Wojciech Wójcik - Odmęty śmierci

Szczegóły
Tytuł Wojciech Wójcik - Odmęty śmierci
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wojciech Wójcik - Odmęty śmierci PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wojciech Wójcik - Odmęty śmierci PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wojciech Wójcik - Odmęty śmierci - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Wojciech Wójcik Odmęty śmierci ISBN 978-83-8202-963-5 Copyright © by Wojciech Wójcik, 2023 All rights reserved Redaktor Hanna Kossak-Nowocień Projekt okładki i stron tytułowych Joanna Wasilewska Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90 [email protected] www.zysk.com.pl Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo. Strona 4     Ani, Beatce, Arturowi i Madzi Strona 5 Prolog To był najostrzejszy zakręt w całej Warszawie. Tramwaj wszedł w wiraż tak dynamicznie, że jego pordzewiałe nity zgrzytnęły w metalicznym proteście, a potem przyhamował przed przystankiem. Krystyna Kalinowska podniosła się z  siedzenia i  ruszyła w  kierunku drzwi, trącając torebką stojącego w  przejściu wyrostka. Odsuwając się, wybełkotał przeprosiny, ale kobieta nie sprawiała wrażenia udobruchanej. Nie chodziło o  chłopaka, tylko o  lipcowe upały i  niedziałającą klimatyzację. W  takich temperaturach jej ponadosiemdziesięcioletnie, pulchne ciało roztapiało się niczym wosk. Wnętrze tramwaju przypominało saunę, a  w  szpitalu, z  którego wracała, było niczym w  piekle. Portier powiedział jej, że szum klimatyzatorów drażni pacjentów. Jeśli tak było, to musieli być szaleni… I pewnie byli. Szpital, który odwiedziła, był przecież szpitalem psychiatrycznym. Uśmiechnęła się do własnych myśli, ale po chwili uśmiech stężał. Poza tramwajem wcale nie było lepiej. Powietrze drgało, a asfalt ulicy Filtrowej — w  miejscu, gdzie położono świeżą łatę — stał się podejrzanie lepki. Staruszka z ulgą pozbyła się maseczki, po czym ruszyła w kierunku swojej kamienicy, odległej o  niecałe dwieście metrów. Trudno zliczyć, ile razy przez ostatnie pół wieku, i  to z  okładem, pokonywała tę trasę. Z  każdym rokiem przychodziło jej to trudniej, ale nigdy się nie skarżyła. Ludzie z wojennych roczników niechętnie przyznają się do słabości. Przynajmniej większość, bo… — Ale dziś gorączka. Pani Kalinowska, pani zaczeka. Bo nogi mi opuchły. Kobieta, która kuśtykała od strony parku, była jej rówieśniczką, ale Strona 6 chociaż mieszkały na sąsiednich piętrach od czasów wczesnego Gomułki, to nigdy nie mówiły sobie po imieniu. I  całe szczęście. Kalinowska nie miała pojęcia, jak brzmiało zdrobnienie od imienia sąsiadki. — Wraca pani z  zakupów? — zapytała, a  kiedy nie doczekała się odpowiedzi, z  trudem powstrzymała westchnienie. Nie znosiła tej starej komunistki. — Pani Klementyno… Kobiecina zrównała się z  nią, po czym pochyliła, by rozmasować nabrzmiałą łydkę. — Jest coraz gorzej — powiedziała płaczliwym tonem. — Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam. Życie potrafi być okrutne. Narzekała na wszystko. Robiła to niemal od zawsze, więc Kalinowska już dawno przestała jej współczuć, a nawet udawać, że współczuje. Chciała odejść, ale sąsiadka chwyciła ją za rękaw sukienki, a potem otarła łzy. Oczy Kalinowskiej powędrowały w  górę. Przez