Aleksy Tołstoj - Droga przez mękę. Tom 1. Tłumaczył Władysław Broniewski. Wydawnictwo Współpraca TPPR. Wydano za zgodą Spółdzielni Wydawniczej "Czytelnik" i Wydawnictwa "Książka i Wiedza". Skanował Andrzej Grzelak. Korekta Roman Walisiak. Tytuł oryginału Chożdienije po mukam. Okładki i strony tytułowe projektował Krzysztof Jerominek. Redaktor techniczny Kazimierz Uchmański. korektorzy: Halina Leś-Cichal, i Zofia Kołodziejczyk. Wydawnictwo TPPR "Współpraca". Skład i łamanie wykonały Zakłady Graficzne "Dom Słowa Polskiego", Warszawa ul. Miedziana II. Druk z diapozytywów Wydawnictwa "Książka i Wiedza" wykonano za pośrednictwem W O "Wniesztorgizdalu". ISBN 83-7018-002-7. Siostry. O Ziemio Rosyjska!... Słowo o wyprawie Igora. Rozdział 1. Postronny obserwator z jakiegoś zarośniętego lipami, zapadłego kąta, przybywając do Petersburga, w chwilach skupienia doznawał skomplikowanego uczucia podniecenia umysłu i upadku ducha. Włócząc się po prostych i zamglonych ulicach, obok ponurych domów z ciemnymi oknami, z drzemiącymi przy bramach stróżami, wpatrując się długo w wezbrany i chmurny przestwór Newy, w błękitnawe linie mostów z zapalonymi jeszcze przed zapadnięciem ciemności latarniami, z kolumnadami nieprzytulnych i niewesołych pałaców, z nierosyjską, rażącą wysokością soboru Pietropawłowskiego, z biednymi łódeczkami nurkującymi w ciemnej wodzie i niezliczonymi barkami z wilgotnym drzewem wzdłuż granitowych wybrzeży, zaglądając w twarze przechodniów - zatroskane i blade, z oczami miejskich mętów - patrząc i zwracając na to wszystko uwagę, obserwator postronny - życzliwy - głębiej chował głowę w kołnierz, a nieżyczliwy zaczynał myśleć, że dobrze by było uderzyć z całej siły, rozbić na miazgę ten zastygły czar. Jeszcze w czasach Piotra pierwszego diaczek z cerkwi Troickiej, która i teraz stoi , w pobliżu mostu Troickiego, schodząc z dzwonnicy po ciemku, zobaczył stracha - chudą i rozczochraną babę - przeląkł się wielce i później krzyczał w karczmie: "Petersburg opustoszeje" - za co ujęto go, torturowano w Tajnej Kancelarii i bito knutem bez litości. Widocznie więc od tego czasu przyzwyczajono się myśleć, że z Petersburgiem coś jest nie w porządku. To świadkowie naoczni widzieli, jak jedną z ulic po Wyspie Wasilijewskiej diabeł jechał dorożką. To o północy podczas burzy i przypływu miedziany imperator oderwał się od granitowej skały i galopował po kamieniach. To znów, gdy tajny radca przejeżdżał karetą, trup przylepił się do szyby, nie chciał się odczepić - zmarły urzędnik. Wiele takich opowiadań krążyło po mieście. I całkiem jeszcze niedawno poeta Aleksiej Aleksiejewicz Biessonow, przejeżdżając w nocy kłusakiem przez garbaty mostek w drodze na wyspy, zobaczył poprzez postrzępione obłoki gwiazdę w otchłani nieba i spoglądając na nią przez łzy, pomyślał, że kłusak i sznury latarń, i cały za jego plecami śpiący Petersburg - to tylko marzenia, halucynacja powstała w jego głowie zamroczonej winem, miłością, i nudą. Jak sen minęły dwa stulecia: Petersburg, położony na krańcu ziemi, na błotach i odłogach, marzył o światowej sławie i władzy; jak gorączkowe widzenia przesuwały się przewroty pałacowe, zabójstwa carów, triumfy i krwawe kaźnie; słabe kobiety obejmowały półboską władze, w gorących i pomiętych łóżkach rozstrzygały się losy narodów, przychodziły silne chłopaki, potężnie zbudowane, z rękami czarnymi od ziemi i śmiało wznosiły się ku tronowi, żeby podzielić władze" łoże i bizantyjski przepych. Z przerażeniem oglądali się sąsiedzi na te wściekłe wybuchy fantazji. Z przygnębieniem i strachem obserwowali Rosjanie szaleństwo stolicy. Kraj karmił - i nigdy nie mógł do syta nakarmić swoją krwią - petersburskie widma. Petersburg żył burzliwie - chłodnym, pełnym przesytu życiem Północy. Fosforyczne noce letnie, wariackie, lubieżne i bezsenne noce zimowe, zielone stoły i szmer złota, muzyka, kręcące się za oknami pary, wściekłe trojki, Cyganie, pojedynki o świcie i przy świście lodowatego wiatru i przeraźliwym wyciu piszczałek - parada wojskowa przed wzbudzającym przerażenie spojrzeniem bizantyjskich oczu imperatora. Tak żyło miasto. W ostatnim dziesięcioleciu z niewiarygodną szybkością realizowano potężne zamierzenia. Z niczego wyrastały milionowe fortuny. Z kryształu i cementu budowano banki, music halle, wrotniska, wspaniałe restauracje, gdzie ludzie oszałamiali się muzyką, odbiciem luster, półnagimi kobietami, światłem, szampanem. Spiesznie otwierano kluby karciane, domy schadzek, teatry, kinematografy, lunaparki. Inżynierowie i kapitaliści pracowali nad projektem nowych, wspaniałych budowli, niedaleko Petersburga, na nie zamieszkanej wyspie. W mieście panowała epidemia samobójstw. Sale sądowe zapełniały się tłumami histerycznych kobiet, chciwie przysłuchujących się krwawym i podniecającym procesom. Wszystko było dostępne przepych i kobiety. Zepsucie przenikało wszędzie, jak zaraza dotknęło pałac. I do pałacu, do tronu cesarskiego doszedł i drwiąc, i szydząc zaczął pastwić się nad Rosją niepiśmienny chłop o obłąkanych oczach i potężnej chłopskiej sile. Petersburg, jak każde miasto, żył swym odrębnym życiem, pełnym naprężenia i trosk. Siła centralna kierowała owym ruchem, ale nie była zespolona z tym, co można by nazwać duchem miasta; siła centralna starała się zaprowadzić porządek, spokój i nadać jakiś kierunek działaniu, duch miasta starał się zniweczyć tę siłę. Duch rozkładu tkwił we wszystkim, przenikał śmiertelną trucizną i potężne machinacje giełdowe słynnego Saszki Sakelmana, i ponurą złość robotnika z odlewni stali, i zwichnięte marzenia młodej poetki, siedzącej o piątej rano w norze artystycznej. Czerwone Dzwoneczki" i nawet ci, którzy powinni byli walczyć z tym rozkładem, sami nie zdając sobie z tego sprawy robili wszystko, żeby go wzmocnić i zaostrzyć. Były to czasy, kiedy miłość, dobre i zdrowe uczucia, uważano za płaskość i przeżytek; nikt nie kochał, ale wszyscy pożądali i jak zatruci lgnęli do wszystkiego, co ostre, rozdzierające wnętrzności. Dziewczęta ukrywały swą niewinność, żony - wierność. Dekadencja była uważana za objaw dobrego smaku, neurastenia - za oznakę wyrafinowania. Nauczali tego modni pisarze, powstający z niebytu wciągu jednego sezonu. Ludzie wymyślali sobie wady i perwersje, byleby nie zasłużyć na opinię mdłych. Taki był Petersburg w IM 14 roku. Zmęczony bezsennymi nocami, zagłuszający swe przygnębienie winem, złotem, bezmiłosną miłością, szarpiącymi i bezsilnie czułymi dźwiękami tanga hymnu przedśmiertnego żył jakby w oczekiwaniu fatalnego i strasznego dnia. I nie brak było zwiastunów tego nowe i niezrozumiałe wyłaziło z wszystkich szpar. Rozdział II. My niczego nie chcemy pamiętać. Mówimy, dosyć, odwróćcie się tyłem do przeszłości! Kto tam jest za moimi plecami? Wenus Milońska? "A czy można ją jeść? Może wpływa dodatnio na porost włosów? Nie rozumiem, na co mi potrzebne to kamienne cielsko. Ale sztuka, sztuka, brr! Czy wciąż jeszcze lubicie podniecać się tym pojęciem? Spojrzyjcie dokoła siebie, przed siebie, pod nogi. Na nogach macie amerykańskie kamasze! , Niech żyją amerykańskie kamasze! Oto sztuka: czerwony automobil, gutaperkowe opony, pud benzyny i sto wiorst na godzinę. To pobudza mnie do pożerania przestrzeni. Oto sztuka: szesnastoarszynowy afisz, a na nim szykowny młodzieniec w błyszczącym jak słońce cylindrze. Oto - krawiec, artysta, geniusz dnia dzisiejszego! Ja chcę pożerać życie, a wy mnie , częstujecie ocukrzoną wodą dla cierpiących na niemoc płciową... W końcu wąskiej sali, za krzesłami, gdzie tłoczyła się młodzież z kursów i uniwersytetu, rozległ się śmiech i oklaski. Prelegent, Siergiej Siergiejewicz Sapożkow, uśmiechając się wilgotnymi ustami, nasunął na duży nos podskakujące binokle i żwawo zszedł po stopniach dużej dębowej katedry. Obok, przy długim stole, oświetlonym dwoma pięcioświecowymi kandelabrami, siedzieli członkowie towarzystwa "Wieczory Filozoficzne". Byli tu i prezes towarzystwa, profesor teologii Antonowski, i dzisiejszy referent -historyk Wielaminow, i filozof Borski, i przewrotny pisarz Sakunin. Towarzystwo "Wieczory Filozoficzne" ulegało tej zimy silnemu naciskowi ze strony mało komu znanych, ale ciętych młodzieńców. Napadali oni na uznanych pisarzy i szanownych filozofów z taką zaciętością i mówili takie zuchwałe i prowokujące rzeczy, że stara willa na Fontance, gdzie mieściło się towarzystwo, w soboty, w dni posiedzeń otwartych, bywała przepełniona. Tak było i dzisiaj. Kiedy Sapożkow przy akompaniamencie rozproszonych oklasków zniknął w tłumie, na katedrę wszedł Akundin niewysokiego wzrostu, z ostrzyżoną głową w kształcie szyszki, o młodej, żółtej twarzy, z wystającymi kośćmi policzkowymi. Pojawił się tu niedawno; powodzenie, zwłaszcza w tylnych rzędach audytorium, miewał ogromne i kiedy pytano -skąd pochodzi i kim jest? - ludzie poinformowani uśmiechali się zagadkowo. W każdym bądź razie nie nazywał się Akundin. przyjechał z zagranicy i jego wystąpienia nie były przypadkowe. Skubiąc rzadką bródkę Akundin obejrzał ucichłe audytorium, uśmiechnął się cienką linią warg i zaczął mówić. W trzecim rzędzie foteli, przy środkowym przejściu, podparłszy piąstką podbródek siedziała młoda panienka w czarnej wełnianej sukni, zapiętej pod szyję. Jej popielate, delikatne włosy były zaczesane za uszy, zwinięte w wielki węzeł i spięte grzebieniem. Bez ruchu i bez uśmiechu przyglądała się siedzącym przy zielonym stole, oczy jej niekiedy zatrzymywały się długo na płomykach świec. Kiedy Akundin stuknąwszy w dębową katedrę zawołał: - Ekonomia światowa wymierza kopule cerkiewnej pierwszy cios żelaznej pięści -panienka lekko westchnąwszy i odjąwszy piąstkę od poczerwieniałego u dołu podbródka włożyła do ust karmelek. Akundin mówił: - A wy wciąż jeszcze w mglistych snach marzycie o królestwie bożym na ziemi. A on, mimo wszelkie wysiłki, śpi w dalszym ciągu. Może się spodziewacie, że on jednak zbudzi się i przemówi jak oślica Balaama? Tak, on się zbudzi, ale nie zbudzą go słodkie głosy waszych poetów ani dym z kadzielnic - lud mogą zbudzić tylko gwizdki fabryczne. Zbudzi się i przemówi, a głos jego będzie nieprzyjemny dla ucha. A może liczycie na wasze pustkowia i błota? Można tu podrzemać jeszcze z pół wieku, wierzę. Ale nie nazywajcie tego mesjanizmem. To nie to, co nadchodzi, ale to, co się oddala. Tu, w Petersburgu, w tej wspaniałej sali, wymyślono rosyjskiego chłopa. Napisano o nim setki tomów i skomponowano opery. Obawiam się, żeby taka zabawa nie skończyła się wielkim przelewem krwi... Ale tu przewodniczący przywołał mówcę do porządku. Akundin słabo się uśmiechnął, wyciągnął z marynarki dużą chustkę i machinalnie otarł głowę i twarz. W końcu sali rozległy się głosy: - Niech mówi! - To skandal zamykać człowiekowi usta! - To kpiny! - Ciszej tam w tyle! - Sam pan bądź ciszej! Akundin ciągnął dalej: - Chłopu rosyjskiemu można zaszczepić ideę. Tak. Ale jeżeli te idee nie są organicznie związane z jego odwiecznymi pragnieniami, z jego pierwotnym pojęciem sprawiedliwości - pojęciem wszechludzkim, w takim razie idee padają jak ziarna na kamień. I dopóki nie zacznie się traktować rosyjskiego chłopa po prostu jako człowieka z głodnym żołądkiem i karkiem zgiętym od pracy, póki się go nie pozbawi wreszcie wymyślonych kiedyś przez jakiegoś pana mesjanistycznych właściwości, poty będą tragicznie istniały dwa bieguny: wasze wspaniałe idee, zrodzone w ciemności gabinetów, i lud, o którym wy nic nie chcecie wiedzieć. Nie krytykujemy was merytorycznie. Dziwactwem byłoby tracenie czasu na przetrząsanie tego fenomenalnego nagromadzenia fantazji ludzkiej. Nie. My mówimy: ratujcie się, póki czas. Albowiem idee wasze i wasze skarby zostaną bezlitośnie wyrzucone na śmietnik historii... Panienka w czarnej sukni nie była usposobiona do zastanawiania się nad tym, co mówiono z dębowej katedry. Wydawało się jej, że wszystkie te słowa i spory są, oczywiście, bardzo ważne i wiele znaczące, ale najważniejsze było coś innego, o czym ci ludzie nie mówili... W tej właśnie chwili przy zielonym stole zjawił się nowy człowiek. Nie śpiesząc się usiadł koło prezesa, skinął głową na prawo i na lewo, przesunął poczerwieniałą ręką po jasnych, mokrych od śniegu włosach i schowawszy ręce pod stołem, wyprostował się, opięty w bardzo wąski czarny surdut: chuda, matowa twarz, łuki brwi, pod nimi w cieniu ogromne szare oczy i włosy spadające jak czapka. Aleksiej Aleksiejewicz Biessonow tak właśnie był przedstawiony w ostatnim numerze tygodnika. Panienka nie widziała teraz nic prócz tej prawie odpychająco ładnej twarzy. Jak gdyby z przerażeniem obserwowała te dziwne rysy, które tak często śniły się jej w wietrzne noce petersburskie. Oto, nachylony do ucha sąsiada, uśmiechnął się i uśmiech ten był szczery i prosty, ale w wykroju delikatnych nozdrzy, w nazbyt kobiecych brwiach, w jakiejś szczególnej, łagodnej sile tej twarzy było wiarołomstwo, zarozumiałość i jeszcze coś, czego panienka nie mogła zrozumieć, ale co niepokoiło ją najbardziej. W tym czasie referent Wielaminow, czerwony i brodaty, w złotych okularach i z pęczkami złocistosiwych włosów dokoła dużej czaszki, odpowiadał Akundinowi: - Ma pan słuszność tak samo, jak słuszność ma lawina schodząca z gór. Od dawna czekamy na nadejście strasznego wieku, odgadujemy triumf waszej prawdy. Wy opanujecie żywioł, a nie my. Ale my nie podeprzemy lawiny ramionami. My wiemy: kiedy lawina dosunie się do dna ziemi - siła jej się wyczerpie i wyższa sprawiedliwość, na której zdobycie zwołujecie gwizdkami fabrycznymi, okaże się kupą gruzów, chaosem, gdzie błąkać się będzie oszołomiony człowiek. "Pragnę" - oto co powie, gdyż w nim samym nie będzie kropli boskiej wilgoci. Strzeżcie się - Wielaminow podniósł palec, długi jak ołówek, i surowo popatrzył przez okulary na szeregi słuchaczy - w raju, o którym marzycie, w imię którego chcecie zamienić człowieka w żywy mechanizm, w numer taki a taki - człowieka w numer -w tym strasznym raju grozi nowa rewolucja, najstraszniejsza ze wszystkich rewolucji - rewolucja ducha. Akundin chłodno powiedział z miejsca: - Człowieka w numer - to także idealizm... Wielaminow rozłożył ręce nad stołem. Kandelabr rzucał blaski na jego łysinę. Zaczął mówić o grzechu, w jaki popada świat, i o przyszłej strasznej zapłacie. Na sali kaszlano. Podczas przerwy panienka poszła do sali bufetowej i stała przy drzwiach, nachmurzona i obojętna. Kilku adwokatów z żonami piło herbatę i rozmawiało głośniej niż. wszyscy inni. Przy piecu znakomity pisarz Czernobylin jadł rybę z borówkami i co chwila spoglądał na przechodzących złymi, pijanymi oczami. Dwie damy literackie w średnim wieku, z brudnymi szyjami i wielkimi wstążkami we włosach, jadły kanapki przy bufecie. Z boku, nie mieszając się ze świeckimi, stali z godnością duchowni. Pod żyrandolem, założywszy w tył ręce pod długi surdut, kołysał się na obcasach szpakowaty człowiek z przesadnie rozwichrzonymi włosami - Czyrwa, krytyk: czekał, aż ktoś podejdzie do niego. Zjawił się Wielaminow; jedna z dam literackich rzuciła się ku niemu i wczepiła mu się w rękaw. Druga dama literacka nagle przestała jeść, otrząsnęła okruchy, nachyliła głowę, szeroko rozwarła oczy. Zbliżał się do niej Biessonow kłaniając się na prawo i na lewo spokojnym skinieniem głowy. Panienka w czarnej sukni przez skórę wyczuła, jak literacka dama starała się pod gorsetem nadać swej postaci zgrabniejszą sylwetkę. Biessonow mówił coś do niej z leniwym uśmiechem. Klasnęła tłustymi rękami i roześmiała się przewracając oczyma. Panienka wzruszyła ramionkiem i wyszła z bufetu. Ktoś ją zawołał. Przez tłum przeciskał się do niej czarniawy, wychudły młodzieniec w aksamitnej kurtce, radośnie kiwał głową, z zadowolenia marszczył nos i wziął ją za rękę. Dłoń jego była wilgotna, wilgotne pasmo włosów na czole i wilgotne, podłużne, czarne oczy wpatrywały się z mokrą czułością. Nazywał się Aleksander Iwanowicz Żyrow. Powiedział: - A to dopiero! Co pani tu robi, Dario Dmitrijewno? - To samo co i pan odpowiedziała uwalniając rękę. Wsunęła ją do mufki i tam wytarła chusteczką. Zachichotał patrząc jeszcze czulej: Czyżby i tym razem nie podobał się pani Sapożkow? Mówił dziś jak prorok. Drażni panią jego ostrość i swoisty sposób wyrażania się. Ale sama istota jego myśli czyż to nie to. czego wszyscy skrycie pragniemy, ale boimy się powiedzieć? A on śmie. Na przykład: Każdy młody, młody, młody. W brzuchu diablo burczy z głodu, byle co... Niezwykłe, nowe i śmiałe. Dario Dmitrijewno, czyż pani sama tego nie czuje nowe, nowe nadchodzi! Nasze, nowe. prężne, śmiałe. O, tak samo i Akundin. Jest zanadto logiczny, ale mówi, jakby gwoździe wbijał! Jeszcze dwie, trzy takie zimy i wszystko zatrzeszczy, zacznie pękać w szwach, bardzo dobrze! Mówił cichym głosem, uśmiechając się słodko i czule. Dasza czuła, jak wszystko w nim drży. jak gdyby w strasznym podnieceniu. Nie dosłuchała, kiwnęła głową i zaczęła przeciskać się do szatni. Gniewny szwajcar z medalami znosząc kupy futer i kaloszy nie zwracał uwagi na wyciągnięty numerek Daszy. Trzeba było długo czekać, wiało w nogi z pustej sieni z wahadłowymi drzwiami, gdzie stali tędzy dorożkarze w granatowych, mokrych kapotach i wesoło, natrętnie proponowali wychodzącym: - Dobry konik, proszę wielmożnego pana! - Pojedziemy na Piaski! Nagle za plecami Daszy głos Biessonowa zabrzmiał dobitnie i chłodno: - Szwajcar, futro, czapkę i laskę. Dasza poczuła, jak leciutkie igiełki przebiegły jej po plecach. Szybko odwróciła głowę i spojrzała Biessonowowi prosto w oczy. Przyjął jej spojrzenie spokojnie, jak coś należnego, ale potem powieki mu drgnęły. szare oczy stały się jakieś wilgotne, jak gdyby odtajały. i Dasza poczuła, jak jej zatrzepotało serce. - Jeżeli się nie mylę - powiedział nachylając się ku niej -widywaliśmy się u siostry pani? Dasza natychmiast powiedziała wyzywająco: - Tak. Spotykaliśmy się... Wyrwała szwajcarowi futro i pobiegła do głównego wyjścia. Na ulicy mokry i zimny wiatr zaczął szarpać jej ubranie, kropił rdzawymi kroplami. Dasza aż po oczy wtuliła się w futrzany kołnierz. Ktoś wymijając ją powiedział nad uchem: - Co za oczka! Dasza szybko szła po mokrym asfalcie, po chwiejnych pasmach światła elektrycznego. Z nagle otwartych drzwi restauracji wyrwały się jęki skrzypiec - walc. I Dasza nie oglądając się zaśpiewała w kosmate futro mufki: - Nie, nie tak to łatwo, niełatwo, niełatwo! Rozdział III. Rozpinając w przedpokoju mokre futro Dasza zapytała pokojówkę: - W domu, oczywiście, nikogo nie ma? Wielki Mogoł - tak nazywano pokojówkę Łuszę z powodu jej twarzy o szerokich jak u bożka kościach policzkowych, mocno upudrowanej - patrząc w lustro odpowiedziała, że pani rzeczywiście nie ma w domu, ale pan jest w domu, w gabinecie, i będzie jadł kolację za pół godziny. i Dasza przeszła do salonu, siadła przy fortepianie, założyła nogę na nogę objęła kolano. Szwagier Mikołaj Iwanowicz jest w domu - to znaczy, że pokłócił się z żoną. jest nadęty i będzie się użalał. Teraz jest jedenasta i do trzeciej, póki nie zaśnie, nie ma co robić. Czytać, ale co? I nie ma ochoty. Po prostu siedzieć, myśleć - nie opłaci się. Ot, doprawdy, jak to czasami w życiu nieprzytulnie. Dasza westchnęła, otworzyła wieko fortepianu i siedząc bokiem, zaczęła jedną ręką przegrywać Skriabina. Trudno sobie poradzić w tak niewdzięcznym wieku - dziewiętnaście lat, a do tego panna, i to wcale a wcale niegłupia, a przy tym z powodu jakiejś niedorzecznej czystości nazbyt surowa dla tych - a było ich niemało - którzy wyrażali chęć rozpraszania jej dziewiczej nudy. W zeszłym roku Dasza przyjechała z Samary do Petersburga na studia prawnicze i zamieszkała u starszej siostry, Jekatieriny Dmitrijewny Smokownikowej. Mąż jej był dość wziętym adwokatem; żyli hucznie i szeroko. Dasza była młodsza od siostry o pięć lat; kiedy Jekatierina Dmitrijewna wychodziła za mąż, Dasza była jeszcze podlotkiem; w ciągu ostatnich lat siostry mało się widywały i obecnie wytworzył się między nimi nowy stosunek: Dasza była zakochana w siostrze, a Jekatierina Dmitrijewna -kochająco czuła dla Daszy. Początkowo Dasza we wszystkim naśladowała siostrę, zachwycała się jej urodą, gustami, umiejętnością obcowania z ludźmi. Wobec znajomych siostry czuła się onieśmielona, niektórym z zażenowaniem mówiła impertynencje. Jekatierina Dmitrijewna starała się, żeby jej dom był zawsze wzorem smaku i nowości, która jeszcze nie stała się własnością ulicy; kupowała obrazy futurystyczne, nie ominęła ani jednej wystawy. W ostatnim roku miała z tego powodu burzliwe rozmowy z mężem, gdyż Mikołaj Iwanowicz lubił malarstwo tematyczne, a Jekatierina Dmitrijewna z całą kobiecą zapalczywością postanowiła raczej cierpieć dla nowej sztuki, niż zyskać sobie opinię zacofanej. Dasza też zachwycała się tymi dziwnymi obrazami porozwieszanymi w salonie, chociaż ze smutkiem myślała niekiedy, że kwadratowe postacie z geometrycznymi twarzami, o większej niż trzeba ilości rąk i nóg, farby głuche jak ból głowy - cała ta żelazna, cyniczna poezja jest nazbyt niedostępna dla jej tępej wyobraźni. Co wtorek, w stołowym z brzozy karelskiej, zbierało się u Smokownikowów na kolacji hałaśliwe i wesołe towarzystwo. Bywali tu rozmowni adwokaci, wielbiciele kobiet, bacznie obserwujący prądy literackie; dwóch czy trzech dziennikarzy, którzy doskonale orientowali się, jak należy prowadzić politykę wewnętrzną i zagraniczną; rozstrojony nerwowo krytyk Czyrwa, przygotowujący nową katastrofę literacką. Czasami, bardzo wcześnie, przychodzili młodzi poeci, zostawiający kajety z wierszami w przedpokoju, w palcie. Przed kolacją pojawiała się w salonie jakaś znakomitość, bez pośpiechu szła ucałować rączkę gospodyni i z godnością sadowiła się w fotelu. W połowie kolacji słychać było, jak w przedpokoju ktoś hałaśliwie zdejmował kalosze i aksamitny głos mówił: "Witam cię, Wielki Mogole"! - następnie nad krzesłem gospodyni nachylała się wygolona, z obwisłymi policzkami twarz amanta-rezonera: - Katiusza - łapkę! Dla Daszy najważniejszą osobą podczas tych kolacyj była siostra. Dasza oburzała się na tych, którzy mało zainteresowania okazywali miłej, dobrej i prostej Jekatierinie Dmitrijewnie, o tych zaś, którzy zanadto się nią zajmowali, była zazdrosna - na winowajcę patrzyła złymi oczami. Powoli zaczęła się orientować w tym mnóstwie twarzy, od którego kręciło się w nie przyzwyczajonej głowie. Aplikantami adwokackimi obecnie gardziła: nie reprezentowali nic prócz kosmatych garniturów wizytowych, fioletowych krawatów i przedziałków przez całą głowę. Amanta-rezonera nienawidziła: nie miał prawa nazywać siostry Katią, Wielkiego Mogoła - Wielkim Mogołem, ani też pijąc kieliszek wódki mrużyć obwisłe powieki do Daszy i przygadywać: - Piję zdrowie kwitnącego migdału! Za każdym razem przy tych słowach Daszę aż zatykało ze złości. Policzki rzeczywiście miała rumiane i niczym tego przeklętego "kwiatu migdałowego" nie można było usunąć, tak że Dasza czuła się przy stole czymś w rodzaju drewnianej lali. Na lato Dasza nie pojechała do ojca, do zakurzonej i upalnej Samary, ale z radością zgodziła się pozostać u siostry nad morzem, w Siestroriecku. Byli tam ci sami ludzie, co w zimie, tylko wszyscy częściej się widywali, jeździli łódkami, kąpali się, jadali lody w lesie, wieczorami słuchali muzyki i hałaśliwie spożywali kolacje na werandzie domu zdrojowego, pod gwiazdami. Jekatierina Dmitrijewna sprawiła Daszy białą haftowaną suknię, duży kapelusz z białej gazy z czarną wstążką i szeroką szarfą jedwabną do zawiązywania z tyłu na dużą kokardę, i w Daszy nieoczekiwanie, jakby mu nagle otwarto oczy, zakochał się aplikant szwagra - Nikanor Jurijewicz Kuliczok. Ale należał on do "wzgardzonych". Dasza oburzona umówiła się z nim w lesie i tam, nie dając mu powiedzieć ani słowa na swoje usprawiedliwienie (tylko wycierał twarz chustką zaciśniętą w pięści), nagadała mu, że nie pozwoli patrzeć na siebie jak na jakąś "samicę", że jest obrażona i oburzona, że uważa go za osobnika o chorobliwej wyobraźni i, że dziś jeszcze poskarży się szwagrowi. Szwagrowi poskarżyła się tego samego wieczoru. Mikołaj Iwanowicz wysłuchał jej do końca, gładząc wypielęgnowaną brodę, ze zdziwieniem spoglądając na migdałowe z oburzenia policzki Daszy. na drżący z gniewu duży kapelusz, na całą szczupłą, bielutką postać, po czym usiadł na piasku nad wodą i zaczął się śmiać; wyjął chustkę, wycierał oczy i mówił: - Odejdź, Daria, odejdź, bo umrę! Dasza odeszła nic nie rozumiejąc, zmieszana i zdenerwowana. Kuliczok teraz nie śmiał nawet patrzeć na nią. chudł i stronił od ludzi. Honor Daszy był uratowany. Ale cała ta historia nieoczekiwanie wzburzyła w niej dziewiczo uśpione uczucia. Subtelna równowaga została naruszona, jakby w całym ciele Daszy, od stóp do głów, począł się jakiś drugi człowiek, głęboko wszystko przeżywający, marzący, bezkształtny i wstrętny. Dasza czuła go całą swą skórą i męczyło ją to jak brud; chciała zmyć z siebie ową niewidzialną pajęczynę, znowu być świeżą, chłodną, lekką. Teraz całymi godzinami grała w tenisa, kąpała się dwa razy dziennie, wstawała wczesnym rankiem,kiedy na liściach jeszcze płonęły duże krople rosy, od fioletowego zwierciadła morza szły opary, na pustej werandzie rozstawiano wilgotne stoły, zamiatano piaskowe ścieżki. Ale wygrzawszy się na słońcu albo w nocy w miękkim łóżku, drugi człowiek ożywał, ostrożnie przekradał się do serca i ściskał je miękką łapką. Nie można go było ani oderwać, ani zmyć z siebie, jak krwi z zaczarowanego klucza Sinobrodego. Wszyscy znajomi, a przede wszystkim siostra, zaczęli dostrzegać, że Dasza bardzo wyładniała w ciągu lata i z każdym dniem ładnieje. Pewnego razu Jekatierina Dmitrijewna wszedłszy rano do siostry powiedziała: - Co to będzie dalej? - A co, Katiu? Dasza siedziała w koszuli na łóżku skręcając włosy w duży węzeł. - Jakoś bardzo ładniejesz - co to będzie dalej? Dasza surowymi, "kosmatymi" oczami popatrzyła na siostrę i odwróciła się. Jej policzek i ucho zalały się rumieńcem. - Katia, nie chcę, żebyś tak mówiła, przykro mi - rozumiesz? Jekatierina Dmitrijewna usiadła na łóżku, przytuliła się policzkiem do nagich pleców Daszy i zaśmiała się całując ją między łopatki: - Jacyśmy to rogaci się urodzili, ni to w okonia, ni w jeża, ni w dzikiego kota... Pewnego razu na korcie tenisowym pojawił się Anglik - chudy, wygolony, z wydatną brodą i dziecięcymi oczami. Był ubrany tak wytwornie, że kilku młodzieńców ze świty Jekatieriny Dmitrijewny wpadło w melancholię. Zaproponował Daszy partię i grał jak maszyna. Zdawało się jej, że przez cały czas ani razu nie spojrzał na nią - omijał ją spojrzeniem. Przegrała i zaproponowała drugą partię. Żeby czuć się swobodniej, zakasała rękawy białej bluzki. Spod pikowej czapeczki wysunęło się pasmo włosów - nie poprawiała ich. Odbijając piłkę silnym smeczem tuż nad siatką, Dasza myślała: "Otp zwinna Rosjanka z nieuchwytną gracją w każdym ruchu, i w dodatku tak ładnie jej z rumieńcem". Anglik wygrał i tym razem, ukłonił się Daszy, włożył płaszcz - wcale nie był zgrzany - zapalił wonnego papierosa i usiadł w pobliżu, zamówiwszy lemoniadę. Grając trzecią partię ze słynnym gimnazjalistą Dasza kilka razy zerknęła w stronę Anglika - siedział przy stoliku, założył nogę w jedwabnej skarpetce na kolano, objąwszy ją w kostce, zsunął słomiany kapelusz na tył głowy i nie odwracając się patrzył na morze. W nocy leżąc w łóżku Dasza wszystko to sobie przypomniała, dokładnie zobaczyła siebie skaczącą po korcie, czerwoną, z opadającym kosmykiem włosów, i rozpłakała się ze wstydu, podrażnionej ambicji i jeszcze zpowodu czegoś, co było silniejsze od niej samej. Od tego dnia przestała przychodzić na tenisa. Pewnego razu Jekatierina Dmitrijewna powiedziała jej: - Dasza, mister Bales co dzień się o ciebie pyta - dlaczego nie grywasz? Dasza otworzyła usta - tak bardzo się przestraszyła. Potem powiedziała z gniewem, że nie chce słuchać "głupich plotek", że żadnego mister Balesa nie zna i nie chce znać i że on w ogóle jest bezczelny, jeżeli myśli, że ona z jego powodu nie grywa "w tego głupiego tenisa". Dasza wymówiła się od obiadu, wzięła do kieszeni chleba i agrestu, poszła do lasu i w pachnącym gorącą żywicą borze chodząc pośród wysokich i czerwonych pni, szumiących wierzchołkami, stwierdziła, że nie może dłużej ukrywać smutnej prawdy: jest zakochana w Angliku, nieszczęśliwa i nie chce jej się żyć. Tak więc pomału podnosząc głowę wyrastał w Daszy drugi człowiek. Z początku obecność jego była wstrętna jak nieczystość, chorobliwa jak rozkład. Potem Dasza przyzwyczaiła się do tego skomplikowanego stanu, podobnie jak po lecie, świeżym wietrze, chłodnej wodzie przywyka się do gorsetu i wełnianego ubrania. Dwa tygodnie trwała jej egoistyczna miłość do Anglika. Dasza nienawidziła siebie i była oburzona na tego człowieka. Kilka razy widziała z daleka, jak leniwie i zręcznie grał w tenisa, jak jadł kolację z rosyjskimi marynarzami, i z rozpaczą myślała, że to najbardziej czarujący człowiek na świecie. A potem zjawiła się przy nim wysoka, chuda panna, odziana w białą flanelę - Angielka, jego narzeczona - i wyjechali. Dasza nie spała całą noc, czuła do siebie nienawiść i wstręt, a nad ranem postanowiła, że będzie to już ostatnia omyłka w jej życiu. Wreszcie uspokoiła się, a później aż się dziwiła, że wszystko tak szybko i łatwo minęło. Ale nie wszystko minęło. Dasza czuła teraz, jak ten - drugi człowiek - jakby zlał się z nią, rozpuścił w niej, zniknął, i czuła, że jest teraz zupełnie inna - i lekka, i świeża jak dawniej - ale jak-gdyby cała stała się bardziej miękka, delikatniejsza, bardziej niezrozumiała i jak gdyby jej skóra stała się cieńsza; twarzy swojej nie poznawała w lustrze, zwłaszcza oczy się zmieniły, niezwykłe oczy, popatrzeć w nie - w głowie się zakręci. W połowie sierpnia Smokownikowowie z Daszą wyjechali do Petersburga, do swojego dużego mieszkania na Pantielejmonowskiej. Znowu zaczęły się wtorki, wystawy obrazów, głośne premiery w teatrach i skandaliczne procesy sądowe, kupowanie obrazów, zainteresowania starożytnościami, wyjazdy na całą noc do "Samarkandy", do Cyganów. Znowu zjawił się amant-rezoner, któremu u wód mineralnych ubyło dwadzieścia trzy funty, i do wszystkich tych niespokojnych uciech dołączyły się nieokreślone, niepokojące i radosne pogłoski o tym, że szykują się jakieś zmiany. Dasza nie miała teraz czasu ani wiele myśleć, ani czuć; z rana wykłady, o czwartej - spacer z siostrą, wieczorem - teatry, koncerty, kolacje, ani chwili spokoju. W jeden z wtorków po kolacji, gdy pito likiery, do salonu wszedł Aleksiej Aleksiejewicz Biessonow. Jekatierina Dmitrijewna, zobaczywszy go w drzwiach, zalała się jaskrawym rumieńcem. Ogólna rozmowa się urwała. Biessonow usiadł na kanapie i wziął z rąk Jekatieriny Dmitrijewny filiżankę kawy. Przysiedli się do niego znawcy literatury -dwaj adwokaci, ale on, patrząc na gospodynię przeciągłym, dziwnym spojrzeniem, nieoczekiwanie zaczął mówić o tym, że w ogóle nie ma żadnej sztuki, jest tylko szarlataneria, sztuczka fakirska, kiedy małpa włazi po sznurze do nieba. - Nie ma żadnej poezji. Wszystko z dawien dawna umarło - i ludzie, i sztuka. A Rosja - to padlina i stada kruków na niej, na kruczej uczcie. A ci, którzy piszą wiersze, wszyscy będą w piekle. Mówił niegłośno, nieco głuchym głosem. Na jego złej, bladej twarzy różowiały dwie plamy. Miękki kołnierz był pognieciony, a marynarka obsypana popiołem. Z filiżanki, którą trzymał w ręku, kawa wylewała się na dywan. Znawcy literatury wszczęli spór, ale Biessonow, nie słuchając ich, pociemniałymi oczami obserwował Jekatierinę Dmitrijewnę. Potem wstał, podszedł do niej i Dasza słyszała, jak powiedział: - Źle się czuje, w towarzystwie ludzi. Niech mi pani pozwoli odejść. Nieśmiało poprosiła go, żeby coś przeczytał. Potrząsnął głową i żegnając się, tak długo przyciskał do ust rękę Jekatieriny Dmitrijewny, że aż jej poróżowiały plecy. Po jego wyjściu wszczął się spór. Mężczyźni wypowiadali się jednomyślnie: - Jednakże istnieją pewne granice i nie można tak jawnie gardzić naszym towarzystwem. - Krytyk Czyrwa podchodził do wszystkich i powtarzał: - Proszę, państwa, on był pijany w sztok. - Panie zaś orzekły: Czy Biessonow był pijany, czy po prostu w jakimś szczególnym nastroju - tak czy inaczej, to interesujący człowiek, niech o tym wszyscy wiedzą. Następnego dnia przy obiedzie Dasza powiedziała, że Biessonow wydaje się jej jednym z tych "prawdziwych" ludzi, których przeżyciami, grzechami, gustami - jak odbitym światłem - żyje na przykład całe otoczenie Jekatieriny Dmitrijewny. "Rozumiem, Katia, że dla takiego człowieka można stracić głowę". Mikołaj Iwanowicz, obruszył się: - Po prostu, Dasza, uderzyło ci do głowy, że to sława. - Jekatierina Dimitrijewna nic nie powiedziała. U Smokownikowów Biessonow więcej się nie pokazywał. Rozeszła się pogłoska, że bywa za kulisami, u aktorki Czarodiejewej. Kuliczok chodził z kolegami oglądać ową Czarodiejewą i rozczarował się: chuda jak mumia, same koronkowe suknie. Raz Dasza spotkała Biessonowa na wystawie. Stał przy oknie i obojętnie przeglądał Katalog, a przed nim, jak przed manekinem z panopticuni, stały dwie przysadziste studentki i patrzyły na niego z zastygłymi uśmiechami. Dasza powoli przeszła obok i już w drugiej sali usiadła na krześle -niespodziewanie zabolały ją nogi i było jej smutno. Potem Dasza kupiła fotografię Biessonowa i postawiła na biurku. Jego wiersze - trzy białe tomiki -z początku wywarły na niej wrażenie trucizny: przez kilka dni czuła się nieswojo, jakby stała się uczestniczką jakiejś złej i tajemnej sprawy. Ale czytając je wielokrotnie, zaczęła rozkoszować się właśnie tym chorobliwym odczuciem, jakby jej kto podszeptywał - zapomnieć się, stać się bezsilną, roztrwonić coś drogocennego, zatęsknić za czymś, co się nigdy nie zdarza. Dla Biessonowa zaczęła bywać na "Wieczorach Filozoficznych". Przyjeżdżał tam późno, mówił rzadko, ale Dasza za każdym razem wracała do domu zdenerwowana i cieszyła się, kiedy w domu byli goście. Jej miłość własna milczała. Dzisiaj w samotności musiała grać Skriabina. Dźwięki jak kulki lodu z wolna padają w pierś, w głąb ciemnego jeziora bez dna. Upadłszy kołyszą wodę i toną, a woda przypływa i odpływa, i tam, w gorącej ciemności, głośno, trwożnie uderza serce, jakby zaraz, zaraz, natychmiast, w tej sekundzie, miało zdarzyć się coś niemożliwego. Dasza opuściła ręce na kolana i podniosła głowę. W miękkim świetle pomarańczowego abażura patrzyły ze ścian twarze purpurowe, napuchnięte, z wyszczerzonymi zębami, wytrzeszczonymi oczami, niby widma prachaosu, chciwie oblepiające w pierwszy dzień stworzenia płot ogrodu rajskiego. - Tak, łaskawa pani, nasze sprawy kiepsko stoją - powiedziała Dasza. Od lewej strony w prawą szybko przegrała gamy, cicho zamknęła wieko fortepianu, wyjęła papierosa z japońskiego pudełeczka, zapaliła, zakrztusiła się i zaraz zgniotła go w popielniczce. - Mikołaju Iwanowiczu, która godzina? - zawołała Dasza tak, żeby było słychać przez cztery pokoje. W gabinecie coś upadło, ale nie odpowiedziano. Zjawiła się tylko Wielki Mogoł i patrząc w lustro powiedziała, że kolacja na stole. W stołowym Dasza usiadła przed wazonem ze zwiędłymi kwiatami i zaczęła je obskubywać na obrus. Mogoł podała herbatę, zimne mięso i jajecznicę. Zjawił się w końcu Mikołaj Iwanowicz w nowym, granatowym garniturze, ale bez kołnierzyka. Włosy miał potargane, na brodzie odchylonej w lewo wisiał puch z poduszki. Mikołaj Iwanowicz ponuro kiwnął głową Daszy, usiadł w końcu stołu, przysunął patelnię z jajecznicą i chciwie zaczął jeść. Potem oparł się łokciem o brzeg stołu, podparł policzek dużą, włochatą pięścią, utkwił nie widzące oczy w kupce oberwanych płatków i powiedział głosem niskim i prawie nienaturalnym: - Wczoraj w nocy twoja siostra zdradziła mnie. Rozdział IV. Rodzona siostra, Katia, zrobiła coś strasznego i niepojętego, coś czarnego koloru. Wczoraj w nocy głowa jej leżała na poduszce, odwróciwszy się od wszystkiego, co żywe, bliskie, ciepłe, a ciało było zmiażdżone, otwarte. Tak, wzdrygając się, odczuła Dasza to, co Mikołaj Iwanowicz nazywał zdradą. I do tego wszystkiego Kati nie było w domu, jak gdyby już nie istniała na świecie. W pierwszej chwili Dasza osłupiała, w oczach jej pociemniało. Z zapartym oddechem oczekiwała, że Mikołaj Iwanowicz albo rozpłacze się, albo jakoś strasznie krzyknie. Ale on nie dodał ani słowa do swojej informacji i obracał w palcach koziołek od widelców. Dasza nie śmiała spojrzeć mu w twarz. Następnie, po bardzo długim milczeniu, z hałasem odsunął krzesło i wyszedł do gabinetu... Zastrzeli się" - pomyślała Dasza. Ale i to się nie stało. Z ostrą i nagłą litością przypomniała sobie jego włochatą, dużą rękę na stole. Potem zniknął jej sprzed oczu i Dasza powtarzała tylko: - Co robić? Co robić? - W głowie jej huczało - wszystko, wszystko było spOtworniałe i rozbite. Zza sukiennej portiery zjawiła się Wielki Mogoł z tacą i Dasza spojrzawszy na nią zrozumiała nagle, że teraz już nie będzie żadnego Wielkiego Mogoła. Łzy zalały jej oczy, mocno zacisnęła zęby i wybiegła do salonu. Tu wszystko aż do drobiazgów było z umiłowaniem porozstawiane i porozwieszane rękami Kati. Ale dusza Kati uleciała z tego pokoju i wszystko w nim stało się obce i nie zamieszkane. Dasza usiadła na kanapie. Z wolna spojrzenie jej zatrzymało się na niedawno kupionym obrazie. I po raz pierwszy zobaczyła i zrozumiała, co tam było odtworzone. Namalowana była naga kobieta, zgniłoczerwonego koloru, jakby odarta ze skóry. Usta - z boku, nosa wcale nie było, zamiast niego - trójkątna dziurka, głowa - kwadratowa, a do niej przyklejona szmatka - prawdziwy materiał. Nogi jak polana - na zawiasach. W ręku - kwiatek. Pozostałe szczegóły okropne. I najstraszniejszy był kąt, w którym siedziała, rozkraczona - głuchy i brązowy. Obraz nosił tytuł "Miłość". Katia nazywała go współczesną Wenus. "A więc to dlatego Katia tak się zachwycała tą przeklętą babą. Sama jest teraz taka - z kwiatkiem, w kącie". Dasza położyła się twarzą do poduszki i gryząc ją, żeby nie krzyczeć, rozpłakała się. W jakiś czas później w salonie zjawił się Mikołaj Iwanowicz. Rozstawił nogi, gniewnie zaprztykał zapalniczką, podszedł do fortepianu i zaczął uderzać w klawisze. Nieoczekiwanie wyszedł "czyżyk". Dasza uspokoiła się. Mikołaj Iwanowicz trzasnął wiekiem i powiedział: - Należało się tego spodziewać. Dasza kilka razy powtarzała sobie to zdanie starając się zrozumieć, co ono oznacza. Niespodzianie w przedpokoju rozległ się ostry dzwonek. Mikołaj Iwanowicz schwycił się za brodę, ale powiedziawszy zdławionym głosem: "O-o-o"! - nic nie zrobił i szybko wyszedł do gabinetu. Po korytarzu jak kopytami zastukała Wielki Mogoł. Dasza zeskoczyła z kanapy - w oczach ciemno, serce wali - i wybiegła do przedpokoju. Tam Jekatierina Dmitrijewna zgrabiałymi z zimna palcami rozwiązywała fioletowe wstążki kaptura i marszczyła nosek. Siostrze nadstawiła policzek do pocałunku, ale kiedy nikt jej nie pocałował, potrząsnęła głową zrzucając kaptur i szarymi oczyma bacznie popatrzyła na Daszę. - Czy tu się coś stało? Pokłóciliście się? - zapytała niskim, piersiowym, zawsze tak czarująco miłym głosem. Dasza zaczęła patrzeć na kalosze Mikołaja Iwanowicza, które nazywano w domu "samochodami"; teraz stały osierocone. Broda jej drżała. - Nie, nic się nie stało, ja, ot, tak po prostu. Jekatierina Dmitrijewna powoli odpięła duże guziki popielicowego futra, ruchem nagich palców uwolniła się od niego i teraz była już cała ciepła, delikatna i zmęczona. Odpinając kamasze nachyliła się nisko, mówiąc: - Rozumiesz, zanim znalazłam samochód - przemoczyłam nogi. Wówczas Dasza patrząc w dalszym ciągu na kalosze Mikołaja Iwanowicza zapytała surowo: - Katia, gdzieś ty była? - Na literackiej kolacji, moja droga, wydanej na cześć, doprawdy, nawet nie wiem kogo. Wciąż to samo. Zmęczyłam się śmiertelnie i chcę spać. I poszła do stołowego. Tam rzuciwszy na obrus skórzaną torebkę i wycierając chustką nosek zapytała: - Kto to naskubał kwiatów? A gdzie Mikołaj Iwanowicz, śpi? Dasza była zbita z tropu: siostra w niczym nie przypominała przeklętej baby, nie tylko nie była obca, ale dzisiaj jakoś szczególnie bliska, tak że Dasza miała ochotę uściskać ją. Jednakże z ogromną przytomnością umysłu, drapiąc paznokciem obrus, akurat w tym samym miejscu, na którym przed półgodziną Mikołaj Iwanowicz jadł jajecznicę, Dasza powiedziała: - Katia! - Co. kochanie? - Ja wiem wszystko. - Co ty wiesz? Co się stało, na Boga? Jekatierina Dmitrijewna usiadła przy stole dotykając kolanami nóg Daszy i z ciekawością patrzyła na nią z dołu w górę. Dasza powiedziała: - Mikołaj Iwanowicz wszystko mi wyjawił. I nie wiedziała, jaką twarz miała siostra, co się z nią działo. Po milczeniu tak długim, że można było umrzeć, Jekatierina Dmitrijewna powiedziała ze złością w głosie: - Cóż tak wstrząsającego zakomunikował ci o mnie Mikołaj Iwanowicz? - Katia. ty wiesz. - Nie, nie wiem. Powiedziała to "nie wiem" tak. jakby rzuciła kulkę lodu. Dasza natychmiast upadła jej do nóg: - A więc może to nieprawda? Katiu, droga, kochana, śliczna moja siostro, powiedz - przecież to wszystko nieprawda? I Dasza szybkimi pocałunkami okrywała delikatną, pachnącą perfumami rękę Kati z niebieskimi jak strumyki żyłkami. - No. oczywiście, że nieprawda odpowiedziała Jekatierina Dmitrijewna, ze zmęczeniem przymykając oczy a ty zaraz, w płacz. Jutro oczy będą czerwone, nosek spuchnie. Podniosła Daszę i na długo przycisnęła usta do jej włosów. - Słuchaj, ja jestem głupia! szepnęła Dasza przy jej piersi. Wówczas głośny i dobitny głos Mikołaja Iwanowicza powiedział za drzwiami gabinetu: - Ona kłamie! Dasza i Katia szybko odwróciły się, ale drzwi były już zamknięte. Jekatierina Dmitrijewna powiedziała: - Idź no spać. dzieciaku. A ja pójdę wyjaśnić sytuację. To mi przyjemność, doprawdy - ledwie się trzymam na nogach. Odprowadziła Daszę do jej pokoju, z roztargnieniem ucałowała, potem wróciła do stołowego, skąd zabrała torebkę, poprawiła grzebień we włosach i cicho zastukała do drzwi gabinetu. - Mikołaju, otwórz, proszę cię. Nie otrzymała odpowiedzi. Panowało złowieszcze milczenie, potem słychać było wytarcie nosa, przekręcenie klucza w zamku i Jekatierina Dmitrijewna wszedłszy zobaczyła szerokie plecy męża, który nie odwracając się podszedł do stołu, usiadł w skórzanym fotelu, wziął nóż. z kości słoniowej i gwałtownie przeciął nim stronice książki (powieść Wassermanna "Mężczyzna czterdziestoletni"). Wszystko to było robione tak, jakby Jekatieriny Dmitrijewny nie było w pokoju. Usiadła na kanapie, obciągnęła suknię na kolanach i schowawszy chustkę do nosa do torebki szczęknęła zamkiem. Mikołajowi Iwanowiczowi drgnął przy tym kosmyk włosów na głowie. - Jednego tylko nie rozumiem - powiedziała - możesz myśleć, co ci się podoba, ale proszę Daszy nie wtajemniczać w swoje nastroje. Wtedy żywo odwrócił się w fotelu, wyciągnął szyję i brodę i powiedział z zaciśniętymi zębami: - Starczy ci czelności, żeby nazywać to moim nastrojem? - Nie rozumiem. - To świetnie! Nie rozumiesz? No, a prowadzić się jak ulicznica to, zdaje się, doskonale rozumiesz? Jekatierina Dmitrijewna tylko lekko otwarła usta na te słowa. Patrząc w purpurową, zeszpeconą twarz męża, powiedziała cicho: - Od kiedy to, powiedz, zacząłeś mówić ze mną bez uszanowania? - Pokornie proszę o przebaczenie! Ale innym tonem nie umiem rozmawiać. Słowem, chcę znać szczegóły. - Jakie szczegóły? - Nie kłam mi w oczy. - Ach, więc o to ci chodzi. - Jekatierina Dmitrijewna przymknęła oczy, jakby w najwyższym zmęczeniu. - Niedawno powiedziałam ci coś takiego... Zupełnie o tym zapomniałam. Ja chcę wiedzieć -z kim to się zdarzyło? - A ja nie wiem. - Jeszcze raz proszę nie kłamać... - A ja nie kłamię. No, powiedziałam. Mało to ja rzeczy mówię w złości. Powiedziałam i zapomniałam. Podczas wypowiadania tych słów twarz Mikołaja Iwanowicza była jak z kamienia, ale jego serce dało nurka i zadrżało z radości: "Chwała Bogu, nałgała na samą siebie". Za to teraz można było bezpiecznie i hałaśliwie niczemu nie dawać wiary - ulżyć sobie. Wstał z fotela i chodząc po dywanie, zatrzymując się i przecinając powietrze machnięciem kościanego noża, zaczął mówić o upadku rodziny, o rozkładzie moralności, o świętych, dzisiaj zapomnianych obowiązkach. kobiety, żony, matki dzieciom, pomocnicy męża. Zarzucał Jekatierinie Dmitrijewnie pustkę wewnętrzną, lekkomyślne marnowanie pieniędzy zapracowanych krwią ("nie krwią, ale obracaniem języka" - poprawiła Jekatierina Dmitrijewna. Nie, więcej niż krwią - psuciem nerwów. Zarzucał jej chaotyczny dobór znajomych, nieporządek w domu, słabość do "tej idiotki". Wielkiego Mogoła, a nawet "obrzydliwe obrazy, od których mnie mdli w pani mieszczańskim salonie". Słowem, Mikołaj Iwanowicz ulżył sobie. Była