ANDRZEJ URBAŃCZYK k®t WSpZLfblźfy WYDAWNICTWO GLOB SZCZECIN 1988 IW ' A&4 л © Copyright by Wydawnictwo GLOB, Szczecin 1988 ISBN 83—7007—185—6 Od autora Prawdziwa opowieść o kocie Myszołowie, który opłynął świat na dziewięciometrowym jachcie, zaznając niezwykłych przygód w Ameryce , Japonii, Australii, Afryce, Panamie i na Hawajach. Myszołów wypadał za burtę, porwano go w obcym kraju, walczył z kocurami w wielu portach. Łowił latające ryby, usiłował chwytać rekiny i wieloryby. Zdobył niezwykłą sławę. Występował w telewizji, na okładkach czasopism, pisywał listy do „Przekroju". Na jego cześć napisano kilka piosenek, wybito srebrny medal. Myszołowowi wreszcie poświęcona jest ta książka opowiadająca o przygodach napięciu kontynentach i trzech oceanach. Mówi ona też o miłości do wszystkich zwierząt, o poszanowaniu życia, o mieszkańcach odległych światów i wielu innych sprawach. Gdańsk, 1985. ■ : — Samolot z Nowego Jorku, lot 404, ląduje zgodnie z planem. Pasażerowie będą wychodzić przejściem nr 55... Samolot z Tokio przez* Honolulu ląduje... Stałem na tarasie lotniska w San Francisco z radością w sercu i trochę zmiętym bukietem goździków w garści. Wielki samolot, wyglądający jak srebrny ogórek, kołował ze świstem, ciągnąc za sobą liście skrzydeł. W różowym świetle zachodzącego za wzgórzami słońca znad oceanu płynęły skłębione, majestatyczne chmury. Serce biło szybko, jak zawsze, gdy czekałem na Krystynę — towarzyszkę mojego życia. Życia, które było ciągłymi rozstaniami i powitaniami. To ona wyjeżdżała z drużyną koszykówki na dalekie turnieje, to ja odpływałem jachtem prowadząc załogi w dalekie rejsy. To ona odlatywała, by wspinać się na niebotyczne szczyty tropikalnych gór, to ja ruszałem za morza zgłębiać tajniki produkcji półprzewodników, z jakich powstają nasze kieszonkowe radia, przenośne telewizory, komputery. Teraz pędziłem, niemal biegnąc, do wyjścia nr 55, chłonąc jednocześnie ową niezwykłą atmosferę zagranicznych portów lotniczych. Wielojęzyczny gwar. Twarze podróżnych. Roześmiane, czarne. Skupione, żółte. Zwyczajne, białe. Rzędy walizek, różnych 9 wielkości i kształtów -*- ustawione obok siebie, jak gdyby wbrew ich woli, i zdające się tylko czekać okazji, by pobiec we wszystkich kierunkach... Zdążyłem, nim pierwsi pasażerowie wysypali się z wyjścia. Zmęczeni sześcioma godzinami lotu, ale bacznie rozglądający się wokół. Wreszcie głowa Krystyny, jasne, krótko ostrzyżone włosy. Twarz opalona, roześmiana... Z dalekich podróży pani mojego serca przywoziła zawsze prezenty. Zazwyczaj książki, opowiadające o dawno zapomnianych wyprawach żeglarskich. Tym razem zobaczyłem w jej ręku dużą paczkę — musiało być tych książek niemało! Uściskaliśmy się gorąco, wkładając w to całą tęsknotę wielu tygodni. Potem paczka z książkami wylądowała w moich dłoniach, a pogniecione kwiaty w ręku Krystyny. Kartonik z książkami wydał się niespodziewanie lekki. Wtedy właśnie wysunęła się z niego mała, puchata, pręgowana kocia łapka. Ozdobiona cieniutkimi jak szpileczki pazurkami. — Miau — odezwała się paczka i łapka schowała się w wydartym od środka otworku. Roześmialiśmy się oboje głośno. — To jest Tygrysek — powiedziała Krystyna — prezent dla ciebie... Znalazłam biedaka w czasie ulewy. Zagubionego w dżungli nowojorskich drapaczy chmur... Otworzyłem pudełko. Wyskoczył z niego raźnie mały, łaciaty kotek. Rozejrzał się wokół, wcale nie przerażony tłumem, hałasem głośników i światłami reklam. Niespodziewanie kichnął i tracąc równowagę wywalił jak długi na posadzkę holu. Roześmialiśmy się jeszcze głośniej. Podniosłem małą kruszynę życia. Kociak przywarł całym ciałem wbijając w koszulę swe szpileczki. — To nie jest Tygrysek, Krystyno — powiedziałem — to nawet nie jest kot. — To jest mysz, mała myszka... Nieco później, jadąc zatłoczonym hoghwayem, usłyszałem całą historię o znalezieniu zagubionego w ulewie i ciemności, rozpaczliwie wołającego o litość kotka. Kto wie może biedak wymknął się niespodziewanie z domu? Wyskoczył z okna, a może z kieszeni przechodnia? Dowiedziałem się też, że z nonszalancją wytrawnego 10 podróżnika odbył 3000 mil lotu przez cały kontynent. Wzbogacając linie lotnicze Pan American o 25 dolarów (cena biletu) i małą wilgotną plamkę w kącie ich wielkiego Boeninga 707. — Wiem, jak bardzo lubisz koty — powiedziała Krystyna, przywołując pamiąć naszego syjamskiego Diabełka, którego do dziś wspominaliśmy z żalem. Niech Tygrys umila dni w obcym kraju. Po tym głowa zmęczonej pasażerki oparła się o moje ramię, ale dłonie nie przestawały obejmować małej futrzanej kulki. Na szczęście skręcałem już w ostatni odcinek drogi wiodący ku zawieszonemu na oceanicznym urwisku domowi. Jak na gospodarza przystało, zakrzątnąłem się koło kolacji. Łaciate kociątko obwąchało zaś nogi stołu i krzeseł, przełknęło kilka łyków podgrzanego mleka i natychmiast usnęło. Ale nim dzielny podróżnik zamknął swe strudzone powieki, coś w rodzaju wdzięczności zamigotało w jego oczętach. Dopiero teraz przyjrzałem się mu starannie. Biedak stworzony był chyba z tylu ras kocich, ile ich nosiła nasza planeta. Białe, lekko pręgowane łapki. Biały przód i biały brzuszek. Za to ogon w ciemne paski. Grzbiet — coś w rodzaju narzuconego na plecy serdaczka. Żółta łatka na udzie. Najśmieszniejsza była głowa — cała niby biała, ale nakryta czymś, co zaraz nazwaliśmy czapką Myszki Miki — ciemna krymka z ogromnymi uszami, jakie nakłada amerykańska dzieciarnia bawiąc się w Disneylandzie... Jeszcze zupełnie malutki — ale już silny, rezolutny. Na swój śmieszny sposób odważny. Noc spędził w naszym łóżku, popłakując za mamą i zapewne rodzeństwem, szukając ciepła, cmoktając zachłannie palce swych opiekunów. Minęło kilka dni... Łaciaty kotek, do którego przylgnęła żartobliwa nazwa Mysz, podbił najpierw nasze serca, zawsze otwarte dla kociarni. Potem zajął cztery pokoje domu, potem rosnące-wokół i chłostane nadlatującym znad Pacyfiku wiatrem trawy. Mężniał, jak się to mówi, w oczach. Na początku mleko, ale niespodziewanie szybko pochłaniał mięso, ryby, jarzyny — co tylko się nawinęło. Kiedy wyruszał na spacer po oceanicznej skarpie, zaniepokojeni jego nieobecnością wołaliśmy: Mysz, Mysz, Mysz — nasi amerykańscy sąsiedzi pomagali przywołać go wykrzykując: Miss, Miss, Miss. Po angielsku znaczy to panienka. 11 Lubiliśmy Mysz. My i wszyscy znajomi. Jadł bowiem za dwóch, za dwóch biegał fikając koziołki na dywanie, wspinał się po firankach. Gryzł książki, w tym, o zgrozo, owe z daleka poprzywożo-ne o dawno zapomnianych wyprawach żeglarskich. Tęskniąc widocznie wciąż za mamą, bez końca właził nam na kolana, by ssać palce, a gdy nie tryskało z nich mleko, pogryzać ich końce przez długie minuty pełne szczęśliwego mruczenia. Któregoś wieczora, siedząc przy kominku i rozmawiając z Krystyną o ostatnich wybrykach Myszy, który zapędził się w zarośla za prawdziwą myszką, której oczywiście nie udało się mu schwytać, sięgnąłem po gitarę i zaimprowizowałem, jak to nieraz bywało, piosenkę. Była to jednak piosenka niezwykła bo poświęcona kotu: Myszo, Myszo, Myszołapka * Całą mocą swoich łapek mknie. Ma na głowie mysią czapkę. Basem mruczy nam przez całe dnie. I chociaż nie wyszedłem nigdy poza pierwszą zwrotkę, jak się później okazało, był to dobry początek. Kot, mimo że wciąż mieścił się w mojej kieszeni, bezustannie zadziwiał wszystkich najróżniejszymi umiejętnościami. Potrafił spać w pędzącym samochodzie, znajdując w zależności od potrzeby chłód cienia, czy gorąco tylnej szyby. Umiał rozdzierać na strzępy grubą torbę z fryskami — kocimi sucharkami, jakimi w Ameryce karmi się koty i za którymi to sucharkami koty po prostu przepadają. Umiał — rzecz ważna, korzystać z plastikowego pojemnika pełnego morskiego piasku. Nie wahał się domagać zmiany — jeśli zdarzało się nam zapomnieć wymienić piasek w porę. Potrafił też czasem, bez żadnej przyczyny, wdrapać się na kolana, miauknąć dla zwrócenia uwagi i spojrzeć z takim wyrazem oczu, iż mogło się wydawać, że chce powiedzieć coś niezwykle ważnego. Coś specjalnego, co tylko bardzo bliscy mogą sobie przekazać... Któregoś dnia zawiozłem go do weterynarza. Mysz skończył właśnie trzy miesiące i nadeszła pora otrzymania zaleconych przepisami szczepień. Sędziwy weterynarz — Amerykanin, wielki miłośnik kotów zaczął wypisywać kartę małego pacjenta. 12 - Imię kota? — Mouse — powiedziałem. Tak bowiem po angielsku brzmi słowo mysz. — Co! Mysz? Zwyczajnie — Mysz? — zawołał. — Mysz, no dajcie spokój. Mysz! — śmiał się. — Nigdy w ciągu pięćdziesięciu lat mojej kariery nie słyszałem czegoś tak zabawnego... Weterynarz był równym chłopem, ale jego podśmiewanie się z naszego dzielnego kocurka trochę mnie uraziło. Dlatego gdy powiedział, żebym wymyślił jakieś bardziej serio imię, odpowiedziałem może zbyt szorstko: — Jeśli Mysz panu nie odpowiada, niech pan zapisze go jak pan sobie życzy. Dla nas on nazywa się Mysz... Weterynarz — nie na darmo mówiłem, że był poczciwym chłopem — którego wielkie dłonie stawały się dziwnie delikatne, gdy brał w nie biednych pacjentów, wytłumaczył sprawę prosto: nie można nazwać kota Myszą czy psa Kanarkiem. Proszę sobie wyobrazić, jakie powstałoby zamieszanie, gdyby właściciel, no powiedzmy świnki morskiej, zatelefonował, prosząc o lekarstwo dla Lwa — bo tak właśnie zachciało mu się nazwać swego ulubieńca... Miał rację i zgodziłem się z tym. Tak samo nie protestowałem, a nawet poczułem się jakoś uhonorowany, gdy lekarz kiwnąwszy wielką siwą głową, podniósł naszego kocurka w górę i powiedział: — To jest... no raczej to będzie, wspaniały kot; niezwykle silny, odporny, inteligentny. Już teraz, choć to dzieciak, ma niecodzienną osobowość. Dlatego też — głos przybrał uroczysty ton — nazywam tego kota Cardinal Virtue (po polsku trzeba by to przetłumaczyć jako Podstawowa Zaleta). Pod tym imieniem zapisuję go w mojej kartotece. Po czym pan doktor błyskawicznie zrobił Cardinal Virtue dwa zastrzyki. Na co „wspaniały" kot o „niezwykłej osobowości" rozbeczał się kocim płaczem. Na całą przychodnię, strasząc czekających cierpliwie swej kolejki czworonogów... Nadeszło lato. Z balkonu drewnianego domu, rozleniwiony kalifornijskim słońcem Mysz (bo chociaż nazwanie kota Mysz jest dziwactwem, to jakoś, mimo wszystko, nie mogliśmy się przyzwyczaić do obco brzmiącego Cardinal Yirtue) — patrzył na zachód. Na 13 zachód, gdzie nieskończonym błękitem rozlewał się Pacyfik, sięgający aż ku czarodziejskim Wyspom Hawajskim, ku dalekiej Japonii, ku Korei, Chinom, Rosji... Z białym brzuchem, wypchanym fryskami. Z wciąż nie mogącym uspokoić się koniuszkiem ogona — ruchliwym jak nastolatek przed wystawą ze znaczkami. Spod przymkniętych powiek śledził nieustannie zmieniający się ocean. Białe fale mknące z wiatrem, szare skrzydła albatrosów tnących czyste niebo. Czasem — ciemny, mocny, kadłub statku wiozący do zatoki San Francisco zamorskie towary. Jeśli istnieje szczęście na świecie, to nasz mały towarzysz zaznawał go w pełni. Rósł, mężniał, piękniał. Zwiedzał i podbij*ał coraz to bardziej rozległe tereny. Wypuszczony na dwór wędrował pomiędzy budynkami, strosząc sierść na karku przy spotkaniu z kocimi sąsiadami, których nie brak w amerykańskich domach. Najbardziej jednak lubił swój balkon i długie spokojne godziny wypatrywania ptaków, łodzi rybackich. Czasem, jeśli mu szczęście dopisywało, pióropuszy wody wydmuchiwanych przez prące na północ wieloryby, które musiały w swych corocznych wędrówkach omijać zamieszkiwany przez nas cypel. I mój wzrok również coraz częściej kierował się ku oceanowi. Po wielu latach ciężkiej pracy w przemyśle, po latach oszczędzania, wyrzeczeń (nie kupuj tego, zapomnij o tamtym), nadchodziła pora żeglugi. Tak jak marzyłem od szkolnej ławy, miałem popłynąć samotnie małym jachtem przez nie kończący się błękit Pacyfiku. Stawić czoła sztormom, rafom i zasadzkom. Prażyć w słońcu, moknąć w tropikalnych ulewach. Prowadzić samemu łódź będąc jej kapitanem i kucharzem, nawigatorem i tym, który zmywa pokład. Już od kilku miesięcy coraz częściej morskie mapy, zamiast fachowych podręczników, pojawiały się na biurku.Coraz częściej spisy sprzętu, przyrządów nawigacyjnych, żywności zastępowały schematy półprzewodnikowych aparatur, które budowała nasza fabryka... Tak jak ustaliłem dawno, tak dawno, że nie potrafiłbym nawet powiedzieć kiedy, miałem pożeglować z San Francisco do dalekiej Japonii. Japonii znanej tylko z samurajskich filmów, judo, które uprawiałem z pasją od wielu lat, pracowitości jej ludzi. 14 W tej obcej Japonii miałem spędzić zimę czekając aż przewalą się wściekłe sztormy na północnym Pacyfiku. Następnie, zamykając ogromny krąg o obwodzie 12 tysięcy mil, powrócić do San Francisco... Czy nie było mi żal zostawić Krystynę, dom, pracę, Mysz, który właśnie zaczął uczyć się nawigacji obgryzając naroża morskich map? Nie. Marzenia zawsze wymagają poświęceń. Nie można być jednocześnie i w Polsce, i na oceanie, w domu i na Antarktydzie. Wierzyłem zresztą, że jak zwykle, powrócę szczęśliwie do Krystyny, do moich książek, do Myszy. Z doświadczenia wiedziałem, jak wielka będzie wtedy radość spotkania. Jacht, jaki miał mnie ponieść przez Pacyfik i który — tak marzyłem — miał się stać pierwszym polskim jachtem, jaki przepłynie północny Pacyfik, mierzył zaledwie 8 metrów długości. Był jednak bardzo mocny i miał, jak mówią żeglarze, dużą dzielność morską. Na jego jednym maszcie można było rozpiąć dwa żagle, a niewielka, ale zaciszna kabina, oferowała cztery koje — czyli miejsca do spania. W czasie zaplanowanej na cały rok podróży, trzy z tych koi miały pozostać puste... Nadeszła pełnia lata. Wybrzeże oceanu pokryło się mgłami. To niesione od lodowatej Alaski zimne wody Prądu Kalifornijskiego kłóciły się z żarem patelni, w jaką latem słońce zamienia Meksyk i południe Stanów. Jacht kołysze się w przystani. Powoli, zagłębiając się w miarę ładowania sprzętu. Nie kończące się spisy — sprzęt nawigacyjny, bosmański, ratunkowy... Zapasowe żagle, zapasowe liny, zapasowe nożyczki, zapasowe ołówki... Mysz, nie wiedząc o niczym, wylegiwał się nadal na swoim balkonie słuchając krzyku mew i basowego ryku syren płynących we mgle statków. W ostatnich tygodniach urósł niezwykle... Tymczasem oboje z Krystyną pracowaliśmy bez wytchnienia. To się wydaje zupełnie proste: weź jacht i popłyń! Ale w rzeczywistości jest to cała kampania. Trzeba dokładnie zaplanować trasę, by ominąć niebezpieczne wody. Nie zaplątać się w zimowe sztormy, nie zostać zatopionym przez cyklony szalejące latem u wybrzeży Japonii. 15 Pamiętać o tysiącu przedmiotów, które musi mieć ze sobą samotny człowiek na oceanie, często bowiem po prostu nie można zawrócić... Nie zapomnieć też, by rejs był nie tylko spełnieniem marzeń, ale by mógł posłużyć innym. A więc reportaże z podróży dla „Młodego technika" i „Płomyka", artykuły dla fachowych czasopism morskich, film dla telewizji, kolorowe przezrocza na porejsowe wieczorki. A zatem aparaty fotograficzne i filmowe. A zatem maszyna do pisania. Oczywiście nie zapomnij o papierze, kalce i gumce... Kot wciąż wyciągnięty na tym swoim oceanicznym balkonie... Któregoś dnia odwiedza nas Wojtek — znajomy z Polski. Pracuje tak jak i my w Stanach. Wkrótce wraca do kraju. Krystyna upiekła „błyskawiczne" ciasto, kupione w zamrożonej foremce, ja wyciągam korek z butelki kalifornijskiego wina... — I nie będzie ci samotnie, na tym wielkim oceanie? — pyta Wojtek pokazując za okno, gdy już spałaszowaliśmy pół ciasta, które okazało się wyborne, a na dodatek wzmocnione malinami. Dopił właśnie kieliszek kalifornijskiego i wyciągnął wielką fajkę. Na fai, wzdłuż cybucha, biegł napis „Zakopane". Wojtek zaczął nabijać ją meksykańskim tytoniem, robiąc to z wielką uwagą. Mysz, zmęczony lenistwem, ułożony ufnie na kolanach swej pani cmoktając jej palce, zasnął ukołysany własną kocią muzyką. — Stary — odpowiedziałem — nie będzie na to czasu. Wiem to z doświadczenia próbnych rejsów. To nawigacja, to szycie porwanych sztormem żagli. To pitraszenie jedzenia, to znów sprzątanie. Roboty od smoka i bez końca. A przecież będę miał ze sobą jeszcze magnetofon do nagrywania, kamerę filmową, maszynę do pisania, na której muszę, muszę żebym pękł, wystukać codziennie kilka stron książki o podróży... . — Nie Nieotomichodzi —odpowiedział Wojtek —puszczając ogromny kłąb meksykańskiego dymu. — Chciałem zapytać, czy nic będzie ci smutno. Będą przecież takie chwile: wieczorem siądziesz w kokpicie, by odpocząć. Właśnie z fajką czy kieliszkiem wina w ręku Gdy nie mając akurat w tym momencie nic do roboty. 16 siedzisz sam jeden „jak ten palec". Tysiące mil, nie tylko do Krystyny czy do mnie, ale do najbliższego człowieka w ogóle! Nie miałem na to odpowiedzi. Nie byłem nigdy o tysiące mil od najbliższego człowieka. Wprawdzie nasze, tak polskie „jakoś tam będzie" tańczyło mi w głowie, ale jako kapitan i wielki podróżnik — jakim wypadało się czuć — nie mogłem dać takiej lekkiej odpowiedzi. Uratowała mnie, jak już niejeden raz w podobnych sytuacjach, Krystyna. — Nie! Nie będzie mu smutno — padło przytomnie — będzie miał przecież przez cały czas ze sobą Mysz. — Tak, oczywiście, hm... — zacząłem się jąkać nie mogąc wyjść ze zdumienia, że ten wspaniały pomysł nie wpadł mi wcześniej do głowy. Twarz Wojtka rozpogodziła się, jak niebo nad oceanem po sztormie. — Jeśli tak — nie boję się o ciebie, stary! — zawołał. — Widzę, że o wszystkim pomyślałeś i to mądrze. Gratuluję! M&fy kofna wielkim, ®aea.ti\t Strome fale z białymi czuprynami wysoko unoszą mały jacht. Wiatr pochyla maszt, bryzgi wody łomoczą o pokład. Bezpieczny ląd zniknął za horyzontem, kurcząc się i malejąc. Przed dziobem jachtu niemal dwa i pół tysiąca mil (bo na morzach i oceanach odległość mierzy się w milach). Tyle dzieli nas bowiem od Hawajów. Dwa i pół tysiąca mil, to tak jak z Warszawy na Biegun Północny lub do środka Afryki. Bagatela! Już od trzech dni żegluję z moim małym towarzyszem po bezmiarze Pacyfiku. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, czeka nas miesiąc drogi ku kolorowym wyspom. Jeśli wszystko pójdzie dobrze... Masa pracy, ale i bezlik radości. Dwoję się, troję. Na szczęście w sterowaniu wyręcza mnie automatyczny samoster. Ale zacznijmy od początku. Nadeszła pora, gdy zakończyły się żmudne przygotowania. Gdy wszystko zostało kupione, zawiezione na jacht, starannie zapakowane we wnętrzu kabiny. Gdy skreślono ostatnią pozycję z bezliku list wyposażenia. Lato było w pełni i nasz kot osiągnął właśnie swe młodzieńcze siły gryząc co mu tylko wpadło pod łapy, drapiąc, wyskakując z zasadzki pod łóżkiem, za nogą stołu, fałdą dywanu. Nadszedł dzień odpłynięcia. Zebrałem więc ostatnie drobiazgi — portfel, gitara, karton z nabytym na pierwsze dni świeżym 18 jedzeniem (chleb, mleko, kawał żółtego sera z zapasem dla kociego towarzysza). Okulary słoneczne. Pamiętałem też oczywiście, by zabrać Mysz — tego, który miał rozjaśniać moją samotność. Ba, ale gdzież się on zapodział? Przeszukałem dom, potem zarośla, sąsiedztwo — kota ani śladu. Mijały godziny, ja zaś byłem coraz bardziej niespokojny. Zniknięcie kota potraktowałem, w jakiś sposób, za odmowę wzięcia udziału w wyprawie. Zły znak! Powinien, skoro nie chce popłynąć, zostać na lądzie. Niestety było to niemożliwe. Opuszczałem wynajęty dom, kot nie miał gdzie mieszkać, po odlocie Krystyny nie było nikogo, kto by się mógł nim zaopiekować... Nagle zza kępy trzcin — hen daleko, daleko za osadą na oceanicznym zboczu, mignęła szybka sylwetka kota. Ruda, dużo większa niż Mysz. W tej samej chwili zobaczyłem i moją zgubę. Mknął w niezwykłym pędzie, dosłownie siedząc na karku rudego, waląc go łapami, gryząc i drapiąc intruza. Szczęśliwie, jakimś niezwykłym zwodem, udało się rudemu zwolnić od ciosów małego zabijaki. Pełen wstydu uciekał ku odległym zabudowaniom, skąd widocznie wybrał się na poszukiwanie przygód. Zaznał ich do syta. Kiedy schwytałem Mysz — żółte futro tkwiło w pysku naszego ulubieńca, pomiędzy jego pazurami... Bitewna odwaga kocurka musiała jednak ustępować przed siłą przeciwnika — z różowego, rozdartego pazurami noska płynęły czerwone jak porzeczki, kropelki krwi... Mały zabieg dezynfekcyjny i kot znalazł się na siedzeniu samochodu. Ruszyliśmy. Ku przystani, ku jachtowi i Hawajom. Nie, nie była to zła wróżba! — myślałem mknąc wśród setek innych aut na północ do przystani jachtowej. Kot po prostu, marynarskim zwyczajem, wyruszając na morze musiał uregulować wszystkie rachunki. Prawdziwy marynarz z niego. Dobry to znak! Potem były ostatnie przygotowania, które pochłonęły noc. Noc, jaką planowałem solidnie przespać przed wyruszeniem na ocean. Układałem wcięż moje 1001 drobiazgów, pisałem ostatnie listy, sprawdzałem osprzęt. Słuchałem prognoz pogody. Kot zaś rozgościł się od pierwszego momentu na jachcie jak na własnym i co chwilę dawał znać o swojej obecności hałasem zwalanych przedmiotów. Bezlik zakamarków i skrytek kabiny był dla niego czarodziejskim 19 labiryntem. Wędrował z wyraźnym zadowoleniem, poznając liczne czeluście. Przyznam się, że wiele myślałem o łaciatej Myszce w tę ostatnią noc, gdy kołysany wiatrem jacht zdawał się rwać z cum ku wielkiej przygodzie. Utarło się bowiem takie nieładne, dziś mogę powiedzieć - głupie, powiedzenie „choruje jak kot" — oczywiście mowa o chorobie morskiej. Co zrobię, jeśli żegluga okaże się zbyt trudna dla mojego małego marynarza? Nie zawrócę przecież po kilku dniach na oceanie, pod prąd i wiatr do San Francisco... Nie byłem jednak lekkomyślny. Swego towarzysza traktowałem 20 jak członka załogi. Jak marynarza, za którego kapitan zawsze, obojętnie jak się sprawy mają, odpowiada. Dlatego też powoływałem się na fakt, że już kiedyś, wiele lat temu, zabrałem kota na kilkudniowy bałtycki rejs. Podczas gdy niejeden z załogi składał, jak to się mówi, „daninę Neptunowi", młody kocur, nazwany na cześć pierwszego astronauty Jurij — buszował po kambuzie szukając okazji, aby coś zwędzić na przekąskę. Ale było to na Bałtyku, zaledwie parę dni, przy nie najgorszej pogodzie... Czytałem też, w owych przez Krystynę przywożonych książkach, o zapomnianych już morskich eskapadach, kiedy to statki były drewniane, liny konopne, a żagle lniane, że koty broniły całości statku przed plagą szczurów. A więc musiały dobrze znosić dalekie podróże. W tej wierze utwierdzały mnie też opowieści samotnego żeglarza Williama Willisa, który na każdą ze swych oceanicznych wypraw zabierał koty. Koty te, i o tym szeptałem nieraz Myszce, gdy po odjeździe Krystyny tulił się do mnie nocą — zyskały wielką sławę. Na wszelki wypadek jednak wziąłem na ocean, zapisane troskliwą ręką siwego weterynarza, pastylki na chorobę morską. Równie/ jeszcze inne mające w razie potrzeby złagodzić samczy charakter mojego towarzysza. Ktoś bowiem straszył, że odurzony zewem płci kocur może skoczyć za burtę w poszukiwaniu samki... Miał też mój towarzysz kącik w gumowej tratewce ratunkowej — takiej, jakie widzi się w niedzielę na jeziorkach. Zaś w torbie awaryjnej tak samo, jak i dla mnie, był dla niego miniaturowy zapas wody i żywności... Budzik wyrwał nas ze snu o czwartej. Wstawał szary ranek 21 lipca. Pora wyruszać! Nakarmiłem małego marynarza podwójną porcją frysek, sam z emocji nie mogąc nic przełknąć. Zakładałem właśnie żagle, gdy pojawili się dziennikarze. — „Podobno jakiś wariat chce łódką popłynąć do Japonii..." — Płyniesz sam? — zapytał, oczywiście po angielsku, wysoki dryblas oślepiając mnie fleszem. — Nie, taki frajer to ja nie jestem. Płynę z kotem, który nazywa się Mysz. 21 — Z kotem? Dawaj go tu! — Znów błysnęły flesze. I wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że niezależnie od tego, jakich wyczynów dokonam na oceanie, bohaterem tego rejsu będzie koci marynarz. Nie myliłem się. W gazecie, która wpadła mi w ręce dopiero w wiele tygodni później, w reportażu z naszego startu ogromne zdjęcie Myszki zajmowało niemal całą stronę. Gdzieś w kąciku zamieszczono moją fotkę z Myszą na ręku — oczywiście! Dziennikarze popędzili do redakcji, my zaś podnieśliśmy żagle. W jasnym świetle wschodzącego słońca, które zabarwiło wesoło biel płócien, jacht rusza ku wielkiej niewiadomej. Na jego kadłubie połyskuje wymalowana śmiałymi literami nazwa NORD, podtrzymująca tradycję, bowiem NORD nazywała się świerkowa tratwa, na której ćwierć wieku temu, niewiele starszy od Was, przepłynąłem z niewielką załogą Morze Bałtyckie. Odpływ oceanu, dla którego wstaliśmy tak wcześnie dosłownie wymiótł nas z zatoki. Podczas gdy manewrowałem jachtem, kot usadowiony na nadbudówce patrzył na oddalające się wieżowce miasta, na oceaniczne urwisko, gdzie pozostał bezpieczny i kochany dom. Krajobraz ten odbijał się w jego oczach jak w lusterkach. Coraz wyższe fale kołysały małym kadłubem, coraz silniej poświstywał w olinowaniu masztu wiatr. Wkrótce kłęby mgły skryły słynny most Golden Gate. Potem ląd zaczął tonąć w oceanie. Mój żeglarz szybko uczył się morskiego rzemiosła. Szeroko rozstawiając łapy łaził po kokpicie, chowając się za osłonę, gdy bryzgi fal zaglądały na pokład. W południe poprosił o podwójną, marynarską porcję, a wkrótce potem — nie zapominając odwiedzić skrzynki z piaskiem, wlazł do koi i wyciągnąwszy się na śpiworze usnął zdrowym młodzieńczym snem... Pierwszą noc, ze względu na niebezpieczeństwo zderzenia się z jakimś statkiem, spędziłem na pokładzie walcząc z sennością. Porykiwania syren dobiegały ze wszystkich stron — mgła! Mysz wyspany i pełen werwy usadowił się na kolanach — na wszelki wypadek pod sztormową kurtką chroniącą od rosy. Kiedy rozległo się swojskie mruczenie, brzmiące dosyć dziwnie wśród huku fal i zawodzenia wiatru, wiedziałem, że nie będę miał z nim żadnego kłopotu. Podobnie minęły nam pierwsze trzy dni. Niemal bezustannie 22 wachta na mokrym od mgły pokładzie. Porywane z doskoku jedzenie — urwany kawał chleba, kubek mleka, pomidor. Garść frysek kotu, trochę wody... Wypełnianie dziennika, notatki do reportaży, kilka chwil czułości dla Myszy, zmiany żagli w zależności od siły wiatru. Trochę snu — zazwyczaj na siedząco w kokpicie. Kot czuł się na jachcie jak na stałym lądzie. Po marynarsku rozstawiał szeroko nogi, po marynarsku szybko zjadał podany posiłek. A gdy pewnej nocy wielkie fale zaczęły nosić jacht z boku na bok, zmieniając wnętrze w piekielną huśtawkę, mój żeglarz też miał na to radę. Opuszczając koję, w której przetaczał się od ściany do ściany jak butelka, zeskoczył na wyłożoną dywanem podłogę. Tam ułożony wygodnie, wbił w dywan wszystkie pazury, pomiędzy którymi być może tkwiło jeszcze rude futro. Tak zakotwiczony przespał kilka godzin, kpiąc z oceanicznej chwiejby. Marynarz całym pysiem! Trzeciego dnia opończa chmur i mgieł ustąpiła i słońce uderzyło w nas jak grom. Ocean pokazał swoją prawdziwą, roześmianą twarz. Wiatr ustala się i wieje teraz od rufy, niosąc nas szybko ku hawajskim plażom, palmom i ananasom. Ułożony na zalanym słońcem pokładzie, mając za jedyny strój okulary słoneczne, odsypiałem nocne wachty. Pasatowy wiatr huczy w ożaglowaniu, długie spokojne fale unoszą nasz pływający dom w górę i w dół, w górę i w dół. Był to, nie znający zmęczenia, od tysiącleci trwający, majestatyczny oddech oceanu. Złote słońce rozleniwiło również mojego towarzysza. Z wygojonym nosem, z bielutkimi od biegania po dywanie kabiny „paputka-mi" jak nazywaliśmy poduszki jego stóp, wylegiwał się w nieprawdopodobnych pozach. Na grzbiecie z ogonem wywiniętym jak precel, na brzuchu udając lwa czy sfinksa. Na boku, zaparłszy się czterema nogami o pudełko z maszyną do pisania. Nie znający spokoju pasat niósł nas szybko na zachód. Po sto dwadzieścia mil dziennie. Wkrótce stało się pewnym, że dopłyniemy na Hawaje dużo wcześniej niż w ostrożnie planowany miesiąc. Tym lepiej — myślałem, pamiętając o ananasach, bananach i słynnych hawajskich lodach — nie mających ponoć sobie równych w smaku na świecie... 