15217

Szczegóły
Tytuł 15217
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15217 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15217 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15217 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANDRZEJ URBAŃCZYK k®t WSpZLfblźfy WYDAWNICTWO GLOB SZCZECIN 1988 IW ' A&4 л © Copyright by Wydawnictwo GLOB, Szczecin 1988 ISBN 83—7007—185—6 Od autora Prawdziwa opowieść o kocie Myszołowie, który opłynął świat na dziewięciometrowym jachcie, zaznając niezwykłych przygód w Ameryce , Japonii, Australii, Afryce, Panamie i na Hawajach. Myszołów wypadał za burtę, porwano go w obcym kraju, walczył z kocurami w wielu portach. Łowił latające ryby, usiłował chwytać rekiny i wieloryby. Zdobył niezwykłą sławę. Występował w telewizji, na okładkach czasopism, pisywał listy do „Przekroju". Na jego cześć napisano kilka piosenek, wybito srebrny medal. Myszołowowi wreszcie poświęcona jest ta książka opowiadająca o przygodach napięciu kontynentach i trzech oceanach. Mówi ona też o miłości do wszystkich zwierząt, o poszanowaniu życia, o mieszkańcach odległych światów i wielu innych sprawach. Gdańsk, 1985. ■ : — Samolot z Nowego Jorku, lot 404, ląduje zgodnie z planem. Pasażerowie będą wychodzić przejściem nr 55... Samolot z Tokio przez* Honolulu ląduje... Stałem na tarasie lotniska w San Francisco z radością w sercu i trochę zmiętym bukietem goździków w garści. Wielki samolot, wyglądający jak srebrny ogórek, kołował ze świstem, ciągnąc za sobą liście skrzydeł. W różowym świetle zachodzącego za wzgórzami słońca znad oceanu płynęły skłębione, majestatyczne chmury. Serce biło szybko, jak zawsze, gdy czekałem na Krystynę — towarzyszkę mojego życia. Życia, które było ciągłymi rozstaniami i powitaniami. To ona wyjeżdżała z drużyną koszykówki na dalekie turnieje, to ja odpływałem jachtem prowadząc załogi w dalekie rejsy. To ona odlatywała, by wspinać się na niebotyczne szczyty tropikalnych gór, to ja ruszałem za morza zgłębiać tajniki produkcji półprzewodników, z jakich powstają nasze kieszonkowe radia, przenośne telewizory, komputery. Teraz pędziłem, niemal biegnąc, do wyjścia nr 55, chłonąc jednocześnie ową niezwykłą atmosferę zagranicznych portów lotniczych. Wielojęzyczny gwar. Twarze podróżnych. Roześmiane, czarne. Skupione, żółte. Zwyczajne, białe. Rzędy walizek, różnych 9 wielkości i kształtów -*- ustawione obok siebie, jak gdyby wbrew ich woli, i zdające się tylko czekać okazji, by pobiec we wszystkich kierunkach... Zdążyłem, nim pierwsi pasażerowie wysypali się z wyjścia. Zmęczeni sześcioma godzinami lotu, ale bacznie rozglądający się wokół. Wreszcie głowa Krystyny, jasne, krótko ostrzyżone włosy. Twarz opalona, roześmiana... Z dalekich podróży pani mojego serca przywoziła zawsze prezenty. Zazwyczaj książki, opowiadające o dawno zapomnianych wyprawach żeglarskich. Tym razem zobaczyłem w jej ręku dużą paczkę — musiało być tych książek niemało! Uściskaliśmy się gorąco, wkładając w to całą tęsknotę wielu tygodni. Potem paczka z książkami wylądowała w moich dłoniach, a pogniecione kwiaty w ręku Krystyny. Kartonik z książkami wydał się niespodziewanie lekki. Wtedy właśnie wysunęła się z niego mała, puchata, pręgowana kocia łapka. Ozdobiona cieniutkimi jak szpileczki pazurkami. — Miau — odezwała się paczka i łapka schowała się w wydartym od środka otworku. Roześmialiśmy się oboje głośno. — To jest Tygrysek — powiedziała Krystyna — prezent dla ciebie... Znalazłam biedaka w czasie ulewy. Zagubionego w dżungli nowojorskich drapaczy chmur... Otworzyłem pudełko. Wyskoczył z niego raźnie mały, łaciaty kotek. Rozejrzał się wokół, wcale nie przerażony tłumem, hałasem głośników i światłami reklam. Niespodziewanie kichnął i tracąc równowagę wywalił jak długi na posadzkę holu. Roześmialiśmy się jeszcze głośniej. Podniosłem małą kruszynę życia. Kociak przywarł całym ciałem wbijając w koszulę swe szpileczki. — To nie jest Tygrysek, Krystyno — powiedziałem — to nawet nie jest kot. — To jest mysz, mała myszka... Nieco później, jadąc zatłoczonym hoghwayem, usłyszałem całą historię o znalezieniu zagubionego w ulewie i ciemności, rozpaczliwie wołającego o litość kotka. Kto wie może biedak wymknął się niespodziewanie z domu? Wyskoczył z okna, a może z kieszeni przechodnia? Dowiedziałem się też, że z nonszalancją wytrawnego 10 podróżnika odbył 3000 mil lotu przez cały kontynent. Wzbogacając linie lotnicze Pan American o 25 dolarów (cena biletu) i małą wilgotną plamkę w kącie ich wielkiego Boeninga 707. — Wiem, jak bardzo lubisz koty — powiedziała Krystyna, przywołując pamiąć naszego syjamskiego Diabełka, którego do dziś wspominaliśmy z żalem. Niech Tygrys umila dni w obcym kraju. Po tym głowa zmęczonej pasażerki oparła się o moje ramię, ale dłonie nie przestawały obejmować małej futrzanej kulki. Na szczęście skręcałem już w ostatni odcinek drogi wiodący ku zawieszonemu na oceanicznym urwisku domowi. Jak na gospodarza przystało, zakrzątnąłem się koło kolacji. Łaciate kociątko obwąchało zaś nogi stołu i krzeseł, przełknęło kilka łyków podgrzanego mleka i natychmiast usnęło. Ale nim dzielny podróżnik zamknął swe strudzone powieki, coś w rodzaju wdzięczności zamigotało w jego oczętach. Dopiero teraz przyjrzałem się mu starannie. Biedak stworzony był chyba z tylu ras kocich, ile ich nosiła nasza planeta. Białe, lekko pręgowane łapki. Biały przód i biały brzuszek. Za to ogon w ciemne paski. Grzbiet — coś w rodzaju narzuconego na plecy serdaczka. Żółta łatka na udzie. Najśmieszniejsza była głowa — cała niby biała, ale nakryta czymś, co zaraz nazwaliśmy czapką Myszki Miki — ciemna krymka z ogromnymi uszami, jakie nakłada amerykańska dzieciarnia bawiąc się w Disneylandzie... Jeszcze zupełnie malutki — ale już silny, rezolutny. Na swój śmieszny sposób odważny. Noc spędził w naszym łóżku, popłakując za mamą i zapewne rodzeństwem, szukając ciepła, cmoktając zachłannie palce swych opiekunów. Minęło kilka dni... Łaciaty kotek, do którego przylgnęła żartobliwa nazwa Mysz, podbił najpierw nasze serca, zawsze otwarte dla kociarni. Potem zajął cztery pokoje domu, potem rosnące-wokół i chłostane nadlatującym znad Pacyfiku wiatrem trawy. Mężniał, jak się to mówi, w oczach. Na początku mleko, ale niespodziewanie szybko pochłaniał mięso, ryby, jarzyny — co tylko się nawinęło. Kiedy wyruszał na spacer po oceanicznej skarpie, zaniepokojeni jego nieobecnością wołaliśmy: Mysz, Mysz, Mysz — nasi amerykańscy sąsiedzi pomagali przywołać go wykrzykując: Miss, Miss, Miss. Po angielsku znaczy to panienka. 