czwarta rano. Kiedy mąż ochrypł i zamilkł, Jekatierina Dmitrijewna powiedziała: - Nie może być nic wstrętniejszego niż tłusty i histeryczny mężczyzna - wstała i odeszła do sypialni. Ale Mikołaj Iwanowicz teraz nawet nie obraził się o te słowa. Rozebrawszy się powoli, powiesił ubranie na poręczy krzesła, nakręcił zegarek i z lekkim westchnieniem położył się na świeżej pościeli, rozłożonej na skórzanej kanapie. "Tak, kiepsko żyjemy. Trzeba przebudować całe życie. Niedobrze, niedobrze" - pomyślał otwierając książkę, żeby dla uspokojenia poczytać przed zaśnięciem. Ale zaraz opuścił ją i zaczął nasłuchiwać. W domu było cicho. Ktoś wytarł nos i na ten odgłos zabiło mu serce. "Płacze - pomyślał - aj, aj, aj, zdaje się, że nagadałem niepotrzebnych rzeczy". I kiedy zaczął sobie przypominać cały przebieg rozmowy i to, jak Katia siedziała i słuchała, żal mu się jej zrobiło. Uniósł się na łokciu, gotów już wyjść spod kołdry, ale po całym ciele rozeszła się senność, jakby na skutek wielogodzinnego zmęczenia, opuścił głowę i zasnął. Dasza, rozebrawszy się wswoim czyściutkim pokoiku, wyjęła z włosów grzebień, potrząsnęła głową tak, że od razu wypadły wszystkie szpilki, położyła się do białego łóżka i zakrywszy się po brodę, przymknęła oczy. "Boże, wszystko dobrze! Teraz o niczym nie myśleć, spać". Z kącika oka wypłynęła jakaś śmieszna gęba. Dasza uśmiechnęła się, podgięła kolana i objęła poduszkę. Ciemny, słodki sen okrył ją, lecz nagle wyraźnie rozległ się w pamięci głos Kati: "No, oczywiście, że nieprawda". Dasza otwarła oczy. "Przecież ani słówka, nic nie powiedziałam Kati, tylko zapytałam -prawda czy nieprawda. A ona odpowiedziała tak, jakby dokładnie wiedziała, o czym mowa. Świadomość jak igłą przekłuła całe ciało: "Katia mnie oszukała"! Potem wspominając wszystkie szczegóły rozmowy, słowa i ruchy Kati, Dasza uświadomiła sobie wyraźnie: tak, oczywiście, że kłamstwo. "Była wstrząśnięta. Katia zdradziła męża, ale zdradziwszy, zgrzeszywszy, nakłamawszy, stała się jak gdyby jeszcze bardziej czarująca. Tylko ślepy nie dostrzegłby w niej czegoś nowego, jakiejś szczególnej, znużonej czułości. I kłamie tak, że można zwariować - zakochać się. Ale przecież to kobieta występna. "Nic, nic nie rozumiem". Dasza była podniecona i zbita z tropu. Piła wodę, zapalała i znowu gasiła lampę i do rana przewracała się na łóżku czując, że nie może ani potępić Kati, ani zrozumieć tego, co ona zrobiła. Jekatierina Dmitrijewna także nie mogła zasnąć tej nocy. Leżała na wznak, bezsilnie, z rękami wyciągniętymi na jedwabnej kołdrze i nie ocierając łez płakała dlatego, że czuła w sobie zamęt, zło i nieczystość i że nic nie może zrobić, żeby było inaczej, i nigdy nie będzie taka, jak Dasza -zapalczywa i surowa; płakała również dlatego, że Mikołaj Iwanowicz nazwał ją ulicznicą i o salonie wyraził się, że to salon mieszczański. A potem już gorzko zapłakała z tego powodu, że Aleksiej Aleksiejewicz Biessonow wczoraj o północy zawiózł ją dorożką do zamiejskiego hotelu i tam, nie znając, nie kochając, nie czując nic, co było jej bliskie i drogie, obrzydliwie i bez pośpiechu wziął ją tak, jakby była lalką, różową lalką wystawioną na Morskiej, w magazynie mód paryskich madame Duclef. Rozdział 5. Na Wyspie Wasilijewskiej w dopiero co odbudowanym domu, przy 19 Linii, na czwartym piętrze, mieściła się tzw. "Centralna Stacja Walki z Obyczajowością" w mieszkaniu inżyniera Iwana Iliicza Tielegina. Tielegin wynajął ten lokal na. rok na "obmieszkanie", tanio. Sobie zostawił jeden pokój, pozostałe zaś, umeblowane żelaznymi łóżkami, sosnowymi stołami i stołkami, wynajął z tym zastrzeżeniem, żeby lokatorzy byli "też nieżonaci i koniecznie weseli". Wynalazł mu takich natychmiast jego były kolega szkolny i przyjaciel, Siergiej Siergiejewicz Sapożkow. Byli to: student prawa Aleksander Iwanowicz Żyrow, felietonista i dziennikarz Antoszka Arnoldow, malarz Walet i młoda panna Jelizawieta Rastorgujewa, która jeszcze nie znalazła sobie w życiu zajęcia odpowiadającego jej upodobaniom. Lokatorzy wstawali późno, kiedy Tielegin wracał z fabryki na śniadanie, i nie śpiesząc się przystępowali do swoich zajęć. Antoszka Arnoldow jechał tramwajem na Newski, do kawiarni, po nowiny, potem do redakcji. Walet* zazwyczaj brał się do malowania autoportretu. Sapożkow zamykał się na klucz, żeby pracować - przygotowywał przemówienia i artykuły o nowej sztuce. Żyrow przychodził do Jelizawiety Kijewny i miękkim, miauczącym głosem omawiał z nią zagadnienia życiowe. Pisał wiersze, ale przez ambicję nikomu ich nie pokazywał. Jelizawieta Kijewna uważała go za genialnego. Jelizawieta Kijewna, poza rozmowami z Żyrowem i innymi lokatorami, robiła na drutach długie paski z różnokolorowej włóczki, nie mające określonego przeznaczenia, przy czym śpiewała piersiowym, silnym i fałszywym głosem pieśni ukraińskie albo czesała się w sposób niezwykły, albo też przestawszy śpiewać i rozpuściwszy włosy kładła się do łóżka z książką -zaczytywała się lekturą aż do bólu głowy. Jelizawieta Kijewna była ładną, tęgą i rumianą dziewczyną, z krótkowzrocznymi, jakby namalowanymi oczami; ubierała się z takim brakiem gustu, że nawet lokatorzy Tielegina wymyślali jej za to. Kiedy w domu zjawiał się ktoś nowy, wzywała go do siebie i zaczynała się zawrotna rozmowa, cała zbudowana na ostrzach i przepaściach, przy czym wypytywała: czy jej rozmówca nie ma pociągu do zbrodni? czy zdolny byłby, na przykład, zabić? czy nie odczuwa w sobie "wewnętrznej prowokacji"? - to ostatnie uważała za cechę wszystkich ludzi wybitnych. Lokatorzy Tielegina nawet przybili na jej drzwiach spis tych pytań. Na ogół była to malkontentka, wciąż czekająca na jakieś "przewroty", "koszmarne zdarzenia", które uczynią życie ponętnym, tak żeby żyć pełną piersią, a nie męczyć się przy poszarzałym od deszczu okienku. Tielegin miał sporo uciechy ze swoimi lokatorami, uważał ich za bardzo dobrych ludzi i dziwaków, ale ze względu na brak czasu niezbyt żywy brał udział w ich rozrywkach. Pewnego razu, w okresie Bożego Narodzenia, Siergiej Siergiejewicz Sapożkow zwołał lokatorów i powiedział im, co następuje: - Towarzysze, nadszedł czas działania. Jest nas wielu, ale jesteśmy rozproszeni. Występowaliśmy dotąd w pojedynkę i nieśmiało. Musimy stworzyć falangę i zadać cios społeczeństwu burżuazyjnemu. W tym celu, po pierwsze, zakładamy tę oto grupę inicjatorów, następnie wydajemy proklamację - oto ona: "Jesteśmy nowymi Kolumbami! Jesteśmy genialnymi podżegaczami! Jesteśmy nasionami nowej ludzkości! Żądamy od zalanego tłuszczem społeczeństwa burżuazyjnego zniesienia wszelkich przesądów. Nie ma od dzisiaj ludzi cnotliwych! Rodzinę, porządek społeczny, małżeństwo - znosi się. Żądamy tego". Człowiek - mężczyzna i kobieta - powinien być nagi i wolny. Stosunki płciowe są przywilejem społeczeństwa. Młodzieńcy i dziewczęta. mężczyźńi kobiety, wyłaźcie z wygrzanych legowisk, idźcie, nadzy i szczęśliwi, korowodem pod słońce dzikiego zwierza!"... Następnie Sapożkow powiedział, że trzeba koniecznie wydawać czasopismo futurystyczne pod tytułem "Półmisek Bogów", na które pieniądze częściowo da Tielegin, resztę zaś trzeba będzie wydrzeć z paszczy burżujów - wszystkiego trzy tysiące. Tak została utworzona "Centralna Stacja Walki z Obyczajowością", nazwa wymyślona przez Tielegina, kiedy wróciwszy z fabryki śmiał się do łez z projektu Sapożkowa. Niezwłocznie przystąpiono do wydania pierwszego numeru "Półmiska Bogów". Kilku bogatych mecenasów, adwokaci, a nawet sam Saszka Sakelman, dali potrzebną sumę - trzy tysiące. Zamówiono blankiety na papierze do opakowań, z niezrozumiałym napisem "Centryfuga", i przystąpiono do zapraszania najbliższych współpracowników i zbierania materiału. Malarz Walet rzucił myśl, ażeby pokój Sapożkowa, zamieniony na redakcję, oszpecić cynicznymi rysunkami. Namalował na ścianach dwanaście autoportretów. Długo myślano nad umeblowaniem. Wreszcie zabrano z pokoju wszystko prócz dużego stołu oklejonego złotym papierem. Po ukazaniu się pierwszego numeru w mieście zaczęto mówić o "Półmisku Bogów". Jedni oburzali się, drudzy mówili, że to wszystko nie takie proste i kto wie, czy w niedalekiej przyszłości nie trzeba będzie odesłać Puszkina do archiwum. Krytyk literacki Czyrwa upadł na duchu - w "Półmisku Bogów" nazwano go szubrawcem. Jekatierina Dmitrijewna Smokownikowa natychmiast zaprenumerowała pismo na cały rok i postanowiła zaprosić na wtorek futurystów. Na kolację do Smokownikowów wydelegowano z "Centralnej Stacji" Siergieja Siergiejewicza Sapożkowa. Zjawił się w brudnej kurtce z zielonego barchanu, wypożyczonej z fryzjerni teatralnej, ze sztuki "Manon Lescaut". Demonstracyjnie dużo jadł przy kolacji, przeraźliwie, tak że w nim samym budziło to wstręt, śmiał się patrząc na Czyrwę, przezwał krytyków "szakalami żywiącymi się padliną". Potem rozparł się na krześle i palił poprawiając binokle na mokrym nosie. Na ogół wszyscy spodziewali się czegoś więcej. Po ukazaniu się drugiego numeru postanowiono urządzać wieczory pod nazwą "Wspaniałe bluźnierstwa". Na jedno z takich bluźnierstw przyszła Dasza. Drzwi frontowe otworzył jej Żyrow i natychmiast zaczął zdejmować z Daszy buty. futro, zdjął nawet jakąś nitkę z jej sukni. Daszę zdziwiło, że w przedpokoju czuć kapustą. Żyrow, prześlizgując się za nią boczkiem po korytarzu na miejsce bluźnierstwa, zapytał: - Niech pani powie, jakich perfum pani używa? Wyjątkowo miłe perfumy. Następnie, zdziwiło Daszę prostactwo całego tego zuchwalstwa, które narobiło tyle hałasu. Co prawda, na ścianach były porozrzucane oczy, nosy, ręce, wstydliwe części ciała, padające drapacze nieba - słowem, wszystko, co się składało na portret Wasilija Wieniaminowicza Waleta, który stał tam w milczeniu, z zygzakami namalowanymi na policzkach. Co prawda, gospodarze i goście - a byli między nimi prawie wszyscy młodzi poeci, bywający we wtorki u Smokownikowów - siedzieli na nie heblowanych deskach, położonych na pieńkach - dar Tielegina. Co prawda, przesadnie namiętnymi głosami deklamowano wiersze o samochodach pełznących po stropie nieba, o "splunięciach w starego niebiańskiego syfilityka", o młodych szczękach, którymi autor rozgryzał jak orzechy kopuły cerkiewne, o jakimś aż do bólu głowy niezrozumiałym świerszczu w covercoacie, z Baedeckerem i lunetą, skaczącym z okna na ulicę. Ale Daszy nie wiadomo dlaczego wszystkie te okropności wydawały się ubogie. Naprawdę podobał się jej tylko Tielegin. W czasie rozmowy podszedł do Daszy i zapytał ją z uśmiechem zażenowania, czy życzy sobie herbaty z kanapkami. - Herbatę i kiełbasę mamy zwyczajne, dobre. Miał opaloną twarz, wygoloną i prostoduszną, i dobre niebieskie oczy, które w razie potrzeby umiały być zapewne mądre i twarde. Dasza pomyślała, że zrobi mu przyjemność, jeżeli się zgodzi, wstała i poszła do stołowego. Tam na stole stał półmisek z kanapkami i pogięty samowar. Tielegin natychmiast uprzątnął brudne talerze i postawił je w kącie, wprost na podłodze, rozejrzał się szukając ścierki, wytarł stół chustką do nosa, nalał Daszy herbaty i wybrał "najdelikatniejszą" kanapkę. Wszystko to zrobił bez pośpiechu swoimi dużymi, silnymi rękami i, jakby szczególnie mu na tym zależało, żeby Dasza czuła się swojsko pośród tego śmietnika, mówił: - Nasze gospodarstwo nie jest nadzwyczajne, to prawda, ale herbata i kiełbasa pierwszorzędne, od Jelisiejewa. Były cukierki, ale zjedzono, chociaż - zagryzł wargi, popatrzył na Daszę, w jego niebieskich oczach pojawił się przestrach, potem zdecydowanie - jeżeli pani pozwoli? - i wyciągnął z kieszonki dwa karmelki w papierkach. "Z takim się nie zginie" - pomyślała Dasza i również, żeby mu zrobić przyjemność, powiedziała: - To właśnie moje ulubione karmelki. Potem Tielegin przysiadłszy boczkiem na wprost Daszy zaczął uważnie patrzeć w słoik od musztardy. Na jego dużym i szerokim czole z naprężenia nabrzmiała żyła. Ostrożnie wyciągnął chustkę i wytarł czoło. Usta Daszy same rozszerzały się w uśmiechu: temu dużemu, ładnemu człowiekowi do tego stopnia brak pewności siebie, że gotów schować się za, słoik od musztardy. Gdzieś w Arzamasie - tak się jej wydawało - ma czyściutką matkę-staruszkę, która pisze do niego stamtąd surowe listy O jego "stałym zwyczaju pożyczania pieniędzy różnym durniom", o tym, że tylko "skromnością i pracowitością zdobędziesz sobie, mój drogi, szacunek u ludzi". A on, oczywiście, wzdycha nad tymi listami zdając sobie sprawę, jak mu daleko do doskonałości. Dasza poczuła tkliwość do tego człowieka. - Gdzie pan pracuje? - zapytała. Tielegin natychmiast podniósł oczy, dostrzegł jej uśmiech i uśmiechnął się szeroko. - W Zakładach Bałtyckich. - Czy ma pan ciekawą pracę? - Nie wiem. Moim zdaniem - każda praca jest ciekawa. - Zdaje mi się, że robotnicy powinni pana bardzo lubić. - Nigdy o tym nie myślałem. Ale sądzę, że nie powinni lubić. Za co mnie mają lubić? Jestem dla nich surowy. Chociaż pozostajemy w dobrych stosunkach, oczywiście. W stosunkach koleżeńskich. - Niech pan powie - czy panu rzeczywiście podoba się wszystko, co dzisiaj działo się w tym pokoju? Zmarszczki znikły z czoła Iwana Iliicza, roześmiał się głośno: - Dzieciaki! Zawołani awanturnicy! Wspaniali smarkacze. Jestem bardzo zadowolony ze swoich lokatorów, Dario Dmitrijewno. Czasami ma się przykrości w pracy, wraca człowiek do domu zdenerwowany, a tu mu plotą jakieś brednie... Na drugi dzień, kiedy się przypomni - można skonać ze śmiechu. - A mnie te bluźnierstwa bardzo się nie podobały - powiedziała Dasza surowo - to po prostu brudne. Ze zdziwieniem popatrzył jej w oczy. Potwierdziła - "bardzo mi się nie podobały". - To pewne, że przede wszystkim ja jestem winien - powiedział Iwan Iliicz z namysłem - ja ich do tego zachęcałem. Rzeczywiście, zaprosić gości i cały wieczór mówić nieprzyzwoitości... To straszne, że dla pani to wszystko było takie nieprzyjemne. Dasza z uśmiechem patrzyła mu w twarz. Mogłaby wszystko powiedzieć temu prawie nie znanemu jej człowiekowi. - Wydaje mi się, Iwanie Iliiczu, że panu zupełnie coś innego powinno się podobać. Wydaje mi się, że pan jest dobrym człowiekiem. O wiele lepszym, niż pan sam o sobie myśli. Naprawdę, naprawdę. Dasza podparłszy brodę rękami, małym palcem dotykała warg. Oczy jej się śmiały, a jemu wydawały się straszne - były tak wstrząsająco piękne: szare, duże, chłodnawe. Iwan Iliicz z wielkiego zdenerwowania zginał i prostował łyżeczkę. Na jego szczęście do stołowego weszła Jelizawieta Kijewna; na ramionach miała szal turecki, a na uszach dwa warkocze skręcone w baranie rogi. Podała Daszy długą miękką rękę, przedstawiła się: - Rastorgujewa - usiadła i powiedziała: - Dużo, dużo mi o pani opowiadał Żyrow. Studiowałam dziś twarz pani. Zżymała się pani. To dobrze. - Lizo, czy chce pani zimnej herbaty? - spiesznie zapytał Iwan Iliicz. - Nie, Tielegin, przecież pan wie, że ja nigdy nie pijam herbaty... A więc, myśli pani sobie, oczywiście, cóż to za dziwaczna istota mówi z panią? Jestem nikim. Nicość. Niezdarna i zepsuta. Iwan Iliicz, który stał przy stole, odwrócił się zrozpaczony. Dasza spuściła oczy. Jelizawieta Kijewna przypatrywała się jej z uśmiechem. - Pani jest elegancka, zamożna i bardzo przystojna. Proszę nie zaprzeczać, sama pani o tym wie. Oczywiście, zakochują się w pani dziesiątki mężczyzn. Przykro pomyśleć, że to wszystko skończy się w sposób bardzo prosty - przyjdzie samiec, narodzi mu pani dzieci, potem umrze. Nuda! Daszy drżały wargi od doznanej obrazy. - Ja nawet nie mam zamiaru być niezwykła - odpowiedziała - i nie wiem, dlaczego pani się tak przejmuje moim przyszłym życiem. Jelizawieta Kijewna jeszcze weselej się uśmiechnęła, oczy jej zaś nadal były smutne i łagodne. - Przecież uprzedzałam panią, że jestem nędzna jako człowiek i wstrętna jako kobieta. Znosić mnie mogą bardzo nieliczni, i to z litości, jak na przykład Tielegin. - Diabli wiedzą, co pani mówi, Lizo - mruknął nie podnosząc głowy. - Niczego od pana nie żądam, Tielegin, niech się pan uspokoi. -I znowu zwróciła się do Daszy. - Czy pani przeżywała kiedy burzę? Ja przeżyłam jedną burzę. Był człowiek, którego kochałam, on zaś nienawidził mnie, oczywiście. Przebywałam wtedy nad Morzem Czarnym. Była burza. Mówię do tego człowieka: "Jedźmy"... Ze złości pojechał ze mną... Poniosło nas na pełne morze... Dopieroż było wesoło! Diabelnie wesoło! Zrzucam z siebie ubranie i mówię mu... - Lizo - powiedział Tielegin krzywiąc usta i nos - pani kłamie. Wiem, że nic takiego nie było. Wtedy Jelizawieta Kijewna popatrzyła na niego z niezrozumiałym uśmiechem i nagle zaczęła się śmiać. Oparła łokcie na stole, ukryła w nich twarz i śmiejąc się potrząsała pełnymi ramionami. Dasza wstała i powiedziała Tieleginowi, że chce iść do domu i wyjdzie, jeżeli to możliwe, nie żegnając się z nikim. Iwan Iliicz podał Daszy futerko tak ostrożnie, jakby i ono było również częścią jej istoty, zszedł na dół po ciemnych schodach wciąż zapalając zapałki i przepraszając, że tak ciemno, wietrzno i ślisko, odprowadził Daszę do rogu i wsadził do sanek, powożonych przez staruszka-dorożkarza i ciągniętych przez starego konika zasypanego śniegiem. I długo jeszcze stał i patrzył, bez czapki i bez palta, jak topniały i rozpływały się w żółtej mgle niziutkie sanki z siedzącą w nich postacią dziewczyny. Potem nie śpiesząc się wrócił do mieszkania, do stołowego, Przy stole, w nie zmienionej pozie - z twarzą ukrytą w dłoniach - siedziała Jelizawieta Kijewna. Tielegin podrapał podbródek i powiedział krzywiąc się: - Lizo. Wtedy szybko, nazbyt szybko podniosła głowę. - Lizo, niech mi pani wybaczy, ale dlaczego pani zawsze wszczyna taką rozmowę, że wszystkim jest głupio i wstyd! - Zakochał się - cicho powiedziała Jelizawieta Kijewna patrząc wciąż na niego krótkowzrocznymi, smutnymi, jakby namalowanymi oczami - widzę od razu. A to nuda! - To zupełna nieprawda! Ta rozmowa jest dla mnie bardzo przykra. - No, to przepraszam - wstała leniwie i odeszła wlokąc za sobą po podłodze zakurzony turecki szal. Iwan Iliicz chodził jakiś czas w zamyśleniu, napił się zimnej herbaty, potem wziął krzesło, na którym siedziała Daria Dmitrijewna, i odniósł je do swojego pokoju. Tam zastanowił się chwilę, postawił je w kącie i złapawszy się całą garścią za nos powiedział jak gdyby z najwyższym zdumieniem: - Niedorzeczność! Brednie! Dla Daszy spotkanie to nie różniło się od "wielu innych - poznała bardzo miłego człowieka, i tyle. Dasza była jeszcze w tym wieku, kiedy się źle widzi i słyszy: słuch jest przygłuszony szumem krwi, a uczy wszędzie - nawet w twarzach ludzkich - widzą jak w lustrze tylko własne odbicie. W takim okresie tylko szpetota działa na fantazję, a ładni ludzie, czarujące widoki i skromne piękno sztuki są stałą świtą dziewiętnastoletniej królowej. Inaczej było z Iwanem Iliiczem. Teraz, kiedy od wizyty Daszy upłynął przeszło tydzień, zaczęło mu się wydawać dziwne, jak mogła niepostrzeżenie (nawet się z nią od razu nie przywitał) i po prostu (weszła, usiadła, położyła mufkę na kolanach) zjawić się w ich rozpustnym mieszkaniu, ta dziewczyna o delikatnej, bladoróżowej cerze, w czarnej sukni, z wysoko upiętymi popielatymi włosami i dumnymi, dziecięcymi ustami. Niepojęte było, jak odważył się spokojnie mówić z nią o kiełbasie od Jelisiejewa. I wyciągnął z kieszeni ciepłe karmelki i poczęstował? Łajdak! Iwan Iliicz w swoim życiu (niedawno skończył dwadzieścia dziewięć lat) kochał się sześć razy: jeszcze jako uczeń szkoły realnej w Kazaniu -w dorosłej pannie, Marusi Chwojewej, córce weterynarza, od dawna już i bezskutecznie spacerującej, zawsze w jednym i tym samym pluszowym paletku, po głównej ulicy, o czwartej; ale Marusia Chwojewa nie miała czasu na żarty - Iwan Iliicz dostał kosza i bezpośrednio potem poczuł słabość do bawiącej na gościnnych występach Ady Tille, która zdobywała sobie mieszkańców Kazania tym, że w operetkach, niezależnie od epoki, pokazywała się w miarę możności w kostiumie kąpielowym, co dyrekcja podkreślała w afiszach: "Słynna Ada Tille, która otrzymała złoty medal za piękne nogi". Iwan Iliicz posunął się nawet do tego, że przyszedł do jej mieszkania i ofiarował zerwane w miejskim ogrodzie kwiaty. Ale Ada Tille, dając te kwiaty do powąchania kudłatemu pieskowi, powiedziała Iwanowi Illiczowi, że tutejszy wikt zupełnie popsuł jej żołądek, i poprosiła go, żeby pobiegł do apteki. Na tym się skończyło. Następnie już jako student w Petersburgu zakochał się w medyczce Wilbuszewicz i nawet chodził na spotkania z nią do prosektorium, ale jakoś samo przez się nic z tego nie wyszło i Wilbuszewicz wyjechała na posadę do jakiegoś ziemstwa. Pewnego razu Iwana Iliicza pokochała do łez, do rozpaczy modystka z dużego magazynu" Zinoczka, i Tielegin, jako człowiek miękkiego serca, robił wzruszony wszystko, co jej się podobało, jednak odetchnął z ulgą, kiedy wraz z filią firmy wyjechała do Moskwy - opuściło go stałe poczucie jakichś nie spełnionych zobowiązań. Ostatnią miłość przeżywał przed dwoma laty, w czerwcu. W podwórzu, na które wychodziło okno jego pokoju, naprzeciwko w oknie, codziennie o zmierzchu, pojawiała się chudziutka i bledziutka dziewczyna i otworzywszy okno, starannie trzepała i czyściła szczotką swoją zawsze jedną i tę samą zrudziałą suknię. Potem wkładała ją i wychodziła, żeby posiedzieć w parku. Tam, w parku, o cichym zmierzchu Iwan Iliicz rozmówił się z nią - i odtąd co wieczór spacerowali razem, wychwalając petersburski zachód słońca i rozmawiając. Dziewczyna ta, Ola Komarowa, była samotna, pracowała u rejenta i wciąż chorowała - kaszlała. Rozmawiali o owym kaszlu, o chorobie, o tym, że wieczorami smutno człowiekowi samotnemu, i o tym, że jakaś jej znajoma Kira pokochała dobrego człowieka i wyjechała z nim na Krym. Rozmowy te były nudne. Ola Komarowa tak dalece nie wierzyła już w swoje szczęście, że nie krępując się zwierzała się Iwanowi Iliiczowi ze swoich najskrytszych myśli, mówiła nawet, iż czasami liczy na to, że - kto wie - może on nagle pokocha ją, ożeni się i wywiezie na Krym. Iwan Iliicz bardzo jej współczuł i odnosił się do niej z szacunkiem, ale jakoś nie mógł pokochać, chociaż czasami, po rozmowie z nią, leżąc na kanapie o zmierzchu myślał - jaki z niego egoista, nieczuły i zły człowiek. Jesienią Ola Komarowa zaziębiła się i położyła do łóżka. Iwan Iliicz odwiózł ją do szpitala, a stamtąd na cmentarz. Przed śmiercią powiedziała: "Jeżeli wyzdrowieję, ożeni się pan ze mną"? "Słowo honoru, że się ożenię" - odpowiedział Iwan Iliicz. Uczucie dla Daszy nie było podobne do tych poprzednich. Jelizawieta Kijewna powiedziała: "Zakochał się". Ale zakochać się można w czymś, co przypuszczalnie jest dostępne, a nie można zakochać się na przykład w posągu, w obłoku. Dla Daszy miał jakieś szczególne, nie znane mu uczucie, przy tym nie bardzo zrozumiałe, bo niewiele było do niego powodów - kilka minut rozmowy i krzesło w kącie pokoju. Uczucie to było nawet niezbyt mocne, ale Iwan Iliicz sam chciał teraz stać się innym, również wyjątkowym, zaczął bacznie zwracać uwagę na siebie. Myślał często: "Niedługo skończę trzydziestkę, a żyłem dotąd tak jak chwast na zapuszczonej łące. Egoizm i obojętność w stosunku do ludzi. Trzeba wziąć się w garść, dopóki nie jest za późno". W końcu marca, w jeden z tych pierwszych dni wiosennych, które niespodziewanie wdzierają się do białego od śniegu, ciepło otulonego miasta, kiedy od rana zabłysną i zadzwonią krople z gzymsów i z dachów, woda zaszumi w rynnach, zielone potoczki popłyną pod nimi, śnieg stopnieje na ulicach, asfalt zacznie parować i wysychać miejscami, kiedy futro zacznie ciążyć na ramionach, spojrzysz a już jakiś mężczyzna ze spiczastą bródką) idzie bez palta i wszyscy oglądają się za nim z uśmiechem, a kiedy podniesiesz głowę, niebo takie bezdenne i niebieskie, jakby wymyte wodą w taki dzień, o pół do czwartej, Iwan Iliicz wyszedł z biura technicznego na Newskim, rozpiął futro z tchórzy i zmrużył oczy od słońca: "Jednak niezgorzej jest żyć na świecie". I w tej samej chwili zobaczył Daszę. Szła wolno brzegiem trotuaru w niebieskim wiosennym palcie i machała lewą ręką, w której trzymała paczkę. ; na jej niebieskiej czapeczce kołysały się białe rumianki; twarz miała zamyśloną i smutną. Szła po tej stronie, gdzie na kałuże, na szyny tramwajowe, w szyby, w plecy przechodniów, pod ich nogi, na szprychy i miedziane blachy pojazdów świeciło z niebieskiej otchłani ogromne słońce, kosmate, płonące wiosennej jasności;). Dasza jakby wyszła z tej niebieskości i światła i przeszła, zniknęła w tłumie. Iwan Iliicz długo patrzył w te, stronę,. Serce powoli biło w piersi. Powietrze było gęste, wonne, odurzające. Iwan Iliicz wolno doszedł do rogu i założywszy ręce w tył długo stał przed słupem ogłoszeniowym. "Nowe i ciekawe przygody Kuby-Rozpruwacza" przeczytał i zdał sobie sprawę" że nic nie rozumie i że jest tak szczęśliwy, jak jeszcze nigdy w życiu. Odszedłszy od słupa, po raz drugi zobaczył Daszę. Wracała, wciąż, tak samo - z rumiankami i paczką brzegiem trotuaru. Podszedł do niej, zdjął kapelusz: Dario Dymitrijewno, jaki cudowny dzień... Drgnęła z lekka. Potem podniosła na niego chłodnawę oczy - światło załamywało się w nich zielonymi punkcikami uśmiechnęła się łagodnie i podała rękę w białej giemzowej rękawiczce, mocno, po przyjacielsku. Jak to dobrze, że pana spotkałam. Nawet myślałam dzisiaj o panu... Naprawdę, naprawdę myślałam. Dasza kiwnęła główką i na czapeczce zakołysały się rumianki. Miałem coś do załatwienia na Newskim, Dario Dmitrijewno, a teraz cały dzień wolny... I to jaki dzień... Iwan Ilicz ściągnął usta powstrzymując uśmiech. Dasza zapytała: Czy mógłby mnie pan odprowadzić do domu. Skręcili w boczną ulicę i szli teraz w cieniu. Iwanie Iliiczu, czy nie zlęknie się pan, jeżeli zapytam o coś. Tak, oczywiście, właśnie z panem o tym pomówię. Tylko niech mi pan od razu odpowiada. Niech pan odpowiada nie po namyśle, ale od razu - kiedy zapytam, niech pan zaraz da odpowiedź. Twarz miała zatroskaną, brwi zmarszczone. - Dawniej wydawało mi się - przesunęła ręką w powietrzu - że są złodzieje, kłamcy, zabójcy... Istnieją gdzieś na boku. tak samo jak węże, pająki, myszy. A ludzie, wszyscy ludzie może są nawet śmieszni, mają swoje słabości i dziwactwa - ale wszyscy są dobrzy i czyści... O, widzi pan - tam idzie panienka - jest taka, jaka jest. Cały świat wydawał mi się jak gdyby namalowany cudownymi farbami. Czy pan mnie rozumie? - Ależ to piękne, Dario Dmitrijewno... - Niech pan poczeka. A teraz jak gdybym zapadała się w ten obraz, w ciemność, w duszność... Widzę, że człowiek może być czarujący, nawet jakiś szczególnie wzruszający - wprost namacalnie - i grzeszyć, okropnie przy tym grzeszyć. Niech pan nie sądzi, że mam na myśli ściąganie ciasteczek z kredensu - nie, prawdziwy grzech: kłamstwo. - Dasza odwróciła się, zadrgała jej broda. -Człowiek ten jest cudzołóżcą. Kobieta, mężatka. A więc wolno? Pytam pana, Iwanie Iliiczu. - Nie, nie wolno. - Dlaczego nie wolno? - Tego nie mogę w tej chwili powiedzieć. Ale czuję, że nie wolno. - A czy pan sądzi, że ja sama tego nie czuję? Od drugiej włóczę się w rozterce. Dzień taki jasny, piękny, a mnie się wydaje, że w tych domach pochowali się za firankami czarni ludzie. A ja muszę być razem z nimi, rozumie pan? - Nie, nie rozumiem - odpowiedział szybko. - Właśnie, że muszę. Ach, jakie ja mam zmartwienie! To znaczy, że po prostu jestem małą dziewczynką. A to miasto jest zbudowane nie dla małych dziewczynek, tylko dla dorosłych. Dasza zatrzymała się przed bramą i czubkiem wysokiego bucika zaczęła przesuwać w tył i naprzód po asfalcie pudełko od papierosów z etykietką -zielona dama z dymem snującym się z ust... Iwan Iliicz, patrząc na lakierowany czubek bucika Daszy czuł, jak gdyby Dasza topniała, rozpływała się we mgle. Chciałby ją zatrzymać, ale jaką siłą? Jest taka siła, czuł, jak mu ta siła ściska serce, dławi gardło. Ale dla Daszy całe jego uczucie jest jak cień na ścianie, bo i on sam nie jest niczym więcej, jak tylko dobrym, poczciwym Iwanem Iliiczem. - No, do widzenia, dziękuję panu. Iwanie Iliiczu. Jest pan bardzo poczciwy i dobry. Nie jest mi lżej, jednakże jestem panu bardzo, bardzo wdzięczna. Pan mnie zrozumiał, prawda? Takie to sprawy na świecie. Trudno, trzeba być dorosłą. Niech pan wstąpi do nas w wolnej chwili, bardzo proszę. - Uśmiechnęła się, potrząsnęła jego ręką i weszła do bramy znikając tam w ciemności. Rozdział VI. DaSza otwarła drzwi do swego pokoju i zatrzymała się zdumiona: pachniało świeżymi kwiatami i natychmiast spostrzegła na toalecie koszyk z wysokim pałąkiem i niebieską wstążką. Podbiegła i zanurzyła w nim twarz. Były to fiołki parmeńskie, pomięte i wilgotne. Dasza była podniecona. Od rana chciało się jej czegoś nieokreślonego, a teraz zrozumiała, że chciało jej się właśnie fiołków parmeńskich. Ale kto je przysłał? Kto dzisiaj myślał o niej tak troskliwie, kto odgadł nawet to, czego ona sama nie wiedziała? Tylko ta wstążka - to już całkiem nie na miejscu. Odwiązując ją Dasza pomyślała: "Chociaż niespokojna, ale niezła dziewczyna. Popełniajcie, jakie chcecie, grzeszki - a ona pójdzie swoją drogą. A może myślicie, że zanadto zadziera nosa? Znajdą się ludzie, którzy będą mieli zrozumienie dla zadanego nosa, a nawet należycie go ocenią". We wstążkę była wsunięta gruba kartka papieru z dwoma słowami, napisanymi dużym, nieznajomym pismem: "Kochaj miłość". Na odwrotnej stronie: "Zakłady ogrodnicze Nicea". To znaczy, że tam w sklepie ktoś napisał: "Kochaj miłość". Dasza z koszykiem w ręku wyszła na korytarz i zawołała: - Mogoł, kto mi przyniósł te kwiaty? Wielki Mogoł popatrzyła na kwiaty i niewinnie westchnęła - te rzeczy zupełnie jej nie dotyczyły. - Jekatierinie Dmitrijewnie przyniósł chłopak ze sklepu. A pani kazała postawić je panience. - Czy powiedział od kogo? - Nic nie mówił, powiedział tylko, żeby oddać pani. Dasza wróciła do siebie i stanęła przy oknie. Za szybami widać było zachód słońca - z lewej strony, spoza ceglanej ściany sąsiedniego domu rozlewał się na niebie, zieleniał i szarzał. W tej zieleniejącej pustce pokazała się gwiazda, migocząc lśniła jakby wymyta. W dole, na wąskiej i zamglonej teraz ulicy, od razu na całej jej długości, zapłonęły elektryczne kule, jeszcze niejasne i nie świecące. W pobliżu zatrąbił samochód i widać było, jak pojechał ulicą w wieczorną mgłę. W pokoju zupełnie się ściemniło i subtelnie pachniały fiołki. Przysłał je ten, z którym Katia popełniła grzech. To jasne. Dasza wstała i myślała, że jak mucha wpadła w coś podobnego do pajęczyny, coś subtelnego i kuszącego. To "coś" było w wilgotnym zapachu kwiatów, w dwóch słowach: "Kochaj miłość", przesadnych i niepokojących, i w wiosennym czarze tego wieczoru. I nagle serce jej zaczęło bić mocno i prędko. Dasza uczuła, jak gdyby dotykała palcami, widziała, słyszała, doznawała czegoś niedozwolonego, tajemnego, palącego słodyczą. Niespodzianie, jak gdyby całą duszą, udzieliła sobie pozwolenia. I trudno zrozumieć, jak to się stało, że w tej samej chwili była już na drugim brzegu. Surowość, lodowata ścianka stopniała i rozpłynęła się w mgiełkę, taką samą jak ta na końcu ulicy, dokąd bezszelestnie odjechał samochód z dwiema paniami w białych kapeluszach. Dasza czuła bicie serca i lekki zawrót głowy; w całym ciele wesołym dreszczykiem śpiewała muzyka: "Żyję, kocham. Radość, życie, cały świat - moje, moje, moje". - Niech no pani posłucha, moja kochana - powiedziała Dasza na głos, otwierając oczy - pani jest dziewicą, pani po prostu ma bardzo nieznośny charakter... Odeszła w oddalony kąt pokoju, usiadła na dużym, miękkim fotelu i bez pośpiechu zdzierając papier z tabliczki czekolady zaczęła sobie przypominać wszystko, co się zdarzyło w ciągu tych dwóch tygodni. W domu nic się nie zmieniło. Katia nawet stała się jakaś szczególnie czuła dla Mikołaja Iwanowicza. Był wesoły i zamierzał budować willę w Finlandii. Tylko Dasza przeżywała w milczeniu tę "tragedię" dwojga oślepłych ludzi. Nie decydowała się zwrócić z tym do siostry pierwsza, a Katia, zawsze tak wrażliwa na nastroje Daszy, tym razem nic nie spostrzegała. Jekatierina Dmitrijewna zamawiała dla siebie i dla Daszy wiosenne suknie na Wielkanoc, przesiadywała u szwaczek i modystek, brała udział w dobroczynnych bazarach, na prośbę Mikołaja Iwanowicza urządzała wieczór literacki z nieoficjalnym celem zebrania funduszu na rzecz komitetu lewego skrzydła partii socjaldemokratycznej - tak zwanych bolszewików, biedujących w Paryżu - przyjmowała gości oprócz wtorków jeszcze i we czwartki, słowem, nie miała ani chwili wolnej. "A pani w tym czasie tchórzyła, na nic się nie decydowała i rozmyślała o rzeczach, których zupełnie nie rozumiała i nie zrozumie, póki sama nie opali skrzydełek" - pomyślała Dasza i zaśmiała się cicho. Z tego ciemnego jeziora, w które wpadały kulki lodu i skąd nie można się było spodziewać niczego dobrego, powstał, jak to się często zdarzało w ciągu tych dni, cierpki i zły obraz Biessonowa. Poddała się mu i on zapanował nad jej myślami. Dasza uspokoiła się. W ciemnym pokoju tykał zegarek. Później daleko w mieszkaniu trzasnęły drzwi i głos siostry zapytał: - Dawno wróciłaś? Dasza wstała z fotela i wyszła do przedpokoju. Jekatierina Dmitrijewna natychmiast powiedziała: Dlaczego jesteś taka czerwona? Mikołaj Iwanowicz, szybko zatarłszy ręce rzucił żart z repertuaru amanta-rezonera. Dasza opatrzywszy z nienawiścią, na jego miękkie, duże usta poszła z Katią, do jej sypialni, tam przysiadłszy koło toalety, wytwornej i subtelnej jak wszystko w pokoju siostry, zaczęła słuchać opowiadaniu o znajomych spotkanych na spacerze. Jekatierina Dmitrijewna opowiadając porządkowała bieliżniarkę, gdzie leżały rękawiczki, kawałki koronek, woalki, jedwabne pantofelki - mnóstwo małych głupstewek pachnących jej perfumami. Okazało się ze Kiereński znowu przegapił proces i siedzi bez pieniędzy: spotkałam jego żonę narzeka, że strasznie teraz ciężko żyć. U Timiria z jewowmira. Scheinberg znów się zszedł ze swoją histeryczką, powiadali że nawet strzelała się w jego mieszkaniu. Ot, wiosna, wiosna! A jaki dzień dzisiaj! Wszyscy chodzą po ulicy jak pijani. I jeszcze jedna nowinka spotkaliśmy Akundina. zapewnia, że w najbliższym czasie będzie rewolucja. Rozumiesz, w fabrykach, na wsi wszędzie ferment. Ach. żeby już jak najprędzej! Mikołaj Iwanowicz tak się ucieszył, że zawiózł mnie do Pivakau i wypiliśmy butelkę szampana, ni z tego, ni z owego, za pomyślność przyszłej rewolucji. I Dasza w milczeniu słuchając siostry wyciągała i wkładała korki kryształowych flakonów. - Katiu powiedziała niespodzianie rozumiesz: takiej, jaką jestem, nikt nie potrzebuje. Jekatierina Dmitrijewna, z jedwabną pończochą naciągniętą na rękę, odwróciła się i uważnie popatrzyła na siostrę. - Najważniejsze, że - taka - nie jestem potrzebna samej sobie. To coś w tym rodzaju, jakby ktoś postanowił sobie nie jeść nic prócz, surowej marchwi i uważał, że to go stawia o wiele wyżej od innych ludzi... - Nie rozumiem cię -powiedziała Jekatierina Dmitrijewna. Dasza popatrzyła na jej plecy i westchnęła: - Wszyscy są źli i wszystkich potępiam. Jeden jest głupi, drugi wstrętny, trzeci brudny. Tylko ja jestem dobra. Czuję się tu obca. bardzo mi ciężko z tego powodu. Ja i ciebie potępiam, Katiu. - Za co? - nie odwracając się, cicho zapytała Jekatierina Dmitrijewna. - No, zrozum. Chodzę z zadartym nosem i to cała moja zaleta. To jest po prostu głupie i sprzykrzyło mi się być obcą pomiędzy wami. Jednym słowem, rozumiesz, bardzo mi się podoba pewien człowiek. Dasza powiedziała to ze spuszczoną głową; wsunęła palce w kryształowy flakonik i nie mogła go stamtąd wyciągnąć. - No cóż, dziecinko, chwała Bogu, że ci się podoba. Będziesz szczęśliwa. I któż ma być szczęśliwy, jeśli nie ty. Jekatierina Dmitrijewna leciutko westchnęła. - Widzisz, Katiu, wszystko to nie jest takie proste. Moim zdaniem - ja go nie kocham. - Jeżeli ci się podoba, to pokochasz. - Właśnie w tym rzecz, że on mi się nie podoba. Wtedy Jekatierina Dmitrijewna zamknęła drzwiczki bieliźniarki i zatrzymała się obok Daszy. - Przecież przed chwilą powiedziałaś, że ci się podoba... Doprawdy, że... - Katiusza. nie łap za słówka. Pamiętasz. Anglika w Siestroriecku ten to podobał mi się, byłam w nim nawet zakochana. Ale wtedy byłam sobą... Złościłam się, chowałam, ryczałam po nocach. A ten... Ja nawet nie wiem, czy to on... Nie, to on, to on... Odurzył mnie... i cała teraz jestem inna. Jakbym zaczadziała od jakiegoś dymu... Gdyby wszedł teraz do mojego pokoju anibym drgnęła... Rób. co chcesz... - Dasza. co ty mówisz? Jekatierina Dmitrijewna przysiadła się na krzesło Daszy. przytuliła ją do siebie, wzięła jej gorącą rękę. pocałowała w dłoń. ale Dasza oswobodziła się powoli, westchnęła, podparła głowę i długo patrzyła w granatowe okno, na gwiazdy. - Dasza. jak on się nazywa. - Aleksiej Aleksiejewicz Biessonow. Wtedy Katia przesiadła się na sąsiednie krzesło, położyła rękę na gardle i siedziała bez ruchu. Dasza nie widziała jej twarzy twarz była ukryta w cieniu ale czuła, że powiedziała jej coś strasznego. "No, to tym lepiej" - pomyślała odwracając się. I od owego "tym lepiej" zrobiło jej się lekko i pusto. - Dlaczego, powiedz mi, proszę, wszyscy inni mogą, a ja nie mogę? Od dwóch lat słyszę o sześciuset sześćdziesięciu sześciu pokusach, a w ciągu całego życia tylko raz całowałam się ze sztubakiem na ślizgawce. Westchnęła głośno i zamilkła. Jekatierina Dmitrijewna siedziała teraz schylona, opuściwszy ręce na kolana. - Biessonow to bardzo zły człowiek - powiedziała - to straszny człowiek, Daszeńko. Czy słuchasz mnie? - Tak. - On cię złamie. - Ano, cóż teraz począć! - Ja nie chcę tego! Niech lepiej ktoś inny... Tylko nie ty, tylko nie ty, kochanie! - Dlaczego Biessonow ma być zły, powiedz mi? - Nie mogę ci powiedzieć... Nie wiem... Ale wzdrygam się myśląc o nim - A przecież on tobie, zdaje się, też podobał się troszeczkę? - Nigdy... Nienawidzę go! Niech cię Bóg broni przed nim. - Widzisz, Katiusza... Teraz już na pewno wpadnę w jego sieci. - O czym ty mówisz?... Myśmy obie zwariowały! Ale Daszy podobała się właśnie taka rozmowa, w której jakby ona sama szła na palcach po wąskiej deszczułce. Podobało jej się, że Katia tak się przejmuje. O Biessonowie już prawie wcale nie myślała, ale celowo zaczęła opowiadać o swoim uczuciu dla niego, opisywała spotkania, jego twarz. Wszystko to wyolbrzymiała i stwarzała pozory, że męczy się po całych nocach i nieomal w tej chwili gotowa biec do Biessonowa. W końcu ją samą to rozśmieszyło, miała ochotę schwycić Katię za ramiona, wycałować: "No, jeżeli już ktoś jest głupiutki, to ty, Katiusza". Ale Jekatierina Dmitrijewna nagle ześlizgnęła się z krzesła na dywanik, objęła Daszę, położyła głowę na jej kolanach i drżąc na całym ciele, krzyknęła jakimś strasznym głosem: - Przebacz, przebacz mi!... Dasza, przebacz mi! Dasza przestraszyła się. Nachyliła się nad siostrą i ze strachu, a także z litości sama zaczęła płakać i pochlipując pytać - o czym Katia mówi, co jej przebaczyć? Ale Jekatierina Dmitrijewna ścisnęła zęby i tylko pieściła siostrę, całowała jej ręce. Przy obiedzie Mikołaj Iwanowicz spojrzawszy na obie siostry powiedział: - Tak. A czy nie mógłbym i ja zostać wtajemniczony w przyczynę tych łez? - Przyczyną łez są moje wstrętne nastroje - spiesznie odpowiedziała Dasza. - Uspokój się, proszę, i bez ciebie wiem, że nie jestem warta nawet paznokietka twojej małżonki. Pod koniec obiadu, podczas kawy, przyszli goście. Mikołaj Iwanowicz orzekł, że ze względu na nastroje rodzinne jest rzeczą konieczną pojechać do knajpy. Kuliczok zaczął dzwonić do garażów, Katię i Daszę wysłano, żeby się przebrały. Przyszedł Czyrwa i usłyszawszy, że wybierają się do knajpy, niespodzianie rozgniewał się: - Kto w końcu cierpi wskutek tych bezustannych pijatyk? Literatura rosyjska. Ale i jego razem z innymi zabrano do samochodu. W "Północnej Palmirze" było tłoczno i gwarno, ogromna sala w podziemiu była zalana jasnym śWiatłem kryształowych żyrandoli. Żyrandole, dym tytoniowy wznoszący się z parteru, gęsto poustawiane stoliki, mężczyźni we frakach i nagie plecy kobiet, kolorowe peruki - zielone, fioletowe i siwe, śnieżne rajery, drogie kamienie na szyjach i w uszach mieniące się snopami pomarańczowych, niebieskich, rubinowych promieni, prześlizgujący się w ścisku kelnerzy, przepity człowiek z podniesionymi rękami i jego magiczna pałeczka, przecinająca powietrze przed kurtyną -z malinowego aksamitu, błyszcząca miedź trąb - wszystko to mnożyło się w lustrzanych ścianach i wydawało się, że tu, w nieskończonych perspektywach, siedzi cała ludzkość, cały świat. Dasza ciągnąc przez słomkę szampana obserwowała stoliki. Oto przed zapoconym wiaderkiem i skorupą od langusty siedzi wygolony człowiek z upudrowanymi policzkami. Oczy na pół przymknięte, usta zaciśnięte pogardliwie. Widocznie siedzi i myśli o tym, że w końcu przecież elektryczność zgaśnie i wszyscy ludzie umrą - czy warto cieszyć się z czegokolwiek? Oto kurtyna zakołysała się i rozsunęła w obie strony. Na estradę wyskoczył mały Japończyk z tragicznymi zmarszczkami i dokoła niego zabłysły w powietrzu pstrę kule, talerze, pochodnie. Dasza pomyślała: "Dlaczego Katia powiedziała - przebacz, przebacz"? I nagle, jakby obręczą ściśnięto jej głowę, serce przestało bić. "Czyżby"? Ale potrząsnęła głową, westchnęła głęboko, nie pozwoliła sobie nawet pomyśleć o tym "czyżby" i popatrzyła na siostrę. Jekatierina Dmitrijewna siedziała przy drugim końcu stołu taka zmęczona, smutna i ładna, że oczy Daszy napełniły się łzami. Podniosła palec do ust i niepostrzeżenie dmuchnęła na niego. Był to znak umowny. Katia zauważyła, zrozumiała i czule, powoli się uśmiechnęła. Koło drugiej wszczął się spór dokąd jechać, Jekatierina Dmitrijewna prosiła, żeby jechać do domu. Mikołaj Iwanowicz mówił, że "co wszyscy, to i on", a "wszyscy" postanowili jechać "dalej". I wówczas Dasza poprzez przerzedzony tłum zobaczyła Biessonowa. Siedział wysunąwszy łokieć daleko na stół i uważnie słuchał Akundina, który z pogryzionym papierosem w ustach mówił mu coś, ostro rysując paznokciem po serwecie. Biessonow patrzył właśnie na ten ruchliwy paznokieć. Twarz miał skupioną, i bladą. Daszy wydało się, że poprzez gwar usłyszała: "Koniec, koniec wszystkiego". Ale zaraz obu ich zasłonił brzuchaty Tatar-kelner. Katia i Mikołaj Iwanowicz wstali, zawołali na Daszę, która znieruchomiała zaciekawiona i podniecona. Kiedy wyszli na ulicę, powietrze nieoczekiwanie rześko i słodko zapachniało przymrozkiem. Ktoś za plecami Daszy powiedział ze śmiechem: "Diabelnie szykowna noc"! Do trotuaru podjechał samochód, z tyłu, z dymu benzynowego wynurzył się jakiś oberwaniec, zdjął czapkę, i przytupując tanecznie, otworzył przed Daszą drzwiczki wozu. Dasza wchodząc spojrzała na tego człowieka - był chudy, z nie ogolonym zarostem, z wykrzywionymi ustami i trząsł sie. cały przyciskając do siebie łokcie. - Winszuje, mile spędzonego wieczoru w świątyni zbytku i rozkoszy uczuć! - zuchowato krzyknął ochrypłym głosem, żwawo podniósł rzuconą przez kogoś dwudziestokopiejkówkę i zasalutował do podartej czapki. Dasza poczuła, jak ją zadrasnęły jego czarne, okrutne oczy. Do domu wrócili późno. Dasza tak się zmęczyła, że leżąc na wznak w łóżku nawet nie zasnęła, ale wpadła w odrętwienie, jakby pozbyła się całego ciała. Nagle, z jękiem zdzierając z piersi kołdrę, usiadła, otworzyła oczy. Przez okno na podłogę, padały promienie słońca... Boże! Co za okropności oglądałam przed chwilą. Było jej tak straszno, że omal nie zapłakała, a kiedy przyszła do siebie, okazało się że wszystko zapomniała. Tylko w sercu pozostał ból po jakimś wstrętnym i strasznym śnie. Po śniadaniu Dasza poszła na uniwersytet, zapisała się na egzamin, kupiła kilka książek i do obiadu rzeczywiście wiodła surowe życie człowieka pracy. Ale wieczorem znów trzeba było wkładać jedwabne pończochy (z rana noszono tylko niciane), pudrować ręce i ramiona, czesać się. "Zrobiłabym kok z tyłu głowy, i byłoby dobrze, ale wszyscy krzyczą: noś modne uczesanie, a jakże je nosić, kiedy włosy same się rozsypują". Słowem, była to męka. A na nowej, niebieskiej jedwabnej sukni zauważyła plamę z szampana. Daszy nagle zrobiło się tak żal tej sukni, tak żal idącego na marne życia, że trzymając w ręku splamioną suknię usiadła i rozpłakała się. Mikołaj Iwanowicz już miał wejść do pokoju, ale zobaczywszy, że Dasza siedzi w samej koszuli i płacze, zawołał żonę. Przybiegła Katia. schwyciła suknię, zawołała: "No, to zaraz puści"! i zawołała Wielkiego Mogoła, która zjawiła się z benzyną i gorącą wodą. Suknię oczyszczono, Daszę ubrano, Mikołaj Iwanowicz przynaglał z przedpokoju: "Przecież to premiera, moje panie, nie można się spóźniać". I oczywiście, do teatru się spóźnili. Dasza siedząc w loży obok Jekatieriny Dmitrijewny