23 Nie zaniedbywałem jednak, mimo tej rajskiej sielanki, swych obowiązków. Wiele czasu nad mapami, starannie wypełniany dziennik, troska o towarzysza. Ten ostatni, jak zauważyłem, potrzebował zwiększonej porcji wody. Tropikalne gorąco sprawia, że co kilka godzin jego miseczka wymaga napełnienia. Pamiętałem o tym zawsze, sam pijąc też nieliche ilości z jachtowych zapasów. Przezornie zabrana rezerwa pozwalała na to w zupełności. Nocą, gdy temperatura spadała, kot wychodził z kabiny i siadając w kokpicie lubił patrzeć w gwiazdy, których pełne było bezchmurne niebo. Często przy siadywał na moich kolanach, patrząc na gwiezdny ekran. Po chwili głowa mu opadała, przytulając się cmoktał moje palce i mrucząc zasypiał głęboko. Tak głęboko, że gdy przychodziła pora zabrania się do żagli, odnosiłem go do koi uśpionego, ufnego jak małe kocie dziecko, ową Myszkę z lotniska San Francisco. To wszystko w jakiś sposób zmniejsza moją winę za to, co wydarzyło się jednej z ciemnych, wietrznych nocy — nocą bowiem pasat rośnie w sile i potrafi dmuchać jak sto diabłów. To zasada w samotnej żegludze, że żeglarz przez cały czas zabezpieczany jest przed wypadnięciem z jachtu mocną liną. Lina taka przymocowana jest do czegoś w rodzaju szelek pozwalających na jej natychmiastowe założenie, na przykład po wstaniu z koi. Taką właśnie linę z szelkami nosiłem od samego początku żeglugi. Była ona konieczna — zmiana żagli bowiem, czy inne czynności na pokładzie nieraz wściekle tańczącego na fali jachtu są niebezpieczną akrobacją. Gdybym stracił równowagę i wypadł za burtę, lina ta pozwoliłaby wciągnąć się na pokład. Nie sądzę bowiem, by mały koci marynarz, mimo wszystkich swych zalet, potrafił zawrócić jacht i wyłowić mnie z oceanu... Kot, jak się wydawało, nie potrzebował linki bezpieczeństwa. Nie wychodził nigdy z kokpitu na otwarty pokład. Gdyby wypadł w jakiś nieprawdopodobny sposób, wyłowiłbym go natychmiast rzucając uprzednio —jak się to robi w przypadku alarmu „człowiek za burtą" __pas ratunkowy. Wbiłby się weń bez trudu ostrzem swych pazurów. Noce natomiast, gdy już uregulowało się nasze życie, spędzał ze mną w koi wtulony pod pachę wyśpiewując swym pomrukiem kocie marzenia. Kabiny nie opuszczał nocą nigdy. Jakież było moje zdziwienie, gdy obudzony którejś nocy — sa- 24 motny żeglarz śpi zawsze bardzo czujnie — nie odnalazłem dłonią w ciemności futrzanej ciepłej kuli... Przez chwilę nasłuchiwałem, czy nie doleci ze skrzynki charakterystyczny szmer przegarnianego kocią łapką piasku. Nie stukała też miseczka z wodą. Wstałem, zapalając elektryczne światło. Kota nie było... Wyjrzałem przytomnie do kokpitu, lustrując też pokład — pustka! Pełen niepokoju wracam do kabiny i kąt za kątem, zaczynam przeczesywać nieskończoność zakamarków. Mysz, Mysz, Mysz — niesie się po oceanie. Mysz, Mysz, Mysz — daremne i coraz bardziej niespokojne. Kota nie było na jachcie... Zrozpaczony wyskoczyłem jeszcze raz przepatrzeć kokpit. Ale jak długo można szukać kota w czymś, co ma wymiary i kształt wanny. Na pokładzie nie było go również — wystarczył jeden rzut oka... Zrozumiałem, że zgubiłem mojego towarzysza, że wypadł za burtę zostając hen, wiele mil za jachtem, tonąc w bezdennym Pacyfiku. Że nawet gdybym zawrócił jacht, nie ma żadnych szans odnalezienia małej szarej kropki wśród tysięcy białych, spienionych lal... Opanowała mnie okrutna gorycz. Oto zabrałem, wbrew radom wielu ludzi, małego kota na wielki ocean. Żywą, wrażliwą istotę — podarunek od Krystyny, umiłowane przez nas zwierzę i ja, kapitan i pomywacz tego jachtu, zgubiłem go w oceanie, skazując na śmierć topielca... Nie wiem, ile razy jeszcze przeszukiwałem kabinę, kokpit. W ostatecznej desperacji zacząłem świecić latarką wzdłuż jachu w bezsensownej nadziei, że wypadłszy za burtę uczepił się pazurami gładkiego jak szklanka kadłuba i wytrzymał kilka godzin w tej pozycji. Niespodziewanie, nie wierząc własnym oczom, na samym dziobie jachtu zobaczyłem Mysz, a właściwie jego ogon... Z łomoczącym sercem rzuciłem się naprzód. Tak, to był Mysz. Żywy, cały, wspaniały! Wisząc niemal całkowicie poza pokładem, z głową nad samą powierzchnią sfalowanego oceanu wpatrywał się jak zahipnotyzowany w wodę. Bojąc się stracić go w ostatniej chwili, jak najostrożniej, drżącymi dłońmi objąłem moją zgubę, wciągając na pokład. Nagle z głębi, 25 mokrej od fal, kociej krtani dobiegło potężne groźne warknięcie. Ogon —jedyna sucha część ciała — był napuszony i gruby jak pałka. Wtedy zrozumiałem wszystko. Już wcześniej zauważyłem, że kot żywo reagował na pływające przy jachcie delfiny, na pluskające się ryby. To obecność „oceanicznych potworów" zbudziła instynkt łowcy i wywabiła na chwiejny pokład z zacisznej ciepłej koi. Wywieszony przez dziób, nie mając żadnego oparcia dla pazurów na gładkim pokładzie, mógł mój nieszczęsny marynarz wyorbitować w każdej sekundzie za burtę ginąc w kłębowiskach fal. 26 Przycisnąłem przemoczone futerko tak mocno do siebie, że jego właściciel aż jęknął. Złapałem kochany łeb i przytuliłem do twarzy nie bacząc, że łapy drapią wydzierając się ku owym potworom. Kot był znowu ze mną! Ale gorzkie poczucie winy, poniżająca świadomość zaniedbania kapitańskich obowiązków pozostała... Żale niewiele jednak dają. Ze zwoju czerwonej, nylonowej linki uciąłem więc solidny kawał. Tak długi, że pozwalał kotu na wychodzenie do kokpitu, a nawet na pokład. Z zapasowego kawałka knotu do staroświeckiej naftowej lampy, jaka rozświetlała kabinę w uroczystych chwilach, odciąłem trzydzieści centymetrów i zeszyłem żaglową igłą wokół szyi Myszy. Prosta klamra połączyła je w mocną całość. Koniec linki obłożyłem wokół nogi stołu z mapami i zaplotłem na trzy najmocniejsze ze znanych węzłów. Wtedy dopiero o wschodzie słońca rzuciłem się na koję, wciąż jeszcze nie mogąc znaleźć spokoju. Latające ryby pojawiły się w drugim tygodniu żeglugi, gdy NORD przekroczyła Zwrotnik Raka. Ich srebrne ciała szybowały nad powierzchnią oceanu na rozpostartych tęczowych skrzydłach przypominających płetwy. Śledziliśmy je całymi godzinami. Piszę w liczbie mnogiej, bo latające ryby zafascynowały też mego małego towarzysza. Wiadomo, koty przepadają za rybami. Wiadomo, 27 marzą, by upolować ptaszka. A tu trafia się podwójna gratka... Ba, ale jak takie coś pochwycić — dumał zapewne mały marynarz, wywijając nerwowo ogonem, strosząc sierść i ruszając wąsami. Którejś nocy zbłąkany lotnik wpadł do kokpitu jachtu. Zbudziłem się słysząc rybie trzepotanie o dno. Skok — by uratować jej życie. Kot jednak był szybszy. Trzasnęły miażdżone mocnymi zębami łuski. Trysnęła krew i łowca porywając zdobycz ukrył się z nią w zakamarku kabiny. Warcząc z nadmiaru męstwa, mrucząc z rozkoszy smakosza, konsumował spadłą dosłownie z nieba ucztę. Żal mi było odważnej ryby-lotnika. Ale przecież kot poszedł za głosem instynktu łowcy... Myślałem o tym długo, patrząc na wschodzącą nad oceanem czerwień słońca. Cóż miałem robić? Skrócić linkę nie pozwalając na spełnienie zewu krwi?... „Natura ma swoje prawa" — zapisałem w dzienniku, gdy słońce dobiegało już do zenitu. — „Kot, latające ryby, ocean — składają się na tę naturę. Niech problem ten będzie sprawą ryby i kota. Niech owa natura decyduje, czy lotnik zdoła powrócić do błękitnych toni". Ale gdy byłem w pobliżu — zawsze ratowałem latającą rybę zwracając ją oceanowi. W miarę zbliżania się do Hawajów, wody coraz bardziej się ożywiały. Ptaki, więcej latających ryb. Delfiny pluskające czarnymi wrzecionami przed dziobem jachtu — wszystko to zajmowało i ogromnie podniecało kota. Któregoś wieczora oderwały mnie od maszyny, na której wystukiwałem cierpliwie tę książkę, głośne warczenia. Wyszedłem na pokład i natychmiast zanurkowałem do kabiny po kamerę filmową. Stado wielorybów, jak gdyby nigdy nic, wyprzedzało jacht prąc na północ. Sfilmowałem ów fenomen oceanów, zaś wieczorem dosypałem Myszy dodatkową porcję frysek — wynagrodzenie za pomoc w nakręcaniu filmu. Dzień za dniem stajemy się coraz bardziej doświadczonymi oceanicznymi żeglarzami. Praży nas słońce, chłodzą tropikalne ulewy opadające w ocean bezmiarem słodkiej wody. Nauczyliśmy się wiele. Chociaż było niemało błędów, pamiętamy, by ich unikać. 28 Były wichury, podczas których ocean zdawał się walić na nasz mały, pływający domek. Były męczące cisze, gdy woda zastygała jak stopione szkło, a jacht bezradnie kiwał się w miejscu z boku na bok. Kot spisuje się na wielką piątkę. Nie narzucający, czuły w swym tuleniu się i coraz bardziej basowym pomruku. Piękny z lśniącą sierścią, miodowym kolorem zaglądających nocą w twarz oczu. Czysty, niewymagający, wesoły. Na zawsze zapamiętałem chwile zachodów słońca, gdy wiatr przycichał, ja zaś siadywałem z gitarą, kotem na kolanach, patrząc w gwiazdy. Śpiewając proste, rejsowe piosenki — słane tej, która znajdowała się dokładnie po przeciwnej stronie kuli ziemskiej... 29 Pigułki na chorobę morską i te drugie, mające złagodzić samczą namiętność, bezużytecznie grzechotały w swych pudełkach. Tuż obok nich spokojnym snem mój przyjaciel i marynarz Mysz. Właśnie temu imieniu pragnę poświęcić tu kilka zdań. Od samego początku było wiadomym, że nie jest to właściwa nazwa dla kota. Póki była to mała, mieszcząca się w dłoni, puchata Myszka — wszystko było w porządku — nawet jeśli nie pochwalał tej nazwy siwy weterynarz — wielki przyjaciel kotów... Wołać zamiast jednego gromkiego Mysz!, angielskie Car-di-nal Vir-tue... było po prostu śmieszne. Dlatego z ulgą przyjąłem rozwiązanie sytuacji, jakie nasunąło się samo. Wiadomo, że na statkach istnieje odwieczny zwyczaj chrztu morskiego w chwili przekraczania Równika, kiedy to odwiedza marynarzy bóg mórz — Neptun i pozdrawia bóg wiatrów — Eol. NORD w drodze do Japonii nie miała wprawdzie przeciąć tej słynnej linii dzielącej świat na dwie połówki, jak cięte na płasko jabłko. Ale zwrotnik półkuli północnej, który właśnie przebyliśmy, był też okazją nie do pogardzenia. Są dwa zwrotniki: Raka i Koziorożca (który jest na górze globusa, a który na dole, łatwo zapamiętać mówiąc „Rak jedzie na Koziorożcu". Koziorożca nie da się bowiem władować na raka!). Więc uroczystość! Nie za duża, ale zawsze... Właśnie z tej zwrotnikowej okazji dostałem od mojego marynarza pismo. Oficjalne pismo do kapitana jachtu. Niestety, napisane z błędami. Mysz nie chodził przecież do żadnej szkoły. Urodzony Amerykanin pisał po polsku... Wybaczmy mu więc. Pacyfik, 5. VIII.1977 Do Kapitaną jachtu NORD Z racji tej przekroczenia zwrotnika Koziorożca Raka Ja uprzejmie proszę o nadanie morskiego imienia. Imię „Mysz'' śmieszne dla dorosłego kota jest. To Obraza Marynaża... Proszę o zmianę co najmniej na Lew albo Wieloryb. Łączę wyrazy podważania. Pański Marynaż. Mysz 30 Sprawa była istotnie serio. Kot spisywał się, jak powiedziano, znakomicie. Imię natomiast znakomite nie było na pewno. Istniał jednak pewien problem. Pisząc dziennik pokładowy, książkę, no i reportaże, wszędzie mówiłem o nim Mysz. Poprawiać to wszystko — masa roboty. Dziennika pokładowego, dokumentu, w ogóle poprawiać nie wolno. Wpadłem na pomysł, że nowe imię mego towarzysza powinno zostać utworzone przez użycie starej nazwy jako zasadniczej części słowa. Tak zwanego, jak nam w szkole wtłaczano do głowy, „rdzenia" — Drogi kocie — powiedziałem — zgoda, ale musisz wybierać pomiędzy MYSZołapem, MYSZogonem i MYSZołowem. Kot poczciwiec i równiacha wybrał bez ceregieli Myszołów — pewnie dlatego, że mimo iż znaczyło „kota łowiącego myszy", przypominało ptaka-myszołowa. Patrzeć zaś na niestrudzony lot morskich wędrowców było ulubionym zajęciem kota. Bez ceregieli dopisałem więc we wszystkich tekstach końcówkę „ołów" zmieniającą lekko Mysz w Myszołowa. Tak żeglowaliśmy na zachód... Wkrótce gorące rytmy melodii hula-hula zagrały w od dawna ucichłym radiu. Hawaje zdawały się wybiegać nam naprzeciw. Słuchając coraz głośniejszej muzyki, sterowałem ku zbliżającym się wyspom. Kończył się właśnie trzeci tydzień na oceanie i NORD, niesiona skrzydłem huraganu, który spustoszył Meksyk pędziła w pianach i szumie naprzód. Niespodziewanie Myszołów ustawił się na burcie jachtu patrząc na poszarpany horyzont. „Pewnie znów wypatruje swych potworów morskich" — myślałem. Ale tym razem było to, widać, coś poważniejszego. Kot bowiem nie zszedł ze swego stanowiska, kiedy nadeszła pora wieczornego posiłku. Wiercił się tylko, strzygł wąsami, jak gdyby węszył. Nocą, gorącą, pełną wiatru i poszumu wzburzonego oceanu, nadal tkwił nieruchomo z głową zwróconą na południowy zachód. Ja również nie opuszczałem pokładu. Wyspy Hawajskie były już tuż, tuż. Należało zachować czujność, by nie rozbić się na nawietrznym wybrzeżu którejś z nich. 31 Znów bezmiar gwiazd. Złociste, sypiące się jak z worka meteory. Sputniki sunące dostojnie po nieboskłonie. Znów świst wiatru, bryzgi ciepłych fal, usypiające kołysanie. Światło słoneczne rozlewające się po oceanie przegania zamracza-jącą senność. Wtedy właśnie, gdy świat zaczyna powlekać się jasnością, kot, który nie opuścił swego posterunku przez dwanaście godzin, zamiauczał donośnie. Raz, drugi, potem odwrócił się do mnie, jak gdyby chcąc zwrócić na coś uwagę. Łapię lornetkę i niewyspanymi oczyma przeczesuję skłębiony horyzont. Hen daleko, daleko, gdzie wskazywała głowa Myszołowa, rysuje się rosnąca nad wodą ziemia. Wyspa Molokai — forpoczta i sam środek archipelagu. Jak wykrył ją mój koci marynarz? Czy wywęszył? Czy zobaczył, wybiegając wzrokiem za horyzont? Zauważył „szóstym zmysłem" — na pół dnia przed jej ukazaniem się? Nie wiem i choć podobne zdarzenia trafiły się jeszcze kilka razy — do dziś nie potrafię ich wyjaśnić. Hawaje powitały nas rozpostartymi ramionami wysp, właśnie mijaliśmy Molokai. Wysokie wspaniałe góry, tonące w zieleni, o szczytach utkwionych dumnie w chmurach. Białe piany rozbijającego się o plaże oceanu wyglądały jak wieńce z kwiatów. Zapachy lądu — palona kawa, ananasy, słodkie łodygi trzciny cukrowej, perfumy plażujących dziewcząt, przybyłych tu z całego świata. Wszystkie te wonie wydawały się po niemal miesięcznym pobycie na oceanie niezwykle wyraźne, jakby odkrywane na nowo... Jeszcze dzień i jacht, mijając nocą zalane światłami wzgórza Honolulu, stanął na kotwicy. Pierwszy etap podróży był zakończony. Sprzątnąłem pokład i wnętrze jachtu przygotowując wszystko na wizytę lądowych gości. W dzienniku zapisano: „...jesteśmy pierwszym polskim jachtem, jaki żeglował po północnym Pacyfiku. Pierwszym, jaki dotarł na Hawaje..." Wreszcie spokojna noc. Z Myszołowem wyśpiewującym swą radość na moich piersiach. Potem, już w hawajskim słońcu, spokojne wejście do basenu portowego z wysoko podniesioną flagą. Z Myszołowem szalejącym z nadmiaru wrażeń i oczami utkwionymi w złotej plaży, w zdających się wyrastać z oceanu wieżowcach, w zieleni 32 tryskającej z każdego kąta. Tak wielki był bowiem czar wyspy, której hawajska nazwa Oahu dźwięczy wciąż w mojej głowie jak magiczne zaklęcie. Witajcie Hawaje. Aloha! Telegram do Krystyny — powinna być teraz na Alasce wspinając się na jej śnieżne szczyty. Telefon do poznanych kiedyś w Europie hawajskich przyjaciół. Potem lody! Wyobrażacie sobie, najprawdziwsze lody. Hawajskie, z owocami i piętrowe... Po miesiącu słońca...! Buty kupione, by móc powrócić na jacht, gdy żar chodników nie dał się pokonać na bosaka. Kwiaty, ocean, palmy. Ludzie, tyle ludzi... 33 Myszołów spijający kokosowe mleko. Myszołów wdrapujący się na palmę. Myszołów swawolący na białej od słonecznego żaru plaży. Witajcie Hawaje. Aloha, Hawaii. Po oceanicznych emocjach nastały dla mnie i mojej załogi dni odpoczynku. Zacumowaną w przystani NORD kołysała łagodna bryza. Kot i ja rozglądaliśmy się wokół ciekawie. Hawaje to osiem wysp tworzących jakby rozrzucony w poprzek Pacyfiku naszyjnik. Są to szczyty potężnych wulkanów o podstawie leżącej tysiące metrów pod powierzchnią oceanu. Zielone, pełne kwiatów, ptactwa, rzek i wodospadów. Zamieszkuje je mieszanina najróżniejszych ras. Japończycy, Europejczycy, Amerykanie, brązowi rodowici Hawajczycy żyją razem zgodnie i szczęśliwie. Niezwykły urok wysp zwabia turystów z całego świata. Wybudowano więc wspaniałe ogromne lecz harmonizujące z krajobrazem hotele. Słońce praży solidnie, stygnąc trochę jedynie w ciągu tutejszej, oczywiście bezśnieżnej, zimy... Nie marnowaliśmy czasu. Myszołów — dumny ze swych oceanicznych wyczynów, choć zgrzany nieco i nieraz z języczkiem na brodzie, nawiązał zaraz wiele znajomości z miejscowymi kotami, najróżniejszej maści. Wiele godzin spędzając na opowiadaniu im, w cieniu rosnących na plaży palm, o swych przygodach, albo słuchając hawajskich opowieści tutejszych kotów. Ja poznawałem Honolulu — stolicę Hawajów, odwiedziłem znajomych, w tym kilku 35 Polaków tu zamieszkałych. Najznakomitszymi z nich byli dwaj polscy profesorowie wykładający na miejscowym uniwersytecie. Wkrótce, jak było zaplanowane, przybyła na Hawaje Krystyna. Uśmiechnięta, radosna. Znów z pudełeczkiem w dłoni. Tym razem wiedziałem od razu co zawiera — nauczyłem się już bowiem poznawać specjalne kartoniki, jakie linie lotnicze dają pasażerom dla przewozu małych zwierząt... W pudełku siedział skulony kłębek puchu, patrząc ogromnymi wystraszonymi oczkami. — To jest Barbakanka, przywiozłam ją z Krakowa, by Myszołów miał polską żoną... Nazywa się tak na pamiątkę Krakowa, gdzie znalazłam kocię na siedzeniu samochodu ponadto jest taka okrągła... Nie wiem, czy wskoczyła sama przez uchyloną szybę, czy też ktoś ją podrzucił wyczuwając, że jestem kocią mamą... Pogłaskałem drżący kłębek. — Jakaż ona chuda — wyrwało mi się mimo woli. __ Tak, to prawda. Kiedy pierwszego dnia wykąpałam kotkę, by uwolnić ją od pcheł i woda skleiła futerko, nie pozostało z niej prawie nic. Nie zdążyłam jej jeszcze odkarmić. Wciąż w podróży... __ Ale jak udało ci się ją przewieźć? Przepisy są przecież często bardzo surowe. — Dopisało mi szczęście. Jak wiesz, w zasadzie wymagany jest poświadczony komplet szczepień, potem trzy miesiące kwarantanny. Dla sprawdzenia, czy mimo wszystko zwierzę nie wwozi jakiejś niebezpiecznej choroby mogącej zarazić inne czworonogi... Wyobrażasz sobie tę biedaczkę zamkniętą w klatce na tak długo? Ponadto opłata za ten przymusowy „hotel" jest niebagatelna, choć trzeba powiedzieć, że — oprócz oczywiście wolności — kotom niczego tam nie brakuje. Wyjazd z Polski nie był żadnym problemem — wyjaśniała dalej Krystyna. — Przyczepiłam jej na szyjkę tabliczkę „polska żona dla Amerykanina" i skończyło się na żartach. W Chicago, gdzie lądowałam, poprosiłam o zezwolenie na przewóz kotki przez kontynent prosząc i tłumacząc, że wszystkie formalności załatwimy na Hawajach, dokąd mała pasażerka zmierza. Zgodzono się, podobno w drodze wyjątku, i tylko dlatego, że podróżowałyśmy samolotem, który niejako wciąż był poza ziemią amerykańską. Tutaj zaś wszystko poszło gładko. Na lotnisku podpisałam oświadczenie, że 36 kotka nie jest przywieziona na Hawaje, ale na goszczący tu jacht, który odpłynie „wkrótce". O to zaś, by to „wkrótce" trwało jak najdłużej, postaram się z całych moich sił... — zakończyła Krystyna głaszcząc chudziutki grzbiet Barbakanki. Wieczorem, kiedy słońce schowało się za grzbiet Koolau i Myszołów wrócił od swych koleżków, nastąpiło przedstawienie narzeczonych. Barbakanka nastroszyła się jak jeż fukając ze strachu i cofając się w kąt kabiny. Natomiast Maszołów, jak na gospodarza przystało, nie zrażony mało zachęcającym zachowaniem krakowianki, podszedł, obwąchał drżący kłębek i polizał swym wielkim czerwonym językiem. Kulka przestała parskać i poddała się łagodnie niewątpliwym objawom sympatii. Później kilka razy proste, marynarskie maniery kawalera napędziły jej strachu zmuszając do ucieczki w ciemny kąt jachtu. Jednak noc zastała nasze zwierzaki uśpione w rogu koi w postaci kłębka tak poplątanego, że tylko sam on mógł się rozwiązać. Odtąd nasza młoda para stanowiła jedność. Skończyły się wyprawy Myszołowa, z których, powiedzmy to po cichu, wracał nieraz późną nocą z naderwanym uchem. Kocurek od razu otoczył, mimo przecież młodego wieku, ojcowską niemal opieką puchatą kulkę. Kulka ta zaś toczyła się ochoczo na każde zawołanie czy to do miseczki mleka, czy kolan, na których Krystyna czesała ją, myła pyszczek, czy po prostu głaskała wprawiając małą panienkę w radosną ekstazę... Skoro przyjaźń została zawarta, nie było co zwlekać. Śpiące w workach żagle wybiegły na maszt. Linki bezpieczeństwa zapięły się na naszej kociej załodze, a dziób jachtu znów zaczął ciąć błękit bezdennej głębi. Czy miałem już dosyć samotnej żeglugi i zgodziłem się zabrać ze sobą Krystynę tak jak tego chciała? Nie, nie zmieniłem swego postanowienia, by samotnie przebyć Pacyfik do Japonii i z powrotem. Przeciwnie, zasmakowałem w twardym uroku samotnej wędrówki przez bezmiary oceanu. Jednak — tak jak zaplanowaliśmy już dawno — mieliśmy pożeglować razem w kilkumiesięczną włóczęgę po archipelagu, by odwiedzić wszystkie osiem wysp, cieszyć się żeglugą, sobą... I tak się stało. Zaznaliśmy tak wielu przygód, że aby je spisać, trzeba by 37 poświęcić osobną książkę. Jacht nasz żeglował z wyspy do wyspy zatrzymując się w portach. Czasem zarzucaliśmy kotwicę w małych osłoniętych zatoczkach. Na każdej wyspie — zostawiając jacht pod opieką kotów — wynajmowaliśmy samochód, by przez kilka dni mknąć niemal pustymi autostradami, oglądać wspaniałą przyrodę, historyczne miejsca, zajadać w małych restauracyjkach wspaniałości lokalnej kuchni. Koty nie miały nic przeciwko temu. Zaopatrzone we wszystko, co było im potrzebne, brykały po wnętrzu jachtu, wypatrywały ptaków, słuchały dolatujących z lądu głosów. Niemało też czasu spędzały spiąć na koi, objęte w czułym uścisku. стаж My w tym czasie przepływaliśmy — gdy brakło mostu — wpław rzeki, czasem dosiadając mułów jak na wyspie Molokai. Czasem walczyliśmy ze sztormowym wiatrem, jaki nieraz pojawiał się w cieśninach pomiędzy wyspami niczym przeciąg w długim korytarzu. Koty nie sprawiały nam najmniejszego kłopotu — grzeczne, czyste do przesady, wesołe. Nie minęło parę tygodni na kołyszącym się pokładzie, a już Bazia przestała być małą, zastrachaną dziewczyn- 38 ką, szybko wchodząc w rolę uroczej panny. Myszołów — poczciwiec z kościami, jak mówił o nim jeden z polskich profesorów — przestał udawać tatę. Stał się po prostu wesołym kompanem, nie obrażając się, gdy figlarna Barbakanka skakała mu znienacka na głowę z górnej półki lub porywała zdobytą niemałym sprytem rybę. Dwie małe istoty sprawiały, że dni naszej hawajskiej żeglugi były jeszcze bardziej urocze. Koty też nie mogły skarżyć się na monotonię żeglugi. Każdy dzień na oceanie przynosił coś nowego: ptaki kołujące nad masztem, wielkie ryby-płaszczki, wyrzucające się wysoko nad powierzchnię wody, rekiny ukazujące się czasem w pobliżu jachtu. To znów małe, pełne tajemniczych zapachów i głosów porciki. Szelest palmowych liści, dźwięki nieznanych zwierząt wędrujących w ciemności nocy... Każdego dnia uczyliśmy się czegoś o naszych towarzyszach. Wiedzieliśmy już, że Barbakanka, którą często dla wygody nazywaliśmy Bazią, ma wrażliwą osobowość, trzyma się mocno jachtu i nas. Nawet pod opieką Myszołowa niechętnie oddala się od jachtu — choćby to miał być mały wyskok w palmowy lasek Czy na pole trzciny cukrowej. Spokojna, dystyngowana, można powiedzieć elegancka. Jednocześnie wesoła, chętna do zabaw pełnych skoków i koziołków wywracanych na dywanie kabiny, ale w każdej chwili gotowa rzucić się do ucieczki, jeśli przestraszył ją na przykład przy przechyle huk spadającego z półki garnka. Odwrotnie Myszołów. Pod łaciatym futrem karnego marynarza tkwiła dusza wagabundy i obieżyświata. I tak jak Barbakanka nie przysparzała nam większego kłopotu, minąłbym się z prawdą, gdybym powiedział to o Myszołowie... Raz tylko... Raz tylko serca nasze ścisnęły się żalem, godząc się już ze stratą naszej krakowskiej panienki... Na wyspie Hawaii, jednej z owych ośmiu wysp archipelagu hawajskiego — zwanej też Wielką Wyspą, w porcie o nazwie Kawaihe, spędzaliśmy noc na deskach przystani, rozłożywszy jachtowe materace w gwiezdną gorącą noc, pełną zapachu palonej trzciny cukrowej, kawy i nieznanych ziół. Koty usnęły tuż obok, najedzone, syte wrażeń i pieszczot, jakich nie szczędziła im nigdy Krystyna. Potem, gdy ochłodziło się, kociarnia zwarła się w zgodny kłębek i w tej pozie widzieliśmy Bazię ostatni raz. 39 Rano, zajęci gotowaniem kawy i rozmową z naszymi nowymi znajomymi, hawajskim rybakiem Кіто, nie zwróciliśmy uwagi na brak kotki. Nieraz bowiem zdarzało się przecież naszym czworonogom oddalić się od jachtu dla rozprostowania nóg. Nie zmartwiliśmy się też, gdy Bazia nie stawiła się na śniadanie. Nie było jej jednak w południe, ani wieczorem, kiedy zaczęliśmy przeszukiwać starannie okolicę. „Szukaj Bazi, szukaj!" — zachęcaliśmy Myszołowa, chociaż nie wierzyliśmy przecież nigdy na serio, by koty mogły rozumieć takie polecenia. Myszołów kręcił się, zdawało się, że naprawdę szuka kotki — bez skutku. Noc minęła bez naszej puchowej kulki, bez jej powiewającego jak flaga ogona, bez cichego mruczenia i figlarnych ufnych oczek... Odłożyliśmy odpłynięcie i zaczęliśmy czynić wszystko co w naszej mocy. Krystyna napisała mnóstwo kartek, które rozwiesiła na płotach i słupach Kawaihe. Ja pojechałem samochodem Кіто do stolicy wyspy Hilo, prosić kierownictwo lokalnej radiostacji o apel w sprawie Bazi. Wszystko na nic. Kiedy minęła następna doba, zrozumieliśmy, że kotka zginęła bezpowrotnie. Może zgubiła się w pobliskim miasteczku, może przejechał ją pędzący samochód, zagryzł pies? Może ukradł ktoś — i myśl taka wydawała się nam wybawieniem — pocieszaliśmy się, że trafi w dobre ręce... Ostatniej, trzeciej nocy czekania, niespodziewanie zbudziło nas miauczenie. Podniosłem głowę, to miauczał Myszołów. Dostrzegliśmy go na pomoście z głową zwróconą ku eukaliptusowemu laskowi — temu samemu, który przeczesałem tyle razy. Kocurek zdawał się nawoływać, bowiem po każdej serii miauknięć milkł, jak gdyby nasłuchując odzewu po czym, wciąż nawołując, powędrował ku drzewom. Zerwałem się by podążyć za nim, ale powstrzymała mnie Krystyna. — Sssss... Nie przeszkadzaj. Jeśli usłyszał czy zwęszył Bazię, znajdzie do niej drogę... Przysiadłem na pomoście. Mijały minuty, kwadranse. Zacząłem już żałować, że posłuchałem swej towarzyszki. Teraz, gdy Myszołów zniknął w gęstwinie, nie miałem już szans na pójście jego tropem. Być może wraz ze śladem przepadła ostatnia szansa... 