15251
Szczegóły |
Tytuł |
15251 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
15251 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 15251 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
15251 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Aleksy Tołstoj - Droga przez mękę.
Tom 1.
Tłumaczył Władysław Broniewski.
Wydawnictwo Współpraca TPPR.
Wydano za zgodą Spółdzielni Wydawniczej "Czytelnik" i Wydawnictwa "Książka i Wiedza".
Skanował Andrzej Grzelak.
Korekta Roman Walisiak.
Tytuł oryginału Chożdienije po mukam.
Okładki i strony tytułowe projektował Krzysztof Jerominek.
Redaktor techniczny Kazimierz Uchmański.
korektorzy: Halina Leś-Cichal, i Zofia Kołodziejczyk.
Wydawnictwo TPPR "Współpraca".
Skład i łamanie wykonały Zakłady Graficzne "Dom Słowa Polskiego", Warszawa ul. Miedziana II.
Druk z diapozytywów Wydawnictwa "Książka i Wiedza" wykonano za pośrednictwem W O "Wniesztorgizdalu".
ISBN 83-7018-002-7.
Siostry.
O Ziemio Rosyjska!...
Słowo o wyprawie Igora.
Rozdział 1.
Postronny obserwator z jakiegoś zarośniętego lipami, zapadłego kąta, przybywając do Petersburga, w chwilach skupienia doznawał skomplikowanego uczucia podniecenia umysłu i upadku ducha.
Włócząc się po prostych i zamglonych ulicach, obok ponurych domów z ciemnymi oknami, z drzemiącymi przy bramach stróżami, wpatrując się długo w wezbrany i chmurny przestwór Newy, w błękitnawe linie mostów z zapalonymi jeszcze przed zapadnięciem ciemności latarniami, z kolumnadami nieprzytulnych i niewesołych pałaców, z nierosyjską, rażącą wysokością soboru Pietropawłowskiego, z biednymi łódeczkami nurkującymi w ciemnej wodzie i niezliczonymi barkami z wilgotnym drzewem wzdłuż granitowych wybrzeży, zaglądając w twarze przechodniów - zatroskane i blade, z oczami miejskich mętów - patrząc i zwracając na to wszystko uwagę, obserwator postronny - życzliwy - głębiej chował głowę w kołnierz, a nieżyczliwy zaczynał myśleć, że dobrze by było uderzyć z całej siły, rozbić na miazgę ten zastygły czar.
Jeszcze w czasach Piotra pierwszego diaczek z cerkwi Troickiej, która i teraz stoi , w pobliżu mostu Troickiego, schodząc z dzwonnicy po ciemku, zobaczył stracha - chudą i rozczochraną babę - przeląkł się wielce i później krzyczał w karczmie: "Petersburg opustoszeje" - za co ujęto go, torturowano w Tajnej Kancelarii i bito knutem bez litości.
Widocznie więc od tego czasu przyzwyczajono się myśleć, że z Petersburgiem coś jest nie w porządku.
To świadkowie naoczni widzieli, jak jedną z ulic po Wyspie Wasilijewskiej diabeł jechał dorożką.
To o północy podczas burzy i przypływu miedziany imperator oderwał się od granitowej skały i galopował po kamieniach.
To znów, gdy tajny radca przejeżdżał karetą, trup przylepił się do szyby, nie chciał się odczepić - zmarły urzędnik.
Wiele takich opowiadań krążyło po mieście.
I całkiem jeszcze niedawno poeta Aleksiej Aleksiejewicz Biessonow, przejeżdżając w nocy kłusakiem przez garbaty mostek w drodze na wyspy, zobaczył poprzez postrzępione obłoki gwiazdę w otchłani nieba i spoglądając na nią przez łzy, pomyślał, że kłusak i sznury latarń, i cały za jego plecami śpiący Petersburg - to tylko marzenia, halucynacja powstała w jego głowie zamroczonej winem, miłością, i nudą.
Jak sen minęły dwa stulecia: Petersburg, położony na krańcu ziemi, na błotach i odłogach, marzył o światowej sławie i władzy; jak gorączkowe widzenia przesuwały się przewroty pałacowe, zabójstwa carów, triumfy i krwawe kaźnie; słabe kobiety obejmowały półboską władze, w gorących i pomiętych łóżkach rozstrzygały się losy narodów, przychodziły silne chłopaki, potężnie zbudowane, z rękami czarnymi od ziemi i śmiało wznosiły się ku tronowi, żeby podzielić władze" łoże i bizantyjski przepych.
Z przerażeniem oglądali się sąsiedzi na te wściekłe wybuchy fantazji.
Z przygnębieniem i strachem obserwowali Rosjanie szaleństwo stolicy.
Kraj karmił - i nigdy nie mógł do syta nakarmić swoją krwią - petersburskie widma.
Petersburg żył burzliwie - chłodnym, pełnym przesytu życiem Północy.
Fosforyczne noce letnie, wariackie, lubieżne i bezsenne noce zimowe, zielone stoły i szmer złota, muzyka, kręcące się za oknami pary, wściekłe trojki, Cyganie, pojedynki o świcie i przy świście lodowatego wiatru i przeraźliwym wyciu piszczałek - parada wojskowa przed wzbudzającym przerażenie spojrzeniem bizantyjskich oczu imperatora.
Tak żyło miasto.
W ostatnim dziesięcioleciu z niewiarygodną szybkością realizowano potężne zamierzenia.
Z niczego wyrastały milionowe fortuny.
Z kryształu i cementu budowano banki, music halle, wrotniska, wspaniałe restauracje, gdzie ludzie oszałamiali się muzyką, odbiciem luster, półnagimi kobietami, światłem, szampanem.
Spiesznie otwierano kluby karciane, domy schadzek, teatry, kinematografy, lunaparki.
Inżynierowie i kapitaliści pracowali nad projektem nowych, wspaniałych budowli, niedaleko Petersburga, na nie zamieszkanej wyspie.
W mieście panowała epidemia samobójstw.
Sale sądowe zapełniały się tłumami histerycznych kobiet, chciwie przysłuchujących się krwawym i podniecającym procesom.
Wszystko było dostępne przepych i kobiety.
Zepsucie przenikało wszędzie, jak zaraza dotknęło pałac.
I do pałacu, do tronu cesarskiego doszedł i drwiąc, i szydząc zaczął pastwić się nad Rosją niepiśmienny chłop o obłąkanych oczach i potężnej chłopskiej sile.
Petersburg, jak każde miasto, żył swym odrębnym życiem, pełnym naprężenia i trosk.
Siła centralna kierowała owym ruchem, ale nie była zespolona z tym, co można by nazwać duchem miasta; siła centralna starała się zaprowadzić porządek, spokój i nadać jakiś kierunek działaniu, duch miasta starał się zniweczyć tę siłę.
Duch rozkładu tkwił we wszystkim, przenikał śmiertelną trucizną i potężne machinacje giełdowe słynnego Saszki Sakelmana, i ponurą złość robotnika z odlewni stali, i zwichnięte marzenia młodej poetki, siedzącej o piątej rano w norze artystycznej.
Czerwone Dzwoneczki" i nawet ci, którzy powinni byli walczyć z tym rozkładem, sami nie zdając sobie z tego sprawy robili wszystko, żeby go wzmocnić i zaostrzyć.
