje dwóch czołowych
periodyków, chwalebnie zresztą zbankrutowanych. Za resztkę kupiliśmy ten
odjszczalnik i przenośny browar. Dzięki temu dajemy narodowi wzór
przykładnego bytowania, tworząc modelowy ekologiczno-intelektualny układ
zamknięty. Kiedyś będą nam stawiać za to pomniki.
- Być może - Alojzy stracił serce dla tematu, obserwując ruchliwy
tyłeczek Tereski, oddalający się w kierunku, jak sądził, browaru. -
Chyba już sobie pójdę...
- Na twoim miejscu bym się nie śpieszył, ostatnio w okolicy znowu
pojawił się Don Teykote... Może jeszcze trochę piwa?
Plan, który pojawił się w umyśle Alojzego w czasie rozmowy z
wyzbywającym się myśli i piasku w nerkach pisarzem, wyglądał w gruncie
rzeczy bardzo prosto. Postanowił dla niepoznaki odejść trochę od polany,
aby potem, klucząc między drzewami i obchodząc ją szerokim łukiem,
trafić cichcem do zabudowań, gdzie urzędowała Tereska. Fertyczna owa
kelnereczka pasowała mu niezwykle na smakowity ósmy obiad... Zaraz potem
obiecywał sobie wyjść z tego zwariowanego lasu - w porównaniu z nim
szpital wydawał się oazą normalności, jeśli nie liczyć tych paru
Napoleonów i Jezusów Chrystusów z oddziału schizofreników. Ból w
wygłodzonych trzewiach stawał się już tak nieznośny, że niespecjalnie
patrząc na boki rwał przez las niczym wypuszczony na łowy chart,
głodzony przedtem przez tydzień celem wzniecenia należytego zapału.
Wypadł na jąkąś przecinkę - naprzeciw niego posuwało się ścieżką
dwóch rowerzystów, większy i mniejszy. Ten większy jechał z przodu,
wymachując długim drągiem; na widok Alojzego wrzasnął jak obdzierany ze
skóry i nacisnął mocniej na pedały, biorąc drąg pod pachę. Najwyraźniej
zamierzał mu przyłożyć. Alojzy obrócił się na pięcie i chciał z powrotem
wskoczyć między drzewa, ale tamten był szybszy - coś świsnęło w
powietrzu i po raz drugi tego dnia Alojzy rozstał się ze świadomą
częścią swego bytu, jakby to pewnie ujął jego znajomy, nie do końca
jeszcze wypłukany pisarz.
- Wydaje mi się, Wasza Miłość, że wszystko w porządku.
- Pozory bywają mylące, Paszek, sprawdź jeszcze raz.
Alojzy N. poczuł, że ktoś mu gmera w rozporku. Ponieważ napastników
było dwóch, postanowił nadal udawać nieprzytomnego.
- Wygląda na autentyczny, brak śladów szwów poopercyjnych.
- Dobra, zapnij mu spodnie i zacznij badania antropometryczne.
- To trzeba go obudzić...
Ktoś trącił Alojzego w bok jakimś tępym przedmiotem.
- Hej, człowieku, wstawaj!
Otworzył oczy i zobaczył nad sobą długą i wychudzoną twarz, o
jarzących się, czarnych oczach. Na szczycie kobylej czaszki tkwił
czerwony kask motocyklowy, z wymalowanym niezdarnie srebrnym orłem.
Także koszulka była w biało-czerwoną szachownicę.
Człowiek ów siedział na rowerze i szturchał Alojzego w bok długim
drągiem, wyraźnie zniecierpliwiony. Alojzy usiadł ciężko i złapał się za
głowę, ale wnet dostał po łapach od drugiego napastnika, człowieczka
małego i okrągłego, który dobrał się do jego zbolałego łba z dziwacznym
cyrklem, o wygiętych i zakrzywionych ramionach. Człowieczek mierzył nimi
odległość nosa od podbródka, szerokość czaszki, rozstaw oczu, potem
wyjął małą poziomnicę i przyłożył ją Alojzemu do nosa, wreszcie
wyciągnął notes, podręczny kalkulator i czas jakiś, mrucząc pod nosem,
pilnie rachował. Wreszcie skończył i podkreślił dwukrotnie wynik.
- Najwyżej ósmak, Wasza Miłość - oznajmił. - A może nawet i nie to.