40 Ale Myszołów nie zawiódł! Szarzało właśnie, gdy usłyszeliśmy szelest zarośli. Najpierw pojawiła się mała trójkątna główka Bazi, za nią, niemal popychając wychudzoną biedaczkę, kroczył z ogonem triumfalnie uniesionym w górę dzielny Myszołów. Tym razem oboje, jakby zmówieni, powstrzymaliśmy się od zerwania z pomostu, choć serca nasze stukały radośnie, a nogi zdawały się nieść ku małemu stworzonku. Obawialiśmy się, że wystraszona nie wiadomo jakimi przeżyciami Bazia może po prostu zawrócić i uciec na zawsze... Nie spojrzawszy nawet na jedzenie, chuda, z zapadniętym brzuszkiem i posklejaną sierścią kotka rzuciła się do miseczki z wodą opróżniając ją natychmiast. Nie poznaliśmy nigdy wszystkich przygód małej krakowianki. Część tajemnicy wyjaśniła sierść Bazi. Była niemal w całości posklejana żywicą. Prawdopodobnie przestraszona przez nocne zwierzęta, może zaatakowana przez psa, schroniła się na drzewie. Tam przesiedziała w trwodze być może całe trzy doby. Nie działo się to jednak na pewno w eukaliptusowym lasku. Żywica, którą musieliśmy powycinać wraz z futerkiem, pochodziła ze smolnych pni iglastego drzewa... Odzyskana Bazia wyglądała trochę zabawnie podstrzyżona w ząbki — uważaliśmy to jednak za lepsze niż smarowanie sierści naftą, rozpuszczającą żywicę. Myszołowowi ząbki te nie przeszkadzały widocznie wcale, bowiem jego czułość dla małej kulki nie zmniejszyła się ani na krzynę... Jeszcze bardziej dramatyczne były przygody mojego marynarza. No cóż, powiedziałem, że był to urodzony zawadiaka i wiercipięta dużej miary. Na tej samej wyspie Hawaii, gdzie niemal nie opłakaliśmy już straty Barbakanki, jacht nasz zawinął do innego z małych portów zachodniego wybrzeża — Keahole. Ten z kolei był bardzo ruchliwym miejscem, pełnym motorowych łodzi rybackich i niejeden maszt jachtowy unosił się nad jego wodami. Po zawinięciu, późnym popołudniem, posprzątaniu pokładu i wymienieniu powitalnego „halo" z sąsiadami, NORD została pozostawiona — jak tyle razy przedtem — pod opieką kotów. By nie więzić naszych towarzyszy pod pokładem, a zarazem nie pozwolić na jakąś nie planowaną eskapadę na ląd, jacht stał o dwa metry od nabrzeża, poza 41 możliwościami kociego skoku. We dwójkę ruszyliśmy, mimo późnej pory, na mały spacer do pobliskiego sklepiku. Zakupy, napisanie kartek do Polski i solidne porcje lodów zatrzymały nas trochę — ściemniło się już, to fakt. Nie na tyle chyba, by Myszołów marzący pewnie o porcji świeżej ryby podnosił lament na cały port. Podciągaliśmy jacht cumami do brzegu obiecując głodomorowi garść zakupionych właśnie frysek, gdy niesforny marynarz, zamiast pomóc nam wejść na pokład — zwabiony bliskością lądu czy nas, skoczył na nabrzeże. Na jego nieszczęście, niespodziana fala zachwiała kadłubem, kot zgubił odbicie i nie osiągając nabrzeża z pluskiem zwalił się do wody. Takie przygody zdarzały się już poprzednio. Kosztowały go nie więcej niż przymusową drugą kąpiel w słodkiej wodzie, by usunąć oceaniczną sól z sierści. Tym razem sprawy miały się dużo gorzej. Silny prąd, jaki był w przystani, pochwycił natychmiast miauczącego rozpaczliwie kota, zakręcił kilka razy w koło i zaczął wynosić na środek basenu. Widząc co się dzieje, skoczyliśmy natychmiast w wodę, płynąc całą siłą ramion Myszołowowi na ratunek. W tej samej niemal sekundzie usłyszeliśmy ryk startujących silników i kilka łodzi rybackich ruszyło ku nam pełną mocą. Nie widziałem potrzeby, aby nam pomagano, ale gdy usłyszałem okrzyki — zamarłem. __ Stać! Stać! — krzyczeli rybacy. — Port jest pełen rekinów. Nie mogłem przecież zostawić ginącego w ciemności nocy towarzysza na pewną śmierć. Pomyślałem też o Krystynie i o sobie. Potem nie myślałem już o niczym. Z flotyllą łodzi na karku usiłującą nas pochwycić, prułem najlepszym z życiowych sprintów, czując na piętach szczęki rekinów. Myszołów wciąż znajdował się na czele szaleńczego peletonu już, już mijając falochron w beznadziejnym dryfie ku dalekiej Japonii. Tuż za nim, głowa przy głowie, pędzili jego właściciele przeklinani przez taranujące się nawzajem w tłoku i ciemności łodzie motorowe. Kolejność ta odwróciła się, gdy pochwyciliśmy wreszcie naszego rozbitka. Najpierw rybacy wykrzyczeli się na nas, co zajęło niemało czasu, potem my powiedzieliśmy Myszołowowi kilka zdań do słuchu. Tylko rekiny pozostały na swym miejscu — w ciemnej wodzie, pozbawione smakowitej pewnie kolacji. 42 Dopiero na drugi dzień, od trochę już spokojniejszych ryboła-pów, dowiedzieliśmy się, że to oporządzane ryby przywabiają z oceanu rekiny. Że było kilka śmiertelnych wypadków, a w zeszłym miesiącu rekin odciął dłoń komuś, kto płukał ją po skończeniu patroszenia połowu... Jak widzicie, nikt z naszej załogi nie mógł uskarżać się na brak emocji. Raczej było ich za wiele. Ale nie narzekam, były też dni, tygodnie, spokojnej romantycznej żeglugi z księżycem sunącym, jak to bywa w tropiku, niczym łódka po czystym niebie. Z kotami zwiniętymi w familijny kłębek, z żaglem wydętym łagodnym wiatrem. Odwiedziliśmy wiele portów na wszystkich wyspach. Zrobiliśmy setki fotografii. Akompaniując sobie na gitarze śpiewaliśmy piosenki. Pokładowa maszyna wystukała mozolnie wiele stron wysłanych potem do redakcji. Nieskończona jest ilość emocji, jakie oferują Hawaje. Nurkowaliśmy więc goniąc pstrokate ryby i pociągaliśmy za wąsy kraby w skalistych zatokach. Mocne nogi zaniosły nas na szczyty Mauna Loa i Mauna Kea — ciekawostka — najwyższą górę świata, jeśli zmierzy się ją od podstawy leżącej głęboko w oceanicznej toni. Podziwialiśmy tańce krajowców, słuchając nie mających sobie równych melodii. Wszystko jednak ma na tym świecie swój koniec. Tylko banan ma dwa — jak mawiał nasz hawajski przyjaciel Кіто. Tak, zbliżał się koniec naszej wspólnej żeglugi. Opaliliśmy się na brąz, nabierając niezwykłego spokoju i siły ducha. Koty podrosły, zmężniały. Po tych niemal trzech miesiącach Barbakanka stała się zalotną panną. Myszołów tęgim chwatem morskim. Interesujące — powoli poznikały z jego łapek jasne pręgi, te właśnie, które wysunęły się do mnie z pudełka na lotnisku San Francisco. Mógłbym całymi godzinami opowiadać, zanudzając tych, którzy nie podzielają mego podziwu dla kotów, o naszych małych towarzyszach. O ich zmyślności, czułym sercu, niezwykłym kocim instynkcie. No bo posłuchajcie. Pewnego gorącego dnia żeglowaliśmy przez cieśninę Aleinuhaha. Tak, nazwy hawajskie brzmią nieraz może śmiesznie, ale jakże melodyjnie — co powiecie na przykład o porcie, 43 który podobał się nam najbardziej i zwał się Nawiliwili? Coś — jak gdyby ćwierkanie kolorowego ptaszka, nieprawdaż? Otóż jednego, gorącego w owej cieśninie Aleinuhaha dnia, nasze rozleniwione koty nagle zaczęły biegać niespokojnie po jachcie. Nie interesowały je ani fryski, ani woda. Kręciły się patrząc ku pobliskiej wyspie. Niepewne, rozdrażnione. Nagle woda zadrżała raz, drugi i ponad wysokie wzgórza wyspy zaczął rozlewać się potężny pióropusz dymu. Za chwilę ciężki grzmot przetoczył się w powietrzu. Wkrótce radio powiadomiło nas, co się stało. To potężny wulkan Kilauea zawrzał gniewem eksplodując lawą, dymem, popiołem. Kupiona na drugi dzień gazeta podawała szczegóły groźnej katastrofy. Egzemplarz jej zachowaliśmy na pamiątkę, koty jednak nie wykazały żadnego nią zainteresowania. Zrozumiałe — wiedziały i tak wszystko o kilka godzin wcześniej. Ostatnie dni. Zakupy hawajskich pamiątek, obiady u znajomych. Ostatnie nurkowania, ostatnie ślizgi na deskach unoszonych przez fale przyboju. Którejś nocy, wróciwszy z wizyty, położyliśmy się spać w kok-picie. Nocą wprawdzie przelatywał tu często krótki, ulewny deszcz — nie robiło to na nas wrażenia, jedynie kociarnia chowała się pod kołdrę wystawiając spod niej pyszczki. Myszołów, szykując się do dalszej oceanicznej żeglugi ku Japonii, nosił już swą czerwoną linkę bezpieczeństwa — port był bardzo ruchliwy. Zmęczony słońcem, rozmowami, wodą usnąłem głęboko, ledwie przyłożywszy głowę do poduszki. Nie wiem jak długo spałem, gdy obudził mnie rozpaczliwy krzyk: — On umiera! On umiera! — Kto umiera? Gdzie? — zapytałem trochę nieprzytomnie, nie znając przyczyny alarmu. W ciemności zobaczyłem sylwetkę Krystyny biegnącą ku wnętrzu jachtu. Tam zawieszone na lince jak na stryczku kołysało się ciało Myszołowa. Podniesiony w górę, zbawczymi dłońmi Krystyny, żył jeszcze choć kilka sekund później byłby zapewne martwy. Po przecięciu obróżki dyszał ciężko, chciwie łapiąc powietrze. Z szeroko rozwartych oczu wyglądał strach. 44 Wszystko było teraz jasne, a moja nieostrożność wprost karygodna. Linka bezpieczeństwa mająca gwarantować życie małego marynarza, o mało co nie stała się jego zgubą. Kot powędrował w nocy na dziób jachtu, może nasłuchując dolatującego często z lądu miauczenia, a może z marynarskiego obowiązku. Wracając do kokpitu niefortunnie okrążył maszt z drugiej strony — skracając w ten sposób linkę. A gdy skoczył do wnętrza kabiny, jak to zawsze robił — zawisł w powietrzu. Krystyna nigdy nie potrafiła wyjaśnić, w jaki sposób obudziła się z głębokiego snu. Wszystko odbyło się bowiem całkowicie bezgłośnie. Może sprawiło to życie przez wiele tygodni wśród natury, a może jej wielkie przywiązanie do Myszołowa. Któż może wiedzieć... Kiedy rankiem doszliśmy do siebie i zasiedliśmy do śniadania, trudno było przełknąć jedzenie. Makabryczna wizja Myszołowa zesztywniałego na stryczku linki i oświetlonego słońcem wschodu dławiła nam gardła... Cały dzień po dramatycznym zdarzeniu czułem, że Krystyna chce mi coś powiedzieć. Ale nic takiego nie następowało. Późnym popołudniem skończyłem szycie specjalnych szelek mających teraz łączyć linkę z Myszołowem. Mógł na nich —jak spadochroniarz na uprzęży, wisieć całymi godzinami w razie awarii. Dopiero wieczorem usłyszałem: — Andrzeju... Zastanowiłam się nad tym. Chciałabym zabrać Bazię ze sobą. Jacht, porty, ocean nie są najbezpieczniejszym miejscem dla kotów. Jeśli Myszołów zginie — zostanie mi chociaż Bazia... Nie byłem na to przygotowany. Zawsze widziałem oba koty splecione w czuły kłębek w kabinie NORD prącej ku dalekiej Japonii. Racja jednak była po stronie Krystyny. Zresztą Bazia była przecież jej własnością... — Oczywiście, dobry pomysł — odpowiedziałem patrząc na ciemniejące wzgórza i granatowy ocean srebrzony gwiazdami. — Będzie ci raźniej przez następne miesiące. Nie martw się jednak o Myszołowa. Myszołów powróci. Samolot lotu 225A do San Francisco odlatuje o godzinie... Brązowa, usiłująca się uśmiechać przez łzy twarz Krystyny. Walizka 45 pełna muszli, rzeźbionych łódek i hawajskich tkanin. Mały, dobrze znany kartonik, otworki do oddychania... Kolorowy tłum turystów z girlandami kwiatów na szyi. Ananasy wystawiające z toreb swe bujne czupryny. „Trzymaj się Andrzeju. Trzymaj i pilnuj Myszołowa..." Świst silników wielkiego odrzutowca, malejąca na bezchmurnym niebie plamka. Schody wiodące na parking samochodów... „Znowu zostałem sam" — pomyślałem z przykrym skurczem serca. Ale zaraz krzepiące i radosne jak mruczenie kota odezwało się. „Nie, nie jestem sam! Jestem z kotem Myszołowem". Myszołów siedział na rufie jachtu wpatrzony w ginącą powoli na horyzoncie przecudną plażę Waikiki, wieżowce hoteli, zielone wzgórza, wyspę Oahu. Ja też wciąż oglądałem się tam, gdzie zostawało tyle wspomnień, tyle serca. Nadchodziła jednak jesień, pora była płynąć dalej ku odległej Japonii. Zdjąłem z szyi wieniec z barwnych kwiatów hibiskus jaki na Hawajach zakładają odpływającym. Żal było zostawiać tę krainę - chciałem tu jeszcze kiedyś powrócić. Więc jak każe tradycja, rzuciłem za siebie wieniec w spokojną wodę. Nieco dalej kołysał się drugi, mniejszy — kot pozbył się swego wieńca już wcześniej... Przed dziobem NORD czekało trzy tysiące mil dzielące nas od Japonii. Cyklony Pacyfiku, groza Diabelskich Wód, jak nazywają Japończycy Morze Filipińskie. Pierwsze dni jacht płynął wolno, co pogłębiało jeszcze bardziej żal rozstania. Myszołów, gdy zapadał wieczór, zszedł pod pokład zaglądając do wszystkich zakamarków kadłuba. Czy szukał swojej polskiej panienki? Nie wiem. Zapamiętałem tylko, że czynność tę powtarzał przez kilka dni, smutny, apatyczny, nie garnący się do jedzenia.. Mieliśmy wraz z kotem wszystko, co potrzebne do dalekiej podróży. Przede wszystkim wiarę w jej powodzenie, doskonały jacht, 47 wodę do picia i solidne zapasy żywności zakupione w Honolulu. Do tego wiele, wiele prezentów od naszych licznych przyjaciół. Wprawdzie markotność Myszołowa martwiła mnie początkowo, gdy jednak w kilka dni od wyruszenia zwalił się na mnie nocą swym wielkim futrem i donośnym mruczeniem, odetchnąłem. Miałem rację — kot nie tylko przestał się martwić, ale również odzyskał apetyt. Foremka, w której tkwiło słodkie hawajskie ciasto —jeden z prezentów — poniewierała się rano pusta na podłodze kabiny... Obaj szybko powróciliśmy do morskiej rutyny. Żagle w górę, żagle w dół. Nocne wachty — jeśli wiatr przebierał miarę. Szycie żagli, splatanie lin. Nawigacja, pisanie książki wzbogaconej o hawajskie przygody. Nasza prosta kuchnia — zupy, gotowane jarzyny, pajdy razowego chleba, owoce... Nie minął tydzień i Hawaje zaczęły się stawać już tylko dalekim wspomnieniem. Kot w nowych szelkach śmiało spacerował po pokładzie, rozglądał się jak dawniej za latającymi rybami, patrzył w gwiazdy. Jak dawniej siadywał na kolanach, gdy wieczorem sięgałem po gitarę... Było nam dobrze ze sobą i nie mogłem się nacieszyć, że zabrałem futrzanego kompana w tę daleką drogę. Jego miodowe oczy patrzyły ku mnie w każdej chwili z ufnością i przyjaźnią. Wystarczyło zawołać Mysz, Mysz, Mysz, by przybiegał, ocierając się o nogi i mrucząc, lub wdrapywał się na kolana, by po staremu, mrucząc ssać w nieskończoność koniec palca... Jak poprzednio towarzyszyły nam ryby płynące w cieniu kadłuba, .delfiny, śmieszne poważne żółwie, ptaki. Właśnie jeden z takich ptaków, ogromny albatros, usiadł któregoś dnia, widocznie zmęczony, na burtowej barierce. Był to stary weteran pacyficznych szlaków o postrzępionych piórach i ociężałych ruchach. Myszołów — zabijaka i łowca przygód —już sunął, rozpłaszczony niemal na pokładzie. Gdy skoczył ku ptakowi, zakotłowało się i nasz zawalidroga mknął do kabiny z rozbitą dziobem łepetyną. Odtąd trzymał się od ptaka z daleka. Stary ptak, którego nazwałem Przybyszem, pozostał z nami na stałe. Choć nie miał zamiaru wykupienia biletu, korzystał z przejażdżki przez ocean — siedząc całe noce nieruchomo na barierce, zawsze 48 w tym samym miejscu. Nocą spał. W czasie dnia startował raz, dwa razy najwyżej — ciężko trzepocząc skrzydłami. W powietrzu tracił swą niezgrabność i z niesłychaną gracją zataczał ogromne koła w poszukiwaniu pożywienia. Myszołów z plastrem na głowie, który zresztą prędko zdarł, stronił od ptaka, ale gdy w kilka dni później rozcięta skóra zabliźniła się — poczciwy żeglarz puścił ptakowi w niepamięć otrzymaną nauczkę. Wkrótce doszło do tego, że siadywał obok. Może podobała mu się bratnia dusza włóczęgi, a może lubił ptaka, ten bowiem zawsze pachniał rybami... 49 Silne wiatry i lekkie wiatry. Skwar słońca i chłód deszczów. Tęcze rozpinane nad oceanem jak bramy triumfalne. Wysokie sztormowe fale walące groźnie do drzwi naszego pływającego domku. Pierwsze sto mil, potem pierwsze tysiące, gdy wiatr zaczął wiać bardziej regularnie. Oczywiście nie nudziłem się ani przez chwilę. Pracy w samotnej żegludze jest zawsze pod dostatkiem: nawigacja, kucharzenie, sprzątanie, naprawa sprzętu. Pisanie reportaży, fotografowanie, filmowanie. Pewnie z tego nadmiaru zajęć nie opowiedziałem dotąd o czymś bardzo ważnym, a mianowicie o rosnącej sławie Myszołowa. Zaczęło się od tego, że po dobiciu na Hawaje, miejscowa gazeta przysłała dziennikarza i specjalnego fotografa, aby opublikować artykuł o dalekiej podróży samotnego żeglarza. Nie trudno odgadnąć, że skończyło się na wielkiej opowieści o dzielnym kocie. Nie jestem zazdrosny, ale co tu dużo gadać, wyszło na to, że to ja płynę z tym kotem, a nie odwrotnie. Niech tam... Na Hawajach otrzymałem kilka wycinków z naszych gazet. Nie było tam wprawdzie fotografii Myszołowa, ale żadna z nich nie straciła okazji napisania kilku słów o moim towarzyszu. Jedna nawet, zapewne przez pomyłkę, zamiast napisać, że Myszołów ma 12 miesięcy i 4 kilogramy podała, że 4 miesiące i 12 kilogramów. No ładne byłoby „kociątko", nie przeczę... Tak czy owak, sława Myszołowa rosła i trzeba było się z tym liczyć. Wkrótce okazało się, że wybiegała naprzód, już na wiele mil przed dziób naszego małego, kołysanego błękitem Pacyfiku jachtu. Dla nawigacyjnej wyprawy, ale w rzeczywistości głównie po to, by móc zatelefonować do Krystyny, zawinąłem na maleńką wysepkę Wake — ot po prostu trochę muszli rzuconych na głębie Pacyfiku. Śliczny atol, obręcz z korala z niewielką przezroczystą laguną. Na Wake znajduje się amerykańska baza wojskowa — dla załogi więc — nawet odwiedziny jachtu są, jak się okazało, wielkim świętem. Ostatnim gościem był tu radziecki marynarz z rybackiego statku, wypadek przy pracy — złamanie ręki. Dziesięć miesięcy temu —jak mnie poinformowano. Właśnie tu, do małej kruszyny raf koralowych dotarła wieść o żeglującym kocie. No bo jakże inaczej. Gdy tylko do NORD 50 podeszła motorowa łódź pełna żołnierzy, jeden z marynarzy zaczął coś wołać. No i co wy na to? Czy człowiek ten pytał, jak się czuję, skąd przybywam, czy może potrzebuję pomocy? Skądże! Pytanie, jakie doleciało wśród szumu przyboju, brzmiało: „— Co porabia twój oceaniczny kot? Na lądzie już podgrzewają mleko! Pokaż no go! Ależ on fajny..." Na Wake zatrzymałem się kilka dni. Zatelefonowałem do Krystyny, pogwarzyłem z nowymi znajomymi. Spacerowałem po stałym, choć niewielkim lądzie. Uzupełniłem zapasy jachtowe o świeże jarzyny, owoce, chleb, trochę sera, za którym Myszołów przepadał. Pisząc, że przepadał za serem, przychodzi mi na myśl, że on potrafi przepadać i bez sera. Tak w ogóle... To właśnie stało się na Wake. Na jachcie zostały po nim tylko szelki. Zdjąłem je właśnie na chwilę, by wykąpać kocura w słodkiej wodzie, bo zafascynowany lądem skoczył i oczywiście wylądował w basenie. Odwróciłem się po ręcznik, no i zostałem z tym ręcznikiem w garści. Oswobodzony Myszołów skoczył jak sprężyna, spadając na nabrzeże z solidnym zapasem odległości. Z uszami na płasko, ogonem skręconym w literę ,,S" mknął ku pobliskim zaroślom, że hej! Skontaktowałem się z nowymi znajomymi i zapytałem, czy nie ma na wyspie niebezpiecznych zwierząt. „Parę włóczących się kotów, jakie dały drapaka z domów, trochę szczurów i to wszystko. Nie bój się o niego. Do najbliższego stałego lądu jest stąd aż dwa tysiące mil!" Mieli rację! Gdy nadeszła pora odpłynięcia, skruszony żeglarz stawił się na burcie jachtu. Z rozbitym nosem, naderwanym uchem i radością w oczach. Żegnał go charakterystyczny miauk zakochanych kotek. — Jeśli którąś z nich obdarzył Myszołów potomstwem, biorę je wszystkie — zapewniał mnie Bill, mechanik lotniczy, gdy zdejmowałem cumy ze słupów gościnnej przystani. W pierwszą dobę zwolniłem mojego marynarza od obowiązku wacht. Musiał dojść do siebie po niezwykłych zapewne emocjach wyspy Wake. Potem wszystko potoczyło się utartym torem. Słońce za dnia, gwiazdy i księżyc nocą. Wzburzony ocean, spokojny ocean. Mapy, garnki, maszyna do pisania, godziny z igłą do szycia żagli... 51 Nasz ptak, Przybysz, który odmeldował się z jachtu, gdy tylko ukazała się Wake, powrócił na swą „grzędę". Wygląda na to, że dojedzie jednak do Japonii. O wykupieniu biletu jak na razie nie wspomniał... Jest tyle niezwykłych rzeczy na oceanie. Opisałem już wiele z nich. Nie chciałbym się powtarzać. Książka zresztą ma być poświęcona Myszołowowi. Ale jak tu nie wspomnieć o srebrnych rybach, całymi dniami płynących w cieniu kadłuba NORD. Jak nie napisać o lęku przed tajfunami, które na tym obszarze Pacyfiku potrafią zmiatać wszystko z powierzchni wody. Jak nie opowiedzieć o wielkiej radości, rozpierającej moje serce na myśl o tylu szczęśliwie przebytych milach. O tęsknocie za Krystyną. Myślach o małej Barbakance... Po kilku tygodniach żeglugi zatrzymałem się, by odwiedzić słynną z bojów ostatniej wojny wyspę Iwo Jima. Podobnie jak w przypadku Hawajów, NORD miała być pierwszym polskim jachtem, jaki odwiedzi to miejsce, niemały powód do dumy dla nas obu. 52 Kot znów popisał się wyśledzeniem lądu wysepki Minami Iwo Jima, zanim jeszcze wynurzyła się zza horyzontu. Zapewne wywęszył ją, bowiem smuga dymu z czynnego wulkanu snuła się daleko w ocean. Tuż za nią, tego samego dnia, zauważyliśmy Iwo Jima. NORD stanąła na kotwicy. Ja zaś oddawszy pieczę nad jachtem kotu, popłynęłem gumową dinghy przez wściekły przybój. Spienione fale wywróciły najpierw dinghy, a potem wyrzuciły na kamienistą plażę, jak źle napompowaną futbolówkę. Ja zaś przekonałem się, jak okrągłe są kamienie na"plaży... Po kilku godzinach na lądzie, udał się szczęśliwy powrót na jacht do głośno wołającego Myszołowa. Myśl o tym, że na niewielkim kawałku wulkanicznego lądu straciło życie tysiące ludzi w bezmyślnej rzezi sprawiła, iż tego wieczora nie odezwała się jak zwykle wesoła gitara. Nocą, gdy księżyc spokojnie szybował nad ginącą w oddali straszną wyspą, zszedłem do kabiny. Czerwone wino, z chowanej na specjalne okazje butelki, napełniło zabrany jeszcze z Kalifornii kieliszek. „Za pamięć tych wszystkich nieszczęśliwych ludzi. Za wieczny pokój na świecie..." — pokładowy magnetofon utrwalił łamiący się głos. Wypiłem niewielki łyk. Pacyfik pochłonął kieliszek z resztą zawartości. Piękno nieboskłonu, wesołość płomyków słońca, figle uderzających niespodziewanie tropikalnych deszczy pozwalają jednak zapomnieć, oddalić się od najbardziej smutnych wspomnień. W kilka dni później wraz z Myszołowem na naszej gumowej łódce pływamy wokół zatrzymanego jachtu. Przyczyna — rzadki fenomen podwodnych wulkanów. Woda burzy się, pieni, paruje. Zapach siarki aż zatyka, opuszczony termometr wskazuje temperaturę 65 stopni. Jeszcze trochę, Myszołowie, i moglibyśmy mieć gotowane ryby! Kąpiele siarkowe od wieków uważano za doskonałą kurację na dolegliwości skóry. Aczkolwiek byliśmy jak najlepszego zdrowia, obaj skorzystaliśmy z niecodziennej okazji. „—Z głową Myszołowie, z głową! Nic ci nie dolega? Nie szkodzi — nie wiadomo, co nas czeka. Kąp się w tej siarce na zapas!" Płynąłem teraz z duszą na ramieniu. NORD przechodziła rejony, gdzie najczęściej srożą swą moc cyklony. Nic nie jest w stanie ostać się ich niszczycielskiej sile. Mała NORD zostałaby przez każdy z nich pożarta wraz z załogą. Po prostu byliśmy za słabi. 53 Wierzyłem jednak w swoje żeglarskie szczęście. Wybrałem też przecież rozważnie porę, gdy zagrożenie było względnie małe. Każde przedsięwzięcie — na wodzie, w górach, w powietrzu — wiąże się z ryzykiem i nie ma na to rady. Myszołów — jak na wytrawnego marynarza przystało — nie przejmował się zbytnio. Nie przypominam sobie bowiem, by kiedykolwiek mówił o cyklonach... „Ciekawostka — zanotowałem w dzienniku. — Ptak przynosi kotu ryby! No może niezupełnie, ale czemu nie? Odkąd minęliśmy Iwo Jima i rozpoczęło się złowieszcze, pełne nie wyjaśnionych tragedii Morze Filipińskie — owe Diabelskie Wody groźniejsze ponoć od osławionego Trójkąta Bermudzkiego — mamy wokół bezlik ryb. Przybysz odlatując na codzienne połowy wraca nieraz z rybą w dziobie, solidnie podjadłszy na oceanie. Przyniesioną rybę składa na ławie kokpitu, sam siadając w pobliżu. Myszołów oczywiście tylko na to czeka. Ogon zaczyna mu się wywijać wściekle, wąsy drżą nerwowo, łapy same wyciągają się ku smakowitemu kąskowi. Powolutku, niemal niepostrzeżenie posuwa się ku rybie patrząc na ptaka. Ten jednak nie robi sobie nic z tego, więc kot bęc — łapie kąsek wbijając w niego pazury. Podnosi do pyszczka i już mknie ku kabinie. Pamiętając o dywanie, podkładam mu, jak serwetę w wytwornej restauracji, kawał gazety". 54 Diabelskie Wody nie nosiłyby swej nazwy, gdyby i nam nie pokazały, co potrafią. Powietrze zgęstniało, chmury zasnuły niebo. Wiatr kotłuje wodę. Wysokie fale urosły szybko i zaczęły walić się na nasz mały kadłub. Wiatr to podnosi się do nieprawdopodobnej prędkości, to opada, jak gdyby zbierając siły. Przez kilka dni i nocy NORD walczyła o przetrwanie wściekłego sztormu. Sterowałem jachtem, bezustanne mokry, przerażony furią oceanu, usypiający ze zmęczenia. Kołysanie jachtu było tak silne, że Myszołowa zawiodły wszystkie jego dawne „patenty". Na nic zdawało się wbijanie pazurów w dywan, na nic zapieranie wszystkimi łapami w koi. Dzikość fal rzucała małego marynarza we wszystkie strony. Zły, mokry, miauczący z bezsilności znalazł wreszcie właściwe schronienie. Drewniane pudełko od sekstantu, niewiele większe od lotniczych kartoników z otworami, stało się jego bezpieczną przystanią w ciężkich dniach próby. Wyszedł z niego dopiero wtedy, gdy wiatr odleciał, fale spłaszczyły się, a złote słońce zastąpiło czarność chmur. Zostało jeszcze kilka dni żeglugi. Japonia była tuż, tuż. Może dlatego tak bardzo niecierpliwiłem się. Bałem się, by jakieś nieprzewidziane zdarzenie nie przeszkodziło spełnieniu się marzeń o samotnej żegludze przez cały północny Pacyfik. Z ulgą powitałem więc widok lądu wynurzającego się w świetle zachodzącej zań kuli słonecznej. Witaj ziemio! Żegnaj Pacyfiku! Myszołów oczywiście, jak zawsze czynnie uczestniczył w obserwowaniu lądu, siedząc na nadbudówce jachtu z triumfalną miną. Nagle usłyszałem łopot skrzydeł Przybysza. Dziwne, nigdy nie zrywał się o tej porze, raczej szykował się do nocnej drzemki. Ptak wzniósł się szybko, zatoczył kilka kół wokół jachtu i z radosnym krzykiem, jakiego nigdy nie słyszałem — poszybował ku lądowi. Czy było to podziękowanie przyjaciołom, którzy podwieźli go do Japonii? Czy powitanie lądu, ku któremu wracał, zapewne na emeryturę? Nie wiem... Niespodziewanie, daleki zarys wybrzeża zalśnił śnieżną bielą wysokiego szczytu. Ależ tak! to przecież Fudżi-jama — święta góra Japonii. To ona, czczona od tysiącleci wita nas, oceanicznych wędrowców, na drugim brzegu po przebyciu w małym jachcie Pacyfiku. 55 Zgarnąłem Myszołowa z nadbudówki i przycisnąłem do siebie mocno. Czułem jakąś niezwykłą więź z małym łaciatym stworzeniem. Czworonogiem, który przeżeglował tyle tysięcy mil, zaznał niezwykłych przygód, dzielił dole i niedole. — Nie mam ci nic do zaoferowania prócz frysek i wody. Ostatnią puszkę mleka spożyliśmy dawno temu... Ale przyjm, kocie, moje najserdeczniejsze gratulacje. W uznaniu twego męstwa awansuję cię na sternika. Posadziłem go sobie na ramieniu. Wbił natychmiast wszystkie pazury w wypłowiały sweter. Ja zaś podciągnąłem się kilka metrów w górę na saling — poprzeczne drzewce masztu, na którym lubiłem siadać. Z tej wysokości patrzyliśmy na podnoszący się z oceanu ląd, aż zasłoniła go ciemność nocy. Potem był jeszcze kotłujący powierzchnię wody prąd Kuro Siwo. NORD podeszła do poszarpanych brzegów Japonii. Wpływaliśmy właśnie w zatokę Tokio Wan, gdy cyklon, który nie dawał spać tygodniami, runął na Diabelskie Wody całą swą mocą. Statki jak przestraszone ryby, pędziły co sił, by schronić się w zaciszu portu. Pod pękającymi od naporu wiatru żaglami NORD mknęła wraz z nimi z cyklonem na karku. Szczęście raz jeszcze było po naszej stronie. Podczas gdy na morzu rozpętało się piekło, my dwaj zanurzaliśmy się coraz głębiej w Zatokę Tokijską. Zmordowani, niewyspani, ale nieskończenie bezpieczni. —To ty jesteś tym żeglarzem, który płynie z kotem? — zapytał łamaną angielszczyzną urzędnik portu Jokohama, do którego zawinęła NORD. — Czytałem gdzieś o tym kocie. Szkoda, że tak mało napisano o tobie. Pozwolisz chyba, że zrobię sobie pamiątkowe zdjęcie. Zbiegłem do kajuty, wciągnąłem ostatnią świeżą koszulę, pocze-sałem włosy i brodę, która urosła mi potężnie. Spojrzenie w lusterko i już byłem gotów. — Nie ty! Nie ty! Hi, hi, hiii! — skośnooki urzędnik zaśmiewał się tak, że z trudem utrzymywał równowagę na wąskim pokładzie jachtu. — Ja chcę sfotografować kota! — udało mu się wreszcie wykrztusić wśród salw śmiechu. 