11 Lubiliśmy Mysz. My i wszyscy znajomi. Jadł bowiem za dwóch, za dwóch biegał fikając koziołki na dywanie, wspinał się po firankach. Gryzł książki, w tym, o zgrozo, owe z daleka poprzywożo-ne o dawno zapomnianych wyprawach żeglarskich. Tęskniąc widocznie wciąż za mamą, bez końca właził nam na kolana, by ssać palce, a gdy nie tryskało z nich mleko, pogryzać ich końce przez długie minuty pełne szczęśliwego mruczenia. Któregoś wieczora, siedząc przy kominku i rozmawiając z Krystyną o ostatnich wybrykach Myszy, który zapędził się w zarośla za prawdziwą myszką, której oczywiście nie udało się mu schwytać, sięgnąłem po gitarę i zaimprowizowałem, jak to nieraz bywało, piosenkę. Była to jednak piosenka niezwykła bo poświęcona kotu: Myszo, Myszo, Myszołapka * Całą mocą swoich łapek mknie. Ma na głowie mysią czapkę. Basem mruczy nam przez całe dnie. I chociaż nie wyszedłem nigdy poza pierwszą zwrotkę, jak się później okazało, był to dobry początek. Kot, mimo że wciąż mieścił się w mojej kieszeni, bezustannie zadziwiał wszystkich najróżniejszymi umiejętnościami. Potrafił spać w pędzącym samochodzie, znajdując w zależności od potrzeby chłód cienia, czy gorąco tylnej szyby. Umiał rozdzierać na strzępy grubą torbę z fryskami — kocimi sucharkami, jakimi w Ameryce karmi się koty i za którymi to sucharkami koty po prostu przepadają. Umiał — rzecz ważna, korzystać z plastikowego pojemnika pełnego morskiego piasku. Nie wahał się domagać zmiany — jeśli zdarzało się nam zapomnieć wymienić piasek w porę. Potrafił też czasem, bez żadnej przyczyny, wdrapać się na kolana, miauknąć dla zwrócenia uwagi i spojrzeć z takim wyrazem oczu, iż mogło się wydawać, że chce powiedzieć coś niezwykle ważnego. Coś specjalnego, co tylko bardzo bliscy mogą sobie przekazać... Któregoś dnia zawiozłem go do weterynarza. Mysz skończył właśnie trzy miesiące i nadeszła pora otrzymania zaleconych przepisami szczepień. Sędziwy weterynarz — Amerykanin, wielki miłośnik kotów zaczął wypisywać kartę małego pacjenta. 12 - Imię kota? — Mouse — powiedziałem. Tak bowiem po angielsku brzmi słowo mysz. — Co! Mysz? Zwyczajnie — Mysz? — zawołał. — Mysz, no dajcie spokój. Mysz! — śmiał się. — Nigdy w ciągu pięćdziesięciu lat mojej kariery nie słyszałem czegoś tak zabawnego... Weterynarz był równym chłopem, ale jego podśmiewanie się z naszego dzielnego kocurka trochę mnie uraziło. Dlatego gdy powiedział, żebym wymyślił jakieś bardziej serio imię, odpowiedziałem może zbyt szorstko: — Jeśli Mysz panu nie odpowiada, niech pan zapisze go jak pan sobie życzy. Dla nas on nazywa się Mysz... Weterynarz — nie na darmo mówiłem, że był poczciwym chłopem — którego wielkie dłonie stawały się dziwnie delikatne, gdy brał w nie biednych pacjentów, wytłumaczył sprawę prosto: nie można nazwać kota Myszą czy psa Kanarkiem. Proszę sobie wyobrazić, jakie powstałoby zamieszanie, gdyby właściciel, no powiedzmy świnki morskiej, zatelefonował, prosząc o lekarstwo dla Lwa — bo tak właśnie zachciało mu się nazwać swego ulubieńca... Miał rację i zgodziłem się z tym. Tak samo nie protestowałem, a nawet poczułem się jakoś uhonorowany, gdy lekarz kiwnąwszy wielką siwą głową, podniósł naszego kocurka w górę i powiedział: — To jest... no raczej to będzie, wspaniały kot; niezwykle silny, odporny, inteligentny. Już teraz, choć to dzieciak, ma niecodzienną osobowość. Dlatego też — głos przybrał uroczysty ton — nazywam tego kota Cardinal Virtue (po polsku trzeba by to przetłumaczyć jako Podstawowa Zaleta). Pod tym imieniem zapisuję go w mojej kartotece. Po czym pan doktor błyskawicznie zrobił Cardinal Virtue dwa zastrzyki. Na co „wspaniały" kot o „niezwykłej osobowości" rozbeczał się kocim płaczem. Na całą przychodnię, strasząc czekających cierpliwie swej kolejki czworonogów... Nadeszło lato. Z balkonu drewnianego domu, rozleniwiony kalifornijskim słońcem Mysz (bo chociaż nazwanie kota Mysz jest dziwactwem, to jakoś, mimo wszystko, nie mogliśmy się przyzwyczaić do obco brzmiącego Cardinal Yirtue) — patrzył na zachód. Na 13 zachód, gdzie nieskończonym błękitem rozlewał się Pacyfik, sięgający aż ku czarodziejskim Wyspom Hawajskim, ku dalekiej Japonii, ku Korei, Chinom, Rosji... Z białym brzuchem, wypchanym fryskami. Z wciąż nie mogącym uspokoić się koniuszkiem ogona — ruchliwym jak nastolatek przed wystawą ze znaczkami. Spod przymkniętych powiek śledził nieustannie zmieniający się ocean. Białe fale mknące z wiatrem, szare skrzydła albatrosów tnących czyste niebo. Czasem — ciemny, mocny, kadłub statku wiozący do zatoki San Francisco zamorskie towary. Jeśli istnieje szczęście na świecie, to nasz mały towarzysz zaznawał go w pełni. Rósł, mężniał, piękniał. Zwiedzał i podbij*ał coraz to bardziej rozległe tereny. Wypuszczony na dwór wędrował pomiędzy budynkami, strosząc sierść na karku przy spotkaniu z kocimi sąsiadami, których nie brak w amerykańskich domach. Najbardziej jednak lubił swój balkon i długie spokojne godziny wypatrywania ptaków, łodzi rybackich. Czasem, jeśli mu szczęście dopisywało, pióropuszy wody wydmuchiwanych przez prące na północ wieloryby, które musiały w swych corocznych