- Tak i myślałem - tytułowany osobnik odstawił żerdź i odetchnął z
ulgą. - Wiesz, kim jestem? - spytał Alojzego. Ten pokręcił bezradnie
głową. - Oto masz przed sobą ostatniego prawdziwego i bez skazy rycerza
Rzeczypospolitej, pogromcę smoków i żydłaków, dzielnego Don Teykote z
Maniaczek, a to mój sługa i rzeczoznawca, Paszek - wskazał na małego
człowieczka. - Wędrujemy przez ten nieszczęsny kraj, tępiąc smoki i
żydłaki, a szukając przy tym panny Dulcysi z Tobiaszek, ostatniej
czystej krwi szlachcianki-aryjki na tych ziemiach, z którą się połączyć
pragnę, aby dać krajowi potomstwo w postaci czystych rasowo obywateli.
- Kto to jest żydłak? - zapytał Alojzy, słuchający do tej pory z
niemo otwartymi ustami.
Don Teykote spojrzał na niego dziko.
- To Żyd!!! - ryknął wściekle. - Żyd z Żydów najgorszy,
dwustuprocentowy, o pejsach do ziemi, nosie garbatym jak krogulec,
porach szerokich na trzy palce, gołożołędny i cuchnący czosnkiem jak
Hiob gnojem. Kiedy takiego tylko zobaczę, spinam mego Rosysia - tu
poklepał rower pieszczotliwie po ramie - i raz dwa robię z nim koniec.
Są gorsi od smoków.
- Nigdy takiego nie widziałem - oświadczył Alojzy. - A pan?
Ostatni prawdziwy rycerz chrząknął i powiercił się na siodełku,
potem zerknął błagalnie na Paszka, który jednak był zajęty pakowaniem
przyrządów pomiarowych, czyli lupy i cyrkla. Kiedy skończył, wyjął z
kieszeni kanapkę i zaczął ją najspokojniej konsumować, gapiąc się w las.
- Ohyda - mruknął Don Teykote i pochylił się konspiracyjnie ku
Alojzemu. - Nie ufam temu ćwokowi, podejrzewam, że jest conajmniej
półkrwi Żydem. Oto, do czegośmy doszli.
Paszek przestał jeść kanapkę.
- Ciekawe, co Wasza Miłość zrobi z tą babką z domu Szlangbaum...
- Milcz, swołocz - Don Teykote uśmiechnął się wyrozumiale do
Alojzego. - Och, gorąco dzisiaj, to i plecie bez ładu i składu... o,
właśnie, co się będę męczył.
Sięgnął do tyłu i z przymocowanego do bagażnika plecaka wyciągnął
małą, czerwoną okładkę, skórzaną, w wytłoczonym białym orłem i napisem
SKŁAD ZASAD NARODU POLSKIEGO. W środku, jak spostrzegł Alojzy,
znajdowała się tylko jedna kartka. Don Teykote otworzył okładkę i
odchrząknąwszy uroczyście zaczął czytać:
- "Zasada pierwsza: w Polsce żyje trzy miliony czystej krwi Żydów.
Zasada druga: w Polsce żyje sześć milionów osób w połowie
żydowskiego pochodzenia.
Zasada trzecia: w Polsce żyje dwanaście milionów w jednej czwartej
Żydów.
Zasada czwarta: w Polsce żyje dwadzieścia cztery miliony Żydów w
jednej ósmej..." - Do takich i ty się zaliczasz - wyjaśnił Alojzemu Don
Teykote. - "Zasada piąta..."
- Zaraz - przerwał Alojzy, który cały czas podliczał na palcach. -
To nam daje już czterdzieści pięć milionów.
- No i co z tego? - rycerz bez skazy wzruszył ramionami.
- Przydałyby się jakieś wnioski...
- Proszę bardzo - Don Teykote opuścił wzrok na sam dół kartki,
nabrał powietrza i ryknął na cały las - ŻYDY NA MADAGASKARRR...!!!!!
Paszek skrzywił się boleśnie, cisnął za siebie papier po kanapce i
przetkał ogłuszone ucho.
- Mogłaby Wasza Miłość krzyczeć trochę ciszej - zauważył. - Jeszcze
jakiś Żyd usłyszy i złoi nam skórę...
- Nie boję się! - rycerz chwycił za drąg i wypiął dumnie pierś do
przodu. Zerknął przy tym na ścieżkę, u wylotu której pokazała się jakaś
postać. - O, tam, żydłak! - ryknął i nacisnął na pedały. Wystrzelił do
przodu jak z procy, cały czas wrzeszcząc i wymachując kopią. Paszek
westchnął ciężko, postawił na nogi swoją damkę i bez pośpiechu
popedałował za nim. Po chwili Alojzy został sam. Co za cholerny las -
pomyślał zgryźliwie - pod każdym krzakiem zamiast prawdziwka dorodny
zboczeniec. Powoli mu się wszystkiego zaczęło odechciewać, nawet tej tak
wprzódy upragnionej wolności.