56 Wziąłem Myszołowa, umieszczając na nadbudówce. Sam zaś, naśladując głos konduktora, zawołałem: — Tokio — wysiadać! Sześć tysięcy mil żeglugi pozostało za rufą NORD. Pacyfik został przebyty. Byliśmy w Japonii. Wytrzeszczając ciekawie oczy, Myszołów rozglądał się z pokładu po krainie wschodzącego słońca. Koniec ogona, jak zwykle w chwilach emocji, kołysze się szybko, nozdrza wchłaniają dziwne, nieznane wonie. Kot patrzył na ogromne rysujące się na tle jasnego nieba dźwigi stoczni budujących największe w świecie kadłuby, na potężne magazyny, na porty pełne statków z najróżniejszych krajów. Na wysokie wieżowce i stojące wciąż między nimi maleńkie drewniane domki. Na skośnookich ludzi spiesznie idących do pracy, czyściutkie roześmiane dzieci powracające do domu ze szkół. Do czujnych uszu dolatuje huk stoczniowych maszyn, gwar nieznanych słów, niosąca się z licznych kawiarenek wschodnia muzyka. Wiatr niósł zapach ryb i innych morskich stworów, gotowanego ryżu zastępującego tu chleb, drzew rosnących w parkach i otaczających wspaniałe buddyjskie świątynie. Gościnny jachtklub zaoferował postój dla NORD, wygodną świetlicę do pisania listów i rejsowych opowieści, łazienkę z gorącymi prysznicami. Dla kota zarośla pełne wonnych ziół, mleko i smakowite kąski przynoszone dzielnemu żeglarzowi przez jego sympatyków. 58 A właśnie! Dla kota Japonia, japońska kuchnia, była wcieleniem marzeń. Niewielu przybyszów odwiedzających ten kraj było w takim szczęśliwym położeniu. Ja, chociaż przygotowałem się na wszelkie niespodzianki, nie miałem łatwych chwil, gdy zaproszony do wytwornej restauracji przez nowych przyjaciół, usiadłem w kucki na ryżowej macie. Miniaturowa czarka gorącej zupy była smaczna, wonna — zjadłem ją więc z apetytem, mimo że nie potrafiłem rozpoznać ani jednego z licznych pływających w niej dodatków. Potem spożyłem kawałeczek zimnej gotowanej marchwi. Maleńki, też zimny, kartofel polany kroplą sosu. Potem wystrojone jak barwne motyle, dziewczęta podały nam główne danie — paski surowej ryby skropione ostrą przyprawą. Jedliśmy też suszone ośmiornice, małe raczki i coś, co przypominało koniki polne... Nic dziwnego, że Myszołów zapałał wielkim afektem do japońskiej kuchni. Nie zabierał się wprawdzie do zimnych kartofli, których zresztą mu nikt nie oferował, ale ryby pod każdą postacią, a także ośmiornice i raki, witane były radosnym miauczeniem. Specjałów tych dostarczali nasi liczni goście. Żeglarstwo w Japonii — kraju morskim — cieszy się dużą popularnością. Wiele gazet i czasopism napisało o naszym rejsie, oczywiście nie skąpiąc miejsca Myszołowowi. Nic więc dziwnego, że ludzie tłumnie przychodzący by zobaczyć jacht i podróżników, najbardziej interesowali się czworonogim żeglarzem. Oczywiście jak zwykle, gdy tylko załatwiłem najważniejsze sprawy, zatelefonowałem do Krystyny, by powiadomić ją, że jesteśmy zdrowi i cali, że czekamy wraz z Myszołowem na jej przyjazd. — Nie zapomnij zabrać ze sobą Barbakanki! Obaj bardzo stęskniliśmy się za nią! — Mamy niespodziankę — doleciało z dalekiej Kalifornii. — Barbakanka nie będzie mogła przylecieć do Japonii. Urlop macierzyński. Pięć wspaniałych ogromnych kociąt! Wszystkie podobne do Myszołowka. Już wtedy, kiedy byliście na Wake, kotka była nieźle zaokrąglona. Nie chciałam jednak robić zbyt wcześnie sensacji... Wiadomość była niezwykła. Bazia, mała panienka z Krakowa, wydawała się mi zawsze kocim dzieckiem... Dopiero teraz przypo- 59 mniałem sobie dziwne miauknięcia, tajemnicze pomruki dolatujące w ostatnich dniach, gdy oba koty znikały w niedostępnych zakamarkach jachtu. Była to dla nas obojga wielka radość. Mnie zaś nie pozostawało nic innego, jak złożyć Myszołowowi gratulacje. Zapraszano nas do wielu japońskich domów prosząc, bym nie odmawiał zabrania ze sobą Myszołowa. Chcą pobawić się z nim dzieci. Powinien spotkać się na kocią pogawędkę z ich czworonożnym ulubieńcem. Stąd też zaraz na wstępie dowiedziałem się, że kot po japońsku nazywa się: neko. Że witając gospodarzy należy powiedzieć: ohajo gozaimasu (dzień dobry), zaś żegnając: sayonara. Że arigato (dziękuję) należy mówić jak najczęściej — wiedziałem już poprzednio. Odwiedzając mieszkania japońskie stwierdziłem, że nadal wiele z nich, nawet należących do ludzi bardzo zamożnych, budowanych jest tradycyjnie, z drewnianymi ścianami, matami na podłogach. Nawet jeśli znajdują się na którymś tam piętrze żelbetowego wieżowca. Myszołów pouczony został, że nie wolno drzeć pazurami ryżowych mat, chociaż nadają się one do tego doskonale. Ja zaś musiałem w końcu zgodzić się z tym, iż nie ma nic złego w fakcie, że podczas gdy gospodarz zajada ze swym gościem niekończące się dania na małych miseczkach, popijając ryżowym winem sake, jego żona biega bezustannie do kuchni dostarczając nowych specjałów. O tym, by zajęła wspólnie miejsce przy niziutkim stoliku — nie ma oczywiście mowy... Skoro tylko uporałem się z najpilniejszymi wizytami, gdy napisałem najważniejsze listy, prasowe reportaże, mogłem odetchnąć. Pozostawiając jacht pod opieką Myszołowa wędrowałem po ulicach Jokohamy podziwiając sklepy, budynki, parki czy po prostu strumienie aut pędzących we wszystkich stronach. Czasem jechałem do Tokio elektryczną koleją lub samochodem przyjaciół. Kot nie miał nic przeciwko temu. Mógł godzinami patrzeć na okoliczne wzgórza, przegryzając od czasu do czasu kawałek suszonej ośmiornicy. Zazwyczaj jednak spał smacznie odbijając sobie długie godziny sztormowych wacht na Diabelskich Wodach. 60 Nie wiem, co najbardziej zafascynowało mojego czworonożnego żeglarza w tym niezwykłym kraju. Mnie urzekło tajemnicze i pełne artyzmu pismo kanji... Każdy z nas widział je oczywiście na fotografiach czy filmach. Nie wszyscy może jednak wiedzą, że jest to pismo obrazkowe i w zasadzie jeden znak odpowiada naszemu jednemu słowu. I tak kwadrat oznacza „usta", pozioma kreska zamienia go w „słońce". Symboliczny szczyt oznacza „góra", po japońsku —jama (stąd Fudżi-jama). Zawiły symbol „kota", po japońsku — neko. Oczywiście znaków tych musi być niemal tyle, ile jest słów. Na szczęście niektóre powstają z połączeniu znaków. Jeśli narysuje się na przykład słońce i księżyc razem, będzie to oznaczało „jasność". Zdania te chciałbym zadedykować tym, którzy mają kłopoty z naszą, jak uważamy niełatwą ortografią. Bo proszę sobie wyobrazić, że absolwent obowiązkowej w Japonii szkoły średniej, musi wykazać się znajomością 1800 znaków. Niektóre z nich składają się z kilkunastu kresek. Niejedną godzinę spędził Myszołów patrząc na moje próby pisania. Nie posługiwałem się wprawdzie pędzelkiem i tuszem jak dawni Japończycy, ale i tak nie było to łatwe. Może dlatego łapka mojego towarzysza nieraz chwytała za mój ołówek. Czy chciał może pomóc? Czy powiedzieć: „daj sobie z tym spokój"? Któż to wie... Pewnym jednak jest, że mój przyjaciel Miasaka — też żeglarz i wielki przyjaciel kotów — patrząc jak mozolnie rysuję znaki kanji, powtarzał: — Zapamiętać to pan potrafi wszystko doskonale. Ale czemu na miłość boską rysuje pan w tak strasznie dziwaczny sposób... Przy okazji wyjaśnienie: w Japonii nawet bardzo bliscy znajomi tytułują się „san", czyli „pan" i używają nazwisk, a nie imion. Po Ameryce, w której wszyscy są na ty, wydawało mi się to niemal śmieszne. Dlaczego moje pisanie było takie dziwaczne, dowiedziałem się wkrótce. Jeden z poznanych w naszej tokijskiej ambasadzie Polaków, znający doskonale język japoński, powiedział: — Andrzeju, nie miej żalu do Miasaka San. Wyobraź sobie, że ktoś zaczyna pisać literę A od kładeczki, a Ż od kropki. Ty właśnie tak piszesz znaki kanji... 61 Robiło się coraz chłodniej. Nocą Myszołów szukał ciepła w śpiworze, ja wydobyłem z jachtowej szafki gruby sweter. Któregoś poranka zbudzony chłodem świtu otworzyłem jak zwykle właz kabiny. Myszołów, który tylko czekał na tę chwilę, wyskoczył na pokład i niemal natychmiast miaucząc skoczył na głowę do wnętrza jachtu. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co przepłoszyło odważnego marynarza. Wystarczyło jednak tylko wystawić głowę, by rozwiązać zagadkę. Pierwszy śnieg, jakiego Myszołów nigdy nie miał pod łapkami, przestraszył mego towarzysza... Na gwiazdkę przenieśliśmy się do dwupokojowego apartamentu. Jacht został na zimę wyjęty z wody. Nastąpiła przerwa w naszej eskapadzie. Obaj powróciliśmy do cywilizacji. Ściąłem brodę, by — jak żartowałem — nie przycinać jej sobie drzwiami. Kupiłem kilka białych koszul, wygoiłem przeżarte oceaniczną solą dłonie i tę część ciała, na której żeglarz siedzi przy sterze. Pazury Myszołowa zostały elegancko przycięte, żeglarskie szelki wyprane i schowane do pudełka. Mieliśmy obaj spędzić niemal pół roku w Japonii, czekając aż się przewalą zimowe sztormy. Czas ten należało poświęcić przede wszystkim na zwiedzanie, no i podreperowanie kasy. Nowy Rok powitałem na przyjęciu w polskiej ambasadzie, poznając wielu niezwykłych rodaków. Polska utrzymuje wymianę handlową i kulturalną z Japonią, toteż sporo Polaków przyjeżdża tu na kilkuletni pobyt. Dla mnie z kolei była to pierwsza od lat okazja znaleźć się wśród swoich, do syta nagadać się po polsku. Właśnie w czasie tych rozmów, gdy padały pytania o rejs, o moje przygody i plany, raz jeszcze przkonałem się o niezwykłej popularności Myszołowa. Przykładając się do tego, dodawałem teraz nieodmiennie, choć trochę na wyrost: „A ponadto ojciec pięciu ogromnych kotów". Podczas jednej z wizyt w polskim domu, jakich wiele nastąpiło po Nowym Roku, słysząc kolejne informacje o sławie Myszołowa i żarty pod moim adresem, zapytałem wprost: — Powiedzcie, kochani, na czym rzecz polega. Jak się to dzieje, іге wszyscy najpierw pytają o kota, dopiero potem o mnie? Nie jestem zazdrosny, zaręczam, ale to mnie intryguje. 62 — Sprawa jest prosta — wyjaśnił sympatyczny gospodarz Kowalski San — dolewając japońskiej sake. — Żeglarzy pływających samotnie po oceanach było niemało, ale o kocie, który by dotarł tak daleko, nie słyszał nikt. Idę o zakład, że niejedna telewizja zechciałaby poświęcić mu osobny program, pokazując jako niecodzienną ciekawostkę... Wkrótce przyleciała do nas Krystyna, by spędzić w Japonii miesiąc wakacji. Oczywiście wraz z nią przyleciały fotografie Barba-kanki i jej pięciu wspaniałych kociąt. Pokazywały one najpierw Bazię od chwili, gdy jej przyszłe macierzyństwo stało się niewątpliwe. Potem zaś kocią mamę i pięć puchatych kłębków, mocno przypominających mojego kota marynarza. Nie zabrakło też oczywiście wycinków z prasy potwierdzających fakt, że sława Myszołowa zataczała coraz szersze kręgi. Gazety polskie, jak również amerykańskie, niemieckie przekręcały imię Myszołowa w najróżniejszy sposób, ale słowa podziwu i sympatii były zawsze te same... Pokazaliśmy Myszołowowi fotografie jego dziatwy. Kot rozgarnął je łapką, zbliżył głowę i zaczął węszyć. Kolorowe lśniące kartki nie mówiły mu widocznie nic. Zapachy dłoni, jakie pozostały na nich, były jednak czymś żywym. Wiedzieliśmy, że tak bywa. O takim zachowaniu kotów przeczytać można w każdej poświęconej im książce. Świat obrazków nie istnieje bowiem dla zwierząt. Ale świat zapachów to dla nich wielka i otwarta księga. Dlatego też, jak umówiliśmy się jeszcze na Hawajach, Krystyna przywiozła z San Francisco małą, różową szmatkę, na której przez kilka tygodni sypiała Bazia. Podsunięta Myszołowowi natychmiast przykuła jego uwagę. Kot obwąchał ją bardzo starannie, przewrócił na drugą stronę i jeszcze raz zanurzył w niej nos. Potem wciąż z nosem w tkaninie położył się, polizał szmatkę i przymykając oczy mruczał głębokim głosem, jakby był „w siódmym kocim niebie". Noc zastała go w pokrytym japońskim pismem kartoniku z różową szmatką pod łapą. Dla Krystyny i dla mnie nastał teraz okres intensywnego życia towarzyskiego. Odbywaliśmy wizyty, często również dalekie podróże — najbardziej urokliwe do Kamakury — dawnej stolicy Kyoto, do 63 Zushi... Oglądaliśmy zabytki, niezwykłości, odwiedzali miejsca, o których marzyliśmy od dawna. Wędrowaliśmy po muzeach i wystawach podziwiając sztukę dawnej Japonii, samurajskie zbroje, słynną na cały świat porcelanę. Z tych szacownych miejsc wynieśliśmy też wiadomość, że koty zamieszkiwały w Japonii od wielu setek lat. Że zawsze były podziwiane i chętnie uwieczniane w malarstwie, rzeźbie, w tkaninach. Myszołów, nie mogąc brać udziału w naszych podróżach, pozostawał w domu. Opiekowały się nim dzieci naszych sąsiadów, państwa Watanabe, mieszkające w malutkim, drewnianym domku u stóp wielkiego wieżowca i radujące się właśnie zimowymi wakacjami. Jak przystało na japońską rodzinę, która z reguły nie ma więcej niż dwoje dzieci, sąsiedzi też mają dwójkę: Noriko i Joso. Zabierali oni często Myszołowa do swej chatki, by karmić go, bawić się z nim i rozpieszczać. Starczało też czasu na gonitwy po niewielkim placyku. Myszołów odbywał tu liczne spotkania z miejscowymi koleżkami, opowiadając im zapewne o przygodach oceanicznych, dalekiej Ameryce i kotce Barbakance. Osobnym rozdziałem wyczynów Myszołowa były wyprawy do pobliskiej kapliczki buddyjskiej. Wraz z kociarnią z okolicy, wybierał się nasz marynarz przez kilka płotków do stojącej na drugiej ulicy, wyciosanej z kamienia kapliczki poświęconej buddyjskim bóstwom. W kapliczce tej, oprócz kwiatów, staruszki z całej dzielnicy składały, jak to jest w zwyczaju, ofiary z ryżu, suszonej ryby, wędzonych ośmiornic. Tam Myszołów dawał pokaz swego apetytu. Głowa przy głowie, ogon przy ogonie, pałaszował wraz z japońskimi smakoszami to, co przyniosła nabożność siwowłosych babć. Nie sprzeciwiałem się tym wybrykom. Kto wie, może staruszki w swej poczciwości wierzyły, że to Wielki Budda spożył złożone dary?... Szybko mijały dni wakacji Krystyny. Zapraszano nas do tylu domów — polskich, japońskich, amerykańskich — że czas zdawał się ulatywać na podobieństwo niesionych pasatem chmur. Najbardziej utkwiły nam w pamięci wizyty na polskich statkach zawijających często do Jokohamy. Zapraszani na obiady czuliśmy się znakomicie wśród wilków morskich, przy kapitańskim stole, wymieniając opo- 64 wieści o niezwykłych zdarzeniach na oceanach, również w nieskończoność opowiadając o wyczynach Myszołowa, wspominając daleką Polskę i snując plany na przyszłość. Z wizyt takich wracaliśmy zawsze obdarowani ze staropolską gościnnością. Wspaniały razowy chleb, polskie książki i czasopisma, polskie ciasto stanowiły w odległej Japonii niezwykłą atrakcję. Nie zabrakło też darów dla Myszołowa — czekała nas wszak daleka podróż powrotna. Puszki mleka, sucharki i inne smakołyki miały umilać długie dni podróży dzielnemu żeglarzowi. 65 W Zatoce Tokijskiej huczały zimowe sztormy, nad miastem kotłowały się mokre śnieżyce. Ostatnie wizyty, ostatnie zakupy, ostatnie wyskoki na wesołe eskapady z japońskimi żeglarzami. Kończył się styczeń, nadchodziła pora odlotu Krystyny. Jeszcze kilka dni i ucałowawszy Myszołowa pani mego serca spakowała do walizki kwieciste kimono, drewniane trepki geda i popularną porcelanową figurkę kota z dzwoneczkiem, ponoć przynoszącą szczęście. Tłum przyjaciół żegnał ją na lotnisku, japońskie panie wycierały oczy jedwabnymi chusteczkami. Ostatnie słowa, ostatnie spojrzenia i samolot mający przeciąć cały Pacyfik zniknął w mroku zimowej nocy. Dla Myszołowa nastały teraz szare dni. By podreperować kasę wyprawy, zacząłem pracować w japońskiej fabryce elektronicznej. Daleko od naszego zacisznego mieszkania na Oguchi. Wiele, wiele godzin dziennie, od świtu do zmroku. Nie szczędziłem też czasu na doskonalenie moich, nabytych w Polsce, umiejętności w judo. Japonia, jak wiadomo, jest jego ojczyzną. Zimowe deszcze zalewały placyk, zatapiały buddyjską kapliczką, na której nikt nie stawiał teraz ryżu czy wonnej, wędzonej ośmiornicy. Zamknięty w mieszkaniu Myszołów spał całymi dniami na ryżowej macie, patrząc czasem przez okno tam, gdzie w strumieniach wody tonęła daleka Fudżi--jama. Dopiero gdy wieczorem wracałem zmoknięty i zmarznięty, a samochód państwa Watanabe przywoził dzieci ze szkoły, następowały dla kota lepsze czasy. Brałem go wtedy bezceremonialnie pod pachę i szedłem do małego domku przyjaciół. Przezacna pani Watanabe nakładała nam na talerzyki duże porcje ryżu i niewielkie kawałeczki ryby. Siedząc w kucki chwytaliśmy pałeczki i zajadaliśmy z apetytem. Neko Myszołów również zanurzał łebek w swą porcję mlaszcząc smakowicie. Potem, najedzony, gdy my sięgaliśmy po szachy czy gazety, Myszołów zaczynał harce i gonitwy z dziećmi. Krył się, wyskakiwał zza małego piecyka na węgiel drzewny, jakie wciąż jeszcze ogrzewają wiele japońskich domów. Skakał przez telewizor, udawał, że gryzie... —Tak, tak — mówił w takich chwilach pan Watanabe, kierowca wielkiej ciężarówki — kot to tygrys jedzący z ręki. Zapamiętałem to japońskie przysłowie. 66 Potem, gdy wracaliśmy do domu, neko Myszołów wpełzał do śpiwora, by darzyć mnie swoją muzyką, ciepłem i dotykiem łap. Gasiłem światło, nastawiając budzik na czwartą. Tak mijały dni, tygodnie, miesiące. Poznawałem coraz bardziej Japonię. Gromadziłem ciężko zarobione jeny na kontynuowanie wyprawy. Jeśli nawet nie mogłem poświęcić dosyć czasu Myszołowowi, to nigdy nie szczędziłem mu jedzenia, troski, dobrego słowa. Przyjaźń nasza, jak mi się wydawało, pogłębiła się podczas tej długiej zimy jeszcze bardziej. Rozumieliśmy się lepiej, wybaczaliśmy sobie więcej. Wreszcie ucichły zimowe sztormy. Skończyły się ulewy. Nadeszła wiosna i zakwitły kwiaty wiśni. Ulice zaludniły się kolorowym tłumem spacerujących, zrobiło się ciepło. Pora było ruszać. Nasza dzielna NORD spłynęła na wodę po zimowym śnie na mokrym nabrzeżu. Powróciło w nią życie. Z japońskimi żeglarzami postawiliśmy znów maszt. Zabrane na zimę materace, sprzęt, książki, maszyna do pisania powróciły do kabiny. Myszołów biegał pod pokładem i chował się w znajome zakamarki, by wyskakiwać z nich znienacka. Wesoły, podniecony, pełen zapału. Tak jak zawsze krótki próbny rejs, tym razem po Tokio Wan. Tak jak zawsze zakupy, stosy konserw, pudełek, pudełeczek. Listy wyposażenia. O niczym nie wolno zapomnieć. Fryski dla kota, papier do maszyny, nici do szycia żagli. Setki niezbędnych drobiazgów... Tak jak zawsze pożegnania. Długi telefon do Krystyny. Toasty za pomyślność dalekiej wyprawy. Cumy osuwają się z nabrzeża. Szelki moje, szelki Myszołowa. Kiwające ręce. Oddalająca się przystań. Ląd niknący na horyzoncie. Trochę sprzętów. Ja, mój mały neko... — Niech teraz Budda ma nas w swojej opiece — powiedziałem do Myszołowa. Kot siedział, jak zawsze w podobnych chwilach, na rufie jachtu, patrząc na znikający w oddali ląd. Tym razem były to brzegi gościnnej Japonii. Po spędzeniu w niej zimy NORD i jej załoga wyruszyły w ostatni etap wielkiego rejsu. — Niech Budda ma nas w swojej opiece — powtórzyłem — koniec żartów. Przed dziobem małego jachtu falowało bowiem pięć tysięcy mil oceanu. Non stop z Jokohamy do San Francisco. Trudna, północna, pełna sztormów trasa. Myszołów — wyrośnięty, wypoczęty i wypasiony na japońskich przysmakach nie wydawał się jednak lękać dalekiej drogi. Lśniące futro było elegancko przylizane, uszy sterczały czujnie w górę, a bujny wąs nadawał jego pyszczkowi wyraz zawadiackiej zadzierzys-tości. Kto wie, może tak jak ja radował się, że powracamy do dalekiej Kalifornii, która była dla niego domem. Do troskliwej Krystyny, do Barbakanki czekającej z piątką małych. Oj, nalało się nam, nalało, wody za kołnierz na tym niełatwym etapie. Od samego początku ziąb, w postaci nadlatujących od Kamczatki wichrów ze śniegiem, zmuszał nas do siedzenia w kabinie. Furie wiatrów wzniecały na oceanie wielkie fale. Ich wysokie góry 68 taranowały ośmiometrowy kadłub, przelewały się przez pokład, zaglądały do kabiny mocząc wszystko, co było pod ręką. Chociaż stawiałem jak najmniejsze żagle, często szły one w strzępy nie wytrzymując naporu dzikich podmuchów. Wkrótce pojawiła się mgła, zawijająca w swe zwoje jacht i nas na wiele tygodni. Większość czasu spędzaliśmy teraz z Myszołowem we wnętrzu, zazwyczaj mokrego śpiwora, zwinięci w kłębek, słuchając wycia wiatru i grzmotu rozbijających się o jacht grzywaczy. Miałem na szczęście ogromną stertę gazet i czasopism, pożegnalny dar naszej ambasady w Tokio, trzymany jak skarb w plastikowym worku. Gazety te po przeczytaniu podkładałem pod siebie i Myszołowa, gdyż dobrze wchłaniały wodę. W ten sposób udawało się nam chociaż trochę zabezpieczyć od chlupiącej w koi wody. Gazet ubywało bardzo szybko... Gdy sztormy przycichały, rzucałem się do szycia żagli, pisania, naprawiania zniszczonego sztormem sprzętu. Jak znosił to wszystko Myszołów? Dzielnie, chociaż na pewno nie było mu łatwo. Mokry, ze zlepionym futrem, kichający z przeziębienia, w nie najlepszym nastroju — fukał, szukając sobie możliwie suchego kąta. Nie tracił jednak ducha! Apetyt dopisywał mu. Nie skarżył się na los. , Gdy udawało się nam w głębi nocy rozgrzać w mokrym śpiworze, potrafił okazywać swe kocie przywiązanie, mrucząc jak za dobrych hawajskch czasów. Tak jak i ja, miał zresztą swoje obowiązki. Najważniejszym z nich było zajęcie literackie. Nowość, o której muszą Wam koniecznie opowiedzieć. Jeszcze w Japonii, zaraz po naszym przebyciu północnego Pacyfiku, przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Pomyślałem, że byłoby bardzo dobrze, gdyby udało się napisać o naszej podróży w „Przekroju", który czytuje bardzo dużo osób.„Przekrój" bowiem znany jest wszędzie, gdzie zamieszkują Polacy. W Ameryce, Australii, Japonii. Nie wiedziałem jednak, czy to bardzo wybredne czasopismo zechce wydrukować artykuł o tłukącym się w pojedynkę po oceanie człowieku. Ale „Przekrój" zawsze chętnie pisał o zwierzętach, nieraz 69 czytałem tam ciekawe rzeczy o kotach. Stąd myśl, by o naszej podróży napisał sam Myszołów. Może wtedy wydrukują... Pomysłem podzieliłem się zaraz z mym towarzyszem. Zajęty poznawaniem Japonii, ośmiornicami i spotkaniami z koleżkami z Jokohamy, nie bardzo palił się siąść do maszyny. Gdy jednak przypomniałem, że obaj mamy wobec NORD i naszej eskapady jednakowe obowiązki, zgodził się. Pod warunkiem, że ja siądę do maszyny, Myszołów zaś podyktuje swą korespondencję... Przepisałem więc wszystko dwa razy i nakleiwszy znaczki za 150 jenów zaadresowałem kopertę: „Przekrój", Kraków, Polska. Aż stuknęła o dno japońskiej s^zynki pocztowej. Minęło kilka miesięcy. Niespodziewanie, gdy odwiedziłem statek OCIOSZYŃSKI, który przywiózł do Jokohamy polskie towary, kapitan - - jak się później okazało, też wielki miłośnik kotów — zawołał: — Panie Andrzeju, mam coś dla pana! Był to egzemplarz „Przekroju" z opisem naszych przygód. Pod tekstem, co każdy mógł stwierdzić, pysznił się podpis — Kot Myszołów jacht NORD. Wydrukowanie listu było wyróżnieniem. Dla Myszołowa, dla naszej wyprawy. Teraz, kiedy sztormy zrzucały maszynę ze sto'ika, a bryzgi Pacyfiku moczyły papier, mozoliliśmy się nad drugim listem Myszołowa opisującym pobyt w Japonii. Całe długie tygodnie nic oprócz tumanów mgły. Słońce, które ogrzewa, suszy i dodaje sił, gwiazdy, które podziwialiśmy w tropikalne noce, schowały się powiększając samotność. Woda zalała akumulatory i zabrakło światła. Stanął zamoczony magnetofon, ucichło radio. Woda zaczyna coraz mocniej przelewać się w kabinie. Pompowałem teraz częściej, nie zawsze nadążając. Nieraz zdarzyło się, że Myszołów wyrzucony z koi gwałtownym przechyłem jachtu wpadał w słone bajoro. Na wszelki wypadek przymocowałem do jego szelek dwa solidne pływaki. Współczułem kotu, było mi go serdecznie żal. Czy miałem prawo skazać go na tak ciężki los? Na chłód, wilgoć, bezustanne kołysanie? Czy wielka sława, jaką zdobył, była dla niego wystarczającą zapłatą za trudy ciężkiego etapu? Koty są bardzo mądrymi i wrażliwymi istotami. Przekonałem się 70 o tym nieraz. Pamiętam, kiedy to w miesiąc po wypłynięciu w bardzo burzliwą, lodowatą noc, potężna fala położyła NORD na płask w skotłowanej wodzie. Ocean ogromną rzeką zaczął wlewać się do wnętrza jachtu, pogrążając go coraz głębiej. Złapałem Myszołowa zapierając się w stojącej teraz pionowo koi. Nigdy nie zapomnę krzyku przerażenia, jakim odpowiedział na tonięcie jachtu. Jego natura doskonale orientowała się, że chwile nasze są policzone. Ale jacht wstał. Pracując wściekle odpompowałem wodę z kabiny i wytarłem kota ostatnim suchym ręcznikiem — dopiero wtedy Myszołów uspokoił się. Zaraz potem skoczył na kolana, tuląc się w poszukiwaniu bezpieczeństwa. O tym wszystkim myślałem często w długie ciemne noce, gdy wiatr wył w olinowaniu, a woda znów podnosiła się ponad podłogę kabiny, tłukąc przy przechyłach o koję. By trochę poprawić nastrój, głównie zaś by pokazać, jak drogi jest mi Myszołów, którejś nocy — w gasnącym świetle latarki napisałem piosenkę poświęconą dzielnemu towarzyszowi. Dyktowaną przez niesforne fale melodię wyśpiewała gitara. Ocean pordzewił jej struny i rozkleiła się trochę. Była wciąż jednak w jednym, choć mokrym, kawałku. Wieczna mgła sprawiła, że głos mój zachrypnął na stałe, ale śpiewałem piosenkę Myszołów kot wspaniały wiele razy, zawsze dodając sobie otuchy... Myszołów kot wspaniały Niósł wiatr NORD przez ocean, o burty fale grzmiały Tych burt się ze mną trzymał Myszołów — kot wspaniały On zawsze jest na przedzie w natarciu czy w odwrocie. Jak w mapę wierzę w ciebie, kulko futra, mężny kocie. A hoj! A hoj! Niezwykły jest to kot A hoj! A hoj! Natury wielki wzlot... W Tokio, Nawiliwili, Hawajach, Jokohamie Ten kot zachwycał wszystkich, daję słowo — nie kłamię Przezacnym on zejmanem czy w sztormie, czy to w ciszy On latające ryby łowi w locie — jak myszy. A hoj! A hoj!... 71 Tak przebijaliśmy się na wschód. W trudzie, chłodzie, przenikającej wszędzie żrącej wodzie oceanu. Najgorsze były statki. Zmora, na którą nie ma rady. Myszołów często czujnie nastawiał uszu słysząc wśród szumu oceanu i huku fal ich mgłowe syreny. Wybiegałem wtedy na pokład, nasłuchując skąd nadpływa góra stali mogąca nas zatopić, nawet tego nie zauważając. Na szczęście statki zawsze przechodziły obok. Któregoś jednak mglistego jak wszystkie inne dnia, Myszołów znów zaczął niespokojnie nasłuchiwać. Wkrótce i ja słyszałem basowe: UUUUUUU... UUUUUUU... UUUUUUU... — UUU-ciekajcie, UUUciekajcie — zdawał się wołać statek, zbliżając się we mgle jak zjawa. Złowieszczy głos dobiegał zza rufy. Nie przesuwał się jednak w bok — jak tyle razy, gdy statki mijały nas szczęśliwie. Byłem bezsilny. Głos rożka mgłowego, w który dąłem co sił, ginął w oceanie nie docierając na pokład kolosa. Myszołów, jak gdyby rozumiejąc grozę sytuacji, wybiegł z kajuty tuląc się koło moich nóg. UUUUU, UUUUU, UUUUU, UUUciekajcie — ostrzegał statek. Głos ten narastał, potężniał, zbliżał się, trwożył. Wydobyłem na pokład naszą tratewkę pneumatyczną i torbę z awaryjnymi zapasami, rozpiąłem szelki wciągając zamiast nich pas ratunkowy. Odpiąłem Myszołowa, by i jego jacht, w wypadku zatonięcia, nie pociągnął w odmęty. Byłem gotów odrzucić go jak najdalej w wodę. Wierzyłem, że odnajdę swego towarzysza, a potem tratwę, wśród wysokich fal. Przeżyliśmy obaj długie, ciężkie minuty pełne zwykłego lęku. Nagle, gdy ryk syreny zaczął nas ogłuszać, w białych oparach dostrzegliśmy czarny kadłub statku. Ogromna jak wieżowiec masa stali przesunęła się szybko, odrzucana na boki woda zakołysała naszym małym światem i statek na podobieństwo upiora zniknął we mgle. Tak nagle, jak się pojawił. Z wolna syrena przycichła. Znów zostaliśmy sami. Szare monotonne dni. Mokrość śpiwora, skromne jedzenie gotowane na wielkich przechyłach. Ostatnie suche gazety. Płynęliśmy szybko naprzód, wiatry bowiem nadal pokazywały, co potrafią. Nagle mgły zaczęły ustępować, zrobiło się jaśniej. Niewielki krąg, z jakiego składał się nasz świat, wzrósł, a po kilku dniach pokazało się 72 słońce. Myszołów wyskoczył na pokład nie bacząc na bryzgi fal i biegał manifestując swoją radość. Jego sklejone dotąd futerko wygładziło się. Posmutniałe oczy zdawały się śmiać do różowej kuli szybującej po jaśniejącym coraz bardziej niebie. Podczas gdy kot wita słońce, grzejąc się w złocistych promieniach, ja z sekstantem w dłoni szybko określam jego wysokość nad horyzontem. Mogłem teraz, pierwszy raz od tygodni, obliczyć położenie geograficzne naszego jachtu. Odkąd NORD zagarnęła mgła, płynęliśmy bowiem na ślepo. Gdy wstałem od stołu znad stron pokrytych gąszczem matematycznych obliczeń, również mnie ogarnęła radość. Okazało się, że wściekłe sztormy tłukące nas tak straszliwie, niosły mały jacht co się zowie. NORD mijała właśnie Hawaje leżące teraz o pięćset mil na południe. Za rufą mieliśmy trzy tysiące mil spienionej wody. Do San Francisco pozostało zaledwie dwa tysiące coraz spokojniejszego oceanu. Oczywiście uczciliśmy to odpowiednią uroczystością. Nie zabrakło mleka z puszki dla mego dzielnego towarzysza i smakowitych darów polskich statków — wiezionych właśnie na taką okazję. — Hura! — wołałem do kota. — Nie damy się! Będziemy w porcie szybciej, niż ktokolwiek myślał. — Chlap, chlap, chlap — dolatywały znad miseczki odgłosy czerwonego języczka małego marynarza. Odkąd powróciło słońce, życie zawitało w ściany naszej chatki. Zrobiło się ciepło, sucho, wesoło. Kot, gdy wkrótce przycichły sztormy, wrócił na pokład. Tak jak kiedyś, nieraz wracał z latającą rybą. Jak za dobrych dawnych czasów spędzał wiele godzin na nadbudówce wygrzewając się, patrząc na wspaniały ekran nieba, wypatrując smug zostawianych przez samoloty. Smug tych widzieliśmy coraz więcej. Zbliżał się ląd. Wiatry, mimo że słabsze niż poprzednio, niosły nas w wielkim pędzie. Nadbiegały bowiem teraz zza rufy, żwawo popychając NORD do przodu. Ostatnie dni spędziliśmy pracowicie. Myszołów, gdy zbliżaliśmy się do brzegów Kalifornii, pilnie szukał starych znajomych wśród licznie odwiedzających jacht delfinów, fok i innych stworów morskich. Wypatrywał ptaków, których wielkie chmary uganiały się po Pacyfiku w poszukiwaniu pożywienia. 