patrzyła, jak wysoki mężczyzna z przyprawioną brodą i nienaturalnie rozszerzonymi oczami stał pod płaskim drzewem mówiąc do panny w jasnoróżowej sukni: "Sofio Iwanowno. kocham, kocham panią" i trzymał ją za rękę I chociaż sztuka nie była smutna, Daszy wciąż chciało się płakać, litować nad różową panienką, i złościło ją, że akcja rozwija się w niepożądanym kierunku. Panienka, jak się okazało, i kocha, i nie kocha, na uścisk odpowiedziała śmiechem rusałki i uciekła do łajdaka, którego białe spodnie migały na dalszym planie. Mężczyzna schwycił się za głowę, powiedział, że zniszczy jakiś rękopis dzieło swego życia, i pierwszy akt się skończył. W loży pojawili się znajomi i zaczęła się zwykła, pospiesznie ożywiona rozmowa. Mały Scheinberg z nagą czaszką i wygoloną, zmiętą twarzą. co chwila jakby wyskakującą ze sztywnego kołnierzyka, powiedział, że sztuka go bierze: - Znowu problem płci, ale problem postawiony ostro. I ludzkośc powinna wreszcie skończyć z tym przeklętym zagadnieniem. Na to odpowiedział wysoki, posępny Burow. sędzia śledczy do spraw szczególnej wagi liberał, od którego na Boże Narodzenie żona uciekła z właścicielem stajni wyścigowej: - Jak dla kogo, ale dla mnie to zagadnienie jest rozstrzygnięte. Kobieta kłamie przez sam fakt swego istnienia, mężczyzna kłamie za pomocą sztuki. Zagadnienie płci to po prostu świństwo, a sztuka to jeden z rodzajów przestępstw kryminalnych. Mikołaj Iwanowicz roześmiał się patrząc na żonę. Burow posępnie ciągnął dalej: - Kiedy u ptaków nadchodzi okres składania jajek, samiet przystraja się w barwny ogon. To kłamstwo, bo z natury ogon ma szary, a nie barwny. Na drzewie rozwija się kwiatek - to także kłamstwo, przynęta, a istota rzeczy tkwi w niekształtnych korzeniach pod ziemią. A najbardziej kłamie człowiek. Kwiaty na nim nie rosną, ogona nie posiada, musi więc puszczać w ruch język; to kłamstwo głębokie i wstrętne - cała tak zwana miłość i wszystko, co jest z nią związane. Są to rzeczy zagadkowe jedynie dla dorastających panienek - tu zerknął na Daszę - ale w naszych czasach, które cechuje najzupełniejsze ogłupienie, tymi bzdurami zajmują się ludzie poważni. Tak, państwo rosyjskie cierpi na niestrawność. Z kataralnym grymasem nachylił się nad pudełkiem z cukierkami, pogrzebał w nim palcem, nic nie wybrał i podniósł do oczu lornetkę zawieszoną na szyi. Rozmowa przerzuciła się na zastój w polityce i na reakcję. Kuliczok podnieconym szeptem opowiedział o ostatnim skandalu pałacowym. - Koszmarne, koszmarne! - szybko powiedział Scheinberg. Mikołaj Iwanowicz uderzył się po kolanie: - Rewolucja, proszę państwa, rewolucja jest nam potrzebna niezwłocznie! Inaczej po prostu udusimy się. Mam informacje - zniżył głos - że w fabrykach bardzo niespokojnie. Wszystkie dziesięć palców Scheinberga wzleciały do góry w podnieceniu. - Ale kiedy, kiedy? Nie można czekać do nieskończoności! - Doczekamy się, Jakowie Aleksandrowiczu, doczekamy się - powiedział Mikołaj Iwanowicz wesoło - i panu wręczymy tekę ministra sprawiedliwości, ekscelencjo. Daszy sprzykrzyło się słuchanie o tych problemach, rewolucjach i tekach. Wsparłszy się łokciem o aksamit loży, a drugą objąwszy Katię w talii, patrzyła na parter, niekiedy z uśmiechem kłaniając się znajomym. Dasza wiedziała i widziała, że obie z siostrą podobają się, i te podchwycone w tłumie spojrzenia - czułe męskie i złe kobiece - fragmenty rozmów i uśmiechy podniecały ją, podobnie jak upaja wiosenne powietrze. Chęć do płaczu opuściła ją. W policzek koło ucha łaskotał lok Kati. - Katiusza, kocham cię - powiedziała szeptem Dasza. - I ja też. - Cieszysz się, że mieszkam u ciebie? - Bardzo. Dasza namyślała się, co by tu jeszcze powiedzieć Kati serdecznego. I nagle zobaczyła na dole Tielegina. Stał w czarnym surducie, trzymając w rękach czapkę i program, i dawno już ukradkiem, żeby nie spostrzeżono, patrzył na lożę Smokownikowów. Jego ogorzała, twarda twarz wyraźnie wyodrębniała się spośród innych twarzy albo nazbyt bladych, albo przepitych. Włosy miał o wiele jaśniejsze, niż Dasza sobie wyobrażała - jak żyto. Spotkawszy wzrok Daszy natychmiast się ukłonił, po czym odwrócił się, ale upadła mu czapka. Sięgając po nią potrącił siedzącą na fotelu tęgą damę, zaczął przepraszać, znowu zerknął na lożę i zauważywszy, że Dasza się śmieje, zaczerwienił się, cofnął i nadepnął na nogę redaktorowi miesięcznika estetycznego "Chór Muz". Dasza powiedziała do siostry: - Katia, to właśnie jest Tielegin. - Widzę, bardzo miły. - Taki miły, że ucałowałabym go. I gdybyś ty wiedziała, jaki to mądry człowiek, Katiusza. - O, widzisz, Dasza!... - Co takiego? Ale siostra zamilkła. Dasza zrozumiała i też zamilkła. Znowu poczuła niepokój serca - wewnątrz niej, w jej ślimaczym domku, źle się działo: na chwilę się zapomniała, a kiedy znów tam zajrzała, było niepokojąco i ciemno. Gdy na sali pogasły światła i kurtyna rozpłynęła się w obie strony, Dasza westchnęła, przełamała czekoladkę, włożyła do ust i zaczęła uważnie słuchać. Człowiek z przyprawioną brodą w dalszym ciągu groził spaleniem rękopisu, panienka szydziła z niego siedząc przy fortepianie. I było oczywiste, że tę pannę raczej należałoby jak najprędzej wydać za mąż, zamiast rozwlekać historię na trzy akty. Dasza podniosła oczy na plafon widowni - leciała tam pośród obłoków piękna, na pół obnażona kobieta z radosnym uśmiechem. "Boże, jaka ona podobna do mnie" - pomyślała Dasza. I natychmiast wyobraziła sobie siebie: siedzi oto taka istota w loży, je czekoladę, kłamie, kręci i czeka, aż nagle stanie się coś niezwykłego. Ale nic się nie stanie. "I nie będę żyła, póki sama nie pójdę do niego, nie usłyszę jego głosu, nie poczuję go całego. A reszta - to kłamstwo. Po prostu - trzeba być uczciwą". Począwszy od tego wieczoru Dasza już nie namyślała się. Wiedziała teraz, że pójdzie do Biessonowa, i bała się tej godziny. Jakiś czas była zdecydowana wyjechać do ojca do Samary, ale pomyślała, że półtora tysiąca wiorst nie uratuje jej od pokusy, i machnęła ręką. Jej zdrowa dziewiczość wzdrygała się, ale co można było poradzić z drugim człowiekiem", kiedy wszystko na świecie mu pomagało. I wreszcie, to było nieznośnie upokarzające tak długo cierpieć i myśleć o tym Biessonowie, który nawet znać jej nie chce, mieszka sobie przyjemnie, gdzieś koło prospektu Kamiennoostrowskiego, pisze wiersze o aktorce w koronkowych spódnicach. A Dasza cała do ostatniej kropelki jest nim wypełniona, cała tkwi w nim. Teraz umyślnie gładko zaczesywała włosy zakręcając je w węzeł z tyłu głowy, nosiła starą gimnazjalną suknię, przywiezioną jeszcze z Samary, z udręką, uparcie wkuwała prawo rzymskie, nie wychodziła do gości i wymawiała się, od rozrywek. Okazało się, że niełatwo być uczciwą. Dasza po prostu tchórzyła. Na początku kwietnia, chłodnym wieczorem, kiedy zachód już zagasł i zielonkawoszare niebo świeciło fosforycznym blaskiem nie rzucając cieni, Dasza pieszo wracała z wysp. W domu powiedziała, że idzie na uniwersytet, lecz zamiast tego pojechała tramwajem do mostu Jełaginowskiego i włóczyła się cały wieczór po nagich alejach, przechodziła przez mostki, patrzyła na wodę, na fioletowe gałęzie, sterczące w pomarańczowym tle zachodu, na twarze przechodniów, na płynące poza omszałymi słupami światełka pojazdów. O niczym nie myślała i nie śpieszyła się. Było jej spokojnie na duszy i całą ją, jak gdyby aż do kości, przeniknęło wiosenne, słonawe powietrze nadmorskie. Nogi ją bolały, ale nie miała ochoty wracać do domu. Szerokim prospektem Kamiennoostrowskim ostrym kłusem przejeżdżały powozy, sunęły długie samochody, z żartami i śmiechem przesuwały się grupy spacerujących. Dasza skręciła w boczną uliczkę. Tu było zupełnie cicho i pusto. Zieleniało niebo nad dachami. Prawie z każdego domu spoza spuszczonych rolet rozlegała się muzyka. Tu ktoś brzdąka sonatę, tu - znajomy walc, a tam, w matowym i czerwonym od zachodu oknie facjatki śpiewają skrzypce. Jak gdyby w ciszy tego niebieskawego wieczoru śpiewało samo powietrze. I w duszy, na wskroś przenikniętej dźwiękami, także wszystko śpiewało i wszystko tęskniło. Ciało jest, zda się, lekkie i czyste, bez plamki. Dasza skręciła za róg, odczytała na ścianie domu numer, uśmiechnęła się i podszedłszy do frontowych drzwi, na których nad miedzianą głową lwa był przybity bilet wizytowy "A. Biessonow" - mocno zadzwoniła. Rozdział VII. Szwajcar w restauracji "Wiedeń" zdejmując z Biessonowa palto powiedział znacząco: - Aleksieju Aleksiejewiczu, ktoś czeka na pana. - Kto? - Osoba płci żeńskiej. - Kto mianowicie? - Nieznajoma. Biessonow, patrząc pustymi oczyma ponad głowami, przyszedł do oddalonego kąta przepełnionej sali restauracyjnej. Łoskutin, maitre dhotel, przylgnąwszy siwymi bokobrodami do jego ramienia zakomunikował o nadzwyczajnym mostku baranim. - Nie chcę jeść - powiedział Biessonow - proszę mi dać białego wina, mojego. Siedział surowy i wyprostowany, położywszy ręce na serwecie. O tej godzinie, w tym miejscu, jak zazwyczaj, ogarnęło go właściwe mu posępne natchnienie. Wszystkie wrażenia dnia splotły się w harmonijną i świadomą formę i w nim, w głębi kołysanej jękiem rumuńskich skrzypiec, zapachami kobiecych perfum, dusznością zapełnionej sali, powstał cień tej przychodzącej z zewnątrz formy i ten cień był - natchnieniem. Czuł, że ślepym jakimś wewnętrznym dotykiem poznaje tajemniczy sens rzeczy i słów. Biessonow podnosił szklankę i pił wino nie rozwierając zębów. Serce biło powoli. Było niewypowiedzianie miło czuć całego siebie przenikniętego dźwiękami i głosami. Naprzeciwko, przy stoliku pod lustrem, jedli kolację Sapożkow, Antoszka Arnoldow i Jelizawieta Kijewna. Wczoraj napisała do Biessonowa długi list, wyznaczając mu tutaj spotkanie i teraz, siedziała zaczerwieniona i podniecona. Miała na sobie suknię w czarne i żółte pasy i taką samą wstążkę we włosach. Kiedy wszedł Biessonow, poczuła duszność. - Niech pani ma się na ostrożności - szepnął jej Arnoldow pokazując od razu wszystkie swoje zgniłe i złote zęby - rzucił aktorkę, jest teraz bez kobiety i dlatego niebezpieczny jak tygrys. Jelizawieta Kijewna roześmiała się, potrząsnęła pasiastą wstążką i przeciskając się między stolikami poszła do Biessonowa. Oglądano się za nią z uśmiechem. W ostatnich czasach życie Jelizawiety Kijewny układało się całkiem ponuro - dzień za dniem bez zajęcia, bez nadziei na lepsze, słowem - przygnębienie. Tielegin wyraźnie nie kochał jej, traktował uprzejmie, ale unikał spotkań i rozmów sam na sam. Ona zaś z rozpaczą czuła, że on właśnie jest jej potrzebny. Kiedy w przedpokoju rozlegał się głos Iwana Iliicza, Jelizawieta Kijewna przenikliwie patrzyła na drzwi. Szedł korytarzem, jak zawsze, na palcach. Czekała, serce jej bić przestawało, drzwi rozpływały się w oczach, ale on znowu mijał jej pokój. Żeby chociaż zapukał, poprosił o zapałki. Ostatnio na złość Żyrowowi, z kocią ostrożnością przenikającemu wszystko na świecie, kupiła książkę Biessonowa, rozcięła kartki rurkami do włosów, przeczytała kilka razy z rzędu, zalała kawą, pogniotła w łóżku i wreszcie przy obiedzie oświadczyła, że Biessonow to geniusz... Lokatorzy Tielegina oburzyli się. Sapożkow nazwał Biessonowa grzybem na rozkładającym się ciele burżuazji. Żyrowowi nabrzmiała żyła na czole. Malarz Walet zbił talerz. Tylko Tielegin pozostał obojętny. Wówczas nastąpił w niej tak zwany "moment wewnętrznej prowokacji", roześmiała się, odeszła do swojego pokoju, napisała do Biessonowa uroczysty, głupi list z żądaniem spotkania, wróciła do stołowego i w milczeniu rzuciła list na stół. Lokatorzy przeczytali go na głos i długo naradzali się. Tielegin powiedział: - Bardzo śmiało napisane. Wtedy Jelizawieta Kijewna oddała list kucharce z tym, aby natychmiast wrzuciła do skrzynki, i poczuła, że spada w przepaść. Teraz podszedłszy do Biessonowa Jelizawieta Kijewna powiedziała śmiało: - Pisałam do pana. Pan przyszedł. Dziękuję. I natychmiast usiadła naprzeciwko niego, bokiem do stołu - noga założona na nogę, łokieć na serwecie - podparła podbródek i zaczęła patrzeć na Aleksieja Aleksiejewicza namalowanymi oczami. Milczał. Łoskutin podał drugą szklankę i nalał wina Jelizawiecie Kijewnie. Powiedziała: - Zapyta pan, oczywiście, dlaczego chciałam pana widzieć? - Nie będę o to pytał. Niech pani pije wino. - Ma pan rację, nie mam już nic do powiedzenia. Biessonow, pan żyje, a ja nie. Po prostu nudzę się. - Czym się pani zajmuje? - Niczym. - Roześmiała się i natychmiast zalała się rumieńcem. - Zostać kokotą - to nudne. Nic nie robię. Czekam, kiedy zatrąbią trąby i - kiedy ukaże się łuna... Pana to dziwi? - Kim pani jest? Nie odpowiedziała, spuściła głowę i jeszcze bardziej się zarumieniła. - Jestem chimerą - szepnęła. Biessonow krzywo się uśmiechnął. "A to idiotka" - pomyślał sobie. Ale miała taki miły, dziewiczy przedziałek w jasnych włosach; jej odkryte pełne ramiona wydawały się tak niewinne, że Biessonow uśmiechnął się jeszcze raz - lepszym uśmiechem, wysączył przez zęby szklankę wina i nagle zachciało mu się odurzyć tę prostoduszną dziewczynę czarnym dymem swojej fantazji. Powiedział, że nad Rosją zapada noc, aby mogło się spełnić straszliwe zadośćuczynienie. On to czuje po tajemnych i złowróżbnych znakach. - Widziała pani - rozklejono na mieście plakaty: śmiejący się diabeł leci na oponie samochodowej w dół po gigantycznych schodach... Czy pani rozumie, co to oznacza?... Jelizawieta Kijewna patrzyła w jego lodowate oczy, na kobiece usta, na podniesione wąskie brwi i na to, jak z lekka drżały mu palce trzymające szklankę, i jak pił - chciwie, wolno. W głowie kręciło jej się upajająco. Z daleka Sapożkow zaczął jej dawać znaki. Biessonow niespodzianie odwrócił się i zapytał marszcząc czoło: - Co to za ludzie? - To moi przyjaciele. - Nie podobają mi się ich znaki. Wtedy Jelizawieta Kijewna powiedziała bez namysłu: - Chodźmy gdzie indziej, chce pan? Biessonow przyjrzał się jej bacznie. Oczy miała nieco skośne, usta słabo się uśmiechały, na skronie wystąpiły kropelki potu. I nagle zapragnął tej zdrowej, krótkowzrocznej dziewczyny, ujął jej dużą i gorącą rękę, leżącą na stole, i powiedział: - Albo niech pani natychmiast odejdzie... Albo niech pani milczy... Jedźmy. Tak trzeba... Jelizawieta Kijewna tylko westchnęła krótko, policzki jej pobladły. Nie czuła, jak wstała, jak wzięła Biessonowa pod rękę, jak przeszli między stolikami. I kiedy wsiadali do dorożki, nawet wiatr nie ochłodził jej płonącej skóry. Dorożka turkotała po kamieniach. Biessonow opierając się obiema rękami na lasce i położywszy na nich podbródek mówił: - Mam trzydzieści pięć lat, ale moje życie jest skończone. Miłość mnie już nie łudzi. Cóż może być smutniejszego nad to, kiedy się nagle zobaczy, że rycerski rumak - to konik drewniany? I oto jeszcze wiele, Wiele Czasu trzeba się wlec przez to życie, jak trup... Odwrócił sie" jego warga podniosła się w uśmiechu. - Widocznie i ja musze, poczekać razem z panią, aż zatrąbią trąby jerychońskie. Dobrze by było, gdyby na tym cmentarzu nagle rozległo się: tra-ta-ta! I łuna na całym niebie... Tak, być może, że pani ma słuszność... Przyjechali do podmiejskiego hotelu. Zaspany służący poprowadził ich długim korytarzem do jedynego nie zajętego numeru. Był to niski pokój z czerwonymi tapetami, popękanymi i poplamionymi. Przy ścianie pod wyblakłym baldachimem stało duże łóżko, w nogach łóżka - blaszana umywalka. Pachniało nie przewietrzoną, wilgocią i skisłym dymem tytoniowym. Jelizawieta Kijewna stojąc w drzwiach zapytała ledwie dosłyszalnie: - Po co mnie pan tu przywiózł? - Nie, nie, tutaj nam będzie dobrze spiesznie odpowiedział Biessonow. Zdjął z niej palto i kapelusz, położył je na połamanym foteliku. Służący przyniósł butelkę, szampana, małe jabłuszka i kiść winogron, zajrzał do umywalki i zniknął z niezmiernie ponurą miną. Jelizawieta Kijewna odchyliła zasłonę, w oknie pośród mokrego pustkowia paliła się gazowa latarnia i jechały ogromne beczki ze skulonymi pod rogoża ludźmi na kozłach. Uśmiechnęła się. podeszła do lustra i zaczęła poprawiać włosy jakimiś nowymi, nie znanymi jej samej ruchami. "Jutro, kiedy się opamiętam zwariuje," pomyślała spokojnie i wyrównała pasiastą wstążkę,. Biessonow zapytał: - Chce pani wina? - Tak. chce,. Usiadła na kanapie, on usadowił się na dywaniku u jej nóg i powiedział w zamyśleniu: Pani ma straszne oczy: dzikie i łagodne. Rosyjskie oczy. czy pani mnie kocha. Wówczas znowu się zmieszała, ale zaraz pomyślała sobie: "Nie. To właśnie jest szaleństwo". Wzięła z jego rąk szklankę, pełną wina, wypiła i zaraz zakręciło się jej w głowie, jakby się dokądś powoli zapadała. - Boje się pana i zapewne znienawidzę; powiedziała Jelizawieta Kijewna przysłuchując się, jakby jej i nie jej słowa brzmiały z daleka, niech pan tak na mnie nie patrzy, wstydzę się. - Dziwna z pani dziewczyna. - Biessonow, z pana jest bardzo niebezpieczny człowiek. Ja przecież pochodzę, z rodziny sekelarzy, wierze, w diabła... Ach, mój Boże, niech pan tak na mnie nie patrzy! Ja wiem, na co jestem panu potrzebna... Ja się pana boje. Roześmiała sie. głośno, całe jej ciało zadrgało ze śmiechu, rozlewała wino ze szklanki, którą trzymała w ręku. Biessonow położył głowę, na jej kolanach: - Niech pani mnie kocha... Błagam, niech pani mnie kocha -powiedział zrozpaczonym tonem, jakby w niej upatrywał teraz swoje ocalenie. -Ciężko mi... Straszno mi... Straszno mi samemu... Niech pani mnie kocha, niech pani mnie kocha... Jelizawieta Kijewna położyła mu rękę na głowie, zamknęła oczy. Mówił, że co noc ogarnia go strach przed śmiercią. Musi czuć koło siebie, blisko, tuż obok, żywego człowieka, który by litował się nad nim, ogrzewał go, oddawał mu siebie. To kara, męczarnie... Tak, tak, wiem... Ale ja cały skostniałem. Serce przestało bić. Niech pani mnie ogrzeje. Tak mało mi potrzeba. Niech pani się zlituje, ja ginę. Niech pani nie zostawia mnie samego. Miła, miła dzieweczko". Jelizawieta Kijewna milczała, przestraszona i podniecona. Biessonow całował jej dłonie coraz dłuższymi pocałunkami. Zaczął całować jej duże i mocne nogi. Jeszcze mocniej zamknęła oczy, wydało jej się, że serce przestało bić - tak jej było wstyd. I nagle ogień owionął ją całą. Biessonow zaczął wydawać się miły i nieszczęśliwy... Podniosła jego głowę, i mocno, namiętnie pocałowała go w usta. Potem już, bez wstydu, spiesznie rozebrała się i położyła do łóżka. Kiedy Biessonow usnął położywszy głowę na jej nagim ramieniu, Jelizawieta Kijewna długo jeszcze wpatrywała się krótkowzrocznymi oczami w jego żółtawobladą twarz, całą pokrytą zmarszczkami znużenia - na skroniach, pod powiekami, koło zaciśniętych ust: obca, niekochana, ale teraz już na zawsze bliska twarz. Patrzeć na śpiącego było tak ciężko, że Jelizawieta Kijewna rozpłakała się. Zdawało jej się, że Biessonow się obudzi, zobaczy ją w łóżku, tłustą, nieładną, z opuchniętymi oczami, i postara się jak najprędzej odczepić od niej; nikt jej nigdy nie pokocha i wszyscy będą przekonani, że jest rozpustną, głupią i podłą kobietą, a ona naumyślnie będzie robiła wszystko, aby tak myślano: że kocha jednego człowieka, a zbliżyła się z innym i że jej życie zawsze będzie pełne mętów, brudu i doprowadzających do rozpaczy upokorzeń. Jelizawieta Kijewna cicho pochlipywała i ocierała oczy rogiem prześcieradła. I tak niepostrzeżenie, tonąc we łzach, znalazła zapomnienie w śnie. Biessonow głęboko wciągnął nosem powietrze, przewrócił się na wznak i otworzył oczy. Całe ciało huczało nie dającą się z niczym porównać knajpianą depresją. Wstręt budziła myśl, że trzeba zaczynać dzień od nowa. Długo przyglądał się metalowej gałce łóżka, potem zdecydował się i popatrzył w lewo. Obok, również na wznak, leżała kobieta, twarz jej była zakryta nagim łokciem. "Co to za jedna"? Wytężył zmąconą pamięć, ale nic sobie nie przypomniał, ostrożnie wyciągnął spod poduszki papierośnicę i zapalił. "Tam, do diabła! Zapomniałem, zapomniałem. Tfu, jak niezręcznie"! - Zdaje się, że pani się obudziła - powiedział przymilnym tonem - dzień dobry. - Nie odpowiedziała i nie usunęła łokcia. - Wczoraj byliśmy sobie obcy, a dziś jesteśmy związani tajemniczymi węzłami tej nocy. - Zmarszczył się, wszystko to wychodziło dosyć płasko. I najważniejsze, że nie wiadomo, zco ona teraz zrobi - zacznie się kajać, płakać czy też ogarnie ją przypływ uczuć rodzinnych? Ostrożnie dotknął jej łokcia. Odsunęła się. Zdaje się, że jej na imię Margerita. Powiedział smutnym tonem: - Margerito, czy pani gniewa się na mnie? Wtedy usiadła na łóżku i przytrzymując na piersiach opadającą koszulę zaczęła patrzeć na niego wypukłymi, krótkowzrocznymi oczami. Powieki jej zapuchły, pełne usta wykrzywiały się w uśmiechu. Natychmiast przypomniał sobie i poczuł braterską tkliwość. - Nie nazywam się Margerita, ale Jelizawieta Kijewna - powiedziała. -Nienawidzę pana. Niech pan wyjdzie z łóżka. Biessonow natychmiast wyszedł spod kołdry i za parawanem, koło cuchnącej umywalki, jako tako się ubrał, po czym podniósł roletę i zgasił elektryczność. - Są chwile, których się nie zapomina - mruknął. Jelizawieta Kijewna w dalszym ciągu obserwowała go ciemnymi oczami. Kiedy usiadł z papierosem na kanapie, powiedziała powoli: - Kiedy przyjadę do domu - otruję się. - Nie rozumiem pani nastroju, Jelizawieto Kijewno. - No, to niech pan nie rozumie. Proszę się wynosić z pokoju, chcę się ubrać. Biessonow wyszedł na korytarz, gdzie czuć było czad i gdzie był silny przeciąg. Czekać musiał długo. Siedział na parapecie okna i palił; potem poszedł na sam koniec korytarza, gdzie z małej kuchenki słychać było ciche głosy kelnera i dwóch pokojówek - pili herbatę i kelner mówił: - Nagadała o swojej wsi. Także Rasie ja! Co ty tam rozumiesz! pochodź w nocy po numerach, zobaczysz Rasieję. Wszystko dranie! Dranie i ścierwa. - Niech pan się wyraża grzecznie, Kuźmo Iwanyczu. - Jeżeli ja tu od osiemnastu lat jestem przy tych numerach - to znaczy, że wolno mi się tak wyrażać. Biessonow zawrócił. Drzwi numeru były otwarte, pokój pusty. Na podłodze leżał jego kapelusz. "No cóż, tym lepiej" - pomyślał i ziewnąwszy przeciągnął się i wyprostował kości. Tak zaczął się nowy dzień. Różnił się od poprzedniego tym, że od rana silny wiatr rozpędził deszczowe chmury, pognał na północ i tam zbił je w ogromne, bielejące zwały. Mokre miasto było zalane świeżymi potokami światła słonecznego. Skręcały się w nim, piekły, padały bez życia galaretowate potworki, niewidzialne dla oka - katary, kaszle, złośliwe koklusze, melancholijne laseczniki gruźlicy i nawet na pół mityczne mikroby czarnej neurastenii kryły się za firankami, w półmroku pokojów i wilgotnych suteren. Na ulicach wiał wietrzyk. W domach przecierano szyby, otwierano okna. Stróże w niebieskich koszulach zamiatali i polewali ulicę. Na Newskim młode ulicznice o zielonych twarzach zachęcały przechodniów do kupna bukiecików pierwiosnków, pachnących tanią wodą kolońską. W sklepach spiesznie uprzątano wszystkie zimowe towary i jak pierwsze kwiaty pojawiały się w witrynach wiosenne, wesolutkie suknie. Wszakże popołudniowe gazety wyszły z nagłówkami: "Niech żyje Rosyjska Wiosna"! I kilka wierszyków miało całkiem dwuznaczny charakter. Słowem, cenzurze dano po nosie. I wreszcie przez miasto, przy akompaniamencie gwizdania i krzyku uliczników, przeszli futuryści z grupy "Centralna Stacja". Było ich trzech: Żyrow, malarz Walet i wówczas jeszcze nikomu nie znany Arkadij Siemiswietow, chłopak ogromnego wzrostu, o końskiej twarzy. Futuryści byli ubrani w krótkie, bez pasków kaftany z pomarańczowego aksamitu w czarne zygzaki i w cylindry. Każdy miał monokl w oku, a na policzkach były namalowane - ryba, strzała i litera "R". Koło piątej prystaw z Litiejnej zatrzymał ich i zawiózł dorożką do cyrkułu celem stwierdzenia tożsamości. Całe miasto wyległo na ulice. Po Morskiej, po bulwarach i Kamiennoostrowskim posuwały się błyszczące pojazdy i potoki ludzi. Wielu, bardzo wielu ludziom wydawało się, że dzisiaj powinno się zdarzyć coś niezwykłego: albo w Pałacu Zimowym podpiszą jakiś manifest, albo wysadzą w powietrze Radę Ministrów, albo w ogóle coś się "zacznie". Ale nad miastem zapadł niebieski zmierzch, wzdłuż ulic i kanałów zapłonęły światła odbijając się chwiejnymi słupami w czarnej wodzie i z mostów Newy widać było poza kominami stoczni ogromny zachód, zadymiony i chmurny. I nic niezwykłego się nie zdarzyło. Po raz ostatni błysnęła iglica na twierdzy Pietropawłowskiej i dzień się skończył. Biessonow dużo i dobrze pracował tego dnia. Odświeżony snem po śniadaniu, długo czytał Goethego i jak zawsze lektura pobudziła go i podnieciła. Chodził wzdłuż półek z książkami i myślał na głos przysiadł przy biurku i zapisywał słowa i strofy. Niania-staruszka, mieszkająca w jego kawalerskim mieszkaniu, przyniosła dymiący mokką, porcelanowy imbryk. Biessonow przeżywał dobre chwile. Pisał o tym, że noc zapada nad Rosję" rozsuwa się kurtyna tragedii i naród-wybraniec boski cudem, jak Kozak Strasznej zemście"*, zamienia się w bezbożnika, przybiera straszliwą postać. Przygotowuje się powszechne odprawienie czarnej mszy. Otchłań stoi otworem. Nie ma ratunku. Zamykając oczy widział puste pola, krzyże na kurhanach, zniesione wiatrem dachy i w oddali, za wzgórzami, łuny pożarów. Objąwszy głowę obiema rękami, myślał, że takim właśnie kocha ten kraj, znany mu tylko z książek i obrazów. Czoło jego pokrywało się głębokimi zmarszczkami, serce było pełne lęku przeczuć. Potem trzymając w palcach dymiącego papierosa zapisywał dużymi literami szeleszczące ćwiartki papieru. O zmierzchu, nie zapalając światła, Biessonow położył się na kanapie, jeszcze cały wzburzony, z gorącą głową, i wilgotnymi dłońmi. Na tym skończył się jego dzień roboczy. Serce z wolna zaczynało bić równiej i spokojniej. Teraz trzeba było pomyśleć, jak spędzić ten wieczór i noc. Brrr! Nikt nie telefonował i nie był z wizytą. Trzeba będzie samemu zmagać się z biesem depresji. Na górze, gdzie mieszkała rodzina angielska, grano na fortepianie i pod wpływem tej muzyki budziły się niejasne i nieosiągalne pragnienia. Nagle w ciszy mieszkania rozległ się dzwonek przy drzwiach frontowych. Niania zaczłapała pantoflami. Śmiały głos kobiecy powiedział: - Chce, go widzieć. Potem lekkie, szybkie kroki zamarły w drzwiach. Biessonow nie zmieniając pozy uśmiechnął się. Drzwi otwarły się bezszelestnie i do pokoju weszła, oświetlona z tyłu, z przedpokoju, zgrabna, wysoka dziewczyna w dużym kapeluszu ze sterczącymi na nim rumiankami. Nic nie rozróżniając w ciemności zatrzymała się na środku pokoju, a kiedy Biessonow w milczeniu wstał z kanapy - cofnęła się, ale z uporem potrząsnęła głową i powiedziała tym samym podniesionym głosem: - Przyszłam do pana w bardzo ważnej sprawie. Biessonow podszedł do biurka i przekręcił kontakt. Pośród książek i rękopisów zajaśniał niebieski abażur napełniając cały pokój spokojnym, przyćmionym światłem. - Czym mogę służyć - zapytał Aleksiej Aleksiejewicz; wskazał przybyłej krzesło, sam spokojnie usiadł na fotelu i położył ręce na poręczach. Twarz jego była przejrzyście blada, z podkrążonymi oczami. Nie śpiesząc się podniósł oczy na gościa i drgnął. - Dario Dmitrijewno - powiedział cicho - nie poznałem pani w pierwszej chwili. Dasza usiadła na krześle zdecydowanie, tak samo jak weszła, położyła na kolanach ręce w skórkowych rękawiczkach i zasępiła się. - Dario Dmitrijewno. jestem szczęśliwy, że pani mnie odwiedziła. To wielki, wielki dar. Nie słuchając go Dasza powiedziała: - Proszę, niech pan nie sądzi, że jestem pańską wielbicielką. Niektóre wiersze pana podobają mi się, inne nie, nie rozumiem ich, po prostu nie lubię. Przyszłam bynajmniej nie po to, żeby rozmawiać o wierszach... Przyszłam dlatego, że pan mnie udręczył. Nisko schyliła głowę i Biessonow zobaczył, że zaczerwieniła się jej szyja i ręce między rękawiczkami a rękawami czarnej sukni... Milczał nie poruszając się. - Ja pana oczywiście nic nie obchodzę. I ja bym też bardzo chciała, żeby mi było wszystko jedno. Ale. widzi pan. czasami człowiek musi przeżywać bardzo przykre chwile. Szybko podniosła głowę i surowymi, jasnymi oczami spojrzała mu w oczy. Biessonow z wolna opuścił rzęsy. - Wszedł pan we mnie jak choroba. Stale przyłapuję się na tym, że myślę o panu. To wreszcie jest ponad moje siły. Wolałam przyjść i powiedzieć po prostu, niż dalej się tak dławić. Zdecydowałam się dzisiaj. No i widzi pan, wyznałam miłość... Usta jej drgnęły. Spiesznie odwróciła się i zaczęła patrzeć na ścianę, gdzie oświetlona od dołu uśmiechała się zaciśniętymi ustami i zamkniętymi powiekami ulubiona w tym czasie przez wszystkich poetów maska pośmiertna Piotra I. Na górze, w rodzinie angielskiego pastora, cztery głosy fugi śpiewały: "Umrzemy". "Nie, polecimy". "Do kryształowego nieba". "Ku wiecznej, wiecznej radości". - Jeżeli mnie pan zacznie zapewniać, że żywi dla mnie jakieś uczucie -odejdę natychmiast - spiesznie i gorąco powiedziała Dasza. - Pan nie może nawet mieć szacunku dla mnie - to jasne. Kobiety tak nie postępują. Ale ja niczego nie chcę i o nic pana nie proszę. Musiałam tylko powiedzieć, że kocham pana męcząco i bardzo mocno... Uczucie to doprowadziło mnie do ruiny... Straciłam nawet dumę... I pomyślała: "Teraz wstać, dumnie skinąć głową i wyjść". Ale siedziała w dalszym ciągu, patrząc na uśmiechającą się maskę. Ogarnęła ją taka słabość, że nie mogła ręki podnieść, i poczuła teraz całe swoje ciało, jego ciężar i ciepło. "Odpowiedzże, odpowiedz" - myślała jak przez sen. Biessonow zakrył twarz dłonią i zaczął mówić cicho, jak się rozmawia w kościele - nieco zdławionym głosem: - Całą duszą mogę tylko dziękować pani za to uczucie. Takich chwil, takiej woni, jaką mnie pani owiała, nie zapomina się nigdy... - Nikt nie żąda, żeby pan pamiętał - powiedziała Dasza przez zęby. Biessonow pomyślał chwilę, wstał i odszedłszy parę kroków oparł się plecami o szafę biblioteczną. - Dario Dmitrijewno, mogę tylko nisko pokłonić się pani. Nie jestem godny jej słuchać. Może nigdy tak nie przeklinałem siebie jak w tej chwili. Roztrwoniłem, zmarnowałem samego siebie. W jaki sposób mam pani odpowiedzieć? Zaproszeniem za miasto, do hotelu? Dario Dmitrijewno, jestem uczciwy w stosunku do pani. Nie mam czym kochać. Kilka lat temu uwierzyłbym, że mogę jeszcze upoić się wieczną młodością. Nie puściłbym pani od siebie. Dasza czuła, jak Biessonow wbija w nią szpilki. W jego słowach była kojąca męka... - Teraz bym tylko rozlał drogocenne wino. Pani powinna zrozumieć, ile mnie to kosztuje. Wyciągnąć rękę i wziąć... - Nie, nie - szybko szepnęła Dasza. - Tak. I pani to czuje. Nie ma słodszego grzechu niż roztrwonienie. - Rozlać. I właśnie po to pani przyszła do mnie. Rozlać czarę dziewiczego wina... Pani przyniosła ją dla mnie... Z wolna zmrużył oczy. Dasza, wstrzymując oddech z przerażeniem patrzyła w jego twarz. - Dario Dmitrijewno, niech pani pozwoli mi być szczerym. Pani jest tak podobna do swojej siostry, że w pierwszej chwili... - Co? - krzyknęła Dasza. - Co pan powiedział? Zerwała się z krzesła i stanęła przed nim. Biessonow nie zrozumiał i inaczej sobie wytłumaczył jej wzruszenie. Czuł, że traci głowę. Jego nozdrza wdychały woń perfum i ten prawie nieuchwytny, ale odurzający i różny dla każdego zapach ciała kobiecego. - To szaleństwo... Ja wiem... Ja nie mogę... - szepnął szukając jej ręki. Ale Dasza wyrwała się i pobiegła. Na progu obejrzała się dzikimi oczami "i znikła. Głośno trzasnęły wejściowe drzwi. Biessonow wolno podszedł do biurka i zastukał paznokciami po kryształowym pudełeczku biorąc papierosa. Potem zakrył dłonią oczy i z przerażającą siłą wyobraźni poczuł, że Biały Zakon, gotujący się do decydującej walki, wysłał do niego tę płomienną, delikatną i uroczą dziewczynę, żeby go nawrócić i ocalić. Ale on już bezpowrotnie znajduje się w rękach Czarnych i teraz nie ma ratunku. Powoli, jak płynąca we krwi trucizna, rozpalały go niezaspokojona żądza i litość. Rozdział VIII. - Dasza, to ty? Proszę. Wejdź. Jekatierina Dmitrijewna stała przed szafą lustrzaną sznurując gorset. Z roztargnieniem uśmiechnęła się do Daszy i w dalszym ciągu uważnie oglądała się w lustrze depcząc po dywanie nóżkami w obcisłych pantofelkach. Miała na sobie lekką bieliznę ozdobioną wstążeczkami i koronkami, piękne ręce i ramiona były przypudrowane, włosy upięte we wspaniałą koronę. Obok, na niskim stoliku, stała filiżanka z gorącą wodą; wszędzie - nożyczki do paznokci, pilniczki, ołóweczki, puszki do pudru. Dzisiaj wieczór był wolny i Jekatierina Dmitrijewna "czyściła piórka", jak się to w domu nazywało. - Rozumiesz - mówiła przypinając pończochę - teraz przestają nosić gorsety z fiszbinami. Popatrz - ten jest nowy, od madame Duclef. Brzuch o wiele swobodniejszy, a nawet troszeczkę zaznaczony. Podoba ci się? - Nie, nie podoba mi się - odpowiedziała Dasza. Zatrzymała się przy ścianie i założyła w tył ręce. Jekatierina Dmitrijewna ze zdziwieniem podniosła brwi: - Naprawdę, ci się nie podoba? Jaka szkoda. A tak w nim wygodnie. - W czym ci wygodnie, Katiu? - Może ci się, nie podobają koronki? Można dać inne. To jednak bardzo dziwne - dlaczego ci się nie podoba? I znów przekręciła się raz. prawym, raz lewym bokiem do lustra. Dasza powiedziała: - Proszę cię, nie pytaj mnie, czy mi się podobają twoje gorsety. - No, Mikołaj Iwanowicz zupełnie się na tym nie zna. - Mikołajowi Iwanowiczowi nic do tego. - Dasza, co ty mówisz? Jekatierina Dmitrijewna aż otworzyła usta ze zdumienia. Dopiero teraz zauważyła, że Dasza ledwie się hamuje, mówi przez zęby, a na policzkach ma wypieki. - Zdaje mi się, Katiu, że powinnaś przestać kręcić się przed lustrem. - No przecież muszę doprowadzić się do porządku. - Dla kogo? - Coś ty, doprawdy?... Dla samej siebie. - Kłamiesz! Długo potem obie siostry milczały. Jekatierina Dmitrijewna zdjęła z poręczy krzesła szlafroczek z wielbłądziej wełny na niebieskim jedwabiu, włożyła go i powoli zawiązała pasek. Dasza bacznie obserwowała jej ruchy, po czym powiedziała: - Idź do Mikołaja Iwanowicza i uczciwie powiedz mu o wszystkim. Jekatierina Dmitrijewna stała w dalszym ciągu, poprawiając pasek. Widać było, jak kilka razy poruszyła krtanią, jakby coś połknęła. - Dasza, czyś ty się czegoś dowiedziała. - zapytała cicho. - Byłam teraz u Biessonowa. (Jekatierina Dmitrijewna spojrzała nie widzącymi oczami i nagle strasznie pobladła podnosząc ramiona). - Możesz być spokojna - nic mi się tam nie stało. W porę mi zakomunikował... Dasza przestąpiła z nogi na nogę: - Od dawna się domyślałam, że ty właśnie z nim... Ale wszystko to było nazbyt wstrętne, żeby uwierzyć... Tchórzyłaś i kłamałaś. Otóż ja w tej ohydzie nie chcę żyć... Idź do męża i powiedz mu wszystko. Dasza nie mogła więcej mówić - siostra stała przed nią, nisko schyliwszy głowę. Dasza spodziewała się wszystkiego, tylko nie tego pokornego i pełnego skruchy pochylenia głowy. - Czy zaraz mam pójść? zapytała Katia. - Tak. Natychmiast... Sama powinnaś zrozumieć... Jekatierina Dmitrijewna westchnęła krótko) i poszła do drzwi. Tam, przystanąwszy, powiedziała jeszcze: - Ja nie mogę, Dasza. Ale Dasza milczała. - Dobrze, powiem. Mikołaj Iwanowicz siedział w salonie i drapiąc brodę kościanym nożem, czytał artykuł Akundiiia w dopiero co otrzymanym zeszycie miesięcznika "Russkije Zapiski". Artykuł był poświęcony rocznicy śmierci Bakunina. Mikołaj Iwanowicz był zachwycony. Kiedy weszła żona, zawołał: - Katiusza. siadaj. Posłuchaj, co on pisze o, w tym miejscu... "Nawet nie w sposobie myślenia i nie w wierności do końca swej sprawie tkwi urok tego człowieka - to jest Bakunina - ale w tym patosie przetworzonych w realne życie idei, patosie przenikającym każdy jego ruch - i bezsenne noce rozmów z Proudhonem, i męstwo, z jakim rzucał się w najgorętszy odmęt walki, i nawet ten romantyczny gest, kiedy bawiąc przejazdem nastawia armaty austriackich powstańców, nie wiedząc jeszcze dobrze, z kim i o co się biją. Patos Bakunina jest pierwowzorem tej potężnej siły, z jaką nowe klasy powstają do walki. Materializacja idei -oto zadanie nadchodzącego wieku. Nie wyciągnięcie ich spod stosu faktów podporządkowanych ślepemu bezwładowi życia, nie odniesienie ich do świata idealnego, ale odwrotny proces: zdobycie świata fizycznego przez świat idei. Rzeczywistość - to stos materiału palnego, idee - to iskry. Te dwa światy, oddzielone i wrogie, powinny zlać się w płomieniu światowego przewrotu". Nie, pomyśl tylko, Katiusza. Przecież tu czarno na białym napisane - niech żyje rewolucja! Zuch Akundin! Rzeczywiście, żyjemy - i ani wielkich idei, ani wielkich uczuć. Rządem kieruje tylko jedno: nieprzytomny strach o przyszłość. Inteligencja obżera się i opija. Przecież my tylko gadamy, gadamy, Katiusza, i po uszy tkwimy w błocie. I lud żywcem się rozkłada. Cała Rosja ugrzęzła w syfilisie i w wódce. Rosja zgniła, dmuchnąć na nią - w proch się rozsypie. Tak żyć nie można... Potrzebne jest nam jakieś całopalenie, oczyszczenie w ogniu... Mikołaj Iwanowicz mówił podnieconym i aksamitnym głosem, oczy jego zrobiły się okrągłe, nóż. przecinał powietrze. Jekatierina Dmitrijewna stała trzymając się poręczy fotela. Kiedy się wygadał i zaczął znów rozcinać kartki miesięcznika - podeszła i położyła mu rękę na głowie: - Koleńka, bardzo bolesne będzie dla ciebie to, co powiem. Chciałam ukryć, ale tak się stało, że muszę powiedzieć... Mikołaj Iwanowicz uwolnił głowę od jej ręki i uważnie przyjrzał się żonie: - Słucham, Katiu. - Pamiętasz, kiedyś żartowaliśmy sobie i powiedziałam ci w złości, żebyś nie był o mnie zanadto spokojny... A potem odwołałam... - Tak, pamiętam. - Odłożył zeszyt i zupełnie odwrócił się na fotelu. Oczy jego, spotkawszy proste i spokojne spojrzenie Kati, zaczęły biegać z przestrachu. - A więc... Ja wtedy skłamałam... Byłam ci niewierna... Skrzywił się żałośnie, starając się uśmiechnąć. Zaschło mu w ustach. Kiedy nie można już było dłużej milczeć, powiedział głucho: - Dobrze zrobiłaś, żeś powiedziała... Dziękuję ci, Katiu... Wtedy ona ujęła jego rękę, dotknęła jej ustami i przycisnęła do piersi. Ale ręka wyśliznęła się, a ona jej nie zatrzymywała. Potem Jekatierina Dmitrijewna cicho osunęła się na dywan i położyła głowę na skórzanym siedzeniu fotela. - Nie mówić ci nic więcej? - Nie. Wyjdź, Katiu. Wstała i wyszła. W drzwiach do stołowego niespodzianie wpadła na nią Dasza, schwyciła, uścisnęła i zaczęła szeptać całując we włosy, w szyję, w uszy: - Przebacz mi, przebacz! Jesteś cudowna, zdumiewająca!... Słyszałam wszystko... Przebacz mi, przebaczysz mi, Katiu?... Katiu?... Jekatierina Dmitrijewna ostrożnie uwolniła się z objęć, podeszła do stołu, wygładziła zmarszczkę na serwecie i powiedziała: - Spełniłam twój rozkaz, Dasza. - Katia, czy ty mi to kiedy przebaczysz? - Miałaś słuszność, Dasza. Tak jest lepiej. - Wcale nie miałam słuszności! Ja ze złości... Ja ze złości... A teraz widzę, że nikt nie ma prawa ciebie potępiać. Obie cierpimy, obu nam będzie boleśnie, ale ty masz słuszność, czuję to, masz słuszność we wszystkim. Przebacz mi, Katiu. Dasza płakała dużymi jak groch łzami. Stała z tyłu, o krok od siostry, i mówiła głośnym szeptem: - Jeżeli mi nie przebaczysz - nie chcę więcej żyć. Jekatierina Dmitrijewna szybko odwróciła się do niej: - Czego ty jeszcze chcesz ode mnie? Chciałabyś, żeby po dawnemu wszystko było szczęśliwie i serdecznie?... Więc ci powiem... Ja dlatego kłamałam i milczałam, że tylko w ten sposób można było trochę przedłużyć nasze pożycie z Mikołajem Iwanowiczem... A teraz -koniec. Zrozumiałaś? Ja Mikołaja Iwanowicza od dawna nie kocham i od dawna nie jestem mu wierna. A Mikołaj Iwanowicz - czy mnie kocha, czy nie kocha - nie wiem, ale nie jest mi bliski. Zrozumiałaś? A ty jak zięba wciąż chowasz głowę pod skrzydełko, żeby nie widzieć strasznych rzeczy. Ja je widziałam i znałam, ale żyłam w tej ohydzie, bo jestem - słabą kobietą. Widziałam, jak to życie ciebie też wciągało. Starałam się ustrzec cię, zabroniłam Biessonowowi przychodzić do nas... To było jeszcze, zanim... No, wszystko jedno... Teraz koniec tego wszystkiego... Jekatierina Dmitrijewna nagle podniosła głowę nasłuchując. Daszę ze strachu dreszcz przebiegł po plecach. W drzwiach, zza portiery, bokiem, ukazał się Mikołaj Iwanowicz. Ręce miał ukryte za plecami. - Biessonow? - zapytał z uśmiechem kiwając głową i wszedł do stołowego. Jekatierina Dmitrijewna nie odpowiedziała. Plamy jej wystąpiły na policzkach, oczy wyschły. Zacisnęła usta. - Zdaje się, Katiu, iż sądzisz, że nasza rozmowa jest skończona. Bynajmniej. Uśmiechał się w dalszym ciągu: - Dasza, zostaw nas samych, proszę cię. - Nie, ja nie odejdę. - I Dasza stanęła obok siostry. - Owszem, odejdziesz, jeżeli cię o to poproszę. - Nie, nie odejdę. - W takim razie będę musiał opuścić ten dom. - To opuść - odpowiedziała Dasza patrząc na niego ze złością. Mikołaj Iwanowicz spąsowiał, ale po chwili w oczach jego błysnął dawny wyraz - wesołego obłędu. - Tym lepiej, zostań. Chodzi o to, Katia... Siedziałem teraz tam, gdzieś mnie zostawiła, i właściwie mówiąc, w ciągu kilku minut przeżyłem to, co w ogóle trudno przeżyć... Doszedłem do wniosku, że muszę cię zabić... Tak, tak. Na te słowa Dasza szybko przytuliła się do siostry obejmując ją obiema rękami. Usta Jekatieriny Dmitrijewny zadrżały wzgardliwie... - Masz atak histerii. Powinieneś zażyć waleriany, Mikołaju Iwanowiczu... - Nie, Katiu, tym razem - to nie histeria... W takim razie rób to, po coś przyszedł - krzyknęła odepchnąwszy Daszę i podeszła do Mikołaja Iwanowicza całkiem blisko). - No, rób! W oczy ci mówię, że cię nie kocham! Cofnął się, położył na serwecie wyciągnięty zza pleców maleńki "damski" rewolwer, włożył końce palców do ust, ugryzł je, zawrócił i ruszył do drzwi. Katia przenikliwie patrzyła za nim. Nie odwracając się powiedział: - Cierpię!... Cierpię!... Wtedy rzuciła się ku niemu, schwyciła za ramiona, odwróciła do siebie twarzą: - Kłamiesz!... Przecież ty kłamiesz!... Przecież ty nawet teraz kłamiesz!... Ale on potrząsnął głową i odszedł. Jekatierina Dmitrijewna usiadła przy stole: - Widzisz, Daszeńka - scena z trzeciego aktu, z wystrzałem. Odejdę od niego. - Katiusza... Bój się Boga! - Odejdę, nie chcę tak żyć. Za pięć lat - będę stara, będzie już za późno. Nie mogę dłużej tak żyć... To wstrętne, wstrętne! Zakryła twarz dłońmi, opuściła ją na stół między łokcie. Dasza, przysiadłszy obok niej, szybko i delikatnie pocałowała ją w ramię. Jekatierina Dmitrijewna podniosła głowę: - Myślisz, że mi go nie żal? Zawsze mi go było żal. Ale pomyśl tylko -pójdę teraz do niego i będziemy prowadzili długą rozmowę, na wskroś fałszywą... Jakby jakiś bies między nami wszystko zawsze wykrzywiał, fałszował. Rozmawiać z Mikołajem Iwanowiczem to to samo co grać na rozstrojonym fortepianie... Nie, ja wyjadę!... Ach, Daszeńka, gdybyś ty wiedziała, jak mi źle! Pod koniec wieczoru Jekatierina Dmitrijewna jednak poszła do gabinetu. Rozmowa z mężem trwała długo, mówili oboje cicho i smutno, starali się być uczciwi, nie oszczędzali się wzajemnie, a jednak oboje odnieśli wrażenie, że ta rozmowa nie dała żadnego rezultatu, nic nie wyjaśniła ani naprawiła. Mikołaj Iwanowicz, pozostawszy sam, do świtu siedział przy biurku i wzdychał. Przez ten czas, jak się Katia później dowiedziała, przemyślał i przejrzał całe swoje życie. Rezultatem był ogromny list do żony, kończący się następująco: "Tak, Katiu, pod względem moralnym wszyscy znajdujemy się w ślepym zaułku. W ciągu ostatnich pięciu lat nie przeżywałem ani jednego mocnego uczucia, nie zrobiłem żadnego większego posunięcia. Nawet miłość do ciebie i małżeństwo były jak gdyby czymś machinalnym, egzystencja - nędzna, na pół histeryczna, pod bezustanną narkozą. Wyjścia są dwa - albo skończyć z samym sobą, albo rozerwać leżące na moich myślach, uczuciach, na mojej świadomości duchowe powijaki. Ani na jedno, ani na drugie nie mogę się zdobyć". Nieszczęście rodzinne nastąpiło tak niespodziewanie i świat domowy rozwalił się tak łatwo i definitywnie, że Dasza była oszołomiona i ani jej w głowie było myśleć o sobie; cóż za znaczenie mogły teraz mieć jej dziewicze nastroje - bzdury, straszna koza na ścianie, podobna do tej, którą dawno temu niańka pokazywała jej i Kati. Kilka razy na dzień Dasza podchodziła do drzwi Kati i drapała palcem. Katia odpowiadała: - Daszeńko, jeżeli możesz - pozostaw mnie samą, proszę cię. Mikołaj Iwanowicz w te dni miał sprawy w sądzie. Wyjeżdżał wcześnie, śniadanie i obiad jadł w restauracji, wracał w nocy. Jego mowa w obronie żony urzędnika akcyzy Ładnikowa, Zoi Iwanowny, która w nocy w łóżku, na ulicy Grochowej, zarżnęła swojego kochanka, syna petersburskiego kamienicznika, studenta Schlippego, wzruszyła sędziów i całą salę. Damy płakały. Oskarżona Zoja Iwanowna biła głową o ścianę i została uniewinniona. Mikołaja Iwanowicza, bladego, z zapadniętymi oczami, otoczył przy wyjściu z sądu