Były to czasy, kiedy miłość, dobre i zdrowe uczucia, uważano za płaskość i przeżytek; nikt nie kochał, ale wszyscy pożądali i jak zatruci lgnęli do wszystkiego, co ostre, rozdzierające wnętrzności.
Dziewczęta ukrywały swą niewinność, żony - wierność.
Dekadencja była uważana za objaw dobrego smaku, neurastenia - za oznakę wyrafinowania.
Nauczali tego modni pisarze, powstający z niebytu wciągu jednego sezonu.
Ludzie wymyślali sobie wady i perwersje, byleby nie zasłużyć na opinię mdłych.
Taki był Petersburg w IM 14 roku.
Zmęczony bezsennymi nocami, zagłuszający swe przygnębienie winem, złotem, bezmiłosną miłością, szarpiącymi i bezsilnie czułymi dźwiękami tanga hymnu przedśmiertnego żył jakby w oczekiwaniu fatalnego i strasznego dnia.
I nie brak było zwiastunów tego nowe i niezrozumiałe wyłaziło z wszystkich szpar.
Rozdział II.
My niczego nie chcemy pamiętać.
Mówimy, dosyć, odwróćcie się tyłem do przeszłości!
Kto tam jest za moimi plecami?
Wenus Milońska?
"A czy można ją jeść?
Może wpływa dodatnio na porost włosów?
Nie rozumiem, na co mi potrzebne to kamienne cielsko.
Ale sztuka, sztuka, brr!
Czy wciąż jeszcze lubicie podniecać się tym pojęciem?
Spojrzyjcie dokoła siebie, przed siebie, pod nogi.
Na nogach macie amerykańskie kamasze!
, Niech żyją amerykańskie kamasze!
Oto sztuka: czerwony automobil, gutaperkowe opony, pud benzyny i sto wiorst na godzinę.
To pobudza mnie do pożerania przestrzeni.
Oto sztuka: szesnastoarszynowy afisz, a na nim szykowny młodzieniec w błyszczącym jak słońce cylindrze.
Oto - krawiec, artysta, geniusz dnia dzisiejszego!
Ja chcę pożerać życie, a wy mnie , częstujecie ocukrzoną wodą dla cierpiących na niemoc płciową...
W końcu wąskiej sali, za krzesłami, gdzie tłoczyła się młodzież z kursów i uniwersytetu, rozległ się śmiech i oklaski.
Prelegent, Siergiej Siergiejewicz Sapożkow, uśmiechając się wilgotnymi ustami, nasunął na duży nos podskakujące binokle i żwawo zszedł po stopniach dużej dębowej katedry.
Obok, przy długim stole, oświetlonym dwoma pięcioświecowymi kandelabrami, siedzieli członkowie towarzystwa "Wieczory Filozoficzne".
Byli tu i prezes towarzystwa, profesor teologii Antonowski, i dzisiejszy referent -historyk Wielaminow, i filozof Borski, i przewrotny pisarz Sakunin.
Towarzystwo "Wieczory Filozoficzne" ulegało tej zimy silnemu naciskowi ze strony mało komu znanych, ale ciętych młodzieńców.
Napadali oni na uznanych pisarzy i szanownych filozofów z taką zaciętością i mówili takie zuchwałe i prowokujące rzeczy, że stara willa na Fontance, gdzie mieściło się towarzystwo, w soboty, w dni posiedzeń otwartych, bywała przepełniona.
Tak było i dzisiaj.
Kiedy Sapożkow przy akompaniamencie rozproszonych oklasków zniknął w tłumie, na katedrę wszedł Akundin niewysokiego wzrostu, z ostrzyżoną głową w kształcie szyszki, o młodej, żółtej twarzy, z wystającymi kośćmi policzkowymi.
Pojawił się tu niedawno; powodzenie, zwłaszcza w tylnych rzędach audytorium, miewał ogromne i kiedy pytano -skąd pochodzi i kim jest?
- ludzie poinformowani uśmiechali się zagadkowo.
W każdym bądź razie nie nazywał się Akundin.
przyjechał z zagranicy i jego wystąpienia nie były przypadkowe.
Skubiąc rzadką bródkę Akundin obejrzał ucichłe audytorium, uśmiechnął się cienką linią warg i zaczął mówić.
W trzecim rzędzie foteli, przy środkowym przejściu, podparłszy piąstką podbródek siedziała młoda panienka w czarnej wełnianej sukni, zapiętej pod szyję.
Jej popielate, delikatne włosy były zaczesane za uszy, zwinięte w wielki węzeł i spięte grzebieniem.
Bez ruchu i bez uśmiechu przyglądała się siedzącym przy zielonym stole, oczy jej niekiedy zatrzymywały się długo na płomykach świec.
Kiedy Akundin stuknąwszy w dębową katedrę zawołał: - Ekonomia światowa wymierza kopule cerkiewnej pierwszy cios żelaznej pięści -panienka lekko westchnąwszy i odjąwszy piąstkę od poczerwieniałego u dołu podbródka włożyła do ust karmelek.
Akundin mówił: - A wy wciąż jeszcze w mglistych snach marzycie o królestwie bożym na ziemi.
A on, mimo wszelkie wysiłki, śpi w dalszym ciągu.
Może się spodziewacie, że on jednak zbudzi się i przemówi jak oślica Balaama?
Tak, on się zbudzi, ale nie zbudzą go słodkie głosy waszych poetów ani dym z kadzielnic - lud mogą zbudzić tylko gwizdki fabryczne.
Zbudzi się i przemówi, a głos jego będzie nieprzyjemny dla ucha.
A może liczycie na wasze pustkowia i błota?
Można tu podrzemać jeszcze z pół wieku, wierzę.
Ale nie nazywajcie tego mesjanizmem.
To nie to, co nadchodzi, ale to, co się oddala.
Tu, w Petersburgu, w tej wspaniałej sali, wymyślono rosyjskiego chłopa.
Napisano o nim setki tomów i skomponowano opery.
Obawiam się, żeby taka zabawa nie skończyła się wielkim przelewem krwi...
Ale tu przewodniczący przywołał mówcę do porządku.
Akundin słabo się uśmiechnął, wyciągnął z marynarki dużą chustkę i machinalnie otarł głowę i twarz.
W końcu sali rozległy się głosy: - Niech mówi!
- To skandal zamykać człowiekowi usta!
- To kpiny!
- Ciszej tam w tyle!
- Sam pan bądź ciszej!
Akundin ciągnął dalej: - Chłopu rosyjskiemu można zaszczepić ideę.
Tak.
Ale jeżeli te idee nie są organicznie związane z jego odwiecznymi pragnieniami, z jego pierwotnym pojęciem sprawiedliwości - pojęciem wszechludzkim, w takim razie idee padają jak ziarna na kamień.
I dopóki nie zacznie się traktować rosyjskiego chłopa po prostu jako człowieka z głodnym żołądkiem i karkiem zgiętym od pracy, póki się go nie pozbawi wreszcie wymyślonych kiedyś przez jakiegoś pana mesjanistycznych właściwości, poty będą tragicznie istniały dwa bieguny: wasze wspaniałe idee, zrodzone w ciemności gabinetów, i lud, o którym wy nic nie chcecie wiedzieć.
Nie krytykujemy was merytorycznie.
Dziwactwem byłoby tracenie czasu na przetrząsanie tego fenomenalnego nagromadzenia fantazji ludzkiej.
Nie.
My mówimy: ratujcie się, póki czas.