wędrówkach omijać zamieszkiwany przez nas cypel. I mój wzrok również coraz częściej kierował się ku oceanowi. Po wielu latach ciężkiej pracy w przemyśle, po latach oszczędzania, wyrzeczeń (nie kupuj tego, zapomnij o tamtym), nadchodziła pora żeglugi. Tak jak marzyłem od szkolnej ławy, miałem popłynąć samotnie małym jachtem przez nie kończący się błękit Pacyfiku. Stawić czoła sztormom, rafom i zasadzkom. Prażyć w słońcu, moknąć w tropikalnych ulewach. Prowadzić samemu łódź będąc jej kapitanem i kucharzem, nawigatorem i tym, który zmywa pokład. Już od kilku miesięcy coraz częściej morskie mapy, zamiast fachowych podręczników, pojawiały się na biurku.Coraz częściej spisy sprzętu, przyrządów nawigacyjnych, żywności zastępowały schematy półprzewodnikowych aparatur, które budowała nasza fabryka... Tak jak ustaliłem dawno, tak dawno, że nie potrafiłbym nawet powiedzieć kiedy, miałem pożeglować z San Francisco do dalekiej Japonii. Japonii znanej tylko z samurajskich filmów, judo, które uprawiałem z pasją od wielu lat, pracowitości jej ludzi. 14 W tej obcej Japonii miałem spędzić zimę czekając aż przewalą się wściekłe sztormy na północnym Pacyfiku. Następnie, zamykając ogromny krąg o obwodzie 12 tysięcy mil, powrócić do San Francisco... Czy nie było mi żal zostawić Krystynę, dom, pracę, Mysz, który właśnie zaczął uczyć się nawigacji obgryzając naroża morskich map? Nie. Marzenia zawsze wymagają poświęceń. Nie można być jednocześnie i w Polsce, i na oceanie, w domu i na Antarktydzie. Wierzyłem zresztą, że jak zwykle, powrócę szczęśliwie do Krystyny, do moich książek, do Myszy. Z doświadczenia wiedziałem, jak wielka będzie wtedy radość spotkania. Jacht, jaki miał mnie ponieść przez Pacyfik i który — tak marzyłem — miał się stać pierwszym polskim jachtem, jaki przepłynie północny Pacyfik, mierzył zaledwie 8 metrów długości. Był jednak bardzo mocny i miał, jak mówią żeglarze, dużą dzielność morską. Na jego jednym maszcie można było rozpiąć dwa żagle, a niewielka, ale zaciszna kabina, oferowała cztery koje — czyli miejsca do spania. W czasie zaplanowanej na cały rok podróży, trzy z tych koi miały pozostać puste... Nadeszła pełnia lata. Wybrzeże oceanu pokryło się mgłami. To niesione od lodowatej Alaski zimne wody Prądu Kalifornijskiego kłóciły się z żarem patelni, w jaką latem słońce zamienia Meksyk i południe Stanów. Jacht kołysze się w przystani. Powoli, zagłębiając się w miarę ładowania sprzętu. Nie kończące się spisy — sprzęt nawigacyjny, bosmański, ratunkowy... Zapasowe żagle, zapasowe liny, zapasowe nożyczki, zapasowe ołówki... Mysz, nie wiedząc o niczym, wylegiwał się nadal na swoim balkonie słuchając krzyku mew i basowego ryku syren płynących we mgle statków. W ostatnich tygodniach urósł niezwykle... Tymczasem oboje z Krystyną pracowaliśmy bez wytchnienia. To się wydaje zupełnie proste: weź jacht i popłyń! Ale w rzeczywistości jest to cała kampania. Trzeba dokładnie zaplanować trasę, by ominąć niebezpieczne wody. Nie zaplątać się w zimowe sztormy, nie zostać zatopionym przez cyklony szalejące latem u wybrzeży Japonii. 15 Pamiętać o tysiącu przedmiotów, które musi mieć ze sobą samotny człowiek na oceanie, często bowiem po prostu nie można zawrócić... Nie zapomnieć też, by rejs był nie tylko spełnieniem marzeń, ale by mógł posłużyć innym. A więc reportaże z podróży dla „Młodego technika" i „Płomyka", artykuły dla fachowych czasopism morskich, film dla telewizji, kolorowe przezrocza na porejsowe wieczorki. A zatem aparaty fotograficzne i filmowe. A zatem maszyna do pisania. Oczywiście nie zapomnij o papierze, kalce i gumce... Kot wciąż wyciągnięty na tym swoim oceanicznym balkonie... Któregoś dnia odwiedza nas Wojtek — znajomy z Polski. Pracuje tak jak i my w Stanach. Wkrótce wraca do kraju. Krystyna upiekła „błyskawiczne" ciasto, kupione w zamrożonej foremce, ja wyciągam korek z butelki kalifornijskiego wina... — I nie będzie ci samotnie, na tym wielkim oceanie? — pyta Wojtek pokazując za okno, gdy już spałaszowaliśmy pół ciasta, które okazało się wyborne, a na dodatek wzmocnione malinami. Dopił właśnie kieliszek kalifornijskiego i wyciągnął wielką fajkę. Na fai, wzdłuż cybucha, biegł napis „Zakopane". Wojtek zaczął nabijać ją meksykańskim tytoniem, robiąc to z wielką uwagą. Mysz, zmęczony lenistwem, ułożony ufnie na kolanach swej pani cmoktając jej palce, zasnął ukołysany własną kocią muzyką. — Stary — odpowiedziałem — nie będzie na to czasu. Wiem to z doświadczenia próbnych rejsów. To nawigacja, to szycie porwanych sztormem żagli. To pitraszenie jedzenia, to znów sprzątanie. Roboty od smoka i bez końca. A przecież będę miał ze sobą jeszcze magnetofon do nagrywania, kamerę filmową, maszynę do pisania, na której muszę, muszę żebym pękł, wystukać codziennie kilka stron książki o podróży... . — Nie Nieotomichodzi —odpowiedział Wojtek —puszczając ogromny kłąb meksykańskiego dymu. — Chciałem zapytać, czy nic będzie ci smutno. Będą przecież takie chwile: wieczorem siądziesz w kokpicie, by odpocząć. Właśnie z fajką czy kieliszkiem wina w ręku Gdy nie mając akurat w tym momencie nic do roboty. 16 siedzisz sam jeden „jak ten palec". Tysiące mil, nie tylko do Krystyny czy do mnie, ale do najbliższego człowieka w ogóle! Nie miałem na to odpowiedzi. Nie byłem nigdy o tysiące mil od najbliższego człowieka. Wprawdzie nasze, tak polskie „jakoś tam będzie" tańczyło mi w głowie, ale jako kapitan i wielki podróżnik — jakim wypadało się czuć — nie mogłem dać takiej lekkiej odpowiedzi. Uratowała mnie, jak już niejeden raz w podobnych sytuacjach, Krystyna. — Nie! Nie będzie mu smutno — padło przytomnie — będzie miał przecież przez cały czas ze sobą Mysz. — Tak, oczywiście, hm... — zacząłem się jąkać nie mogąc wyjść ze zdumienia, że ten wspaniały pomysł nie wpadł mi wcześniej do głowy. Twarz Wojtka rozpogodziła się, jak niebo nad oceanem po sztormie. — Jeśli tak — nie boję się o ciebie, stary! — zawołał. — Widzę, że o wszystkim pomyślałeś i to mądrze. Gratuluję! M&fy kofna wielkim, ®aea.ti\t Strome fale z białymi czuprynami wysoko unoszą mały jacht. Wiatr pochyla maszt, bryzgi wody łomoczą o pokład. Bezpieczny ląd zniknął za horyzontem, kurcząc się i malejąc. Przed dziobem jachtu niemal dwa i pół tysiąca mil (bo na morzach i oceanach odległość mierzy się w milach). Tyle dzieli nas bowiem od Hawajów. Dwa i pół tysiąca mil, to tak jak z Warszawy na Biegun Północny lub do środka Afryki. Bagatela! Już od trzech dni żegluję z moim małym towarzyszem po bezmiarze Pacyfiku. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, czeka nas miesiąc drogi ku kolorowym wyspom. Jeśli wszystko pójdzie dobrze... Masa pracy, ale i bezlik radości. Dwoję się, troję. Na szczęście w sterowaniu wyręcza mnie automatyczny samoster. Ale zacznijmy od początku. Nadeszła pora, gdy zakończyły się żmudne przygotowania. Gdy wszystko zostało kupione, zawiezione na jacht, starannie zapakowane we wnętrzu kabiny. Gdy skreślono ostatnią pozycję z bezliku list wyposażenia. Lato było w pełni i nasz kot osiągnął właśnie swe młodzieńcze siły gryząc co mu tylko wpadło pod łapy, drapiąc, wyskakując z zasadzki pod łóżkiem, za nogą stołu, fałdą dywanu. Nadszedł dzień odpłynięcia. Zebrałem więc ostatnie drobiazgi — portfel, gitara, karton z nabytym na pierwsze dni świeżym 18 jedzeniem (chleb, mleko, kawał żółtego sera z zapasem dla kociego towarzysza). Okulary słoneczne. Pamiętałem też oczywiście, by zabrać Mysz — tego, który miał rozjaśniać moją samotność. Ba, ale gdzież się on zapodział? Przeszukałem dom, potem zarośla, sąsiedztwo — kota ani śladu. Mijały godziny, ja zaś byłem coraz bardziej niespokojny. Zniknięcie kota potraktowałem, w jakiś sposób, za odmowę wzięcia udziału w wyprawie. Zły znak! Powinien, skoro nie chce popłynąć, zostać na lądzie. Niestety było to niemożliwe. Opuszczałem wynajęty dom, kot nie miał gdzie mieszkać, po odlocie Krystyny nie było nikogo, kto by się mógł nim zaopiekować... Nagle zza kępy trzcin — hen daleko, daleko za osadą na oceanicznym zboczu, mignęła szybka sylwetka kota. Ruda, dużo większa niż Mysz. W tej samej chwili zobaczyłem i moją zgubę. Mknął w niezwykłym pędzie, dosłownie siedząc na karku rudego, waląc go łapami, gryząc i drapiąc intruza. Szczęśliwie, jakimś niezwykłym zwodem, udało się rudemu zwolnić od ciosów małego zabijaki. Pełen wstydu uciekał ku odległym zabudowaniom, skąd widocznie wybrał się na poszukiwanie przygód. Zaznał ich do syta. Kiedy schwytałem Mysz — żółte futro tkwiło w pysku naszego ulubieńca, pomiędzy jego pazurami... Bitewna odwaga kocurka musiała jednak ustępować przed siłą przeciwnika — z różowego, rozdartego pazurami noska płynęły czerwone jak porzeczki, kropelki krwi... Mały zabieg dezynfekcyjny i kot znalazł się na siedzeniu samochodu. Ruszyliśmy. Ku przystani, ku jachtowi i Hawajom. Nie, nie była to zła wróżba! — myślałem mknąc wśród setek innych aut na północ do przystani jachtowej. Kot po prostu, marynarskim zwyczajem, wyruszając na morze musiał uregulować wszystkie rachunki. Prawdziwy marynarz z niego. Dobry to znak! Potem były ostatnie przygotowania, które pochłonęły noc. Noc, jaką planowałem solidnie przespać przed wyruszeniem na ocean. Układałem wcięż moje 1001 drobiazgów, pisałem ostatnie listy, sprawdzałem osprzęt. Słuchałem prognoz pogody. Kot zaś rozgościł się od pierwszego momentu na jachcie jak na własnym i co chwilę dawał znać o swojej obecności hałasem zwalanych przedmiotów. Bezlik zakamarków i skrytek kabiny był dla niego czarodziejskim 19 labiryntem. Wędrował z wyraźnym zadowoleniem, poznając liczne czeluście. Przyznam się, że wiele myślałem o łaciatej Myszce w tę ostatnią noc, gdy kołysany wiatrem jacht zdawał się rwać z cum ku wielkiej przygodzie. Utarło się bowiem takie nieładne, dziś mogę powiedzieć - głupie, powiedzenie „choruje jak kot" — oczywiście mowa o chorobie morskiej. Co zrobię, jeśli żegluga okaże się zbyt trudna dla mojego małego marynarza? Nie zawrócę przecież po kilku dniach na oceanie, pod prąd i wiatr do San Francisco... Nie byłem jednak lekkomyślny. Swego towarzysza traktowałem 20 jak członka załogi. Jak marynarza, za którego kapitan zawsze, obojętnie jak się sprawy mają, odpowiada. Dlatego też powoływałem się na fakt, że już kiedyś, wiele lat temu, zabrałem kota na kilkudniowy bałtycki rejs. Podczas gdy niejeden z załogi składał, jak to się mówi, „daninę Neptunowi", młody kocur, nazwany na cześć pierwszego astronauty Jurij — buszował po kambuzie szukając okazji, aby coś zwędzić na przekąskę. Ale było to na Bałtyku, zaledwie parę dni, przy nie najgorszej pogodzie... Czytałem też, w owych przez Krystynę przywożonych książkach, o zapomnianych już morskich eskapadach, kiedy to statki były drewniane, liny konopne, a żagle lniane, że koty broniły całości statku przed plagą szczurów. A więc musiały dobrze znosić dalekie podróże. W tej wierze utwierdzały mnie też opowieści samotnego żeglarza Williama Willisa, który na każdą ze swych oceanicznych wypraw zabierał koty. Koty te, i o tym szeptałem nieraz Myszce, gdy po odjeździe Krystyny tulił się do mnie nocą — zyskały wielką sławę. Na wszelki wypadek jednak wziąłem na ocean, zapisane troskliwą ręką siwego weterynarza, pastylki na chorobę morską. Równie/ jeszcze inne mające w razie potrzeby złagodzić samczy charakter mojego towarzysza. Ktoś bowiem straszył, że odurzony zewem płci kocur może skoczyć za burtę w poszukiwaniu samki... Miał też mój towarzysz kącik w gumowej tratewce ratunkowej — takiej, jakie widzi się w niedzielę na jeziorkach. Zaś w torbie awaryjnej tak samo, jak i dla mnie, był dla niego miniaturowy zapas wody i żywności... Budzik wyrwał nas ze snu o czwartej. Wstawał szary ranek 