tłum kobiet, które rzucały mu kwiaty, piszczały i całowały mu ręce. Z sądu przyjechał do domu i rozmówił się z Katią całkiem udobruchany. Jekatierina Dmitrijewna miała już spakowane walizy. Dla spokoju sumienia poradził jej pojechać na południe Francji i dał na wydatki dwanaście tysięcy. Sam zaś postanowił przekazać sprawy zastępcy i pojechać na Krym - żeby odpocząć i dojść do ładu z myślami. W gruncie rzeczy wszystko to było niejasne i nieokreślone - czy rozjeżdżają się na jakiś czas, czy na zawsze i kto kogo porzuca. Te drażliwe pytania były starannie przesłonięte przedwyjazdową krzątaniną. O Daszy zapomnieli. Jekatierina Dmitrijewna spostrzegła się dopiero w ostatniej chwili, kiedy w szarym kostiumie podróżnym, w eleganckim kapelusiku, zawoalowana, mizerna, smutna i miła zobaczyła Daszę w przedpokoju na kufrze. Dasza machała nogą i jadła chleb z marmoladą, bo dziś zapomniano zadysponować obiad. - Kochanie moje, Daniusza - mówiła Jekatierina Dmitrijewna całując ją przez woalkę - a co z tobą będzie? Chcesz, to pojedziemy razem? Ale Dasza powiedziała, że zostanie w mieszkaniu sama z Wielkim Mogołem. będzie zdawała egzaminy i w końcu maja pojedzie na całe lato do ojca. Dasza została sama w domu. Duże pokoje wydawały jej się teraz nieprzytulne, a rzeczy w nich - niepotrzebne. Nawet kubistyczne obrazy w salonie po wyjeździe państwa przestały straszyć i wyblakły. Portiery zwisały martwymi fałdami. I chociaż, Wielki Mogoł co rano, milcząc jak widmo, snuła się po pokojach strzepując kurz miotełką zrobioną z kogucich piór, jednakże jak gdyby inny, niewidoczny kurz coraz grubszą warstwą pokrywał mieszkanie. W pokoju siostry można było jak z książki wyczytać wszystko, czym żyła Jekatierina Dmitrijewna. Oto w kącie małe sztalugi z zaczętym obrazkiem -dziewczynka w białym wianuszku, z oczami wielkości pół twarzy. Jekatierina Dmitrijewna uczepiła się sztalug, żeby jakoś wydostać się z tego wściekłego zamętu, ale oczywiście nie utrzymała się. Oto staroświecki stolik do robótek, bezładnie wypełniony zaczętymi robótkami ręcznymi, pstrymi gałgankami, wszystko nie dokończone i rozrzucone - to także próba. Taki sam nieporządek w bibliotece - widocznie zaczęto,tu porządkować i dano spokój. I wszędzie porozrzucane, powtykane, na pół porozcinane książki o jogach, popularne wykłady antropozofii. wierszyki, powieści. Ileż prób i bezpłodnych wysiłków, żeby zacząć żyć jak należy! Dasza znalazła srebrny notesik, w którym było zapisane: "koszul 24, staników 5, staników z koronką 6"... "Dla Kiereńskich bilety na "Wujaszka Wanię""... A dalej dużym, dziecinnym charakterem pisma: "Kupić Daszy tort jabłeczny". Dasza przypomniała sobie, że jednak tortu jabłecznego nigdy nie kupiono. Żal się jej zrobiło siostry do łez. Ładna, dobra, nazbyt delikatna dla tego życia, czepiała się przedmiotów i drobiazgów starając się umocnić, ustrzec od rozproszenia i ruiny, ale nie było czym i nie miał kto jej pomóc. Dasza wstawała wcześnie, siadała nad książkami i zdawała egzaminy, prawie wszystkie "celująco". Do telefonu, niezmordowanie dzwoniącego w gabinecie, posyłała Wielkiego Mogoła, która niezmiennie odpowiadała: "Państwo wyjechali, panienka nie może podejść". Dasza całymi wieczorami grywała na fortepianie. Muzyka nie wzruszała jej tak jak dawniej, nie ogarniało jej pragnienie czegoś nieokreślonego i nie zamierało jej marzycielskie serce. Teraz, siedząc poważnie i spokojnie przed zeszytem nut, oświetlona z boku dwiema świecami, Dasza jak gdyby oczyszczała siebie uroczystymi dźwiękami, wypełniającymi aż do ostatniego zakątka całe to puste mieszkanie. Czasami przy muzyce zjawiali się mali wrogowie - nieproszone wspomnienia. Dasza opuszczała ręce i zasępiała się. Wówczas robiło się tak cicho, że słychać było skwierczenie świecy. Potem Dasza głośno wzdychała i ręce jej mocno dotykały zimnych klawiszy, a mali wrogowie, jak pył i liście pędzone wiatrem, uciekali z dużego pokoju dokądś, do ciemnego korytarza, za szafy i pudła kartonowe... Na zawsze było skończone z tą Daszą, która dzwoniła do drzwi Biessonowa i bezbronnej Kati mówiła złe słowa. Zwariowana dziewczyna omal nie sprowadziła nieszczęścia. Dziwna rzecz! Nastroje miłosne były niby światło w oknie, a miłości wcale nie było, po prostu ciekawość. Koło jedenastej Dasza zamykała fortepian, zdmuchiwała świece i szła spać; wszystko to robiła bez wahania, zdecydowanie. W tym okresie postanowiła możliwie jak najprędzej zacząć życie samodzielne - zarabiać i wziąć Katię do siebie. W końcu maja, pozdawawszy egzaminy, Dasza pojechała do ojca Wołgą przez Rybińsk. Wieczorem, prosto z kolei, wsiadła na biały, jasno oświetlony na tle nocy i ciemnej wody statek, poukładała rzeczy w czyściutkiej kajucie, zaplotła warkocz, pomyślała, że samodzielne życie nieźle się zaczyna, i podłożywszy łokieć pod głowę, uśmiechając się ze szczęścia, zasnęła przy miarowym drżeniu maszyny. Zbudziły ją ciężkie kroki i bieganina po pokładzie. Przez żaluzje wlewało się światło słoneczne, igrając na mahoniu umywalki płynnymi smugami. Wietrzyk odchylający czesuczową firankę pachniał miodunką i piołunem. Uchyliła żaluzji. Statek przybił do pustego brzegu, na którym pod świeżo oberwanym, niewysokim urwiskiem stały wozy z sosnowymi skrzyniami. Tuż nad brzegiem, rozkraczywszy chude nogi o grubych kolanach, gniady źrebaczek pił wodę. Nad urwiskiem czerwonym krzyżem sterczał znak rzeczny. Dasza zeskoczyła z koi, rozłożyła na podłodze matę i nabrawszy pełną gąbkę wody wyżęła ją na siebie. Zrobiło jej się tak zimno i tak łaskotliwie, że śmiejąc się zaczęła przyciskać kolana do brzucha. Potem włożyła przygotowane wczoraj białe pończochy, białą suknię i białą, czapeczkę -wszystko to leżało na niej zgrabnie - i czuła się niezależną, opanowaną i strasznie szczęśliwą, wyszła na pokład. Po białym statku igrały płynne odblaski słońca, oczy bolały od patrzenia na wodę - rzeka błyszczała i połyskiwała. Na oddalonym, górzystym brzegu bielała po pas w brzozach stara dzwonnica. Kiedy statek odbił od brzegu i opisawszy półkole popłynął w dół rzeki, na jego spotkanie z wolna ruszyły brzegi. Spoza pagórków wyglądały jakby zapadnięte, pociemniałe strzechy chat. Na niebie zawisły skłębione obłoki o niebieskawych dnach i w niebieskawożółtą głębię rzeki padały od nich białe cienie. Dasza siedziała w wyplatanym fotelu założywszy nogę na nogę, objąwszy kolano, i czuła, jak błyszczące zakręty rzeki, obłoki i ich białe odbicia, pagórki brzozowe, łąki i powiewy wiatru, to pachnące zielem bagna, to suchością zoranej ziemi, koniczyną i piołunem - płyną przez nią i serce jej rośnie w cichym zachwycie. Jakiś człowiek podszedł z wolna, zatrzymał się z boku przy balustradzie i, zdaje się, patrzył na nią. Dasza kilka, razy zapominała o nim, a on wciąż stał. Wówczas mocno postanowiła nie odwracać się, ale miała zbyt gorące usposobienie, żeby spokojnie znosić taką obserwację. Zaczerwieniła się i szybko, z, gniewem odwróciła się. Przed nią stał Tielegin trzymając się słupka i nie mogąc zdecydować się ani podejść, powiedzieć choć słowo, ani odejść. Dasza niespodzianie roześmiała się - przypominał jej coś nieokreślonego, wesołego i dobrego. Przy tym Iwan Iliicz, szeroki w ramionach, w swym białym płaszczu, silny i nieśmiały, wydawał się nieodzownym dopełnieniem całego tego rzecznego spokoju. Wyciągnęła do niego rękę. Tielegin powiedział: - Widziałem, jak pani wsiadała na statek. Właściwie, jechaliśmy w jednym wagonie od Petersburga. Ale nie odważyłem się podejść- miała pani bardzo zatroskaną minę... Nie przeszkadzam pani? - Niech pan siada - podsunęła mu wyplatany fotel - jadę do ojca, a pan dokąd? - Właściwie mówiąc, to jeszcze nie wiem. Na razie - do Kinieszmy, do krewnych. Tielegin usiadł obok niej i zdjął kapelusz. Brwi mu się zsunęły, na czole pojawiły się zmarszczki. Zwężonymi oczami patrzył na wodę wybiegającą spod statku półkolistą, pieniącą się drogą. Nad nią, za rufą, leciały ostroskrzydłe rybitwy, padały na wodę, wzlatywały z chrapliwym, żałosnym i pozostając daleko w tyle, krążyły i biły się nad płynącą skórką chleba. - Miły dzień, Dario Dmitrijewno. - Cudny dzień. Iwanie Iliiczu, cudny! Siedzę i myślę: jak z piekła wyrwałam się na swobodę. Pamięta pan naszą rozmowę na ulicy? - Pamiętam co do słowa, Dario Dmitrijewno. - Potem zaczęły się takie rzeczy, że nie daj Boże! Opowiem to panu kiedyś. - Pokiwała głową w zamyśleniu. - Pan był jedynym człowiekiem, który w Petersburgu pozostał przy zdrowych zmysłach, tak mi się zdaje. -Uśmiechnęła się i położyła mu rękę na rękawie. Powieki Iwana Iliicza drgnęły z przestrachu, usta się zacisnęły. - Bardzo panu ufam, Iwanie Iliiczu. Pan jest bardzo silny. Prawda? - Jaki ja tam silny. - I pewny człowiek. - Dasza czuła, że wszystkie jej myśli są dobre, jasne i pełne miłości i tak samo dobre, pewne i silne były myśli Iwana Iliicza. I szczególna radość tkwiła w mówieniu - w wyrażaniu bezpośrednio tych jasnych fal uczuć, dochodzących do serca. - Wydaje mi się, Iwanie Iliczu, że jeżeli pan kocha, to po męsku, z zaufaniem. A jeżeli pan czegoś zapragnie, nie wyrzeknie się pan tego. Iwan Iliicz, nie odpowiadając, powoli sięgnął do kieszeni, wyciągnął stamtąd kawałek chleba i zaczął rzucać ptakom. Całe stado białych rybitw z trwożnym krzykiem rzuciło się na okruszyny. Dasza i Iwan Iliicz podeszli do burty. - O, tej niech pan rzuci - powiedziała Dasza - niech pan popatrzy, jaka głodna. Tielegin daleko w powietrze rzucił resztki chleba. Tłusta, z dużą głową rybitwa prześliznęła się na nieruchomych, wyciągniętych jak noże skrzydłach, nadleciała, chybiła celu i natychmiast dziesięć innych poleciało za spadającym chlebem aż do wody, bijącej ciepłą pianą spod burty. Dasza powiedziała: - Wie pan, jaką chciałabym być? W przyszłym roku skończę uniwersytet, zacznę zarabiać dużo pieniędzy, wezmę do siebie Katię. Zobaczy pan, Iwanie Iliiczu. Tielegin słysząc te słowa krzywił się, hamował, aż wreszcie otworzył usta z mocnym, czystym rzędem dużych zębów i zaśmiał się tak wesoło, że mu łzy w oczach stanęły. Dasza zaczerwieniła się, ale i jej zaczął skakać podbródek i wbrew woli roześmiała się tak samo jak Tielegin, sama nie wiedząc dlaczego. - Dario Dmitrijewno - powiedział wreszcie - pani jest nadzwyczajna... bałem się pani śmiertelnie... Ale pani jest po prostu nadzwyczajna! - No, wie pan, chodźmy na śniadanie - powiedziała Dasza gniewnie. - Z przyjemnością. Iwan Iliicz kazał wynieść stolik na pokład i patrząc na kartę z zatroskaną miną, zaczął drapać się w dobrze wygolony podbródek. - Co pani sądzi, Dario Dmitrijewno, o butelce lekkiego białego wina? - Trochę się napiję, z przyjemnością. - Białego czy czerwonego? Dasza odpowiedziała równie rzeczowo: - Albo jednego, albo drugiego. - W takim razie napijemy się musującego! Obok przepływał pagórkowaty brzeg z atłasowozielonymi pasami pszenicy, zielonobłękitnymi - żyta i różowawymi - zakwitającej gryki. Za zakrętem, nad gliniastym urwiskiem, na gnoju, pod słomianymi czapami stały niskie chałupy, świecące okienkami. Dalej - dziesięć krzyży wiejskiego cmentarza i sześciośmigowy, podobny do zabawki wiatrak z dziurawym bokiem. Gromadka chłopców biegła wzdłuż urwiska za statkiem, rzucając kamieniami nie dolatującymi nawet do wody. Statek skręcił i na pustym brzegu ukazały się krzaki, a nad nimi jastrzębie. Ciepły wietrzyk podwiewał białą serwetę i suknię Daszy. Złociste wino w rżniętych, dużych kieliszkach wydawało się darem bożym. Dasza powiedziała, że zazdrości Iwanowi Iliiczowi - on ma swoją pracę, pewność siebie w życiu, a ona jeszcze półtora roku musi ślęczeć nad książkami i przy tym to nieszczęście, że jest kobietą. Tielegin śmiejąc się odpowiedział: - A mnie wypędzili z fabryki. - Co pan mówi! - W ciągu dwudziestu czterech godzin, żeby ani śladu nie zostało. Inaczej, jakżebym mógł się znaleźć na statku? Czyżby pani nie słyszała, co się u nas stało? - Nie, nie. - Ja dość tanim kosztem się wykręciłem. Tak... - Milczał przez chwilę, wsparłszy łokcie na serwecie. - Jak u nas wszystko robi się głupio i nieudolnie - to coś nadzwyczajnego. I diabli wiedzą, jaką my, Rosjanie, zdobywamy sobie sławę. Upokarzające i bolesne. Niech pani pomyśli -zdolny naród, bogaty kraj, a kto go reprezentuje? Reprezentuje go bezczelna kancelaryjna gęba. Zamiast życia - papier i atrament. Pani sobie nie wyobraża, ile u nas wychodzi papieru i atramentu. Jak zaczęliśmy pisać za Piotra I, tak dotąd nie możemy przestać. I okazuje się, że atrament - to krwawa rzecz, i niech pani sobie wyobrazi. Iwan Iliicz odsunął kieliszek z winem i zapalił. Widocznie przykro mu było opowiadać szczegóły. - Co tam, nie warto wspominać. Trzeba myśleć, że i u nas będzie kiedyś dobrze, nie gorzej niż u innych. Cały ten dzień Dasza i Iwan Iliicz spędzili na pokładzie. Obserwatorowi postronnemu wydawałoby się, że plotą głupstwa, a to dlatego, że rozmawiali za pomocą szyfru. Najzwyczajniejsze słowaw tajemniczy i niepojęty sposób nabierały podwójnego znaczenia, i kiedy Dasza, wskazując oczyma na pulchniutką pannę z powiewającą za plecami fioletową szarfą i na idącego obok niej w skupieniu zastępcę kapitana, mówiła: "Niech pan spojrzy, Iwanie Iliiczu, ci, zdaje się, dochodzą do porozumienia"-należało rozumieć: "Gdyby mnie i panu zdarzyło się coś takiego, wyglądałoby to zupełnie inaczej". Żadne z nich nie mogłoby sobie przypomnieć, co mówiło, ale Iwanowi Iliiczowi wydawało się, że Dasza jest o wiele mądrzejsza, subtelniejsza i bardziej spostrzegawcza niż on; Daszy zaś - że Iwan Iliicz jest lepszy od niej, ma lepsze serce i jest tysiąc razy mądrzejszy. Kilka razy zbierała się na odwagę, żeby opowiedzieć mu o Biessonowie, ale rozmyśliła się; słońce grzało kolana, wiatr dotykał policzków, ramion i szyi jakby okrągłymi łagodnymi palcami. Dasza myślała: "Nie, jutro mu opowiem. Jak spadnie deszczyk, to mu opowiem". Dasza, lubiąca robić obserwacje i spostrzegawcza jak każda kobieta, pod koniec dnia znała w przybliżeniu wszelkie sekrety dotyczące osób jadących na statku. Iwanowi Iliiczowi wydawało się to prawie cudem. O dziekanie uniwersytetu petersburskiego, ponurym człowieku w ciemnych okularach, Dasza nie wiadomo dlaczego orzekła, że to wybitny szuler wędrowny. I chociaż Iwan Iliicz wiedział, że to dziekan, teraz sam zaczął go podejrzewać - a nuż to szuler? W ogóle jego pojęcia o rzeczywistości zostały tego dnia zachwiane. Czuł coś w rodzaju zawrotu głowy czy też snu na jawie i prawie brakło mu sił, żeby opierać się napływającej od czasu do czasu fali miłości do wszystkiego, co widzi i słyszy. Przypatrując się myślał, że dobrze by było na przykład teraz rzucić się do wody za tą ostrzyżoną dziewczynką, gdyby wypadła za burtę. Dobrze by było, gdyby wypadła! O pierwszej w nocy Daszy tak nagle i słodko zachciało się spać, że ledwie doszła do kajuty, i żegnając się w drzwiach powiedziała ziewając: - Dobranoc. Niech no pan uważa na szulera. Iwan Iliicz natychmiast poszedł na pomost pierwszej klasy, gdzie dziekan, cierpiący na bezsenność, czytał dzieła Dumasa-ojca, patrzył na niego przez jakiś czas, pomyślał, że to wspaniały człowiek, mimo że szuler, potem wrócił na jasno oświetlony korytarz, przesiąknięty zapachem maszyn, lakierowanym drzewem, perfumami Daszy, na palcach przeszedł obok jej drzwi i położywszy się na wznak na koi w swojej kajucie, i zamknąwszy oczy poczuł, że jest cały wstrząśnięty, cały pełen dźwięków, zapachów, żaru słońca i przeszywającej jak ból w sercu radości. O siódmej rano obudziła go syrena statku. Podpływano do Kinieszmy. Iwan Iliicz szybko się ubrał i wyjrzał na korytarz. Wszystkie drzwi były zamknięte, wszyscy jeszcze spali. Spała również Dasza. "Musze, wysiąść, inaczej diabli wiedzą. , co będzie" - pomyślał Iwan Iliicz i wyszedł na pokład patrząc na tę nie w porę, ujrzaną Kinieszmę położoną na stromym i wysokim brzegu, z drewnianymi schodami, z drewnianymi, zda się, byle jak skleconymi domkami i porannie jasnymi, żółtawozielonymi lipami miejskiego parku, z nieruchomo wiszącym obłokiem kurzu nad wozami jadącymi po stoku z miasta. Marynarz, twardo stąpający po pokładzie piętami bosych nóg, zjawił się ze zrudziałą walizką Tielegina. - Nie, nie, rozmyśliłem się, proszę odnieść z powrotem - w podnieceniu powiedział do niego Iwan Iliicz. - postanowiłem jechać do Niżnego. W Kinieszmie nie muszę wysiadać. O, tutaj proszę postawić, pod koją. Dziękuję, mój drogi. W kajucie Iwan Iliicz przesiedział trzy godziny zastanawiając się, jak usprawiedliwić przed Daszą ten, jego zdaniem, płaski i natrętny postępek, I było oczywiste, że usprawiedliwić niepodobna: nie można ani skłamać, ani powiedzieć prawdy. O jedenastej, pełen wyrzutów sumienia, nienawidząc siebie i gardząc sobą, wyszedł na pokład - ręce założone w tył, krok jakiś niepewny, wyraz twarzy fałszywy - słowem, typ łajdaka. Ale obszedłszy pokład dokoła i nie znalazłszy Daszy Iwan Iliicz zaniepokoił się i zaczął wszędzie zaglądać. Daszy nie było. W ustach mu wyschło. Widocznie coś się stało, i nagle natknął się na nią bezpośrednio. Dasza siedziała w tym samym co i wczoraj miejscu, na plecionym fotelu, smutna i cicha. Na kolanach miała książkę i gruszkę. Z wolna odwróciła głowę do Iwana Iliicza, oczy jej się rozszerzyły. jakby w przestrachu, ucieszyła się, na twarz jej wystąpił rumieniec, gruszka spadła z kolan. - Pan tutaj? Nie wysiadł pan? - powiedziała cicho. Iwan Iliicz przełknął zmieszanie, usiadł obok niej i powiedział grubym głosem: -,Nie wiem, jak pani potraktuje mój postępek, ale ja umyślnie nie wysiadłem w Kinieszmie. - Jak ja potraktuję pański postępek? No, tego panu nie powiem, - Dasza roześmiała się i niespodzianie, tak że Iwanowi Iliiczowi znowu na cały dzień, jeszcze bardziej niż wczoraj, zakręciło się w głowie, położyła dłoń na jego dłoni, swobodnie i delikatnie. W istocie, w zakładach mechanicznych wydarzyło się, co następuje. W deszczowy wieczór, kiedy fosforyczne niebo zasnuło się chmurami, w wąskim zaułku, cuchnącym i zabłoconym tym szczególnym, węglowo-żelaznym błotem, jakim bywają zalane całe ulice przylegające do wielkich zakładów, w tłumie robotników, wracających po gwizdku do domu, zjawił się nieznajomy w gumowym płaszczu z podniesionym kapturem. Jakiś czas szedł razem ze wszystkimi, potem zatrzymał się i zaczął na prawo i lewo rozdawać ulotki mówiąc nieco ochrypłym głosem: "Od Komitetu Centralnego. Przeczytajcie, towarzysze". Robotnicy nie zatrzymując się brali ulotki i chowali je do kieszeni lub pod czapki. Kiedy człowiek w gumowym płaszczu rozdał prawie wszystkie ulotki, koło niego, gwałtem przecisnąwszy się ramieniem przez tłum, pojawił się stróż, nocny i powiedziawszy spiesznie: "Poczekaj no" - schwycił go z tyłu za płaszcz. Ale człowiek, mokry i śliski, wyrwał się i schylając do ziemi, uciekł. Rozległ się ostry gwizdek i w odpowiedzi, daleko-drugi. Rzedniejący tłum głucho zaszemrał. Ale robota była zrobiona i człowiek w płaszczu zniknął. Po dwóch dniach w zakładach mechanicznych niespodzianie dla administracji tokarze od rana nie stanęli do pracy i wysunęli żądania, niezbyt poważne, ale zdecydowane. Po długich halach fabrycznych, mętnie oświetlonych przez brudne okna i zakopcone szklane dachy, przeleciały jak iskierki nieokreślone zdania, uwagi i złośliwe słówka. Robotnicy stojąc przy warsztatach dziwnie spoglądali na przechodzących zwierzchników i z powściąganym wzburzeniem czekali na jakieś dyrektywy. Starszemu majstrowi Pawłowowi, donosicielowi i szpiclowi, pracującemu przy prasie hydraulicznej, niespodzianie zgnieciono całą stopę rozpalonym do czerwoności kawałem żelaza. Krzyknął dziko i wówczas po całych zakładach rozeszła się pogłoska, że kogoś zabito. O dziewiątej na podwórze zakładowe jak burza wjechała ogromna limuzyna naczelnego inżyniera. Iwan Iliicz Tielegin przyszedłszy o zwykłej porze do odlewni, ogromnego budynku przypominającego cyrk, z wiszącymi łańcuchami ruchomych dźwigów, z piecami hutniczymi przy ścianach i klepiskiem, zatrzymał się w drzwiach, wstrząsnął od porannego chłodu i uściskiem dłoni wesoło przywitał się z majstrem Puńko, który podszedł do niego. Odlewnia miała pilne zamówienia na łożyska do motorów i Iwan Iliicz zaczął mówić z Puńką o czekającej ich pracy, rzeczowo i z zastanowieniem naradzając się z nim nad tym, co było dla nich obu niewątpliwe. Było to zrobione celowo, żeby Puńko, który zaczął pracować w odlewni przed piętnastu laty jako robotnik niewykwalifikowany, a teraz jest starszym majstrem i bardzo wysoko ceni swoje umiejętności i doświadczenie, odniósł pełne zadowolenie z tej rozmowy; żeby jego ambicja była zaspokojona. - Tielegin był pewny, że jeżeli Puńko jest zadowolony, to robota pójdzie dobrze. Obszedłszy odlewnię Iwan Iliicz pomówił z giserami i formiarzami. z każdym tym żartobliwie koleżeńskim tonem, który najtrafniej określał ich stosunek wzajemny: stoimy przy jednej robocie, to znaczy, że jesteśmy kolegami, ale ja jestem inżynierem, a wy robotnikiem, więc właściwie jesteśmy wrogami; jednak ponieważ szanujemy i lubimy się wzajemnie, nie pozostaje nam nic innego, jak pokpiwać z siebie. Do jednego z pieców, stukając opuszczającym się łańcuchem, podjechał dźwig. Filip Szubin i Iwan Oriesznikow, muskularni i rośli robotnicy, jeden podobny do Pugaczowa, szpakowaty i w okrągłych okularach, drugi -z kędzierzawą brodą, z jasnymi, przewiązanymi rzemykiem włosami, błękitnooki i atletycznie zbudowany, ulubieniec Iwana Iliicza, zaczęli; jeden odbijać łomem deskę z przodu pieca, drugi - naprowadzać obcęgi na rozpalony do białości, wysoki tygiel. Łańcuch zadzwonił, tygiel się poddał i sycząc, świecąc i wyrzucając skorupę szlaki popłynął w powietrzu na środek warsztatu. - Stop - powiedział Oriesznikow - zniżaj. Znów zagrzmiał dźwig, tygiel się opuścił i oślepiająca struga brązu, rozrzucając pękające zielone gwiazdy, oświecając pomarańczową łuną podobny do namiotu sufit warsztatu, polała się na ziemię. Zapachniało swędem mdło-słodkiej miedzi. Wówczas drzwi wiodące na sąsiedni korytarz otworzyły się i do odlewni szybkim i zdecydowanym krokiem wszedł młody robotnik o bladej i złej twarzy. - Kończyć robotę... Przerwać! - krzyknął urywanym, twardym głosem i z ukosa popatrzył na Tielegina. - Słyszeliście czy nie? - Słyszeliśmy, słyszeliśmy, nie krzycz - odpowiedział Oriesznikow spokojnie i podniósł wzrok na dźwig: - Dmitrij, uważaj, wylewaj. - No, kiedyście słyszeli. sami powinniście rozumieć, drugi raz nie będziemy prosili - powiedział robotnik, włożył ręce do kieszeni i zawróciwszy żwawo, wyszedł. Iwan Iliicz. przysiadłszy nad świeżym stopem, ostrożnie rozgrzebywał ziemię kawałkiem drutu. Puńko siedząc na wysokim krześle koło drzwi przed kantorkiem zaczął szybko głaskać szarą kozią bródkę; oczy biegały mu niespokojnie. Powiedział: - Znaczy się, chcąc nie chcąc, trzeba rzucać robotę. A co dzieciom dać jeść. jeżeli wyrzucą z zakładów, o tym to zuchy myślą czy nie? - Lepiej byś się do tego nie wtrącał, Wasiliju Stiepanyczu - odpowiedział Oriesznikow grubym głosem. - Jakże to - nie wtrącać się? - To już nasze sprawy. Ty jakbyś pobiegł do dyrekcji, zaraz byś wszystko popsuł... Dlatego właśnie milcz. - Z jakiego powodu strajk? ,- zapytał wreszcie Tielegin - jakie żądania?... Oriesznikow. do którego pytanie to było skierowane, odwrócił oczy. Puńko odpowiedział: - Ślusarze zastrajkowali. W zeszłym tygodniu wyznaczyli tam sześćdziesiąt warsztatów na akord, na próbę. No i okazuje się, że nie wykonują, muszą nadrabiać godzinami nadliczbowymi. A toć oni w szóstym budynku na drzwiach cały spis wywiesili, różne żądania, niewielkie. Gniewnie umoczył pióro w kałamarzu i zabrał się do pisania raportu. Tielegin założył ręce w tył, przeszedł się wzdłuż pieców, potem patrząc w okrągły otwór, poza którym w białym, nieznośnym świetle tańczył, wił się wężowo wrzący brąz, powiedział: - Oriesznikow, czy nam się to nie zastoi, hę? Oriesznikow nie odpowiadając zdjął skórzany fartuch, powiesił go na gwoździu, włożył baranią czapkę i długą kapotę i powiedział grubym, wypełniającym cały warsztat basem: - Przerwać robotę, towarzysze. Jeżeli kto chce, niech zaraz przyjdzie do szóstego budynku - środkowe drzwi. I poszedł w stronę wyjścia. Robotnicy w milczeniu porzucali narzędzia, ten zszedł z dźwigu, ów wylazł z dołu w klepisku i tłumnie ruszyli za Oriesznikowem. I nagle w drzwiach coś się stało - rozległ się przechodzący w pisk, pełen wściekłości krzyk: - Piszesz?... Piszesz, psi synu! Na, zapisz mnie!... Donoś dyrekcji!... To na majstra Puńkę krzyczał formiarz Aleksiej Nosow; jego wychudła, dawno nie golona twarz z zapadniętymi, mętnymi oczami skakała i wykrzywiała się; na cienkiej szyi wzdęły się żyły; krzycząc bił czarną pięścią w brzeg kantorka: - Krwiopijcy!... Dręczyciele!... Znajdziemy i na was kija!... Wtedy Oriesznikow schwycił Nosowa wpół, lekko odciągnął go od kantorka i poprowadził do drzwi. Ten od razu ucichł. Warsztat opróżnił się. Koło południa zastrajkowały całe zakłady. Krążyły pogłoski, że w Zakładach Obuchowskich i Newskich maszynowych niespokojnie. Robotnicy dużymi grupami stali na podwórzu fabrycznym i wyczekiwali, do czego doprowadzą pertraktacje administracji z komitetem strajkowym. Obradowano w kantorze. Administracja stchórzyła i szła na ustępstwa. Targowano się teraz tylko o furtkę w drewnianym płocie, której otwarcia robotnicy się domagali, bo inaczej muszą obchodzić ćwierć wiorsty po błocie. Furtka w gruncie rzeczy nikomu nie była potrzebna, ale chodziło o postawienie na swoim; administracja nagle się uparła i zaczęły się długie pertraktacje. Wtedy z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych otrzymano telefoniczny nakaz: dać komitetowi strajkowemu odmowną odpowiedź na wszystkie żądania i aż do specjalnego rozporządzenia nie wdawać się z nim w żadne pertraktacje. Nakaz do tego stopnia wszystko popsuł, że starszy inżynier natychmiast popędził do miasta wyjaśniać sprawę. Robotnicy zdumieli się, nastrój był raczej pojednawczy. Kilku inżynierów zmieszawszy się z tłumem tłumaczyło, rozkładało ręce. Tu i ówdzie rozbrzmiewał nawet śmiech. Wreszcie na ganku kantoru ukazał się wielki, tłusty, siwy inżynier Bułbin i krzyknął na całe podwórze, że pertraktacje odłożone do jutra. Iwan Iliicz posiedziawszy w warsztacie do wieczora i widząc, że piece i tak zgasną, poskrobał się w głowę i pojechał do domu. W stołowym siedzieli futuryści i, jak się okazuje, żywo interesowali się tym, co zaszło w zakładach. Ale Iwan Iliicz nic nie opowiedział, w zamyśleniu zjadł podsunięte mu przez Jelizawietę Kijewnę kanapki, odszedł do swego pokoju, zamknął drzwi na klucz i położył się spać. Na drugi dzień dojeżdżając do zakładów już z daleka zobaczył, że coś niedobrego się święci. Wzdłuż całego zaułka stały grupki naradzających się robotników. Przy bramie zebrał się ogromny tłum, złożony z kilkuset osób, i huczał jak zaniepokojony ul. Iwan Iliicz miał na sobie miękki kapelusz i cywilne palto, nie zwrócono na niego uwagi, więc przysłuchując się poszczególnym grupkom wiodącym spory dowiedział się, że w nocy cały komitet strajkowy został aresztowany i że teraz też trwają aresztowania robotników; że został wybrany nowy komitet, że obecnie wysunięte przez niego żądania są już natury politycznej; że całe podwórze zakładowe jest pełne kozaków i że, jak mówią, wydano rozkaz rozpędzenia tłumu, ale kozacy jakoby nie chcieli, i że wreszcie Zakłady Obuchowskie, Newskie okrętowe, Francuskie i kilka mniejszych przyłączyły się do strajku. Wszystko to było tak nieprawdopodobne, że Iwan Iliicz postanowił dobrnąć do kantoru, żeby dowiedzieć się, jakie są nowiny, ale z wielkim trudem przecisnął się tylko do bramy. Obok znajomego stróża Babkina, ponurego człowieka w ogromnym kożuchu, stali tam dwaj rośli kozacy w zsuniętych na ucho czapkach bez daszka i z brodami rozczesanymi na dwie strony. Wesoło i zuchwale spoglądali na niewyspane niezdrowe twarze robotników, obaj byli rumiani, schludni i zapewne chwaccy w bitce i w języku. "Tak, ci chłopi nie będą mieli skrupułów" - pomyślał Iwan Iliicz i chciał wejść na podwórze, ale jeden z kozaków, bliższy, zagrodził mu drogę i patrząc na niego zuchwałymi oczami powiedział: - Dokąd? Stój! - Muszę iść do kantoru, jestem inżynierem. - Stój, powiadam! Wówczas z tłumu dały się słyszeć głosy. - Łajdaki! Siepacze! - Małoście naszej krwi przelali! - Syte diabły! Kułaki! Do pierwszych szeregów przecisnął się niski chłopak z pryszczami na twarzy, z dużym krzywym nosem, w ogromnym, nie na jego wzrost palcie i w niezgrabnie nałożonej, wysokiej czapce na kędzierzawych włosach. Machając słabą ręką zawołał, źle wymawiając "r": - Towarzysze kozacy! Czyśmy wszyscy nie Rosjanie? Przeciw komu podnosicie broń? Przeciwko swoim braciom? Czyśmy wasi wrogowie, żeby do nas strzelać? Czego my chcemy? My chcemy szczęścia dla wszystkich Rosjan. Chcemy, żeby każdy człowiek był wolny. Chcemy znieść bezprawie... Kozak wysunąwszy dolną wargę pogardliwie obejrzał młodzieńca od stóp do głów, odwrócił się i zaczął chodzić przy bramie. Drugi odpowiedział pouczającym, książkowym tonem: - Nie możemy dopuścić do żadnych buntów, bo składaliśmy przysięgę. Wtedy pierwszy, widocznie obmyśliwszy odpowiedź, krzyknął do kędzierzawego młodzieńca: - "Bracia, bracia"... Portki sobie podciągnij, bo zgubisz! I obaj kozacy roześmieli się. Iwan Iliicz odsunął się od bramy, poruszający się tłum odepchnął go w bok, do płotu, gdzie leżały zardzewiałe sztaby żelazne. Spróbował wleźć na nie i zobaczył Oriesznikowa, który zsunąwszy na tył głowy barankową czapkę spokojnie jadł chleb. Skinął Tieleginowi głową i powiedział basem: - Ładna historia, Iwanie Iliiczu. - Dzień dobry, Oriesznikow. Czym się to wszystko skończy? - Ano, pokrzyczymy trochę i zdejmiemy czapki. I tyle całego buntu. Przypędzili kozaków. A czym my z nimi będziemy wojowali? Może rzucić tą zcebulą i zabić dwóch? W tym czasie wśród tłumu rozległ się szmer i ścichł. W ciszy dał się słyszeć koło bramy urywany, władczy głos: - Panowie, proszę się rozejść do domów. Wasze prośby zostaną rozpatrzone. Proszę się rozejść w spokoju. W tłumie nastąpiło poruszenie, odsunięto się w tył, w bok. Jedni odeszli, inni się przysunęli. Gwar się zwiększył. Oriesznikow powiedział: - Trzeci raz grzecznie prosi. - Kto to mówi? - Esauł. - Towarzysze, towarzysze, nie rozchodźcie się - rozległ się wzburzony głos i z tyłu za Iwanem Iliiczem wskoczył na sztaby blady, podniecony człowiek w dużym kapeluszu z potarganą czarną brodą, pod którą jego elegancki surdut był zapięty agrafką. - Towarzysze, w żadnym wypadku nie rozchodźcie się - powiedział dźwięcznie, wyciągając ręce z zaciśniętymi pięściami - wiadomo nam na pewno, że kozacy nie będą strzelać. Administracja za pośrednictwem osób trzecich pertraktuje z komitetem strajkowym. Nie dość na tym, kolejarze obradują teraz nad strajkiem powszechnym. W rządzie panika. - Brawo! - krzyknął ktoś w uniesieniu. Tłum zahuczał, mówca dał w niego nurka i skrył się. Widać było, jak zaułkiem podbiegali jacyś ludzie. Iwan Iliicz poszukał oczami Oriesznikowa, ale ten stał już daleko przy bramie. Kilka razy do jego uszu dolatywało: "Rewolucja, rewolucja". Iwan Iliicz czuł, jak wszystko w nim drży z lękliwie radosnego podniecenia. Wlazłszy na sztaby oglądał ogromny teraz tłum i nagle o dwa kroki od siebie zobaczył Akundina - był w okularach, w czapce z dużym daszkiem i w czarnej pelerynie. Przecisnął się do niego jakiś pan z drżącymi ustami, w meloniku. Tielegin słyszał, jak ten ostatni powiedział do Akundina: - Chodźcie, Iwanie Awwakumowiczu, czekają na was. - Nie pójdę. - Akundin, gryząc paznokcie, pełnymi nienawiści oczami patrzył na przybyłego. - Cały komitet się zebrał. Bez was, Iwanie Awwakumowiczu, nie chcą uchwalić rezolucji. - Pozostaję przy votum separatum, to wiadome. - Zwariowaliście. Widzicie, co się dzieje. Mówię wan, że lada chwila zaczną strzelać... - panu w meloniku zadrżały wargi. - Po pierwsze, nie krzyczcie - powiedział Akundin - idźcie i uchwalajcie wniosek kompromisowy. Ja nie będę brał udziału w prowokacji... - Diabli wiedzą, diabli wiedzą, to jakiś obłęd! - powiedział pan w meloniku i zaczął się przeciskać przez tłum. Do Akundina przysunął się robotnik, który wczoraj przerwał pracę w warsztacie Tielegina. Akundin coś mu powiedział, ten kiwnął głową i zniknął. Potem znów to samo - krótkie zdanie i kiwnięcie głowy - powtórzyło się z drugim. W tłumie po tamtej stronie bramy znów rozległy się ostrzegawcze krzyki. I nagle dały się słyszeć trzy, jeden po drugim, krótkie, suche wystrzały. Od razu zapanowała cisza. I zdławiony głos, jakby naumyślnie, krzyknął przeciągle: "A-a-a"! Tłum drgnął i cofnął się do bramy. Na zdeptanym nogami błocie twarzą do ziemi, z podkurczonymi kolanami leżał kozak. I natychmiast rozległ się w całym tłumie krzyk: "Nie trzeba, nie trzeba"! To otwierano bramę. Ale skądś z boku trzasnął czwarty wystrzał rewolwerowy i poleciało kilka kamieni uderzając o żelazo. W tej chwili Tielegin zobaczywszy Oriesznikowa stojącego bez czapki, z otwartymi ustami, samego, na przedzie już bezładnie uciekającego tłumu, z przerażenia jakby wrósł w ziemię ogromnymi buciskami. I równocześnie chlasnęły jak uderzenia bata długie wystrzały karabinowe - jeden, dwa i salwa - Oriesznikow miękko osunął się na kolana i upadł na wznak. Po upływie tygodnia zakończono śledztwo w sprawie wypadków w zakładach. Iwan Iliicz dostał się na listę osób podejrzanych o sympatyzowanie z robotnikami. Wezwany do kantoru, nieoczekiwanie dla wszystkich nagadał impertynencji administracji i podał się, do dymisji. Rozdział XI. Doktor Dmitrij Stiepanowicz Buławin, ojciec Daszy, siedział w stołowym przy dużym, parującym samowarze i czytał miejscową gazetę -"Samarskij Listok". Kiedy papieros dopalał się do waty, doktor brał z grubej papierośnicy nowego, zapalał go od poprzedniego, kaszlał, czerwieniejąc, i drapał włochatą pierś pod rozpiętą koszulą. Czytając popijał ze spodeczka słabą herbatę i sypał popiół na gazetę, na koszulę, na serwetę. Kiedy za drzwiami dało się słyszeć skrzypienie łóżka, tupot nóg i do stołowego weszła Dasza w narzuconym na koszulę białym szlafroczku, wciąż jeszcze różowa i śpiąca, Dmitrij Stiepanowicz popatrzył na córkę sponad pękniętych binokli szarymi, chłodnymi jak jej, drwiącymi oczami i nadstawił policzek. Dasza pocałowała go i usiadła naprzeciwko przysuwając sobie chleb i masło. - Znowu wiatr - powiedziała. Rzeczywiście, drugi dzień wiał silny, gorący wiatr. Wapienny kurz chmurą wisiał nad miastem zasłaniając słońce. Gęste, kłujące kłęby tego kurzu pędziły wzdłuż ulic i widać było, jak nieliczni przechodnie odwracali się do nich plecami. Kurz przenikał we wszystkie szczeliny, przez ramy okien, cienką warstwą leżał na framugach, zgrzytał w zębach. Od wiatru drżały szyby i huczał blaszany dach. Było przy tym gorąco, duszno i nawet w pokojach pachniało ulicą. - Epidemia chorób oczu. Nieźle - powiedział Dmitrij Stiepanowicz. Dasza westchnęła. Przed dwoma tygodniami na trapie statku pożegnała się z Tieleginem, który w końcu towarzyszył jej do Samary, i odtąd, nic nie robiąc, przebywała u ojca w nowym, nie znanym jej, pustym mieszkaniu, gdzie w salonie stały nie rozpakowane skrzynie z książkami, firanki dotąd nie były zawieszone, nic nie można było znaleźć, nigdzie się przytulić, jak w domu zajezdnym. Mieszając herbatę w szklance Dasza ze smutkiem patrzyła, jak za oknem z góry na dół lecą kłęby szarego kurzu. Wydawało jej się, że oto jak sen minęły dwa lata i znów jest w domu, a po wszystkich nadziejach, niepokojach, pstrokaciźnie ludzkiej - po szumnym Petersburgu -pozostały tylko te obłoki kurzu. - Arcyksięcia zabili - powiedział Dmitrij Stiepanowicz odwracając gazetę. - Jakiego? - Jak to - jakiego? Austriackiego arcyksięcia zabili w Sarajewie. - Czy był młody? - Nie wiem. Nalej no jeszcze szklaneczkę. Dmitrij Stiepanowicz wrzucił do ust mały kawałek cukru - tak pił zawsze - i drwiąco popatrzył na Daszę: - Powiedz mi, proszę - powiedział podnosząc spodeczek -czy Jekatierina definitywnie rozeszła się z mężem? - Przecież ci opowiadałam, papo. - Aha, aha... I znów zabrał się do czytania gazety. Dasza podeszła do okna. Jaka przygnębiająca nuda! I przypomniała sobie biały statek i co najważniejsze, wszędzie słońce - niebieskie niebo, rzeka, czysty pokład i wszystko, wszystko pełne słońca, wilgoci i świeżości. Wtedy wydawało się jej, że ta błyszcząca droga - szeroka, z wolna wijąca się rzeka - wiedzie ku szczęściu; ten przestwór wodny i statek "Fiodor Dostojewski" wraz z Daszą i Tieleginem wleją się, wpłyną w niebieskie bezbrzeżne morze światła i radości -szczęście. I Dasza wtedy nie śpieszyła się, chociaż rozumiała, co przeżywał Tielegin, i nic nie miała przeciwko temu przeżyciu. Ale po co było się śpieszyć, kiedy każda chwila tej podróży i tak była piękna, przecież i tak płynęła do szczęścia. Iwan Iliicz dojeżdżając do Samary zmizerniał na twarzy i przestał żartować. Dasza myślała: "Płyniemy ku szczęściu" - i czuła na sobie jego spojrzenie, takie, jakby tego mocnego, wesołego człowieka przejechano kołami. Żal jej go było, ale cóż mogła począć, jak pozwolić mu się zbliżyć choć troszeczkę, jeżeli wówczas - zdawała sobie z tego sprawę - zacznie się od razu to, co powinno nastąpić na końcu podróży. Nie dopłyną do szczęścia, ale w pół drogi niecierpliwie i głupio je rozkradną. Dlatego też była miła dla Iwana Iliicza i nic więcej. Jemu zaś zdawało się, że obrazi Daszę, jeżeli choć słowem napomknie o tym, dlaczego nie spał już czwartą noc, i czuł, że jest jakby w jakimś na pół nierealnym świecie, gdzie wszystko zewnętrzne prześlizgiwało się obok, jak cienie w błękitnej mgle, gdzie groźnie i strasznie płonęły szare oczy Daszy, gdzie rzeczywistością były tylko zapachy, światło słoneczne i nieustający ból w sercu. W Samarze iwan Iliicz przesiadł się na inny statek i pojechał z powrotem. A błyszczące morze Daszy, do którego tak spokojnie płynęła, znikło, rozwiało się, wzniosło się kłębami kurzu poza drżącymi szybami. - Austriacy dadzą łupnia tym tam Serbom - powiedział Dmitrij Stiepanowicz, zdjął z nosa binokle i rzucił je na gazetę. - No, a co ty myślisz o zagadnieniu słowiańskim, koteczko? - Przyjedziesz na obiad, papo? - zapytała Dasza wracając do stołu. - Oczywiście, że nie. Mam szkarlatynę na letnisku Postnikowa. Dmitrij Stiepanowicz bez pośpiechu wziął ze stołu kołnierzyk i założył go, zapiął czesuczową marynarkę, pomacał się po kieszeniach, czy wszystko na miejscu, i ułamanym grzebykiem zaczął sczesywać sobie na czoło siwe, kędzierzawe włosy. - No, a jednak powiedz, jakiego jesteś zdania o zagadnieniu słowiańskim, hę? - Doprawdy nie wiem, papo. Czego ty właściwie chcesz ode mnie? - A ja mam pewien sąd o tym, Dario Dmitrijewno - widocznie nie chciało mu się jechać na letnisko i w ogóle Dmitrij Stiepanowicz lubił z rana przy samowarze porozmawiać o polityce. - Zagadnienie słowiańskie -słuchasz mnie? - to gwóźdź polityki światowej. Na tym wielu ludzi karki sobie poskręca. Oto, dlaczego miejsce pochodzenia Słowian, Bałkany, nie są niczym innym jak ogniskiem zapalnym Europy... O co chodzi? -chcesz mnie zapytać. Proszę bardzo. - I zaczął zaginać grube palce. - Po pierwsze, Słowian jest przeszło dwieście milionów i rozmnażają się jak króliki. Po drugie. Słowianom udało się stworzyć tak silne państwo militarne, jak cesarstwo rosyjskie. Po trzecie - drobne grupy Słowian pomimo asymilacji organizują się w samodzielne jednostki i dążą ku tak zwanemu związkowi wszechsłowiańskiemu. Po czwarte - i najważniejsze - Słowianie reprezentują pod względem moralnym zupełnie nowy i w pewnym sensie niebezpieczny dla europejskiej cywilizacji typ -poszukiwacza Boga. A poszukiwanie Boga - słuchasz mnie, koteczko? - jest negacją i burzeniem całej współczesnej cywilizacji. Ja szukam Boga, to znaczy prawdy, w samym sobie. W tym celu muszę być absolutnie wolny i burzę podstawy moralne, pod którymi jestem pogrzebany, burzę państwo, które trzyma mnie na łańcuchu. - Papciu, jedź na letnisko - powiedziała Dasza ze smutkiem w głosie. - Nie szukaj prawdy tam - Dmitrij Stiepanowicz stukał palcem, jakby wskazując na podziemie, ale nagle zamilkł i odwrócił się w stronę drzwi. W przedpokoju zadźwięczał dzwonek. - Dasza, idź, otwórz. - Nie mogę. jestem nie ubrana. - Matriona! - zawołał Dmitrij Stiepanowicz - ach, baba przeklęta. - Sam poszedł otworzyć drzwi frontowe i natychmiast wrócił z otwartym listem w ręku. - Od Katiuszy - powiedział - poczekaj, nie wyrywaj z rąk. przedtem dokończę... Otóż poszukiwanie Boga zaczyna się przede wszystkim od burzenia i okres ten jest bardzo niebezpieczny i zaraźliwy. Rosja przechodzi teraz właśnie ten okres choroby. Spróbuj no wyjść wieczorem na główną ulicę, bez ustanku słychać: "Poliiicja"! Po ulicy łażą łobuzy, bezład taki, że policja rady nie może sobie dać. Otóż to bractwo, pozbawione wszelkich cech moralności - zabijaki, szubrawcy, łobuzy - to są właśnie poszukiwacze Boga. Zrozumiałaś, koteczko? Dzisiaj dokazują na głównej ulicy, jutro zaczną dokazywać w całym państwie rosyjskim. A naród jako całość przeżywa pierwszą fazę poszukiwania Boga - burzenie podstaw. Dmitrij Stiepanowicz zaczął sapać zapalając papierosa. Dasza wyjęła mu z ręki list Kati i odeszła do siebie. On zaś przez pewien czas jeszcze dowodził czegoś, chodził trzaskając drzwiami po dużym, na pół pustym, zakurzonym mieszkaniu z malowanymi podłogami, potem wyjechał na letnisko. "Daniusza. kochanie - pisała Katia - dotąd nic nie wiem ani o tobie, ani o Mikołaju. Jestem w Paryżu. Tutaj sezon w pełni. Noszą suknie bardzo wąskie u dołu, w modzie-szyfon. Dokąd pojadę w końcu czerwca - jeszcze nie wiem. Paryż jest bardzo ładny. I absolutnie wszyscy -warto, żebyś to zobaczyła - cały Paryż tańczy tango. Przy śniadaniu, między daniami, wstają i tańczą; i o piątej, i przy obiedzie, i tak do rana. Nigdzie nie mogę się ukryć przed tą muzyką, która jest smutna, męcząca i słodka. Wciąż mi się zdaje, że grzebię młodość, coś bezpowrotnego, kiedy patrzę na te kobiety , z głębokimi dekoltami, z oczami niebiesko podmalowanymi i na ich kawalerów. Na ogół jestem przygnębiona. Wciąż myślę, że ktoś umrze. Bardzo się boję o papę. Jest już przecież bardzo niemłody. Tutaj pełno Rosjan, wszystko nasi znajomi, co dzień gdzieś się spotykamy, jakbym wcale nie wyjeżdżała z Petersburga. A propos, opowiadano mi tutaj o Mikołaju, jakoby utrzymywał bliższe stosunki z pewną kobietą. Wdowa, ma dwoje dzieci i trzecie maleńkie. Rozumiesz? Z początku było mi bardzo przykro. A potem, nie wiadomo dlaczego, strasznie mi się zrobiło żal tego maleńkiego... Cóż ono winne?... Ach, Daniusza, czasami chciałabym mieć dziecko. Ale przecież to możliwe tylko z ukochanym człowiekiem. Kiedy wyjdziesz za mąż - miej dzieci, słyszysz, dziewczyno"... Dasza przeczytała list kilka razy, popłakała się, zwłaszcza nad tym Bogu ducha winnym dzieciątkiem, i siadła do pisania odpowiedzi, pisała ją aż do obiadu, obiad jadła sama -ot, ledwie tknęła tego i owego - potem poszła do gabinetu i zaczęła grzebać się w starych czasopismach, znalazła jakąś długą powieść, położyła się na kanapie wśród porozrzucanych książek i czytała do wieczora. Wreszcie przyjechał ojciec, zakurzony i zmęczony; siedli do kolacji, ojciec na wszystkie pytania odpowiadał: uhu"; Dasza dopytywała się jednak; okazało się, że chory na szkarlatynę trzyletni chłopiec umarł. Dmitrij Stiepanowicz zakomunikowawszy to zasapał, schował binokle do futerału i poszedł spać. Dasza położyła się do łóżka, nakryła głowę prześcieradłem i do woli płakała nad różnymi smutnymi rzeczami. Upłynęły dwa dni. Piaskowa wichura skończyła się burzą i ulewą, bębniącą po dachu całą noc; poranek niedzielny był pogodny i wilgotny - wymyty z rana, kiedy Dasza zwykle wstawała, wstąpił do niej stary znajomy, Siemion Siemionowićz Gowiadin, statystyk ziemski -chudy i przygarbiony, zawsze blady mężczyzna, z jasną brodą i zaczesanymi za uszy włosami. Pachniało od niego śmietaną: nie używał wina, tytoniu i mięsa, i policja miała go na oku. Witając się z Daszą powiedział zupełnie bez powodu drwiącym tonem. - Ja po panią, kobieto. Jedziemy za Wołgę. Dasza pomyślała: " A więc wszystko skończyło się na statystyku Gowiadinie" - wzięła białą parasolkę i poszła za Siemionem Siemionowiczem w dół nad Wołgę, ku przystaniom, gdzie stały łódki. Pomiędzy długimi drewnianymi barakami ze zbożem, sągami drzewa i całymi górami lici wełny i bawełny włóczyli się tragarze i wyrobnicy, chłopi i wyrostki, barczyści, z szerokimi piersiami, bosi, bez czapek i z gołymi szyjami. Niektórzy grali w orła i reszkę, inni spali na workach i deskach; w oddali około trzydziestu ludzi ze skrzyniami na plecach zbiegało po kołyszących się schodkach. Między wozami stał pijany, cały pokryty błotem i kurzem, z pokrwawioną szyją, i podtrzymując obiema rękami portki