Albowiem idee wasze i wasze skarby zostaną bezlitośnie wyrzucone na śmietnik historii...
Panienka w czarnej sukni nie była usposobiona do zastanawiania się nad tym, co mówiono z dębowej katedry.
Wydawało się jej, że wszystkie te słowa i spory są, oczywiście, bardzo ważne i wiele znaczące, ale najważniejsze było coś innego, o czym ci ludzie nie mówili...
W tej właśnie chwili przy zielonym stole zjawił się nowy człowiek.
Nie śpiesząc się usiadł koło prezesa, skinął głową na prawo i na lewo, przesunął poczerwieniałą ręką po jasnych, mokrych od śniegu włosach i schowawszy ręce pod stołem, wyprostował się, opięty w bardzo wąski czarny surdut: chuda, matowa twarz, łuki brwi, pod nimi w cieniu ogromne szare oczy i włosy spadające jak czapka.
Aleksiej Aleksiejewicz Biessonow tak właśnie był przedstawiony w ostatnim numerze tygodnika.
Panienka nie widziała teraz nic prócz tej prawie odpychająco ładnej twarzy.
Jak gdyby z przerażeniem obserwowała te dziwne rysy, które tak często śniły się jej w wietrzne noce petersburskie.
Oto, nachylony do ucha sąsiada, uśmiechnął się i uśmiech ten był szczery i prosty, ale w wykroju delikatnych nozdrzy, w nazbyt kobiecych brwiach, w jakiejś szczególnej, łagodnej sile tej twarzy było wiarołomstwo, zarozumiałość i jeszcze coś, czego panienka nie mogła zrozumieć, ale co niepokoiło ją najbardziej.
W tym czasie referent Wielaminow, czerwony i brodaty, w złotych okularach i z pęczkami złocistosiwych włosów dokoła dużej czaszki, odpowiadał Akundinowi: - Ma pan słuszność tak samo, jak słuszność ma lawina schodząca z gór.
Od dawna czekamy na nadejście strasznego wieku, odgadujemy triumf waszej prawdy.
Wy opanujecie żywioł, a nie my.
Ale my nie podeprzemy lawiny ramionami.
My wiemy: kiedy lawina dosunie się do dna ziemi - siła jej się wyczerpie i wyższa sprawiedliwość, na której zdobycie zwołujecie gwizdkami fabrycznymi, okaże się kupą gruzów, chaosem, gdzie błąkać się będzie oszołomiony człowiek.
"Pragnę" - oto co powie, gdyż w nim samym nie będzie kropli boskiej wilgoci.
Strzeżcie się - Wielaminow podniósł palec, długi jak ołówek, i surowo popatrzył przez okulary na szeregi słuchaczy - w raju, o którym marzycie, w imię którego chcecie zamienić człowieka w żywy mechanizm, w numer taki a taki - człowieka w numer -w tym strasznym raju grozi nowa rewolucja, najstraszniejsza ze wszystkich rewolucji - rewolucja ducha.
Akundin chłodno powiedział z miejsca: - Człowieka w numer - to także idealizm...
Wielaminow rozłożył ręce nad stołem.
Kandelabr rzucał blaski na jego łysinę.
Zaczął mówić o grzechu, w jaki popada świat, i o przyszłej strasznej zapłacie.
Na sali kaszlano.
Podczas przerwy panienka poszła do sali bufetowej i stała przy drzwiach, nachmurzona i obojętna.
Kilku adwokatów z żonami piło herbatę i rozmawiało głośniej niż.
wszyscy inni.
Przy piecu znakomity pisarz Czernobylin jadł rybę z borówkami i co chwila spoglądał na przechodzących złymi, pijanymi oczami.
Dwie damy literackie w średnim wieku, z brudnymi szyjami i wielkimi wstążkami we włosach, jadły kanapki przy bufecie.
Z boku, nie mieszając się ze świeckimi, stali z godnością duchowni.
Pod żyrandolem, założywszy w tył ręce pod długi surdut, kołysał się na obcasach szpakowaty człowiek z przesadnie rozwichrzonymi włosami - Czyrwa, krytyk: czekał, aż ktoś podejdzie do niego.
Zjawił się Wielaminow; jedna z dam literackich rzuciła się ku niemu i wczepiła mu się w rękaw.
Druga dama literacka nagle przestała jeść, otrząsnęła okruchy, nachyliła głowę, szeroko rozwarła oczy.
Zbliżał się do niej Biessonow kłaniając się na prawo i na lewo spokojnym skinieniem głowy.
Panienka w czarnej sukni przez skórę wyczuła, jak literacka dama starała się pod gorsetem nadać swej postaci zgrabniejszą sylwetkę.
Biessonow mówił coś do niej z leniwym uśmiechem.
Klasnęła tłustymi rękami i roześmiała się przewracając oczyma.
Panienka wzruszyła ramionkiem i wyszła z bufetu.
Ktoś ją zawołał.
Przez tłum przeciskał się do niej czarniawy, wychudły młodzieniec w aksamitnej kurtce, radośnie kiwał głową, z zadowolenia marszczył nos i wziął ją za rękę.
Dłoń jego była wilgotna, wilgotne pasmo włosów na czole i wilgotne, podłużne, czarne oczy wpatrywały się z mokrą czułością.
Nazywał się Aleksander Iwanowicz Żyrow.
Powiedział: - A to dopiero!
Co pani tu robi, Dario Dmitrijewno?
- To samo co i pan odpowiedziała uwalniając rękę.
Wsunęła ją do mufki i tam wytarła chusteczką.
Zachichotał patrząc jeszcze czulej: Czyżby i tym razem nie podobał się pani Sapożkow?
Mówił dziś jak prorok.
Drażni panią jego ostrość i swoisty sposób wyrażania się.
Ale sama istota jego myśli czyż to nie to.
czego wszyscy skrycie pragniemy, ale boimy się powiedzieć?
A on śmie.
Na przykład: Każdy młody, młody, młody.
W brzuchu diablo burczy z głodu, byle co...
Niezwykłe, nowe i śmiałe.
Dario Dmitrijewno, czyż pani sama tego nie czuje nowe, nowe nadchodzi!
Nasze, nowe.
prężne, śmiałe.
O, tak samo i Akundin.
Jest zanadto logiczny, ale mówi, jakby gwoździe wbijał!
Jeszcze dwie, trzy takie zimy i wszystko zatrzeszczy, zacznie pękać w szwach, bardzo dobrze!
Mówił cichym głosem, uśmiechając się słodko i czule.
Dasza czuła, jak wszystko w nim drży.
jak gdyby w strasznym podnieceniu.
Nie dosłuchała, kiwnęła głową i zaczęła przeciskać się do szatni.
Gniewny szwajcar z medalami znosząc kupy futer i kaloszy nie zwracał uwagi na wyciągnięty numerek Daszy.
Trzeba było długo czekać, wiało w nogi z pustej sieni z wahadłowymi drzwiami, gdzie stali tędzy dorożkarze w granatowych, mokrych kapotach i wesoło, natrętnie proponowali wychodzącym: - Dobry konik, proszę wielmożnego pana!
- Pojedziemy na Piaski!
Nagle za plecami Daszy głos Biessonowa zabrzmiał dobitnie i chłodno: - Szwajcar, futro, czapkę i laskę.
Dasza poczuła, jak leciutkie igiełki przebiegły jej po plecach.
Szybko odwróciła głowę i spojrzała Biessonowowi prosto w oczy.