73 Ja, zwaliwszy przemoczone swetry, mordowałem skrzypiącą od rdzy maszynę do pisania, stukając książkę o Myszołowie i naszej dalekiej podróży. Byłem tak zajęty, że nie zauważyłem nawet, kiedy wysokie szczyty gór Sierra wyskoczyły nad błękit oceanu. Było zresztą już zasadą, że wykrywanie lądu pozostawiłem czujności Myszołowa — marynarza bardzo doświadczonego. Furie sztormów sprawiły, że Pacyfik został przebyty w niezwykle krótkim czasie 45 dni. Płynęliśmy więc z radością w sercach. Ale raz jeszcze potwierdziła się zasada, że nie wolno triumfować za wcześnie. Wiatr przycichł i przez trzy doby kręciliśmy się w kółko na oceanie przypominającym sadzawkę. Była to niełatwa próba nerwów dla każdego z nas. Jednak wiatr wreszcie zawiał i NORD szybko pokonała ostatnie mile. Z wysoko podniesioną biało-czerwona banderą wchodziliśmy w zapadającym zmierzchu do Zatoki San Francisco. Tam, gdzie rok i cztery dni temu zaczynała się nasza wielka Przygoda. Nikt, nawet ocean, nie mógł już odebrać nam sukcesu — w 49 dni z Japonii do Ameryki — nowy znakomity rekord! Surowe regulaminy poszły w kąt, mogliśmy jeść, ile tylko kto chciał. Każdemu wolno było, czy to krzykiem czy miauczeniem, ogłaszać swoją radość i nadzieję na zobaczenie najbliższych. I właśnie wtedy, w ostatniej niemal chwili, przydarzyła się groźna katastrofa. Przykro wspomnieć, ale była w tym moja wina. W radosnej atmosferze zakończenia rejsu, pełen jak zawsze serdeczności dla Myszołowa, z rozpędu nalałem mu pełną miseczkę skondensowanego, tłustego mleka, zapominając rozcieńczyć je wodą. Myszołów — żarłok co się zowie — nie zostawił ani kropelki. Biedaczysko nie był w stanie strawić takiej wielkiej tłustej porcji. Ostatnią, triumfalną milę, zamiast na dziobie jachtu spędzić musiał w swym pudełku z dartymi gazetami. Wśród żałosnych miauknięć, z ogonem w górze, głową skierowaną ku rufie jachtu i z popsutym żołądeczkiem. Wierzcie mi, dzielny Myszołów zasłużył sobie na bardziej honorowe przecięcie mety rejsu pod wiszącym nad naszymi głowami mostem Golden Gate. Jacht powoli wpłynął w zatokę. Myszołów, zaznawszy ulgi, usiadł przy mnie w kokpicie. Wiedziałem, że w przystani czeka wiele ludzi, 74 że dni oceanicznej samotności kończą się ostatecznie. Pogładziłem mocny grzbiet towarzysza i powiedziałem kilka słów tak serdecznie, jak tylko umiałem. Potem w ciemności i ciszy nocy sięgnąłem po gitarę. Struny wciąż jeszcze trzymały się w całości. Jacht płynął wolniuteńko niesiony lekkimi podmuchami wiatru i w spokoju, jaki panował nad zatoką, zabrzmiały raz jeszcze słowa piosenki o dzielnym kocie. Tym razem wzbogaconej o dwie nowe zwrotki opiewające zakończenie wielkiej eskapady. Posłuchajcie ich, proszę: Trzynaście mil tysięcy żeglowaliśmy sami Rok cały i dni cztery, są kocie już za nami Po Pacyfiku krańce, Twa sława — owoc słodki Portowe drżą kocury, zalotnie miauczą kotki. Potem nad wciąż uśpioną zatoką zahuczał basem refren: A hoj! A hoj! Niezwykły jest to kot A hoj! A hoj! Natury wielki wzlot — A hoj! A hoj! — odpowiedziały dalekie wzgórza otaczające zatokę. Tak zakończyła się nasza wielka przygoda. Kot Myszołów przebył wraz ze mną, jak powiedziała to już piosenka, trzynaście tysięcy mil, wliczając żeglugę po Hawajach. NORD stała się pierwszym polskim jachtem, jaki przebył północny Pacyfik, na dodatek w obie strony. Ale największą moją radością było dowiezienie mego towarzysza na stały ląd. Całego i zdrowego, chociaż bywało różnie i woda wiele razy nalała się nam za przysłowiowy kołnierz. W przystani powitało NORD mnóstwo ludzi, ale dla mnie najważniejsza była Krystyna. Telewizja, radio i gazety poniosły w świat wiadomość o szczęśliwym zakończeniu wyprawy, powiększając jeszcze bardziej sławę Myszołowa. Bo zgadujecie zapewne, iż znowu nie było gazety, która pisząc o naszej podróży, nie zamieściłaby ogromnego zdjęcia mego łaciatego towarzysza. Oczywiście, opowiadając reporterom o naszych przygodach, nie wspomniałem, jak przystało na lojalnego przyjaciela, o przypadku ze skondensowanym mlekiem. 75 Miałem jeszcze jeden powód do radości. Przez cały rok naszej wyprawy nie sprzeniewierzyłem się moim zasadom poszanowania Natury. Nie zniszczyłem niczego, nie zabiłem nawet najmniejszego stworzenia. Nawet karaluchy, jakich kilka zabrało się z nami z Hawajów, troskliwie przeniosłem na japońską ziemię. Nie łowiłem ryb, nie strzelałem do ptaków — bowiem nauczyłem się kochać każde stworzenie — obojętnie czy jest to brudny zabiedzony kot, „wstrętny" robal leżący na ścieżce, czy uporczywie siadająca na nosie mucha. W długie tropikalne noce, gdy siedziałem z Myszołowem na kolanach i patrzyłem w gwiazdy, myślałem często o dalekich światach. O zamieszkujących je istotach, o tym, że może i tam istnieją oceany z małymi jachtami płynącymi przez bezmiary wód. O tym, że cały wszechświat stanowi jedną całość i wszystko co żyje, jest jedną rodziną. Rodziną obojętnie żółtą czy czarną, białą z Nowego Jorku, Moskwy czy może fioletową z dalekich gwiazd. Myślałem też o zabijaniu, o bezmyślnym zabijaniu jednym ruchem palca zielonej gąsienicy łażącej po ścianie, spijającej rosę osy, czy mknącej lasem sarny. Niszczyć jest tak bardzo łatwo. My, którzy wysyłamy pojazdy na dalekie planety, budujemy mądre komputery czy wielkie statki, nie potrafimy stworzyć najmniejszej nogi najmniejszego komara. Warto o tym pamiętać. Ktoś zapyta jednak, czy łowiłbym ryby, gdyby od tego zależało przeżycie Myszołowa czy moje. Na przykład w naszej gumowej tratewce na otwartym oceanie... Oczywiście, że bym łowił! Życie ludzkie jest bowiem więcej warte niż życie kilku ryb. Wolałbym jednak odejść z tego świata, niż uratować się kosztem wszystkich ryb, jakie pluskają się cudownie w nieskończoności mórz. Mnie bowiem, kiedy odejdę, na pewno ktoś zastąpi... W wynajętym od nowa domu na skarpie oceanicznej, urządzono nam wspaniałe powitanie. WITAJCIE W DOMU ŻEGLARZE wołał wielki napis na balkonie. Wypisany po angielsku, by mogli go przeczytać sąsiedzi. Barbakanka wybiegła naprzeciw prowadząc całą odrośniętą piątkę swych zuchów. Wspaniałych, przypominających Myszołowa, gdy wyruszał na dalekie wody. 76 Wielu przyjaciół dawno już chciało zabrać dorodne potomstwo słynnego żeglarza do swych domów. Krystyna uważała jednak, że najpierw musi obejrzeć je Myszołów, jak również nabawić się z nimi do syta. Przez kilka dni celebrowaliśmy szczęśliwy powrót. Ja z Krystyną przy kieliszku wina, Myszołów z Bazią i kociętami. Wprawdzie początkowo nieufnie obwąchał krakowską kotkę, wkrótce jednak, jakby nie było Japonii, chłodu, sztormów i niemal rocznej rozłąki oblizał swą panią. Niebawem oba koty, otoczone biegającymi podobiznami Myszołowa, poznawszy się, zbratane leżały razem na nagrzanych deskach balkonu. Ale eskapada jakoś nie mogła się skończyć. Mimo że pusty jacht kołysał się w przystani, wciąż byłem zajęty. Telefonowały różne kluby żeglarskie prosząc o opowiedzenie o naszej wielkiej wyprawie, pokazanie filmu, przezroczy no i oczywiście Myszołowa. Telewizja zaczęła robić próbne zdjęcia do programu Wspaniały Myszołów. Koci magazyn „Cat Fancy" zamówił piętnastostronicowy artykuł o kocie żeglarzu i jego przygodach. „Przekrój" bezzwłocznie wydrukował trzeci list Myszołowa opisujący nasz powrót. Dostawaliśmy wciąż listy z całego świata. Nie dziwiło już mnie, że większość adresowana była do mojego przyjaciela. Sława jego bowiem rozeszła się po świecie radosnym uśmiechem, przypominającym niebo po sztormie. Nasz wielki rejs — pierwsze polskie przejście północnego Pacyfiku zostało uhonorowane w dalekiej ojczyźnie wieloma nagrodami. O NORD i Myszołowie zrobiło się bowiem bardzo głośno. Osobiście najbardziej ucieszył mnie srebrny medal wybity na pamiątkę rejsu. Pokazana jest na nim trasa jachtu, NORD pod pełnymi żaglami z moją sylwetką w kokpicie. Nie zapomniano oczywiście o Myszołowie sadzając go na nadbudówce — ulubionym miejscu kota. ■ Po oceanicznych podróżach na pokładzie małej NORD, po niezwykłych przygodach w wielu portach, Myszołów skąpany w sławie, zaznawał zasłużonego odpoczynku. Był już dorosłym kotem w pełni sił, znającym swą wartość. Jego wspaniałe mocne ciało pokrywało łaciate futerko, gęste i lśniące. Starannie wyczesane, czyściuteńkie. Tylko bardzo staranny obserwator mógł dostrzec pamiątkę z dawnych burzliwych dni — frędzelek na uchu, ślad pazurów żółtego zabijaki z Kalifornii. Szramę pod prawym okiem zabraną z wyspy Wake. Małą łysinkę na siedzeniu — wspomnienie zębów zbójcy z Jokohamy. Wielka sława nie popsuła jednak mojego przyjaciela. W dalszym ciągu była w nim czułość drobnego, zabiedzonego kotka, jakiego Krystyna przywiozła kilka lat temu z Nowego Jorku. Małego ufnego znajdy, wdzięcznie garnącego się do opiekunów. Barbakanka, zwana Bazią — pani Myszołowowa rodem z dalekiego Krakowa — też zaznawała zasłużonego odpoczynku. Urodziła przecież i wychowała pięcioro wspaniałych, podobnych do słynnego taty, kociąt. Wykarmić całą czeredę, nauczyć korzystać ze skrzyneczki z piaskiem, łowić polne myszy, trzymać się z dala od zabijaków z sąsiedztwa — niełatwe to było zadanie. 81 W kilka tygodni po naszym powrocie z Pycyfiku, gdy Myszołów nabawił się już ze swą dziatwą oraz pokazał wszystkie znane mu figle i wojenne fortele, Krystyna zgodziła się, by niecierpliwiący się znajomi zabrali mocno już wyrośnięte kocięta. Powędrowały w różne strony, by odtąd rozkapryszone, karmione wyszukanymi przysmakami, wieść wygodny żywot amerykańskich kotów... Tak więc dla Barbakanki i Myszołowa nastały dni spokoju. Coraz rzadziej zapraszano Myszołowa wraz ze mną na występy w jachtklubach, coraz rzadziej dzielny kocur jeździł na wystawy, gdzie w złoconej klatce, otoczony artykułami opiewającymi jego czyny, podziwiany był przez tłumy zwiedzających. Wielki rejs małego jachtu, nasze oceaniczne przygody, z wolna zaczęły pogrążać się w zapomnieniu. Ponieważ, jak już pisałem, całe moje życie było ciągłymi podróżami, koty wędrowały z nami przez niejeden kraj, niejedno miasto. Może właśnie dlatego, że nie miały nigdy czasu przywiązać się do jednego miejsca — przywiązywały się do nas i do siebie samych. Rodzinny album fotograficzny pełen jest fotografii przedstawiających kocią parkę: objętą czule i bezceremonialnie na kołdrze naszego łóżka. Śpiąca smacznie w skrzynce po gwoździach, gdy kiedyś budowaliśmy dom w nadziei, że on wreszcie zakotwiczy nas na stałe. Spoglądające przez szybę samochodu, którym dojeżdżała do pracy Krystyna... Bazia nie dorównywała nigdy wielkością Myszołowowi. Była drobna, delikatna i puszysta. Bardzo jednak zwinna, szybka, nieustraszona, jeśli jakiś niegrzeczny kocur zastąpił drogę krakowskiej elegantki. Potrafiła się wspinać daleko lepiej niż masywny Myszołów nie tylko na drzewa, ale i na gładkie słupy. Skakać jak wiewiórka, dryblować pingpongową piłką, gładko toczyć ze stołu pozostawione tam jajko, by pod naszą nieobecność przyrządzić wykwintną ucztę dla siebie i małżonka. Tak mijały lata. Zmienialiśmy miejsca pracy, zmienialiśmy mieszkania, meble. Zmieniliśmy samochód. Tylko koty pozostały wciąż z nami. Na ścianach wisiały ich fotografie: zwłaszcza Myszołowa — przypominające chwile sławy. Wśród nich wspaniały portret namalowany przez znajomą plastyczkę Ewę — cenne dzieło sztuki. Czasem, gdy znajdowała się wolna chwila, odpowiedni nastrój 82 — wspominałem z Krystyną dni mojej japońskiej eskapady. Gwiezdne noce, słońce hawajskich wysp, wędzone ośmiornice i podobne do krzaczków pismo kanji. Radość, jaką dostarczało towarzystwo Myszołowa. Wściekłe sztormy powrotnej drogi. Powitanie i rozgłos po dobiciu do San Francisco... Czasem gdy przychodzili znajomi, robiliśmy seanse rejsowych przezroczy lub wyświetlaliśmy mój film zatytułowany Dziękuję ci Pacyfiku. Odżywały wtedy wysokie fale, delfiny goniły wzdłuż burt jachtu, Myszołów ścigał latające nad pokładem ryby, hawajska opalenizna wracała na nasze twarze... Ale z upływem lat zdarzało się to coraz rzadziej... Nowe sprawy, nowe zdarzenia zaczęły zajmować nas coraz bardziej. Żeglugę po oceanie przysłoniła gęstniejąca mgiełka oddalenia. Polska, Meksyk, Kanada... W kilka lat później znaleźliśmy się znów oboje w Stanach. W tym samym San Francisco. Razem z Myszołowem i Barbakanką. Oczywiście! Wciąż pamiętano tu o mnie. Nie wszyscy wiedzieli wprawdzie, kiedy i dokąd żeglowałem, ale nie było takiego żeglarza, który by nie pamiętał oceanicznego Myszołowa. „Przyjdź do klubu pogadać", „Może coś opowiesz o tym kocie", „Co, nie wybierasz się znów na oceany", „Postarzałeś się, chłopie?" Właśnie w czasie takich klubowych pogwarek ktoś rzucił od niechcenia: „Co tam Pacyfik... Niejeden już przepłynął go samotnie od tego czasu, gdy żeglowałeś z Myszołowem. Co innego samemu dookoła świata. Przez trzy oceany! Niewielu dotąd udała się taka sztuka..." Przypomniałem sobie wściekłe sztormy powrotnej drogi. Mękę ciszy, gdy całymi dniami jacht kołysał się z boku na bok, czekając na wiatr. Pomyślałem, że wielu ludzi zginęło tymczasem na oceanach, że mam już prawie pięćdziesiąt lat, że tyle innych ważnych spraw czeka na załatwienie... Dopiłem mój cocktail i pożegnałem amerykańskich kolegów nie mówiąc nic. Ale ziarno, zasiane dawno temu w mym sercu, zaczęło kiełkować. 83 Coraz częściej przyłapywałem się na oglądaniu map, albo globusa stojącego na biurku. Właściwie nawet nie wiedziałem skąd się on wziął. Krystyna, zapytana, uśmiechnęła się tylko mówiąc: „Widocznie ktoś go tam postawił". Potem zacząłem znów czytać czasopisma żeglarskie, ogłoszenia o sprzedaży jachtów, spacerować po zatłoczonych basenach jachtowych, dokąd często zabierałem Myszołowa, patrząc na kołyszące się sennie kadłuby... Za rok, może za dwa... Kto wie... No może za trzy lata, jak odłożę dosyć pieniędzy, by kupić jacht na tyle duży, by okrążyć nim świat... Ale przecież jeśli nawet nigdy nie popłynę — nic się nie stanie. Dwa razy przez Pacyfik też musi mi wystarczyć. Niespodziewanie któregoś dnia usłyszałem wiadomość, która poderwała mnie z krzesła. Stocznia, ta sama, która dziesiąć lat temu budowała moją małą NORD, szukała żeglarza, który by dla reklamy opłynął świat ich dziewięciometrowym prototypem... „Taki to będzie miał dobrze! Nie musi kupować jachtu, nie musi się o nic troszczyć, tylko płynąć. Jeszcze pewnie mu szampana zafundują!" Myśli te nie dawały mi spokoju przez cały spędzony w fabrycznym laboratorium dzień. W nocy nie mogłem spać, przewalając się z boku na bok. Myszołów, który spał jak zawsze w naszych nogach — wyniósł się obrażony, a Krystyna skarciła mnie: — Mówiłam wiele razy. Nie pij tyle kawy. Znów wybiła cię ze snu. Nic nikomu nie mówiąc wziąłem dzień wolnego, spakowałem walizkę wkładając do niej przeźrocza, filmy i projektor. Uściskałem Krystynę i oba koty, ale zamiast pójść do pracy, poleciałem do Los Angeles, gdzie mieściła się stocznia. — Chciałbym pożeglować waszym jachtem dookoła świata! — powiedziałem śmiało od progu. — O Boże, jeszcze jeden — jęknęła jasnowłosa sekretarka z usteczkami umalowanymi na wiśniowe serduszko. — Niech pan spokojnie wróci do domu i napisze do nas oficjalne zgłoszenie. Wyrzucił pan niepotrzebnie kupę dolarów... Takich, co pisali listy, było na pewno setki. Takich, którzy mogli pokazać film z uwieńczonej rekordem podróży, niewielu. Nie dałem się więc spławić „wiśniowym usteczkom". 84 Dopisało mi szczęście. Dyrektor firmy zgodził się, wraz z kilkoma osobami kierownictwa, obejrzeć film i wysłuchać kilku zdań o mojej podróży na NORD. Nawet „wiśniowe usteczka" uśmiechnęły się życzliwie: — Miał pan dobry pomysł, kto by nie chciał obejrzeć podróżniczego filmu w godzinach pracy! Marzeeeenie — powiedziała, z niechęcią siadając przy telefonach. Zaciemniono okna w gabinecie. Dyrektor i kilku innych grubasów rozparło się w fotelach. Miałem dość czasu, by romantyczny tytuł Dziękuję ci Pacyfiku zmienić na Jacht, który zwyciężył Pacyfik. Grubasom tytuł ten bardzo się podobał. Pochlebiało im, że ich jacht był taki dobry, iż dał sobie radę z oceanem. Gdy jednak pokazał się na pokładzie Myszołów z latającą rybą w pysku — rozległy się oklaski. Tak samo powitano Krystynę przymierzającą na głowie szczękę rekina, ptaka Przybysza kołyszącego się sennie na barierce jachtu. Rozlaną w mojej koi przez sztorm grochówkę... Zaśmiewano się na widok dzielnego Myszołowa kończącego podróż w skrzynce z piaskiem, po przejedzeniu się skondensowanym mlekiem. Po filmie musiałem odpowiedzieć na wiele trudnych pytań. Nie dałem się jednak zagiąć i jak się to mówi — wyszedłem na swoje. W południe spisana została oficjalna umowa. Stocznia dawała na rok nowiuteńki, znajdujący się właśnie w budowie jacht. Miałem opłynąć nim świat samotnie, na czas, na rekord. W wielkich skokach non stop: z Ameryki do Australii. Z Australii do Afryki. Z Afryki do Ameryki. Miałem to zrobć na własną odpowiedzialność i bez niczyjej pomocy. Dla reklamy powinienem napisać tak wiele reportaży z rejsu, jak tylko potrafię. Ponieważ byłem obywatelem polskim, przysługiwało mi prawo żeglugi pod biało-czerwona banderą. Po podpisaniu dokumentów pojechaliśmy razem na wystawną kolację. Kilka kieliszków wina pozwoliło powrócić do równowagi po emocjach niezwykłego dnia. Nagle zajadając wspaniałą pieczeń zastygłem z kawałkiem mięsa na widelcu i otworzonymi ustami. — Coś nie tak, Andrew? — zapytał dyrektor odrywając się od zraza wielkiego jak koło ratunkowe. — Wszystko OK — odpowiedziałem wciąż z mięsem na widelcu. Nie była to jednak prawda. Przypomniałem sobie, że przecież nie powiedziałem jeszcze nic Krystynie. Podróż dookoła świata krzyżowała wszystkie nasze starannie budowane plany. Czy w ogóle moja towarzyszka zechce zaakceptować kolejny szaleńczy pomysł? „Tak bardzo się o ciebie martwiłam" — słyszałem po każdym odcinku poprzedniej eskapady... Wiedziałem, że martwiła się też o Myszołowa. To zwróciło moje myśli ku kotu. Miał dopiero siedem lat i nie był za stary na wokół-ziemską wyprawę. A jakąż sławę by zdobył opływając świat. Kto wie, może stałby się najbardziej znanym kotem świata! 86 Czy jednak jego kocia dusza miała na to ochotę? Czy chciałby raz jeszcze moknąć w sztormach, truchleć ze strachu, gdy we mgle nacierają statki. Prażyć się w tropikalnym słońcu? Pozostawić na rok, może dłużej, swą ukochaną Barbakankę? — Czy ty wciąż jeszcze masz tego kota? — padło nagle przez półmiski i talerze ciekawe pytanie. Skierowałem widelec z mięsem we właściwym kierunku i dopiero teraz zamknąłem usta. — Oczywiście! — Zaznaje zasłużonej emerytury po oceanicznych trudach. — Nie wpisaliśmy tego do umowy — kontynuował jeden z tłuściochów — ale stocznia życzy sobie, byś go zabrał ze sobą. Już wyobrażam sobie jak nasz dział reklamy napisze po twoim opłynięciu świata! No powiedzmy coś w tym rodzaju „Co jest delikatniejsze od kota? A właśnie kot opłynął świat na naszym jachcie, albo „Jeśli kot mógł opłynąć świat naszym jachtem możesz na nim pływać i ty!" Zaciągnął się cygarem przymykając w rozmarzeniu oczy, zapewne z myślą o wielkich zyskach. Spóźniłem się na samolot — nie wypadało wstawać od stołu przed gospodarzami. Poszedłem do hotelu i zatelefonowałem do Krystyny. — Przepraszam, że spóźniam się na obiad... — powiedziałem przebiegle. — Trudno, rozumiem, znów te nadgodziny — dobiegło przez sześćset kilometrów drutu. — Nie, to nie nadgodziny — zawołałem radośnie. — Płynę z Myszołowem dookoła świata! — Bajki jakieś opowiadasz, chłopcze. Czy przypadkiem nie wyciągnęli cię koledzy na whisky? Jak możesz płanąć dookoła świata z Myszołowem, jeśli siedzi on na moich kolanach? Wyjaśniłem pospiesznie całą historię, dodając, że od wypłynięcia dzieli mnie jeszcze sporo czasu, że jacht jest dopiero w budowie, że muszę jeszcze pogadać z Myszołowem. Że jeśli Krystyna nie akceptuje mojej samotnej eskapady wokół ziemi, zrezygnuję, przepraszając stocznię. Jednak niepotrzebnie obawiałem się. Krystyna nie tylko nie sprzeciwiła się, ale oferowała jak zawsze swą pomoc, mówiąc: 87 — Płyń, przecież to było zawsze twoje największe marzenie. Mam jednak nadzieję, że następnym razem zabierzesz mnie i Bar-bakankę... W ten sposób kot Myszołów i ja staliśmy się na rok właścicielami wspaniałego jachtu. Miał on nas ponieść dookoła świata, ku nowym przygodom, sławie, ku nieznanemu. Wszystko stało się tak nagle, że trudno było wprost w to uwierzyć. Czasem tak się w życiu zdarza. Owszem, byłem bardzo doświadczonym żeglarzem, miałem za sobą rekordowy rejs na jachcie pochodzącym z tej właśnie stoczni, zdobyłem duży rozgłos pisząc liczne artykuły i książki publikowane w wielu krajach. Ale przecież chętnych, dysponujących może większymi zaletami, było setki. Ciekawostka: w kilka tygodni później, kiedy byłem w stoczni nadzorując budowę nowej NORD, dyrektor pokazał mi wielką drewnianą skrzynię. Była ona pełna listów ze zgłoszeniami na wokółziemską podróż. Nie były one nigdy nawet otworzone. Coś mi się wydaje, że to właśnie ich liczba sprawiła, że to ja zostałem szczęśliwym wybrańcem... Myszołów nie miał nic przeciwko udziałowi w wielkiej eskapadzie. Przynajmniej nic takiego nie zgłaszał. Przymierzyłem mu jego szelki noszone na jachcie dla bezpieczeństwa, co skwitował mrukiem zadowolenia. Pokazałem mapy trzech oceanów; powąchał starannie arkusze i rozłożył się wygodnie od Australii do Ameryki Południowej, jak gdyby biorąc świat w posiadanie. Uznałem, że to wystarczy. Oboje z Krystyną mieliśmy teraz 'nieprawdopodobną ilość roboty. Jeśli kiedyś planowałem nową żeglugę, miało to nastąpić za trzy, pięć lat. Ustalony na przyszły rok start pomieszał wszystko w naszym życiu. Jednak okazja, jaką oferowała stocznia, była czymś tak niezwykłym, że wszystko musiało jej ustąpić. MYSZOŁÓW ZNOWU ŻEGLUJE, BAŁ SIĘ POPŁYNĄĆ BEZ MYSZOŁOWA! MYSZOŁÓW ŻEGLUJE DOOKOŁA ŚWIATA! — to tylko niektóre z tytułów, jakimi gazety powitały wiadomość o planowanym rejsie. Przypomniano sobie o nas, jak przed laty proszono o artykuły, 88 reportaże, o Listy Myszołowa, o nakręcenie filmu. Do tego ostatniego nie trzeba było mnie namawiać. Nie miałem wątpliwości, że to właśnie film z poprzedniej eskapady sprawił, iż dostałem jacht, podczas gdy kilka setek kandydatów odprawiono z kwitkiem... Ba, nawet bez przysłowiowego kwitka. Tak, to była nieprawdopodobna ilość roboty. Zwolniłem się z pracy zapominając o lepszym samochodzie, kolorowym telewizorze, wakacjach dla Krystyny. Latałem teraz wciąż do Los Angeles nadzorować budowę jachtu: „Proszę skrócić maszt o sześć stóp, musimy być przygotowani na wściekłe wiatry na Oceanie Indyjskim". „Nie, proszę nie wstawiać wygodnych kanapek. Dla Myszołowa i mnie wystarczy zwykła twarda koja". „Proszę założyć grubsze stalówki — maszt musi wytrzymać, nawet gdyby miał spotkać nas tajfun. To nie chlapanie się do Japonii. To wyczynowy rejs wokół ziemi..." W domu też nie było chwili wytchnienia. Telefonowałem do wielu firm zamawiając sprzęt. Szukałem dobrego, ale niedrogiego wyposażenia. Potem zaczęły zasypywać nas paczki. Żagle, automatyczna tratwa ratunkowa jakich używa się we flocie, baterie słoneczne mające zamienić światło w prąd elektryczny, zwoje lin, instrumenty nawigacyjne... Wszystko to piętrzyło się w pokojach naszego niewielkiego domku. Wśród sprzętów, jak na doświadczonego marynarza przystało, krążył Myszołów sprawdzając ich jakość. Nadgryzał liny badając ich wytrzymałość, szarpał pazurami tkaninę żaglową, by wypróbować jej siłę. Rozrywał opakowania sprawdzając widać, czy zgadza się ilość nadesłanych sztuk. Wierzcie lub nie, ale nie miałem wątpliwości, iż kot doskonale wiedział, że czeka go następna podróż. Czyż wszystko nie wyglądało tak jak poprzednio? Bezustannie dzwoniący telefon, stosy sprzętu, zapach lin, smarów, ubrań sztormowych... Nadszedł wreszcie wielki