chwilę przyglądała się odnowionej elewacji kamienicy. Jej balkon na pierwszym piętrze był cały w kwiatach. — Co pani kupiła? — spytała, chociaż wcale jej to nie interesowało. — Nie byłam na zakupach. — Pani Klementyna wreszcie puściła sukienkę rozmówczyni i  potrząsnęła siatką. Była pusta, tylko na dnie pozostało kilka okruchów. — Karmiłam ptaki. Kalinowska darowała sobie wykład o  zgubnym wpływie spleśniałego pieczywa na dobrostan gołębi. Czekając, aż sąsiadka skończy macać się po żylakach, wciąż wodziła wzrokiem po elewacji. Tablica była w tym samym miejscu, co zawsze. Na odnowionym murze wyglądała bardzo staro. A  wcale nie była taka stara. Miała niewiele ponad trzydzieści lat. Wyryte w granicie litery stawały się coraz mniej wyraźne, ale Kalinowska znała je na pamięć. W  tym domu w  latach 1940–1987 mieszkał Julian Kalinowski, zasłużony pracownik i dyrektor warszawskich Filtrów. Strona 7 Gdy Klementyna przestała się roztkliwiać nad obolałymi nogami i  wreszcie wyprostowała, również zwróciła uwagę na tablicę. Jej pociągnięte czerwoną szminką wargi wykrzywiły się w  melancholijnym uśmiechu. — Pan Julian był takim eleganckim mężczyzną. Nie to, co mój Kazik. Kazik był milicjantem i  przez pół życia znajdował się na gazie. Alkoholizm zamienił go najpierw w inwalidę, a potem — kilka lat temu — posłał na łono Abrahama. Nie był wymarzonym partnerem. A  Julian… W oczach sąsiadów Kalinowscy uchodzili za wzorowe małżeństwo. Kazik w przypływie alkoholowej inwencji stworzył nawet wierszyk na ich cześć. Idealna rodzina: Julian i Krystyna. Prawie nikt nie znał prawdy. Prawie nikt nie wiedział, że Kalinowska za każdym razem, gdy mijała tablicę honorującą przedwcześnie zmarłego małżonka, miała ochotę splunąć na chodnik. Chociaż Juliana nie było wśród żywych od ponad trzydziestu lat, wciąż go nienawidziła. Są rzeczy, o których nie da się zapomnieć. Klatka schodowa powitała obie kobiety orzeźwiającym chłodem. Klementyna podreptała do swojego dwupokojowego mieszkania na parterze, a  Kalinowska rozpoczęła mozolną wspinaczkę po schodach. Przedwojenne kamienice dobrze izolowały od upału, ale miały też swoje wady. Jedną z  nich był brak windy. A  drugą — archaiczne zamki w  drzwiach. Kalinowska przez chwilę siłowała się z  kluczem. Dolny zamek, którego używała niezmiernie rzadko, poddał się niemrawo, z  chrobotem przyprawiającym o  gęsią skórkę. Schowała klucz na dno torebki i nacisnęła klamkę, a potem zawołała od progu, tak jak za każdym razem: — Olu! Przyjechałaś? Z wnętrza mieszkania odpowiedziała jej cisza. Przestąpiła próg i zerknęła Strona 8 na szafkę z  butami. Ola, czyli dziewczyna najęta jako opiekunka, miała słabość do obuwia, ale w  szafce były tylko stare łapcie. Kalinowska westchnęła. Przedłużająca się nieobecność dziewczyny była jej nie na rękę. Bardzo chciała znów ją zobaczyć. Wierzyła, że rozmowa ukoi jej nerwy. Dziś potrzebowała takiego ukojenia bardziej niż zwykle. Po spotkaniu, z którego właśnie wróciła, wciąż dygotała, a nogi miała jak z waty. Była już zbyt stara na takie wzruszenia. Zbyt stara i zbyt słaba, by tak się stresować. Przez wszystkie te lata walczyła z  chandrą w  ten sam sposób — napychając się słodyczami. Teraz także pierwsze kroki skierowała do kuchni. Nie czuła wyrzutów sumienia, nawet