Przyjął jej spojrzenie spokojnie, jak coś należnego, ale potem powieki mu drgnęły.
szare oczy stały się jakieś wilgotne, jak gdyby odtajały.
i Dasza poczuła, jak jej zatrzepotało serce.
- Jeżeli się nie mylę - powiedział nachylając się ku niej -widywaliśmy się u siostry pani?
Dasza natychmiast powiedziała wyzywająco: - Tak.
Spotykaliśmy się...
Wyrwała szwajcarowi futro i pobiegła do głównego wyjścia.
Na ulicy mokry i zimny wiatr zaczął szarpać jej ubranie, kropił rdzawymi kroplami.
Dasza aż po oczy wtuliła się w futrzany kołnierz.
Ktoś wymijając ją powiedział nad uchem: - Co za oczka!
Dasza szybko szła po mokrym asfalcie, po chwiejnych pasmach światła elektrycznego.
Z nagle otwartych drzwi restauracji wyrwały się jęki skrzypiec - walc.
I Dasza nie oglądając się zaśpiewała w kosmate futro mufki: - Nie, nie tak to łatwo, niełatwo, niełatwo!
Rozdział III.
Rozpinając w przedpokoju mokre futro Dasza zapytała pokojówkę: - W domu, oczywiście, nikogo nie ma?
Wielki Mogoł - tak nazywano pokojówkę Łuszę z powodu jej twarzy o szerokich jak u bożka kościach policzkowych, mocno upudrowanej - patrząc w lustro odpowiedziała, że pani rzeczywiście nie ma w domu, ale pan jest w domu, w gabinecie, i będzie jadł kolację za pół godziny.
i Dasza przeszła do salonu, siadła przy fortepianie, założyła nogę na nogę objęła kolano.
Szwagier Mikołaj Iwanowicz jest w domu - to znaczy, że pokłócił się z żoną.
jest nadęty i będzie się użalał.
Teraz jest jedenasta i do trzeciej, póki nie zaśnie, nie ma co robić.
Czytać, ale co?
I nie ma ochoty.
Po prostu siedzieć, myśleć - nie opłaci się.
Ot, doprawdy, jak to czasami w życiu nieprzytulnie.
Dasza westchnęła, otworzyła wieko fortepianu i siedząc bokiem, zaczęła jedną ręką przegrywać Skriabina.
Trudno sobie poradzić w tak niewdzięcznym wieku - dziewiętnaście lat, a do tego panna, i to wcale a wcale niegłupia, a przy tym z powodu jakiejś niedorzecznej czystości nazbyt surowa dla tych - a było ich niemało - którzy wyrażali chęć rozpraszania jej dziewiczej nudy.
W zeszłym roku Dasza przyjechała z Samary do Petersburga na studia prawnicze i zamieszkała u starszej siostry, Jekatieriny Dmitrijewny Smokownikowej.
Mąż jej był dość wziętym adwokatem; żyli hucznie i szeroko.
Dasza była młodsza od siostry o pięć lat; kiedy Jekatierina Dmitrijewna wychodziła za mąż, Dasza była jeszcze podlotkiem; w ciągu ostatnich lat siostry mało się widywały i obecnie wytworzył się między nimi nowy stosunek: Dasza była zakochana w siostrze, a Jekatierina Dmitrijewna -kochająco czuła dla Daszy.
Początkowo Dasza we wszystkim naśladowała siostrę, zachwycała się jej urodą, gustami, umiejętnością obcowania z ludźmi.
Wobec znajomych siostry czuła się onieśmielona, niektórym z zażenowaniem mówiła impertynencje.
Jekatierina Dmitrijewna starała się, żeby jej dom był zawsze wzorem smaku i nowości, która jeszcze nie stała się własnością ulicy; kupowała obrazy futurystyczne, nie ominęła ani jednej wystawy.
W ostatnim roku miała z tego powodu burzliwe rozmowy z mężem, gdyż Mikołaj Iwanowicz lubił malarstwo tematyczne, a Jekatierina Dmitrijewna z całą kobiecą zapalczywością postanowiła raczej cierpieć dla nowej sztuki, niż zyskać sobie opinię zacofanej.
Dasza też zachwycała się tymi dziwnymi obrazami porozwieszanymi w salonie, chociaż ze smutkiem myślała niekiedy, że kwadratowe postacie z geometrycznymi twarzami, o większej niż trzeba ilości rąk i nóg, farby głuche jak ból głowy - cała ta żelazna, cyniczna poezja jest nazbyt niedostępna dla jej tępej wyobraźni.
Co wtorek, w stołowym z brzozy karelskiej, zbierało się u Smokownikowów na kolacji hałaśliwe i wesołe towarzystwo.
Bywali tu rozmowni adwokaci, wielbiciele kobiet, bacznie obserwujący prądy literackie; dwóch czy trzech dziennikarzy, którzy doskonale orientowali się, jak należy prowadzić politykę wewnętrzną i zagraniczną; rozstrojony nerwowo krytyk Czyrwa, przygotowujący nową katastrofę literacką.
Czasami, bardzo wcześnie, przychodzili młodzi poeci, zostawiający kajety z wierszami w przedpokoju, w palcie.
Przed kolacją pojawiała się w salonie jakaś znakomitość, bez pośpiechu szła ucałować rączkę gospodyni i z godnością sadowiła się w fotelu.
W połowie kolacji słychać było, jak w przedpokoju ktoś hałaśliwie zdejmował kalosze i aksamitny głos mówił: "Witam cię, Wielki Mogole"!
- następnie nad krzesłem gospodyni nachylała się wygolona, z obwisłymi policzkami twarz amanta-rezonera: - Katiusza - łapkę!
Dla Daszy najważniejszą osobą podczas tych kolacyj była siostra.
Dasza oburzała się na tych, którzy mało zainteresowania okazywali miłej, dobrej i prostej Jekatierinie Dmitrijewnie, o tych zaś, którzy zanadto się nią zajmowali, była zazdrosna - na winowajcę patrzyła złymi oczami.
Powoli zaczęła się orientować w tym mnóstwie twarzy, od którego kręciło się w nie przyzwyczajonej głowie.
Aplikantami adwokackimi obecnie gardziła: nie reprezentowali nic prócz kosmatych garniturów wizytowych, fioletowych krawatów i przedziałków przez całą głowę.
Amanta-rezonera nienawidziła: nie miał prawa nazywać siostry Katią, Wielkiego Mogoła - Wielkim Mogołem, ani też pijąc kieliszek wódki mrużyć obwisłe powieki do Daszy i przygadywać: - Piję zdrowie kwitnącego migdału!
Za każdym razem przy tych słowach Daszę aż zatykało ze złości.
Policzki rzeczywiście miała rumiane i niczym tego przeklętego "kwiatu migdałowego" nie można było usunąć, tak że Dasza czuła się przy stole czymś w rodzaju drewnianej lali.
Na lato Dasza nie pojechała do ojca, do zakurzonej i upalnej Samary, ale z radością zgodziła się pozostać u siostry nad morzem, w Siestroriecku.
Byli tam ci sami ludzie, co w zimie, tylko wszyscy częściej się widywali, jeździli łódkami, kąpali się, jadali lody w lesie, wieczorami słuchali muzyki i hałaśliwie spożywali kolacje na werandzie domu zdrojowego, pod gwiazdami.