dzień. Gazety roztrąbiły wodowanie NORD po krańce Pacyfiku. Stocznia kupiła sto butelek szampana. Ludzie zjechali się, by zobaczyć uroczystość. Przybyło wielu mieszka- 89 jących w Kalifornii Polaków. Niektórzy, jak Adam, z bardzo daleka. Niektórzy jak moja Krystyna, z bardzo bliska. Myszołów z ogonem wyprostowanym jak najsmuklejszy maszt spaceruje po jachcie, pełniąc honory gospodarza. Choć nowa NORD była większa, kabina obszerniejsza i wygodniejsza, weteran oceanu od razu znalazł się w swej roli. Nieomylnie odnalazł miseczkę z wodą, postawioną jak dawniej w kabinie pod trapem, skrzynkę z piaskiem, wygodną koję. Po prostu był u siebie w domu. Odkrył też nowość — specjalną, małą „kocią koję" — niespodziankę od stoczni. Tak samo nie przestraszył się reflektorów, telewizji ani fleszów dziennikarzy. Dawał się chętnie brać na ręce niezliczonym osobom wchodzącym po lśniących nowością schodkach do kabiny, drapać po grzbiecie. Nie protestował nawet, jeśli dzieci znajomych pociągały go za ogon. Był na to zbyt sławny i zbyt światowy... Pęka z grzmotem butelka szampana rozbijając się o dziób jachtu. „Płyń po morzach i oceanach" — wypowiada ceremonialną formułę Krystyna. Wzniesiono kieliszki z perlącym się w kalifornijskim słońcu płynem. „Za pomyślność wokółziemskiej podróży!" „Za jacht i jego kapitana". „Za Myszołowa, kota wspaniałego". Stojąc na pokładzie, już zmoczonym wodą oceanu, wraz z mym towarzyszem, dziękujemy grzecznie wszystkim za życzenia. Ale myślami mkniemy już przez dalekie morza. Myszołów stal na pokładzie z głcwą zwróconą na zachód. Przed dziobem nowej NORD otwierał się bezmiar wód ziemi, oceanów, zajmujących trzy czwarte jej powierzchni. W bladym świetle wschodzącego słońca jacht płynął spokojnie, opuszczając z lekkim zefirem Zatokę San Francisco. Nikt z nas nie oglądał się za rufę, gdzie zostawało spowite porannymi mgłami miasto. Gdzie stał nasz bezpieczny dom, gdzie zostały nasze serca. Byliśmy na to zbyt wytrawnymi podróżnikami. Myśli wybiegały naprzód starając się ogarnąć glob ziemski, który miała okrążyć NORD. „Klik" — stuknął licznik, odliczając pierwszą przebytą milę. — Zostało już tylko 29.999 — powiedziałem do Myszołowa. Odwrócił głowę, jak gdyby rozumiał, że czeka nas niezmiernie długa droga. W nowych szelkach, bowiem stare okazały się za ciasne, wyglądał wspaniale — rosły, sprawnie poruszający się po pokładzie, czujny. Podniosłem jeszcze jeden żagiel. Jacht pochylił się pod naporem wiartu i przyspieszył. Pierwsze bry/gi wody załomotały o nadbudówkę. Kot bez pośpiechu, ale też nie zwlekając, z ogonem uniesionym niczym sztandar opuścił pokład schodząc do kabiny. Jednym sko- 91 kiem wylądował w koi i wyciągając do przodu białe łapy spoczął na poduszce. Skończył właśnie osiem lat — bowiem minęło pół roku odkąd zwodowano naszą nową NORD. W tym czasie nie tylko wyposażyłem jacht we wszystko co potrzeba na najdalszą podróż, ale także „na rozgrzewkę", w rzeczywistości by wypróbować jacht, skoczyliśmy jesienią ubiegłego roku na Hawaje. To, co kiedyś było wielką wyprawą, gdy Myszołów i ja rozpoczynaliśmy nasze przygody — teraz było jak mała przekąska, zjadana dla rozbudzenia apetytu przed właściwą ucztą. Nowy jacht sprawił się na piątkę, a i my spisaliśmy się nie gorzej. Płynęliśmy szybciej, bezpieczniej, spokojniej. Po prostu lepiej. To, co dawniej wzbudzało wielkie emocje — latające ryby, delfiny, ptaki, stało się czymś codziennym. Nocne wachty, groźne porywy wiatru, pasat, który tężał po północy i wielkie fale traktowaliśmy jako rzeczy normalne, nie zwracając na nie większej uwagi. Byliśmy wygami i nie takie rzeczy czekały nas na wokółziemskiej trasie. Tylko piękno oceanu i gwiezdne noce urzekały nas tak samo. Siedząc długimi godzinami na nadbudówce patrzyliśmy na niezwykły urok świata. Na Hawajach dołączyła do nas jak przed laty Krystyna i Barba-kanka. Wszystko zaczęło się od nowa, wizyty u przyjaciół, żegluga od wyspy do wyspy, nurkowanie w pogoni za pstrokatymi rybami, harce Myszołowa po portach w towarzystwie miejscowej kociarni... Gdy NORD wróciła do Kalifornii zamykając małą pętlę po Pacyfiku, wiedzieliśmy, że możemy ufać jej bezgranicznie. Była szybka, zwrotna, mocniejsza od swej starszej siostry. Ale teraz, mimo to, nie było mi lekko. Trzydzieści tysięcy mil wokół ziemi, wydawało się liczbą nieskończoną. Czekające nas rafy, sztormy, równikowe upały przypominały, że wyzwaliśmy los, głosząc wszem i wobec, że okrążymy świat w jeden rok. Niewesoło byłoby, gdyby się to nie powiodło. Tak myślałem głaszcząc Myszołowa po karku, podczas gdy NORD przebywała kolejne mile, potem ich dziesiątki, setki — oddalając się z wolna od Kalifornii. 9г Towarzysz mój, obfotografowany na odjazd w nieprawdopodobny sposób, pławił się w luksusach nie znanych dawniej skromnemu marynarzowi. Rozgłos jaki zdobył występując w telewizji i pokazując się na okładkach czasopism sprawił, że gdy nadeszła pora wyruszenia w daleką drogę, ze wszystkich stron posypały się szczodrą ręką dary. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, czego to nie wyprodukowano, w zwariowanej trochę Ameryce, dla kociego rodu. Sypały się nie tylko znane wam już fryski — kocie sucharki — które uważałem za zdrowe i tanie pożywienie — w kilkunastu najbardziej wyszukanych nieraz smakach. Toczyły się puszki kocich przysmaków, takich jak tuńczyk, wątróbka, kurczęta... Specjalnie przeznaczone dla kotów witaminy — cudowne pigułki — mające jak głosiły etykiety, zamienić w kilka dni kocię w tygrysa. Lekarstwa na wszelkie okazje. Wyskakiwały z pudełek śmieszne obróżki z dzwonkami, wysadzane świecidełkami smyczki, zgrzebełka do czesania sierści, nożyczki do przycinania pazurów, jedwabne pstrokate kokardy. Oczywiście Myszołów, swój chłop i marynarz, nie pozwoliłby nigdy, aby prowadzono go na śmiesznej smyczy, w ciepłym kubraczku i dzwoniącej obróżce. Na pośmiewisko wszystkich dachowców z sąsiedztwa. Jednakże co do puszek z tuńczykiem, czy kawałków kury w sosie, miał swoje własne zdanie. Co tu dużo mówić! Gdy postawiono go, tuż przed wypłynięciem, na specjalnej kociej wadze, wskazówka jak gdyby przerażona, poszybowała do cyfry 20 funtów, co odpowiada naszym 9 kilogramom... Zawiozłem więc szybko owe frykasy na jacht, zgodnie z ich przeznaczeniem. Myszołów zaś przeszedł solidne badania medyczne z EKG włącznie. Może wydawać się to też dziwactwem w amerykańskim stylu —jednak nie sądzę, by była to przesada w przypadku kota, ruszającego na tak wielką wyprawę. Nie wyobrażam sobie bowiem, co by się działo, gdyby Myszołów zachorował. Rzesze jego entuzjastów niewątpliwie dobrałyby się do mojej skóry... Poczciwy łaciatek, nad którym zlitowała się w Nowym Jorku Krystyna, stał się bowiem doprawdy znaną personą. W jakiś sposób własnością wielu czytelników moich reportaży z oceanu i czytelników jego listów do „Przekroju". Tymczasem NORD dostała się w pasatowe wiatry i mknęła co sił do odległej Australii. Dzieliło nas od niej siedem tysięcy mil, których 93 nikt jeszcze nie przebył non stop. Mieliśmy wraz z Myszołowem dokonać tego jako pierwsi. Nie było to łatwe zadanie. Drogę zagradzały zdradliwe rafy, na których pozostał już niejeden jacht. Równikowe cisze, potrafiące unieruchomić żaglowce na całe tygodnie. Wściekłe tajfuny... Nie lękałem się jednak. Mieliśmy wspaniały szybki jacht znakomite wyposażenie, o jakim nawet nie myślałem w poprzedniej żegludze z Myszołowem, na bardzo skromnie wyekwipowanej pierwszej NORD. Nie groziło nam wyczerpanie akumulatorów, gdyż każdego dnia od nowa ładowały je niezwykłe, krzemowe baterie słoneczne. Takie same, jakie dostarczają prądu astronautom. Nad nawigacją czuwał dniem i nocą nie znający zmęczenia komputer. Określał on położenie geograficzne, nie jak dawni żeglarze według słońca, ale obserwując przesuwanie się po niebie satelitów nawigacyjnych... Na wypadek najgorszego, zamiast dawnej śmiesznej plażowej tratewki, NORD niosła automatyczną tratwę ratunkową, w której było dość miejsca i zapasów dla czterech osób. Tratwa taka wyrzucona za burtę nadymała się sama i wystarczyło tylko wejść do niej i czekać na ratunek. O to, żebyśmy ani Myszołów, ani ja nie czekali zbyt długo, zatroszczyłby się automatyczny nadajnik awaryjny. Sygnały pochwycone przez mknące w chmurach samoloty pasażerskie skierowałyby ku naszej dwójce któryś z płynących w pobliu statków. Miałem też radiotelefon. Za pomocą niego mogłem rozmawiać ze statkami czy stacjami na lądzie, jeśli znajdowaliśmy się w ich pobliżu. Jak wyposażony był kambuz, czyli jachtowa kuchnia — lepiej nie wspominać. Po prostu człowiek zaraz rozglądałby się za łyżką, nożem i widelcem. Tymczasem płynęliśmy wciąż szybko, wygodnie, bez większych przygód. Myszołów, jak i w poprzednich eskapadach, momentalnie wszedł w marynarską rutynę. Po obfitej porcji snu w mojej koi, którą wolał od „kociej koi", wędrował każdego ranka po pokładzie w poszukiwaniu spadłych nocą latających ryb. Jeśli trafiła się maleńka mątwa — czasem wyskakując nad wodę, upadały one na nadbudówkę — traktował ją jako pikantną zakąskę. 94 W godzinę później, gdy sam zabierałem się do śniadania, nasz żeglarz, jak gdyby nigdy nic, ocierał się o moje bose nogi dopraszając swej normalnej porcji frysek. — Miau — zdawał się mówić. — Tylko trzy chude latające ryby i kilka małych mątewek. — Miau... Czyż nie wstawałem nocą z tobą, by sprawdzić żagle? Czy nie wchodziłem na nadbudówkę wypatrując zdradliwych raf? Dostawał te swoje fryski i wtedy zaczynał myśleć o konserwie z wątróbki. Tu jednak wyczerpywała się moja cierpliwość. Przypominałem o korzyściach płynących z kąpieli słonecznych i zamykałem drzwiczki magazynku z kocim jadłem. Myszołów, trochę obrażony, układał się istotnie w słońcu. Szybko jednak szukał rzucanego przez żagle cienia. NORD zbliżała się do Równika i było coraz goręcej. Z tej też racji obiad podawano załodze dopiero późnym popołudniem, gdy robiło się trochę chłodniej. Popołudnie spędzałem już tradycyjnie mozoląc się nad maszyną do pisania. Myszołów też pamiętał o swym obowiązku nadsyłania do „Przekroju" listu z każdego etapu wokółziemskiej podróży. Jak już wspomniano, zamiast wojować z maszyną do pisania, dyktował swoje przeżycia, ja zaś zajmowałem się ich zapisywaniem, dobraniem fotografii, wysłaniem do „Przekroju". Jeśli nawet ni wszystko naprawdę mówił mi swym kocim językiem, resztę opowieści można było wyczytać z jego oczu... Płynąc dookoła świata mieliśmy wszystko, czego żeglarz może tylko zapragnąć. Bezlik osprzętu, wiele żagli na każdą okazję w tym biało-czerwony, przysłany z Polski, spinaker. Gry, zabawki, książki. Żyliśmy wygodnie, ba, luksusowo, i wszystko co mieliśmy robić, to płynąć i jeszcze raz płynąć tak szybko, jak tylko potrafiliśmy, by nikt nie miał wątpliwości, że NORD jest najlepszym jachtem na świecie. Więc płynęliśmy. Nie żałując jachtu ani siebie. Nieraz zdarzało się spędzać całe noce na pokładzie, by jak najlepiej wykorzystać wiatr, który zsyłały nam obłoki. Myszołów w takich wypadkach towarzyszył mi w kokpicie, siedząc obok z wzrokiem utkwionym w gwiazdy, albo skulony na kolanach. Jeśli zmorzył go sen — mruczał dźwięcznie śniąc o swej Barbakance. Lub też zaszywał się pod moją wodoszczel- ny ną sztormankę, gdy tropikalna ulewa siekła w ciemności strugami słodkiej wody. Tak mknęliśmy, wyciągając po sto, sto dwadzieścia mil na dobę. Czasem, gdy Eol — bóg wiatrów — był szczególnie łaskawy, po sto pięćdziesiąt mil na dobę. — Naprzód! Naprzód do Australii! — wołałem naciągając liny żagli. — Miau, miau — odzywa się Myszołów, jak gdyby zachęcając NORD do lotu. Tak mknęliśmy w nie kończącym się pędzie, kołysani dzień i noc przez wielkie fale, pożerając tysiące mil wokół ziemskiej pętli. W pięćdziesiąt dni od San Francisco NORD zwolniła jednak bieg podchodząc do Równika. Powietrze zgęstniało, gruba warstwa chmur zasnuła niebo, ocean wygładził się i lśnił jak lustro. Dla naszej, spieszącej się wściekle załogi, były to nerwowe chwile. Myszołów miał dodatkową przyczynę do niepokoju. Zgodnie z wielowiekową tradycją jako nowicjusz musiał poddać się ceremonii chrztu równikowego. Zabiegowi nieraz bardzo bolesnemu... 19 czerwca, w kilka minut po północy, zabrzęczał nasz satelitarny komputer meldując o przecięciu Równika — zerowego i najdłuższego z równoleżników świata. Beee, beee, beee — zawtórował uroczyście, pamiętający jeszcze przeprawę przez północny Pacyfik, zachrypły rożek mgłowy. Tak jak zawsze z toni oceanu wynurzył się król Neptun i jego liczny, uroczysty orszak. Schylając z szacunkiem głowę, zaprosiłem dostojnych gości na pokład. Podobnie jak i na moim chrzcie, przed wielu laty, zauważyłem piękną królową, marszałka dworu i tłum złośliwych diabłów morskich. — Co to za statek? Dokąd prowadzi twój kurs, kapitanie? — zapytał Neptun. — Jacht NORD pod polską banderą. Płynę najdłuższą z tras dla rozsławienia kalifornijskiej stoczni, w której go zbudowano. Kurs na Darwin w Australii, Neptunie. — Słyszałem już... Strasznie dużo robią wokół was hałasu. Jak sprawuje się załoga? — padło z ciemności pytanie. — Znakomicie, królu Neptunie. Nie mogę powiedzieć złego słowa. 96 — Czy na statku nie ma przypadkiem nowicjuszy winnych dopełnienia tradycji? — zapytał marszałek dworu. — Jest marynarz Myszołów. Wielkiej sławy żeglarz. Znany w całym świecie. Tylko przypadek sprawił, że wciąż jeszcze Równik nie miał zaszczytu goszczenia tego znakomitego... — Ciszej tam — doleciało ze sfory diabłów. — Brać tego Myszołowa. Najpierw do wody z nim. Spłukać lądowy kurz. Potem w smołę i pierze... Daremnie stawałem w obronie mojego przyjaciela. Daremnie on sam drapał diabły pazurami, gryząc, kopiąc. Daremnie warczał... Tradycji musiało się stać zadość. Wypławiono — jak to na morskim chrzcie bywa — biedaka za burtą, przycięto pazury i kły do morskich norm, wytrzepano skórę, by usunąć lądowe nawyki. 97 Tego bowiem wymagał odwieczny ceremoniał, którego każdy przechodzący Równik statek lub jacht musi przestrzegać. Ale Neptun, choć surowy, jest sprawiedliwy dla żeglarskiej braci. Morska sława Myszołowa, o której wiele słyszał monarcha, sprawiła, że nasz równikowy nowicjusz cierpiał o wiele, wiele mniej niż inni — też przecież dzielni, marynarze. Zapytajcie o te sprawy któregoś ze znajomych wilków morskich, nie brakuje ich w naszym kraju. Również, jak wszyscy nowicjusze na chrzcie morskim, kot otrzymał nowe imię. W uznaniu oceanicznych wyczynów imię to brzmiało Niezrównany. Potem pożegnaliśmy Neptuna, jego dwór, diabłów i tak zakończyło się przejście Równika. Jeśli ktoś z Was nie wierzy w to zdarzenie, może łatwo znaleźć zapis o nim w naszym dzienniku pokładowym. Mam nadzieję, że go to przekona. W kilka dni później wiatry powróciły do dawnej mocy i NORD znowu zaczęła pędzić, odrabiając równikowe opóźnienie. Po wypłynięciu na południową półkulę ocean zaroił się od zwierząt. Myszołów nie zwracający już uwagi na coś tak dla niego pospolitego, jak delfiny, żółwie, foki czy ptactwo — zobaczył pierwszy raz wieloryby. Wielkie stado tych łagodnych ssaków otoczyło bowiem któregoś dnia ciasno jacht. Kot nastroszył sierść i z najeżonym ogonem, niezwykłej grubości, zaczął groźnie warczeć, aż prychając z emocji. Gdy stado wyprzedziło NORD, kierując się na zachód, on wciąż jeszcze napięty i warczący tkwił przy burcie jachtu. Nocą wybiegał wiele razy na pokład ciągnąc za sobą swą linkę, a gdy usypiał, cały drgał nerwowo.„Pewnie śniło mu się, że jedzie na wielorybie na oklep" — zanotowałem nazajutrz w dzienniku. Wiatry dopisywały cudownie. Wkrótce w dzikiej szarży NORD przeleciała groźną Cieśninę Torresa. Bezlik wraków znaczy jej podstępne, ciągnące się na sto pięćdziesiąt mil rafy. Jachty zazwyczaj płyną przez jej wody kilka dni, zatrzymując się nocą na kotwicy. Ale moim dawnym marzeniem było przelecieć Torresa bez zatrzymania. Udało się nam to, mimo że — sterując bez przerwy — nieraz truchlałem, gdy zdradliwe płycizny pojawiały się tuż przed dziobem 98 jachtu. Myszołów, jak gdyby doceniając dramatyczną sytuację, też trwał na pokładzie, patrząc z podziwem na mijane wyspy — pełne zielonych palm, na rafy i wysokie szczyty stromych gór. Szczęście dopisało raz jeszcze. Pacyfik został za rufą, przed dziobem otworzyło się nie znane nam, tajemnicze morze Arafura. Korzystając z radiotelefonu połączyłem się ze stacją brzegową prosząc o przekazanie wiadomości Krystynie. Jak się okazało, już w godzinę później pani mojego serca czytała telegram: NORD PRZESZŁA CIEŚNINĘ TORRESA. NA JACHCIE WSZYSTKO W PORZĄDKU. NAJSERDECZNIEJSZE POZDROWIENIA. ANDRZEJ + MYSZOŁÓW. Wielka radość zapanowała wśród najbliższych, przyjaciół, znajomych. NORD mknęła bowiem z niezwykłą prędkością. Cieszyła się Krystyna, cieszyli się żeglarze, a grubasy ze stoczni zacierali tylko pulchne dłonie. W równym wietrze cięliśmy morze Arafura, o wodzie jak zielona farbka. Któregoś popołudnia oderwał mnie znad maszyny do pisania ryk Myszołowa. Wychylony za burtę kot darł pokład pazurami, a jego wspaniały ogon groźnie walił na wszystkie strony. Spojrzałem w wodę, za burtą płynął wąż żółto-czarny, pręgowa-ny, unosząc głowę ponad powierzchnię. Był wielki, co najmniej metrowy. Wyglądał groźnie — nie dziwię się, że Myszołów zareagował tak gwałtownie. Wiedziałem, że w pobliżu Australii można spotkać węże morskie. Ale co innego wiedzieć, co innego widzieć taką bestię! I to nie jednego! Wkrótce bowiem morze zaczęło się od nich dosłownie roić. Skróciłem linkę Myszołowa, skazując na przebywanie w kabinie. Sam też miałem się na baczności. Czytałem bowiem, że ukąszenie wodnego węża zabija człowieka w ciągu jednej minuty. Nie wiem, czy jest to prawda i wcale nie żałuję... Australia ukazała się nam we wspaniałej szacie purpurowego wschodu słońca. Czerwone, urwiste brzegi wyglądały majestatycznie na tle zieloności wód. Po 68 dobach żeglugi NORD zatrzymała się, 99 a kotwica opadła na dno płytkiej zatoki. Byliśmy pierwszym jachtem, jaki przebył trasę z Ameryki do Australii bez zatrzymania się, na dodatek z jednym człowiekiem na pokładzie. Dotrzymałem obietnicy danej stoczni. Wkrótce dobiła do nas motorówka straży granicznej. — Jak się ma Myszołów — zawołano z niej. Dopiero potem padły pytania o paszport, szczepienia i dokumenty jachtowe. — Przykro mi — powiedział urzędnik, gdy siedzieliśmy w kokpi-cie NORD z puszkami lodowatego australijskiego piwa - ale Myszołów nie może zejść na ląd... Nie było to dla mnie zaskoczeniem. Australia ma bardzo surowe przepisy ochronne. Mają one na celu zabezpieczenie lokalnej fauny i flory przed chorobami, jakie mogą dostać się z szerokiego świata. Szanowanie przepisów zawsze było moim zwyczajem. Myszołów nie stracił wiele na tym. Port Darwin, zalewany wciąż spiętrzoną pływami wodą, nie ma przystani dla małych jednostek. Całe stada jachtów, które przyfrunęły ze wszystkich kontynentów, stoją na kotwicy setki metrów od lądu. Myszołów nie mógłby więc i tak, jak to uwielbiał, zbiegać z jachtu na spacer czy pogawędkę z nowymi kolegami. By mu wynagrodzić tę stratę, mianowałem go bosmanem ustawionego na kotwicowisku jachtu. 100 Krystyna z walizką wycinków z gazet poświęconych naszej wokółziemskiej, tak wspaniale zaczętej wyprawie, przyleciała za kilka dni. Uściskała mnie i Myszołowa, słuchając z ciekawością opowieści o naszych przygodach. Myszołów wdrapał się oczywiście zaraz na kolana swej pani, mrucząc ze szczęścia i jak za dziecięcych czasów ssąc jej palce. Przykro nam było, że nie mogła przywieźć tu Bazi, ale pocieszaliśmy się, że spotkamy się z nią w Afryce. Zostawiając jacht pod pieczą Myszołowa, zaczęliśmy wyruszać na lądowe eskapady, podziwiać niezwykłą roślinność Australii, zachwycać się zwierzętami, z kangurami i niedźwiadkami koala na czele. W jachtklubie czekały na nas codzienne rozmowy z żeglarzami z całego świata, w mieście spotkania z nowymi przyjaciółmi. W tym z Polakami mieszkającymi tu zarówno na stałe, lub też czasowo. Choć mieliśmy bezlik tematów, najczęściej jednak pytano nas o Myszołowa znanego dzięki „Przekrojowi". — Straszna szkoda, że nie możecie go przywieźć do naszego domu — powiedział kiedyś goszcząc nas oboje na uroczystym obiedzie pan Stanisław. — Jakże to tak, by taki sławny kot nie pobawił się nawet z naszym kangurem? Muszę wyjaśnić, że sympatyczni Polacy, rodem z Gdańska, chowali w domu tego australijskiego dziwoląga. — Nie ma sprawy! — zawołał po polsku, choć z obcym akcentem, syn gospodarza. — Ładujemy zaraz Kaśkę na motorówkę i wieziemy do Myszołowa. Pomysł był trochę wariacki. Ale czyż nie byliśmy w dziwnym świecie? W kraju, w którym ludzie chodzą do góry nogami i gdzie najgoręcej jest na Gwiazdkę?... Kasia — wyrośnięta kangurka wielkości dużego psa — zachowywała się w motorówce jak doświadczony żeglarz. Trochę mniej wytwornie wypadł Myszołów, który na widok dziwacznego stwora, jakim jest poczciwy torbacz, najeżył się po swojemu. Nie minęło jednak piętnaście minut, a już oba zwierzaki bawiły się na pokładzie, każdy z nich pokazując, co potrafi. Nawet dziewięciometrowa NORD była za mała jak na kangurze skoki, ale i tak Myszołów nie mógł wyjść z podziwu patrząc na coś, co wyglądało jak żywa sprężyna. Najzabawniejszy moment nastąpił, gdy dzielny marynarz 101 usiłował wejść do kangurzej torby, pakując tam ciekawie swą głowę. — Dajcie aparat! Dajcie aparat! — zaśmiewał się pan Stanisław. Myszołów miał trochę głupią minę, gdy wsadzony w futrzany wór, dysząc z gorąca, pozował do pamiątkowego zdjęcia. W nagrodę obejrzało go w tej pozie bardzo wielu czytelników w kilku krajach. Tak minął nam cały miesiąc. Zawierzając Myszołowowi jacht, któremu do pomocy i towarzystwa dodano australijskiego żeglarza — nastolatka, polecieliśmy z Krystyną przez cały kontynent do Sydney. Trzeba było przecież zwiedzić to wspaniałe miasto i jego niezwykłe ZOO, w którym pracuje nasz przyjaciel; Krzysztof—wielki miłośnik zwierząt. W Sydney wystąpiliśmy też w polskim konsulacie z przeźroczami i programem rejsowych piosenek. Była to wielka radość znaleźć się znów wśród swoich i opowiedzieć o naszych wyprawach. Kiedy na zakończenie Krystyna, ja i towarzysząca orkiestra huknęła Piosenkę Myszołowa — oklaskom nie było końca... 102 Nadszedł dzień rozstania i Krystyna, zabierając zakupione bumerangi oraz inne australijskie pamiątki, znów wsiadła do samolotu... Ja, po powrocie do Darwin odebrałem jacht spod dowództwa Myszołowa (nie muszę chyba mówić, że kot spisał się jak zawsze doskonale), zabrałem się ostro do pracy. Jacht został sprawdzony od kilu aż do szczytu masztu. Odmalowany, wypucowany na najwyższy połysk. Kupiłem nowe zapasy żywności. Osprzęt został uzupełniony. Nadszedł czas, by ruszyć w drogę. Żal było nam zostawić gościnny Darwin, australijską ziemię, papugi, kangury, koale — nie mówiąc już o wszystkich nowych przyjaciołach. Czas jednak uciekał, a raz dana obietnica opłynięcia świata w rok zobowiązywała. Żegnana przez przyjaciół, reporterów gazet nie dających spokoju Myszołowowi i miejscowych żeglarzy NORD ruszyła znów na zachód. Myszołów wczołgał się w cień żagla, dysząc z gorąca. Podsunąłem mu miseczkę ze świeżą wodą, sam sięgając po kolejną puszkę koli. Żar leje się z bezchmurnego nieba, NORD noszona martwą falą kołysze się z obwisłymi żaglami. — Nie ma co — powiedziałem do mojego towarzysza. — Najpierw zaklinałem, że muszę już odpływać z Australii, teraz nie możemy się z nią rozstać. Istotnie, brzegi wspaniałego kontynentu wciąż rysowały się wyraźnie, my zaś trzecią dobę trwaliśmy w miejscu czekając na wiatr. Ładnie wygląda nasz wyścig dookoła świata. Nie ma co... Srebrne, jak darta cynfolia, chmury układały się na granatowym niemal niebie w wielkie spirale. Zdawać się mogło, że zachciało mi się tańczyć w kółko. Myszołów popił wody przewracając się na drugi bok zabawnym gestem. Mnie jednak nie było do śmiechu. Nadchodziło australijskie lato, pora, gdy na Oceanie Indyjskim, który rozpościerał się przed dziobem NORD, zaczynają panoszyć się tajfuny — tropikalne sztormy, których sama nazwa wzbudza lęk w sercach żeglarzy. Nie wyruszyłem jednak wraz z moim futrzanym towarzyszem zbyt późno, dlatego że zasiedziałem się wśród kangurów. Po prostu tak nakazywał plan wielkiego biegu wokół ziemi. Oprócz tajfunów 104 Oceanu Indyjskiego nie mniej zagrażały nam wściekłe sztormy na Przylądku Dobrej Nadziei — południowym cyplu Afryki. By dać sobie z nimi radę, nie mogliśmy tam żeglować zbyt wcześnie. Śmieszna, choć niewesoła łamigłówka. Dla nas obu była to niełatwa próba nerwów. Spadały kartki z kalendarza, a my wciąż byliśmy uwięzieni brakiem wiatru. Znudzony martwotą Myszołów kręcił się w kółko na zalanym słońcem pokładzie. Było mu gorąco. W dusznej kabinie jeszcze gorzej... Nasz marynarz tracił apetyt, zapomniał o zabawach i harcach. Ja też siedziałem apatyczny, pełen czarnych myśli. Z przeznaczonych na dotarcie do Kapsztadu 80 dni straciłem już kilka, odległość dzieląca nas od portu była wciąż taka sama... Jak szczęśliwie powrócić z NORD do San Francisco? Jak dowieźć tam małego żeglarza, siebie? Namawiałem Myszołowa, by zasiadł ze mną do partii szachów, dla rozrywki — nawet nie spojrzał na zastawioną szachownicę. Nastawiłem mu kasetkę ze słynną Kocią Fugą Scarlattiego — melodyjną i wesołą, wybiegł na pokład tuląc po sobie wystrzępione w bojach uszy. Beznadzieja. Trochę wiatru, ot tyle, by ruszyć i złapać nieco ochłody i znów przymusowy postój. Nocą spostrzegłem światła dwu statków rybackich. Przez pół godziny darłem się w mikrofon radiotelefonu — żadnej odpowiedzi. Za to baterie siadają niemal na zero. Nazajutrz niebo zaciągnęło się czarnymi chmurami, lunął deszcz. Z Myszołowem pod pachą wybiegłem na pokład pod darmowy prysznic. W przeciwieństwie do większości lądowych kotów, mój marynarz uwielbiał lecącą z nieba w gęstych strugach letnią wodę. Ulewa jednak potężniała i wkrótce obaj zostaliśmy zagonieni pod pokład. Wiatr zaczął rosnąć. W sztormance, sieczony tonami wody, sterowałem jachtem, a wiatr tężał i tężał. Niesforny Indyk — jak nazywałem Ocean Indyjski — pokazywał co potrafi. Przez trzy doby niemal nie ruszałem się z kokpitu, prowadząc NORD przez istne Himalaje wodnych gór. Usypiałem ze zmęczenia mimo połykania pastylek mających odganiać sen. Wytrzeszczałem oczy w ciemnościach, zapierałem się z całych sił, gdy furia oceanu kładła jacht na płask. Tonąłem w łamiących się falach, gdy zanurzały rufę jachtu pod sobą. Myszołów spędził dni sztormu w kabinie, w swojej „kopej k«. Czasem w szczelinie zasuniętego niemal zupełnie wejścia, pojawiały 2 ego zTelone oczy. Kot lustrował kokpit, jak gdyby chcąc upewmc si że wciąż tu jestem. Tak mijały długie godziny, pełne huku wiatru, rvku łamiących się fal, zawodzenia olinowania. У SetkT, tysiące razy pociągałem i odpychałem rumpel steru prowadząc nasz świat wśród wyjącej ciemność. W lęku, ze może to co przeżywam, jest tylko wstępem do furii tajfunu... 