wtedy, gdy każdemu jej krokowi towarzyszyło skrzypienie starego parkietu. Czasy, w  których należało dbać o linię, były już za nią. Teraz mogła sobie pofolgować. Na stole kuchennym stała tacka z  ciastkami, ale w  lodówce miała coś znacznie lepszego: ćwiartkę tortu. Przekroiła ją na dwa kawałki, a  potem dosypawszy do filiżanki z  miśnieńskiej porcelany śmietanki w  proszku, włączyła ekspres do kawy — prezent na osiemdziesiąte pierwsze urodziny. Czekając, aż kremowa ciecz umości się w filiżance, oblizała nóż. Tort nie był tak smaczny, jak wczoraj, ale nie wybrzydzała. Pochłonęła pierwszy kawałek, a  potem — już wolniej — spałaszowała drugi. Kawa była dokładnie taka, jak lubiła. Gdy kilka kropel pociekło jej po brodzie, sięgnęła po chusteczki. I wtedy usłyszała dziwne skrzypienie. — Oleńka? Nie otrzymała odpowiedzi. Bardziej zdziwiona niż zaniepokojona podniosła się z kuchennego krzesła i ruszyła korytarzem. Minęła wejście do salonu, w którym — na honorowym miejscu, tak jak oczekiwały tego dzieci i wnuki — stała kolekcja fajek jej małżonka, a potem zatrzymała się przed drzwiami łazienki. Zamierzała tam wstąpić, ale skrzypienie rozległo się raz Strona 9 jeszcze. Z  dawnego gabinetu Juliana, czyli pomieszczenia, które odwiedzała bardzo rzadko. — Co to za żarty? — powiedziała sama do siebie, usiłując zwalczyć ogarniający ją lęk. Dłonie drżały jej jak w febrze. — Kto tu jest? Nacisnęła klamkę. Ta ustąpiła niechętnie, odsłaniając proste łóżko i  ciężkie kotary, które zasłaniały okno tak szczelnie, że z  zewnątrz nie przedostawał się tu nawet okruch słonecznego blasku. Dawny wystrój pokoju — meble, sprzęty — już dawno zgnił na wysypisku. Wyrzuciła wszystko wkrótce po śmierci Juliana. W mieszkaniu zostały po nim jedynie fajki. W  tym, że je zachowała, było drugie dno. Palenie szkodziło mu na płuca. W  dawnych czasach myśl, że kiedyś w  końcu od tego zdechnie, rekompensowała jej nawet wnikający w  meble, ubrania i  włosy smród tytoniowej mieszanki. Wytężając wzrok, rozejrzała się po ciemnym wnętrzu, a potem — czując, jak miękną jej nogi — osunęła się na łóżko, na którym czasami nocował jej ukochany wnuk. Teraz to był jego pokój. Nie Juliana. A tymczasem… Tymczasem umysł, zazwyczaj ostry jak brzytwa, zupełnie się rozregulował. I płatał jej figle. — Julian? — wyszeptała słabym głosem, mając nadzieję, że to tylko koszmarny sen. — To ty? Ale to nie był Julian. Zza zasłony wyłonił się humanoidalny kształt. Gdy dotarło do niej, z  kim ma do czynienia, mózg zaczął się buntować. Zemdlała. Chwilę potem już nie żyła. Strona 10 Piątek, 9 lipca 2021 r. Rektor Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego pochylił się nad stołem konferencyjnym i  złożył zamaszysty podpis, a  potem zastygł w  bezruchu z piórem wciąż przyciśniętym do dokumentu. To była chwila dla fotografa. Laura Woźniak odsunęła krzesło, ale nie zrobiła tego wystarczająco dyskretnie. Jej szef, bladolicy Szwed w  staromodnym, kraciastym garniturze, posłał jej śnieżnobiały uśmiech i uczynił zapraszający gest. — Zostań z nami. To twoja zasługa. Czując się trochę jak kretynka, zapozowała do zdjęcia. Jej rola w dzisiejszym spotkaniu zakończyła się po kilku minutach, gdy okazało się, że wszyscy uczestnicy swobodnie porozumiewają się po angielsku. Ale