21 lipca. Pora wyruszać! Nakarmiłem małego marynarza podwójną porcją frysek, sam z emocji nie mogąc nic przełknąć. Zakładałem właśnie żagle, gdy pojawili się dziennikarze. — „Podobno jakiś wariat chce łódką popłynąć do Japonii..." — Płyniesz sam? — zapytał, oczywiście po angielsku, wysoki dryblas oślepiając mnie fleszem. — Nie, taki frajer to ja nie jestem. Płynę z kotem, który nazywa się Mysz. 21 — Z kotem? Dawaj go tu! — Znów błysnęły flesze. I wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że niezależnie od tego, jakich wyczynów dokonam na oceanie, bohaterem tego rejsu będzie koci marynarz. Nie myliłem się. W gazecie, która wpadła mi w ręce dopiero w wiele tygodni później, w reportażu z naszego startu ogromne zdjęcie Myszki zajmowało niemal całą stronę. Gdzieś w kąciku zamieszczono moją fotkę z Myszą na ręku — oczywiście! Dziennikarze popędzili do redakcji, my zaś podnieśliśmy żagle. W jasnym świetle wschodzącego słońca, które zabarwiło wesoło biel płócien, jacht rusza ku wielkiej niewiadomej. Na jego kadłubie połyskuje wymalowana śmiałymi literami nazwa NORD, podtrzymująca tradycję, bowiem NORD nazywała się świerkowa tratwa, na której ćwierć wieku temu, niewiele starszy od Was, przepłynąłem z niewielką załogą Morze Bałtyckie. Odpływ oceanu, dla którego wstaliśmy tak wcześnie dosłownie wymiótł nas z zatoki. Podczas gdy manewrowałem jachtem, kot usadowiony na nadbudówce patrzył na oddalające się wieżowce miasta, na oceaniczne urwisko, gdzie pozostał bezpieczny i kochany dom. Krajobraz ten odbijał się w jego oczach jak w lusterkach. Coraz wyższe fale kołysały małym kadłubem, coraz silniej poświstywał w olinowaniu masztu wiatr. Wkrótce kłęby mgły skryły słynny most Golden Gate. Potem ląd zaczął tonąć w oceanie. Mój żeglarz szybko uczył się morskiego rzemiosła. Szeroko rozstawiając łapy łaził po kokpicie, chowając się za osłonę, gdy bryzgi fal zaglądały na pokład. W południe poprosił o podwójną, marynarską porcję, a wkrótce potem — nie zapominając odwiedzić skrzynki z piaskiem, wlazł do koi i wyciągnąwszy się na śpiworze usnął zdrowym młodzieńczym snem... Pierwszą noc, ze względu na niebezpieczeństwo zderzenia się z jakimś statkiem, spędziłem na pokładzie walcząc z sennością. Porykiwania syren dobiegały ze wszystkich stron — mgła! Mysz wyspany i pełen werwy usadowił się na kolanach — na wszelki wypadek pod sztormową kurtką chroniącą od rosy. Kiedy rozległo się swojskie mruczenie, brzmiące dosyć dziwnie wśród huku fal i zawodzenia wiatru, wiedziałem, że nie będę miał z nim żadnego kłopotu. Podobnie minęły nam pierwsze trzy dni. Niemal bezustannie 22 wachta na mokrym od mgły pokładzie. Porywane z doskoku jedzenie — urwany kawał chleba, kubek mleka, pomidor. Garść frysek kotu, trochę wody... Wypełnianie dziennika, notatki do reportaży, kilka chwil czułości dla Myszy, zmiany żagli w zależności od siły wiatru. Trochę snu — zazwyczaj na siedząco w kokpicie. Kot czuł się na jachcie jak na stałym lądzie. Po marynarsku rozstawiał szeroko nogi, po marynarsku szybko zjadał podany posiłek. A gdy pewnej nocy wielkie fale zaczęły nosić jacht z boku na bok, zmieniając wnętrze w piekielną huśtawkę, mój żeglarz też miał na to radę. Opuszczając koję, w której przetaczał się od ściany do ściany jak butelka, zeskoczył na wyłożoną dywanem podłogę. Tam ułożony wygodnie, wbił w dywan wszystkie pazury, pomiędzy którymi być może tkwiło jeszcze rude futro. Tak zakotwiczony przespał kilka godzin, kpiąc z oceanicznej chwiejby. Marynarz całym pysiem! Trzeciego dnia opończa chmur i mgieł ustąpiła i słońce uderzyło w nas jak grom. Ocean pokazał swoją prawdziwą, roześmianą twarz. Wiatr ustala się i wieje teraz od rufy, niosąc nas szybko ku hawajskim plażom, palmom i ananasom. Ułożony na zalanym słońcem pokładzie, mając za jedyny strój okulary słoneczne, odsypiałem nocne wachty. Pasatowy wiatr huczy w ożaglowaniu, długie spokojne fale unoszą nasz pływający dom w górę i w dół, w górę i w dół. Był to, nie znający zmęczenia, od tysiącleci trwający, majestatyczny oddech oceanu. Złote słońce rozleniwiło również mojego towarzysza. Z wygojonym nosem, z bielutkimi od biegania po dywanie kabiny „paputka-mi" jak nazywaliśmy poduszki jego stóp, wylegiwał się w nieprawdopodobnych pozach. Na grzbiecie z ogonem wywiniętym jak precel, na brzuchu udając lwa czy sfinksa. Na boku, zaparłszy się czterema nogami o pudełko z maszyną do pisania. Nie znający spokoju pasat niósł nas szybko na zachód. Po sto dwadzieścia mil dziennie. Wkrótce stało się pewnym, że dopłyniemy na Hawaje dużo wcześniej niż w ostrożnie planowany miesiąc. Tym lepiej — myślałem, pamiętając o ananasach, bananach i słynnych hawajskich lodach — nie mających ponoć sobie równych w smaku na świecie... 23 Nie zaniedbywałem jednak, mimo tej rajskiej sielanki, swych obowiązków. Wiele czasu nad mapami, starannie wypełniany dziennik, troska o towarzysza. Ten ostatni, jak zauważyłem, potrzebował zwiększonej porcji wody. Tropikalne gorąco sprawia, że co kilka godzin jego miseczka wymaga napełnienia. Pamiętałem o tym zawsze, sam pijąc też nieliche ilości z jachtowych zapasów. Przezornie zabrana rezerwa pozwalała na to w zupełności. Nocą, gdy temperatura spadała, kot wychodził z kabiny i siadając w kokpicie lubił patrzeć w gwiazdy, których pełne było bezchmurne niebo. Często przy siadywał na moich kolanach, patrząc na gwiezdny ekran. Po chwili głowa mu opadała, przytulając się cmoktał moje palce i mrucząc zasypiał głęboko. Tak głęboko, że gdy przychodziła pora zabrania się do żagli, odnosiłem go do koi uśpionego, ufnego jak małe kocie dziecko, ową Myszkę z lotniska San Francisco. To wszystko w jakiś sposób zmniejsza moją winę za to, co wydarzyło się jednej z ciemnych, wietrznych nocy — nocą bowiem pasat rośnie w sile i potrafi dmuchać jak sto diabłów. To zasada w samotnej