Jekatierina Dmitrijewna sprawiła Daszy białą haftowaną suknię, duży kapelusz z białej gazy z czarną wstążką i szeroką szarfą jedwabną do zawiązywania z tyłu na dużą kokardę, i w Daszy nieoczekiwanie, jakby mu nagle otwarto oczy, zakochał się aplikant szwagra - Nikanor Jurijewicz Kuliczok.
Ale należał on do "wzgardzonych".
Dasza oburzona umówiła się z nim w lesie i tam, nie dając mu powiedzieć ani słowa na swoje usprawiedliwienie (tylko wycierał twarz chustką zaciśniętą w pięści), nagadała mu, że nie pozwoli patrzeć na siebie jak na jakąś "samicę", że jest obrażona i oburzona, że uważa go za osobnika o chorobliwej wyobraźni i, że dziś jeszcze poskarży się szwagrowi.
Szwagrowi poskarżyła się tego samego wieczoru.
Mikołaj Iwanowicz wysłuchał jej do końca, gładząc wypielęgnowaną brodę, ze zdziwieniem spoglądając na migdałowe z oburzenia policzki Daszy.
na drżący z gniewu duży kapelusz, na całą szczupłą, bielutką postać, po czym usiadł na piasku nad wodą i zaczął się śmiać; wyjął chustkę, wycierał oczy i mówił: - Odejdź, Daria, odejdź, bo umrę!
Dasza odeszła nic nie rozumiejąc, zmieszana i zdenerwowana.
Kuliczok teraz nie śmiał nawet patrzeć na nią.
chudł i stronił od ludzi.
Honor Daszy był uratowany.
Ale cała ta historia nieoczekiwanie wzburzyła w niej dziewiczo uśpione uczucia.
Subtelna równowaga została naruszona, jakby w całym ciele Daszy, od stóp do głów, począł się jakiś drugi człowiek, głęboko wszystko przeżywający, marzący, bezkształtny i wstrętny.
Dasza czuła go całą swą skórą i męczyło ją to jak brud; chciała zmyć z siebie ową niewidzialną pajęczynę, znowu być świeżą, chłodną, lekką.
Teraz całymi godzinami grała w tenisa, kąpała się dwa razy dziennie, wstawała wczesnym rankiem,kiedy na liściach jeszcze płonęły duże krople rosy, od fioletowego zwierciadła morza szły opary, na pustej werandzie rozstawiano wilgotne stoły, zamiatano piaskowe ścieżki.
Ale wygrzawszy się na słońcu albo w nocy w miękkim łóżku, drugi człowiek ożywał, ostrożnie przekradał się do serca i ściskał je miękką łapką.
Nie można go było ani oderwać, ani zmyć z siebie, jak krwi z zaczarowanego klucza Sinobrodego.
Wszyscy znajomi, a przede wszystkim siostra, zaczęli dostrzegać, że Dasza bardzo wyładniała w ciągu lata i z każdym dniem ładnieje.
Pewnego razu Jekatierina Dmitrijewna wszedłszy rano do siostry powiedziała: - Co to będzie dalej?
- A co, Katiu?
Dasza siedziała w koszuli na łóżku skręcając włosy w duży węzeł.
- Jakoś bardzo ładniejesz - co to będzie dalej?
Dasza surowymi, "kosmatymi" oczami popatrzyła na siostrę i odwróciła się.
Jej policzek i ucho zalały się rumieńcem.
- Katia, nie chcę, żebyś tak mówiła, przykro mi - rozumiesz?
Jekatierina Dmitrijewna usiadła na łóżku, przytuliła się policzkiem do nagich pleców Daszy i zaśmiała się całując ją między łopatki: - Jacyśmy to rogaci się urodzili, ni to w okonia, ni w jeża, ni w dzikiego kota...
Pewnego razu na korcie tenisowym pojawił się Anglik - chudy, wygolony, z wydatną brodą i dziecięcymi oczami.
Był ubrany tak wytwornie, że kilku młodzieńców ze świty Jekatieriny Dmitrijewny wpadło w melancholię.
Zaproponował Daszy partię i grał jak maszyna.
Zdawało się jej, że przez cały czas ani razu nie spojrzał na nią - omijał ją spojrzeniem.
Przegrała i zaproponowała drugą partię.
Żeby czuć się swobodniej, zakasała rękawy białej bluzki.
Spod pikowej czapeczki wysunęło się pasmo włosów - nie poprawiała ich.
Odbijając piłkę silnym smeczem tuż nad siatką, Dasza myślała: "Otp zwinna Rosjanka z nieuchwytną gracją w każdym ruchu, i w dodatku tak ładnie jej z rumieńcem".
Anglik wygrał i tym razem, ukłonił się Daszy, włożył płaszcz - wcale nie był zgrzany - zapalił wonnego papierosa i usiadł w pobliżu, zamówiwszy lemoniadę.
Grając trzecią partię ze słynnym gimnazjalistą Dasza kilka razy zerknęła w stronę Anglika - siedział przy stoliku, założył nogę w jedwabnej skarpetce na kolano, objąwszy ją w kostce, zsunął słomiany kapelusz na tył głowy i nie odwracając się patrzył na morze.
W nocy leżąc w łóżku Dasza wszystko to sobie przypomniała, dokładnie zobaczyła siebie skaczącą po korcie, czerwoną, z opadającym kosmykiem włosów, i rozpłakała się ze wstydu, podrażnionej ambicji i jeszcze zpowodu czegoś, co było silniejsze od niej samej.
Od tego dnia przestała przychodzić na tenisa.
Pewnego razu Jekatierina Dmitrijewna powiedziała jej: - Dasza, mister Bales co dzień się o ciebie pyta - dlaczego nie grywasz?
Dasza otworzyła usta - tak bardzo się przestraszyła.
Potem powiedziała z gniewem, że nie chce słuchać "głupich plotek", że żadnego mister Balesa nie zna i nie chce znać i że on w ogóle jest bezczelny, jeżeli myśli, że ona z jego powodu nie grywa "w tego głupiego tenisa".
Dasza wymówiła się od obiadu, wzięła do kieszeni chleba i agrestu, poszła do lasu i w pachnącym gorącą żywicą borze chodząc pośród wysokich i czerwonych pni, szumiących wierzchołkami, stwierdziła, że nie może dłużej ukrywać smutnej prawdy: jest zakochana w Angliku, nieszczęśliwa i nie chce jej się żyć.
Tak więc pomału podnosząc głowę wyrastał w Daszy drugi człowiek.
Z początku obecność jego była wstrętna jak nieczystość, chorobliwa jak rozkład.
Potem Dasza przyzwyczaiła się do tego skomplikowanego stanu, podobnie jak po lecie, świeżym wietrze, chłodnej wodzie przywyka się do gorsetu i wełnianego ubrania.
Dwa tygodnie trwała jej egoistyczna miłość do Anglika.
Dasza nienawidziła siebie i była oburzona na tego człowieka.
Kilka razy widziała z daleka, jak leniwie i zręcznie grał w tenisa, jak jadł kolację z rosyjskimi marynarzami, i z rozpaczą myślała, że to najbardziej czarujący człowiek na świecie.
A potem zjawiła się przy nim wysoka, chuda panna, odziana w białą flanelę - Angielka, jego narzeczona - i wyjechali.
Dasza nie spała całą noc, czuła do siebie nienawiść i wstręt, a nad ranem postanowiła, że będzie to już ostatnia omyłka w jej życiu.