szef miał trochę racji. List intencyjny, który podpisali właśnie z  uczelnią, był w  znacznej mierze jej autorskim dziełem. Spędziła nad nim długie tygodnie, dopinając przy tym szczegóły dzisiejszego spotkania. Spotkania, które miało przynieść firmie — Phisenbaum Labs — zyski liczone w milionach. Rzeczywiście zasłużyła na to, by być na zdjęciu. I na to, by wreszcie pójść na urlop. Na myśl o  dniach wolnych bezwiednie się uśmiechnęła. Miała ładny uśmiech i  zielone oczy, które ktoś kiedyś określił mianem kocich. Rektor, który właśnie oderwał wzrok od obiektywu, popatrzył na nią z sympatią. — Gdzie pani tak dobrze nauczyła się angielskiego? — Mam to we krwi. Oboje rodzice wykładali swego czasu na anglistyce. — Laura zna jeszcze niemiecki i  rosyjski. — Szef lubił się chwalić jej zdolnościami. Trochę ją to zawstydzało, ale akurat dzisiaj była skłonna mu wybaczyć. Strona 11 Rano, jeszcze przed spotkaniem, na jej konto wpłynęła nagroda. Pięciocyfrowa. Urlop zapowiadał się rewelacyjnie. — To i tak nic w porównaniu z moim bratem. On zna siedem języków. Jest dyplomatą, aktualnie na placówce we Włoszech. — Rodzice z pewnością są z was dumni. Słowa rektora zabrzmiały w  jej uszach trochę protekcjonalnie, ale nie czuła urazy. Starsi panowie często traktowali ją jak ulubioną wnuczkę. Choćby nie wiem jak się malowała, i  tak wyglądała na studentkę pierwszego roku. Nikt nie chciał uwierzyć, że dobijała trzydziestki. Posłała siwowłosemu rektorowi jeszcze jeden uśmiech, a  potem, idąc w ślady swojego szefa, podniosła się z miejsca. Rektor odprowadził ich aż do windy i  nawet wcisnął odpowiednie przyciski, jakby chciał mieć pewność, że się nie zgubią. Gdy zostali sami, Milena zrobiła im jeszcze jedno zdjęcie, po czym schowała aparat do etui. — To co, da się pan namówić na jednego drinka? — spytała, świdrując szefa wzrokiem. Jej angielszczyzna też była idealna. Ich firma nie uznawała półśrodków. Milena przez kilka lat pracowała jako przedstawiciel handlowy. Umiała namawiać, ale tym razem jej się nie poszczęściło. — Niestety, dziś nie dam rady. Bawcie się dobrze, a rachunek prześlijcie mnie. Brawo, dziewczyny. To był kawał cholernie dobrej roboty. Jak przystało na lojalne pracownice, odprowadziły go na parking przed budynkiem. Gdy odjechał swoim wypasionym volvo, Milena natychmiast rozpuściła włosy i rozpięła dwa górne guziki białej bluzki. To wystarczyło, by z eleganckiej bizneswoman przeistoczyła się w kusicielkę. — Rozejrzymy się za jakimiś fajnymi młodymi lekarzami? Na terenie kampusu było niemal pusto, ale to wcale jej nie zrażało. Laura też rozpięła guzik bluzki. Tylko dlatego, że było gorąco. Strona 12 — Ja mam na pewien czas dosyć lekarzy — oznajmiła. — Starych i młodych. Wszystkich. Firma Phisenbaum Labs — jeden z  farmaceutycznych gigantów — współpracowała z  medykami na okrągło, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Laura nie zamierzała poznawać kolejnych, zwłaszcza że kilka minut temu zaczęła urlop. Milena była niepocieszona. — Daj spokój, to tylko zabawa. Ten twój facet… chyba nie jest zazdrosny? — Nie jest. W przeciwieństwie do mnie. — Aż takie z niego ciacho? Pokaż zdjęcie. Laura westchnęła, po czym sięgnęła do torebki i  po dłuższej chwili znalazła w niej telefon. Wyświetliła