klął leniwie i plugawię. - Ten element nie zna ani świąt, ani odpoczynku - pouczająco zauważył Siemion Siemionowicz - a ja i pani, ludzie rozumni i inteligentni, jedziemy sobie rozkoszować się przyrodą. Przekroczył przez ogromne bose nogi silnie zbudowanego chłopaka o wydatnych wargach, leżącego na wznak; drugi siedział na belce i jadł francuską bułkę. Dasza słyszała, jak leżący powiedział patrząc za nią: - Filip, przydałaby się nam taka. A drugi odpowiedział leniwie, z pełnymi ustami: - Za czysta. Dużo kłopotu. Po szerokiej, żółtawej rzece, w chwiejnych odblaskach słonecznych posuwały się sylwety łódek, kierując się ku oddalonemu piaszczystemu brzegowi. Jedną z takich łódek wynajął Gowiadin; poprosił Daszę, żeby sterowała, sam zaś usiadł do wioseł i zaczął wiosłować pod prąd. Wkrótce na jego bladą twarz wystąpił pot. - Sport to wielka rzecz - powiedział Siemion Siemionowicz i zaczął ściągać z siebie marynarkę, wstydliwie odpiął szelki i schował je pod dziób łódki. Miał chude, owłosione słabe ręce i gumowe mankiety. Dasza otworzyła parasolkę i mrużąc oczy patrzyła na wodę. - Przepraszam za niedyskretne pytanie, Dario Dmitrijewno -w mieście mówią, że pani wychodzi za mąż. Czy to prawda? - Nie, nieprawda. Wtedy uśmiechnął się szeroko, co było nieoczekiwane w jego inteligentnej, smutnej twarzy, i cieniutkim głosem spróbował zaśpiewać: Ech, w dół po rzece, po Wołdze" - ale zawstydził się i zaczął z całej siły wiosłować. Naprzeciw płynęła łódka pełna ludzi. Trzy mieszczki w zielonych i pąsowych kaszmirowych sukniach gryzły pestki i wypluwały łupiny na kolana. Naprzeciwko nich siedział zupełnie pijany andrus, kędzierzawy, z czarnymi wąsikami, wywracał oczy, jakby umierał, i grał polkę na harmonijce. Drugi gorliwie wiosłował kołysząc łódką, trzeci machnąwszy sterowym wiosłem krzyknął do Siemiona Siemionowicza: - Zjeżdżaj z drogi, gawronie, tak a tak twoją duszę! - i z krzykiem i przekleństwami przepłynęli całkiem blisko. Wreszcie łódka z chrzęstem przesunęła się po piaszczystym dnie. Dasza wyskoczyła na brzeg. Siemion Siemionowicz znowu włożył szelki i marynarkę. - Chociaż jestem mieszkańcem miasta, jednak szczerze kocham przyrodę - powiedział mrużąc oczy - zwłaszcza gdy ją dopełnia postać dziewczęca, znajduję w tym coś turgieniewowskiego. Chodźmy do lasu. Poszli po gorącym piasku grzęznąc w nim po kostki. Gowiadin co chwila zatrzymywał się, ocierał twarz chustką i mówił: - Nie, niech pani popatrzy, jaki czarujący zakątek! Wreszcie piasek się skończył, trzeba było wejść na małe urwisko, gdzie zaczynały się łąki z tu i ówdzie już skoszoną trawą, więdnącą na pokosach. Gorąco pachniało koniczyną. Na brzegach wąskiego parowu rosła kędzierzawa leszczyna. W dole, pośród soczystej trawy, szemrał strumień wpadając do małego okrągłego stawu. Nad jego brzegiem rosły stare lipy i koślawa sosna z jedną gałęzią sterczącą jak ręka. Dalej, na wąskim występie brzegu kwitł biały głóg. Było to miejsce ulubione przez słonki w czasie przelotów. Dasza i Siemion Siemionowicz usiedli na trawie. U ich stóp błękitniała niebem, zieleniła się odbiciem listowia woda w krętym korycie. Niedaleko od Daszy, na krzaku, skakały dwa szare ptaszki monotonnie poświstując I z całym smutkiem porzuconego kochanka gdzieś w koronie drzewa gruchał, gruchał bez ustanku dziki gołąb. Dasza siedziała wyciągnąwszy nogi, opuściwszy ręce na kolana i słuchała, jak wśród gałęzi porzucony kochanek mruczał łagodnym głosem: "Dario Dmitrijewno, Dario Dmitrijewno, ach, co się z panią dzieje - nie rozumiem, dlaczego pani tak smutno, płakać się chce. Przecież nic się jeszcze nie stało, a pani się smuci, jakby życie się skończyło, minęło, uleciało. Pani po prostu z natury jest beksa. - Chciałbym być z panią szczery, Dario Dmitrijewno - powiedział Gowiadin - czy pozwoli mi pani, że tak powiem, zapomnieć o konwenansach?... - Niech pan mówi, wszystko mi jedno - odpowiedziała Dasza i zarzuciwszy ręce na głowę położyła się na plecach, żeby widzieć niebo, a nie latające oczki Siemiona Siemionowicza, który ukradkiem zerkał na jej białe pończochy. - Pani jest dumną, śmiałą dziewczyną. Pani jest młoda, ładna, kipiąca życiem... - Przypuśćmy - powiedziała Dasza. - Czyżby pani nigdy dotąd nie czuła ochoty zburzyć tę konwencjonalną moralność, wpojoną przez wychowanie i środowisko? Czy w imię tej przez wszystkie autorytety odrzuconej już moralności musi pani hamować swoje piękne instynkty? - Przypuśćmy, że nie chcę hamować moich instynktów, cóż wtedy? -zapytała Dasza i z leniwą ciekawością czekała, co odpowie. Rozgrzało ją słońce i było tak dobrze patrzeć w niebo, w pył słoneczny, wypełniający całą tę niebieską otchłań, że nie chciało się ani myśleć, ani poruszyć. Siemion Siemionowicz milczał grzebiąc palcem w ziemi. Dasza wiedziała, że jest żonaty z akuszerką Marią Dawydowną. Dwa razy do roku Maria Dawydowna zabierała troje dzieci i wynosiła się do matki, mieszkającej naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy. Siemion Siemionowicz w urzędzie ziemskim tłumaczył kolegom biurowym te zatargi familijne uczuciowym i niespokojnym charakterem Marii Dawydowny. Ona zaś w szpitalu powiatowym tłumaczyła je tym, że mąż co chwila gotów ją zdradzać z byle kim, tylko o tym myśli i nie zdradza przez tchórzostwo i opieszałość, co już jest całkiem upokarzające, i że ona nie jest w stanie patrzeć na jego podłużną fizjonomię jarosza. Podczas tych zatargów Siemion Siemionowicz po kilka razy na dzień, bez czapki, przechodził na drugą stronę ulicy. Następnie małżonkowie godzili się i Maria Dawydowna z dziećmi i poduszkami przenosiła się do swojego domu. - Kiedy kobieta pozostaje sam na sam z mężczyzną, powstaje w niej naturalnie pragnienie należenia do niego, w nim -owładnięcia jej ciałem - zakaszlawszy powiedział wreszcie Siemion Siemionowicz. - Pragnę, żeby pani była uczciwa i szczera. Niech pani wejrzy w głąb samej siebie a ujrzy pani, że obok przesądów i fałszu płonie w pani naturalne pragnienie zdrowej zmysłowości. - A we mnie nie płonie teraz żadne pragnienie, co to znaczy? -zapytała Dasza. Śmieszyło ją to i była rozleniwiona. Nad głową, w bladym kwiatku głogu, w żółtym pyłku wierciła się pszczoła. A porzucony kochanek nadal gruchał w osiczynie: "Dario Dmitrijewno, Dario Dymitrrijewno. czy aby pani nie jest zakochana? Zakochana, zakochana, daję słowo - i dlatego się pani smuci". Słuchając Dasza zaczęła cichutko śmiać się. - Zdaje się, że nasypało się pani piasku do pantofelka. Pani pozwoli, że wytrząsnę - powiedział Siemion Siemionowicz jakimś szczególnie głuchym głosem i pociągnął ją za obcas. Wówczas Dasza szybko usiadła, wyrwała mu pantofel i trzepnęła nim Siemiona Siemionowicza po policzku. - Pan jest łajdak - powiedziała - nigdy nie myślałam, że z pana taki wstrętny człowiek. Włożyła pantofel, wstała, zabrała parasolkę i nie spojrzawszy na Gowiadina poszła ku rzece. "Jaka ja głupia, jaka ja głupia, nie zapytałam nawet o adres - myślała schodząc z urwiska - dokąd pisać: czy do Kinieszmy, czy do Niżnego? A teraz siedź tuz Gowiadinem. Ach, mój Boże!... - Odwróciła się. Siemion Siemionowicz szedł po stoku, po trawie, podnosząc nogi jak żuraw i patrzył w bok. -Napiszę Kati: " Wyobraź sobie, zdaje się, że pokochałam, tak mi się zdaje! " I wsłuchując się uważnie. Dasza powtarzała półgłosem: - Kochany, kochany, kochany Iwan Iliicz". Nagle niedaleko rozległ się głos: "Nie pójdę, i koniec, puść. bo mi suknię oberwiesz". Przy brzegu, po kolana w wodzie, biegał nagi, podstarzały człowiek z krótką brodą, z żółtymi żebrami, z czarnym krzyżykiem na zapadłej piersi. Był nieprzyzwoity, ze złością, w milczeniu ciągnął dowody ponurą kobietę,. Ta powtarzała: "Puść, bo suknie, oberwiesz". Wtedy Dasza co sił pobiegła wzdłuż brzegu do łódki -w gardle ją ścisnęło ze wstrętu i ze wstydu: wydawało jej się, że tego niepodobna przeżyć. Podczas gdy spychała łódkę na wodę, nadbiegł zdyszany Głowiadin. Nie odpowiadając mu, nie patrząc na niego Dasza usiadła przy sterze, zasłoniła się parasolką i całą powrotną drogę milczała. Po tym spacerze w jakiś szczególny, dla niej samej niezrozumiały sposób zrodziła się w Daszy uraza do Tielegina, jakby on był sprawcą całego tego przygnębienia, o które przyprawia rozpalone słońcem miasto prowincjonalne, z cuchnącymi płotami i wstrętnymi ściekami w bramach, z ceglanymi domkami jak pudła, z telefonicznymi i tramwajowymi słupami zamiast drzew, z ciężkim upałem w południe, kiedy po szarobiałej, bez cienia ulicy wlecze się ogłupiała baba z pęczkami suszonych ryb na nosidłach i krzyczy patrząc w zakurzone okienka: "Ryby. ukleje, ryby"! , i zatrzyma się koło niej wąchający ryby jakiś też ogłupiały i na pół wściekły pies. kiedy gdzieś daleko na podwórku naddunajską, tępą nudą zagra katarynka. Tielegin był winien, że Dasza ze szczególną wrażliwością odczuwała teraz ten otaczający ją leniwy, drobnomieszczański spokój, nie mający widocznie zamiaru przez wieki wieków ruszyć się z miejsca, choćby się wybiegło na ulicę i krzyczało: "Żyć chcę, żyć"! Tielegin był winien, że jest zanadto skromny i nieśmiały: przecież nie Dasza miała pierwsza powiedzieć o miłości. Był winien, że nie dawał o sobie znać, jakby się zapadł w ziemię, a może nawet przestał myśleć o Daszy. I na domiar całego tego przygnębienia, w jedną z upalnych i dusznych, czarnych nocy Daszy przyśniło się to samo co i w Petersburgu, kiedy obudziła się we łzach, i tak samo jak wtedy sen znikł z pamięci jak mgiełka ze spotniałego szkła. Ale jej się zdawało, że ten męczący i straszny sen zwiastuje jej jakieś nieszczęście. Dmitrij Stiepanowicz zalecił Daszy zastrzyki z arszeniku. Potem nadszedł drugi list od Kati. Pisała: "Daniusza kochana, bardzo mi tęskno za tobą. za swoimi i za Rosją. Coraz uporczywiej myślę, że zerwanie z Mikołajem to także była moja wina. Budzę się i cały dzień żyję w tym poczuciu winy i jakiejś duchowej zgnilizny. A poza tym - nie pamiętam, czy ci o tym pisałam -od dłuższego czasu prześladuje mnie pewien człowiek. Wychodzę z domu - spotykam go. Jadę windą w dużym sklepie - on po drodze wskakuje do windy. Wczoraj byłam w Luwrze, w muzeum, zmęczyłam się i usiadłam na ławeczce, i nagle czuję - jakby mi kto ręką przeciągnął po plecach; oglądam się - w pobliżu siedzi on. Chudy, czarny, mocno szpakowaty, broda jakby przyklejona do policzków. Ręce położył na lasce, patrzy poważnie, oczy zapadnięte. Z trudem odnalazłam drzwi. Nie odzywa się do mnie, nie zbliża się, ale mi straszno. Wydaje mi się, że on jakieś kręgi zatacza dokoła mnie"... Dasza pokazała list ojcu. Dmitrij Stiepanowicz nazajutrz z rana przy gazecie powiedział między innymi: - Koteczko, jedź na Krym. - Po co? - Odszukaj tego Mikołaja Iwanowicza i powiedz mu, że jest gapa. Niech jedzie do Paryża, do żony. A zresztą, jak chce... To ich prywatna sprawa... Dmitrij Stiepanowicz rozgniewał się i zdenerwował, chociaż, nie znosił okazywania swoich uczuć. Dasza zrozumiała, że trzeba jechać, i nagle się ucieszyła: wyobraziła sobie Krym, niebieski, szumiący falami, z cudownym krajobrazem. Długi cień od włoskiej topoli, kamienna ławka, rozwiany na głowie szal i czyjeś niespokojne oczy obserwują Daszę. Szybko się spakowała i wyjechała do Eupatorii, gdzie przebywał Mikołaj Iwanowicz. Rozdział XII. Tego lata na Krymie był niezwykle liczny zjazd gości z północy. Po całym wybrzeżu chodzili z łuszczącymi się nosami oschli petersburżanie z katarami i bronchitami, hałaśliwi, roztargnieni moskwianie z leniwym i śpiewnym akcentem, czarnoocy kijowianie, nie rozróżniający w wymowie samogłosek ,no i gardzący całą tą rosyjską zbieraniną bogaci Sybiracy; smażyli się w słońcu i opalali na czarno - młode kobiety i długonodzy młodzieńcy, duchowni, urzędnicy, ludzie solidni, ojcowie rodzin, żyjący - jak i wszystko wówczas w Rosji - ślamazarnie, jakby z przetrąconym kręgosłupem. W połowie lata pod wpływem słonej wody, upału i opalenizny wszyscy ci ludzie zatracali poczucie wstydu, miejskie ubrania zaczynały wydawać się trywialne, i na piasku wybrzeża pojawiały się kobiety byle jak okryte tatarskimi ręcznikami i mężczyźni przypominający malowidła na wazach etruskich. W tym niezwykłym otoczeniu niebieskich fal, gorącego piasku i nagich ciał, spotykanych na każdym kroku, chwiały się fundamenty rodziny. Wszystko tu wydawało się łatwe i osiągalne. A jak trzeba będzie za to zapłacić później, na północy, w nudnym mieszkaniu, kiedy za oknami deszcz, a w przedpokoju dzwoni telefon i wszyscy są wobec kogoś w jakiś sposób zobowiązani - o tym nie warto było myśleć. Woda morska z miękkim szumem podpływa do brzegu, dotyka nóg i wyciągniętemu na piasku ciału, zarzuconym rękom i zamkniętym powiekom - lekko, gorąco i słodko. Wszystko, nawet to, co najgroźniejsze, staje się lekkie i słodkie. Tego lata wśród przyjezdnych lekkomyślność i chwiejność zasad przebrały wszelką miarę, jakby tym setkom tysięcy mieszkańców miast jakaś gigantyczna protuberancja, wystrzeliwszy w pewien czerwcowy poranek z rozpalonego słońca, sparaliżowała pamięć i rozsądek. Na całym wybrzeżu nie było ani jednej willi, gdzie by wszystko działo się pomyślnie. Nieoczekiwanie zrywano trwałe związki. I zdawało się, że samo powietrze było pełne miłosnych szeptów, dyskretnego śmiechu i nieopisanych bzdur, które mówiono na tej gorącej ziemi, usianej ruinami starożytnych miast i kośćmi wymarłych narodów. Wyglądało na to, że z nadejściem jesiennych deszczy należy się spodziewać jakiejś kary i gorzkich łez. Dasza dojeżdżała do Eupatorii po południu. Już niedaleko miasta, z drogi biegnącej zakurzoną białą wstęgą po równym stepie, obok solnisk, stogów słomy i widniejących w oddali długich budynków, patrząc pod słońce zobaczyła duży drewniany statek. Posuwał się wolno w odległości pół wiorsty po stepie, wśród piołunu, od dołu do góry pokryty czarnymi, ustawionymi bokiem żaglami. Było to tak zadziwiające, że Dasza wykrzyknęła. Siedzący obok niej w samochodzie Ormianin powiedział roześmiawszy się: "Zaraz zobaczysz morze". Samochód skręcił obok kwadratowych tężni na piaszczystą wyniosłość i stamtąd widać było morze. Leżało jakby powyżej ziemi, ciemnoniebieskie, pokryte białymi, długimi biczami piany. Wesoły wiatr zaświstał w uszach. Dasza ścisnęła na kolanach czarną walizeczkę i pomyślała: "Oto ono. Zaczyna się". W tym samym czasie Mikołaj Iwanowicz Smokownikow siedział w pawilonie na palach, wysuniętym w morze, i pił kawę z amantem-rezonerem. Po poobiednim wypoczynku przychodzili tu kuracjusze, siadali przy stolikach, wołali do siebie, rozmawiali o zbawiennych skutkach kuracji jodowej, o kąpielach morskich i o kobietach. W pawilonie było chłodno. Wiatr podwiewał brzegi białych serwet i kobiece szale. Obok przepłynął jacht jednożaglowy, z którego krzyczano coś wesoło. Tłumnie przyszli i zajęli duży stół moskwianie, same światowe sławy. Amant-rezoner zmarszczył się na ich widok i dalej opowiadał treść dramatu, który zamierzał napisać: - Cały temat przemyślałem do głębi, ale napisałem dopiero pierwszy akt - mówił w zamyśleniu, dobrodusznie patrząc w twarz Mikołaja Iwanowicza - ty masz jasną głowę, Kola, ty zrozumiesz moją ideę: piękna, młoda kobieta tęskni, męczy się, dokoła niej płaskość. Dobrzy ludzie, ale życie ich zdeprawowało - zgnilizna uczuć i pijaństwo... Słowem, rozumiesz... I nagle ona mówi: "Muszę odejść, zerwać z tym życiem, odejść stąd dokądś, do jasności"... A tu -mąż i przyjaciel... Obaj cierpią... Kola, zrozum-życie ich zdeprawowało... Odchodzi, nie mówię do kogo - kochanka nie ma, wszystko oparte na nastroju... I oto dwaj mężczyźni siedzą w knajpie w milczeniu i piją... Połykają łzy z koniakiem... A wiatr w kominie wyje, grzebie ich... Smutno... Pusto... Ciemno... - Chcesz wiedzieć, co o tym sądzę? - zapytał Mikołaj Iwanowicz. - Tak. Powiedz tylko: "Misza, przestań pisać, przestań" - a przestanę. - Twoja sztuka jest znakomita. To - samo życie. -Mikołaj Iwanowicz zakrywszy oczy pokiwał głową. - Tak, Misza, nie umieliśmy ocenić swego szczęścia i szczęście nas opuściło, i oto - bez nadziei, bez woli - siedzimy I pijemy. I wiatr wyje nad naszym cmentarzem... Twoja sztuka niezwykle mnie wzrusza... Amantowi-rezonerowi zadrżały duże woreczki pod oczami, nachylił się i mocno pocałował Mikołaja Iwanowicza, po czym szybko nalał po kieliszku. Trącili się, oparli łokcie na stole i ciągnęli dalej serdeczną rozmowę. - Kola - mówił amant-rezoner, wymownie patrząc na rozmówcę - a czy ty wiesz, że ja kochałem twoją żonę jak Boga? - Tak. Odnosiłem to wrażenie. - Męczyłem się, Kola, ale tyś mi był przyjacielem... Ileż razy uciekałem z twojego domu przysięgając, że nigdy więcej nie przestąpię progu... Ale wracałem i udawałem błazna... I ty, Mikołaju, nie waż się jej oskarżać -dziko wykrzywił usta. - Misza, ona postąpiła ze mną okrutnie. - Być może... Ale wszyscy wobec niej jesteśmy winni... Ach, Kola, jednego w tobie nie mogę zrozumieć: jak ty mogłeś, żyjąc z taką kobietą - daruj mi - zadawać się w tym samym czasie z jakąś wdową, Sofią Iwanowną. Po co? - To skomplikowana sprawa. - Łżesz. Widziałem ją, zwykła kwoka. - Widzisz, Misza, teraz to już sprawy minione, oczywiście... Sofia Iwanowna była po prostu dobrym człowiekiem. Dawała mi chwile radości i nigdy niczego nie żądała. A w domu wszystko było nazbyt skomplikowane, trudne, głębokie... Nie starczało mi sił duchowych dla Jekatieriny Dmitrijewny... - Kola, ale czyżby to było możliwe - no, wrócimy do Petersburga, nadejdzie wtorek i ja nie przyjdę do was po przedstawieniu... Jakże ja będę żył?... Słuchaj... Gdzie twoja żona jest teraz? - W Paryżu. - Korespondujecie? - Nie. - Jedź do Paryża. Jedźmy razem. - To bezcelowe... - Kola, wypijmy za jej zdrowie. - Wypijmy. W pawilonie pomiędzy stolikami pojawiła się aktorka Czarodiejewa, w zielonej, przejrzystej sukni, w dużym kapeluszu, chuda jak żmija, z niebiesko podcienionymi oczami. Widocznie kiepsko jej służyły plecy -tak się wiła i kołysała. Na jej spotkanie powstał redaktor czasopisma "Chór Muz", poświęconego sprawom estetyki, ujął jej rękę i nie śpiesząc się pocałował w zgięcie łokcia. - Zadziwiająca kobieta - powiedział Mikołaj Iwanowicz przez zęby. - Nie, Kola, nie. Czarodiejewa - to po prostu padlina. O co chodzi? Żyła trzy miesiące z Biessonowem, na koncertach miauczy dekadenckie wiersze... Patrz, patrz - usta od ucha do ucha, na szyi żyły. To nie kobieta, ale hiena... Jednakże, kiedy Czarodiejewa kiwając kapelusikiem na prawo i lewo, uśmiechając się dużymi ustami o różowych wargach zbliżyła się do stołu, amant-rezoner jak pokonany podniósł się z wolna, plasnął w ręce, złożył je pod podbródkiem. - Kochanie... Ninoczka... Co za toaleta!... Nie chcę, nie chcę... Zalecono mi zupełny spokój, kochanie moje... Czarodiejewa poklepała go kościstą ręką po policzku, zmarszczyła nos: - A co wczoraj plotłeś o mnie w restauracji? - Ja o tobie miałbym coś złego mówić wczoraj w restauracji? Ninoczka! - Jeszcze jak. - Słowo honoru, to oszczerstwo. Czarodiejewa ze śmiechem położyła nu mały palec na ustach, co miało znaczyć: "Wiesz przecież, że nie mogę się na ciebie długo gniewać". I już innym tonem, jakby wchodząc w rolę z jakiejś sztuki życia towarzyskiego, zwróciła się do Mikołaja Iwanowicza: - Przed chwilą przechodziłam obok pańskiego pokoju; przyjechała do pana, zdaje się, krewna - śliczna dziewczyna. Mikołaj Iwanowicz szybko spojrzał na przyjaciela, potem wziął z talerzyka nie dopalone cygaro i tak zawzięcie zaczął je zapalać, że zadymiła mu się cała broda. - To nieoczekiwane - powiedział - co by to mogło oznaczać?... Lecę! -Rzucił cygaro do morza i zaczął schodzić po schodach na brzeg, wywijając srebrną laską, zsunąwszy kapelusz na tył głowy. Do hotelu Mikołaj Iwanowicz wszedł już zadyszany. - Dasza, co cię tu sprowadza? Co się stało? - zapytał przymykając za sobą drzwi. Dasza siedziała na podłodze koło otwartej walizki i zaszywała pończochę. Kiedy wszedł szwagier, wstała bez pośpiechu, nadstawiła mu policzek do pocałunku i powiedziała z roztargnieniem: - Bardzo się cieszę, że cię widzę. Postanowiliśmy z papciem, żebyś jechał do Paryża. Przywiozłam dwa listy od Kati. Oto one. Bądź łaskaw je przeczytać. Mikołaj Iwanowicz schwycił listy i usiadł pod oknem. Dasza wyszła do łazienki i stamtąd, ubierając się, słyszała, jak szwagier szeleści kartkami i wzdycha. Potem - ucichło. Dasza nadstawiła uszu. - Jadłaś śniadanie? zapytał nagle. - Jeżeli jesteś głodna, pójdziemy do pawilonu. Wtedy ona pomyślała: "Całkiem przestał ją kochać" - obiema rękami nasunęła na głowę czapeczkę i postanowiła rozmowę o Paryżu odłożyć do jutra. Po drodze do pawilonu Mikołaj Iwanowicz milczał i patrzył pod nogi, ale kiedy Dasza zapytała: "Kąpiesz się"? - wesoło podniósł głowę i zaczął mówić o tym, że powstało tu towarzystwo zwalczania kostiumów kąpielowych, mające na celu przede wszystkim względy higieniczne. - Wyobraź sobie, w" ciągu miesiąca kąpieli na tej plaży organizm wchłania więcej jodu, niż w tym samym czasie można sztucznie wprowadzić do jego wnętrza. Prócz tego wchłaniasz promienie słoneczne i ciepło od nagrzanego piasku. Dla nas, mężczyzn, to jeszcze znośne, tylko spodenki kąpielowe, ale kobiety zakrywają prawie dwie trzecie ciała. Zdecydowanie zaczęliśmy z tym walczyć... W niedzielę mam odczyt na ten temat. Szli wzdłuż wody po jasnożółtym, miękkim jak aksamit piasku i płaskich, wygładzonych przypływami muszelkach. Niedaleko, tam gdzie na piasek przybiegały rozbijając się wrzącą pianą nieduże fale, kołysały się na wodzie jak spławiki dwie panny w czerwonych czapeczkach - To nasze adeptki - powiedział Mikołaj Iwanowicz rzeczowo. W Daszy coraz silniej wzrastało uczucie czy to podniecenia, czy niepokoju. Zaczęło się to od chwili, kiedy zobaczyła na stepie czarny okręt. Zatrzymała się patrząc, jak woda cienką warstwą wpływa na piasek i odpływa pozostawiając strumyczki, i to zetknięcie wody z ziemią było takie radosne i wieczne, że Dasza przykucnęła i zanurzyła ręce. Mały, płaski krab rzucił się bokiem, wznosząc obłoczek piasku, i zniknął w głębinie. Fala zamoczyła ręce powyżej łokci. - Coś się w tobie zmieniło - powiedział Mikołaj Iwanowicz mrużąc oczy - czyś jeszcze wyładniała, czyś schudła, czy też czas ci wyjść za mąż? Dasza odwróciła się, spojrzała na niego dziwnie, wstała i nie wycierając rąk poszła w kierunku pawilonu, skąd amant-rezoner wymachiwał słomkowym kapeluszem. Daszę nakarmili pierożkami i zsiadłym mlekiem, napoili szampanem; amant-rezoner był bardzo ruchliwy, co jakiś czas wpadał w osłupienie, szeptał jakby sam do siebie: "Boże, jaka ona ładna"! - i przyprowadzał, żeby przedstawić Daszy, jakichś młodzieńców - uczniów studium dramatycznego, mówiących przytłumionymi głosami, jak na spowiedzi. Mikołaj Iwanowicz był podniecony; pochlebiało mu takie powodzenie "jego Da szurki", Dasza piła wino, śmiała się, podawała komuś rękę do pocałowania i nie odrywając oczu patrzyła na połyskujące błękitnawym światłem, rozfalowane morze. "To jest szczęście" - myślała. Po kąpieli i spacerze poszli na kolację do hotelu. Było hałaśliwie, jasno i elegancko. Amant-rezoner dużo i gorąco mówił o miłości. Mikołaj Iwanowicz patrząc na Daszę podpił sobie i posmutniał. A Dasza przez szczelinę w firance wciąż widziała, jak niedaleko pokazują się, znikają i prześlizgują jakieś chwiejne odblaski. Wreszcie wstała i wyszła na brzeg. Jasny i okrągły księżyc, zupełnie bliski, jak w bajkach Szecherezady, wisiał w bezgwiezdnej, srebrnej otchłani nad drogą z łuski, biegnącą przez całe morze. Dasza mocno splotła palce, aż zachrzęściły. Kiedy rozległ się głos Mikołaja Iwanowicza, spiesznie poszła dalej wzdłuż wody sennie liżącej brzeg. Na piasku siedziała kobieta, mężczyzna położył głowę na jej kolanach. Między chwiejnymi odblaskami w czarnofioletowej wodzie pływała głowa ludzka i na Daszę spojrzała obserwując ją długo para oczu z księżycowymi odblaskami. Dalej stało dwoje ludzi przytulonych do siebie; minąwszy ich Dasza usłyszała westchnienie i pocałunek. Z daleka wołano: "Dasza, Dasza"! Wtedy usiadła na piasku, położyła łokcie na kolanach i podparła podbródek. Gdyby teraz podszedł Tielegin, usiadł Obok niej, objął ręką jej plecy i głosem poważnym i cichym zapytał: "Moja"? - odpowiedziałaby: "Twoja". Za pagórkiem piasku poruszyła się szara, leżąca na brzuchu postać, usiadła ze spuszczoną głową, długo patrzyła na igrającą jakby dzieciom dla zabawy drogę księżycową, wstała i przeszła obok Daszy posępnie, jak nieżywa. I z rozpaczliwie bijącym sercem Dasza spostrzegła, że to Biessonow. Tak zaczęły się dla Daszy te ostatnie dni starego świata. Pozostało ich niewiele, nasyconych żarem dopalającego się lata, radosnych i beztroskich. Ale ludzie, którzy przywykli myśleć, że dzień jutrzejszy jest tak samo jasny jak niebieskawe zarysy gór w oddali, nawet mądrzy i przewidujący ludzie nie mogli ani widzieć, ani wiedzieć niczego, co czekało u kresu przemijającej chwili ich życia. Za chwilą, wielobarwną, nasyconą zapachami, pulsującą wszystkimi sokami życia, leżał nieodgadniony mrok... Nie przenikały tam ani spojrzenia, ani dotknięcia, ani myśli i może tylko niejasnym przeczuciem, jakie miewają zwierzęta przed burzą, odgadywali niektórzy to, co nadciągało. Uczucie to było jak niezrozumiały niepokój. A w tym czasie na ziemię spadał niewidzialny obłok, wściekle wirujący w jakichś tryumfujących i gwałtownych, jakichś padających i słabnących zarysach. I było to zaznaczone tylko smugą cienia słonecznego, przekreślającą z południowo -wschodu na północno-zachód całe stare, wesołe i grzeszne życie na ziemi. Rozdział XIII. Biessonow wylegiwał się całymi dniami nad morzem. Wpatrując się w twarze: kobiece - roześmiane, pokryte słonecznym pyłem opalenizny, i męskie - miedzianoczerwone i podniecone, z przygnębieniem czuł, że serce tkwi mu w piersiach jak kawałek lodu. Patrząc na morze myślał, że oto tysiąc lat szumi ono bijąc falami o brzeg. Brzeg był kiedyś pusty, a teraz jest zaludniony i ludzie wymrą, i brzeg opustoszeje, a fale wciąż tak samo będą rozbijały się o brzeg. Myśląc marszczył czoło, palcem zgarniał muszelki na kupkę i wtykał w nią zgasłego papierosa. Potem leniwie jadł obiad. Potem szedł spać. Wczoraj niedaleko od niego nagle usiadła na piasku jakaś dziewczyna i długo patrzyła na światło księżycowe; słabo pachniało od niej fiołkami. Przez odrętwiały mózg przesunęło się wspomnienie. Biessonow poruszył się niespokojnie; pomyślał: "No, nie, na ten haczyk nie dam się złapać, do diabła, spać" - wstał i poszedł do hotelu. Dasza po tym spotkaniu stchórzyła. Wydawało się jej, że życie petersburskie oddaliło się na zawsze i że Biessonow, który nie wiadomo czym pobudził jej wyobraźnię, został zapomniany. Ale od jednego spojrzenia, od tej chwili, kiedy czarną sylwetą przesunął się przez światło księżyca, wszystko w niej obudziło się z nową siłą, i to nie jako mętne i niejasne przeżycia, teraz było to określone pragnienie, gorące jak upał południowy: pragnęła poczuć tego człowieka. Nie kochać, nie męczyć się, nie namyślać się - jedynie doznać. Siedząc w zalanym światłem, białym pokoju, na białym łóżku, powtarzała słabym głosem: - Ach, mój Boże, ach, mój Boże, cóż to takiego... Około siódmej rano Dasza poszła na brzeg, rozebrała się, weszła po kolana w wodę i zapatrzyła się. Morze było wyblakłe, bladobłękitne i tylko tu i ówdzie w oddali tknięte matowym blaskiem. Woda powoli to wznosiła się powyżej kolan, to opadała niżej. Dasza wyciągnęła ręce, upadła w tę niebiańską świeżość i popłynęła. Potem odświeżona i cała słona, otuliła się w kosmaty płaszcz kąpielowy i położyła na ciepławym już piasku. "Kocham tylko Iwana Iliicza - myślała leżąc policzkiem na łokciu pachnącym świeżością - kocham, kocham Iwana Iliicza. Z nim czysto, świeżo, radośnie. Chwała Bogu, że kocham Iwana Iliicza. Wyjdę za niego za mąż". Zamknęła oczy i zasnęła czując, że nadbiegająca obok woda jakby oddycha zgodnie z jej oddechem. Ten sen był słodki. Bez ustanku czuła, jak jej ciało ciepło i lekko leżało na piasku. I we śnie strasznie kochała siebie. O zachodzie, kiedy słońce spłaszczoną kulą zniżało się ku pomarańczowej, bez chmur zorzy, Dasza spotkała Biessonowa. Siedział na kamieniu przy ścieżce wijącej się przez płaskie pole piołunu. Dasza przyszła tu spacerując i na widok Biessonowa natychmiast się zatrzymała, chcąc zawrócić, pobiec, ale niedawna lekkość znowu znikła, ociężałe nogi jakby wrosły w ziemię i patrzyła spode łba, jak się zbliżał, prawie wcale nie zdziwiony spotkaniem, jak zdjął słomkowy kapelusz pochylając się w ukłonie skromnie jak mnich. - Nie omyliłem się wczoraj, Dario Dmitrijewno - to pani była na brzegu? - Tak, ja... Milczał chwilę spuściwszy oczy, potem spojrzał w pociemniały już step: - Na tym polu o zachodzie czuje się człowiek jak na pustyni. Rzadko tutaj ktoś przychodzi. Dokoła - piołun, kamienie i o zmierzchu wydaje się, że nikogo już nie ma na ziemi. Biessonow roześmiał się, z wolna odsłaniając białe zęby. Dasza patrzyła na niego jak dziki ptak. Potem poszła ścieżką obok niego. Po bokach i na całym polu rosły niewysokie, gorzko pachnące krzaczki piołunu; od każdego kładł się na suchej ziemi nieznaczny jeszcze cień księżycowy. Nad głowami w górę i w dół, nierówno, trzepocąc skrzydłami latały dwa nietoperze, wyraźnie dostrzegalne w paśmie zachodu. - Pokusy, pokusy, nigdzie nie można się ukryć przed nimi - powiedział Biessonow - pociągają, kuszą i znowu człowiek ulega ułudzie. Niech pani patrzy, jak to podstępnie urządzone - wskazał laską na wiszącą nisko kulę księżyca - całą noc będzie tkać sieci, ścieżka będzie udawała strumień, każdy krzaczek wyda się zaludniony, nawet trup wyda się piękny, a twarz kobiety - tajemnicza. A może rzeczywiście tak właśnie być powinno: cała mądrość w tej ułudzie... Jaka pani szczęśliwa, Dario Dmitrijewno, jaka pani szczęśliwa... - Dlaczegoż to ma być ułuda? Moim zdaniem, to wcale nie ułuda. Po prostu - księżyc świeci - powiedziała Dasza z uporem. - No, oczywiście, Dario Dmitrijewno, oczywiście... "Bądźcie jak dzieci". Ułuda tkwi w tym, że ja w nic z tego nie wierzę. Ale - bądźcie także jak węże". A jak to połączyć? Czego na to potrzeba?... Powiadają, że miłość łączy. A jak pani sądzi? - Nie wiem. Nic nie sądzę. - Z jakich nadchodzi ona przestrzeni? Jak ją zwabić? Jakim słowem zakląć? Paść w proch i wzywać: "O Panie, ześlij na mnie miłość!"... -Zaśmiał się cicho, pokazując zęby. - Ja dalej nie pójdę - powiedziała Dasza - chcę nad morze. Skręcili i szli teraz po piołunie ku piaszczystej wyniosłości. Biessonow niespodzianie odezwał się miękkim i ostrożnym głosem: - Pamiętam co do słowa wszystko, co pani mówiła wtedy u mnie, w Petersburgu. Nastraszyłem panią. (Dasza patrząc przed siebie szła bardzo szybko). Wtedy wstrząsnęło mną jedno wrażenie... Nie wyjątkowa uroda pani, nie... Uderzyła mnie, przeniknęła na wskroś nieopisana muzyka pani głosu. Patrzyłem wtedy na panią i myślałem: tu moje zbawienie; oddać serce pani, zostać ubogim, pokornym, roztopić się w pani jasności... A może wziąć pani serce? Zostać nieskończenie bogatym?... Niech pani pomyśli, Dario Dmitrijewno, oto pani przyszła i ja muszę rozwiązać zagadkę. Dasza wyprzedziwszy go wbiegła na piaszczystą diunę. Szeroka droga księżycowa, połyskując jak łuska w ciężkim ogromie wody, urywała się na krańcu morza długim, jasnym pasmem i ponad tym światłem majaczył ciemny odblask. Daszy tak biło serce, że musiała zamknąć oczy. "Boże, uratuj mnie od niego" - pomyślała. Biessonow kilka razy wbił laskę w piasek. - Ale trzeba się decydować, Dario Dmitrijewno... Ktoś musi spłonąć w tym ogniu. Albo pani... Albo ja... Niech pani pomyśli, da odpowiedź... - Nie rozumiem - krótko odpowiedziała Dasza. - Kiedy pani będzie uboga, pełna wyrzeczeń, przepalona ogniem -dopiero wtedy nastąpi dla pani prawdziwe życie, Dario Dmitrijewno... bez tego światła księżyca - trzygroszowej pokusy. Będzie - mądrość. A w tym celu trzeba jedynie - rozwiązać dziewiczą przepaskę... Biessonow lodowatą ręką ujął rękę Daszy i zajrzał jej w oczy. Dasza zdołała tylko z wolna przymrużyć oczy. Po kilku długich chwilach milczenia powiedział: - Zresztą, idźmy lepiej do domów - spać. Pomówiliśmy, rozpatrzyliśmy zagadnienie ze wszystkich stron, a godzina późna... Odprowadził Daszę do hotelu, pożegnał ją uprzejmie, zsunął kapelusz na tył głowy i poszedł wzdłuż wody wpatrując się w niewyraźne sylwetki spacerujących. Nagle zatrzymał się, skręcił i podszedł do wysokiej kobiety, która stała nieruchomo, otulona białym szalem. Biessonow przerzucił sobie laskę przez plecy, ujął ją za końce i powiedział: - Nina, witaj! - Witaj. - Co ty robisz sama na brzegu? - Stoję. - Dlaczego jesteś sama? - Jestem sama dlatego, że jestem sama - odpowiedziała Czarodiejewa cicho i gniewnie. - Czyżbyś wciąż jeszcze się gniewała? - Nie, kochanie, od dawna się uspokoiłam. Bądź o mnie spokojny. - Nina, chodź do mnie. Wtedy ona odrzuciwszy w tył głowę długo milczała, potem drżącym, niewyraźnym głosem odpowiedziała: - Zwariowałeś? - A czyś ty o tym nie wiedziała? Wziął ją pod rękę, ale ona gwałtownie wyrwała ją i z wolna poszła obok niego wzdłuż księżycowych odblasków, ślizgających się za ich krokami po oleistoczarnej wodzie. Z rana Mikołaj Iwanowicz obudził Daszę, ostrożnie zapukawszy do drzwi: - Daniusza, wstawaj, kochanie, idziemy na kawę. Dasza spuściła nogi z łóżka i popatrzyła na pończochy i pantofelki - wszystko pokryte szarym kurzem. Coś się stało. Czy znowu śnił jej się ten wstrętny sen? Nie, nie, było coś o wiele gorszego niż sen. Dasza ubrała się byle jak i pobiegła się kąpać. Ale woda zmęczyła ją, a słońce rozpaliło. Siedząc w kosmatym płaszczu, objąwszy gołe kolana myślała, że tutaj nic dobrego nie może się zdarzyć. "I niemądra, i tchórzem podszyta, i rozleniwiona. Przerost wyobraźni. Sama nie wiem, czego chcę. Z rana tego, wieczorem czego innego. Właśnie taki typ, jakiego nienawidzę". Schyliwszy głowę Dasza patrzyła na morze i nawet łzy zakręciły jej się w oczach - tak jej było ciężko i smutno. "Myślałby kto - strzegę wielkiego skarbu. Komu on jest potrzebny? Nikomu na świecie. Nikogo naprawdę nie kocham. I okazuje się, że on ma rację: lepiej już spalić wszystko, spłonąć i stać się trzeźwym człowiekiem. Wezwał - pójść do niego dziś wieczorem i... Och, nie!"... Dasza opuściła twarz na kolana - tak jej się zrobiło gorąco. I było oczywiste, że niepodobna żyć nadal tym rozdwojonym życiem. Powinno nadejść wreszcie wyzwolenie od tego dziewictwa, które jest już nie do zniesienia. Albo - niech się dzieje, co chce. Siedząc tak w przygnębieniu, namyślała się: "Przypuśćmy, że wyjadę stąd. Do ojca. Będzie kurz. Muchy. Doczekam się jesieni. Zaczną się wykłady. Zacznę pracować po dwanaście godzin na dobę. Wyschnę, stanę się potworem. Nauczę się na pamięć prawa międzynarodowego. Będę nosiła barchanowe spódnice: szanowna panna Buławina, prawniczka. Oczywiście, wyjście zasługujące na szacunek". Dasza otrząsnęła przylepiony do skóry piasek i poszła do domu. Mikołaj Iwanowicz siedział na tarasie w jedwabnej pidżamie i czytał niedozwoloną powieść France'a. Dasza usiadła przy nim na poręczy fotela na biegunach i machając pantofelkiem powiedziała w zamyśleniu: - Mieliśmy pomówić na temat Kati. - Tak, tak. - Widzisz, Mikołaju, życie kobiety jest w ogóle bardzo trudne. Kiedy się ma dziewiętnaście lat, nie wiadomo, co ze sobą zrobić. - W twoim wieku, Daniusza, należy żyć na całego, bez refleksji. Jeżeli będziesz dużo myślała - zostaniesz na koszu. Przyglądam ci się - strasznie jesteś ładna. - Wiedziałam, że tak będzie. Mikołaju, rozmowa z tobą jest bezcelowa. Zawsze powiesz nie to, co trzeba, i bez taktu. Dlatego właśnie Katia odeszła od ciebie. Mikołaj Iwanowicz roześmiał się, położył powieść Anatola France'a na brzuchu i zarzucił tłuste ręce za głowę. - Zaczną się deszcze i ptaszek sam przyleci do domu. A pamiętasz, jak ona czyściła piórka? ... Ja Katiuszę mimo wszystko bardzo kocham. No cóż - skwitowaliśmy się. - Ach, więc ty tak teraz to ujmujesz! A ja na miejscu Kati tak samo postąpiłabym z tobą... - Oho! To w tobie coś nowego?... - Tak, coś nowego... Rzeczywiście - powiedziała Dasza patrząc na niego już z nienawiścią - kochać, męczyć się, nie móc sobie miejsca znaleźć, a on bardzo zadowolony i pewny siebie. I odeszła do balustrady balkonu, rozgniewana, nie wiadomo czy na Mikołaja Iwanowicza, czy jeszcze na kogoś. - Kiedy będziesz starsza, przekonasz się, że nazbyt serio traktujesz niepowodzenia życiowe - a to nie ma sensu - powiedział Mikołaj Iwanowicz - to wasza cecha, Buławinów, żeby wszystko komplikować... Prościej, prościej trzeba, bliżej natury... Westchnął i zamilkł oglądając paznokcie. Obok tarasu przejechał spocony sztubak na rowerze, przywiózł pocztę z miasta. - Zostanę nauczycielką ludową - powiedziała Dasza ponuro. Mikołaj Iwanowicz zapytał natychmiast: - Gdzie? Ale nie odpowiedziała i odeszła do siebie. Z poczty przyniesiono listy do Daszy jeden był od Kati, drugi od ojca. Dmitrij Stiepanowicz pisał: "...Posyłam ci list od Katiuszki: czytałem go i nie podobał mi się. Chociaż - róbcie, jak chcecie... U nas wszystko po staremu. Bardzo gorąco. Prócz tego, Siemiona Siemionowicza Gowiadina wczoraj w ogrodzie miejskim pobiły łobuzy, ale za co - ukrywa. To są wszystkie nowiny. Aha, była jeszcze pocztówka do ciebie od jakiegoś Tielegina, ale zgubiłem ją. Zdaje się, że on też jest na Krymie, a może gdzie indziej". Dasza uważnie przeczytała ostatnie wiersze i niespodziewanie mocno zaczęło jej bić serce. Potem aż tupnęła nogą z irytacji - i ciesz się tu: "może na Krymie, a może gdzie indziej"... Ojciec to rzeczywiście okropny człowiek - niedbaluch i egoista. Zmięła jego list i długo siedziała przy biurku wsparłszy podbródek na dłoni. Potem zaczęła czytać list Kati: "Pamiętasz, Daniusza, pisałam ci o człowieku, który za mną chodzi. Wczoraj wieczorem przysiadł się do mnie w Ogrodzie Luksemburskim. Z początku zlękłam się, ale pozostałam na ławce. Wtedy on powiedział do mnie: Śledziłem panią, znam pani nazwisko i wiem, kim pani jest. Ale później spotkało mnie wielkie nieszczęście - pokochałem panią". Popatrzyłam na niego - poważny, twarz surowa, ciemna jakaś, chuda. "Pani nie powinna bać się mnie - jestem stary, samotny. Jestem chory na serce, w każdej chwili mogę umrzeć. I oto takie nieszczęście*. Po policzku spłynęła mu łza. Potem powiedział kiwając głową: "O, jaka miła, jaka miła jest twarz pani". Powiedziałam: "Niech pan więcej nie chodzi za mną". I chciałam odejść, ale żal mi się go zrobiło, zostałam i rozmawiałam z nim. Słuchał i zamknąwszy oczy kiwał głową. I wyobraź sobie, Daniusza - dzisiaj odbieram list od jakiejś kobiety, zdaje się, od konsjerżki z jego domu... "Z jego polecenia" komunikuje mi, że umarł w nocy... Och, jakie to było straszne... Choćby i teraz - podeszłam do okna, na ulicy tysiące, tysiące świateł, jadą pojazdy, ludzie idą pomiędzy drzewami. Po deszczu - mgliście. I wydaje mi się, że wszystko to już minione, wszystko umarło, ci ludzie są nieżywi i zda się, że widzę to, co się skończyło, a tego, co się dzieje teraz, kiedy stoję i patrzę - nie widzę, ale wiem, że wszystko się skończyło. Widocznie jest mi bardzo źle. Czasami kładę się i płaczę - żal życia, które odeszło. Było, mniejsza o to jakie, ale było szczęście, kochani ludzie I śladu po tym nie zostało... I moje serce stało się suchutkie, wyschło. Wiem, Dasza, że czeka nas jeszcze jakieś wielkie zmartwienie, a to wszystko za Karę, żeśmy wszyscy źle żyli"... Dasza pokazała ten list Mikołajowi Iwanowiczowi. Czytając zaczął wzdychać, po czym powiedział, że zawsze czuł się winny wobec Kati: - Widziałem, że źle żyjemy, że te bezustanne przyjemności skończą się kiedyś wybuchem rozpaczy. Ale cóż mogłem poradzić, skoro funkcją życia mojego i Kati, i życia wszystkich, którzy nas otaczali - była zabawa... Czasami tutaj patrzę na morze i myślę: istnieje jakaś Rosja, orze ziemię, pasie bydło, dobywa węgiel, tka, kuje, buduje, istnieją ludzie, którzy ją zmuszają, żeby robiła to wszystko, a my - ci jacyś trzeci, umysłowa arystokracja kraju, inteligenci - my nie mamy żadnego związku z tą Rosją. Ona nas utrzymuje. Jesteśmy motylami. To tragedia. Gdybym ja na przykład spróbował zająć się ogrodnictwem albo jakąś inną pożyteczną rzeczą - nic by z tego nie wyszło. Jestem skazany na to, żeby do końca latać jak motyl. Oczywiście, piszemy książki, wygłaszamy przemówienia, robimy politykę, ale wszystko to wchodzi w zakres zabijania czasu, nawet wtedy, kiedy gryzie sumienie. Dla Kati uszy te bezustanne przyjemności skończyły się dewastacją duchową. I inaczej być nie może... Ach, gdybyś ty wiedziała, jaka to była cudowna, delikatna i łagodna kobieta! Ja ją zdeprawowałem... Tak, masz rację, trzeba do niej pojechać"... Postanowili jechać do Paryża razem i niezwłocznie, gdy tylko otrzymają paszporty zagraniczne. Po obiedzie Mikołaj Iwanowicz wyszedł do miasta, a Dasza zaczęła przerabiać na drogę kapelusz słomkowy, ale tylko popsuła go i podarowała pokojówce. Potem napisała list do ojca i o zmierzchu położyła się na łóżko - takie zmęczenie ogarnęło ją niespodzianie -podłożyła dłoń pod policzek i słuchała, jak szumi morze, coraz dalej, coraz przyjemniej. Potem wydało jej się, że ktoś się nad nią nachylił, odgarnął z twarzy pasmo włosów i pocałował w oczy, w policzki, w kąciki ust, lekkim tchnieniem tylko. Po całym ciele rozlała się słodycz tego pocałunku. Dasza z wolna budziła się. Przez otwarte okno widać było rzadkie gwiazdy i przelotny wietrzyk szeleścił kartkami listu. Potem zza ściany ukazała się postać ludzka, z zewnątrz wsparła się łokciami na parapecie i patrzyła na Daszę. Wtedy Dasza zupełnie się przebudziła, usiadła i podniosła ręce do piersi, gdzie suknia była rozpięta. - Czego pan sobie życzy? - powiedziała ledwie dosłyszalnie. Człowiek w oknie powiedział głosem Biessonowa: - Czekałem na panią na brzegu. Dlaczego pani nie przyszła? Boi się pani? Dasza odpowiedziała po chwili milczenia: - Tak. Wtedy on wszedł przez okno, odsunął stół i podszedł do łóżka: - Przeżyłem ohydną noc - chciałem się powiesić. Czy ma pani jakiekolwiek uczucie dla mnie? Dasza kiwnęła głową, ale nie otworzyła ust. - Niech pani słucha, Dario Dmitrijewno, nie dziś, to jutro albo za rok -to się stać musi. Ja nie mogę istnieć bez pani. Niech pani nie zmusza mnie, żebym zatracał podobieństwo do człowieka - mówił cicho i ochryple i podszedł do Daszy całkiem blisko. Ona nagle, głęboko, krótko westchnęła i w dalszym ciągu patrzyła w jego twarz. -Wszystko, co mówiłem wczoraj - to kłamstwo... Cierpię strasznie... Nie mam sił zapomnieć o pani... Niech pani zostanie moją żoną... Nachylił się nad Daszą wdychając jej zapach i położywszy rękę na jej karku przylgnął do ust. Dasza próbowała go odepchnąć, ale ręce jej się zgięły. Wtedy w odrętwiałej świadomości przemknęła spokojna myśl: "To jest to, czego się bałam i pragnęłam, ale to przypomina morderstwo"... Odwróciwszy twarz słuchała, jak Biessonow dysząc winem mamrotał jej coś do ucha. I Dasza pomyślała: "Zupełnie to samo robił z Katią"... wtedy już wyraźny chłód opamiętania zmroził jej ciało, zapach wina stał się ostrzejszy i mamrotanie wstrętniejsze. - Niech pan puści - powiedziała, z siłą odsunęła Biessonowa i podszedłszy do drzwi zapięła wreszcie suknię na piersiach. Wtedy Biessonowa ogarnęła wściekłość: schwyciwszy Daszę za ręce przyciągnął ją do siebie i zaczął całować w szyję. Dasza zacisnąwszy wargi broniła się w milczeniu. A kiedy wziął ją na ręce - szepnęła szybko: - Nigdy w życiu, choćby pan miał umrzeć... Z siłą odepchnęła go, uwolniła się i stanęła pod ścianą. Wciąż jeszcze ciężko dysząc opadł na krzesło i siedział nieruchomo. Dasza gładziła ręce w tych miejscach, gdzie były ślady palców. - Nie trzeba było się śpieszyć - powiedział Biessonow. Odpowiedziała: - Czuję wstręt do pana. Natychmiast położył głowę bokiem na poręczy krzesła. Dasza powiedziała: - Pan zwariował... Niechże pan wyjdzie... I powtórzyła to kilka razy. Zrozumiał wreszcie, wstał i ciężko, niezręcznie wyszedł przez okno. Dasza zamknęła okiennice i zaczęła chodzić po ciemnym pokoju. Tę noc źle spędziła. Nad ranem Mikołaj Iwanowicz podszedł do drzwi tupiąc bosymi nogami i zapytał zaspanym głosem: - Zęby cię bolą, Dasza, czy co? , - Nie. - A co to za hałas był w nocy? , - Nie wiem. Mruknąwszy: "Dziwna rzecz", odszedł. Dasza nie mogła ani usiąść, ani położyć się - tylko chodziła, chodziła od okna do drzwi, żeby zmęczyć w sobie ten ostry jak ból zębów wstręt do samej siebie. Gdyby Biessonow posiadł ją - zdaje się, że byłoby lepiej. I z rozpaczliwym bólem wspomniała biały, zalany słońcem statek i jeszcze to, jak w osiczynie gruchał, mruczał i kłamał, wciąż kłamał porzucony kochanek zapewniając, że Dasza jest zakochana. Oglądając się na bielejące w mroku łóżko, straszne miejsce, gdzie dopiero co twarz ludzka