Wreszcie uspokoiła się, a później aż się dziwiła, że wszystko tak szybko i łatwo minęło.
Ale nie wszystko minęło.
Dasza czuła teraz, jak ten - drugi człowiek - jakby zlał się z nią, rozpuścił w niej, zniknął, i czuła, że jest teraz zupełnie inna - i lekka, i świeża jak dawniej - ale jak-gdyby cała stała się bardziej miękka, delikatniejsza, bardziej niezrozumiała i jak gdyby jej skóra stała się cieńsza; twarzy swojej nie poznawała w lustrze, zwłaszcza oczy się zmieniły, niezwykłe oczy, popatrzeć w nie - w głowie się zakręci.
W połowie sierpnia Smokownikowowie z Daszą wyjechali do Petersburga, do swojego dużego mieszkania na Pantielejmonowskiej.
Znowu zaczęły się wtorki, wystawy obrazów, głośne premiery w teatrach i skandaliczne procesy sądowe, kupowanie obrazów, zainteresowania starożytnościami, wyjazdy na całą noc do "Samarkandy", do Cyganów.
Znowu zjawił się amant-rezoner, któremu u wód mineralnych ubyło dwadzieścia trzy funty, i do wszystkich tych niespokojnych uciech dołączyły się nieokreślone, niepokojące i radosne pogłoski o tym, że szykują się jakieś zmiany.
Dasza nie miała teraz czasu ani wiele myśleć, ani czuć; z rana wykłady, o czwartej - spacer z siostrą, wieczorem - teatry, koncerty, kolacje, ani chwili spokoju.
W jeden z wtorków po kolacji, gdy pito likiery, do salonu wszedł Aleksiej Aleksiejewicz Biessonow.
Jekatierina Dmitrijewna, zobaczywszy go w drzwiach, zalała się jaskrawym rumieńcem.
Ogólna rozmowa się urwała.
Biessonow usiadł na kanapie i wziął z rąk Jekatieriny Dmitrijewny filiżankę kawy.
Przysiedli się do niego znawcy literatury -dwaj adwokaci, ale on, patrząc na gospodynię przeciągłym, dziwnym spojrzeniem, nieoczekiwanie zaczął mówić o tym, że w ogóle nie ma żadnej sztuki, jest tylko szarlataneria, sztuczka fakirska, kiedy małpa włazi po sznurze do nieba.
- Nie ma żadnej poezji.
Wszystko z dawien dawna umarło - i ludzie, i sztuka.
A Rosja - to padlina i stada kruków na niej, na kruczej uczcie.
A ci, którzy piszą wiersze, wszyscy będą w piekle.
Mówił niegłośno, nieco głuchym głosem.
Na jego złej, bladej twarzy różowiały dwie plamy.
Miękki kołnierz był pognieciony, a marynarka obsypana popiołem.
Z filiżanki, którą trzymał w ręku, kawa wylewała się na dywan.
Znawcy literatury wszczęli spór, ale Biessonow, nie słuchając ich, pociemniałymi oczami obserwował Jekatierinę Dmitrijewnę.
Potem wstał, podszedł do niej i Dasza słyszała, jak powiedział: - Źle się czuje, w towarzystwie ludzi.
Niech mi pani pozwoli odejść.
Nieśmiało poprosiła go, żeby coś przeczytał.
Potrząsnął głową i żegnając się, tak długo przyciskał do ust rękę Jekatieriny Dmitrijewny, że aż jej poróżowiały plecy.
Po jego wyjściu wszczął się spór.
Mężczyźni wypowiadali się jednomyślnie: - Jednakże istnieją pewne granice i nie można tak jawnie gardzić naszym towarzystwem.
- Krytyk Czyrwa podchodził do wszystkich i powtarzał: - Proszę, państwa, on był pijany w sztok.
- Panie zaś orzekły: Czy Biessonow był pijany, czy po prostu w jakimś szczególnym nastroju - tak czy inaczej, to interesujący człowiek, niech o tym wszyscy wiedzą.
Następnego dnia przy obiedzie Dasza powiedziała, że Biessonow wydaje się jej jednym z tych "prawdziwych" ludzi, których przeżyciami, grzechami, gustami - jak odbitym światłem - żyje na przykład całe otoczenie Jekatieriny Dmitrijewny.
"Rozumiem, Katia, że dla takiego człowieka można stracić głowę".
Mikołaj Iwanowicz, obruszył się: - Po prostu, Dasza, uderzyło ci do głowy, że to sława.
- Jekatierina Dimitrijewna nic nie powiedziała.
U Smokownikowów Biessonow więcej się nie pokazywał.
Rozeszła się pogłoska, że bywa za kulisami, u aktorki Czarodiejewej.
Kuliczok chodził z kolegami oglądać ową Czarodiejewą i rozczarował się: chuda jak mumia, same koronkowe suknie.
Raz Dasza spotkała Biessonowa na wystawie.
Stał przy oknie i obojętnie przeglądał Katalog, a przed nim, jak przed manekinem z panopticuni, stały dwie przysadziste studentki i patrzyły na niego z zastygłymi uśmiechami.
Dasza powoli przeszła obok i już w drugiej sali usiadła na krześle -niespodziewanie zabolały ją nogi i było jej smutno.
Potem Dasza kupiła fotografię Biessonowa i postawiła na biurku.
Jego wiersze - trzy białe tomiki -z początku wywarły na niej wrażenie trucizny: przez kilka dni czuła się nieswojo, jakby stała się uczestniczką jakiejś złej i tajemnej sprawy.
Ale czytając je wielokrotnie, zaczęła rozkoszować się właśnie tym chorobliwym odczuciem, jakby jej kto podszeptywał - zapomnieć się, stać się bezsilną, roztrwonić coś drogocennego, zatęsknić za czymś, co się nigdy nie zdarza.
Dla Biessonowa zaczęła bywać na "Wieczorach Filozoficznych".
Przyjeżdżał tam późno, mówił rzadko, ale Dasza za każdym razem wracała do domu zdenerwowana i cieszyła się, kiedy w domu byli goście.
Jej miłość własna milczała.
Dzisiaj w samotności musiała grać Skriabina.
Dźwięki jak kulki lodu z wolna padają w pierś, w głąb ciemnego jeziora bez dna.
Upadłszy kołyszą wodę i toną, a woda przypływa i odpływa, i tam, w gorącej ciemności, głośno, trwożnie uderza serce, jakby zaraz, zaraz, natychmiast, w tej sekundzie, miało zdarzyć się coś niemożliwego.
Dasza opuściła ręce na kolana i podniosła głowę.
W miękkim świetle pomarańczowego abażura patrzyły ze ścian twarze purpurowe, napuchnięte, z wyszczerzonymi zębami, wytrzeszczonymi oczami, niby widma prachaosu, chciwie oblepiające w pierwszy dzień stworzenia płot ogrodu rajskiego.
- Tak, łaskawa pani, nasze sprawy kiepsko stoją - powiedziała Dasza.
Od lewej strony w prawą szybko przegrała gamy, cicho zamknęła wieko fortepianu, wyjęła papierosa z japońskiego pudełeczka, zapaliła, zakrztusiła się i zaraz zgniotła go w popielniczce.
- Mikołaju Iwanowiczu, która godzina?
- zawołała Dasza tak, żeby było słychać przez cztery pokoje.
W gabinecie coś upadło, ale nie odpowiedziano.