106 Ale trzeciego dnia czarna powłoka chmur zaczęła się rwać, słońce uśmiechnęło się do NORD i wiatr przycichł. Nastawiłem samoster, gdy fale zmalały i rzuciłem się na koję ze zmęczenia. Poczułem jeszcze język Myszołowa zlizujący sól z mojej twarzy i wszystko zgasło. Zasnąłem. Obudziłem się wiele godzin później. Wypoczęty, mocny. Wkrótce zahuczał czajnik, a zawartość smakowitej konserwy wylądowała w misce Myszołowa. Jedliśmy za dwóch, siedząc w koi z zapartymi nogami — fale wciąż były ogromne — słuchając radiowych komunikatów informujących o zniszczeniach wybrzeży Australii spowodowanych przez pierwszy w tym sezonie tajfun. NORD zdołała usunąć mu się z drogi, choć skrzydło gigantycznego wiru poturbowało i nas trochę... Zarządzono dokładkę dla wygłodzonej załogi, a potem z pomrukującym Myszołowem na kolanach, zabrałem się do szycia porwanych na strzępy żagli. Było tego od groma. Tak żeglowaliśmy po Indyku słynącym wśród wszystkich marynarzy ze swej wybuchowej natury. Indyk ten walił nas swymi skrzydłami, straszył hałasem, usiłował zdeptać nieznośnymi nożys-kami fal... Kilka dni kręcenia się w miejscu, gdy nabierał sił, i parę dni lotu na skrzydłach sztormu. Parę dni ciszy, w której kolejny raz wypatrywałem tajfunu, mogącego zatopić NORD jak fala na jeziorze topi blaszankę. I zaraz kilka dni bezustannej wachty przy sterze, w wichrze, strugach wody, z dala od ciepłego futerka i przyjaznych pomruków Myszołowa. Nie była to łatwa żegluga! Ale cóż mieli począć dwaj matrosi, sami w niewielkim jachcie, tysiące mil od lądu? Nie potrafię powiedzieć, czy żałowali kiedykolwiek, że chciało się im przygód, sławy, niezwykłych emocji. Pewnym jest jednak, że jacht płynął naprzód, że wszystko od nawigacji do gotowania, od naprawy dziobanego przez Indyka osprzętu do porządków wykonywane było wzorowo. Ciekawostka o porządkach. Pisałem już, że Myszołów, porządni-cki jak wszystkie koty, miał swoją plastikową skrzyneczkę zamoco- 107 waną w kącie kabiny tak, że nie przesuwała się nawet przy najwścieklejszych wybrykach Indyka. Głęboką, by piasek nie wysypywał się z niej, często szorowaną, lśniącą. Piasek kupowany był w sklepach z artykułami dla zwierząt. Był drogi, lecz bardzo dobry — suchuteńki, długo zachowujący świeżość. Skrzydło tajfunu, które zmusiło mnie do trzydniowej wachty, nie tylko podarło żagle i wywróciło do góry nogami kabinę, dobrało się też do zapasów kociego piasku. Zamoczony wymagał przesuszenia. Ale Myszołów nie mógł czekać, aż słońce przywróci piaskowi suchość... Drobiazg, człowiek w oceanie to przecież bezustanny wynalazca. Porwałem starą gazetę na maluteńkie kawałki i zmiąłem je tak, że wyglądały jak stos wiórków. Na dno skrzynki położyłem drugą gazetę i nasypałem na nią „wiórki". Ledwie skończyłem, Myszołów już ruszył dokonać odbioru technicznego nowego urządzenia. Zadowolona mina świadczyła, że próba wypadła doskonale. Kiedy piasek wysechł — nie był już on nam wcale potrzebny. Myszołów wyraźnie wolał gazety, ja zaś odkryłem, że daleko łatwiej jest sprzątać z podłogi rozrzucone strzępki gazet, jeśli łapa Myszołowa wyrzuciła je na zewnątrz, niż zmiatać rozrzucony przez kota piasek. Odtąd każda gazeta czytana była najpierw przeze mnie, potem do jej „lektury" siadał Myszołów. NORD zaczęła robić oszczędności. Cisze i sztormy. Sztormy i cisze. Żar słonecznych dni, chłód nocnych deszczy. Ryby i delfiny. Wieloryby, albatrosy, ośmiornice. Wszystko to już było tyle razy, tyle razy — znudzilibyśmy Czytelników pisząc wciąż o tym samym. Tego rodzaju emocje fascynowały nas dawniej, gdy mała NORD dreptała do Japonii. Dziś płynęliśmy dookoła świata i stawałem na głowie, by zrobić to w ciągu jednego roku. A więc tyle żagli na maszcie, ile tylko maszt wytrzyma. A więc nie żałuj nocy, by sterując ręcznie zrobić kilka ekstra mil. A więc długie godziny przy stole nawigacyjnym ze wzrokiem utkwionym w ekran komputera, by skrócić wielką pętlę wokół naszego globu chociaż o kawałek mili. Prędzej, prędzej, na zachód, do Kapsztadu. Krystyna przyleci tam w końcu grudnia, na gwiazdkę. Nie wolno nam się spóźnić! Prędzej, prędzej — czas najwyższy uciekać z Indyka. Słońce 108 tutejszego lata rozgrzewa wciąż wodę i powietrze, to właśnie wywołuje wściekłość tajfunów. Jeśli szał oceanu zbudzi się, na lądzie będą czekać nas nadaremnie... Byliśmy już niemal od dwóch miesięcy na oceanie i monotonia zaczęła trochę nam doskwierać, gdy zobaczyłem doganiający nas statek. Na radiowe zawołanie odpowiedział natychmiast. Był to angielski statek MARY LOU idący do Afryki z zabranym z Taiwanu ładunkiem. Wiatr mieliśmy z gatunku tych szalonych, więc statek, zresztą niewielki, dochodził nas pomału. Gwarzyłem z kapitanem, też miłośnikiem żeglarstwa, o nawigacji, żegludze w handlu morskim. Byłem dumny, że mając wszystko na jachcie mogłem grzecznie podziękować za zaproponowaną mi wodę, żywność, sprzęt. Przed zapadnięciem ciemności MARY LOU i NORD zrównały się i płynąc wolniutko szły burta w burtę, w niewielkiej odległości od siebie. Cała wolna od zająć załoga stała przy poręczy kiwając serdecznie rękami. Oczywiście czujny Myszołów już od dawna śledził statek, siedząc na nadbudówce. Jego białe łaty zlewały się jednak z kolorem jachtu i dopiero gdy uniosłem go wysoko nad głowę rozległy się wiwaty na cześć dzielnego żeglarza. Aparaty fotograficzne, które pstryknęły kilka razy, uwieczniając mały jacht, prący przez wielki ocean, ożyły wyraźnie. Zdjęcie Myszołowa było naprawdę wielką gratką. MARY LOU poszedł dalej swym kursem. Jego światła powoli ginęły wśród wietrznej nocy, podczas gdy my obaj długo patrzyliśmy za odpływającym statkiem. JACHT NORD 2400 MIL OD KAPSZTADU. WSZYSTKO W PORZĄDKU. NIEWIELKIE OPÓŹNIENIE SPOWODOWANE BRAKIEM WIATRÓW. CZEKAMY WAS NA GWIAZDKĘ. ANDRZEJ + MYSZOŁÓW. Głosiła depesza, którą Krystyna odczytała nazajutrz. To czekamy „was", jak pamiętają Czytelnicy, odnosiło się oczywiście do Barbakanki mającej dołączyć do Myszołowa w Kapsztadzie. 109 Znów kilka dni ciszy, potem kilka dni wiatrów usiłujących urwać maszt. ,,Do diabła z taką żeglugą, ale najważniejsze, Myszołowie, że płyniemy!" „Znów srebrne spirale na niebie". ,,Oj, Kocie, coś się boję, że ten tajfun, z którym jedziemy wciąż na karku, spadnie na nas w końcu. Żeby chociaż Krystyna nie wykupowała biletów do Kapsztadu. Jeszcze jedna strata. Niepotrzebny wydatek..." „Trzeba było jeść jak człowiek, żarłoku. Wbiłeś sobie ość w dziąsło i spuchło ci jak futbolówka. Leż spokojnie! Przetnę ci to lancetem. Cicho, nie miaucz. Widzisz, ile tego paskudztwa wypływa? Teraz tylko dyzenfekcja i umycie pysia. Zechce pan przyjść jutro do kontroli..." Codzienne zdarzenia, codzienne rozmowy, myśli... Słońce. Słońce. Tyle cudownego słońca o zachodzie, gdy rozlewa się zorzami, każdego wieczora w innych kolorach. Wyplątaliśmy się z obszarów zagrożonych tajfunem i odtechną-łem z ulgą. Myszołów chyba też, bo przez tyle miesięcy, tyle tysięcy mil zaczęliśmy rozumieć się bez słów. Odetchnąłem więc, ale nie całkowicie. Indyk bowiem oklapł zupełnie. Albo lekkie wiatry, albo cisza... Coś mi się zdaje, że nie opłynę tego świata w rok... Trudniejsze to, niż myślałem na lądzie w dalekiej Kalifornii... Spotkany drobnicowiec przekazuje do domu następną depeszę. Mówi ona o naszej tęsknocie za bliskimi i powiększającym się opóźnieniu. W połowie grudnia — środku tutejszego lata — NORD wlokła się okrążając cypel Afryki. Przylądek Dobrej Nadziei to, obok Hornu, najburzliwszy przylądek świata. Patrzę na tę burzliwość — żagle zwisły. Jakieś śmiecie dryfują wolno razem z nami. Ocean jak stół. Opóźnienie rośnie. Ale Indyk nie byłby Indykiem, gdyby nie zagulgotał na koniec. Tego jeszcze nigdy nie widziałem! Fale, wielkie jak domy, zaczęły taranować NORD. Mimo dnia zrobiło się niemal ciemno — wyglądało to na istny koniec świata. Nocą, zaparty w kokpicie, oślepiony słonymi bryzgami, nie patrzyłem nawet na kompas. Byle dalej od skalistych brzegów! Byle utrzymać nas nad powierzchnią wody. 110 Z maleńkim tylko żaglem z najgrubszej tkaniny na maszcie. Niemal leżąc w oceanie, NORD walczyła o nasze życie. Nie daliśmy się jednak zadziobać groźnemu Indykowi. Kto wie, co byłoby, gdyby huraganowej siły sztorm uderzył wcześniej. NORD była jednak już za Przylądkiem i przebijając się na zachód, udało się zostawić za rufą wściekłą pogodę. Wiatr słabnie — fale, choć ogromne, wygładzają się. Myszołów siedzi w szelkach na burcie NORD noszonej w górę i w dół na podobieństwo windy pozbawionej swego budynku. Po prawej strzelały w górę majestatyczne wzgórza Afryki — „Czarnego lądu" — na którym mieszkają czarni ludzie, nieprawdopodobne zwierzęta — słonie, hipopotamy, żyrafy. „Do Kapsztadu pozostało zaledwie osiemdziesiąt mil, do świąt już tylko kilka dni" — zapisałem w mokrym od słonej wody dzienniku. Myszołów potwierdził prawdziwość zapisu śladami swych stóp, umaczanych w rozlanym przez sztorm dżemie. Przez całą stronę dziennika. W Kapsztadzie, gdzie NORD zameldowała się nazajutrz, powitano nas owacyjnie. „Za pomyślność" wołali żeglarze miejscowego wspaniałego jachtklubu. — Jesteście pierwszym jachtem, który opłynął w tym sezonie Przylądek Dobrej Nadziei. „78 dni z Darwin — zupełnie nieźle!" Do dziś nie wiem, kto zafundował skrzynkę whisky, jaka stała na nabrzeżu. Wiem tylko tyle, że gdy skończyło się zaimprowizowane party, nie potrzeba było niczego odnosić do klubu. „Niech żyje Myszołów! Tu nie Australia! Może sobie chodzić po całym klubie, jeśli zastanie mnie w barze, postawię mu chętnie drinka" — wywodził nowy przyjaciel, Dick, który widać bardzo szczodrze uczestniczył w toastach za nasze zdrowie. „78 dni — cała wieczność. I to ma być wyścig dookoła świata!" — myślałem usypiając. Kapsztad jest wspaniałym miastem. Wielkie domy, lśniące czystością ulice. Mnóstwo kwiatów. Niezwykła, malownicza Góra Stołowa zdająca się unosić nad masywami domów. Kiedy zachwycałem się czystością miasta siedząc w restauracji z białą serwetką pod brodą, czarny kelner roześmiał się: HI -Chłopie, to żaden wyczyn. Wieje tu tak silny wiatr, że po prostu zwiewa do oceany nie tylko śmieci, ale czapki i kapelusze... Istotnie, gdy wracałem, straciłbym niewątpliwie kapelusz, gdy-bym go oczywiście miał. Ze stoków Góry Stołowej spadały bowiem ze świstem masy powietrza porywając wszystko. Ten sam wiatr nosił całą noc Myszołowa i mnie, gdy odsypialiśmy na NORD oceaniczne zaległości. Rano wyspani i weseli zabraliśmy się do porządkowania jachtu, nasze panie przylatyWały jutro... Myszołów jednak szybko poprosił o chwilę wolnego. Ruda kotka Sisi i czarny klubowy kocur, jak już wiedzieliśmy pogromca szczurzego rodu, stanowiły dla marynarza zbyt wielką atrakcję towarzyską. Złapałem więc w pojedynkę przemoczony materac, gdy nagle doleciało z poiTiQStu najczystszą polszczyzną: NORD! Ą h0j! panie Andrzeju! — To polscy rybacy... Zagarnięto rr,nie do baru i oczywiście nie mogłem odmówić kieliszka z nowyrni znajomymi. Do Kapsztadu wchodzą często nasze statki rybackie, łowiące na wodach afrykańskich. Nowy rok jest porą wymiany załóg. Stęsknieni półroczną rozłąką rybacy lecą do rodzin w Polsce. Nowe Załogi przybywają, by łowić morszczuka, ostroboka, makrelę... Przybywało iłowych przyjaciół. Polski język zawładnął jachtem, klubem. Wspominaliśmy wspólnych znajomych. Opowiadano nowości z Polski, wypytywano o ostatni odcinek wielkiego rejsu NORD. Czy to może jest ten sławny Myszołów? — zapytał, pewnie żartem, rosły kucharz z GRYFA POMORSKIEGO. Znieruchomiałem, Myszołów siedział, jak gdyby nigdy nic, na kontuarze baru z ogonem zwies^nym beztrosko w dół... Znów powtórZy}0 się to samo. Błyski fleszów, dowcipne pomysły. Myszołów wśróc} butelek: — klik, klik, klik Myszołów w mych ramionach: — klik, klik Myszołów na mDjej głowie... - Zapraszamy na statek na obiad. Myszołowa też oczywiście! - Sprzątania panie Andrzeju, co się odwlecze to nie uciecze! Krystyna przylatuje w środę? Andrzeju to dopiero jutro! 112 I wreszcie: mamy polskie gazety. Wielkie zdjęcie Myszołowa, kolorowe. O panu też napisali... Na lotnisko spóźniłem się piętnaście minut. Tyle samo na szczęście spóźnił się samolot z San Francisco. Jednak Myszołów, jacht i co tu gadać, ja sam — wyglądaliśmy wspaniale. Krystyna zmęczona ponad dobą podróży, ale uśmiechnięta, maszeruje na czele wysypujących się z samolotu pasażerów. Szukam wzrokiem małego pudełeczka z otworkami. Nie znajduję. — Gratuluję, Andrzeju! Opłynąłeś połowę Ziemi. Teraz pójdzie już z górki. — Gdzie Bazia? — zapytałem pełen złych przeczuć. Krystyna posmutniała. -Chyba najlepiej będzie mimo wszystko, jeśli od razu powiem ci prawdę. Nie ma Bazi. Zginęła... Staliśmy w przejściu nieruchomo, ludzie potrącali nas. — Nie martw się, może po prostu zawieruszyła się i nie zdążyłaś w ostatniej chwili jej znaleźć. — To już trzy miesiące — wybuchnęła łzami Krystyna. — Nie było jej w domu, gdy wróciłam z Australii... Starałem się, jak mogłem, osłodzić stratę. Bawimy się z nic nie wiedzącym Myszołowem. Jeździmy do miasta, wędrując po wytwornych sklepach, siadamy w eleganckich kawiarniach. Każdego dnia wracamy do Polski odwiedzając nasze statki. 113 Wspaniała wigilia na KULBAKU. Nowy Rok wśród swoich na KUNATCE... Myszołów, zaprzyjaźniony z „Afrykańczykami", śmiga po deskach pomostów przystani jachtowej, pachnących afrykańskim dębem, zagląda z wizytą na jachty coraz tłumniej wpływające do Kapsztadu. Goni wśród złocistych afrykańskich traw, w których chowa się nawet z podniesionym ogonem. Ale wieczorami nasze zmartwienie powraca: - Po prostu nie zastałam Bazi, gdy wróciłam do domu z Australii. Czy zeskoczyła z balkonu? Dlaczego więc nie wróciła choćby na próg? Czy ukradł ją ktoś? Ale dlaczego ją — niepozorną łaciatą kotkę? Czy nie wywabiły Bazi, znudzonej samotnością dzikie koty żyjące w lasach wśród gór? Ale dlaczego nie powróciła?... — Płaciliśmy przecież za opiekę nad nią i zawsze dotąd wszystko zastawałam w porządku. Dlaczego więc... Zrobiliśmy kilka wycieczek po „czarnym lądzie". Tyle różnych wrażeń: kopalnie minerałów, winnice, tysiące butelek szlachetnego trunku. Wygodny wjazd na dach Góry Stołowej linową kolejką. Obowiązkowo już wizyty w domach polskich, gdzież bowiem Polaków nie posiało... Zabawy z kotami na naszych statkach rybackich, w tym z kotem z Montevideo, o nieznanym imieniu, na statku CENTAURUS. Potem nasz wielki show na bazie GRYF POMORSKI. Wspaniała sala kinowa pełna rybaków z kilku statków i znajomych z miasta. Jak zawsze przezrocza, odpowiedzi na najróżniejsze pytania. Wysoki rybak z imponującym wąsem, pyta pokazując na ekran: - To chyba nie jest Myszołów, ten kot jest mniejszy, ma dłuższe futerko. — To jest Barbakanka, sympatia Maszołowa — odpowiadam słysząc jak w ciemności Krystyna pociąga nosem. — Że nie przynieśliśmy na GRYFA Myszołowa? — Drobiazg, zapraszamy jutro na NORD, będzie mógł go pan obejrzeć... — Czy to naprawdę najsławniejszy kot na świecie, jak napisali w tygodniku? Potem piosenki z gitarą. Nową, lśniącą. Weteranka z Japonii rozsypała się w sztormach na kawałeczki. I znów z prawdziwą zawodową rutyną: 114 — Uwaga zaczynamy. Raz, dwa, trzy. Perkusja. Gitara. Już! Niósł NORD wiatr przez ocean, o burty fale grzmiały Tych burt się ze mną trzyma Myszołów — kot wspaniały Uśmiechają się surowe twarze, spalone słońcem łowisk. Smagane wichrami lodowców. A hoj! A hoj! Niezwykły jest to kot! A hoj! A hoj! Natury wielki wzlot! podejmuje wesoła cała sala. Potem dla „artystów" wspaniałe przyjęcie, którego nie zapomnimy nigdy... Nocą, gdy NORD pod naporem wiatru kołysze nas, słyszę w ciemności kabiny: — Andrzeju, szukałam w każdym kąciku. Ogłoszenia na wszystkich słupach, w każdej gazecie... - Wiesz Krystyno, może jeszcze nie wszystko stracone. Może wróci. Może już się znalazła i powita cię, gdy wrócisz do domu... — Może... Basowe mruczenie dzielącego z nami koję Myszołowa. Głowa oparta o przegub ręki. Biała łapka na policzku. Tak jak wszędzie, również w Kapsztadzie były fotografie w gazetach. Był występ w telewizji. Obiad na cześć Myszołowa wydany przez Towarzystwo Miłośników Zwierząt. Niezapomniane chwile, nowi wspaniali znajomi... Tak jak zawsze, było jednak i lotnisko. Smutek w oczach Krystyny. Potem pełne kosze żywności, zakupów na dalszą drogę. Dary od naszych rybaków. Ostatni kieliszek w jachtklubie, życzenia pomyślności. Tuż przed startem do trzeciego etapu wokółziemskiej żeglugi, non stop do Panamy, telefonuję jak zawsze do Krystyny. Słucham o dobrym przelocie. O licznych listach z Polski i ze świata. O zamówieniach na dalsze artykuły, o wyprawie i Myszołowie. 115 Nie było jednak słowa o najważniejszym. Zrozumiałem, że nie mając dobrej wiadomości, Krystyna nie chce martwić nas obojga. Zrozumiałem, że nie ma już nadziei na odzyskanie puchowej kulki — Bazi. Z ciężkim sercem wróciłem na jacht, niosąc zabranego z pomostu Myszołowa. — Takie jest życie, przyjacielu — szepnąłem w postrzępione ucho. — Wszystko na tym świecie ma swój początek i koniec. Teraz, tym bardziej musimy trzymać się razem. Odpływamy jutro, mój druhu. NORD pod pełnymi żaglami z wysoko podniesioną banderą opuszczała gościnny Kapsztad. Zgromadzona na burcie CENTAU-RUSA załoga statku kiwała do nas rzucając pożegnalne „Trzymajcie się, chłopaki", „Stopy wody pod kilem", „Uważajcie na siebie". Wraz z nią patrzył na oddalający się jacht wspaniały pręgowany kot... Wkrótce wysokie szczyty Afryki zaczęły pogrążać się w oceanie. Wiatr szybko urósł do siły wichury, a z zapadnięciem nocy do mocy sztormu. Myszołów zwinięty w kłębek dyszał ciężko na coraz bardziej mokrej koi. Nie jest to najmilsza rzecz, gdy zaraz po wyjściu w ocean żeglarz dostaje się na wściekłą huśtawkę wysokich fal. Tuż po północy pojawiły się światła statku przecinającego nasz kurs. Zbliżał się szybko. Był to niewielki kuter, jakich niemało kręci się w tym rejonie świata. Czasem są to czarni rybacy, ciężko pracujący na kawałek chleba. Czasem rabusie gotowi wymordować załogę jachtu dla kilku dolarów łupu. Przezornie zmieniłem kurs starając oddalić się od podejrzanego sąsiedztwa. Ku memu zdumieniu kuter również skręcił i wyraźnie zachodził nam drogę. Nie było to wesołe. Chwytając mikrofon radiotelefonu zapytałem, czy załoga kutra widzi nasze światła i zamierza ustąpić jachtowi z drogi. Odpowiedzi 117 nie było. Z głośnika dolatywały tylko trzaski dalekich błyskawic rozlewającej się po horyzoncie burzy. Nie wolno zwlekać — sięgnąłem po zawsze gotowy do użycia automatyczny karabin, bacznie śledząc sytuację. Nie jest jednak rzeczą łatwą strzelić do poruszających się po pokładzie sylwetek ludzkich. Kto wie — może ci ludzie usiłują przyjść NORD z pomocą, nie wierząc, że mały jacht zdoła przetrwać narastający sztorm? A może sami są w potrzebie, szukają mojej pomocy, rozpaczliwie pompując wodę na tonącym wraku? Wszystko to jednak były domysły. Widząc, że napastnik po prostu pakuje się na nas, zgasiłem światła na maszcie i błyskawicznie znowu zmieniłem kurs na niemal przeciwny. Daremnie, załoga kutra widzi widocznie w świetle błyskawic nasz biały kadłub. Kuter zakręcił i wygaszając światła podążył za nami. Do chwili wygaszenia świateł mogłem jeszcze mieć wątpliwości. Teraz jednak każda sekunda była cenna. Któż mógł wiedzieć, jaką bronią dysponuje mój przeciwnik. Pisałem, że nie zabijam nawet karalucha wierząc, że wszystko co żyje, zasługuje na poszanowanie. Jednak każdy ma też naturalne prawo do obrony własnego życia. Błyskawicznie podnoszę karabin i naciskam spust. Huk wystrzału. Świetlny pocisk rozbryzguje się na kołysanej sztormem nadbudówce kutra. Jeśli napastnik nie zawróci, ostre pociski zasypią pokład. Majaczące w ciemności postacie rzucają się do ucieczki. Kuter zawraca gwałtownie i wciąż z wygaszonymi światłami niknie wśród ciemności fal i gwizdu wiatru. Odkładam karabin i wycieram twarz mokrą od potu i bryzgów wody. Siedząc na ławie kokpitu do świtu, wbijając oczy w ciemność, szukam zarysów tajemniczego statku. Wiele razy, gdy już szczęśliwie powróciłem do San Francisco, pytano mnie o najdramatyczniejszy moment w całej wokółziem-skiej eskapadzie. Zawsze wtedy wracałem myślą do tej ciemnej sztormowej nocy, zachodzącego nam drogę kutra i podnoszonej do strzału lufy. Tak więc nie sztormy, cyklony czy rekiny, ale inni ludzie okazali się najgroźniejszą przygodą. 118 Co zrobiłbym bez karabinu? Nie wiem — obawiam się, że obaj z Myszołowem musielibyśmy oddać wówczas, u brzegów Afryki, skórę... Właśnie! Myszołów... Co robił kot w pełnym napięcia momencie? Przyznam się, że nie wiem. Po prostu w gorących chwilach nie myślałem o niczym innym, jak tylko o ciemnym kadłubie kutra i spuście karabinu. Wierzę jednak, że jak zawsze zachował się dzielnie. Jakże mogło być inaczej! Wkrótce dramatycznie zaczęta żegluga okazała się jednak niezwykle miła i atrakcyjna. Południowy Atlantyk, jakby w nagrodę za sztorm i morskich awanturników, zdawał się uśmiechać do nas. Wnet w oczach Myszołowa zalśniło złote słońce, rozlewające się o wschodzie i zachodzie czarującymi zorzami. Sprzyjające i umiarkowanej siły wiatry niosły nas szybko ku Równikowi. Słusznie mówili ci, którzy przepowiadali, że druga połowa drogi będzie łatwa i wygodna. Nie mieliśmy z Myszołowem nic przeciwko temu. Kot, zbiegany po portowych zaroślach, po pomostach przystani, leżał teraz wygodnie dając odpoczynek swym dzielnym łapom. Czasem, gdy morzył go sen, powracał myślą do Kapsztadu, do kotki Sisi i czarnego szczurołapa, do kota bez imienia. Przeżywał wtedy raz jeszcze afrykańskie emocje — wywijając ogonem, prychając, miaucząc — w zależności czy pomagał w gonitwie za szczurami, czy dopraszał się smakołyków od miejscowych żeglarzy. Znów pojawiły się delfiny, ryby, ptaki. Szybkie orki nieraz skrzyżowały swe drogi z NORD przerywając spokój Myszołowa. Minął pierwszy miesiąc naszej żeglugi po Atlantyku. Wkrótce jacht dogonił słońce — wędrujące tak jak i my ku północnej półkuli. Biały krąg zalewający Ziemię żarem stawał teraz w południe nad naszymi głowami dając się solidnie we znaki. Po kilku dniach został za nami w tyle. Ale upały trwały nadal. W miarę zbliżania się do Równika robiło się jeszcze parniej. Wciąż więcej chmur gromadziło się na niebie, coraz częściej deszcze zraszały jacht i jego załogę. Co gorsza, wiatr powoli zaczął wypowiadać służbę. Płynęliśmy jakby żółwie gonił... Wreszcie atlantyckie cisze równikowe — postrach żeglarzy, zagarnęły nas na dobre. Obwisły żagle palone słonecznym skwarem. Jacht zatrzymał się kołysząc niepewnie z boku na bok. 119 Staliśmy kilka dni, potem udało się wywalczyć parę mil. Potem znów postój... Myszołów, powalony upałem, leżąc w kącie kabiny z trudem łapał lepkie powietrze. Jeśli wstawał, to tylko po to, by napić się Wody, którą zawsze miał w pobliżu. Ucichła maszyna do pisania -— nie byłem bowiem w stanie zabrać się do żadnej poważniejszej Pracy. Robiłem tylko to, co było niezbędne. A wiatr, kpiąc z nas, ani myślał powrócić. Żar, parno, otępiające kołysanie na martwej fali. Ani pracować, ani odpocząć, ani spać. Do diabła, już chyba lepsi piraci! Słońce dogoniło nas i upał stał się nie do zniesienia. Zacząłem obawiać się, czy wystarczy wody, by przetrwać torturę ciszy. Potem ogarnął mnie lęk o całą wyprawę. Nielekkie były to dni... Ale bóg mórz Neptun nie zapomina o swej dziatwie. Żadna bowiem cisza, tak jak żaden sztorm, nie trwa wiecznie. Powoli, niemal czołgając się, NORD i jej załoga wygramoliła się z równikowej beznadziei. Krok po kroku, popychana podmuchami tak lekkimi, że chyba nozdrza Myszołowa mogłyby dostarczyć więcej napędu. Gdy wreszcie po dwu tygodniach powiało pierwszy raz silniej, jacht jak gdyby ożył na nowo. Napięły się żagle, zaszumiała woda Wokół kadłuba. Ożył Myszołów wybiegając na pokład, by śledzić ryby, ptaki, „potwory morskie" baraszkujące znów w spienionej pod dziobem NORD fali. Dopiero wtedy ożyłem i ja biorąc się za robotę, za to wszystko, co sprawiało ogromne trudności, gdy temperatura dochodziła do Czterdziestu stopni, spadając nocą do trzydziestu... Wiedziałem, że nie uda się nadrobić straconego czasu. Do Panamy był jeszcze ogromny kawał drogi. Dlatego też coraz bardziej rozglądałem się za statkami, by powiadomić Krystynę i przyjaciół o naszym opóźnieniu. Wreszcie któregoś wieczoru, gdy słońce kładło się spać, na kalanym purpurą horyzoncie, zamajaczyły maszty statku. „This is sailing vessel NORD. This is sailing vessel NORD. Over" -— poleciało w świat z naszej anteny — na morzu komunikuje się po Angielsku. 120 Ku mojemu najwyższemu zdumieniu usłyszałem najczystszą polszczyzną: — NORD, NORD słyszę was dobrze. Jak tam sławny kot Myszołów? Czy możemy wam w czymś pomóc? To pierwszy oficer, a zarazem mój rodak z Warszawy, pan Stanisław, dawał dowody, jak szarmanccy są nasi marynarze. Skwapliwie poprosiłem o pośredniczenie w przekazaniu wiadomości do Krystyny: OPÓŹNIENI PRZEZ CISZE RÓWNIKOWE. SKASUJ NATYCHMIAST PRZYLOT DO PANAMY. POZDRAWIAMY. ANDRZEJ + MYSZOŁÓW. Podziękowałem serdecznie i obie jednostki popłynęły swymi drogami. My do Panamy, nasz nowy znajomy do Lagos... Potem były silne wiatry Morza Karaibskiego. Twarda walka z czasem, by wypełnić obietnicę opłynięcia świata w ciągu roku. Czarni uśmiechnięci rybacy namawiali, by odwiedzić ich wyspę Barbados mijaną przez NORD w pospiesznym biegu. Mlaskanie Myszołowa, gdy otwieram puszki z mlekiem — polskie dary z Kapsztadu... Statki, coraz więcej statków zbiegających się ze wszystkich stron świata do wrót Kanału Panamskiego — wąskiego korytarza łączącego Atlantyk z Pacyfikiem. Nie przespane noce, gdy NORD przeciskała się pomiędzy pędzącymi górami stali. Wreszcie zielone wzgórza, palmy, małe kryte blachą domki. Potem budynki miasta Colon wznoszącego się u wejścia do kanału. Opadła na dno portu kotwica. Atlantyk — trzeci z oceanów — pozostaje za rufą NORD. Noc z Myszołowem u boku na ławie kokpitu. W oczekiwaniu na załatwienie formalności paszportowych. Ciemne chmury Panamy na tle różowego od zórz nieba. Pachnie smażona ryba. Kot nazywa się tu gato. — Posłuchaj, Myszołowie — powiedziałem w przypływie sił i optymizmu, gdy już odespałem w kilka godzin długie, całodobowe wachty. — Posłuchaj, Myszołowie, przepłynęliśmy trzy oceany. 