ostatnią fotkę, z dzisiaj. Nie mogła być bardziej norweska. — To fiordy? — Fiordy — potwierdziła, patrząc na swojego uśmiechniętego chłopaka, pozującego na tle huczącego Morza Północnego. — Zajmuje się połowem dorszów? — Jest architektem. Projektuje wnętrze opery… nie, filharmonii w Oslo. Siedzi tam od dwóch miesięcy. — Boże, od dwóch miesięcy jesteś bez chłopa?! Ja bym chyba spłonęła. — Nie miałam ostatnio czasu, by płonąć — zaśmiała się Laura, nawiązując do napiętego okresu w pracy. — Teraz sobie odbijemy. — Wie, że chcesz do niego polecieć? — Nie. To niespodzianka. — Uważaj. Nie wszyscy faceci lubią takie niespodzianki. — Co masz na myśli? Do Mileny dotarło chyba, że trochę się zagalopowała, bo zamiast odpowiedzieć, tylko się zaśmiała. Ale Laura nie dała za wygraną. Strona 13 — Poważnie, odpowiedz. — Niektórzy mogliby to odebrać jako ograniczenie wolności, ale w przypadku takich gołąbeczków jak wy… Na pewno będzie zachwycony. Tylko nie zapomnij zrobić testu PCR. Bo zamiast w łóżku, spędzisz urlop na kwarantannie. Ich służbowa toyota nie była tak luksusowa, jak samochód szefa, ale klimatyzacja działała bez zarzutu. Odstawiły ją na podziemny parking pod szklanym wieżowcem warszawskiego City, w  którym — na wyższych piętrach — znajdowała się siedziba firmy. Laura miała zamiar się pożegnać, ale koleżanka nie chciała o tym słyszeć. — Mamy otwarty rachunek — zaprotestowała z  błagalną miną. — Nie zmarnujmy tego. Możemy pójść na homary, a  potem gdzieś potańczyć. Lubisz homary? — Lubię. Ale nie mogę… — Możesz. Bilet na samolot kupisz jutro. — Muszę odwiedzić babcię. — Poważnie? — Tak, poważnie. Ma ponad osiemdziesiąt lat, jej opiekunka pojechała do rodziny… Nie mam ochoty, ale muszę. — Masz babcię? Ale czad. Moje już dawno nie żyją. Zazdroszczę. Laura miała powiedzieć, że nie ma czego, ale ugryzła się w  język. Nie chciała, by koleżanka wzięła ją za ostatnią jędzę. Stosunki z  babcią były raczej chłodne, lecz nie było powodu, by to rozgłaszać. — Chcesz przejść się do niej ze mną? Potem możemy pójść na tego homara… — No pewnie! — Entuzjazm Mileny był tak szczery, że aż zastanawiający. — Uwielbiam starych ludzi. Mają do opowiedzenia tyle historii! A ja kocham stare historie. Strona 14 Babcia Laury mieszkała na Filtrach. Osiedle przedwojennych kamienic nazywano kiedyś Kolonią Lubeckiego, ale dziś już nikt tak nie mówił. Większość kamienic od ulicy Filtrowej miała cztery piętra, ale te wybudowane bliżej parku były niższe. Wyrastały wśród zieleni niczym przerośnięte wille. — To miejsce ma klasę — zawyrokowała Milena. — Ile krzyczą tu za metr? — Pewnie ze dwadzieścia kilka tysięcy. — To już rozumiem, czemu tak zależy ci na babci. — Mrugnęła okiem. — Każdy by chciał dostać taki spadek. — Przestań. — Laura nie lubiła takich stwierdzeń, nawet jeśli padały tylko w  żartach. — Jeśli interesują cię stare historie, to tu masz jedną z nich. Wskazała na tablicę przytwierdzoną do ściany kamienicy. — Kto to ten Julian Kalinowski? — Mój dziadek. Zmarł jeszcze przed moim urodzeniem. To ponura historia. Nie wspominaj o nim przy mojej babci. — Za kogo ty mnie masz?! Nie zamierzam rozdrapywać ran. — To dobrze. Laura uśmiechnęła się, bo te rany były zupełnie innego rodzaju. Babcia szczerze dziadka nie znosiła. Cóż, w tej rodzinie