Zjawiła się tylko Wielki Mogoł i patrząc w lustro powiedziała, że kolacja na stole.
W stołowym Dasza usiadła przed wazonem ze zwiędłymi kwiatami i zaczęła je obskubywać na obrus.
Mogoł podała herbatę, zimne mięso i jajecznicę.
Zjawił się w końcu Mikołaj Iwanowicz w nowym, granatowym garniturze, ale bez kołnierzyka.
Włosy miał potargane, na brodzie odchylonej w lewo wisiał puch z poduszki.
Mikołaj Iwanowicz ponuro kiwnął głową Daszy, usiadł w końcu stołu, przysunął patelnię z jajecznicą i chciwie zaczął jeść.
Potem oparł się łokciem o brzeg stołu, podparł policzek dużą, włochatą pięścią, utkwił nie widzące oczy w kupce oberwanych płatków i powiedział głosem niskim i prawie nienaturalnym: - Wczoraj w nocy twoja siostra zdradziła mnie.
Rozdział IV.
Rodzona siostra, Katia, zrobiła coś strasznego i niepojętego, coś czarnego koloru.
Wczoraj w nocy głowa jej leżała na poduszce, odwróciwszy się od wszystkiego, co żywe, bliskie, ciepłe, a ciało było zmiażdżone, otwarte.
Tak, wzdrygając się, odczuła Dasza to, co Mikołaj Iwanowicz nazywał zdradą.
I do tego wszystkiego Kati nie było w domu, jak gdyby już nie istniała na świecie.
W pierwszej chwili Dasza osłupiała, w oczach jej pociemniało.
Z zapartym oddechem oczekiwała, że Mikołaj Iwanowicz albo rozpłacze się, albo jakoś strasznie krzyknie.
Ale on nie dodał ani słowa do swojej informacji i obracał w palcach koziołek od widelców.
Dasza nie śmiała spojrzeć mu w twarz.
Następnie, po bardzo długim milczeniu, z hałasem odsunął krzesło i wyszedł do gabinetu...
Zastrzeli się" - pomyślała Dasza.
Ale i to się nie stało.
Z ostrą i nagłą litością przypomniała sobie jego włochatą, dużą rękę na stole.
Potem zniknął jej sprzed oczu i Dasza powtarzała tylko: - Co robić?
Co robić?
- W głowie jej huczało - wszystko, wszystko było spOtworniałe i rozbite.
Zza sukiennej portiery zjawiła się Wielki Mogoł z tacą i Dasza spojrzawszy na nią zrozumiała nagle, że teraz już nie będzie żadnego Wielkiego Mogoła.
Łzy zalały jej oczy, mocno zacisnęła zęby i wybiegła do salonu.
Tu wszystko aż do drobiazgów było z umiłowaniem porozstawiane i porozwieszane rękami Kati.
Ale dusza Kati uleciała z tego pokoju i wszystko w nim stało się obce i nie zamieszkane.
Dasza usiadła na kanapie.
Z wolna spojrzenie jej zatrzymało się na niedawno kupionym obrazie.
I po raz pierwszy zobaczyła i zrozumiała, co tam było odtworzone.
Namalowana była naga kobieta, zgniłoczerwonego koloru, jakby odarta ze skóry.
Usta - z boku, nosa wcale nie było, zamiast niego - trójkątna dziurka, głowa - kwadratowa, a do niej przyklejona szmatka - prawdziwy materiał.
Nogi jak polana - na zawiasach.
W ręku - kwiatek.
Pozostałe szczegóły okropne.
I najstraszniejszy był kąt, w którym siedziała, rozkraczona - głuchy i brązowy.
Obraz nosił tytuł "Miłość".
Katia nazywała go współczesną Wenus.
"A więc to dlatego Katia tak się zachwycała tą przeklętą babą.
Sama jest teraz taka - z kwiatkiem, w kącie".
Dasza położyła się twarzą do poduszki i gryząc ją, żeby nie krzyczeć, rozpłakała się.
W jakiś czas później w salonie zjawił się Mikołaj Iwanowicz.
Rozstawił nogi, gniewnie zaprztykał zapalniczką, podszedł do fortepianu i zaczął uderzać w klawisze.
Nieoczekiwanie wyszedł "czyżyk".
Dasza uspokoiła się.
Mikołaj Iwanowicz trzasnął wiekiem i powiedział: - Należało się tego spodziewać.
Dasza kilka razy powtarzała sobie to zdanie starając się zrozumieć, co ono oznacza.
Niespodzianie w przedpokoju rozległ się ostry dzwonek.
Mikołaj Iwanowicz schwycił się za brodę, ale powiedziawszy zdławionym głosem: "O-o-o"!
- nic nie zrobił i szybko wyszedł do gabinetu.
Po korytarzu jak kopytami zastukała Wielki Mogoł.
Dasza zeskoczyła z kanapy - w oczach ciemno, serce wali - i wybiegła do przedpokoju.
Tam Jekatierina Dmitrijewna zgrabiałymi z zimna palcami rozwiązywała fioletowe wstążki kaptura i marszczyła nosek.
Siostrze nadstawiła policzek do pocałunku, ale kiedy nikt jej nie pocałował, potrząsnęła głową zrzucając kaptur i szarymi oczyma bacznie popatrzyła na Daszę.
- Czy tu się coś stało?
Pokłóciliście się?
- zapytała niskim, piersiowym, zawsze tak czarująco miłym głosem.
Dasza zaczęła patrzeć na kalosze Mikołaja Iwanowicza, które nazywano w domu "samochodami"; teraz stały osierocone.
Broda jej drżała.
- Nie, nic się nie stało, ja, ot, tak po prostu.
Jekatierina Dmitrijewna powoli odpięła duże guziki popielicowego futra, ruchem nagich palców uwolniła się od niego i teraz była już cała ciepła, delikatna i zmęczona.
Odpinając kamasze nachyliła się nisko, mówiąc: - Rozumiesz, zanim znalazłam samochód - przemoczyłam nogi.
Wówczas Dasza patrząc w dalszym ciągu na kalosze Mikołaja Iwanowicza zapytała surowo: - Katia, gdzieś ty była?
- Na literackiej kolacji, moja droga, wydanej na cześć, doprawdy, nawet nie wiem kogo.
Wciąż to samo.
Zmęczyłam się śmiertelnie i chcę spać.
I poszła do stołowego.
Tam rzuciwszy na obrus skórzaną torebkę i wycierając chustką nosek zapytała: - Kto to naskubał kwiatów?
A gdzie Mikołaj Iwanowicz, śpi?
Dasza była zbita z tropu: siostra w niczym nie przypominała przeklętej baby, nie tylko nie była obca, ale dzisiaj jakoś szczególnie bliska, tak że Dasza miała ochotę uściskać ją.
Jednakże z ogromną przytomnością umysłu, drapiąc paznokciem obrus, akurat w tym samym miejscu, na którym przed półgodziną Mikołaj Iwanowicz jadł jajecznicę, Dasza powiedziała: - Katia!
- Co.
kochanie?
- Ja wiem wszystko.
- Co ty wiesz?
Co się stało, na Boga?
Jekatierina Dmitrijewna usiadła przy stole dotykając kolanami nóg Daszy i z ciekawością patrzyła na nią z dołu w górę.
Dasza powiedziała: - Mikołaj Iwanowicz wszystko mi wyjawił.