żegludze, że żeglarz przez cały czas zabezpieczany jest przed wypadnięciem z jachtu mocną liną. Lina taka przymocowana jest do czegoś w rodzaju szelek pozwalających na jej natychmiastowe założenie, na przykład po wstaniu z koi. Taką właśnie linę z szelkami nosiłem od samego początku żeglugi. Była ona konieczna — zmiana żagli bowiem, czy inne czynności na pokładzie nieraz wściekle tańczącego na fali jachtu są niebezpieczną akrobacją. Gdybym stracił równowagę i wypadł za burtę, lina ta pozwoliłaby wciągnąć się na pokład. Nie sądzę bowiem, by mały koci marynarz, mimo wszystkich swych zalet, potrafił zawrócić jacht i wyłowić mnie z oceanu... Kot, jak się wydawało, nie potrzebował linki bezpieczeństwa. Nie wychodził nigdy z kokpitu na otwarty pokład. Gdyby wypadł w jakiś nieprawdopodobny sposób, wyłowiłbym go natychmiast rzucając uprzednio —jak się to robi w przypadku alarmu „człowiek za burtą" __pas ratunkowy. Wbiłby się weń bez trudu ostrzem swych pazurów. Noce natomiast, gdy już uregulowało się nasze życie, spędzał ze mną w koi wtulony pod pachę wyśpiewując swym pomrukiem kocie marzenia. Kabiny nie opuszczał nocą nigdy. Jakież było moje zdziwienie, gdy obudzony którejś nocy — sa- 24 motny żeglarz śpi zawsze bardzo czujnie — nie odnalazłem dłonią w ciemności futrzanej ciepłej kuli... Przez chwilę nasłuchiwałem, czy nie doleci ze skrzynki charakterystyczny szmer przegarnianego kocią łapką piasku. Nie stukała też miseczka z wodą. Wstałem, zapalając elektryczne światło. Kota nie było... Wyjrzałem przytomnie do kokpitu, lustrując też pokład — pustka! Pełen niepokoju wracam do kabiny i kąt za kątem, zaczynam przeczesywać nieskończoność zakamarków. Mysz, Mysz, Mysz — niesie się po oceanie. Mysz, Mysz, Mysz — daremne i coraz bardziej niespokojne. Kota nie było na jachcie... Zrozpaczony wyskoczyłem jeszcze raz przepatrzeć kokpit. Ale jak długo można szukać kota w czymś, co ma wymiary i kształt wanny. Na pokładzie nie było go również — wystarczył jeden rzut oka... Zrozumiałem, że zgubiłem mojego towarzysza, że wypadł za burtę zostając hen, wiele mil za jachtem, tonąc w bezdennym Pacyfiku. Że nawet gdybym zawrócił jacht, nie ma żadnych szans odnalezienia małej szarej kropki wśród tysięcy białych, spienionych lal... Opanowała mnie okrutna gorycz. Oto zabrałem, wbrew radom wielu ludzi, małego kota na wielki ocean. Żywą, wrażliwą istotę — podarunek od Krystyny, umiłowane przez nas zwierzę i ja, kapitan i pomywacz tego jachtu, zgubiłem go w oceanie, skazując na śmierć topielca... Nie wiem, ile razy jeszcze przeszukiwałem kabinę, kokpit. W ostatecznej desperacji zacząłem świecić latarką wzdłuż jachu w bezsensownej nadziei, że wypadłszy za burtę uczepił się pazurami gładkiego jak szklanka kadłuba i wytrzymał kilka godzin w tej pozycji. Niespodziewanie, nie wierząc własnym oczom, na samym dziobie jachtu zobaczyłem Mysz, a właściwie jego ogon... Z łomoczącym sercem rzuciłem się naprzód. Tak, to był Mysz. Żywy, cały, wspaniały! Wisząc niemal całkowicie poza pokładem, z głową nad samą powierzchnią sfalowanego oceanu wpatrywał się jak zahipnotyzowany w wodę. Bojąc się stracić go w ostatniej chwili, jak najostrożniej, drżącymi dłońmi objąłem moją zgubę, wciągając na pokład. Nagle z głębi, 25 mokrej od fal, kociej krtani dobiegło potężne groźne warknięcie. Ogon —jedyna sucha część ciała — był napuszony i gruby jak pałka. Wtedy zrozumiałem wszystko. Już wcześniej zauważyłem, że kot żywo reagował na pływające przy jachcie delfiny, na pluskające się ryby. To obecność „oceanicznych potworów" zbudziła instynkt łowcy i wywabiła na chwiejny pokład z zacisznej ciepłej koi. Wywieszony przez dziób, nie mając żadnego oparcia dla pazurów na gładkim pokładzie, mógł mój nieszczęsny marynarz wyorbitować w każdej sekundzie za burtę ginąc w kłębowiskach fal. 26 Przycisnąłem przemoczone futerko tak mocno do siebie, że jego właściciel aż jęknął. Złapałem kochany łeb i przytuliłem do twarzy nie bacząc, że łapy drapią wydzierając się ku owym potworom. Kot był znowu ze mną! Ale gorzkie poczucie winy, poniżająca świadomość zaniedbania kapitańskich obowiązków pozostała... Żale niewiele jednak dają. Ze zwoju czerwonej, nylonowej linki uciąłem więc solidny kawał. Tak długi, że pozwalał kotu na wychodzenie do kokpitu, a nawet na pokład. Z zapasowego kawałka knotu do staroświeckiej naftowej lampy, jaka rozświetlała kabinę w uroczystych chwilach, odciąłem trzydzieści centymetrów i zeszyłem żaglową igłą wokół szyi Myszy. Prosta klamra połączyła je w mocną całość. Koniec linki obłożyłem wokół nogi stołu z mapami i zaplotłem na trzy najmocniejsze ze znanych węzłów. Wtedy dopiero o wschodzie słońca rzuciłem się na koję, wciąż jeszcze nie mogąc znaleźć spokoju. Latające ryby pojawiły się w drugim tygodniu żeglugi, gdy NORD przekroczyła Zwrotnik Raka. Ich srebrne ciała szybowały nad powierzchnią oceanu na rozpostartych tęczowych skrzydłach przypominających płetwy. Śledziliśmy je całymi godzinami. Piszę w liczbie mnogiej, bo latające ryby zafascynowały też mego małego towarzysza. Wiadomo, koty przepadają za rybami. Wiadomo, 27 marzą, by upolować ptaszka. A tu trafia się podwójna gratka... Ba, ale jak takie coś pochwycić — dumał zapewne mały marynarz, wywijając nerwowo ogonem, strosząc sierść i ruszając wąsami. Którejś nocy zbłąkany lotnik wpadł do kokpitu jachtu. Zbudziłem się słysząc rybie trzepotanie o dno. Skok — by uratować jej życie. Kot jednak był szybszy. Trzasnęły miażdżone mocnymi zębami łuski. Trysnęła krew i łowca porywając zdobycz ukrył się z nią w zakamarku kabiny. Warcząc z nadmiaru męstwa, mrucząc z rozkoszy smakosza, konsumował spadłą dosłownie z nieba ucztę. Żal mi było odważnej ryby-lotnika. Ale przecież kot poszedł za głosem instynktu łowcy... Myślałem o tym długo, patrząc na wschodzącą nad oceanem czerwień słońca. Cóż miałem