wszystko stało na głowie. — Umarł dawno temu. Był jeszcze młody, nie? Zawał? — To nie był zawał… Laura niespodziewanie umilkła ze wzrokiem utkwionym w  balkonie. Nawet stąd było widać, że wczorajsza burza zmieniła babciny kwietnik w pobojowisko. Jedna donica była przewrócona, a pnącze — wspinające się przedtem po drewnianym rusztowaniu — teraz zwisało smętnie, niemal dosięgając chodnika. Strona 15 — To balkon twojej babci? Laura nie odpowiedziała. Ruszyła w  kierunku wejścia do budynku, stukając obcasami po asfaltowej ścieżce. W  drzwiach prawie zderzyła się z korpulentną Klementyną Sobecką i wspierającym się na lasce mecenasem Emilem Góreckim. — Dzień dobry, jest babcia? — spytała na jednym oddechu, otrzymując w odpowiedzi bezradne spojrzenia. — Widziałam ją kilka dni temu. Chyba w niedzielę. A pan? — Niestety. — Mecenas, jak zwykle na jej widok, zaprezentował czar sztucznego uzębienia. — Ale wyrosłaś. Dopiero co chodziłaś stąd do szkoły z workiem na kapcie, a teraz… Uśmiechnęła się z przymusem, po czym przecisnęła do środka, ocierając się o skrzynkę na listy. Milena wślizgnęła się za nią. — Mieszkałaś tu? — Tak. Przez trzy lata, w czasach gimnazjum. — Ach, gimnazjum. Jakie to były piękne czasy. Laura nie słuchała tej egzaltowanej gadki. Wbiegła po schodach i wcisnęła przycisk dzwonka, a potem nacisnęła klamkę. Drzwi ustąpiły. — To ja, babciu! — rzuciła w  głąb mieszkania. Nagle zrobiło jej się zimno. Ramiona pokryła gęsia skórka. — Babciu, jesteś?! W  przedpokoju panował wzorowy porządek, ale na kuchennym stole dostrzegła talerz z resztkami tortu. Tego samego, który przyniosła ostatniej soboty. Sześć dni temu. — Babciu! — krzyknęła, czując, jak ogarnia ją panika. — Uspokój się. Nigdzie jej nie ma. Wyszła i zapomniała zamknąć drzwi. Spokojny głos Mileny, dobiegający z  głębi mieszkania, podziałał na jej napięte nerwy niczym balsam. Koleżanka nie traciła czasu. Zdążyła zajrzeć do wszystkich pomieszczeń. Strona 16 — Może coś się stało. Zabrała ją karetka albo… — Nie obraź się, ale ci sąsiedzi wyglądali na wyjątkowo wścibskich. Na pewno nie przegapiliby karetki pogotowia. A poza tym… nie czujesz? Laura pociągnęła nosem. Po covidzie wciąż miała osłabiony węch. — Nie. — Zupa. Pachnie tu zupą. Chyba krupnikiem. Wyraźnie czuć rozgotowaną marchew. Laura musiała uwierzyć jej na słowo. Przesunęła palcem po ramie lustra, a  potem zdmuchnęła z  palca drobinki kurzu. Trzaśnięcie drzwi wejściowych, których nie domknęły, było tak głośne i niespodziewane, że aż podskoczyła. — Przeciąg. — Milena położyła jej dłoń na ramieniu. — W  ostatnim pokoju jest otwarte okno. Niepokój powrócił. Laura mieszkała u  babci przez trzy lata i  przez ten czas dobrze ją poznała. Ją i  jej dziwactwa. Babcia nie zostawiłaby otwartego okna, a  już na pewno nie od strony parku. Panicznie bała się owadów. Much i os, które krążyły w okolicach rosnącej pod oknami lipy. — Nie możesz do niej zadzwonić? Propozycja była sensowna. Wybierając numer, Laura przeszła do pokoju, który kiedyś — przed jej urodzeniem — był gabinetem dziadka, a później — w czasach, gdy tu mieszkała — azylem jej starszego brata Karola. Okno rzeczywiście było otwarte. Zasłony wydymały się niczym spódnica baleriny. — Naprawdę pachnie marchewką. Zamiast głosu babci