zamieniła się w psi pysk, Dasza czuła, że niepodobna żyć z tą świadomością. Zniosłaby każdą męczarnię - byleby nie czuć tego wstrętu do wszystkiego, co żyje, do ludzi, do ziemi, do siebie... Głowa jej płonęła i chciała jakby zedrzeć pajęczynę z twarzy, z szyi, z całego ciała. Wreszcie światło wpadające przez okiennice stało się zupełnie jasne. W domu zaczęto trzaskać drzwiami, czyjś dźwięczny głos zawołał: "Matriosza, przynieś wody"... Mikołaj Iwanowicz obudził się i mył zęby za ścianą. Dasza umyła twarz i nasunąwszy na oczy czapeczkę wyszła na brzeg. Morze było jak mleko, piasek - wilgotnawy. Pachniało wodorostami. Dasza skręciła w pole i poszła drogą. Na jej spotkanie wzbijając kurz jechał jednokonny wózek. Na koźle siedział Tatar, za nim - jakiś barczysty człowiek, cały na biało. Spojrzawszy Dasza pomyślała jak we śnie (od słońca i ze zmęczenia oczy jej się zamykały): "Jeszcze jeden dobry i szczęśliwy człowiek - a niech sobie będzie i dobry, i szczęśliwy" - i zeszła z drogi. Nagle z wózka dał się słyszeć przestraszony głos: - Dario Dmitrijewno! Ktoś zeskoczył na ziemię i podbiegł. Na dźwięk tego głosu serce Daszy drgnęło, zapadło się gdzieś głęboko, nogi osłabły. Odwróciła się. Biegł ku niej Tielegin, ogorzały, podniecony, niebieskooki i tak nieoczekiwanie kochany, że Dasza szybko położyła mu ręce na piersi, przytuliła się twarzą i głośno, po dziecinnemu rozpłakała się. Tielegin mocno trzymał ją za ramiona. Kiedy Dasza załamującym się głosem spróbowała mu coś wytłumaczyć, powiedział: - Niech pani będzie łaskawa, Dario Dmitrijewno, później o tym, proszę. To nieważne... Ubranie z płótna żaglowego przemokło mu na piersiach od łez Daszy. Lżej zrobiło jej się na sercu. - Czy pan do nas przyjechał? - zapytała. - Tak, przyjechałem się pożegnać, Dario Dmitrijewno... Dopiero wczoraj dowiedziałem się, że pani jest tutaj i... chciałem się pożegnać... - Pożegnać się? - Zostałem powołany, nic nie można na to poradzić. - Powołany? - Czyżby pani o niczym nie słyszała? - Nie. - Wojna, jak się okazuje. Otóż to. Dasza spojrzała na niego mrugając oczami, jednak w owej chwili nic nie zrozumiała... Rozdział XIV. W gabinecie redaktora dużej gazety liberalnej "Głos Ludu" odbyło się nadzwyczajne zebranie redakcyjne i ponieważ od wczoraj zabroniono sprzedaży napojów wyskokowych, więc do redakcyjnej herbaty, wbrew zwyczajowi, podano koniak i rum. Solidni, brodaci liberałowie siedzieli w głębokich fotelach, palili i czuli się wytrąceni z równowagi. Młodzi współpracownicy pozajmowali miejsca na parapetach okien i na słynnej skórzanej kanapie, twierdzy opozycji, o której pewien znany pisarz wyraził się nieostrożnie, że kryje - pluskwy. Redaktor, siwy i rumiany mężczyzna o angielskich manierach, wygłaszał dobitnym głosem - słowo po słowie - jedno ze swoich słynnych przemówień, które powinno było stanowić i rzeczywiście stanowiło wytyczną dla całej prasy liberalnej. - ...Trudność naszego zadania polega na tym, że nie odstępując ani na krok od opozycji wobec rządu carskiego musimy w obliczu niebezpieczeństwa, grożącego całości państwa rosyjskiego, podać rękę temu rządowi. Nasz gest powinien być uczciwy i jawny. Zagadnienie winy rządu carskiego, który wciągnął Rosję w wojnę, jest w danej chwili zagadnieniem drugorzędnym. Musimy zwyciężyć, a potem będziemy sądzili winnych. Panowie, podczas gdy my tu rozmawiamy - pod Krasnymstawem rozgrywa się krwawa bitwa; dla załatania przerwanego frontu rzucono tam naszą gwardię. Wynik bitwy nie jest jeszcze znany, ale należy pamiętać, że niebezpieczeństwo zagraża Kijowowi. Nie ulega wątpliwości, że wojna nie może potrwać dłużej niż trzy, cztery miesiące, i bez względu na rezultat - z dumnie podniesioną głową będziemy mogli powiedzieć rządowi carskiemu: "W ciężkiej chwili byliśmy z wami, teraz pociągamy was do odpowiedzialności"... Jeden z najstarszych członków redakcji, Biełoswietow, piszący o zagadnieniach agrarnych, nie mogąc zapanować nad sobą wykrzyknął: - Rząd carski prowadzi wojnę, ale dlaczegoż mamy wyciągać do niego rękę? - choćby mnie kto zabił, nie rozumiem. Prosta logika przemawia za tym, żebyśmy się odgrodzili od tej awantury, a za naszym przykładem cała inteligencja. Niech carowie skręcają sobie karki - my tylko skorzystamy na tym... - Mówcie, panowie, co chcecie, ale wyciągnąć rękę do Mikołaja II - to wstrętne - mruknął Alfa, redaktor artykułów wstępnych, wybierając ciastko z klosza - od tego zimny pot może człowieka oblać w nocy... Natychmiast zaczęło mówić kilka osób. - Nie ma i nie może być takich warunków, które zmusiłyby nas do pójścia na ugodę... - Coż to takiego, pytam - kapitulacja? - Haniebny koniec całego ruchu postępowego? - A ja, panowie, chciałbym jednak, żeby mi ktoś wytłumaczył cel tej wojny. - Kiedy Niemcy przetrzepią wam skórę, wtedy się dowiecie. - He, he, ojczulku, pan, zdaje się, jest nacjonalistą! - Po prostu - nie chcę być bity. - Przecież nie pana będą bić, tylko Mikołaja II. - Przepraszam. A Polska? a Wołyń? a Kijów? - Im bardziej będziemy bici, tym rychlej nastąpi rewolucja. - Ja za żadną waszą rewolucję nie chcę oddawać Kijowa... - Piotrze Pietrowiczu, wstyd... Z trudem przywróciwszy porządek redaktor wyjaśnił, że na podstawie okólnika o stanie wojennym cenzura wojskowa zamknie pismo za najmniejszą wycieczkę przeciw rządowi i w ten sposób zostaną zniweczone zaczątki wolności słowa, o które walka kosztowała tyle sił. - ...Dlatego proponuję szanownemu zgromadzeniu, żeby znalazło możliwy do przyjęcia punkt widzenia. Ze swej strony śmiem wyrazić, być może, paradoksalne mniemanie, iż tę wojnę będziemy musieli aprobować całkowicie, ze wszystkimi jej następstwami. Proszę nie zapominać, że wojna jest nadzwyczajnie popularna wśród społeczeństwa. W Moskwie ogłoszono ją jako drugą wojnę w obronie ojczyzny - uśmiechnął się i spuścił oczy - cesarz spotkał się w Moskwie z prawie gorącym przyjęciem. Mobilizacja wśród warstw ludowych ma przebieg taki, jakiego nie mogliśmy i nie śmieliśmy przewidywać... - Wasiliju Wasilijewiczu, czy pan żartuje z nas, czy nie? - już całkiem żałosnym głosem wykrzyknął Biełoswietow - przecież pan obala cały światopogląd... Pomagać rządowi?... A dziesięć tysięcy najlepszych synów Rosji gnijących na Syberii?... A rozstrzeliwanie robotników?... Przecież krew jeszcze nie wyschła. Wszystko to były piękne i szlachetne rozmowy, ale dla każdego stało się oczywiste, że ugoda z rządem jest nieunikniona, i dlatego, kiedy z drukarni przynieśli korektę artykułu wstępnego, zaczynającego się od słów: "W obliczu inwazji niemieckiej musimy tworzyć jednolity front" -zgromadzeni w milczeniu przejrzeli szpalty, ten powściągliwie westchnął, ów powiedział znacząco: "Doczekaliśmy się". Biełoswietow gwałtownie zapiął na wszystkie guziki czarny, obsypany popiołem tużurek, ale nie wyszedł, tylko znów usiadł na fotelu; najbliższy numer ukazał się z nagłówkiem: "Ojczyzna w niebezpieczeństwie. Do broni". Jednakże każdy czuł w sercu niepewność i obawę. W jaki sposób trwały pokój europejski w ciągu dwudziestu czterech godzin wyleciał w powietrze i w jaki sposób humanitarna cywilizacja europejska, na którą powołując się "Głos Ludu" codziennie wykłuwał oczy rządowi i poruszał sumienie obywateli, okazała się domkiem z kart (już, zdaje się, wynaleziono druk i elektryczność, nawet radio, a nadeszła godzina - i pod nakrochmalonym gorsem objawił się wciąż ten sam, podobny do zwierzęcia, włochaty człowiek z maczugą) - nie, oswoić się z tym redakcji było trudno, a uznać to - nazbyt gorzko. Zebranie zakończyło się w milczeniu i niewesoło. Poważni pisarze poszli na śniadanie do Cubasa, młodzież zebrała się w gabinecie redaktora kroniki. Postanowiono zbadać nastroje w jak najróżnorodniejszych sferach i kołach, Antoszce Arnoldowowi powierzono przeprowadzenie wywiadu w oddziale cenzury wojskowej. Ciepłą ręką wziął zaliczkę i kłusakiem pojechał przez Newski do sztabu generalnego. Kierownik oddziału prasowego, pułkownik sztabu generalnego Sołncew, przyjął Antoszkę Arnoldowa w swoim gabinecie i uprzejmie wysłuchał go patrząc w oczy jasnymi, wypukłymi, wesołymi oczami. Antoszka był przygotowany na rozmowę z jakimś wyrwidębem - purpurowym, o lwiej twarzy generałem, biczem wolnej prasy, tymczasem miał przed sobą eleganckiego, wykształconego człowieka, który nie mówił chrapliwym głosem, nie ryczał basem i nie zamierzał niczego uciskać i przecinać -wszystko to kiepsko się wiązało ze zwykłym wyobrażeniem o carskich najemnikach. - A więc, panie pułkowniku, nie odmówi pan oświetlenia swoim autorytatywnym zdaniem zadanych przeze mnie pytań - powiedział Arnoldow zerknąwszy na ciemny, naturalnej wielkości portret cesarza Mikołaja II, patrzącego nieubłaganymi oczami na przedstawiciela prasy, jakby pragnął mu powiedzieć: "Surducina krótka, trzewiki żółte, nos spocony, wygląd niemrawy - boisz się, sukinsynu". - Nie wątpię, panie pułkowniku, że na Nowy Rok wojska rosyjskie będą w Berlinie, ale redakcję interesują przede wszystkim pewne szczególne zagadnienia. Pułkownik Sołncew przerwał grzecznie: - Wydaje mi się, że społeczeństwo rosyjskie ma niedostateczne pojęcie o rozmiarach obecnej wojny. Oczywiście, muszę powitać z uznaniem pańskie piękne życzenie pod adresem naszej dzielnej armii, żeby wkroczyła do Berlina, ale obawiam się, że trudniej tego dokonać, niż się panu wydaje. Ze swej strony przypuszczam, że najważniejszym zadaniem prasy w danym momencie jest przygotowanie społeczeństwa do myśli o bardzo poważnym niebezpieczeństwie, zagrażającym naszemu państwu, a także o nadzwyczajnych ofiarach, jakie wszyscy musimy ponieść. Antoszka Arnoldow opuścił notatnik i ze zdumieniem spojrzał na pułkownika. Sołncew mówił dalej: - Nie dążyliśmy do tej wojny i na razie tylko się bronimy. Niemcy mają nad nami przewagę, jeśli chodzi o ilość artylerii i gęstość pogranicznej sieci kolejowej. Mimo to zrobimy wszystko, co leży w naszej mocy, żeby nie pozwolić wrogowi przejść przez nasze granice. Wojska rosyjskie spełniły swój ciężki obowiązek. Ale byłoby bardzo pożądane, żeby społeczeństwo ze swojej strony też przejęło się poczuciem obowiązku wobec ojczyzny. -Sołncew podniósł brwi. - Rozumiem, że uczucie patriotyzmu w niektórych kołach jest nieco skomplikowane. Ale niebezpieczeństwo jest tak poważne, że - jestem tego pewny - wszystkie spory i porachunki zostaną odłożone do lepszych czasów. Cesarstwo rosyjskie nawet w dwunastym roku nie przeżywało tak krytycznego momentu. Oto wszystko, co chciałbym, żeby pan zaznaczył. Następnie należy podać do wiadomości ogółu, że szpitale wojskowe, jakimi rząd dysponuje, nie zdołają pomieścić wszystkich rannych. Dlatego społeczeństwo powinno być gotowe do niesienia pomocy na dużą skalę... - Przepraszam, panie pułkowniku, nie rozumiem - jakaż może być ilość rannych? Sołncew znowu wysoko podniósł brwi: - Wydaje mi się, że w ciągu najbliższych tygodni należy się spodziewać dwustu pięćdziesięciu do trzystu tysięcy. Antoszka Arnoldow przełknął ślinę, zapisał cyfry i zapytał z całkowitym szacunkiem: - W takim razie, jaka będzie ilość zabitych? - Obliczamy zazwyczaj na pięć do dziesięciu procent ilości rannych. - Aha, dziękuję panu. Sołncew wstał. Antoszka szybko podał mu rękę i otwierając dębowe drzwi zetknął się z wchodzącym Atłantem, suchotniczym, nieporządnie ubranym dziennikarzem, który już od wczoraj nie pił wódki. - Panie pułkowniku, ja do pana w sprawie wojny - powiedział Atłant zakrywając dłonią brudny gors koszuli. - No, jakże - kiedy zdobywamy Berlin? Ze sztabu generalnego Arnoldow wyszedł na plac Pałacowy, włożył kapelusz i stał jakiś czas mrużąc oczy. - Wojna aż do zwycięskiego końca - mruknął przez zęby - trzymajcie się teraz, stare pryki, pokażemy wam "defetyzm". Na ogromnym, starannie zamiecionym placu z granitową, ciężką kolumną Aleksandra wszędzie posuwały się grupki brodatych, niezgrabnych chłopów. Słychać było ostre krzyki komendy. Chłopi stawali w dwuszeregi, padali. W jednym miejscu koło pięćdziesięciu ludzi zerwawszy się z jezdni krzyknęło niezgodnie: "Hurraaa"! , i pobiegło potykającym się kłusem... "Stój! Baczność... Dranie, sukinsyny"... - przekrzyczał ich ochrypły głos. W innym miejscu było słychać: "Kiedy dobiegniesz - kłuj w tułów, a jeżeliś złamał bagnet - bij kolbą". Byli to ci sami gruboskórni chłopi z brodami jak miotły, w łapciach i przepoconych na plecach koszulach, którzy dwieście lat temu przychodzili na te grząskie brzegi budować miasto. Teraz ich znów wezwano, żeby podtrzymali ramionami zachwiany słup cesarstwa. Antoszka skręcił na Newski wciąż myśląc o swoim artykule. Środkiem ulicy w takt wyjącego jak wiatr jesienny świstu piszczałek szły dwie kompanie w pełnym rynsztunku bojowym, z plecakami, kociołkami i łopatkami. Żołnierskie twarze o szerokich kościach policzkowych były znużone i pokryte kurzem. Mały oficer w zielonej bluzie, z nowiutkimi rzemieniami na krzyż, co chwila stawał na palce, odwracał się i wytrzeszczał oczy: "Prawa. Prawa". Jak we śnie szumiał strojny, połyskujący powozami i wystawami Newski. "Prawa. Prawa. Prawa". Kołysząc się miarowo, posłusznie szli za małym oficerem ciężkonodzy chłopi. Dogonił ich kary spieniony kłusak. Woźnica o szerokim zadzie zatrzymał go. W powozie podniosła się piękna pani i patrzyła na przechodzących żołnierzy. Jej ręka w białej rękawiczce zaczęła ich żegnać znakiem krzyża. Żołnierze przeszli, zasłonił ich potok pojazdów. Na trotuarach było gorąco i ciasno, wszyscy jakby czegoś oczekiwali. Przechodnie zatrzymywali się, słuchali jakichś rozmów i okrzyków, przeciskali się, zadawali pytania i podnieceni odchodzili do innych grup. Bezładny ruch po trosze się normował - tłumy odchodziły z Newskiego na Morską. Tam szły już po jezdni. W milczeniu i ze skupionymi minami przebiegali jacyś niscy młodzieńcy. Na skrzyżowaniu ulic poleciały w górę czapki, zaczęto machać parasolkami. "Hura! Hura"! - zahuczało po Morskiej. Przenikliwie gwizdali ulicznicy. W zatrzymanych pojazdach wszędzie stały elegancko ubrane kobiety. Tłum parł falą na plac Isaakijewski, rozlewał się po nim, przełaził przez kratę skweru. Wszystkie okna i dachy były pełne ludzi. Jak mrowisko poruszały się głowy pod kolumnami Isaakija. I wszystkie te dziesiątki tysięcy ludzi patrzyły tam, gdzie z górnych okien matowoczerwonego gmachu poselstwa niemieckiego wylatywały kłęby dymu. Za rozbitymi szybami przebiegali ludzie, rzucali w tłum paczki papierów, które rozlatując się, powoli spadały. Za każdym kłębem dymu, za każdym nowym przedmiotem wyrzuconym z okna - ryk przebiegał przez tłum. Ale oto przed frontem domu, gdzie dwóch brązowych olbrzymów trzymało konie za uzdy, pojawili się ci sami gorliwi ludkowie. Tłum ucichł i dały się słyszeć metaliczne uderzenia młotków. Prawy olbrzym zachwiał się i runął na trotuar. Tłum zawył, rzucił się na niego, zaczął się ścisk, ludzie nadbiegli zewsząd. "Do Mojki ich! do Mojki przeklętych"! Spadł i drugi posąg. Antoszkę Arnoldowa schwyciła za ramię otyła dama w binoklach, krzycząc: "Wszystkich ich potopimy, młodzieńcze"! Tłum ruszył w stronę Mojki. Dały się słyszeć sygnały straży pożarnej i w oddali zabłysły hełmy miedziane. Zza rogu wysunęła się konna policja, I nagle pośród biegnących i krzyczących Arnoldow zobaczył człowieka straszliwie bladego, bez kapelusza, z nieruchomymi, szklanymi oczyma. Poznał Biessonowa i podszedł do niego. - Był pan tam? - powiedział Biessonow. - Słyszałem, jak zabijali. - Czy było jakieś zabójstwo? Kogo zabili? - Nie wiem. Biessonow odwrócił się i nerwowym krokiem, jak niewidomy, odszedł z placu. Resztki tłumu pojedynczymi grupkami biegły teraz na Newski, gdzie zaczęto demolować kawiarnię Reutera. Tego samego wieczoru Antoszka Arnoldow stojąc przy biurku w jednym z zadymionych pokojów redakcji pisał na wąskich paskach papieru: "...Widzieliśmy dzisiaj cały rozmach i piękno gniewu ludu. Należy koniecznie zaznaczyć, że w piwnicacht poselstwa niemieckiego nie wypito ani jednej butelki wina - wszystko rozbito i wylano do Mojki. Pojednanie jest niemożliwe. Będziemy walczyć aż do zwycięskiego końca, bez względu na ofiary, jakie to za sobą pociągnie. Niemcy liczyli na to, że zastaną Rosję śpiącą, ale na piorunowy dźwięk słów: "Ojczyzna wn niebezpieczeństwie" -naród powstał jak jeden mąż. Gniew jego będzie straszny. Ojczyzna - to potężne, lecz zapomniane przez nas słowo. Z pierwszym wystrzałem niemieckiej armaty ożyło ono w całej swej dziewiczej krasie i ognistymi literami zapłonęło w sercu każdego z nas"... Antoszka przymrużył oczy, mrówki przebiegły mu po plecach. Co za słowa musi wypisywać! Inne niż dwa tygodnie temu, kiedy mu polecono nakreślić obraz rozrywek letnich. Przypomniał sobie, jak w Buffo wychodził na estradę człowiek przebrany za świnię i śpiewał: "Jestem prosiakiem, nie wstydzę się. Bo być prosiakiem to nie jest źle. A moja mama, stara świnka, ma podobnego do niej synka"... "... Wkraczamy w epokę bohaterską. Dosyć już długo gniliśmy za życia. Wojna - to nasze oczyszczenie" - pisał Antoszka pryskając stalówką. Mimo sprzeciwów defetystów z Biełoswietowem na czele artykuł Arnoldowa został wydrukowany. Ustąpiono Biełoswietowowi tylko w tym, że artykuł został umieszczony na trzeciej stronicy i pod szablonowym nagłówkiem: W dni wojny. Do redakcji natychmiast zaczęły nadchodzić listy od czytelników; jedne wyrażały zachwyt nad artykułem, inne -gorzką ironię. Ale pierwszych było o wiele więcej. Antoszce podwyższono wierszówki i po upływie tygodnia wezwano do gabinetu redaktora naczelnego, gdzie siwy i rumiany, pachnący angielską wodą kolońską Wasilij Wasilijewicz podsuwając Antoszce fotel powiedział z zatroskaną miną: - Musi pan pojechać na wieś. - Tak jest, panie redaktorze. - Musimy wiedzieć, co myślą i mówią chłopi. - Uderzył dłonią w dużą paczkę listów. - Wśród inteligencji zbudziło się ogromne zainteresowanie wsią. Musimy o tym sfinksie napisać coś żywego, bezpośredniego. - Rezultaty mobilizacji wskazują na ogromne podniesienie patriotyzmu, Wasiliju Wasilijewiczu. - Wiem. Ale skąd on, do diabła, wziął się u chłopów? Niech pan jedzie, dokąd pan chce, niech pan posłucha i porozpytuje. Na sobotę oczekuję od pana pięciuset wierszy wrażeń ze wsi. Antoszka z redakcji wyszedł na Newski, gdzie kupił ubranie podróżne wojskowego kroju, żółte sztylpy i manierkę; przebrawszy się w to wszystko zjadł śniadanie u Donona, wypił sam całą flaszkę szampana i zadecydował, że najprościej będzie pojechać do wsi Chłyby, gdzie tego lata Jelizawieta Kijewna gościła u swojego brata Kija. Wieczorem zajął miejsce w przedziale wagonu międzynarodowego, zapalił cygaro i spoglądając raz po raz na raźno poskrzypujące żółte kamasze pomyślał: "To mi życie"! Wieś Chłyby, licząca przeszło sześćdziesiąt chałup, z ogrodami zasadzonymi agrestem i starymi lipami pośrodku drogi, ze stojącym na wzgórzu dużym budynkiem szkolnym, przerobionym z dworu, była położona na nizinie, pomiędzy błotami a rzeczką Świniuchą. Chłopskich gruntów było niewiele, ziemia jałowa, prawie wszyscy chłopi chodzili do Moskwy na zarobek. Kiedy Arnoldow pod wieczór wjechał bryczką do wsi - zdziwiła go cisza. Tylko głupia kura zagdakała uciekając spod końskich kopyt, zawarczał pod stodołą stary pies, gdzieś na rzeczce kołatała kijanka i pośrodku drogi bodły się dwa barany stukając rogami. Antoszka zapłacił głuchemu staruszkowi, który go przywiózł ze stacji, i poszedł ścieżką tam, gdzie poza przejrzystą zielenią brzóz widniały stare, drewniane ściany szkoły. Na ganku, na półzbutwiałych schodkach, siedzieli Kij Kijewicz - nauczyciel - i Jelizawieta Kijewna i spokojnie rozmawiali. W dole na łące ogromne wierzby rzucały długie cienie. Szpaki kwiliły i latały ciemnym obłoczkiem. W oddali grała fujarka spędzając stado. Kilka czerwonych krów wyszło z łoziny i jedna podniósłszy pysk zaryczała. Kij Kijewicz, bardzo podobny do siostry, z takimi samymi, jakby namalowanymi oczami, mówił gryząc słomkę: - A tobie, Lizo, przy tym wszystkim bardzo brak zmysłu organizacyjnego w dziedzinie życia seksualnego. Podobne do ciebie typy - to wstrętne odpadki kultury burżuazyjnej. Jelizawieta Kijewna z leniwym uśmiechem patrzyła tam, gdzie na łące w świetle zachodzącego słońca żółkły ciepłe cienie na trawie. - Dziwnie nudno słuchać ciebie, Kij, wszystkiego nauczyłeś się na pamięć, wszystko jest dla ciebie jasne jak w książce. - Każdy człowiek, Lizo, powinien troszczyć się o to, żeby doprowadzić wszystkie swoje myśli do porządku i usystematyzować je, a nie o to, żeby nudno lub nienudno rozmawiać. - No, więc troszcz się, niech ci to idzie na zdrowie. Wieczór był cichy. Nieruchomo zwisały przed gankiem gałązki płaczących brzóz. Pod górą krzyczał derkacz. Kij Kijewicz gryzł ździebełko trawy. Jelizawieta Kijewna marzycielsko spoglądała na rozpływające się w niebieskawym zmierzchu drzewa. Ale oto zjawił się między nimi ruchliwy, mały człowieczek z walizką. - No, otóż i ona! - zawołał. - Lizo, witaj, ślicznotko... Był to Antoszka Arnoldow. Jelizawieta Kijewna strasznie się ucieszyła na jego widok, szybko wstała i uściskała go. Kij Kijewicz przywitał się dość oschle i w dalszym ciągu gryzł trawkę. Antoszka rozwalił się na schodkach, zapalił cygaro. - A ja do pana po informacje, Kiju Kijewiczu, niech mi pan opowie szczegółowo, co w pańskich Chłybach myślą i mówią o wojnie... Kij Kijewicz krzywo się uśmiechnął. - A diabli ich wiedzą, co myślą... Milczą... Wilki też milczą, kiedy zbierają się w stada. - A więc mobilizacja nie spotkała się ze sprzeciwem? - Nie, sprzeciwu nie było. - Czy rozumieją, że Niemiec jest wrogiem? - Nie, tu nie chodzi o Niemca. - A o kogo? Kij Kijewicz uśmiechnął się i pokiwał głową: - Nie chodzi o Niemca, ale o karabin... Żeby karabinek dostać do rąk. A człowiek z karabinem ma już inną psychologię... Pożyjemy dłużej, to zobaczymy, w jakim właściwie kierunku te karabiny mają zamiar strzelać... Tak, tak... - No, jednak rozmawiają o wojnie? - Niech pan pójdzie na wieś, posłucha... O zmierzchu Antoszka i Jelizawieta Kijewna poszli na wieś. Sierpniowe gwiazdozbiory rozsypały się po całym niebie. W dole, w Chłybach było wilgotno, pachniało jeszcze nie osiadłym kurzem po przejściu stada i gotowanym mlekiem. Przy bramach stały wyprzężone wozy. Pod lipami, gdzie było całkiem ciemno, skrzypiał żuraw studni, parskał koń i było słychać, jak pił sapiąc. Na odkrytym miejscu, koło spichlerzyka ze słomianą strzechą, siedziały na belkach trzy dziewczyny i cicho śpiewały. Jelizawieta Kijewna i Antoszka podeszli i też usiedli z boku. Nasza wioska Chłyby Wszystkim ozdobiona - Fotelami, bukietami I dzieweczek portretami... Dziewczyny śpiewały. Jedna z nich, odwróciwszy się do przybyłych, powiedziała cicho: - No co, dziewuchy, czas spać chyba. I siedziały nie ruszając się. W spichlerzyku ktoś hałasował, potem skrzypnęły drzwi i wyszedł na dwór łysy chłop w rozpiętym półkożuszku; postękując, długo zamykał drzwi na kłódkę, potem podszedł do dziewczyn, założył ręce za pas, wysunął koźlą bródkę. - Słowiki, wciąż śpiewacie? - Śpiewamy, ale nie o tobie, wujku Fiodorze. - A ja was zaraz stąd batem przepędzę... Co to za porządki - śpiewać po nocy... - A tobie zazdrość? Druga powiedziała z westchnieniem: - Tyle nam tylko zostało, wujku Fiodorze, że możemy śpiewać o naszych Chłybach. - Tak, smutna wasza dola. Osierocili was chłopcy. Fiodor przysiadł koło dziewczyn. Najbliżej siedząca powiedziała: - Ilu ludzi, powiadały dzisiaj baby z Koźmodiemianska, ilu ludzi zabrali na wojnę - pół świata. - Niedługo, dziewuchy, i do was się zabiorą. - Niby nas do wojska? Dziewczyny roześmiały się i siedząca z brzegu znowu zapytała: - Wujku Fiodorze, z kim nasz car wojuje? - Z innym carem. Dziewczyny spojrzały po sobie, jedna westchnęła, druga poprawiła chusteczkę, a ta z brzegu powiedziała: - Tak nam też mówiły koźmodiemiańskie baby, że z innym carem. Wtedy spoza belek podniosła się kudłata głowa i dał się słyszeć chrapliwy głos: - Przestałbyś gadać byle co. Jaki tam inny car - z Niemcem jest wojna. - Wszystko możliwe - odpowiedział Fiodor. Głowa znowu znikła. Antoszka Arnoldow wyjąwszy papierośnicę poczęstował Fiodora papierosem i zapytał ostrożnie: - Powiedzcie no, a z waszej wsi chętnie poszli na wojnę? - Wielu poszło z ochotą, proszę pana. - To znaczy, że był zapał? - Ano, ruszyli się. Czemu nie pójść? Zobaczą jednak - co tam i jak tam. A jeżeli mają zabić - toć przecież i tutaj trzeba umierać. Ziemia u nas licha, zarobki kiepskie, żyje się z dnia na dzień. A tam, jak wszyscy powiadają - i jedzenie bardzo dobre, dwa razy mięso jedzą, i cukier, i herbata, i tytoń - pal, ile chcesz. - Ale przecież strach wojować. - Jakże inaczej, ma się rozumieć, że strach. Rozdział XV. Wozy pokryte brezentami, podwody ze słomą i sianem, wozy sanitarne, ogromne koryta pontonów kołysząc się i skrzypiąc posuwały się szeroką, zalaną rzadkim błotem szosą. Ukośny i drobny deszcz padał bez ustanku. Bruzdy na polach i rowy przydrożne były pełne wody. W oddali majaczyły niewyraźne kontury drzew i zagajników. Przy akompaniamencie krzyków i przekleństw, chlaśnięć batów i skrzypienia osi, w deszczu i błocie posuwały się zwartą lawiną tabory nacierającej armii rosyjskiej. Po bokach drogi leżały padłe i zdychające konie, sterczały przewrócone do góry kołami wozy. Czasami w ten sunący naprzód potok wdzierał się samochód wojskowy. Zaczynały się krzyki, jęki, konie stawały dęba, naładowany wóz spadał z nasypu, zlatywali za nim żołnierze taboru. Dalej, gdzie przerywał się potok pojazdów, szli rozciągnąwszy się daleko po śliskim błocie żołnierze z narzuconymi na plecy workami i płachtami namiotowymi. W bezładnym ich tłumie jechały wozy bagażowe ze sterczącymi na wszystkie strony karabinami, ze skulonymi na wierzchu ordynansami. Od czasu do czasu z szosy na pole zbiegał człowiek i położywszy karabin na trawie, kucał. Dalej znów kołysały się wozy, pontony, furmanki, miejskie pojazdy z przemokłymi postaciami w oficerskich płaszczach. Turkocący ten potok to spadał w dolinę, tłoczył się, krzyczał i bił się na mostach, to z wolna ciągnął pod górę i znikał za wyniosłością. Z boków wlewały się w niego nowe tabory z chlebem, sianem i amunicją. Polem, prześcigając kolumnę, przejeżdżały małe oddziały kawalerii. Czasami pomiędzy tabory z trzaskiem i szczękiem żelaza wrzynała się artyleria. Ogromne, szerokie w piersiach konie i jadący na nich wierzchem Tatarzy o brodatych i okrutnych twarzach, chlaszczący batami po koniach i po ludziach, jak pługiem oczyszczali szosę wlokąc za sobą podskakujące, tępomorde armaty. Zewsząd zbiegali się ludzie, stawali na wozach i machali rękami. I znów łączyła się rzeka, wlewała się w las ostro pachnący grzybami, gnijącymi liśćmi i miękko szeleszczący od deszczu. Dalej po obu stronach drogi sterczały pośród gruzów i głowni kominy pieców, kołysała się rozbita latarnia, na ceglanej ścianie zburzonego przez pociski domu szeleścił afisz kinowy. I na wozie bez przednich kół leżał ranny Austriak w błękitnej bluzie - żółta twarzyczka, mętne, cierpiące oczy. O dwadzieścia pięć wiorst stąd głucho przetaczał się po zadymionym horyzoncie grzmot dział. Tam wpadała dniem i nocą rzeka wojsk i taborów. Z całej Rosji ciągnęły tam pociągi załadowane chlebem, ludźmi i pociskami. Cały kraj drżał od huku armat. Nareszcie wyzwoliło się wszystko chciwe, nieuśmierzone i złe, co się w kraju nagromadziło w dusznej atmosferze terroru. Ludność miast, przesycona zepsutym, nieczystym życiem, jakby ocknęła się z dusznego snu. W huku armat był podniecający głos burzy światowej. Zaczęło się wydawać, że dotychczasowego życia nie da się dłużej znieść. Ludność witała wojnę ze złowrogą wściekłością. Po wsiach nie pytano wiele - z kim wojna i o co; czy to nie wszystko jedno? Już od dawna złość i nienawiść przesłaniały oczy krwawą mgłą. Nadszedł czas rzeczy strasznych. Wyrostki i młodzi chłopi porzuciwszy baby i dziewczyny, obrotni i chciwi, pchali się do wagonów towarowych i z gwizdem i rozpustnymi śpiewkami przejeżdżali obok miast. Stare życie się skończyło - jakby ktoś wielką łyżką zamieszał Rosję i zmącił - wszystko drgnęło, ruszyło się i upiło trunkiem wojny. Dochodząc do grzmiącej na dziesiątki wiorst strefy bitwy, tabory i oddziały wojska rozlewały się i topniały. Tu kończyło się wszystko, co żywe i ludzkie. Każdy miał wyznaczone miejsce w ziemi, w okopach. Tu spał, jadł, tłukł wszy i do ogłupienia walił z karabinu w pasmo deszczowej mgły. Po nocach na całym horyzoncie purpurowymi, wysokimi łunami z wolna , błyskały pożary, roziskrzone sznury rakiet przekreślały niebo, rozsypywały się gwiazdami, z narastającym wyciem nadlatywały pociski i wybuchały słupami ognia, dymu i kurzu. Tutaj w brzuchu ściskało z mdłego strachu, skóra cierpła i palce drętwiały. Koło północy rozlegały się sygnały. Przebiegali oficerowie z wykrzywionymi ustami - wymyślaniem, krzykiem, biciem podnosili spuchniętych od snu i wilgoci żołnierzy. I potykając się, z wyuzdanymi przekleństwami i wyciem, bezładne grupki ludzi biegały po polu, padały, zrywały się i ogłuszone, oszalałe, nieprzytomne z przerażenia i wściekłości wdzierały się do okopów nieprzyjaciela. I potem nikt nigdy nie pamiętał, co się tam działo w okopach. Chcąc się pochwalić bohaterskimi czynami - jak został wepchnięty bagnet, jak pod uderzeniem kolby zachrzęściła czaszka - trzeba było kłamać. Po nocnej akcji pozostawały trupy. Nadchodził nowy dzień, podjeżdżały kuchnie. Wyczerpani i zziębnięci żołnierze jedli i palili. Potem rozmawiali o wsi, o babach i też dużo łgali. Iskali wszy i spali. Spali całymi dniami w tej spustoszonej, zanieczyszczonej ekskrementami i krwią strefie huku i śmierci. Tak samo, w błocie i wilgoci, nie rozbierając się i całymi tygodniami nie zdejmując butów żył Tielegin. Pułk, do którego został przydzielony jako chorąży, nacierał w bitwach. Przeszło połowa oficerów i szeregowców wyginęła, uzupełnień nie nadsyłano; wszyscy na jedno tylko czekali: kiedy ich - na pół żywych ze zmęczenia i do niczego niezdatnych - odeślą na tyły. Ale wyższe dowództwo dążyło do tego, żeby przed nadejściem zimy za wszelką cenę wtargnąć przez Karpaty na Węgry i spustoszyć je. Ludzi nie oszczędzano - rezerw ludzkich było dużo. Wydawało się, że to długotrwałe naprężenie nie przerwanej w ciągu trzech miesięcy bitwy złamie opór cofających się bezładnie armii austriackich, że padnie Kraków i Wiedeń i wojska rosyjskie lewym skrzydłem zdołają wyjść na nie zabezpieczone tyły Niemców. W myśl tego planu wojska rosyjskie bez ustanku szły na zachód biorąc dziesiątki tysięcy jeńców, zdobywając ogromne zapasy żywności, amunicji, broni i ekwipunku. W dawnych wojnach zaledwie częśc podobnych zdobyczy, zaledwie jedna z tych niezliczonych krwawych bitew, w których padały całe korpusy, zadecydowałaby o losach kampanii. I nawet mimo to, że w pierwszych bitwach wyginęły armie regularne, zaciętość wzrastała. Na wojnę szli wszyscy, od dzieci aż do starców, cały naród. Było w tej wojnie coś ponad ludzkie rozumienie. Wydawało się, że wróg, rozgromiony, ocieka krwią, jeszcze wysiłek - a nastąpi decydujące zwycięstwo. Zdobywano się na wysiłek, ale na miejsce rozbitych armii wyrastały nowe, z posępnym uporem szły na śmierć i ginęły. Ani hordy tatarskie, ani zastępy Persów nie walczyły tak okrutnie i nie umierały tak łatwo jak słabi, wydelikaceni Europejczycy lub chytrzy chłopi rosyjscy, wiedzący, że są tylko niemym bydłem - mięsem w tej rzezi wszczętej przez panów. Niedobitki pułku, w którym służył Tielegin, okopały się nad brzegiem wąskiej i głębokiej rzeczki. Pozycja była zła, cała odkryta, i okopy płytkie. W pułku z godziny na godzinę oczekiwano rozkazu do natarcia i na razie wszyscy byli radzi wyspać się, zzuć buty, odpocząć, chociaż z tamtej strony rzeczki, gdzie w okopach siedziały wojska austriackie, gęsto strzelano. Pod wieczór, kiedy jak zazwyczaj na jakieś trzy godziny ogień osłabł, Iwan Iliicz poszedł do sztabu pułku, kwaterującego w opuszczonym zamku, o dwie wiorsty od pozycji. Kosmata mgła leżała nad całą krętą i zarośniętą rzeczką i snuła się w przybrzeżnych krzakach. Było cicho, wilgotno i pachniało mokrymi liśćmi. Po wodzie od czasu do czasu głucho przetaczał się odosobniony wystrzał. Iwan Iliicz przeskoczył przez rów na szosie, zatrzymał się i zapalił. Po bokach, we mgle, stały bezlistne, ogromne drzewa - wydawały się potwornie wysokie. W bok od nich, na grząskiej nizinie, jakby ktoś rozlał mleko. W ciszy żałośnie gwizdnęła kulka. Iwan Iliicz westchnął głęboko i poszedł naprzód po chrzęszczącym żwirze, patrząc w górę na widmowe wierzchołki i gałęzie drzew. Pod wpływem owego spokoju i tego, że oto idzie sam i myśli, wszystko w nim wypoczywało, oddalał się trzaskający hałas dnia i do serca wolno przedostawał się przeszywający smutek. Jeszcze raz westchnął, rzucił papierosa, założył ręce na kark i tak szedł jakby w cudownym świecie, w którym były tylko widma drzew, jego żywe, omdlewające z miłości serce i niewidzialny czar Daszy. Dasza była przy nim w tej godzinie odpoczynku i ciszy. Czuł jej dotknięcie za każdym razem, kiedy przycichało żelazne wycie pocisków, trzask karabinów, krzyki, wymyślania - wszystkie te zbędne w boskim świecie odgłosy, kiedy można było położyć się gdzieś w kącie ziemianki, i wtedy ów czar dotykał serca. Iwanowi Iliiczowi wydawało się, że jeżeli będzie umierał - do ostatniej chwili doznawać będzie tego szczęścia połączenia. Nie myślał o śmierci i nie bał się jej. Nic teraz nie mogło go oderwać od tego zdumiewającego życia, nawet śmierć. Tego lata dojeżdżając do Eupatorii, żeby po raz ostatni, jak mu się wydawało, spojrzeć na Daszę, Iwan Iliicz bał się, niepokoił i obmyślał wszelkie możliwe usprawiedliwienia. Ale spotkanie na drodze, nieoczekiwane łzy Daszy, jej jasnowłosa głowa przytulona do niego, jej włosy, ręce, ramiona pachnące morzem, jej dziecięce usta, które powiedziały, kiedy podniosła ku niemu twarz z przymrużonymi, mokrymi rzęsami: "Iwanie Iliiczu, kochany, jak ja czekałam na pana" - wszystkie te jak z nieba spadłe, nie powiedziane w drodze nad morze rzeczy w ciągu kilku minut przeinaczyły całe życie Iwana Iliicza. Powiedział patrząc w ukochaną twarz: - Kocham panią na całe życie. Później wydawało mu się, że może nawet nie powiedział tych słów, tylko pomyślał je, a ona zrozumiała. Dasza zdjąwszy ręce z jego ramion powiedziała: - Bardzo wiele muszę panu powiedzieć. Chodźmy. Poszli i usiedli nad wodą, na piasku. Dasza wzięła garść kamyków i z wolna rzucała je do wody. - Chodzi o to, że nie wiadomo jeszcze, czy pan będzie mógł dobrze się do mnie odnosić, kiedy się pan wszystkiego o mnie dowie". Chociaż wszystko jedno, niech się pan odnosi, jak pan chce. - Westchnęła. - Bardzo źle żyłam, kiedy pana nie było, Iwanie Iliiczu. Jeżeli pan może, niech mi pan wybaczy. I zaczęła wszystko opowiadać, szczerze i szczegółowo - o Samarze i o tym, jak przyjechała tutaj i spotkała Biessonowa, i jak straciła chęć do życia - takim wstrętem przejęły ją te petersburskie wyziewy, które znów do niej dotarły, zatruły krew, rozpaliły ciekawością... - Jak długo jeszcze miałam się opierać? Zachciało mi się wleźć w błoto -tak się musiało stać. I stchórzyłam w ostatniej chwili... Iwanie Iliiczu, kochany... - Dasza plasnęła w ręce. - Niech mi pan pomoże. Nie chcę, nie mogę już dłużej nienawidzić siebie... Ale przecież nie wszystko zostało we mnie zatracone... Chcę czegoś innego, czegoś zupełnie innego... Po tej rozmowie Dasza milczała bardzo długo. Iwan Iliicz patrzył bez przerwy na połyskującą słońcem zwierciadlaną, błękitnawą wodę; dusza jego, na przekór wszystkiemu, była zalana szczęściem. Z tego, że zaczęła się wojna i że Tielegin musi jutro jechać, aby dogonić pułk, Dasza zdała sobie sprawę dopiero później, kiedy wiatr, który się zerwał, zamoczył jej nogi falą. - Iwanie Iliiczu? - Słucham. - Czy pan mnie kocha? - Tak. - Czy bardzo? - Tak. Wtedy podpełzła do niego po piasku na kolanach, usiadła obok, obróciła się i położyła mu dłoń, tak samo jak wtedy na statku. - Iwanie Iliiczu, ja także - tak. Mocno ścisnąwszy jego drżące palce zapytała po chwili milczenia: - Co pan mi powiedział wtedy na drodze?... - zmarszczyła czoło. - Jaka wojna? Z kim? - Z Niemcami. - No, a pan? - Jutro wyjeżdżam. - Ach! - krzyknęła Dasza i zamilkła. Z daleka brzegiem biegł do nich w pasiastej pidżamie, widocznie dopiero co wyskoczywszy z łóżka, Mikołaj Iwanowicz machając gazetą i krzycząc coś. Na Iwana Iliicza nie zwrócił uwagi. A kiedy Dasza powiedziała: "Mikołaju, to mój najlepszy przyjaciel" - Mikołaj Iwanowicz schwycił Tielegina za marynarkę i ryknął mu w twarz: - Doczekaliśmy się, młody człowieku. Co? Ma pan cywilizację! Co? To potworne! Pan rozumie? To jakiś szał! Dasza przez cały dzień nie odstępowała Iwana Iliicza, była pokorna i zamyślona. A jemu się zdawało, że ten dzień, napełniony błękitnawym światłem słońca i szumem morza, jest nieprawdopodobnie długi. Każda chwila jakby rozciągała się na całe życie. Tielegin i Dasza chodzili po brzegu, leżeli na piasku, siedzieli na tarasie i byli jak otumanieni. I nieodstępnie chodził za nimi wszędzie Mikołaj Iwanowicz wygłaszając ogromne mowy na temat wojny i przewagi Niemców. Pod wieczór udało im się wreszcie odczepić od Mikołaja Iwanowicza. Dasza i Tielegin odeszli daleko brzegiem płytkiej zatoki. Szli w milczeniu, noga w nogę. I tu Iwan Iliicz zaczął myśleć, że trzeba jednak coś powiedzieć Daszy. Ona, oczywiście, oczekuje od niego gorących, a zarazem wyraźnych oświadczyn. A co on może wymamrotać? Czyż można wypowiedzieć słowami to, co go całkiem wypełnia? Nie, to się nie da wyrazić. "Nie, nie - myślał patrząc pod nogi - jeżeli powiem jej te słowa, to będzie jakoś głupio, ona nie może mnie kochać, ale jako uczciwa i dobra dziewczyna zgodzi się, jeżeli ją poproszę o rękę. Ale to będzie gwałt. I tym bardziej nie mam prawa tego mówić, że się rozstajemy na czas nieokreślony i według wszelkiego prawdopodobieństwa z wojny nie wrócę"... Był to jeden z napadów samounicestwienia. Dasza zatrzymała się nagle i wsparłszy się na jego ramieniu zdjęła z nogi pantofelek. - Ach, mój Boże, mój Boże - powiedziała i zaczęła wysypywać piasek z pantofla, po czym włożyła go, wyprostowała się i westchnęła głęboko: - Będę pana bardzo kochała, kiedy pan odjedzie. Położyła mu ręce na szyi i patrząc w oczy jasnymi, prawie surowymi, bez uśmiechu, szarymi oczami, westchnęła jeszcze raz lekko: - My i tam będziemy razem, prawda? Iwan Iliicz przyciągnął ją ostrożnie i pocałował w delikatne, drżące usta. Dasza zamknęła oczy. Potem, kiedy im obojgu zabrakło tchu, Dasza odsunęła się, wzięła Iwana Iliicza pod rękę i poszli wzdłuż ciężkiej i ciemnej wody, liżącej purpurowymi blaskami brzeg u ich stóp. Wszystko to Iwan Iliicz wspominał z nieustającym wzruszeniem w chwilach ciszy. Idąc teraz z zarzuconymi na kark rękami, we mgle, po szosie, między drzewami, znów widział uważne spojrzenie Daszy, czuł jej długi pocałunek. - Stój, kto idzie? - grubym głosem krzyknął ktoś z mgły. - Swój, swój - odpowiedział Iwan Iliicz wkładając ręce do kieszeni płaszcza i skręcił pod dęby, ku niewyraźnym zarysom zamku, gdzie w kilku oknach widać było żółte światło. Na ganku ktoś na widok Tielegina rzucił papierosa i stanął na baczność. "Poczty nie było"? "Nie, wasza wielmoż-ność, czekamy". Iwan Iliicz wszedł do sieni. Nad szerokimi dębowymi schodami wisiał gobelin, zapewne bardzo stary: pośród cienkich drzew stali Adam i Ewa, ona trzymała w ręku jabłko, on - uciętą gałąź z kwiatami. Ich wyblakłe twarze i błękitnawe ciała niejasno oświetlała świeca stojąca w butelce na słupku poręczy schodów. Iwan Iliicz otworzył drzwi na prawo i wszedł do pustego pokoju z rzeźbionym sufitem, zwalonym w rogu, gdzie wczoraj uderzył granat. Przy płonącym kominku, na łóżku polowym, siedzieli porucznik książę Bielski i podporucznik Martynow. Iwan Iliicz przywitał się, zapytał, kiedy spodziewają się samochodu ze sztabu, i przysiadł w pobliżu na skrzynce po nabojach mrużąc oczy od światła. - No cóż, u was ciągle wymiana strzałów? - zapytał Martynow. Iwan Iliicz nie odpowiedział, wzruszył ramionami. Książę Bielski mówił dalej półgłosem: - Najgorsze - to smród. Napisałem do domu, że nie boję się śmierci. Za ojczyznę gotów jestem oddać życie, dlatego też, ściśle mówiąc, przeniosłem się do piechoty i siedzę w okopach, ale smród mnie zabija. - Smród to głupstwo, nie podoba ci się, to nie wąchaj - odpowiedział Martynow poprawiając akselbanty - ale to, że tu nie ma kobiet - to sprawa istotna. Nic dobrego z tego nie wyniknie. Osądź sam: dowódca armii to stary niedorajda, więc urządzili nam tutaj klasztor - ani wódki, ani kobiet. Czy to tak się dba o armię, czy to wojna? Martynow wstał z łóżka polowego i zaczął butem popychać polana. Książę palił, w zamyśleniu patrząc w ogień. - Pięć milionów żołnierzy, którzy paskudzą - powiedział - prócz tego gniją trupy i padłe konie. Na całe życie pozostanie mi wspomnienie o wojnie jako o czymś, co śmierdzi. Brr... Na podwórzu dał się słyszeć warkot samochodu. - Panowie, pocztę przywieźli - krzyknął w drzwi czyjś podniecony głos. Oficerowie wyszli na ganek. Przy samochodzie poruszały się ciemne postacie, kilku ludzi biegło przez podwórze. I czyjś ochrypły głos powtarzał: "Panowie, proszę nie wyrywać z rąk". Worki z pocztą i z przesyłkami zostały wniesione do sieni i na schodach, pod Adamem i Ewą, zaczęto je rozpakowywać. Była tam poczta z całego miesiąca. Wydawało się, że w tych brudnych, brezentowych workach było ukryte całe morze miłości i troski - całe bezpowrotnie porzucone, miłe życie. - Panowie, nie wyrywajcie z rąk - mówił chrapliwym głosem sztabskapitan Babkin, tęgi, czerwony mężczyzna - chorąży Tielegin, sześć listów i przesyłka. Chorąży Nieżnyj - dwa listy... - Nieżnyj zabity, panowie... - Kiedy? - Dzisiaj rano... Iwan Iliicz odszedł od kominka... Wszystkie sześć listów było od Daszy. Adres na kopertach był napisany dużymi literami. Iwana Iliicza zalewała fala czułości dla tej kochanej ręki, która napisała takie duże litery. Nachyliwszy się do ognia ostrożnie rozerwał pierwszą kopertę. Powiało na niego stamtąd takim wspomnieniem, że musiał na chwilę zamknąć oczy. Potem przeczytał: "Odprowadziliśmy pana i wyjechaliśmy z Mikołajem Iwanowiczem tego samego dnia do Symferopola, gdzie wieczorem wsiedliśmy w petersburski pociąg. Teraz jesteśmy w naszym dawnym mieszkaniu. Mikołaj Iwanowicz jest bardzo zaniepokojony: od Katiuszy nie ma żadnych wiadomości, gdzie jest - nie wiemy. To, co zaszło między mną a panem - jest tak wielkie i tak niespodziane, że jeszcze nie mogę ochłonąć. Niech pan mi nie ma za złe, że piszę do niego w formie "pan". Kocham pana. Będę pana wiernie i bardzo mocno kochała. A teraz jest bardzo niepewnie - ulicami przechodzą wojska z muzyką i tak smutno, jakby szczęście odchodziło razem z trąbami i z tymi żołnierzami. Wiem, że nie powinnam tego pisać, ale niech pan jednak będzie ostrożny na wojnie". - Wasza wielmożność, wasza wielmożność! - Tielegin z trudem odwrócił się, w drzwiach stał ordynans. -Telefonogram, panie chorąży. Wzywają do kompanii. - Kto? - Podpułkownik Rozanow. Prosi o możliwie najszybsze przybycie. Tielegin złożył nie doczytany list, wraz z pozostałymi kopertami wsunął pod koszulę, nacisnął czapkę na oczy i wyszedł. Mgła zgęstniała, drzew nie było widać, szło się jak w mleku, odnajdując drogę jedynie po chrzęście żwiru. Iwan Iliicz powtarzał: "Będę pana wiernie i bardzo mocno kochała". Nagle zatrzymał się nasłuchując. We mgle nie było słychać żadnego dźwięku, tylko niekiedy spadała z drzewa ciężka kropla. I oto w niewielkiej odległości zaczął odróżniać jakieś bulgotanie i miękki szum. Posunął się dalej. Bulgotanie stało się wyraźniejsze. Cofnął się gwałtownie - bryła ziemi oberwawszy się spod jego nóg z ciężkim pluskiem runęła do wody. Widocznie było to miejsce, w którym szosa urywała się nad rzeką koło spalonego mostu. Po drugiej stronie, o sto kroków stamtąd - Tielegin wiedział o tym - okopy austriackie podchodziły do samej rzeki. I rzeczywiście, po chwili trzasnął jak z bata wystrzał z tamtej strony i rozległ się po rzece; trzasnął drugi, trzeci, potem jakby pękło żelazo - rozległa się długa seria i w odpowiedzi huknęły zewsząd, zagłuszone mgłą, spieszne wystrzały. Coraz głośniej huczało, jęczało, wyło po całej rzece i w tym potępieńczym hałasie zaterkotał karabin maszynowy. Buch! -jęknęło gdzieś w lesie. Cała podziurawiona, hucząca mgła zwartą masą wisiała nad ziemią zakrywając tę zwykłą i wstrętną robotę. Koło Iwana Iliicza kilka razy z cmoknięciem uderzała w drzewo kula, spadała gałązka. Skręcił z szosy na pole i szedł na chybił trafił przez krzaki. Strzelanina tak samo niespodzianie zaczęła przycichać i skończyła się. Iwan Iliicz zdjął czapkę i otarł mokre czoło. Znowu było cicho jak pod wodą, tylko krople spadały z krzaków. Chwała Bogu, dzisiaj