robić? Skrócić linkę nie pozwalając na spełnienie zewu krwi?... „Natura ma swoje prawa" — zapisałem w dzienniku, gdy słońce dobiegało już do zenitu. — „Kot, latające ryby, ocean — składają się na tę naturę. Niech problem ten będzie sprawą ryby i kota. Niech owa natura decyduje, czy lotnik zdoła powrócić do błękitnych toni". Ale gdy byłem w pobliżu — zawsze ratowałem latającą rybę zwracając ją oceanowi. W miarę zbliżania się do Hawajów, wody coraz bardziej się ożywiały. Ptaki, więcej latających ryb. Delfiny pluskające czarnymi wrzecionami przed dziobem jachtu — wszystko to zajmowało i ogromnie podniecało kota. Któregoś wieczora oderwały mnie od maszyny, na której wystukiwałem cierpliwie tę książkę, głośne warczenia. Wyszedłem na pokład i natychmiast zanurkowałem do kabiny po kamerę filmową. Stado wielorybów, jak gdyby nigdy nic, wyprzedzało jacht prąc na północ. Sfilmowałem ów fenomen oceanów, zaś wieczorem dosypałem Myszy dodatkową porcję frysek — wynagrodzenie za pomoc w nakręcaniu filmu. Dzień za dniem stajemy się coraz bardziej doświadczonymi oceanicznymi żeglarzami. Praży nas słońce, chłodzą tropikalne ulewy opadające w ocean bezmiarem słodkiej wody. Nauczyliśmy się wiele. Chociaż było niemało błędów, pamiętamy, by ich unikać. 28 Były wichury, podczas których ocean zdawał się walić na nasz mały, pływający domek. Były męczące cisze, gdy woda zastygała jak stopione szkło, a jacht bezradnie kiwał się w miejscu z boku na bok. Kot spisuje się na wielką piątkę. Nie narzucający, czuły w swym tuleniu się i coraz bardziej basowym pomruku. Piękny z lśniącą sierścią, miodowym kolorem zaglądających nocą w twarz oczu. Czysty, niewymagający, wesoły. Na zawsze zapamiętałem chwile zachodów słońca, gdy wiatr przycichał, ja zaś siadywałem z gitarą, kotem na kolanach, patrząc w gwiazdy. Śpiewając proste, rejsowe piosenki — słane tej, która znajdowała się dokładnie po przeciwnej stronie kuli ziemskiej... 29 Pigułki na chorobę morską i te drugie, mające złagodzić samczą namiętność, bezużytecznie grzechotały w swych pudełkach. Tuż obok nich spokojnym snem mój przyjaciel i marynarz Mysz. Właśnie temu imieniu pragnę poświęcić tu kilka zdań. Od samego początku było wiadomym, że nie jest to właściwa nazwa dla kota. Póki była to mała, mieszcząca się w dłoni, puchata Myszka — wszystko było w porządku — nawet jeśli nie pochwalał tej nazwy siwy weterynarz — wielki przyjaciel kotów... Wołać zamiast jednego gromkiego Mysz!, angielskie Car-di-nal Vir-tue... było po prostu śmieszne. Dlatego z ulgą przyjąłem rozwiązanie sytuacji, jakie nasunąło się samo. Wiadomo, że na statkach istnieje odwieczny zwyczaj chrztu morskiego w chwili przekraczania Równika, kiedy to odwiedza marynarzy bóg mórz — Neptun i pozdrawia bóg wiatrów — Eol. NORD w drodze do Japonii nie miała wprawdzie przeciąć tej słynnej linii dzielącej świat na dwie połówki, jak cięte na płasko jabłko. Ale zwrotnik półkuli północnej, który właśnie przebyliśmy, był też okazją nie do pogardzenia. Są dwa zwrotniki: Raka i Koziorożca (który jest na górze globusa, a który na dole, łatwo zapamiętać mówiąc „Rak jedzie na Koziorożcu". Koziorożca nie da się bowiem władować na raka!). Więc uroczystość! Nie za duża, ale zawsze... Właśnie z tej zwrotnikowej okazji dostałem od mojego marynarza pismo. Oficjalne pismo do kapitana jachtu. Niestety, napisane z błędami. Mysz nie chodził przecież do żadnej szkoły. Urodzony Amerykanin pisał po polsku... Wybaczmy mu więc. Pacyfik, 5. VIII.1977 Do Kapitaną jachtu NORD Z racji tej przekroczenia zwrotnika Koziorożca Raka Ja uprzejmie proszę o nadanie morskiego imienia. Imię „Mysz'' śmieszne dla dorosłego kota jest. To Obraza Marynaża... Proszę o zmianę co najmniej na Lew albo Wieloryb. Łączę wyrazy podważania. Pański Marynaż. Mysz 30 Sprawa była istotnie serio. Kot spisywał się, jak powiedziano, znakomicie. Imię natomiast znakomite nie było na pewno. Istniał jednak pewien problem. Pisząc dziennik pokładowy, książkę, no i reportaże, wszędzie mówiłem o nim Mysz. Poprawiać to wszystko — masa roboty. Dziennika pokładowego, dokumentu, w ogóle poprawiać nie wolno. Wpadłem na pomysł, że nowe imię mego towarzysza powinno zostać utworzone przez użycie starej nazwy jako zasadniczej części słowa. Tak zwanego, jak nam w szkole wtłaczano do głowy, „rdzenia" — Drogi kocie — powiedziałem — zgoda, ale musisz wybierać pomiędzy MYSZołapem, MYSZogonem i MYSZołowem. Kot poczciwiec i równiacha wybrał bez ceregieli Myszołów — pewnie dlatego, że mimo iż znaczyło „kota łowiącego myszy", przypominało ptaka-myszołowa. Patrzeć zaś na niestrudzony lot morskich wędrowców było ulubionym zajęciem kota. Bez ceregieli dopisałem więc we wszystkich tekstach końcówkę „ołów" zmieniającą lekko Mysz w Myszołowa. Tak żeglowaliśmy na zachód... Wkrótce gorące rytmy melodii hula-hula zagrały w od dawna ucichłym radiu. Hawaje zdawały się wybiegać nam naprzeciw. Słuchając coraz głośniejszej muzyki, sterowałem ku zbliżającym się wyspom. Kończył się właśnie trzeci tydzień na oceanie i NORD, niesiona skrzydłem huraganu, który spustoszył Meksyk pędziła w pianach i szumie naprzód. Niespodziewanie Myszołów ustawił się na burcie jachtu patrząc na poszarpany horyzont. „Pewnie znów wypatruje swych potworów morskich" — myślałem. Ale tym razem było to, widać, coś poważniejszego. Kot bowiem nie zszedł ze swego stanowiska, kiedy nadeszła pora wieczornego posiłku. Wiercił się tylko, strzygł wąsami, jak gdyby węszył. Nocą, gorącą, pełną wiatru i poszumu wzburzonego oceanu, nadal tkwił nieruchomo z głową zwróconą na południowy zachód. Ja również nie opuszczałem pokładu. Wyspy Hawajskie były już tuż, tuż. Należało zachować czujność, by nie rozbić się na nawietrznym wybrzeżu którejś z nich. 31 Znów bezmiar gwiazd. Złociste, sypiące się jak z worka meteory. Sputniki sunące dostojnie po nieboskłonie. Znów