121 Zaczynaliśmy od Pacyfiku i na nim skończymy. Najważniejsze, aby zamknąć pętlę wokół Ziemi, potem — już ulgowo popłyniemy do San Francisco. Dlatego też nie zatrzymamy się na długo w Panamie. Trudno, siła wyższa. W trzy dni sprawdzimy jacht, zakupimy żywność, wyślemy listy i reportaże. Wciąż jeszcze mamy szansę zwyciężyć. Myszołów, jak się to czasem zdarzało, spojrzał na mnie swymi mądrymi oczami. Potem polizał dłoń chwytając zębami krawędź mojego palca, co było oznaką największej sympatii. Mrucząc z radości i przytulając się — to wbijał leciutko, to zwalniał nacisk zębów, zapominając o reszcie świata. Nie miałem wątpliwości, że opłyniemy Ziemię i NORD powróci do domu. Niestety w Panamie wszystko zaczęło iść źle. Najpierw — gdy zatelefonowałem do Krystyny — nie usłyszałem wiadomości, której pragnąłem przez cały czas żeglugi po Atlantyku. Kiedy Krystyna, po gratulacjach, zaczęła od listów, jakie nadeszły — ostatnia iskierka nadziei zgasła. Wiedziałem, że Bazia nie odnalazła się. Nie mówiliśmy o niej w ogóle, nie chcąc sprawiać sobie bólu. Ale gorycz pozostała... Potem okazuje się, że aby odebrać przysłany sprzęt, trzeba zapłacić w Panamie nieprawdopodobne cło. Daremnie tłumaczyłem, że sprzęt ten opuści Panamę wraz z jachtem. Tak samo problemem było wydobycie jachtu na ląd dla przejrzenia kadłuba. Wydawałem pieniądze na lewo i prawo. Czas, tak cenny, upływał, ale nie mogłem pchnąć spraw naprzód. Wędrowałem po mieście wśród ruder, gdzie nawet w jasne południe można dostać nożem w plecy lub pałką w skroń. Dla groszowego łupu, lub po prostu ot tak — dla zasady. Pisałem, telefonowałem i płaciłem. Jacht tkwił w wodzie ze znudzonym Myszołowem w kabinie. Przesyłki tkwiły czort wie gdzie. Mijały dni... Wreszcie nastąpiło to co najgorsze — ktoś porwał Myszołowa. Nie miałem bowiem wątpliwości, że kota uprowadzono siłą. Szelki mego gato, których nie rozpinałem nigdy, leżały na podłodze z dwoma otwartymi klamrami. Bezdomnych kotów jest w Panamie mnóstwo. Myszołów nie był ani specjalnie piękny — ot zwykły łaciaty dachowiec, ani specjalnie 122 potężny. Po prostu zwyczajny. Porwano go. Bez wątpienia porwano... Natychmiast z żeglarzami z sąsiednich jachtów przetrząsnęliśmy cały jachtklub. Każdy zakamarek, skrzynkę czy stertę zbutwiałych żagli. Bez rezultatu. Dałem zaraz ogłoszenie do gazet i radia. Pytałem dosłownie każdego, od kierownika klubu, do ślepego Josego, który dobrze wszystko widział... Zatelefonowałem do Krystyny. Oczywiście nie powiedziałem nic o moim nieszczęściu. Nie miałem siły kłaść jej na serce jeszcze jednego-zmartwienia, poprosiłem tylko: — Bardzo potrzebuję pieniędzy. Wszystko kosztuje tu fortunę. Za wszystko trzeba płacić! Pożycz od kogo możesz. Bierz pod zastaw i na raty. Żadna suma nie jest za duża. Zatelefonuję za kilka dni..." Teraz czekałem. Nie wątpiłem bowiem, że wkrótce nadejdzie list lub odezwie się telefon w biurze klubu i dowiem się, na ile dolarów wyceniono moją miłość do Myszołowa. Wydawało się, że nie ma ceny zbyt wysokiej. Co jednak zrobię, jeśli zażądają jachtu, nie będącego moją własnością, lub sumy, jakiej nie mógłbym zapłacić? Ale nie telefonował nikt i nie nadszedł żaden list wyklejany z gazetowych literek. „Panie — niemal krzyczał naczelnik policji, do którego dzięki płatnym znajomościom udało mi się dotrzeć. — Czy żar Panamy pomieszał panu zmysły? Daj pan spokój z tym kotem! Tu ludzie znikają każdego dnia bez wieści. Nie zawracaj pan głowy. Żegnam..." „Co się martwisz — pocieszał ślepy Jose — za parę dolarów ukradnę dla ciebie najpiękniejszego kota w Colon..." Bez nadziei w sercu wędrowałem po brudnych slumsach, zalanych ropą plażach, walących się, opuszczonych lepiankach. Daremnie... Noce — bezsenne przewracanie się w pustej koi. Świat, który niemal opłynąłem, zgasł jakoś i wydawał się bez sensu. Jak wracać bez Myszołowa? Co powiedzieć Krystynie? Co odpowiedzieć tym, którzy zawołają: „A mówiliśmy! Zgubiłeś kota w oceanie, a teraz bajesz coś o porywaczach z Panamy. Gadaj zdrów! A mówiliśmy!" Wydając masę pieniędzy, wydzieram przesyłki ze sprzętem z łap lokalnej biurokracji. Trzy dni trwa wydobycie i ponowne zwodowa- 123 nie NORD. Mijają dni. Tydzień, dwa. Nie ustawałem w poszukiwaniach, ale wiary pozostało we mnie mniej niż mało. „Nie odpłynęliście jeszcze? — złości się obwieszony złoceniami strażnik o pagonach jak szkolne tablice. — Najpierw awanturowałeś się, że chcesz odpłynąć w trzy doby, a teraz stoisz tygodniami. Że co? Że szukasz kota? — Nie bądź śmieszny. Twoja wiza skończyła się. Daję ci na odpłynięcie trzy dni i ani godziny więcej. Bądź pewny, że dopilnuję tego..." Czasem — wśród nocy, gdy nie mogąc spać chodziłem po przystani, cień kota migał wśród rupieci. Wtedy serce bije gwałtownie i coś ciepłego rozlewa się po piersiach. Ale nigdy nie był to mój Myszołów, z którym pięć razy przemierzyłem oceany... Minął jeden dzień, drugi. Za to, co zostało, kupiłem żywności i przygotowałem jacht do wyjścia. Ale nie wiedziałem, co robić. Powtarzałem sobie tylko, że muszę płynąć, by zamknąć w ciągu roku pętlę wokół ziemi, jak przyrzekłem. Wiedziałem, że nie odpłynę bez Myszołowa. Ale jak długo mam czekać? Co zrobić, jeśli nie znajdzie się po miesiącu, po roku? W zupełnej desperacji poszedłem do pobliskiego baru „Złote Jabłuszko", miętosząc w kieszeni ostatnie pięć dolarów. W mrocznej sali siedziało kilku ciemnoskórych patrząc w brudną podłogę. Tatuowani, czasem ze śladami ospy, czasem ze śladami noża. Byłem w beznadziejnej rozpaczy i knajpa stanowiła ostatnią szansę. Podchodząc do tego, który wydał się najgorszym zbójem, zapytałem: — Napijesz się ze mną jednego, amigo? — I napiję, i załatwię, jeśli masz jakąś sprawę. — Czarne oczy wykonały charakterystyczny ruch potwierdzenia, ale kędzierzawa głowa nawet nie drgnęła. Zamówiłem dwie szklanki rumu z kolą — trunku, jaki w panam-skim upale załatwia każdego i każdą sprawę szybko. — Pedro — powiedział „najgorszy", wyciągając dłoń. Na owłosionej prawicy wykropkowano czarnym tuszem: DWU ZABITYCH. Pierwsze ze słów było przekreślone, ponad nim innym charakterem dopisano: TRZECH. 124 — Andre — przedstawiłem się. W uścisku dłoni Pedra było coś wężowatego. — Za pomyślność — powiedział. Szklanki stuknęły pustką. — Chcę cię o coś zapytać, amigo —jednocześnie skinąłem głową prędkiemu barmanowi. Perdo zaśmiał się odsłaniając przerzedzone uzębienie. — Jeśli o to, kto wypatroszył Ruiza, to daj sobie spokój. Policja pytała mnie trzy dni. Plecy mam wciąż fioletowe... Puste szklanki znów stuknęły o porysowany gwoździem blat stołu. Barman napełnił je bez zwłoki. — Wiesz amigo, zgubiłem coś i bardzo bym chciał to odnaleźć. — Znam sprawę. Nie musisz tłumaczyć, Andre. Zamówiłem kolejny.raz, widząc jak butelki, barman i ciemne twarze zaczynają powoli płynąć w mrok. 125 — Ile —- głos mój był suchy i obcy. . — Dla przyjaciela — tylko tysiąc, amigo. Zamówiłem, nim kelner zdążył nalać, rzucając jednocześnie zmiętą piątkę na stół. —Połowa forsy dziś wieczorem, reszta przy odbiorze zguby, amigo Andre... Tysiąc dolarów stanowiło dla nas majątek. Ale przyjaźni nie liczy się tysiącami dolarów. Pomyślałem raz jeszcze o zielonych oczach, o łaciatym futrze. O dawnych dniach, gdy po wypadku samochodowym leżałem unieruchomiony, już niemal godząc się z życiem na inwalidzkim wózku, a Myszołów lizał moją twarz szorstkim językiem. Pomyślałem o Barbakance, straconej na zawsze, o Krystynie. Potem, zapewne za sprawą tych wszystkich szklanek, zaczęły przychodzić coraz nowe myśli. Coraz szybciej, coraz jaśniej. Jak gdyby szkiełka układające się w witraż: że nie jestem już młody i że nigdy nie dorobię się, jak inni, dużych pieniędzy, i o tym, że byłem zawsze szczęśliwy. Że Myszołów w jakiś swój koci sposób ufa mi czy wierzy we mnie. Że Krystyna... nie wahałaby się w takiej sytuacji ani chwili. Że, cóż mi tam wszystko... Ale skąd zdobyć górę pieniędzy? — Okay — odezwałem się mocnym głosem. — Idę załatwić tę sprawę. Mam nadzieję, że zdążę z forsą do wieczora. Pedro uśmiechnął się resztą zębów. — Lepiej będzie jeśli zdążysz... bo my przyjdziemy na pewno... Światło dnia przywróciło mnie do rzeczywistości. Najkrótszą drogą wróciłem do jachtklubu. Miałem sześć godzin i nie wolno było zrobić żadnego błędu. — Seńor Andre, seńor Andre! Telefon — zawołano z biura. Skoczyłem sprintem. — Seńor Nord? — zachrobotała słuchawka łamanym angielskim. Potwierdziłem skwapliwie. — Seńor Nord — proszę zaraz przyjść do piekarni „Pod Gwiazdą". Mamy tu dla seńora niespodziankę. — Jaka to ulica? — Żadna ulica. Weźmie senor pierwszą lepszą taksówkę, będzie wiedzieć. Proszę tylko nie zapomnieć przynieść pudełka. 126 Słowo „pudełko" było wymówione ze szczególnym naciskiem. Zrozumiałem. „Pod Gwiazdą" było nazwą gangu, widać każdemu znaną. Piekarnia to melina. Pudełko, o którym nie miałem zapomnieć, oznaczało oczywiście pieniądze. Ale dlaczego zadzwoniono zaraz, skoro umówiliśmy się na wieczór? Było w tym coś niejasnego. Ale w jakimś stopniu było mi to na rękę. Może źle zrozumiałem Pedra? Może zobaczę Myszołowa? Na tę myśl serce znów zabiło gwałtownie. „Gdy zapytają o pieniądze, powołam się na wieczorny termin". — Tak myślałem jadąc taksówką przez uliczki Colon i lękając się postawić nogi na rozsypującej się podłodze auta. — To tutaj — powiedział kierowca. Pchnięte ramieniem drzwi odskoczyły z brzękiem dzwonka. Wpadając do wnętrza zobaczyłem potężne, chyba metrowe wąsy, potem rozpaloną żarem pieca twarz, w której tkwiło dwoje wielkich, czarnych jak węgle oczu. Nad tym wszystkim unosiła się chmura mąki. Można by z niej upiec kilka bochenków chleba. Dopiero gdy chmura opadła, spostrzegłem ladę sklepową z wagą. Tuż obok siedział Myszołów. Zdrów, cały, z zadartym ogonem i rogalikiem w pysku. Nim uczyniłem krok, dwie dłonie — wielkie jak piekarskie łopaty podały moją zgubę. Schwyciłem druha przyciskając z całej mocy do piersi. Kot miauknął z radości, a może z bólu. Właściciel metrowych wąsów zakrył uszy potężnymi dłońmi. Nie dojedzone rożki rogala spadły na wagę, kołysząc szalami. — Wlazł nocą przez okno i zjadł pół blachy bułeczek z farszem. Może chcesz go sprzedać? To najlepszy gato na świecie. Odkąd tu jest, nie miałem ani jednej skargi — no wiecie, seńor Nord, czasem przecież jakąś myszkę się zapiekło... Wczoraj syn przyjechał z wojska i wyczytał o nim w starej gazecie. Ja czytam tylko z modlitewnika... Ryknąłem jak potrafiłem najgłośniej — pojąłem bowiem wszystko. Puszczając Myszołowa rzuciłem się na najzacniejszego ze wszystkich piekarzy świata, obejmując z całej mocy. Gato oczywiście skorzystał z okazji, by sięgnąć po zgubiony rogalik. Nie było mowy o żadnej zapłacie. Przeciwnie, zostałem obdarowany pięcioma bochnami świeżutkiego chleba. Z makiem! Pobłogosławiony na drogę i zbesztany srodze, że nie zabrałem kartonu dla 127 Myszołowa, wyszedłem na ulicę. Nie zapomniałem jednak zapisać na używanej do pakowania pieczywa gazecie adresu piekarni. Chętnie spędziłbym resztę dnia „Pod Gwiazdą" z właścicielem wielkich wąsów i takiegoż serca, ale pamiętałem o tatułowanym, strasznym Pedro. Jeśli nie zamierzałem być przyczyną kolejnej korekty tatuażu na jego prawicy — zostawało bardzo mało czasu. Będąc bez grosza, zapłaciłem dwoma bochnami chleba za przejazd. Trzeci dałem właścicielowi rozlatującej się taksówki, by trzymał gębę na kłódkę. Byłem też na tyle przytomny, że zapytałem o przebyty dystans. — Siedem mil — usłyszałem w odpowiedzi. Tyle to drogi zrobił mój Myszołów. W jaki sposób i dlaczego — nie dowiedziałem się nigdy... Przyznam się, że taksówkarz patrzył na mnie trochę nieufnie. Podpity gość w południe, płacący chlebem i śpiewający w dziwacznym języku piosenkę o kocie, który jest wspaniały. Do tego ściskając stary kartonik, jakby wiózł w nim tysiąc dolarów. Karton ten, w jaki zaopatrzył mnie piekarz, wniosłem na pokład rozgłaszając, że są w nim kiełbaski na drogę. Te kiełbaski zamknąłem w jachcie szczególnie starannie. Potem zatelefonowałem do Krystyny: — Nic nie przysyłaj! Na szczęście starczyło mi pieniędzy. Tu są wspaniali ludzie. Wszystko za darmo! Nawet obdarowano mnie chlebem... — wołałem pękając ze szczęścia. — Chyba wypiłeś sobie, chłopcze — doleciało z Kalifornii. — Najpierw alarmujesz o zbieranie pieniędzy. A gdy ja szaleję i zdobywam prawie trzysta dolarów, mówisz, że są zbędne? No powiedz, wypiłeś jednego? — Nie jednego, a pięć — odpowiedziałem — ale jeśli czegoś żałuję, to tylko tego, że nie w tym co należało towarzystwie.... Do wizyty Pedra i jego kompanów brakowało dwóch godzin, gdy załomotano do burty NORD. Wyzłocony strażnik dotrzymał umowy. Dwóch uzbrojonych w rewolwery żołnierzy stanęło na końcach jachtu. W bębenkach coltów tkwiły naboje wielkości baterii do tranzystorowego radia. — Nie spieszy ci się, kapitanie! Płacisz sto dolarów albo zostajesz zmuszony do opuszczenia Panamy. Pod nadzorem. Ci caballero nie 128 zejdą z pokładu, aż przepłyniesz kanał i wypływając na Pacyfik opuścisz Republikę. Już oni postarają się, by nic nie stanęło temu na przeszkodzie. Złocony strażnik najpierw zdziwił się niezmiernie, gdy ucałowałem go w oba policzki. Próbował wprawdzie przybrać służbową postawę, ale rozkleił się, gdy poczuł pod każdym ze złoconych rękawów potężny, pachnący bochen. Były wciąż jeszcze ciepłe! Ze zbrojną eskortą i obowiązkowym tu pilotem morskim, NORD przeszła system śluz tworzących kanał — wspaniałe dzieło inżynieryjne. Wkrótce nasza pozbierana załoga, nie wyłączając Myszołowa Najwspanialszego, kołysana lekką falą minęła ogromny most opuszczając gładko Kanał Panamski. Po jedenastu miesiącach NORD wróciła na Pacyfik. Nazajutrz, eskortowany przez wojskowy patrolowiec zbrojny w działko, jacht pożegnał Panamę. W przepisowej odległości od brzegu moi strażnicy przestali bawić się z Myszołowem schodząc na pokład statku. Jak przystało na serdecznych przyjaciół, życzyliśmy sobie wzajemnie wszystkiego najlepszego. Nim jednak nasze jednostki rozeszły się, podałem żołnierzom flachę brandy i niewielką tekturkę formatu pocztówki wyciętą z kociego pudełka, z naklejonym znaczkiem pocztowym. — Proszę wrzucić do najbliższej skrzynki — powiedziałem. Na jednej stronie „pocztówki" narysowana była NORD, co obwieszczał wielki napis na burcie. Na pokładzie można było bez trudu rozpoznać gato Myszołowa, worek z cyfrą 1000 $ oraz mnie — pokazującego, gdzie się ręka zgina. Na drugiej, równe wielkie litery głosiły: Senor Pedro TRZECH ZABITYCH Bar „Złote Jabłuszko" COLON — Panama Łagodny wiatr szybko niósł NORD ku ostatniemu z portów. Na jej pokładzie baczny obserwator łatwo spostrzegłby śpiącego człowieka. Twarz, choć zmęczoną, rozjaśniał uśmiech radości. Człowiek ten tulił z jednej strony łaciatego kota w czerwonych szelkach 129 mruczącego tak donośnie, że płoszył szybujące nad wodą stateczne pelikany. Z drugiej zaś przyciskał coś okrągłego, nie dającego się rozpoznać. , . , , Bardzo baczny obserwator dostrzegłby jednak potężny bochen chleba z piekarni „Pod Gwiazdą". Wciąż pachnący. Z solidnie nadgryzionym brzegiem. Pacyfik powitał mego odzyskanego druha łagodnym, ciepłym wiatrem, gładką falą i pełnią księżyca. NORD żwawo mknęła ku Kalifornii, zostawiając za rufą kolejne mile. Wypasiony na rogalikach z farszem Myszołów siedział na nadbudówce, butnie spoglądając wokół. Nie mogłem wciąż w to jakoś uwierzyć. Do zamknięcia wokółziemskiej pętli pozostało tylko pięć tygodni. W tym czasie musiałem zrobić trzy tysiące mil, co nie było łatwym zadaniem. NORD czekała bowiem trudna droga pod wiatr i prąd — przebojem ku dalekiemu San Francisco... Zaraz na wstępie podzieliliśmy role. Kot zajął się, jak zawsze, latającymi rybami, pelikanami, których było mnóstwo — powaga ich potrafiłaby rozśmieszyć największego ponuraka. Do tego miał pojawiające się czasem żółwie, rekiny i potężne płaszczki, wyrzucające się ponad powierzchnię oceanu, by za chwilę zwalić się na nią z hukiem wśród bryzgów wody. Zająłem się prowadzeniem jachtu, w czym pomagał satelitarny komputer, szyciem żagli, gotowaniem, sprzątaniem, nie zapominając oczywiście o książce — mozolnie pisanej na skrzypiącej coraz bardziej maszynie. 131 Wiatry dopisywały. Wolniutko, ale nie bez skutku, NORD posuwała się na północny zachód wywalczając drogę do domu. Minęliśmy wyspy Galapagos nie zważając na podszepty Myszołowa o zamieszkujących tam fokach. W ulewnych deszczach, lecz na szczęście bez morderczych cisz, jacht przeciął Równik. Po kilku dniach przeszliśmy go jeszcze raz, omijając wielkim łukiem rejony przeciwnych wiatrów. Ocean dawał wszystko, czego jeszcze do kompletu brakowało. Upiorną poświatę elektrycznych ogni świętego Elma, jaka zapala się nieraz na masztach w czasie wyjątkowo gwałtownych nawałnic. Burze z piorunami — tak straszne, że ogłuszeni hukiem i zwinięci z Myszołowem w jeden kłębek gotowaliśmy się na najgorsze. Pioruny uderzały wokół, my zaś truchleliśmy czekając, kiedy furia przyrody zamieni mały jacht w elektryczne krzesło na dwie osoby... Były ciężkie dni silnych wiatrów, gdy nadbiegające od dziobu fale tłukły jacht. Tłukły tak, że do dziś nie mogę uwierzyć, że nie rozleciał się w kawałeczki. Były — bo jakże inaczej — dni ciszy z bezsilnością m°gącą zbić z nóg najmocniejszego. Nadszedł jednak i ten dzień, gdy NORD odnalazła swój, jeszcze ciepły, ślad z ubiegłego roku. Świat został opłynięty. Dziennik jachtowy wskazywał, że zajęło to nam 359 dni. Wliczając postoje — w tym również marazm Panamy. Oczywiście odtańczyliśmy z Myszołowem taniec zwycięstwa. Nie zabrakło mleka z puszki, od czasów katastrofy pod Golden Gate przezornie rozcieńczonego wodą. Mój gato dostał również podwójną porcję frysek, ja gar bigosu — w miarę żeglugi na północ robiło się przerażająco chłodno. Napotkany nieco później statek meksykański poniósł w świat radosną wiadomość. Ostatnią, jaką w swej wielkiej podróży nadała NORD: ŚWIAT OPŁYNIĘTY. ZADANIE WYKONANE. SPIESZYMY CO SIŁ DO KALIFORNII. POZDROWIENIA. ANDRZEJ + MYSZOŁÓW. Wciąż pod prąd, w nieustannej wachcie przy sterze. Pochylony naporem wiatru jacht mknie przez ostatnie tysiąc mil swej długiej 132 trasy. Skrzypiąc masztem, wytrząsając niemal ducha z załogi na wybojach sfalowanego oceanu. Ale z każdym dniem bliżej portu. Znów jak na początku podróży, przed rokiem, sypiałem w śpiworze, do którego wciskał się mimo ciasności nasz dzielny żeglarz. Znów, gdy trafiała się chwila wolnego, patrzyliśmy w gwiazdy siedząc na nadbudówce. W takich momentach nieraz myślałem o panamskiej przygodzie Myszołowa. Szukałem rozwiązań, badając —jak detektyw — wszystkie okoliczności. Czasem puszczałem wodze fantazji. Bywało, że pytałem Myszołowa... Ale nie zdało się to na wiele. Bowiem nawet dziś, gdy wróciliśmy na suchy ląd, nadal nie wiem, kto rozpiął szelki kota, jak udało się mu przebyć siedem mil panamskich ruder i jaki dobry duch natchnął go, by wskoczyć oknem do zbawczej piekarni. Trudno, koty mają prawo do swych tajemnic. Nie bez przyczyny od chwili gdy starożytny Egipt oswoił, czy raczej udomowił, te niezwykłe drapieżniki — cały świat dopatruje się w nich wszystkiego co niezwykłe. Zaczęliśmy coraz częściej napotykać mgły. Kiedy nawet śpiwór nie dawał schronienia przed chłodem, nie było wątpliwości, że dopływamy do brzegów Kalifornii, skąpanych w lodowatym chłodzie płynącego z Alaski prądu. To samo wskazywało słońce jeśli udawało mu się wychylić zza oparów. — Tak, tak, tak — mrugał elektronicznymi ślepiami nasz niezawodny nawigacyjny komputer. — Dopływacie, dopływacie! Któregoś wieczora przy naftowej lampie, która stwarzała niepowtarzalny nastrój, z nogami w śpiworze i gitarą w garści, zabrałem się do pewnego, od dawna zaczynanego zajęcia. Tak! Do ułożenia nowej piosenki. Piosenki upamiętniającej nasz wielki rejs i niezwykłe wyczyny kota Myszołowa. Wiatr pojękiwał w olinowaniu, długie fale Pacyfiku szumiały miarowo, dźwięczała gitara. Czasem skrzypiał ołówek mozolnie wlokąc się po wilgotnym papierze notatnika. Nim jednak nadszedł nowy dzień, kładąc się szarością po oceanie, piosenka była gotowa. Posłuchajcie proszę: 133 Hura! Świat opłynięty Piosenka zadedykowana Myszołowowi — towarzyszowi wokółziemskiego rejsu NORD. Hura! Świat opłynięty. Wracamy już do portu. Myszołów na okładkach, dla mnie przy żaglach praca... On zjada moje keksy, ja (w myślach) kawał tortu. Hura! Świat opłynięty. Znają nas Żółci, Czarni... Za rufą Darwin, Kapsztad, Panama... Lecz powiedz marynarzu, jak to było w piekarni! Hura! Świat opłynięty. Dotrzymaliśmy słowa Zdumionej gwiazd widowni, na połatanym żaglu. Projektor pełni księżyca wyświetla łeb Myszołowa. Hura! Świat opłynięty. Oj był to trud niemały... Trzydzieści mil tysięcy — wszak cały rok w żegludze Zawsze stał przy mym boku Myszołów — kot wspaniały! Hura! Świat opłynięty. Koniec burz i żywiołów Ślad jachtu wokół ziemi — jak wstążka na globusie Na wstążce tej kokardę zaplata kot Myszołów. Oczywiście nalało się nam jeszcze wody za kołnierz, nalało! Były bowiem i sztormy i chłodne deszcze i wysokie zbełtane fale. Weszły nam też w drogę, zniesione prądami, rybackie sieci. Drżąc, czy to z zimna czy strachu przed rekinami, oswobodziłem nożem NORD, nurkując przez całą dobę. Ale kiedy Myszołów, nie bacząc na bryzgi oceanu, ustawił się na dziobie, węsząc z ożywieniem — nie było wątpliwości: ląd musiał być tuż, tuż. Ostatnie mile wokółziemskiej eskapady NORD przebyła płynąc w towarzystwie motorówek i jachtów, które wyruszyły, by nas powitać. Zewsząd patrzyły roześmiane twarze i obiektywy kamer. Znając słabość fotografów całego świata do Myszołowa ustawiłem 134 mego bohatera na nadbudówce, by każdy mógł „pstrykać" go do woli. Tymczasem łodzi przybywało. Usiłowałem odszukać Krystynę, tłum jednak był zbyt duży i na dodatek w ciągłym ruchu. Nie było jednak wątpliwości, że nasza pani jest blisko nas. Radując się ze szczęśliwego zakończenia rejsu, dla którego zrobiła tak wiele. NORD minęła Golden Gate, gdzie przed rokiem wyruszyliśmy na wielką niewiadomą. Tu była oficjalna meta naszej podróży. Rozległy się okrzyki i wiwaty, syreny jachtów i buczenie statków. Kilka bukietów kwiatów wylądowało na naszym pokładzie, strasząc Myszołowa. Właśnie wtedy mignęła mi Krystyna. Roześmiana, opalona twarz na prasowej motorówce. Czerwona czapka, nieprzemakalna, puchowa kurtka. Spod kurtki wygląda coś, co wydaje się moherowym szalem lub zwitkiem szarych gałganków... — Cóż tam chowasz, najdroższa? — zawołałem, przekrzykując hałas silników. 135 — To Barbakanka. — Dolatuje do mych uszu jak najsłodsza muzyka. — Wróciła wczoraj rano! Mimo gładkiej jak stół zatoki, jakieś słone bryzgi trafiły do moich oczu. Zapiekły tak, że musiałem otrzeć je rękawem. Oczywiście uwieczniły to liczne aparaty fotograficzne. Tak więc, obok wspaniałych zdjęć Myszołowa — zgadujecie __bohatera większości prasowych artykułów, widniałem w gazecie i ja — ocierając oczy jak dzieciak. „Łzy radości po opłynięciu świata" — głosił podpis. Niech im tam będzie... Tak to opłynęliśmy małym jachtem naszą planetę. Glob pokryty w trzech czwartych przez słone wody. Żegluga z kotem wymagała nieraz dodatkowego wysiłku, ale — co tu dużo gadać — była wspaniałym przeżyciem. Płynąc pod żaglem nie zużyliśmy ani kropli paliwa nie licząc oczywiście kilku litrów nafty do naszej mosiężnej, antycznej lampy... Jak obliczyłem, podróż taka — gdybym posługiwał się silnikiem — pochłonęłaby 50 tysięcy litrów benzyny. Odpowiada to 250 wielkim beczkom benzyny. Ile by to kosztowało, możecie łatwo wyliczyć... W kilka godzin później, po oficjalnym powitaniu w przystani, dziennikarzach, telewizji i zwykłych gapiach, znaleźliśmy się w domu. Dziwnym trochę i obcym po roku nieobecności. Pełnym sąsiadów i znajomych, zasypanym kwiatami, wycinkami prasowymi, gratulacyjnymi telegramami z całego świata. Obejmowałem Krystynę, starając się jednocześnie być miły dla wszystkich. Myszołów nieufnie obwąchiwał Bazię, która nareszcie / wyrwała się z moich ramion, może zbyt gwałtownych. Była zabiedzona, miała postrzępione futerko, wystraszona... — Mam już tego dosyć — powiedziała nasza pani, gdy zamknęły się drzwi za ostatnim z naszych gości i zegar wydzwonił pierwszą w nocy. — Mam już dosyć czekania na ciebie i Myszołowa, wypatrywania przez niemal rok Barbakanki. Nie wypuszczę żadnego z was za próg! Zapamiętajcie to, proszę. 136 Wkrótce nastąpiło wiele wydarzeń, które wszystkim z nas wynagrodziły ciężkie dni na oceanie, smutek samotności, Bazi poszukiwania zgubionego domu. Producent NORD zaprosił całą naszą czwórkę, na swój koszt, do Los Angeles, gdzie odbywały się właśnie igrzyska olimpijskie. Na cały miesiąc! Dostałem wiele listów z różnych krajów. Zaproszenie na występy z gitarą i przeźroczami. Propozycje druku niniejszych wspomnień. Myszołów znów stał się okładkowym bohaterem wielu czasopism nie wyłączając oczywiście „Przekroju", do którego pilnie słał swe listy przez całą podróż. Jego miłośnicy wybili wspaniały medal upamiętniający wokółziem-ską podróż dzielnego marynarza. Wielki jak łeb Myszołowa i bardzo srebrzysty. Jeden taki medal posłałem — domyślacie się — na przezornie zapisany adres piekarni „Pod Gwiazdą" — piekarzowi o metrowych wąsach i wielkim sercu. Mnie też los nie pominął. Zostałem mianowany „Żeglarzem Roku". Dostałem nagrodę „Srebrnego sekstantu" — najwyższe trofeum żeglarskie, po którego odbiór pojechałem osobiście do dalekiego Gdańska. I jeszcze ciekawostka: po zwróceniu jachtu wytwórni, gdzie został wystawiony dla reklamy, pozostała mi cała masa sprzętu. By to wszystko spieniężyć, daliśmy ogłoszenie do prasy. W stylu amerykańskim: Wyprawa jest skończona!!!!!!!!!! Wszystko na sprzedaż: od baterii słonecznych i satelitarnego komputera, aż do kocura Myszołowa... Wielka obniżka cen. Tel. 7285046 Dostałem setkę listów i tyle telefonów, że musieliśmy odkładać słuchawkę. Wielu ludzi, nie znając mojego przywiązania do Myszołowa, wzięło bowiem sprzedaż kota serio... „Ach ty draniu — pisano lub wykrzykiwano. — To tak odwdzięczasz się wiernemu towarzyszowi? Nie przelewa mi się, ale gotów jestem kupić tego kota, by zapewnić mu to, co się należy!" Drodzy Czytelnicy. Jeśli w świecie, któremu grozi katastrofa atomowa, w którym jest głód, bezrobocie, bieda — znajdują się wciąż 137 ludzie troszczący się o los łaciatego kota — to świat ten jest... Co tu wiele gadać. To świat ten jest jednak wspaniały!!! Tak zakończyła się nasza wielka podróż. Nie pierwsza i wierzę, że nie ostatnia. Gdy bowiem zapytano mnie, czy zamierzam jeszcze kiedyś wyruszyć samotnie przez oceany, odpowiedziałem: — Samotnie? Takim wariatem to ja nie jestem. Popłynę na pewno, ale nie samotnie. Z kotem Myszołowem! \Ъ J) ISIS //■Uh Л MYS20-tOu) uJ KOliflClt NOR.D ."&?< &{ FAl_. wiĄTtó -носгу uj oli -d^H^ «Ф* NłogA Ы\ Q-"WKRÓTCE OgiAD- ^ Аю. MYS-ZO-tOW І 6Л-2ІЛ _KJA HAWA3ACH ... Г €$ "HAU KAU/łl ' OAłłO PACYFIK , HOLOWAI lanai 2. 4Ьї).<3>ґ ^->^_мш -PfcZEbHYKi — MMII МАНІ BUDYNU BAZY * ' ZBIORĄ! WODY MYSLOtÓ^J ч (w krzakac-h) Н*№ІУ M (Sl£ T&Octf Б CJOLMe 6-0 . J>M| f(7M /Ь ^ oJ. :■> JR 5* Si ДР E-0) t7 O > Z o o. o- o o ■гп MYS^OLO^J -HS2fc UST AOU ..rPoZbfcAU/AH POL-.Skl* UOT/r." _ P0kv*fc.fl! MA &У£ : -роі±*'£ fcioTKf... ШЪУН Mig. uyt -ŁA460M/ «DUMNIE WA-I>lłOb»fc... С0ММІЄТА« £._ HUnJT ІЕ 2Л&0 &§i>ą «-»л>оцоГ МУб£0і;0\лі MG/V-MO.ST GOLDEN . " TMijeij Щ Щ 41jJj p *|pp^ ^'jjjUJ^J y'JjJ ^4 Ił1 vivOj f4w3. 4 I PlOS£WK,Ar ж MYSZOŁÓW* AU/. ■ŁwJŁ^a—^^■mHŁJAJŁ И ■ Wiatr niesł "NORD" przez ocean o pokład falo grzmiały. — Wraz ze mną. burt się. trzymał Myszołów - kot zuchwały. Refreni A-hoj A-hoj wspaniały jest to kot. A-hoj A-hoj Natury wielki wzlot. A-hoj A-hoj niezwykły jest ten kot. A-hoj A-hoj wydarzeń dziwny -.-.plot. Рггегаспут on zejmanem, czy w sztormie czy to w ciszy On latające ryby łowi w locie zamiast myszy. Refren... W Tokio, Nawiliwili, Hawajach, Jokohamie Ten kot wszystkich zachwycał. Daje słowo! Nie kłamię... Refren... Zawsze bywa na przedzie w natarciu czy odwrocie £, Jak mapie wierze, tobie. Kulko futra,bury kocie. Refren... Po Pacyfijcu krańce twa słowa - owoc słodki — Portowe drżą kocury. Zalotnie miauczą, kotki. Refren..._______ ■Powitanie",, iA_ i>Nl МОДЕЛИ О В>о.ьУ... V/ Т£Л£% А -4>0Ч4 2 N iO -Po r> AT 6ЛЧЛ U A нам 2лиьгЕ ost^ 4>A2u*.; NlA MASiT u^ł fMAM SI& TAŁ -ŁATuJO jb\ć MA J^^iJO _cw ojcN . m N У0 o Ni m u C3COH (ApiV'?«T r3t5Vl>*,rMrSV^V<3^V«Rfc* -DE jLHN У 2o?.acin-, p ftÓhJUlKtOkJY MA WiTA±CETF3 kOKAi&D Z.APLA-TA HOT MYSZO*. A<^ зе±гыъ єьч± akmoe*Aa , C-4LE&- •№&№&)№ 6l£- Si PAN ! /4 Л - о. а. № Р а К* ЕГ > (го О О -i -t 5 У. || э, о N 3 ■< "V о' 3 fi' S' г-' Iі І ш* \