Rozejrzał się dookoła i zdał sobie sprawę, że znowu się zgubił.
Przez to wszystko zupełnie zapomniał, z jakiego przyszedł kierunku.
Pomyślał o apetycznych walorach Tereski i zachciało mu się płakać.
Siedząc w szpitalu nie przypuszczał nawet, że życie może być tak
skomplikowane. Kiedy tak siąkał bezradnie nosem, w krzakach coś się
poruszyło.
- Jaki tam żydłak, sługa Boży Josif - powiedział jakiś głos. Po
chwili ukazał się i właściciel, starzec może nawet stuletni, odziany w
zgrzebny wór i z kosturem ręce. - Oj, ludzie teraz w gorącej wodzie
kąpani, panie dzieju, drzewiej inaczej bywało, inaczej...
To musiał być jakiś tutejszy pustelnik; Alojzemu w związku z tym
zaświtał w głowie pewien pomysł.
- A dobrze wy znacie ten las, dziadku?
- Adyć dobrze - a co?
- To pewnie wiecie, gdzie tu siedzą ci pisarze, co to nic tylko piwo
piją...
- Adyć znam, częstowali - starzec mrugnął porozumiewawczo.
- To zaprowadźcie mnie tam, dobrze zapłacę... - Alojzy pomacał się
gorączkowo po kieszeniach. W zabranej sanitariuszowi marynarce wyczuł
zaplątaną w poszewkę monetę.
- Nie trzeba, synku, zrobię to z dobrego serca - oświadczył
pustelnik i kosturem wskazał kierunek.
Szli dosyć długo i zawile - starzec prowadził w głąb lasu sobie
tylko znanymi ścieżkami. Co chwila oglądał się, sprawdzając, czy aby
Alojzy idzie za nim. Ten w końcu zaczął się niecierpliwić; droga trwała
już czas jakiś, a obozowiska fantastyków ciągle nie było widać. W końcu,
po blisko trzech kwadransach przedzierania się przez chaszcze, zbuntował
się i stanął.
- Spokojnie, milenkij - zwrócił się do niego starzec. - Jeszcze dwa
kroki i już będziemy.
Rzeczywiście, w gęstwinie pokazała się jakaś niby szopa, niby
ziemianka, o wrotach z drewnianych bali. Mogło to być tylne wejście do
browaru. Starzec odwalił je i z zapraszającym uśmiechem wskazał wnętrze.
Alojzy podszedł i podejrzliwie pociągnął nosem - i dopiero wtedy
zrozumiał, że zupełnie nie czuć warzonego chmielu. Ale było już za
późno: pustelnik nadspodziewanie krzepkim uderzeniem w plecy wepchnął go
do środka i zatrzasnął z hukiem odrzwia. Alojzy znalazł się w zatęchłych
ciemnościach.
- Hej, ty, wypuszczaj mnie zaraz! - wrzasnął.
- Nu szto, towariszcz? - odrzekł pustelnik. - A gdzie wam się tak
śpieszy? Do światowej rewolucji? Nie biespokojties, nie ujdiot. Mamy
czas. Masy poczekają, pocierpią od kapitalistycznego wyzysku i
zatęsknią, oj zatęsknią za Wielką Proletariacką.
Sami tu przyjdą i prosić nas będą.
- Święte słowa, Josifie Wissarionowiczu - powiedział ktoś z
ciemności za plecami Alojzego. Najwidoczniej nie był tu sam.
- O, widzisz, jak towarzysz Lew zgodny ze mną - ucieszył się
starzec. - A też na początku krzyczał, od stalinowców wyzywał.
Posiedzi jeszcze, to może i na miejsce w politbiurze zasłuży, nie
znajesz, szto budiet, kak gawarit Pismo. Posiedźcie tu trochę, a ja
postaram się wam kogoś jeszcze przyprowadzić.
Głos zamilkł i usłyszeli oddalające się kroki. Czas jakiś trwała
cisza, wreszcie człowiek w ciemności zapytał:
- A ty kto, Kamieniew? Zinowiew? Otkuda ty priszoł? A możet ty
Bucharin?
- Mów mi Alek - odezwał się Alojzy, usiłując dostrzec cokolwiek w
mroku. Miał wrażenie, iż dostrzega kogoś w przeciwległym kącie. Na
chwilę zalśniły szkła okrągłych okularów, które tamten miał na nosie.