usłyszała w  słuchawce komunikat operatora. Abonent jest poza zasięgiem sieci lub ma wyłączony telefon. Ruszyła w  kierunku okna, by je zamknąć. Nagle telefon wypadł jej z  dłoni i roztrzaskał się o podłogę. Strona 17 — Babciu. Babcia, czyli Krystyna Kalinowska, leżała za łóżkiem. Martwe oczy celowały w  sufit, a  po sinych policzkach spacerowały muchy. Zapach gotowanej marchwi pochodził właśnie stąd. Tak pachniały nieświeże zwłoki. — Babciu. Laura usiadła na łóżku i po raz pierwszy od bardzo dawna uzmysłowiła sobie, że mimo wszystko bardzo ją kochała. Świdrujący uszy krzyk budził skojarzenie z  porodówką, a  to przecież nie była porodówka. Doktor Michał Tracz wyszedł z  gabinetu i  ruszył energicznym krokiem w  kierunku stanowiska rejestracji. Na jego nieogolonej twarzy malowało się zaciekawienie, ale zaprawione szczyptą niepokoju. — Co to za wrzaski? — Pacjentka z trójki. Pielęgniarka, która pełniła z  nim nocny dyżur, miała zblazowaną minę i  niski, zachrypnięty głos. Zbliżając się do niej, miał wrażenie, jakby wchodził do palarni. To mu przypomniało, że od godziny nie palił. — Która? — Jankowska. Ta z myszką na policzku. Janek poszedł ją położyć. — Pasy? Kobieta pokiwała głową. Na oddziale trzecim umieszczano najbardziej problematycznych pacjentów. To tam najczęściej stosowano pasy służące do przytwierdzania delikwentów do łóżek. Po to, by nie zrobili krzywdy — sobie lub komuś. — Niech pani powie Jankowi, żeby w takich sytuacjach zamykał okna. Przynajmniej te od ulicy. Bo znów napiszą, że znęcamy się nad pacjentami. Strona 18 Kiwnęła głową i wróciła do swojej krzyżówki. To był spokojny wieczór. Jak dotąd na izbę przyjęć zgłosiły się tylko dwie osoby i  żadna nie kwalifikowała się do przyjęcia. Od pół godziny byli sami. Doktor Tracz miał nadzieję, że taki stan rzeczy będzie trwać jak najdłużej. Lubił swoją robotę, ale akurat dziś, pod koniec tygodnia, nie miał ochoty na wyzwania zawodowe. Wczorajszej nocy balował w akademiku, na imprezie młodszej siostry. Dziś chciał odpocząć. Zamiast wrócić do gabinetu, poszedł do palarni. W  innych szpitalach palenie było zabronione, psychiatryki jednak działały na specjalnych prawach. Mądrzy ludzie zdecydowali, że palenie może pełnić funkcję terapeutyczną. Palarnia była wspólna, dla lekarzy i  pacjentów, ale o  tej porze Michał miał ją tylko dla siebie. Pstryknął zapalniczką i przez chwilę wodził leniwym wzrokiem po widocznym zza szyby szpitalnym ogrodzie, skąpanym w  blasku zachodzącego słońca. Zarejestrował, że krzyki pacjentki nagle się urwały. Sanitariusz wreszcie wpadł na to, by zamknąć okno. A może zadziałały leki? Nieważne. Ważne, że teraz był spokój. Spokój nie trwał długo. Gdy Michał kończył palić, do palarni wparowała pielęgniarka z izby przyjęć. — Coś poważnego? — Lekarz nawet nie próbował ukrywać niechęci. — Nie, telefon. — Jej energia nagle wyparowała. Włożyła do ust papierosa i  pstryknęła zapalniczką. — Profesor Łapiński. Prosi o  kontakt w wolnej chwili. Telefon od Łapińskiego mógł zwiastować kłopoty. Profesor cenił sobie swój wolny czas. Jeśli dzwonił o — Michał zerknął na zegarek — dwudziestej pierwszej, to na pewno nie po to, by zapytać o zdrowie. Zgasił papierosa i  wrócił do gabinetu, wybierając po drodze numer. Głos profesora, znanego z