I nie wiedziała, jaką twarz miała siostra, co się z nią działo.
Po milczeniu tak długim, że można było umrzeć, Jekatierina Dmitrijewna powiedziała ze złością w głosie: - Cóż tak wstrząsającego zakomunikował ci o mnie Mikołaj Iwanowicz?
- Katia.
ty wiesz.
- Nie, nie wiem.
Powiedziała to "nie wiem" tak.
jakby rzuciła kulkę lodu.
Dasza natychmiast upadła jej do nóg: - A więc może to nieprawda?
Katiu, droga, kochana, śliczna moja siostro, powiedz - przecież to wszystko nieprawda?
I Dasza szybkimi pocałunkami okrywała delikatną, pachnącą perfumami rękę Kati z niebieskimi jak strumyki żyłkami.
- No.
oczywiście, że nieprawda odpowiedziała Jekatierina Dmitrijewna, ze zmęczeniem przymykając oczy a ty zaraz, w płacz.
Jutro oczy będą czerwone, nosek spuchnie.
Podniosła Daszę i na długo przycisnęła usta do jej włosów.
- Słuchaj, ja jestem głupia!
szepnęła Dasza przy jej piersi.
Wówczas głośny i dobitny głos Mikołaja Iwanowicza powiedział za drzwiami gabinetu: - Ona kłamie!
Dasza i Katia szybko odwróciły się, ale drzwi były już zamknięte.
Jekatierina Dmitrijewna powiedziała: - Idź no spać.
dzieciaku.
A ja pójdę wyjaśnić sytuację.
To mi przyjemność, doprawdy - ledwie się trzymam na nogach.
Odprowadziła Daszę do jej pokoju, z roztargnieniem ucałowała, potem wróciła do stołowego, skąd zabrała torebkę, poprawiła grzebień we włosach i cicho zastukała do drzwi gabinetu.
- Mikołaju, otwórz, proszę cię.
Nie otrzymała odpowiedzi.
Panowało złowieszcze milczenie, potem słychać było wytarcie nosa, przekręcenie klucza w zamku i Jekatierina Dmitrijewna wszedłszy zobaczyła szerokie plecy męża, który nie odwracając się podszedł do stołu, usiadł w skórzanym fotelu, wziął nóż.
z kości słoniowej i gwałtownie przeciął nim stronice książki (powieść Wassermanna "Mężczyzna czterdziestoletni").
Wszystko to było robione tak, jakby Jekatieriny Dmitrijewny nie było w pokoju.
Usiadła na kanapie, obciągnęła suknię na kolanach i schowawszy chustkę do nosa do torebki szczęknęła zamkiem.
Mikołajowi Iwanowiczowi drgnął przy tym kosmyk włosów na głowie.
- Jednego tylko nie rozumiem - powiedziała - możesz myśleć, co ci się podoba, ale proszę Daszy nie wtajemniczać w swoje nastroje.
Wtedy żywo odwrócił się w fotelu, wyciągnął szyję i brodę i powiedział z zaciśniętymi zębami: - Starczy ci czelności, żeby nazywać to moim nastrojem?
- Nie rozumiem.
- To świetnie!
Nie rozumiesz?
No, a prowadzić się jak ulicznica to, zdaje się, doskonale rozumiesz?
Jekatierina Dmitrijewna tylko lekko otwarła usta na te słowa.
Patrząc w purpurową, zeszpeconą twarz męża, powiedziała cicho: - Od kiedy to, powiedz, zacząłeś mówić ze mną bez uszanowania?
- Pokornie proszę o przebaczenie!
Ale innym tonem nie umiem rozmawiać.
Słowem, chcę znać szczegóły.
- Jakie szczegóły?
- Nie kłam mi w oczy.
- Ach, więc o to ci chodzi.
- Jekatierina Dmitrijewna przymknęła oczy, jakby w najwyższym zmęczeniu.
- Niedawno powiedziałam ci coś takiego...
Zupełnie o tym zapomniałam.
Ja chcę wiedzieć -z kim to się zdarzyło?
- A ja nie wiem.
- Jeszcze raz proszę nie kłamać...
- A ja nie kłamię.
No, powiedziałam.
Mało to ja rzeczy mówię w złości.
Powiedziałam i zapomniałam.
Podczas wypowiadania tych słów twarz Mikołaja Iwanowicza była jak z kamienia, ale jego serce dało nurka i zadrżało z radości: "Chwała Bogu, nałgała na samą siebie".
Za to teraz można było bezpiecznie i hałaśliwie niczemu nie dawać wiary - ulżyć sobie.
Wstał z fotela i chodząc po dywanie, zatrzymując się i przecinając powietrze machnięciem kościanego noża, zaczął mówić o upadku rodziny, o rozkładzie moralności, o świętych, dzisiaj zapomnianych obowiązkach.
kobiety, żony, matki dzieciom, pomocnicy męża.
Zarzucał Jekatierinie Dmitrijewnie pustkę wewnętrzną, lekkomyślne marnowanie pieniędzy zapracowanych krwią ("nie krwią, ale obracaniem języka" - poprawiła Jekatierina Dmitrijewna.
Nie, więcej niż krwią - psuciem nerwów.
Zarzucał jej chaotyczny dobór znajomych, nieporządek w domu, słabość do "tej idiotki".
Wielkiego Mogoła, a nawet "obrzydliwe obrazy, od których mnie mdli w pani mieszczańskim salonie".
Słowem, Mikołaj Iwanowicz ulżył sobie.
Była czwarta rano.
Kiedy mąż ochrypł i zamilkł, Jekatierina Dmitrijewna powiedziała: - Nie może być nic wstrętniejszego niż tłusty i histeryczny mężczyzna - wstała i odeszła do sypialni.
Ale Mikołaj Iwanowicz teraz nawet nie obraził się o te słowa.
Rozebrawszy się powoli, powiesił ubranie na poręczy krzesła, nakręcił zegarek i z lekkim westchnieniem położył się na świeżej pościeli, rozłożonej na skórzanej kanapie.
"Tak, kiepsko żyjemy.
Trzeba przebudować całe życie.
Niedobrze, niedobrze" - pomyślał otwierając książkę, żeby dla uspokojenia poczytać przed zaśnięciem.
Ale zaraz opuścił ją i zaczął nasłuchiwać.
W domu było cicho.
Ktoś wytarł nos i na ten odgłos zabiło mu serce.
"Płacze - pomyślał - aj, aj, aj, zdaje się, że nagadałem niepotrzebnych rzeczy".
I kiedy zaczął sobie przypominać cały przebieg rozmowy i to, jak Katia siedziała i słuchała, żal mu się jej zrobiło.
Uniósł się na łokciu, gotów już wyjść spod kołdry, ale po całym ciele rozeszła się senność, jakby na skutek wielogodzinnego zmęczenia, opuścił głowę i zasnął.
Dasza, rozebrawszy się wswoim czyściutkim pokoiku, wyjęła z włosów grzebień, potrząsnęła głową tak, że od razu wypadły wszystkie szpilki, położyła się do białego łóżka i zakrywszy się po brodę, przymknęła oczy.
"Boże, wszystko dobrze!
Teraz o niczym nie myśleć, spać".
Z kącika oka wypłynęła jakaś śmieszna gęba.
Dasza uśmiechnęła się, podgięła kolana i objęła poduszkę.
Ciemny, słodki sen okrył ją, lecz nagle wyraźnie rozl