przeczyta listy Daszy. Iwan Iliicz roześmiał się i przeskoczył przez rowek. Wreszcie usłyszał, jak ktoś całkiem blisko powiedział ziewając: - Aleśmy pospali, Wasilij, powiadam, aleśmy pospali. - Czekaj no - odpowiedziano krótko. - Ktoś idzie... - Kto idzie? - Swój, swój - spiesznie powiedział Tielegin i zaraz zobaczył przedpiersie okopu i wystające spod ziemi dwie brodate twarze. Zapytał: - Która kompania? - Trzecia, wasza wielmożność, swoi. Dlaczego to wasza wielmożność po wierzchu chodzi? Mogą trafić. Tielegin wskoczył do okopu i poszedł nim do rowu łączącego, wiodącego do ziemianki oficerskiej. Żołnierze rozbudzeni strzelaniną mówili: - W taką mgłę bardzo łatwo mogą gdzieś przejść przez rzeczkę. - Nic trudnego... - Nagle - strzelanina, hałas - ot, życie!... Nastraszyć chcą czy sami się boją? - A ty się nie boisz? - Ano, cóż? Okropność, jakim bojaźliwy. - Chłopcy, Gawryle palec urwało. - Wrzasnął, palec o tak do góry trzyma. - Ten to ma szczęście... Odeślą do domu. - Co ty gadasz! Gdyby mu całą rękę urwało... A z palcem - pognije gdzieś niedaleko i znów do kompanii. - Kiedyż ta wojna się skończy? - Daj spokój. - Skończy się, ale my tego nie zobaczymy. - Żeby choć ten Wiedeń zdobyć. - A na co ci on? - Ot tak. - Jeżeli do wiosny nie skończymy wojować - to i tak wszyscy się rozbiegną. Kto będzie ziemię orał - baby? Ludzi namarnowali co niemiara. Dosyć tego. Spróbowaliśmy, mamy dość... - No, generałowie nieprędko przestaną wojować. - Co to za rozmowa?... Kto tutaj mówi?... - Przestań się wściekać, kapralu. Uciekaj! - Generałowie wojować nie przestaną. - Prawda, chłopcy. Przede wszystkim - podwójną gażę dostają, krzyże, ordery. Jeden człowiek mówił mi: za każdego, powiada, rekruta Anglicy płacą naszym generałom po trzydzieści osiem i pół rubla. - Ach, ścierwa! Jak bydło sprzedają. - Dobra. Poczekamy, zobaczymy. Kiedy Tielegin wszedł do ziemianki, dowódca batalionu, podpułkownik Rozanow, tłusty, w okularach, z rzadkimi kosmykami na dużej czaszce, powiedział siedząc w kącie na derce pod jodłowymi gałęziami: - Jest pan, kochanku. - Przepraszam, Fiodorze Kuźmiczu, zabłądziłem - straszna mgła. - Otóż, kochanku, trzeba będzie dziś w nocy popracować... Włożył do ust skórkę chleba, którą cały czas trzymał w brudnej garści. Tielegin z wolna zacisnął szczęki. - Chodzi o to, kochany Iwanie Iliiczu, ojczulku mój, że kazano nam przedostać się na tamtą stronę. Dobrze by było, gdyby to się dało zrobić możliwie tanim kosztem. Niech no pan siada tu obok. Chce pan koniaczku? Otóż ja obmyśliłem taką rzecz... Przerzucić mostek akurat na wprost dużej wierzby. Przerzucimy na tamtą stronę ze dwa plutony... ROzdział XVI. - Susów! - Rozkaz, wasza wielmożność. - Podkopuj... Ciszej, nie rzucaj do wody. Chłopcy, podawajcie, podawajcie naprzód... Zubcow! - Rozkaz, wasza wielmożność. - Pomóż no... Nastawiaj, o tutaj... podkop jeszcze... Opuszczaj... Lżej... - Lżej, chłopcy, bo ramię się oberwie... Nasuwaj... - No, posuń... - Nie wrzeszcz, cicho bądź, ścierwo! - Podpieraj drugi koniec... Wasza wielmożność, podnosić? - Końce przywiązane? - Gotowe. - Podnosić. W obłokach mgły nasyconej światłem księżyca ze skrzypieniem podniosły się dwie wysokie żerdzie połączone poprzeczkami - most przerzutowy. Na brzegu, ledwie dostrzegalne, poruszały się postacie ochotników. Mówili i klęli spiesznym szeptem. - No co - osiadł? - Siedzi dobrze. - Spuszczać... Ostrożnie... - Lekko, lekko, chłopcy... Żerdzie, wsparte końcami o brzeg rzeczki w jej najwęższym miejscu, powoli zaczęły się nachylać i zawisły we mgle nad wodą. - Dostanie do brzegu? - Wolniej opuszczaj... " - Ciężkie strasznie. - Powoli, powoli, lżej!... Mimo wszystko koniec mostu z głośnym pluskiem opadł na wodę. Tielegin machnął ręką: - Padnij! W trawie na brzegu niedosłyszalnie padły i skryły się postacie ochotników. Mgła rzedła, ale zrobiło się ciemniej i powietrze było ostrzejsze przed świtem. Po drugiej stronie było cicho. Tielegin wezwał: - Zubcow! - Rozkaz. - Idź, nakładaj. Ostro cuchnąca potem tęga postać ochotnika Wasilija Zubcowa ześliznęła się obok Tielegina z brzegu do wody. Iwan Iliicz zobaczył, jak duża ręka drżąc złapała się za trawę, puściła ją i znikła. - Grząsko - zziębniętym szeptem powiedział Zubcow skądś z dołu. - Chłopcy, podawajcie deski. - Deski, deski podawać. Bez hałasu i szybko, z rąk do rąk zaczęto podawać deski. Nie można było ich przybijać -bano się hałasu. Nałożywszy pierwsze rzędy Zubcow wyszedł z wody na mostek i mówił półgłosem, dzwoniąc zębami: - Prędzej, prędzej podawać... Nie spać. Pod mostem szemrała bystra, zimna woda, żerdzie się chwiały. Tielegin widział ciemne zarysy krzaków po tamtej stronie i chociaż to były takie same krzaki jak i na naszym brzegu, wydawały się straszne. Iwan Iliicz wrócił na brzeg, gdzie leżeli ochotnicy, i krzyknął energicznie: - Powstań! Natychmiast pośród białawych obłoków powstały wyolbrzymione, rozpływające się postacie. T - Po jednemu, biegiem marsz!... Tielegin skręcił w stronę mostku. W tej samej chwili, jakby promień słońca przedarł się przez ruchomy, mglisty obłok, zostały oświetlone żółte deski i podniesiona w przestrachu czarnobroda głowa Zubcowa. Promień reflektora przerzucił się w bok, w krzaki, wywołał stamtąd grubą gałąź z gołymi sękami i znów zatrzymał sie na deskach. Tielegin zacisnął zęby i pobiegł przez most. I natychmiast jakby zawaliła się cała ta czarna cisza, piorunem odegrzmiała w głowie. Na most ze strony austriackiej zaczęto strzelać z karabinów ręcznych i maszynowych. Tielegin skoczył na brzeg i przysiadłszy odwrócił się. Przez most przebiegał wysoki żołnierz - nie rozpoznał który - karabin przycisnął do piersi... opuścił go, podniósł ręce i przewrócił się w bok, do wody. Karabin maszynowy bił po moście, po wodzie, po brzegu... Przebiegł drugi, Susów, i położył się koło Tielegina... - Zębami będę gryzł, taka ich mać! Przebiegł trzeci i czwarty, i jeszcze jeden zwalił się i zajęczał brnąc po wodzie... Przebiegli wszyscy i padli wyrzuciwszy przed siebie trochę ziemi łopatkami. Wystrzały wściekle grzmiały teraz po całej rzece. Nie można było podnieść głowy - miejsce, w którym padli ochotnicy, bez ustanku ostrzeliwał karabin maszynowy. Nagle zaświstało niewysoko - raz, dwa - sześć razy i na przedzie głucho rozległo się sześć wybuchów. To z naszej strony ostrzelano gniazdo karabinów maszynowych. Tielegin i przed nim Wasilij Zubcow zerwali się, przebiegli czterdzieści kroków i padli. Karabin maszynowy znów zaczął strzelać z lewej strony, z ciemności. Ale było oczywiste, że ogień z naszej strony był silniejszy -wpędzał Austriaków pod ziemię. Wykorzystując przerwy w ogniu ochotnicy podbiegli do tego miejsca, gdzie nasza artyleria jeszcze wczoraj zburzyła zasieki przed okopami austriackimi. W nocy zaczęto na nowo zakładać zasieki - na drutach wisiał trup. Zubcow przeciął drut i trup jak worek upadł przed Tieleginem. Wtedy na czworakach, bez karabinu, wyprzedzając innych przeszedł poza druty ochotnik Łaptiew i padł przed samym nasypem. Zubcow krzyknął na niego: - Wstawaj, rzucaj granat!... Ale Łaptiew milczał nie ruszając się - widocznie ze strachu zamarło w nim serce. Ogień wzmógł się i ochotnicy nie mogli się ruszyć - przylgnęli do ziemi, wryli się w nią. - Wstawaj, sukinsynu, rzucaj granat! - krzyczał Zubcow - rzucaj granat! - i wyciągnąwszy się, trzymając karabin za kolbę, szturchnął Łaptiewa bagnetem w sterczący z tyłu jak pudło płaszcz. Łaptiew odwrócił twarz z wyszczerzonymi zębami, odpiął od pasa granat i nagle, padając na przedpiersie, rzucił granat i zaraz po wybuchu wskoczył do okopu. - Bij, bij! - krzyknął Zubcow nieswoim głosem. Zerwało się z dziesięciu ochotników, podbiegli i znikli pod ziemią -słychać było tylko urywane, ostre odgłosy wybuchów. Tielegin uganiał się po przedpiersiu jak ślepy i wciąż nie mógł odpiąć granatu, zeskoczył wreszcie w okop i podbiegł zaczepiając ramionami o lepką glinę, potykając się i krzycząc na cały głos. Zobaczył białą jak maska twarz człowieka wciśniętego w załamanie okopu, schwycił go za ramiona i człowiek jak we śnie zaczął mruczeć, mruczeć... - Milcz, diable, nie tknę cię - omal nie płacząc krzyknął mu w białą maskę Tielegin i pobiegł dalej przeskakując przez trupy. Ale bój już ustawał. Tłum szarych ludzi, którzy rzucili karabiny, wyłaził z okopu na pole. Popychano ich kolbami. A o czterdzieści kroków w zamaskowanym gnieździe wciąż jeszcze terkotała maszynka ostrzeliwując przeprawę. Iwan Iliicz przeciskając się pomiędzy ochotnikami i jeńcami krzyczał: - Na co czekacie, na co czekacie!... Zubcow, gdzie Zubcow?... - Jestem tutaj... - Na cóż ty, diable przeklęty, czekasz! - A jak tu podejść do niego? Pobiegli. - Stój... Mamy go! Z okopu wąski rów łączący prowadził do gniazda karabinu maszynowego. Tielegin nachyliwszy się przebiegł rów, wskoczył do schronu, gdzie w ciemności wszystko się trzęsło od nieznośnego huku, schwycił kogoś za łokcie i pociągnął. Od razu się uciszyło, tylko walcząc chrapał ten, którego Tielegin odrywał od maszynki. - Ścierwo uparte, nie chce, puszczaj! - mruknął z tyłu Zubcow i trzy razy ciężko uderzył tamtego kolbą po głowie; Austriak drgając wymamrotał: "Bu, bu, bu" - i ucichł. Tielegin puścił go i wyszedł ze schronu. Zubcow krzyknął za nim: - Wasza wielmożność, zakłuty! Wkrótce całkiem się rozjaśniło. Na żółtej glinie widać było plamy i ocieki krwi. Leżało kilka rozrzuconych skór cielęcych, kubki, menażki i trupy leżały twarzą do ziemi, jak worki. Ochotnicy, niewyspani i znużeni, jedni położyli się, inni jedli konserwy, jeszcze inni przeszukiwali porzucone przez Austriaków plecaki. Jeńców dawno już odesłano za rzekę. Pułk przeprawiał się, zajmował pozycje i artyleria biła w drugie linie austriackie, skąd odpowiadano słabo. Mżył deszczyk, mgła się rozwiała. Iwan Iliicz wsparty łokciami o brzeg okopu patrzył na pole, przez które przebiegali w nocy. Pole jak pole - bure, mokre, tu i ówdzie kawałki drutu, tu i ówdzie - czarne ślady rozkopanej ziemi i kilka trupów ochotników. I rzeczka - całkiem blisko. Nie było ani wczorajszych ogromnych drzew, ani strasznych krzaków. A ile sił zużyto, żeby przejść te trzysta kroków! Austriacy nadal się cofali i oddziały rosyjskie bez odpoczynku ścigały ich aż do nocy. Tielegin otrzymał rozkaz zajęcia ze swoimi ochotnikami lasku niebieszczącego się na górce i po krótkiej wymianie strzałów zajął go pod wieczór. Naprędce okopali się, wystawili ubezpieczenia, nawiązali łączność telefoniczną ze swoim oddziałem, zjedli to, co mieli w plecakach, i na drobnym deszczu, w ciemności i leśnej wilgoci zasnęli, mimo że był rozkaz podtrzymywania ognia przez całą noc. Tielegin siedział na pniu, wsparty o miękki od mchu pień drzewa. Za kołnierz od czasu do czasu spadała kropla i to było dobre - nie pozwalało zasnąć. Ranne podniecenie dawno minęło, minęło nawet to straszne zmęczenie, kiedy trzeba było iść koło dziesięciu wiorst po rozmokłych rżyskach, przełazić przez płoty i rowy, kiedy zdrętwiałe nogi stąpały gdzie bądź i głowa puchła z bólu. Ktoś podszedł po liściach i głosem Zubcowa powiedział cicho: - Chce wasza wielmożność suchara? - Dziękuję. Iwan Iliicz wziął od niego suchara i zaczął żuć - suchar był słodki i rozpływał się w ustach. Zubcow przykucnął obok: - Pozwoli wasza wielmożność zapalić? - Tylko ostrożnie, uważaj. - Mam fajeczkę. - Zubcow, tyś jednak niepotrzebnie go zabił, co? - Tego przy karabinie maszynowym? - Tak. - Ma się rozumieć, że niepotrzebnie. - Chce ci się spać? - Nie, nie będę spał. - Gdybym się zdrzemnął, to mnie trąć. Powoli, miękko padały krople na gnijące liście, na rękę, na daszek czapki. Po hałasie, krzykach, po wstrętnym chaosie, po zabiciu austriackiego żołnierza, padają krople jak szklane kulki... Padają w ciemność, w głąb, która pachnie gnijącymi liśćmi... szeleszczą, nie dają spać... Nie można, nie można... Iwan Iliicz rozlepiał powieki i widział niewyraźne, jakby zarysowane węglem, kontury gałęzi... Ale strzelać całą noc - to też głupio; niech ochotnicy sobie odpoczną... Ośmiu zabitych, jedenastu rannych... Oczywiście, należałoby się mieć na ostrożności na wojnie... Ach, Dasza. Szklane kropelki wszystko pogodzą, wszystko uspokoją... - Iwanie Iliiczu! - Tak, tak, Zubcow, nie śpię... - Toć to szkoda - zabijać człowieka... On tam ma pewno swój dom, jakąś tam rodzinę, a tu pchnąłem go bagnetem jak kukłę - zrobiłem swoje. I dostanę za to medal. Jakem pierwszy raz zabił jednego, to potem jeść nie mogłem - mdliło mnie... A teraz dziewiątego czy dziesiątego zabijam... Straszne, co? Znaczy, że ktoś wziął ten grzech na siebie? - Jaki grzech? - A choćby mój... Powiadam, że mój grzech ktoś wziął na siebie - jakiś generał albo w Petersburgu jakiś człowiek, który zarządza wszystkimi sprawami... - Jakże możesz popełnić grzech, skoro bronisz ojczyzny? - Tak, tak... ja powiadam. Iwanie Iliiczu, że ktoś przecież musi się okazać winny - my go odnajdziemy. Kto do tej wojny dopuścił, ten jest winien i ten będzie odpowiadał... Okrutną karę poniosą... W lesie głośno huknął wystrzał. Tieiegin drgnął. Rozległo się jeszcze kilka wystrzałów z drugiej strony. Było to tym dziwniejsze, że od wieczora nie było kontaktu z nieprzyjacielem. Tieiegin pobiegł do telefonu. Telefonista wysunął się z okopu: - Aparat nie działa, wasza wielmożność. Teraz po całym lesie dokoła słychać było gęste strzały i kule trzaskały po gałęziach. Wysunięte czujki wróciły do okopów, ostrzeliwując się. Koło Tielegina zjawił się ochotnik Klimow, jakimś stepowym, złym głosem powiedział: "Okrążają, wasza wielmożność"! - schwycił się za twarz i usiadł na ziemi - upadł na brzuch. I jeszcze ktoś krzyknął w ciemności: - Bracia, umieram! Tieiegin rozróżniał między pniami rosłe, nieruchome postacie ochotników. Wszyscy patrzyli w jego stronę, czuł to. Rozkazał, żeby wszyscy pojedynczo przedostawali się na północną stronę lasu, zapewne jeszcze nie otoczoną. Sam zaś z tymi, którzy będą chcieli zostać, zatrzyma się, jak będzie można najdłużej, w okopach. - Potrzebapięciu ludzi. Kto na ochotnika? Od drzew oderwali się i podeszli do niego Zubcow, Susów i Kołow -młody chłopak. Zubcow krzyknął odwracając się: - Jeszcze dwaj potrzebni, Riabkin, chodź. - Ano cóż, mogę... - Piąty, piąty. Z ziemi podniósł się niski żołnierz w półkożuszku, w kosmatej czapce. - No, to chyba ja zostanę. Sześciu ludzi padło o dwadzieścia kroków jeden od drugiego i otworzyło ogień. Postacie za drzewami znikły. Iwan Iliicz wystrzelił kilka paczek i nagle z wyrazistą jasnością zobaczył, jak nazajutrz rano ludzie w szarych płaszczach przewrócą jego trupa z wyszczerzonymi zębami, zaczną obmacywać i brudna ręka sięgnie pod koszulę. Odłożył karabin, rozgrzebał pulchną, wilgotną ziemię i wyjąwszy listy Daszy pocałował je, po czym włożyłdo głębokiego dołka i zasypał, a z wierzchu pokrył zeschłymi liśćmi. - Oj, oj. bracia - usłyszał głos Susowa z lewej strony. Pozostały dwie paczki naboi. Iwan Iliicz podpełznął do Susowa, który padł na twarz, położył się obok niego i brał naboje z jego torby. Teraz strzelał tylko Tieiegin i ktoś z prawej strony. Wreszcie amunicja się wyczerpała. Iwan Iliicz rzucił karabin, poczekał chwilę rozglądając się, wstał i zaczął wywoływać ochotników z nazwiska. Odpowiedział jeden głos: "Jestem" - i podszedł Kołow wspierając się na karabinie. Iwan Iliicz zapytał: - Nie ma naboi? - Nie ma. - Reszta nie odpowiada? - Nie, nie. - Dobrze. Idziemy. Biegiem. Kołow przerzucił karabin przez plecy i pobiegł chowając się za pniami. Tielegin zaś nie zdążył ujść nawet dziesięciu kroków, kiedy z tyłu tępy, żelazny palec dotknął jego ramienia. Rozdział XVII. Wszystkie pojęcia o wojnie jako o brawurowych szarżach kawalerii, niezwykłych marszach i bohaterskich czynach żołnierzy i oficerów - okazały się przestarzałe. Słynny atak kawalergardów, kiedy trzy spieszone szwadrony przeszły bez jednego wystrzału przez druty, mając na czele dowódcę pułku, księcia Dołgorukiego, kroczącego pod ogniem karabinów maszynowych zcygarem w ustach i swoim zwyczajem klnącego po francusku, sprowadzał się do tego, że kawalergardzi, straciwszy połowę stanu bojowego w zabitych i rannych, zdobyli dwie ciężkie armaty, które okazały się zagwożdżone, i bronili się tylko karabinem maszynowym. Esauł sotni kozackiej mówił: "Gdyby mnie to powierzono, wziąłbym to gówno dziesięcioma kozakami". Już w pierwszych miesiącach wyjaśniło się, że męstwo żołnierza dawnego typu, człowieka ogromnego wzrostu, wąsatego i o bohaterskiej prezencji, umiejącego galopować, rąbać i nie kłaniać się kulom - jest niepotrzebne. Na pierwsze miejsce na wojnie zostały wysunięte technika i organizacja tyłów. Od żołnierzy wymagano, żeby uparcie i posłusznie umierali w miejscach wyznaczonych im na mapie. Potrzebny był żołnierz umiejący kryć się, zakopywać w ziemi, zlewać się z barwą kurzu. Sentymentalne uchwały konferencji haskiej - jaki sposób zabijania jest etyczny, a jaki nieetyczny - zostały po prostu podarte. I razem z tym strzępkiem papieru rozleciały się nikomu niepotrzebne przeżytki praw moralnych. Tak w ciągu kilku miesięcy wojna dopełniła pracy całego wieku. Do tego czasu jeszcze wielu ludziom wydawało się, że życiem ludzkim kierują wyższe nakazy dobra i że w końcu dobro musi zwyciężyć zło, a wtedy ludzkość osiągnie doskonałość. Były to, niestety, przeżytki średniowiecza, osłabiały one wolę i powstrzymywały pochód cywilizacji. Teraz nawet najbardziej zagorzali idealiści zrozumieli, że dobro i zło są to pojęcia czysto filozoficzne, a geniusz ludzki służy złemu gospodarzowi... Były to czasy, kiedy nawet małe dzieci pouczano, że zabójstwo, niszczenie, tępienie całych narodów - to czyny mężne i święte. Powtarzały to, krzyczały, głosiły codziennie miliony arkuszy gazet. Wytrawni znawcy co dzień rano przepowiadali rezultaty bitew. W gazetach drukowano przepowiednie słynnej jasnowidzącej, madame Thebes. Pojawili się w dużej ilości wróżbici, stawiacze horoskopów i przepowiadacze przyszłości. Towarów brakło. Ceny wzrastały. Wywóz surowców z Rosji został wstrzymany. Do trzech portów na północy i wschodzie - jedynych, jakie pozostały, okien w zamurowanym na głucho kraju - przywożono tylko pociski i działa. Pola były źle uprawiane. Miliardy papierowych pieniędzy szły na wieś i chłopi już niechętnie sprzedawali zboże. W Sztokholmie na tajnym zjeździe członków okultystycznej loży antropozofów założyciel zakonu mówił, że straszliwa walka, jaka toczy się w sferach niebiańskich, została obecnie przeniesiona na ziemię, zbliża się katastrofa światowa i Rosja będzie złożona na ofiarę dla odkupienia grzechów. Rzeczywiście, wszelkie rozsądne rozumowania tonęły w oceanie krwi, przelewanej w ogromnej, długiej na trzy tysiące wiorst strefie, która opasała Europę. Żaden rozum nie mógł wytłumaczyć, dlaczego ludzkość tępi sama siebie żelazem, dynamitem i głodem. Pękały jakieś odwieczne wrzody. Odzywało się dziedzictwo przeszłości. Ale i to niczego nie tłumaczyło. W krajach zaczynał się głód. Życie wszędzie ulegało zahamowaniu. Wojna zaczęła się wydawać tylko pierwszym aktem tragedii. Wobec tego widowiska każdy człowiek, jeszcze niedawno "mikrokosmos", wyolbrzymiona indywidualność - malał, zamieniał się w bezsilny pyłek. Na jego miejsce ku światłom tragicznej rampy wychodziły masy ludzi pierwotnych. Najciężej było kobietom. Każda, w miarę jak jej na to pozwalała uroda, wdzięk i zręczność, rozsnuwała pajęczynę - przędziwo cienkie i na potrzeby zwykłego życia dość mocne. W każdym bądź razie ten, dla kogo ono było przeznaczone, wpadał w nie i brzęczał miłośnie. Ale wojna zerwała i te sieci. O tym, żeby tkać od nowa, nie warto było nawet myśleć w takich okrutnych czasach. Trzeba było czekać na lepsze czasy. I kobiety czekały cierpliwie, a czas upływał i wyliczone lata kobiece mijały bezpłodnie i smutno. Mężowie, kochankowie, bracia i synowie - teraz ponumerowane i całkiem abstrakcyjne jednostki - kładli się pod pagórki z ziemi na polach, na skraju lasów, przy drogach. I w żaden sposób nie można było usunąć wciąż nowych zmarszczek ze starzejących się twarzy kobiecych. Rozdział XVIII. Mówię bratu - ty jesteś erudyta, nienawidzę socjaldemokratów, będziecie torturować ludzi, jeżeli kto się choć w jednym słowie omyli. Mówię mu - ty jesteś człowiek astralny. A on jednak wypędził mnie z domu. Teraz jestem w Moskwie, bez pieniędzy. To strasznie zabawne. Dario Dmitrijewno, niech pani będzie łaskawa poprosić Mikołaja Iwanowicza. Chciałabym objąć jakąkolwiek posadę - oczywiście, najlepiej w pociągu sanitarnym. - Dobrze, powiem mu. - Nie mam tu nikogo ze znajomych. A pamięta pani naszą "Centralną Stację"? Wasilij Wieniaminowicz Walet omal nie wyjechał do Chin. Sapożkow jest też gdzieś na wojnie. Żyrow na Kaukazie wygłasza odczyty o futuryźmie. A gdzie jest Iwan iliicz Tielegin - nie wiem. pani, zdaje się, dobrze go znała? Jelizawieta Kijewna i Dasza wolno szły zaułkami między wysokimi zaspami. Padał śnieżek, skrzypiał pod nogami. Dorożkarz na niskich sankach wysunąwszy z kozła zaskorupiały but filcowy przejechał obok nich I zawołał: - Panienki, bo potrącę! Śniegu było bardzo dużo tej zimy. Nad zaułkiem zwisały gałęzie lip pokryte śniegiem. I całe białawe, śnieżne niebo było pełne ptaków. Wrzaskliwie, bezładnymi stadami kawki cerkiewne wzlatywały nad miastem, siadały na wieżach, na kopułach, unosiły się w mroźne niebo. Dasza zatrzymała się na rogu i poprawiła białą chustkę. Jej fokowe futerko i mufka były pokryte płatkami śniegu. Twarz wychudła, oczy zrobiły się większe i poważniejsze. - Iwan Iliicz zaginął bez wieści - powiedziała - nic o nim nie wiem. Dasza podniosła oczy i patrzyła na ptaki. Kawki widocznie były głodne w przysypanym śniegiem mieście. Jelizawieta Kijewna stała z zastygłym uśmiechem na bardzo czerwonych ustach, opuściwszy głowę w czapce z nausznikami. Męskie palto było na nią za ciasne w biuście, futrzany kołnierz za szeroki i krótkie rękawy nie zakrywały zaczerwienionych rąk. Na jej żółtawej szyi topniały płatki śnieżne - Jeszcze dzisiaj pomówię z Mikołajem Iwanowiczem - powiedziała Dasza. - Niech pani powie, że przyjmę każdą pracę. - Jelizawieta Kijewna popatrzyła pod nogi i pokiwała głową. - Strasznie kochałam Iwana Iliicza, strasznie, strasznie go kochałam. - Roześmiała się i jej krótkowzroczne oczy napełniły się łzami. - A więc przyjdę jutro. Do widzenia. Pożegnała się i poszła zamaszystym krokiem, w wojłokowych kapcach, po męsku włożywszy zziębnięte ręce do kieszeni. Dasza długo patrzyła za nią, potem zmarszczyła brwi i skręciwszy za róg weszła do bramy willi, w której mieścił się szpital miejski. Tu, w wysokich pokojach z boazerią dębową, czuć było jodoformem, na pryczach leżeli i siedzieli ranni, wystrzyżeni i w szlafrokach. Przy oknie dwóch grało w warcaby. Jeden chodził z kąta w kąt - miękko, w pantoflach. Kiedy zjawiła się Dasza, szybko obejrzał się za nią, zmarszczył niskie czoło i położył się na pryczy zarzuciwszy ręce za głowę. - Siostro! - odezwał się słaby głos. Dasza podeszła do pucołowatego, dużego chłopaka o grubych wargach. - Na Boga, przewróć mnie na lewy bok - powiedział stękając za każdym słowem. Dasza objęła go, z całej siły podniosła i przewróciła jak worek. - Czas mi już zmierzyć temperaturę, siostro. - Dasza strząsnęła termometr i wsunęła mu pod pachę. - Wymiotuję, siostro, odrobinę zjem i wszystko zwracam. Sił brak. Dasza okryła go kołdrą i odeszła. Na sąsiednich pryczach chorzy uśmiechali się, jeden powiedział: - On, siostro, tylko przez panią tak się rozpieścił, a zdrów jak byk. - A niech go tam, niech ponudzi - powiedział inny głos - nikomu nie przeszkadza. Siostrze kłopot, a jemu tęskno. - Siostro, Siemion chce panią o coś zapytać, ale nie śmie. Dasza podeszła do siedzącego na pryczy chłopa z okrągłymi jak u kawki, wesołymi oczami i niedźwiedzimi, małymi ustami; ogromna broda w kształcie miotełki była rozczesana. Wysunął brodę i wydął wargi na powitanie Daszy. - Oni żartują, siostro, a ja ze wszystkiego jestem zadowolony, dziękuję pani pokornie. Dasza uśmiechnęła się. Spadł jej z serca uciskający przed chwilą ciężar. Przysiadła na pryczy Siemiona i odwinąwszy mu rękaw oglądała opatrunek. A on zaczął szczegółowo opisywać, jak i gdzie go boli. Do Moskwy Dasza przyjechała w październiku, kiedy Mikołaj Iwanowicz z pobudek patriotycznych wstąpił do moskiewskiego oddziału Związku Miast, pracującego dla obrony kraju. Mieszkanie petersburskie odstąpił Anglikom z misji wojskowej i w Moskwie mieszkał z Daszą bez rzeczy - chodził w zamszowym frenczu, wymyślał na wydelikaconą inteligencję i pracował, według jego określenia, jak koń. Dasza czytała prawo karne, prowadziła małe gospodarstwo i co dzień pisała do Iwana Iliicza. Dusza jej była cicha i zamknięta. Przeszłość wydawała się daleka, jakby należąca do cudzego życia. I żyła jak gdyby połową oddechu, wypełniona obawą, wyczekiwaniem na wieści i troską o to, żeby zachować siebie dla Iwana Iliicza czystą i surową. Na początku listopada z rana przy kawie Dasza otworzyła "Russkoje Słowo" i na liście zaginionych bez wieści przeczytała nazwisko "Tielegin". Lista zajmowała dwie szpalty petitem. Ranni - tacy a tacy, zabici - tacy a tacy, zaginieni bez wieści - tacy a tacy, i na końcu "Tielegin, Iwan Iliicz,chorąży". Tak zostało zaznaczone to zdarzenie, które od razu zaćmiło całe jej życie - wierszem petitu. Dasza poczuła, jak te drobne litery, suche wiersze, szpalty, nagłówki -wypełniają się krwią. Była to chwila nieopisanego przerażenia: arkusz gazety zamienił się w to, o czym tam było napisane - w cuchnące i krwawe mięsiwo. Ziało stamtąd smrodem, ryczało bezdźwięcznymi głosami. Dasza położyła się na kanapie i okryła futerkiem. Wstrząsały nią dreszcze. Nawet to, co się stało z Iwanem Iliiczem - jej rozpacz - tonęło w zwierzęcym przerażeniu i wstręcie. Przed obiadem przyszedł Mikołaj Iwanowicz, usiadł obok Daszy i w milczeniu pogłaskał jej nogi. - Czekać, najważniejsza rzecz: czekać, Daniusza - mówił Mikołaj Iwanowicz, zaginął bez wieści, więc widocznie jest w niewoli. Znam tysiące podobnych przykładów. W nocy miała sen: w pustym, wąskim pokoju, z oknem zasnutym pajęczyną i kurzem, siedzi na żelaznej pryczy człowiek w żołnierskiej bluzie. Szara jego twarz jest zeszpecona bólem. Obiema rękami grzebie w swojej łysej czaszce, obłupuje ją jak jajko i to, co jest pod skorupą, bierze i je, wpycha w usta palcami. Dasza tak krzyknęła w nocy, że Mikołaj Iwanowicz w narzuconej na ramiona kołdrze podbiegł do jej łóżka i długo nie mógł pojąć, co się stało. Potem nakapał do kieliszka waleriany, dał wypić Daszy i sam wypił. Dasza siedząc w łóżku uderzała się w piersi trzema złożonymi palcami i mówiła cicho i z rozpaczą: - Rozumiesz, ja nie mogę żyć. Rozumiesz, Mikołaju, nie mogę, nie chcę. Żyć po tym, co się stało, było bardzo trudno, a żyć tak, jak Dasza żyła przedtem - było niemożliwością. Wojna zaledwie dotknęła Daszę żelaznym palcem, a już wszystkie śmierci i wszystkie łzy stały się także jej udziałem. I kiedy minęły pierwsze dni ostrej rozpaczy, Dasza zaczęła robić to jedyne, co mogła i umiała: odbyła przyśpieszony kurs dla sióstr miłosierdzia i pracowała w szpitalu. Z początku było jej bardzo ciężko. Z frontu przybywali ranni, którym przez, wiele dni nie zmieniano opatrunków; bandaże tak cuchnęły, że siostrom niedobrze się robiło. Podczas operacji Dasza musiała trzymać poczerniałe nogi i ręce, z których kawałkami odpadały strupy ran, i zobaczyła, jak mocni ludzie zgrzytają zębami, a ich ciało drży bezsilnie. Cierpień tych było tyle, że nie starczyłoby na nie miłosierdzia całego świata. Daszy zaczęło się wydawać, że teraz na zawsze jest związana z tym oszpeconym i okrwawionym życiem i że innego życia nie ma. W nocy w dyżurce świeci zielony abażur lampki, za ścianą ktoś mruczy w malignie, przejeżdżający samochód zatrząsł szklanymi naczyniami na półce. Ta melancholia właśnie jest cząstką prawdziwego życia. Siedząc w nocnych godzinach przy stole w dyżurce Dasza wspominała przeszłość i ta przeszłość coraz, wyraźniej upodobniała się do snu. Żyła na ogromnych wysokościach, skąd nie było widać ziemi; żyła tak samo, jak wszyscy tam żyli, zakochana w sobie, pełna dumy. I to musiała spaść z tych obłoków w krew. w błoto, do tego szpitala, gdzie czuć chorym ciałem, gdzie ludzie ciężko jęczą we śnie, bredzą, mruczą. Teraz oto umiera żołnierz. Tatar, i za dziesięć minut trzeba pójść zastrzyknąć mu morfinę. Dzisiejsze spotkanie z Jelizawietą Kijewną wyprowadziło Daszę z równowagi. Dzień był ciężki, z Galieji przywieziono rannych w takim stanie, że jednemu trzeba było amputować rękę w przegubie, drugiemu - rękę aż po ramię, dwóch bredziło w agonii. Dasza zmęczyła się w ciągu dnia, jednakże wciąż nie opuszczała jej myśl oJelizawiecie Kijewnie z czerwonymi rękami, w męskim palcie, z żałosnym uśmiechem i łagodnymi oczami. Wieczorem przysiadłszy, żeby odpocząć, Dasza patrzyła na zielony abażur i myślała, że dobrze by było, gdyby umiała tak płakać na rogu i mówić do obcego człowieka: "Strasznie, strasznie kochałam Iwana Iliicza"... Dasza siadała na dużym fotelu to bokiem, to z podwiniętymi nogami, otworzyła książkę - trzymiesięczne sprawozdanie z działalności Związku Miast, kolumny cyfr i zupełnie niezrozumiałych słów - ale w książce nie znalazła pociechy. Spojrzała na zegarek, westchnęła, poszła do pawilonu. Ranni spali, powietrze było ciężkie. Wysoko pod dębowym sufitem w żelaznym kole żyrandola paliła się słaba lampka. Młody żołnierz, Tatar z odciętą ręką, bredził, miotał się, wciąż podnosił z poduszki wygoloną głowę. Dasza podniosła z podłogi pęcherz z lodem, położyła mu na płonące czoło i poprawiła kołdrę. Potem obeszła wszystkie prycze i usiadła na taborecie złożywszy ręce na kolanach. "Serce nie nauczone - pomyślała - kochałoby tylko to, co miłe i ładne. A litować się, kochać niekochane - tego nie uczono". - Co, spać się chce, siostro? - usłyszała łagodny głos i odwróciła się. Z pryczy patrzył na nią Siemion-brodacz. Dasza zapytała: - Dlaczego nie śpisz? - W dzień się wyspałem. - Ręka boli? - Przestała... Siostro? - Co? - Twarzyczkę masz taką znużoną - sen cię morzy? Poszłabyś się zdrzemnąć! Ja będę uważał! Jak będzie trzeba, to zawołam. - Nie, nie chcę spać. - Masz kogoś bliskiego na wojnie? - Narzeczonego. - No, niech go Pan Bóg ma w swojej opiece. , - Zaginął bez wieści. - Aj, aj! - Siemion potrząsnął brodą, wzdychając. - Mój braciszek zaginął bez wieści, a potem nadszedł list od niego - jest w niewoli. A twój był dobry człowiek? - Bardzo dobry człowiek. - Może coś o nim słyszałem? Jak się nazywa? - Iwan Iliicz Tielegin. - Słyszałem. Czekaj, czekaj. Słyszałem. Mówili, że dostał się do niewoli... Z jakiego pułku? - Z kazańskiego. - Ten sam. W niewoli. Żyje. Ach, porządny człowiek! To nic, siostro, pocierp. Jak śniegi stopnieją - wojna się skończy, zawrzemy pokój. Jeszcze mu synów urodzisz, wierz mi. Dasza słuchała i łzy same podchodziły jej do gardła - wiedziała, że Siemion wszystko zmyśla, Iwana Iliicza nie zna. i była mu wdzięczna. Nagle nachyliła się nisko i rozpłakała. Siemion powiedział cicho: - Ach ty, kochana... Znów siedząc w dyżurce, obrócona twarzą do oparcia krzesła, Dasza czuła, jakby ją, obcą, przyjęto z miłością - żyj z nami. I wydawało jej się, że lituje się w tej chwili nad wszystkimi chorymi i śpiącymi. I litując się, i myśląc, nagle ze wstrząsającą wyrazistością wyobraziła sobie, jak Iwan Iliicz też gdzieś na wąskiej pryczy tak samo jak i ci - śpi, oddycha... Zaczęła chodzić po pokoju. Nagle zadzwonił telefon. Dasza drgnęła silnie - tak ostry w tej sennej ciszy i przykry był dzwonek. Pewnie znowu przywieźli rannych nocnym pociągiem. - Słucham - powiedziała. W słuchawce spiesznie zaczął mówić miękki, kobiecy, podniecony głos: - Proszę poprosić do telefonu Darię Dmitrijewnę Buławinę. - To ja - odpowiedziała Dasza i serce strasznie jej zaczęło bić. - Kto mówi?... Katia?... Katiusza!... To ty?... Kochana!... Rozdział XIX. No, dzieweczki, więc znów jesteśmy razem - mówił Mikołaj Iwanowicz obciągając na brzuchu zamszowy frencz. Ujął Jekatierinę Dmitrijewnę za podbródek i soczyście pocałował ją w policzek - dzień dobry, duszko, jak ci się spało? - przechodząc za krzesłem Daszy pocałował ją we włosy. - Mnie od niej, Katiusza, teraz siłą nie oderwiesz, zuch dziewczyna - dzielnie pracuje. Usiadł przy stole nakrytym świeżym obrusem, przysunął porcelanowy kieliszek z jajkiem i nożem zaczął ścinać jego czubek. - Wyobraź sobie, Katiusza, polubiłem jajka po angielsku - z musztardą i z masłem, niezwykle smaczne, radzę ci spróbować. A u Niemców wydają po jednym jajku na osobę dwa razy na miesiąc. Jak ci się to podoba? Otworzył duże usta i roześmiał się: - Otóż tym jajkiem właśnie pobijemy Niemców. Powiadają, że u nich już dzieci zaczynają się rodzić bez skóry. Bismarck im, durniom, mówił, że z Rosją należy żyć w zgodzie. Nie posłuchali go, zlekceważyli nas - a teraz proszę bardzo - dwa jajka na miesiąc. - To straszne - powiedziała Jekatierina Dmitrijewna spuszczając oczy - kiedy dzieci rodzą się bez skóry, to straszne, niezależnie od tego, u kogo się rodzą - u nas czy u Niemców. - Wybacz, Katiusza. ale głupstwa pleciesz. - Wiem tylko, że kiedy co dzień zabijają, zabijają, zabijają, to jest takie straszne, że nie chce się żyć. - Cóż począć, moja kochana, trzeba na własnej skórze zacząć odczuwać, co to znaczy państwo. Myśmy tylko czytali u różnych Iłowajskich o tym, jak jacyś chłopi zdobywali ziemię na różnych Polach Kulikowych i Borodińskich. Myśleliśmy: ach, jaka Rosja jest wielka, kiedy popatrzeć na mapę. A teraz bądźcie łaskawi dać określony procent istnień ludzkich dla zachowania całości tego właśnie, co na mapie jest zaznaczone zielonym kolorem poprzez całą Europę i Azję. Niewesołe. O, gdybyś powiedziała, że nasz mechanizm państwowy jest zły - co do tego mogę się zgodzić. Teraz, kiedy mam umierać dla państwa, przede wszystkim pytam: a wy, którzy posyłacie mnie na śmierć, czy jesteście wszechstronnie uzbrojeni w mądrość państwową? Czy mogę spokojnie przelać swą krew za ojczyznę? Tak, Katiusza, rząd ze starego przyzwyczajenia jeszcze krzywo patrzy na organizacje społeczne, ale już jest oczywiste, że bez nas się teraz nie obejdzie. A my najpierw za palec, a potem schwycimy całą rękę. Jestem usposobiony bardzo optymistycznie. - Mikołaj Iwanowicz wstał, wziął z kominka zapałki, stojąc zapalił i rzucił wypaloną zapałkę w skorupkę od jajka. - Krew nie darmo przelana. Wojna skończy się tym, że przy sterze państwa staną nasi ludzie, działacze społeczni. To, czego nie mogła zrobić "Ziemia i Wola", rewolucjoniści i marksiści - zrobi wojna. Żegnajcie, dziewczynki. - Obciągnął frencz i wyszedł, podobny z tyłu do tęgiej przebranej kobiety. Jekatierina Dmitrijewna westchnęła i usiadła przy oknie z robótką. Dasza przysiadła się na poręcz jej fotela i objęła siostrę za ramiona. Obie miały na sobie czarne, obcisłe suknie i teraz, kiedy siedziały w milczeniu i spokojnie, były do siebie bardzo podobne. Za oknem z wolna padał śnieżek i śnieżne, jasne światło rzucało odblask na ściany pokoju. Dasza przytuliła policzek do włosów Kati, lekko pachnących nieznanymi perfumami: - Katiusza, jak ty żyłaś przez cały ten czas? Czy nic nie opowiesz? - O czym, kociaku, mam ci opowiadać? Przecież pisałam do ciebie. - A jednak, Katiusza, nie rozumiem - jesteś ładna, pełna wdzięku, dobra. Takich jak ty - nie znam więcej. Ale dlaczego jesteś nieszczęśliwa? Zawsze masz smutek w oczach. - Widocznie serce nie jest szczęśliwe. - Nie, ja pytam poważnie. - Ja o tym, dzieweczko, sama wciąż myślę. Widocznie, kiedy człowiek wszystko ma - wtedy dopiero jest naprawdę nieszczęśliwy. Mam dobrego męża, kochaną siostrę, wolność... - żyję jak we śnie i sama jestem jak widmo... Pamiętam, w Paryżu myślałam - żeby tak mieszkać teraz gdzieś w małym miasteczku, hodować drób, uprawiać ogród, wieczorami biegać do ukochanego za rzeczkę... Nie, Dasza, moje życie się skończyło. - Nie gadaj głupstw... - Wiesz - Katia pociemniałymi, pustymi oczami spojrzała na siostrę -czuję ten dzień... Czasami wyraźnie widzę pasiasty materac, zsunięte prześcieradło, miednicę z żółcią... Leżę martwa, żółta, siwa... Opuściwszy włóczkową robótkę Jekatierina Dmitrijewna patrzyła na spadające w bezwietrznej ciszy płatki śniegu. W oddali, nad ostro zakończoną wieżą kremlowską, nad rozkraczonym złotym orłem, krążyły kawki jak chmura czarnych liści. - Pamiętam, Daszeńka, wstałam wczesnym rankiem. Z balkonu widać było Paryż, cały w błękitnawej mgiełce, i zewsząd unosiły się białe, szare, niebieskie dymki. W nocy spadł deszczyk - pachniało świeżością, zielenią, wanilią. Ulicą szły dzieci z książkami, kobiety z koszykami, otwierano sklepiki spożywcze. Wydawało się, że to trwałe i wieczne. Zachciało mi się zejść tam na dół, zmieszać się z tłumem, spotkać jakiegoś człowieka o dobrych oczach, położyć mu ręce na piersi! A kiedy doszłam do wielkich bulwarów - całe miasto było już zwariowane. Biegali gazeciarze, wszędzie podniecone tłumy ludzi. We wszystkich gazetach -strach śmierci i nienawiść. Zaczęła się wojna. Od tego dnia słyszę tylko - śmierć, śmierć, śmierć... Czegóż się jeszcze spodziewać?... Po chwili milczenia Dasza zapytała: - Katiusza? - Co, kochanie? - A jak twoje stosunki z Mikołajem? - Nie wiem, zdaje się, żeśmy sobie wzajemnie przebaczyli. Patrz, już trzy dni upłynęły - a on jest dla mnie bardzo czuły. Co tam kobiece porachunki, Daszeńka!... Cierp, wariuj - komu to teraz potrzebne? Bzykasz jak komar i sama siebie ledwie słyszysz. Zazdroszczę staruszkom - dla nich wszystko jest bardzo proste: niedługo śmierć i trzeba się do niej szykować. Dasza poruszyła się na poręczy fotela, kilka razy głęboko westchnęła i zdjęła rękę z ramion Kati. Jekatierina Dmitrijewna powiedziała czule: - Daszeńka, Mikołaj Iwanowicz powiedział mi, że się zaręczyłaś. Czy to prawda? Biedactwo. - Ujęła rękę Daszy. pocałowała i położywszy na piersi zaczęła głaskać. - Wierzę, że Iwan Iliicz żyje. Jeżeli go bardzo kochasz -niczego, niczego więcej na świecie ci nie trzeba. Siostry znowu zamilkły patrząc na padający za oknem śnieg. Ulicą wśród zasp skrzypiąc butami przeszedł pluton podchorążych z miotełkami łaziebnymi i czystą bielizną pod pachami. Szli do łaźni. Przechodząc zaśpiewali z przyświstem: Zapomnijcie smutki swe... Zapomnijcie smutki swe... Opuściwszy kilka dni Dasza znów zaczęła chodzić do szpitala. Jekatierina Dmitrijewna zostawała sama w mieszkaniu, gdzie wszystko było obce: dwa nudne pejzaże na ścianie - stóg siana i kałuże wody tającej pośród nagich brzóz; nad kanapą w salonie - nieznajome fotografie; w kącie - snop zakurzonej trawy. Jekatierina Dmitrijewna próbowała chodzić do teatru, gdzie stare aktorki grały Ostrowskiego, na wystawy obrazów, do muzeów - wszystko to wydawało jej się mętne, wyblakłe, na pół żywe i sama sobie wydawała się cieniem snującym się po dawno przez wszystkich opuszczonym życiu. Całymi godzinami przesiadywała w oknie przy ciepłym kaloryferze, patrzyła na zaśnieżoną, cichą Moskwę, gdzie w miękkim powietrzu, poprzez padający śnieg rozlegał się smutny dźwięk dzwonów - odprawiano nabożeństwo żałobne albo chowano przywiezionego z frontu. Książka wypadła z rąk - o czym czytać? o czym marzyć? Marzenia i dawne myśli - jakie to wszystko teraz błahe. Czas liczono od porannej gazety do wieczornej. Jekatierina Dmitrijewna widziała, jak wszyscy otaczający ją ludzie żyli tylko przyszłością, jakimiś wyimaginowanymi dniami zwycięstwa i pokoju - wszystko, co umacniało te nadzieje, przeżywano z wyolbrzymioną radością, na wieści o klęskach wszyscy pochmurnieli, zacinali zęby. Ludzie jak maniacy chciwie podchwytywali pogłoski, urywki zdań, nieprawdopodobne informacje; rozpalał je jeden wiersz gazety. Jekatierina Dmitrijewna zdecydowała się w końcu i pomówiła z mężem prosząc, żeby jej znalazł jakieś zajęcie. Na początku marca zaczęła pracować w tym samym szpitalu, w którym pracowała Dasza. Z początku, tak samo jak Dasza, odczuwała wstręt do brudu i cierpienia. Ale przezwyciężyła się i po trosze wciągnęła się w robotę. Przezwyciężenie to było radosne. Po raz pierwszy poczuła bliskość życia dokoła siebie. Polubiła brudną i ciężką pracę i litowała się nad tymi, dla których pracowała. Pewnego razu powiedziała Daszy: - Dlaczego tak wymyślono, że ja i ty powinnyśmy żyć jakimś niezwykłym, wysubtelnionym życiem? Właściwie my obie jesteśmy zwyczajne baby - potrzeba nam prostego męża, dużo dzieci i żyć powinnyśmy bliżej ziemi... * W Wielkim Tygodniu siostry poszły do spowiedzi do Nikoły na Kurzych Łapkach, na Rżewski. Jekatierina Dmitrijewna zaniosła szpitalne paschy do poświęcenia i zakończyła post razem z Daszą w szpitalu. Mikołaj Iwanowicz miał tej nocy nadzwyczajne posiedzenie i przyjechał po siostry , o trzeciej w nocy samochodem. Jekatierina Dmitrijewna powiedziała, że ona i Dasza nie chcą spać i proszą, żeby je zawieźć na spacer. Był to niemądry pomysł, ale szoferowi dali szklankę koniaku i pojechali na pole Chodyńskie. Był lekki przymrozek - marzły policzki. Niebo bez chmur, usiane rzadkimi, jasnymi gwiazdami. Pod kołami trzaskał cienki lód. Katia i Dasza, obie w białych chusteczkach i szarych futerkach, ciasno przywarły do siebie na głębokim siedzeniu samochodu. Mikołaj Iwanowicz siedzący przy szoferze oglądał się na nie - obie miały ciemne brwi, duże oczy. - Słowo daję, nie wiem, która z was jest moją żoną - powiedział cicho. I któraś z nich odrzekła: - Nie odgadniesz - i obie się roześmiały. Nad ogromnym polem niebo zaczynało na brzegu troszeczkę zielenieć i w oddali ukazywały się czarne kontury Srebrnego Boru. Dasza szepnęła: - Katiusza, tak bardzo chce się kochać. - Jekatierina Dmitrijewna lekko ścisnęła rękę siostry. Nad lasem, w zielonkawej wilgoci świtu błyszczała wielKa gwiazda drżąc blaskiem, jakby oddychała. - Zapomniałem powiedzieć, Katiusza - powiedział Mikołaj Iwanowicz, odwracając się na siedzeniu całym ciałem - o tym, że dopiero co przyjechał nasz pełnomocnik, Czumakow, który opowiada, że w Galicji, jak się okazuje, nasza sytuacja jest bardzo ciężka. Niemcy walą w nas takim huraganowym ogniem, że giną całe pułki. A u nas, widzicie państwo, brak pocisków... Diabli wiedzą co!... Katia nie odpowiedziała, tylko podniosła oczy na gwiazdy. Dasza przycisnęła się twarzą do jej ramienia. Mikołaj Iwanowicz jeszcze raz zaklął i kazał szoferowi zawracać do domu. W trzeci dzień świąt Jekatierina Dmitrijewna poczuła się niedobrze, nie poszła na dyżur i położyła się do łóżka. Okazało się, że ma zapalenie płuc -widocznie zaziębiła się wskutek przeciągów. Rozdział XX. " Takie to nasze sprawy - aż strach powiedzieć. - Przestań już wytrzeszczać oczy do światła, kładź się spać. - Takie to sprawy... Ech, braciszkowie moi, ginie Rosja! Pod glinianą ścianą szopy pokrytej wysoką, słomianą strzechą, przy tlejącym ogniu siedziało trzech żołnierzy. Jeden suszył na kołkach onuce i uważał, żeby się nie zatliły; drugi przyszywał łatę na spodniach, ostrożnie wyciągając nitkę; trzeci siedząc na ziemi z podwiniętymi nogami i z rękami wsadzonymi głęboko w kieszenie płaszcza, dziobaty i z dużym nosem, z czarną, rzadką bródką, patrzył na ogień zapadniętymi, obłąkanymi oczami. - Wszystko sprzedali, takie to sprawy - mówił półgłosem. - Niech tylko nasi zaczną brać górę, zaraz rozkaz - cofać się. Potrafimy tylko Żydów wieszać na gałęzi, a zdrada gnieździ się u samej góry. - Tak mi się ta wojna naprzykrzyła, że tego w żadnej gazecie nie opiszą -powiedział żołnierz suszący onuce i ostrożnie położył gałąź na węglach. -Poszliśmy do natarcia, cofnęliśmy się, znowu natarcie, ach, śmierci na nich nie ma! - i znowu tak samo wracamy na dawne miejsce. Bez rezultatu -powiedział z niechęcią, spluwając w ogień. - Niedawno podszedł do mnie porucznik Żadow - z uśmiechem, nie podnosząc głowy powiedział żołnierz łatający spodnie - no, dobrze. Z nudów czy co, diabli mu nie dają spokoju. Zaczyna się czepiać. Dlaczego dziura na spodniach? I jak ty stoisz? Ja milczę. I skończyła się nasza rozmowa w sposób bardzo prosty - dał mi w zęby. Żołnierz suszący onuce odpowiedział: - Broni brak, nie ma czym strzelać. W naszej baterii po siedem pocisków na działo. Wobec tego jedno im pozostało - bić szeregowych po zębach. Łatający spodnie ze zdziwieniem spojrzał na niego, pokiwał głową - no, no! Czarny żołnierz ze strasznymi oczami powiedział: - Cały naród wzięli pod broń, powołują teraz do czterdziestu trzech lat. Z taką siłą świat można by przejść. Czy my nie chcemy? Żebyś tylko ty spełnił swój obowiązek - my swój spełnimy. Łatający spodnie kiwnął głową - prawda. - Widziałem pole pod Warszawą - mówił czarny - leży na nim pięć czy sześć tysięcy strzelców syberyjskich. Wszyscy zabici, leżą jak snopy. Po co? Dlaczego? A oto dlaczego... Na radzie wojennej zaczęli postanawiać, że tak a tak ma