tego, że nierzadko potrafił nawrzeszczeć, był zaskakująco przymilny. Strona 19 — Bardzo się ucieszyłem, panie Michałku, że to pan ma dzisiaj dyżur. Potrzebuję kogoś bystrego, z trzeźwą oceną sytuacji… Pochlebstwa nie wróżyły niczego dobrego. Wyglądało na to, że profesor, który jeszcze przed rokiem, gdy Michał kończył specjalizację z psychiatrii, był jego opiekunem naukowym, chciał go wrobić w jakąś nadprogramową robotę. Najgorsze, że Michał nie mógł się wykręcić. Słowo Łapińskiego było tu prawem. — W czym mogę pomóc, profesorze? — Widzi pan, panie Michale, mam tu u  siebie, pod miastem, bardzo miłego sąsiada. Niejakiego Zbyszka Komara. I  ten pan Zbyszek poprosił mnie o  pomoc w  pewnej delikatnej sprawie. Otóż… ten pan Zbyszek ma syna. Syna z pewnymi, że się tak wyrażę, deficytami. Zanosiło się na dłuższą opowieść. Profesor Łapiński był strasznym gadułą. Michał usiadł wygodnie za swoim biurkiem, a  gdy do gabinetu zapukał jakiś facet w  średnim wieku, kazał mu zaczekać na korytarzu. Zanim zamknęły się drzwi, w  tle mignęła mu bujna czupryna sanitariusza Janka. Facet — potencjalnie z problemami psychicznymi — był pod dobrą opieką. — Profesorze, przecież nie mogę przyjąć dziecka — zaprotestował, bo opowieść Łapińskiego zmierzała do takiej właśnie puenty. — Mogę je oczywiście wstępnie zdiagnozować, ale finalnie i  tak trzeba będzie chłopaka odesłać na Koszykową albo na Marszałkowską. — Ten syn jest pełnoletni — przerwał profesor. — I ja panu nie mówię, panie kolego, żeby na siłę go przyjmować. Proszę tylko o ocenę. Ten jego tata… on naprawdę był zdesperowany. — Przyjadą dzisiaj? — Tak mówił. Proszę pana tylko o… Tym razem pukanie było bardziej energiczne. Drzwi gabinetu uchyliły Strona 20 się na kilka centymetrów, a  przez szparę dobiegł rozgorączkowany szept, przerywany młodzieńczym dyszkantem. Młodszy z  mężczyzn przeklinał, a  starszy próbował go uspokoić. Obrazek, który tu, na izbie przyjęć, był codziennością. — Panie profesorze, chyba już są… Michał nie zdążył dokończyć. Rozległ się huk, a  potem drzwi gabinetu wyskoczyły z  dolnego zawiasu i  oparły się smętnie o  futrynę. W  ciszy, która zapadła, wyraźnie było słychać szloch, a potem — odgłosy ucieczki. Michał poruszył myszką, ożywiając ekran. Obaj mężczyźni, starszy i  młodszy, siedzieli po drugiej stronie biurka. Drzwi gabinetu, decyzją Michała, były zamknięte. Kopniak nie wyrządził im poważnych szkód. — Pana imię i nazwisko. — Moje? Michał popatrzył na starszego z mężczyzn i pokręcił głową. — Mówiłem do pańskiego syna. Głos, który pod wpływem emocji brzmiał jak głos dorastającego chłopca, wprowadzał w  błąd. Pacjent, który przed chwilą rozwalił drzwi, a  potem próbował uciec, nie był młodzieńcem, tylko dorosłym mężczyzną. Z  dowodu wynikało, że kilka miesięcy temu skończył trzydziestkę. Był bardzo wysoki, a na skroniach pojawiły mu się już pierwsze oznaki siwizny. Zawstydzony swoim krótkotrwałym wybuchem nie wypowiedział dotąd ani jednego słowa. Z  wyjątkiem wymamrotanych pod nosem przeprosin, skierowanych do sanitariusza Janka, z którym trochę się poszarpał. Ojciec również sprawiał wrażenie zawstydzonego. Ścisnął syna za rękę, chyba trochę mocniej, niż należało. — Łukasz, odpowiedz panu doktorowi. — A może woli pan porozmawiać w cztery oczy?