świst wiatru, bryzgi ciepłych fal, usypiające kołysanie. Światło słoneczne rozlewające się po oceanie przegania zamracza-jącą senność. Wtedy właśnie, gdy świat zaczyna powlekać się jasnością, kot, który nie opuścił swego posterunku przez dwanaście godzin, zamiauczał donośnie. Raz, drugi, potem odwrócił się do mnie, jak gdyby chcąc zwrócić na coś uwagę. Łapię lornetkę i niewyspanymi oczyma przeczesuję skłębiony horyzont. Hen daleko, daleko, gdzie wskazywała głowa Myszołowa, rysuje się rosnąca nad wodą ziemia. Wyspa Molokai — forpoczta i sam środek archipelagu. Jak wykrył ją mój koci marynarz? Czy wywęszył? Czy zobaczył, wybiegając wzrokiem za horyzont? Zauważył „szóstym zmysłem" — na pół dnia przed jej ukazaniem się? Nie wiem i choć podobne zdarzenia trafiły się jeszcze kilka razy — do dziś nie potrafię ich wyjaśnić. Hawaje powitały nas rozpostartymi ramionami wysp, właśnie mijaliśmy Molokai. Wysokie wspaniałe góry, tonące w zieleni, o szczytach utkwionych dumnie w chmurach. Białe piany rozbijającego się o plaże oceanu wyglądały jak wieńce z kwiatów. Zapachy lądu — palona kawa, ananasy, słodkie łodygi trzciny cukrowej, perfumy plażujących dziewcząt, przybyłych tu z całego świata. Wszystkie te wonie wydawały się po niemal miesięcznym pobycie na oceanie niezwykle wyraźne, jakby odkrywane na nowo... Jeszcze dzień i jacht, mijając nocą zalane światłami wzgórza Honolulu, stanął na kotwicy. Pierwszy etap podróży był zakończony. Sprzątnąłem pokład i wnętrze jachtu przygotowując wszystko na wizytę lądowych gości. W dzienniku zapisano: „...jesteśmy pierwszym polskim jachtem, jaki żeglował po północnym Pacyfiku. Pierwszym, jaki dotarł na Hawaje..." Wreszcie spokojna noc. Z Myszołowem wyśpiewującym swą radość na moich piersiach. Potem, już w hawajskim słońcu, spokojne wejście do basenu portowego z wysoko podniesioną flagą. Z Myszołowem szalejącym z nadmiaru wrażeń i oczami utkwionymi w złotej plaży, w zdających się wyrastać z oceanu wieżowcach, w zieleni 32 tryskającej z każdego kąta. Tak wielki był bowiem czar wyspy, której hawajska nazwa Oahu dźwięczy wciąż w mojej głowie jak magiczne zaklęcie. Witajcie Hawaje. Aloha! Telegram do Krystyny — powinna być teraz na Alasce wspinając się na jej śnieżne szczyty. Telefon do poznanych kiedyś w Europie hawajskich przyjaciół. Potem lody! Wyobrażacie sobie, najprawdziwsze lody. Hawajskie, z owocami i piętrowe... Po miesiącu słońca...! Buty kupione, by móc powrócić na jacht, gdy żar chodników nie dał się pokonać na bosaka. Kwiaty, ocean, palmy. Ludzie, tyle ludzi... 33 Myszołów spijający kokosowe mleko. Myszołów wdrapujący się na palmę. Myszołów swawolący na białej od słonecznego żaru plaży. Witajcie Hawaje. Aloha, Hawaii. Po oceanicznych emocjach nastały dla mnie i mojej załogi dni odpoczynku. Zacumowaną w przystani NORD kołysała łagodna bryza. Kot i ja rozglądaliśmy się wokół ciekawie. Hawaje to osiem wysp tworzących jakby rozrzucony w poprzek Pacyfiku naszyjnik. Są to szczyty potężnych wulkanów o podstawie leżącej tysiące metrów pod powierzchnią oceanu. Zielone, pełne kwiatów, ptactwa, rzek i wodospadów. Zamieszkuje je mieszanina najróżniejszych ras. Japończycy, Europejczycy, Amerykanie, brązowi rodowici Hawajczycy żyją razem zgodnie i szczęśliwie. Niezwykły urok wysp zwabia turystów z całego świata. Wybudowano więc wspaniałe ogromne lecz harmonizujące z krajobrazem hotele. Słońce praży solidnie, stygnąc trochę jedynie w ciągu tutejszej, oczywiście bezśnieżnej, zimy... Nie marnowaliśmy czasu. Myszołów — dumny ze swych oceanicznych wyczynów, choć zgrzany nieco i nieraz z języczkiem na brodzie, nawiązał zaraz wiele znajomości z miejscowymi kotami, najróżniejszej maści. Wiele godzin spędzając na opowiadaniu im, w cieniu rosnących na plaży palm, o swych przygodach, albo słuchając hawajskich opowieści tutejszych kotów. Ja poznawałem Honolulu — stolicę Hawajów, odwiedziłem znajomych, w tym kilku 35 Polaków tu zamieszkałych. Najznakomitszymi z nich byli dwaj polscy profesorowie wykładający na miejscowym uniwersytecie. Wkrótce, jak było zaplanowane, przybyła na Hawaje Krystyna. Uśmiechnięta, radosna. Znów z pudełeczkiem w dłoni. Tym razem wiedziałem od razu co zawiera — nauczyłem się już bowiem poznawać specjalne kartoniki, jakie linie lotnicze dają pasażerom dla przewozu małych zwierząt... W pudełku siedział skulony kłębek puchu, patrząc ogromnymi wystraszonymi oczkami. — To jest Barbakanka, przywiozłam ją z Krakowa, by Myszołów miał polską żoną... Nazywa się tak na pamiątkę Krakowa, gdzie znalazłam kocię na siedzeniu samochodu ponadto jest taka okrągła... Nie wiem, czy wskoczyła sama przez uchyloną szybę, czy też ktoś ją podrzucił wyczuwając, że jestem kocią mamą... Pogłaskałem drżący kłębek. — Jakaż ona chuda — wyrwało mi się mimo woli. __ Tak, to prawda. Kiedy pierwszego dnia wykąpałam kotkę, by uwolnić ją od pcheł i woda skleiła futerko, nie pozostało z niej prawie nic. Nie zdążyłam jej jeszcze odkarmić. Wciąż w podróży... __ Ale jak udało ci się ją przewieźć? Przepisy są przecież często bardzo surowe. — Dopisało mi szczęście. Jak wiesz, w zasadzie wymagany jest poświadczony komplet szczepień, potem trzy miesiące kwarantanny. Dla sprawdzenia, czy mimo wszystko zwierzę nie wwozi jakiejś niebezpiecznej choroby mogącej zarazić inne czworonogi... Wyobrażasz sobie tę biedaczkę zamkniętą w klatce na tak długo? Ponadto opłata za ten przymusowy „hotel" jest niebagatelna, choć trzeba powiedzieć, że — oprócz oczywiście wolności — kotom niczego tam nie brakuje. Wyjazd z Polski nie był żadnym problemem — wyjaśniała dalej Krystyna. — Przyczepiłam jej na szyjkę tabliczkę „polska żona dla Amerykanina" i skończyło się na żartach. W Chicago, gdzie lądowałam, poprosiłam o zezwolenie na przewóz kotki przez kontynent prosząc i tłumacząc, że wszystkie formalności załatwim