- A, tutejszy - powiedział z pewnym rozczarowaniem człowiek w kącie.
- Lew Trocki jestem, jeśli już o to chodzi.
Alojzemu coś wreszcie zaczęło świtać.
- To znaczy, że ten dziadek to...
- Sam Josif Wissarionowicz Stalin - człowiek ruszył się z kąta i
podszedł bliżej. - Tymczasowy naczelnik pierwszego mazurskiego łagru
leśnego, którego i ty teraz jesteś więźniem. A właściwie będziesz od
wieczora, bo wtedy zbierze się dwójka NKWD [czyli ja i towarzysz
Stalin], która zbada twe winy i wyda wyrok. Do jakiego odchylenia
należysz? Prawicowo-nacjonalistycznego czy socjaldemokratycznego? A może
- tu zniżył głos - jesteś trockistą?
- Nie sądzę - odparł Alojzy. - Powszechnie nazywają mnie Wątrobiarzem.
- Wątrobiarstwo? - skrzywił się tamten. - Takiego odchylenia jeszcze
nie mieliśmy.
- A co wy właściwie tu robicie? - Alojzy oparł się o wrota i
spróbował, czy nie dałoby się ich wysadzić jednym porządnym uderzeniem.
Tkwiły jak przymurowane.
- Nic takiego - towarzysz Lew wrócił do swego kąta przysiadł tam na
piętach. - Sprawdzamy nową koncepcję generalissimusa Stalina.
- Jaką to koncepcję? - wysiłki Alojzego zdawały się przynosić
rezultat; odkrył, że wrota wiszą zamiast na zawiasach na konopnych
węzłach - jeśli tylko sznur był krajowej produkcji, powinien w mig dać
sobie z nim radę. Zaczął gorączkowo przeszukwać kieszenie, ale znalazł
jedynie zapalniczkę. Nocny pielęgniarz należał do namiętnych palaczy.
Jeśliby tylko starczyło gazu, mógł spróbować przepalić sznurek. Nie
zwlekając zabrał się do dzieła.
- Soso mówi - ciągnął Trocki - że wszystko diabli wzięli przez złe
proporcje. Uważa, że gdyby doprowadzić do układu, w którym jeden
obywatel w łagrze odpowiadałby jednemu obywatelowi na wolności, i gdyby
zamieniali się co lat dziesięć, to wtedy wreszcie mielibyśmy szansę na
zrealizowanie prawdziwego komunizmu. Każdy zakosztowałby wszystkiego;
ten w łagrze pracy dla światowej rewolucji, ten na wolności oddechu
swobody, jakiej nie zna najbardziej wyuzdany plutokrata. I tak każdy
przez cała życie zaznałby wszelkich możliwych rodzajów szczęścia, a
przecież o to chodzi w komunizmie przede wszystkim.
- Może być - pierwsze włókienka skwiercząc zaczęły pękać. Musiał
zgasić na chwilę płomień, ponieważ obudowa zapalniczki zaczęła go parzyć
w palce. - A jeśli ktoś po drodze umrze, nie wytrzymawszy piłowania na
czterdziestostopniowym mrozie?
- Czyż jest coś lepszego niż umrzeć dla światowego proletariatu?
Alojzy nie miał tu sprecyzowanego zdania - sam dałby duszę diabłu za
kawałek zdrowej wątroby, nawet i ze stuletniego trockisty. Obrzucił
nawet towarzysza Lwa taksującym spojrzeniem, ale wtedy sznurek pękł i
wrota z hukiem wywaliły się na zewnątrz.
Droga na wolność stała otworem.
- Ej, ty - zrócił się do siedzącego nadal w kącie Trockiego. -
Idziesz ze mną?
- Nie mogę - tamten pokręcił przecząco głową. - Soso obiecał mi w
wypadku dobrego sprawowania pełną rehabilitację i miejsce w przyszłym
politbiurze, jak sam słyszałeś. Za dużo mam do stracenia.
- Jak tam sobie chcesz - mruknął Alojzy i wygramolił się na
zewnątrz. Ostrożnie rozejrzał się - Josifa Wissarionowicza nie było
nigdzie widać, niemniej dalsze siedzenie przy pierwszym mazurskim łagrze
leśnym stanowiłoby wyzywanie losu. Niewiele myśląc udał się w kierunku
przeciwnym niż ten, z którego go przyprowadził pseudopustelnik.
Ty