być, i zaraz wychodzi stamtąd jeden generał i potajemnie wysyła depeszę do Berlina. Rozumiesz? Dwa korpusy syberyjskie maszerują z dworca wprost na to pole i dostają się pod karabiny maszynowe. Co ty tam gadasz - po zębach biją. Mój ojciec, zdarzało się nieraz, kiedym źle chomąto założył, podejdzie i bije mnie po gębie i ma rację - ucz się, znaj strach. Ale za co strzelców syberyjskich wyrżnęli jak barany? Powiem wam, chłopcy, zginęła Rosja, sprzedali nas. I sprzedał nas swój człowiek, chłop z tej samej wsi co i ja, z sioła Pokrowskiego, włóczęga. Nawet nie chcę wymieniać nazwiska... Niepiśmienny tak jak i ja, zuchwalec, gładki na pysku, rzucił pracę, zaczął kraść konie, łazić po klasztorach, przywykł do bab, do słodkiej wódki... A teraz w Petersburgu siedzi sobie jak cesarz i kręcą się dokoła niego ministrowie, generałowie. Nas biją, tysiącami kładziemy się do wilgotnej ziemi, a u nich w Petersburgu aż łuna bije od elektryczności. Piją, jedzą, w każdym domu bal. I nagle zamilkł. Było cicho i wilgotno, w szopie chrupały konie, jeden głucho kopnął w ścianę. Spoza dachu wyleciał na ogień ptak nocny i zniknął krzyknąwszy żałośnie. I równocześnie daleko w niebie dał się słyszeć ryk przenikliwy, zbliżający się, jakby z niewiarogodną szybkością leciał zwierz rozrywając pyskiem ciemność, i utknął gdzieś, i daleko za szopą rozległ się wybuch, ziemia zadrżała. Konie spłoszyły się dzwoniąc uździenicami. Żołnierz zaszywający spodnie powiedział lękliwie: - Ale walnęło! - To ci armata! - Czekaj no! Wszyscy trzej podnieśli głowy. W bezgwiezdnym niebie wyrastał drugi dźwięk, dłużył się, jak się zdawało, ze dwie minuty i gdzieś całkiem blisko, za szopą, z tamtej strony huknął drugi wybuch, ukazały się czarne sylwety jodeł i znów zadrżała ziemia. I natychmiast dał się słyszeć lot trzeciego pocisku. Dźwięk jego był zawodzący, urzekający... Słychać było tak nieznośnie, że serce bić przestawało. Czarny żołnierz wstał z ziemi i zaczął się cofać. I z góry dmuchnęło, jakby prześliznął się niewidzialny piorun, i z urywanym hukiem wzbił się czarnoognisty słup. Kiedy słup opadł - na miejscu, gdzie było ognisko i ludzie, pozostał głęboki lej. Nad zburzoną ścianą szopy zapłonęła słomiana strzecha i podniósł się żółty dym. Z ognia chrapiąc wybiegł czarny koń z długą grzywą i popędził w kierunku majaczących w ciemności sosen. A już za zębatym brzegiem równiny błyskały światła, ryczały działa, jak długie glisty wzbijały się rakiety i światła ich opadając z wolna oświetlały ciemną, wilgotną ziemię. Pociski rycząc i wyjąc dziurawiły niebo. Rozdział XXI. Tego samego wieczoru niedaleko od szopy, w schronie oficerskim, z okazji otrzymania przez kapitana Tietkina wiadomości o narodzinach syna, oficerowie jednej z kompanii pułku Usolskiego urządzili bibkę. Głęboko pod ziemią, pod potrójną warstwą ochronną, w niskiej piwnicy oświetlonej pęczkami wstawionych w szklanki świec stearynowych siedziało przy stole ośmiu oficerów, lekarz i trzy siostry miłosierdzia z ruchomego ambulansu. Podpili sobie mocno. Szczęśliwy ojciec, kapitan Tietkin, spał z twarzą w talerzu z resztkami jedzenia, jego brudna ręka zwisała nad łysą czaszką Wskutek duszności, spirytusu, w miękkim świetle świec siostry sprawiały wrażenie bardzo przystojnych; miały na sobie szare suknie i szare chusteczki. Jedną nazywano Muszką, miała ona skręcone na skroniach dwa czarne loki; śmiała się bez ustanku, pokazując białą szyjkę, w którą ciężkim spojrzeniem wpijali się dwaj sąsiedzi i dwaj siedzący naprzeciwko. Druga, Maria Iwanowna, tęga, z rumieńcem aż do brwi, śpiewała romanse cygańskie. Słuchacze z zachwytu walili pięścią w stół powtarzając: "Ech, do diabła! To było życie"! Jako trzecia przy stole siedziała Jelizawieta Kijewna. Płomienie świec załamywały się i promieniowały jej w oczach, twarze bielały poprzez dym, a jedna - twarz porucznika Żadowa, jej sąsiada -wydawała się jej straszna i piękna. Był szeroki w ramionach, jasnowłosy, wygolony, o przejrzystych oczach. Trzymał się prosto, mocno opięty pasem, pił dużo i tylko bladł. Kiedy czarnowłosa Muszka wybuchała drobnym śmieszkiem, kiedy Maria Iwanowna brała gitarę, pogniecioną chusteczką ocierała twarz i zaczynała śpiewać głębokim altem: "Urodziłam się w stepach Mołdawii" - Żadow z wolna uśmiechał się kącikiem prostych i delikatnych ust i dolewał sobie spirytusu. Jelizawieta Kijewna patrzyła z bliska w jego gładką, bez zmarszczek twarz. Bawił ją grzeczną i obojętną rozmową, opowiedział między innymi, że jest w ich pułku sztabskapitan Martynow, znany fatalista: rzeczywiście, kiedy wypije koniaku, wychodzi w nocy za druty, przybliża się do okopów nieprzyjaciela i wymyśla Niemcom w czterech językach; w tych dniach zapłacił za swoją chełpliwość raną w brzuch. Jelizawieta Kijewna westchnąwszy powiedziała, że w takim razie sztabskapitan Martynow jest bohaterem. Żadow uśmiechnął się: - Przepraszam, są ludzie ambitni i są głupcy, ale bohaterów nie ma. - No, a kiedy idziecie do ataku - czy to nie bohaterstwo? - Po pierwsze, do ataku nie idzie się dobrowolnie, ale pod przymusem, i ci, którzy idą, to tchórze. Oczywiście, są ludzie narażający swoje życie bez przymusu, ale to są ci, którzy odczuwają organiczną żądzę zabijania - Żadow zastukał twardym paznokciem po stole. - Jeśli pani chce - są to ludzie stojący na wyższym szczeblu współczesnej świadomości. Uniósłszy się z lekka, wziął z drugiego końca stołu dużą puszkę z marmoladą i poczęstował Jelizawietę Kijewnę. - Nie, nie, nie chcę - powiedziała i czuła, jak jej bije serce, słabnie ciało. - No, a pan, proszę powiedzieć? Żadow zmarszczył czoło, twarz jego pokryła się drobnymi, nieoczekiwanymi zmarszczkami, postarzała. - Co - a pan? - powtórzył ostrym tonem. - Wczoraj zastrzeliłem Żyda za szopą. Chce pani wiedzieć, czy to przyjemne, czy nie? Co za bzdura! Ścisnął ostrymi zębami papierosa i potarł zapałkę; płaskie palce trzymające ją były twarde, papieros jednak nie trafił w płomień, nie zapalił się. - Pijany jestem, proszę wybaczyć - powiedział i rzucił zapałkę, która dopaliła się aż do paznokci. - Chodźmy na powietrze. Jelizawieta Kijewna wstała jak we śnie i poszła za nim wąskim wyjściem ze schronu. Za nimi rozległy się pijane, wesołe głosy i Maria Iwanowna wziąwszy gitarę zaśpiewała altem: "Dyszała noc rozkoszą upojenia"... Na polu ostro pachniało wiosenną zgnilizną, było ciemno i cicho. Żadow szybko szedł po mokrej trawie włożywszy ręce do kieszeni. Jelizawieta Kijewna szła trochę z tyłu, nie przestając się uśmiechać. Nagle Żadow zatrzymał się i zapytał krótko: - No, więc cóż? Jelizawiecie płonęły uszy. Powstrzymując spazm w gardle, odpowiedziała ledwie dosłyszalnie: - Nie wiem. - Chodźmy. - Wskazał na ciemniejący dach szopy. Uszedłszy kilka kroków znów się zatrzymał i lodowatą ręką ujął dłoń Jelizawiety Kijewny. - Jestem zbudowany jak bóg-powiedział z nieoczekiwanym zapałem. -Łamię dwudziestokopiejkówki. Każdego człowieka widzę na wskroś, jak szklanego... Nienawidzę. - Zająknął się, jakby sobie o czymś przypomniał, i tupnął nogą. - Wszystkie te chi-chi, cha-cha, śpiew, nieśmiałe rozmowy -co obrzydliwość! Wszystko to jest jak robaki w ciepłym gnoju... Ja je depcę... Niech pani słucha... Ja pani nie kocham, nie mogę! Nie będę kochał... Niech pani się nie łudzi... Ale pani mi jest potrzebna... Wstrętne jest dla mnie to poczucie zależności... Pani powinna to zrozumieć... - wsunął ręce pod łokcie Jelizawiety Kijewny, mocno przyciągnął ją i przylgnął do jej skroni ustami suchymi i gorącymi jak węgiel. Szarpnęła się, żeby się uwolnić, ale on ścisnął ją tak, że kości zatrzeszczały, opuściła głowę, ciężko zwisając mu na rękach. - Pani nie jest taka jak tamte, jak wszystkie - powiedział - ja panią nauczę... - Nagle zamilkł, podniósł głowę. W ciemności narastał ostry, świdrujący dźwięk. - A, do diabła! - powiedział Żadow przez zęby. Natychmiast daleko rozległ się wybuch. Jelizawieta Kijewna znów się szarpnęła, ale Żadow jeszcze mocniej ją przycisnął. Powiedziała rozpaczliwym tonem: - Niech pan mnie puści. Wybuchł drugi granat. Żadow w dalszym ciągu coś mruczał i nagle tuż obok, za szopą, wzbił się czarnoognisty słup, huk wybuchu podrzucił wysoko płonące snopki słomy. Jelizawieta Kijewna wyszarpnęła mu się z rąk i pobiegła do schronu. Stamtąd, z rowu łączącego, spiesznie wychodzili oficerowie oglądając się na płonącą szopę i w smudze skośnie padającego światła biegli po ziemi czarnej, jakby zrytej - jedni na lewo, do lasku, gdzie były okopy, drudzy na prawo, do rowu łączącego, który prowadził do umocnień przedmościa. Za rzeką, daleko za wzgórzami, grzmiały baterie niemieckie. Ostrzeliwanie zaczęło się w dwóch miejscach - bili na prawo, w most, i na lewo, w przeprawę, która wiodła do folwarku zajętego niedawno po tamtej stronie rzeki przez kompanię Usolskiego pułku. Część ognia skoncentrowano na bateriach rosyjskich. Jelizawieta Kijewna widziała, jak Żadow, bez czapki, z rękami w kieszeniach, szedł wprost przez pole do gniazda karabinów maszynowych. I nagle tam, gdzie była jego wysoka postać, wyrósł kosmaty, ognistoczarny krzak. Jelizawieta Kijewna zamknęła oczy. Kiedy znów spojrzała - Żadow szedł bardziej na lewo, z ciągle tak samo rozstawionymi łokciami. Kapitan Tietkin, stojący z lornetką koło Jelizawiety Kijewny, krzyknął gniewnie: - Mówiłem - po kiego diabła nam ten folwark! Teraz proszę bardzo, popatrzcie - całą przeprawę zniszczyli. Ach, dranie! -I znów spojrzał przez lornetkę. - Ach, dranie, walą prosto w folwark! Szósta kompania stracona! Ech! - Odwrócił się i szybko podrapał nagą czaszkę. - Szlapkin! - Rozkaz! - odpowiedział mały człowiek z wydatnym nosem, w futrzanej czapce na głowie. - Mówił pan z folwarkiem? - Łączność zerwana. - Niech pan da znać do ósmej kompanii, żeby wysłali posiłki na folwark. - Rozkaz! - odpowiedział Szlapkin odejmując rękę od daszka: odszedł dwa kroki i zatrzymał się nagle. - Poruczniku Szlapkin! - groźnie krzyknął znów kapitan. - Rozkaz! - Niech pan wykona rozkaz. - Rozkaz! - Szlapkin odszedł dalej i schyliwszy głowę zaczął trzciną grzebać w ziemi. - Poruczniku Szlapkin! - ryknął kapitan. - Rozkaz! - Czy pan rozumie po ludzku, czy nie? - Tak jest, rozumiem. - Powtórzyć rozkaz ósmej kompanii. Od siebie powie pan, żeby go nie wykonywali. Oni sami też nie są idioci - nie poślą tam ludzi. Niech wyślą z piętnastu ludzi do przeprawy, żeby się ostrzeliwali. I niech pan natychmiast zamelduje w dywizji, że ósma kompania brawurowym natarciem forsuje przeprawę. A straty pokażemy z szóstej kompanii. Niech pan idzie. A wynoś się pani stąd, paniusiu - zwrócił się do Jelizawiety Kijewny -wynoś się pani stąd do diabła, zaraz zacznie się ostrzeliwanie. W tej chwili ze świstem przeleciał granat i wybuchł w pobliżu. Rozdział XXII. Żadow leżał przy samej strzelnicy schronu karabinów maszynowych i bacznie, nie odrywając oczu od lornetki, obserwował bitwę. Schron był wykopany na stoku zalesionego pagórka. U jego podnóża łagodnym łukiem przepływała rzeka; na prawo wyrzucał kłęby dopiero co zapalony most; za nim w trawiastym błocie widać było załamaną linię okopów, które zajmowała pierwsza kompania usolczyków; na lewo od nich wił się wśród sitowia strumyk wpadający do rzeczki; jeszcze bardziej na lewo, za strumykiem, paliły się trzy budynki folwarczne; za nimi w okopach siedziała szósta kompania. O trzysta kroków od niej zaczynały się linie niemieckie, ciągnące się dalej na prawo, ku zalesionym wzgórzom. Od płomienia dwóch pożarów rzeka wydawała się brudnopurpurowa, woda wrzała w niej od mnóstwa padających pocisków, tryskała fontannami, otulała się burymi i żółtymi obłokami. Najsilniejszy ogień artyleryjski był skoncentrowany na folwarku. Nad płonącymi budynkami co chwila błyskały wybuchy szrapneli, a po bokach załamanej linii okopów wzbijały się kosmato czarne słupy. Za strumykiem, w trzcinach i trawie, zapalały się igiełki ognia karabinowego. Rrrrrrach, rrrrach - wstrząsały powietrzem eksplozje ciężkich pocisków. Ppach, ppach, pppach - słabo wybuchały szrapnele nad rzeką, nad łąkami i po tej stronie, nad okopami drugiej, trzeciej i czwartej kompanii. Rrrrruu, rrrruu - toczył się piorunowy grzmot zza pagórków, gdzie białymi łunami świeciło dwanaście baterii niemieckich. Sssyk, sssyk - świstały w powietrzu, lecąc za te pagórki, nasze pociski. Od hałasu bolały uszy, uciskało piersi, złość podchodziła do serca. Trwało to długo, bardzo długo. Żadow spojrzał na świecący zegarek: wskazywał pół do trzeciej, to znaczy, że już świta i należy się spodziewać natarcia. Rzeczywiście, kanonada artyleryjska się wzmogła, jeszcze mocniej zawrzała woda w rzece, pociski biły w przeprawę i pagórki po tej stronie. Chwilami ziemia zaczynała głucho drżeć i osypywała się glina i kamyki ze ścian i sufitu schronu. Ale na terenie dopalającego się folwarku zapanowała cisza. I nagle z daleka, ukośnie do rzeki, wzbiły się ognistymi wstążkami dziesiątki rakiet i ziemia zajaśniała jak od słońca. Kiedy światła zgasły, na kilka minut zrobiło się zupełnie ciemno. Niemcy wyszli ze schronów i ruszyli do natarcia. W niejasnym półmroku świtu Żadow dostrzegł wreszcie daleko na łące poruszające się postacie, które to padały, to prześcigały jedna drugą. Na ich powitanie z folwarku nie zapłonęło żadne światełko. Żadow odwróciwszy się krzyknął: - Taśmę! Karabin maszynowy zadrżał, jakby z diabelskiej wściekłości jął spiesznie wypluwać ołów i dusić żrącym dymem. Postacie na łące natychmiast zaczęły się szybciej poruszać, niektóre padły. Ale już całe pole zapełniło się punkcikami nacierających. Przedni spośród nich dobiegali do zburzonych okopów szóstej kompanii. Wyszło stamtąd około dwudziestu ludzi. I dokoła tego miejsca szybko, szybko zbił się tłum. Ta bitwa o folwark była tylko nieznaczną cząstką ogromnego boju, który się rozegrał na froncie rozciągniętym na kilkaset wiorst i który kosztował obie strony kilkaset tysięcy ofiar w ludziach. Rosjanie zajęli folwark przed dwoma tygodniami po to, żeby zabezpieczyć sobie przedpole na wypadek natarcia przez rzekę. Niemcy postanowili zająć folwark, żeby przysunąć bliżej do rzeki punkt obserwacyjny. Oba cele były ważne tylko dla dowódców dywizji - niemieckiej i rosyjskiej, wchodziły w głęboko, ze wszystkimi szczegółami przemyślany przez nich plan wiosennej kampanii. Dowódca dywizji rosyjskiej, generał Dobrow, który przed pół rokiem z najwyższego zezwolenia zamienił swoje nierosyjskie nazwisko na powyższe, grał w preferansa, kiedy otrzymano meldunek o natarciu Niemców na odcinek pułku Usolskiego. Generał przerwał grę i z oficerami sztabowymi i dwoma adiutantami przeszedł do sali, w której na stole leżały mapy topograficzne. Z frontu meldowano o ostrzeliwaniu przeprawy i mostu. Generał zrozumiał, że Niemcy chcą odebrać folwark, czyli właśnie to miejsce, na którym on oparł swój świetny plan natarcia, zaaprobowany już przez sztab korpusu i przedstawiony dowódcy armii do aprobaty. Natarciem na folwark Niemcy przekreślili cały plan. Telefonogramy co chwila potwierdzamy te obawy. Generał zdjął z dużego nosa binokle i manipulując nimi powiedział spokojnie, lecz twardo: - Dobrze. Nie odstąpię ani piędzi z zajętych przeze mnie pozycji. Natychmiast nadano telefonogram o wydaniu odpowiednich zarządzeń celem obrony folwarku. Stojący w odwodzie pułk Kundriawiński otrzymał rozkaz wysłania na przeprawę dwóch batalionów jako posiłki dla Tietkina. W tym czasie dowódca baterii ciężkich dział nadesłał meldunek, że pocisków mało, jedno działo już uszkodzone i że nie ma możności należycie odpowiadać na huraganowy ogień nieprzyjaciela. Na to generał Dobrow surowo spojrzawszy na obecnych powiedział: - Dobrze. Kiedy się wyczerpie amunicja, będziemy walczyli na białą broń. - Wyjął z kieszeni szarego z czerwoną podszewką munduru śnieżnobiałą chusteczkę, strząsnął ją, przetarł binokle i nachylił się nad mapą. Potem w drzwiach ukazał się młodszy adiutant, hrabia Bobrujski, kornet, obciśnięty jak rękawiczką ciemnobrązowym mundurem. - Ekscelencjo - powiedział, ledwie dostrzegalnie uśmiechając się kącikiem ładnych, młodzieńczych ust - kapitan Tietkin melduje, że ósma kompania brawurowym natarciem zdobywa przeprawę nie bacząc na zabójczy ogień nieprzyjaciela. Generał sponad binokli spojrzał na korneta, poruszył wygolonymi ustami i powiedział: - Bardzo dobrze. Jednakże mimo pełnego otuchy tonu meldunki z frontu były coraz mniej pocieszające. Pułk Kundriawiński doszedł do przeprawy, zatrzymał się i okopał. Ósma kompania ponawiała brawurowe natarcia, ale nie przeprawiała się. Dowódca dywizjonu haubic, kapitan Isłambekow, zameldował, że dwa działa mu uszkodzono ogniem i że ma mało pocisków. Dowódca pierwszego batalionu pułku Usolskiego, pułkownik Borozdin, meldował, że z, powodu otwartych pozycji kompania druga, trzecia i czwarta ponoszą wielkie straty w ludziach, i dlatego prosi, aby mu było wolno albo rzucić się i odeprzeć zuchwałego wroga, albo cofnąć się za lizjerę lasu. Meldunek z szóstej kompanii, zajmującej folwark, nie nadchodził. - O pół do trzeciej w nocy zwołano radę wojenną. Generał Dobrow powiedział, że sam pójdzie na czele powierzonych mu wojsk, ale nie ustąpi ani cala zajętej pozycji wypadowej. W tym czasie nadszedł meldunek, że folwark został zajęty przez nieprzyjaciela, a szósta kompania wybita do ostatniego człowieka. Generał zacisnął w pięści batystową chusteczkę i zamknął oczy. Szef sztabu, pułkownik Swieczyn, unosząc tęgie ramiona i czerwieniąc się na mięsistej twarzy okolonej czarną brodą, dobitnie powiedział ochrypłym głosem: - Ekscelencjo, meldowałem niejednokrotnie, że przeniesienie pozycji na prawy brzeg jest ryzykowne. Położymy na tej przeprawie dwa, trzy, cztery bataliony i jeżeli nawet odbijemy folwark, utrzymanie go będzie w najwyższym stopniu trudne. - Pozycja wypadowa jest nam potrzebna, musimy ją posiadać i będziemy ją posiadali - powiedział generał Dobrow i pot mu wystąpił na nosie -chodzi o to, że ze stratą pozycji wypadowej mój plan natarcia sprowadza się do zera. Pułkownik Swieczyn oponował czerwieniąc się jeszcze bardziej: - Ekscelencjo, oddziały w żaden sposób nie mogą przechodzić przez rzeczkę pod ogniem huraganowym nie będąc w należytym stopniu wspierane przez artylerię, a jak waszej ekscelencji wiadomo, artyleria nie ma czym ich wspierać. Na to generał odpowiedział: - Dobrze. W takim razie niech pan zakomunikuje oddziałom, że po tamtej stronie rzeczki wiszą na drutach krzyże świętego Jerzego. Ja znam moich żołnierzy. Po tych słowach, które powinny przejść do historii, generał wstał i obracając złote binokle w krótkich palcach rąk założonych do tyłu, zaczął patrzeć przez okno, poza którym na łące w bladobłękitnej mgle porannej stała mokra brzoza. Stado wróbli obsiadło jej cienkie, bladozielone gałęzie, spiesznie i niespokojnie zaćwierkało i nagle zerwało się i odleciało. I całą mglistą łąkę z niewyraźnymi zarysami drzew już przeszywały ukośne, złociste promienie słoneczne. O wschodzie słońca bitwa została zakończona. Niemcy zajmowali folwark i lewy brzeg strumyka. Z całej pozycji wypadowej w rękach Rosjan pozostała tylko nizina po prawej stronie strumyka, gdzie była jeszcze pierwsza kompania. Przez cały dzień trwała leniwa wymiana strzałów przez rzeczkę, ale było oczywiste, że pierwsza kompania jest zagrożona otoczeniem - bezpośredniej łączności z drugim brzegiem nie miała, bo most był spalony, i najrozsądniejsze wydawało się opuszczenie błot tejże nocy. Ale po południu dowódca pierwszego batalionu, pułkownik Borozdin, otrzymał rozkaz, ażeby przygotować się tejże nocy do przejścia w bród przez błota w celu umocnienia pozycji pierwszej kompanii. Kapitan Tietkin otrzymał rozkaz okopania się z piątą i siódmą kompanią poniżej folwarku i przeprawienia się na pontonach. Trzeci batalion usolczyków stojący w odwodzie miał zająć pozycje nacierających. Pułk Kundriawiński miał przeprawiać się w płytkim miejscu i natrzeć od czoła. Rozkaz był poważny, dyspozycja jasna: folwark ujmowano w kleszcze -z prawej strony przez batalion pierwszy, z lewej - przez drugi, a odwodowy pułk Kundriawiński miał ściągnąć na siebie całą uwagę i ogień nieprzyjaciela. Natarcie powinno się było zacząć o północy. O zmierzchu Żadow poszedł ustawiać karabiny maszynowe na przeprawie i jeden karabin z wielkimi ostrożnościami przewiózł łódką na małą, o powierzchni kilkudziesięciu sążni kwadratowych wysepkę, porośniętą wikliną. Tam też Żadow pozostał. Baterie rosyjskie przez cały dzień podtrzymywały leniwy ogień na folwark i w głąb na wysunięte ku rzece pozycje niemieckie. Na rzeczce pluskały gdzieniegdzie pojedyncze wystrzały karabinowe. O północy w milczeniu zaczęła się przeprawa oddziałów od razu w trzech miejscach. Żeby odwrócić uwagę nieprzyjaciela, oddziały pułku Białocerkiewskiego, oddalonego o pięć wiorst w górę rzeki, zaczęły gęsto strzelać. Niemcy milczeli, zaniepokojeni. Rozsunąwszy oplatane pajęczyną gałązki wikliny Żadow obserwował przeprawę. Na prawo żółta, nieruchoma gwiazda tkwiła nisko nad lesistymi pagórkami i matowy jej odblask drżał w ciemnej rzece. To pasmo światła zaczęły przecinać czarne przedmioty. Na piaszczystych wysepkach i mieliznach ukazały się przebiegające postacie. Niedaleko od Żadowa około dziesięciu ludzi posuwało się z cichym pluskiem, po piersi w wodzie, trzymając w podniesionych rękach karabiny i torby z amunicją. To przeprawiali się kundriawińczycy. Nagle daleko, po drugiej stronie, zapłonęły szybkie ognie, pociski zaśpiewały nadlatując i - pach, pach, pach - z metalicznym trzaskiem wysoko nad rzeką wybuchły szrapnele. Każdy wybuch oświetlał wystające z wody białe, brodate twarze. Cała mielizna roiła się od przebiegających ludzi. Pach, pach, pach - wybuchły nowe pociski. Rozległy się krzyki. Wzleciały w górę rakiety i rozsypały oślepiające światła po całym niebie. Zagrzmiały rosyjskie baterie. Do nóg Żadowa prąd przyniósł szamoczącego się człowieka. "Głowę, głowę przestrzelili"! - powtarzał zdławionym głosem i czepiał się wikliny. Żadow przebiegł na drugą stronę wysepki. W oddali przepływały przez rzekę pontony pełne ludzi i było widać, jak te oddziały, które się przeprawiły, biegły po polu. Tak samo jak i wczoraj, nad rzeką, na przeprawach i po pagórkach ogłuszająco, oślepiająco grzmiała burza ognia huraganowego. Kipiąca woda była jakby robaczywa: pośród czarnych i żółtych kłębów dymu, pośród słupów wody szli, krzyczeli, szamotali się żołnierze. Ci, którzy przeszli na drugą stronę, wyłazili na brzeg. Z tyłu biły karabiny maszynowe Żadowa. Na przedzie wybuchały rosyjskie pociski. Obydwie kompanie kapitana Tietkina biły krzyżowym ogniem na folwark. Przednie oddziały kundriawińczyków, którzy, jak się później okazało, stracili przy przeprawie połowę ludzi, ruszyły do natarcia na bagnety, ale nie wytrzymały i padły pod drutami. Zza strumyka, z sitowia, wysypały się gęste tyraliery pierwszego batalionu. Niemcy wycofali się z okopów. Żadow leżał przy karabinie maszynowym i wczepiwszy się we wściekle dygocący zamek, polewał ogniem trawiastą łączkę za niemieckimi okopami, do której przebiegali to dwaj, to trzej, to cała grupka ludzi i wszyscy niezmiennie potykali się i padali na wznak, na bok. "Pięćdziesiąt osiem. Sześćdziesiąt" - liczył Żadow. Oto wstała szczupła figurka i trzymając się za głowę powlokła się na łączkę. Żadow poruszył lufą karabinu maszynowego, figurka uklękła i padła. "Sześćdziesiąt jeden". Nagle nieznośne, palące światło zabłysło przed oczami. Żadow poczuł, jak go rzuciło w powietrze i ostrym bólem szarpnęło rękę. Folwark ze wszystkimi przylegającymi do niego liniami okopów został zdobyty: wzięto około dwustu jeńców; o świcie po obu stronach ucichł ogień artyleryjski. Zaczęło się uprzątanie rannych i zabitych. Przeszukując wysepki sanitariusze znaleźli w połamanej wiklinie przewrócony karabin maszynowy, obok karabinu - wrytego w piasek szeregowca z oderwaną częścią czaszki, a w odległości pięciu sążni, po drugiej stronie wysepki, leżał z nogami w wodzie Żadow. Podnieśli go, jęknął, z zakrzepłego we krwi rękawa sterczał kawałek różowej kości. Kiedy Żadowa przywieziono do szpitala polowego, doktor zawołał zwracając się do Jelizawiety Kijewny: "Przywieźli pani zucha. Na stół, natychmiast operować". Żadow był nieprzytomny, nos mu się zaostrzył, usta poczerniały. Kiedy zdjęto z niego koszulę, Jelizawieta Kijewna zobaczyła na białej, szerokiej piersi wytatuowany rysunek - sczepione ogonami małpy. Podczas operacji zacisnął zęby, jego twarzą wstrząsały drgawki. Po skończonej męczarni, obandażowany, otworzył oczy. Jelizawieta Kijewna nachyliła się ku niemu. - Sześćdziesiąt jeden - powiedział. Żadow bredził do rana, a potem mocno zasnął. Jelizawieta Kijewna prosiła, żeby jej pozwolono samej odwieźć go do szpitala przy sztabie dywizji. Rozdział XXIII. Dasza weszła do stołowego. Mikołaj Iwanowicz i przybyły onegdaj, zawezwany terminową depeszą Dmitrij Stiepanowicz zamilkli. Przytrzymując pod podbródkiem biały szal Dasza spojrzała na czerwoną, o potarganej brodzie twarz ojca, siedzącego z podwiniętą nogą, spojrzała na wykrzywionego, z zaczerwienionymi powiekami Mikołaja Iwanowicza, opadła na krzesło i poprzez łzy patrzyła na widniejący w niebieskawym zmierzchu jasny, wąski sierp księżyca. Dmitrij Stiepanowicz palił sypiąc popiół na kosmatą kamizelkę. Mikołaj Iwanowicz starannie zgarniał na obrusie kupkę okruchów. Długo siedzieli w milczeniu. Wreszcie Mikołaj Iwanowicz powiedział zdławionym głosem: - Dlaczego wszyscy ją opuścili? Przecież tak nie można. - Siedź, ja pójdę - odpowiedziała Dasza wstając. Nie czuła już ani bólu w całym ciele, ani zmęczenia. - Papo, chodź, zrób jeszcze jeden zastrzyk -powiedziała zakrywając usta szalem. Dmitrij Stiepanowicz mocno pociągnął nosem i rzucił przez ramię wypalonego papierosa. Cała podłoga dokoła niego była zarzucona niedopałkami. - Papo, zastrzyknij jeszcze, błagam cię. Wtedy Mikołaj Iwanowicz z rozdrażnieniem i wciąż tym samym prawie teatralnym tonem zawołał: - Przecież ona nie może żyć samą kamforą. Ona umiera, Dasza! Dasza gwałtownie odwróciła się do niego. - Nie waż się tak mówić! - krzyknęła. - Nie waż się! Ona nie umrze. Żółta twarz Mikołaja Iwanowicza drgnęła. Odwrócił się do okna i też zobaczył straszny, wąski sierp księżyca w niebieskawej pustce. - Co za zgryzota - powiedział - jeżeli ona odejdzie, ja nie mogę... Dasza przeszła na palcach do salonu, jeszcze raz spojrzała na okna - było za nimi lodowate, wieczne zimno - i wśliznęła się do sypialni Kati, słabo oświetlonej lampką nocną. W głębi pokoju, na szerokim, niskim łóżku, wciąż tak samo nieruchomo spoczywała na poduszkach mała twarz z odrzuconymi do góry, suchymi i pociemniałymi włosami i poniżej - wąska dłoń. Dasza uklękła przy łóżku. Katia ledwie dosłyszalnie oddychała. Po długiej chwili powiedziała cichym, żałosnym głosem: - Która godzina? - Ósma, Katiusza. Po chwili Katia znów zapytała tak samo, jakby się skarżyła: - Która godzina? Powtarzała to dzisiaj przez cały dzień. Jej na pół przejrzysta twarz była spokojna, oczy zamknięte... Oto już długi, długi czas idzie po miękkim dywanie długiego, żółtego korytarza. Korytarz jest cały żółty - ściany i sufit. Z prawej strony, wysoko, z zakurzonych okien - twardawe, męczące światło. Na lewo - mnóstwo płaskich drzwi. Za nimi - jeżeli je otworzyć - koniec świata, otchłań. Katia wolno, tak wolno jak we śnie idzie obok tych drzwi i zakurzonych okien. Przed nią długi, płaski korytarz, cały zalany żółtym światłem. Duszno i od każdych drzwi wieje śmiertelnym przygnębieniem. Kiedyż, o Boże, koniec? Tam, na końcu, ona wie - jest wilgotna, zielonkawa łączka ze zwisającymi do ziemi mokrymi gałęziami. I zdaje się, że nawet słychać, jak śpiewa ptak... Zatrzymać by się, posłuchać... Nie, nie słychać... A za drzwiami, w mroku, zaczyna brzęczeć jak sprężyna w zegarze ściennym powolny, niski dźwięk... O, jak smutno... Ocknąć się... Powiedzieć coś prostego, ludzkiego... I Katia z wysiłkiem, jakby skarżąc się, powtarzała: - Która godzina? - Katiusza, o co ty ciągle pytasz? "Dobrze. Dasza jest tutaj"... I znowu miękko i mdląco słał się pod nogami chodnik korytarzowy, lało się twarde, duszne światło z zakurzonych okien, daleko zaczynała brzęczeć sprężyna zegara... "Żeby nie słyszeć... Nie widzieć, nie czuć... Położyć się, wcisnąć się gdzieś. Żeby już prędzej był koniec... Ale Dasza przeszkadza, nie pozwala wpaść w zapomnienie... Trzyma za rękę, całuje, mruczy, mruczy... I jakby od niej w puste, lekkie ciało przelewało się coś żywego... Jakie to nieprzyjemne... Jak by jej wytłumaczyć, że umierać lekko, lżej niż czuć w sobie to coś żywego... Żeby mnie puściła". - Katiusza, kocham, kocham cię, słyszysz?... "Nie puszcza, żałuje... To znaczy, że nie można... Dzieweczka zostanie sama, osierocieje"... - Dasza! - Co, co? - Ja wyzdrowieję, nie umrę. Teraz widocznie podchodzi ojciec, czuć go tytoniem. Nachyla się, odsuwa kołdrę i w piersi ostrym, słodkim bólem wchodzi igła. Po krwi rozlewa się błogosławiony płyn ukojenia. Kołyszą się, rozsuwają ściany żółtego korytarza, wieje chłodem. Dasza głaska rękę leżącą na kołdrze, przyciska do niej usta, oddycha ciepłem. Jeszcze chwileczka i ciało rozpuści się w słodkiej ciemności snu. Ale znów twarde, żółte kreseczki nadpływają z boku i zadowolone z siebie, samowystarczalne, istnieją, mnożą się, budują męczący, żółty korytarz... - Dasza, Dasza, ja nie chcę tam iść. Dasza obejmuje głowę, kładzie się obok na poduszce, przytula się, żywa i silna, i jakby wylewała się z niej brutalna, gorąca siła - żyj! A korytarz już się wyciągnął, trzeba wstać i iść ze stupudowym ciężarem na każdej nodze. Nie można się położyć. Dasza obejmie, podniesie, powie -idź. Tak trzy doby walczyła Katia ze śmiercią, bez ustanku czuła w sobie namiętną wolę Daszy i gdyby nie Dasza, dawno by osłabła, uspokoiła się. Cały wieczór i noc trzeciej doby Dasza nie odchodziła od łóżka. Siostry stały się jak gdyby jedną istotą, z jednym bólem i jedną wolą. I oto nad ranem Katia nareszcie pokryła się potem i położyła się na boku. Jej oddechu prawie nie było słychać. Zaniepokojona Dasza wezwała ojca. Postanowili czekać. O siódmej rano Katia westchnęła i przewróciła się na drugi bok. Kryzys minął, zaczął się powrót do życia. Przy łóżku w dużym fotelu zasnęła również Dasza, po raz pierwszy w ciągu tych trzech dni. Mikołaj Iwanowicz dowiedziawszy się, że Katia ocalona, objął kosmatą kamizelkę Dmitrija Stiepanowicza i zapłakał. Nowy dzień był radosny - ciepły i słoneczny, wszyscy wydawali się sobie dobrzy. Z kwiaciarni przynieśli krzak białego bzu i postawili w salonie. Dasza czuła, że własnymi rękami wyrwała Katię śmierci, i sama była tak blisko tego żółtego, kłującego przejścia w ciemność, że zdawało się jej, iż słyszała, jak na jego końcu brzęczy w czarnej otchłani lodowaty, nieśmiertelny dźwięk. Na ziemi nie było nic droższego od życia - wiedziała to teraz. z całą pewnością. Pod koniec maja Mikołaj Iwanowicz przewiózł Jekatierinę Dniitrijewnę pod Moskwę, na letnisko, do drewnianego domku z dwona tarasami -jeden wychodził na biały, z wiecznie poruszającym się zielonym cieniem gaj brzozowy, po którym chodziły pstrokate cielęta, drugi - na pochylone ku zachodowi faliste pole. - Co wieczór Dasza i Mikołaj Iwanowicz wysiadali z pociągu podmiejskiego i szli przez błotnistą łączkę. Nad głową krążyły gromadką komary. Potem trzeba było iść pod górę. Tu Mikołaj Iwanowicz zazwyczaj zatrzymywał się, niby po to, żeby spojrzeć na zachód, i sapiąc mówił: - Ach, jak ślicznie, niech to diabli! Za pociemniałą falistą równiną, pokrytą to pasmami zbóż, to kędziorami leszczynowych i brzozowych gajów, leżały chmary takie, akie bywają o zachodzie - fioletowe, nieruchome i bezpłodne. W ich długich szczelinach matowym światłem dopalała się zorza i niedaleko, w dole, na zakręt strumyka rzucała odblask pomarańczowa szczelina nieba. Jęczały, stękały żaby. Na płaskim polu ciemniały mendle snopków i dachy wsi. W polu paliło się ognisko. Za wałem i wysoką palisadą siedział niegdyś zbój tuszyński. Gwiżdżąc przeciągle zjawiał się zza lasu pociąg wiozący żołnierzy na zachód, ku matowej zorzy Zbliżając się skrajem lasu do letniska Dasza i Mikołaj Iwanowicz widzieli przez szyby werandy nakryty stół, lampę z matową kulą i poruszający się cień Kati. Na powitanie z przyjaznym szczekaniem wybiegał piesek właściciela letniska - Kulka, i dobiegłszy kręcił ogonem. na wszelki wypadek odchodził w piołuny i szczekał gdzieś w bok. Jekatierina Dmitrijewna bębniła palcami w szyby werandy - jeszcze nie wolno jej było wychodzić o zmierzchu. Mikołaj Iwanowicz zamykając za sobą furtkę mówił: "Muszę ci powiedzieć, że to bardzo miłe letnisko". Siadali do kolacji. Jekatierina Dmitrijewna opowiadała letniskowe nowiny: z Tuszyna wybiegł wściekły pies i zagryzł u Kiszkinów dwa kurczaki; Żyłkinowie przeprowadzili się dziś do Simona i zaraz skradziono im samowar; kucharka Matriona znowu zbiła syna - chłopak całkiem się rozpuścił. Dasza jadła w milczeniu - miasto ją męczyło. Mikołaj Iwanowicz wyciągał z teczki plik gazet i zabierał się do czytania dłubiąc w zębie wykałaczką; kiedy natrafiał na przykre wiadomości, zaczynał sykać przez zęby, póki Katia nie powiedziała: "Mikołaju, proszę cię, nie sykaj". Dasza wychodziła na ganek, siadała podpierając podbródek i patrzyła na pociemniałą równinę ze światłami ognisk tu i ówdzie, na wschodzące drobne, letnie gwiazdy. Z ogródka pachniały podlane klomby. Na tarasie Mikołaj Iwanowicz szeleszcząc gazetami mówił: - Wojna już choćby dlatego nie może długo trwać, że i państwa centralne, i my - koalicja - zbankrutujemy. Katia pytała: - Chcesz zsiadłego mleka? - Jeżeli zimne... To straszne, straszne! Straciliśmy Lwów i Lublin. Diabli wiedzą, co to takiego! Jak można walczyć, kiedy zdrajcy wbijają nóż w plecy. To nie do wiary! - Mikołaju, nie sykaj. - Daj mi spokój! Jeżeli stracimy Warszawę, to będzie taka hańba, że po prostu żyć nie będzie można. Doprawdy, czasami przychodzi mi do głowy, czy nie lepiej zawrzeć choćby jakieś zawieszenie broni i obrócić bagnety na Petersburg. Z daleka rozlegał się gwizd pociągu, słychać było, jak pociąg stukał po moście przerzuconym przez ten strumyk, w którym niedawno odbijało się zachodzące słońce - zapewne wieźli rannych do Moskwy. Mikołaj Iwanowicz znowu szeleścił gazetą: - Wojsko wysyła się na front bez broni. W okopach siedzą z kijami. Karabin - jeden na pięciu. Do natarcia idą z kijami licząc na to, że jeżeli kolega padnie, można będzie vziąć jego karabin. Ach, Boże!... Dasza schodziła z ganku i opierała się o furtkę. Światło z tarasu padało na postrzępione łopuchy przy płocie, na drogę z wyschniętą trawką. Obok ze spuszczoną głową, podnosząc kurz bosymi nogami, niechętnie i smutno szedł syn Matriony, Piefka. Nic mu nie pozostawało prócz powrotu do kuchni, żeby wziąć w skórę i położyć się spać. Dasza wychodziła za furtkę i powoli szła nad rzeczkę Chimkę. Tam w ciemności, stojąc nad urwistym brzegiem, nasłuchiwała - szemrało gdzieś dosłyszalne tylko w nocy źródło; zaszeleściła, potoczyła się do wody i plusnęła ziemia z suchego brzegu. Po bokach nieruchomo tkwiły czarne kontury drzew, nagle sennie zaczynały szumieć liście i znów było cicho. "Kiedyż nareszcie, kiedy, kiedy"? - powtarzała Dasza cicho, wyłamując palce. Na początku czerwca, w dzień świąteczny, Dasza wstała wcześnie i żeby nie budzić Kati, poszła myć się do kuchni. Na stole leżała kupa warzyw i na wierzchu jakaś zielonkawa pocztówka, widocznie sprzedawca warzyw zabrał ją na poczcie razem z gazetami. Pietka, syn Matriony, siedział na progu i pociągając nosem, przywiązywał do kija kurzą łapkę. Matriona rozwieszała bieliznę na akacji. Dasza nalała do glinianej miski wody pachnącej rzeką, spuściła z ramion koszulę i znowu popatrzyła - co za dziwna pocztówka? Wzięła ją za rożek mokrymi palcami, było tam napisane: "Kochana Daszo, jestem niespokojny, dlaczego na żaden z moich listów nie otrzymałem odpowiedzi, czyżby zaginęły"? Dasza szybko usiadła na krześle, pociemniało jej w oczach, nogi osłabły... "Rana moja zupełnie się zagoiła. Teraz codziennie się gimnastykuję, w ogóle trzymam się ostro. A także uczę się angielskiego i francuskiego. Ściskam cię, Dasza, jeżeli jeszcze pamiętasz o mnie. I. Tielegin". Dasza podniosła koszulę na ramiona i przeczytała kartkę po raz drugi: "Jeżeli jeszcze pamiętasz o mnie!"... Zerwała się i pobiegła do Kati do sypialni, rozsunęła perkalikową firankę w oknie. - Katia, czytaj na głos! Usiadła na łóżku przestraszonej Kati, nie czekając przeczytała sama i natychmiast zerwała się, plasnęła w ręce: - Katia, Katia, jakie to straszne!... - Ale przecież on, chwała Bogu, żyje, Daniusza! - Ja go kocham!... Boże, co robić? Pytam się ciebie - kiedy się skończy wojna? Dasza schwyciła pocztówkę i pobiegła do Mikołaja Iwanowicza. Przeczytawszy ją, zrozpaczona, żądała od niego jak najściślejszej odpowiedzi -kiedy się skończy wojna? - Mateczko ty moja, przecież tego nikt teraz nie wie. - W takim razie, co ty robisz w tym głupim Związku Miast? Głupstwa tylko gadacie od rana do nocy. Zaraz jadę do Moskwy, do dowódcy wojsk... Zażądam od niego... - Czego ty od niego zażądasz?... Ach, Dasza, Dasza, trzeba czekać. Dasza przez kilka dni nie mogła sobie miejsca znaleźć i nagle uspokoiła się, jakby przybladła; wczesnym wieczorem odchodziła do swojego pokoju, pisała listy do Iwana Iliicza, pakowała i zaszywała w płótno paczki. Kiedy Jekatierina Dmitrijewna zaczynała z nią mówić o Tieleginie, Dasza zazwyczaj milczała, przestała chodzić na wieczorne spacery, więcej przesiadywała z Katią, szyła, czytała - zdawało jej się, że powinna możliwie najgłębiej zapędzić w siebie wszystkie uczucia, pokryć się niewrażliwą skórą codzienności. Jekatierina Dmitrijewna, chociaż całkiem przyszła do siebie w ciągu lata, jednakże - tak samo jak Dasza - jak gdyby przygasła. Siostry często mówiły o tym, że ciąży im, tak samo jak każdemu człowiekowi teraz, coś ciężkiego jak kamień młyński. Ciężko się budzić, ciężko chodzić, ciężko myśleć, spotykać ludzi - nie można się doczekać chwili położenia się do łóżka, ale i wtedy człowiek jest udręczony; jedyna radość - to zasnąć, zapomnieć o wszystkim. Ot, Żyłkinowie zaprosili wczoraj gości na świeże konfitury, a przy herbacie przynoszą gazetę - na liście zabitych - brat Żyłkina. Zginął na polu chwały. Gospodarze odeszli w głąb mieszkania, goście posiedzieli na balkonie o zmierzchu i rozeszli się w milczeniu, jak po pogrzebie. I tak wszędzie. Życie podrożało. Przyszłość - niejasna, posępna. Warszawę oddano. Brześć Litewski padł, wysadzony w powietrze. Wszędzie łapią szpiegów. Nad rzeką Chimką, w parowie, zagnieździli się bandyci. Przez cały tydzień nikt nie chodził do lasu - bano się. Potem strażnicy wypędzili ich z parowu, dwóch złapali, trzeci uciekł, przeniósł się, jak powiadają, do powiatu zwienigorodzkiego, żeby tam łupić dwory. Pewnego ranka na placyk niedaleko willi Smokownikowów zajechała galopem dorożka ze stojącym w niej woźnicą. Widać było, jak ze wszystkich stron zbiegały się do niego baby, kucharki, dzieciaki. Coś się stało. Ten i ów z letników wyszedł za furtkę. Matriona wycierając ręce przebiegła truchcikiem przez ogród. Dorożkarz, czerwony, zgorączkowany, mówił stojąc w dorożce: - Wyciągnęli go z biura, rozhuśtali - i o bruk, i do rzeki Moskwy, a w fabryce jeszcze pięciu Niemców się ukrywa... Trzech znaleźli, ale policjanci ich odbili, bo inaczej tak samo polecieliby do rzeki... A na całym placu Łubiańskim pełno jedwabiu, aksamitu. Grabież w całym mieście... Ludzi - co niemiara... Z całej siły smagnął lejcami dziarskiego ogiera, który przysiadł w łukowato wygiętych hołoblach - zbytkujesz! - smagnął jeszcze raz i chrapiący, spieniony ogier popędził z chwiejącą się dorożką skręcając do szynku. Dasza i Mikołaj Iwanowicz byli w Moskwie. Od strony miasta ku szarawej, rozpalonej słońcem mgle nieba wznosił się czarny słup dymu i stawał się chmurą. Pożar dobrze było widać z* placyku wiejskiego, na którym grupkami stali chłopi. Kiedy letnicy podchodzili do nich - rozmowy milkły: na panów spoglądali ni to drwiąco, ni to z dziwnym wyczekiwaniem. Zjawił się tęgi chłop, bez czapki, w podartej koszuli i podszedłszy do ceglanej kapliczki krzyknął: - W Moskwie rżną Niemców! I ledwie krzyknął - brzemienna baba podniosła wrzask. Tłum skupił się koło kapliczki, pobiegła tam i Jekatierina Dmitrijewna. Ludzie byli wzburzeni, hałasowali: - Dworzec Warszawski się pali, Niemcy podpalili. - Dwa tysiące Niemców wyrżnięto. - Nie dwa, ale sześć, wszystkich wrzucono do rzeki. - Zaczęto od Niemców, potem rabowano, co popadło, Kuzniecki Most, jak powiadają, całkiem rozdrapany. - Dobrze im tak. Spaśli się na naszym pocie, dranie! - Czy to kto powstrzyma ludzi, ludzi nie można powstrzymać. - W parku Pietrowskim, jak Boga kocham, nie kłamię - siostra dopiero i co stamtąd przybiegła - w parku, powiada, znaleziono w jednej willi telegraf bez drutu i przy nim dwóch szpiegów z przyprawionymi brodami -ma się rozumieć, zabili gołąbeczków. - Żeby tak zabrać się do wszystkich willi, toby było dobrze. Potem widać było, jak pod górę, w kierunku nasypu, po którym przejeżdżał pociąg, pobiegły dziewczyny z pustymi workami. Zaczęto krzyczeć za nimi. Odwracając się machały workami, śmiały się. Jekatierina Dmitrijewna zapytała starego, zacnie wyglądającego chłopa, który stał obok niej z wysokim kosturem: - Dokąd te dziewczyny pobiegły? - Rabować, łaskawa pani. Wreszcie o szóstej Dasza i Mikołaj Iwanowicz przyjechali z miasta dorożką. Oboje byli podnieceni i przerywając sobie wzajemnie, opowiadali, że w całej Moskwie gawiedź zbiera się tłumnie i demoluje mieszkania Niemców i sklepy niemieckie. Kilka domów podpalono. Zrabowano sklep Mandla z gotowymi ubraniami. Zdemolowano cały skład fortepianów Beckera na Kuznieckim; fortepiany wyrzucano z okien pierwszego piętra i zwalono na stos. Plac Łubiański zasypany medykamentami i tłuczonym szkłem. Powiadają, że były wypadki morderstwa. Po południu wyruszyły patrole i zaczęły rozpędzać tłumy. Teraz już wszędzie spokój. - Oczywiście, to barbarzyństwo - mówił Mikołaj Iwanowicz mrugając oczami z podniecenia - ale podoba mi się ten temperament, ta potężna siła ludu. Dzisiaj rozbili sklepy niemieckie, a jutro, u diabła, zaczną budować barykady. Rząd umyślnie dopuścił do tego pogromu. Tak, tak, zapewniam cię - żeby dać upust nadmiarowi złości. Ale lud dzięki takim żartom nabierze smaku do czegoś poważniejszego... Tej samej nocy Żyłkinom wyprzątnięto całą piwnicę, a Swiecznikowom skradziono bieliznę ze strychu. W szynku do rana paliło się światło. A w tydzień później na wsi zaczęto coś szeptać, w dziwny sposób patrzeć na spacerujących letników. Na początku sierpnia Smokownikowowie przeprowadzili się do miasta i Jekatierina Dmitrijewna znów zaczęła pracować w szpitalu. Tej jesieni w Moskwie było pełno uciekinierów z Polski. Na Kuznieckim, Pietrowce, Twerskiej nie można się było przecisnąć. Sklepy, kawiarnie, teatry - pełne i wszędzie słychać nowo narodzony zwrot: "Proszę wybaczyć". Cały ten ruch, luksus, przepełnione teatry, gwarne ulice zalane elektrycznością były osłonięte od wszelkich niebezpieczeństw żywym murem dwunastomilionowej armii broczącej krwią. A sprawy wojny były nadal bardzo niepocieszające. Wszędzie, na froncie i na tyłach, mówiono o złej woli Rasputina, o zdradzie, o niemożliwości dalszej walki, o ile święty Mikołaj nie uratuje cudem. I oto, w chwili przygnębienia i rozkładu, nieoczekiwanie generał Ruzski w szczerym polu powstrzymał natarcie armii niemieckich. O jesiennym zmierzchu na wybrzeżu morskim wiatr północno-wschodni giął do ziemi nagie topole, wstrząsał ramami okien starego, stojącego na wzgórzu domu z drewnianą wieżyczką, hukał blaszanym dachem tak, że wydawało się, jakby chodził po nim ciężki człowiek, dął w kominy, pod drzwi, we wszystkie szpary. Z okien domu było widać, jak na burych klombach miotają się nagie róże, jak nad porannym, ołowianym morzem lecą postrzępione chmury. Było zimno i smutno. Arkadij Żadow siedział na starej kanapce, na pierwszym piętrze domu, w jednym zamieszkanym pokoju. Pusty rękaw jego niegdyś szykownego frencza był zasunięty za pas. Twarz z zapuchniętymi powiekami dobrze wygolona, przedziałek starannie rozczesany, na kościach policzkowych dwa poruszające się guzy. Przymrużywszy oczy od dymu papierosa Żadow pił czerwone wino, pozostałe jeszcze w beczkach w piwnicy ojcowskiego domu. W drugim końcu kanapki siedziała Jelizawieta Kijewna, także piła wino i paliła uśmiechając się łagodnie. Żadow nauczył ją milczeć całymi dniami -milczeć i słuchać, kiedy on wypiwszy ze sześć butelek starego Caberne zacznie wypowiadać swoje myśli. A myśli podczas wojny, w okresie głodnego pobytu w "Chateau Caberne", w na pół rozwalonym domu z dwiema dziesięcinami winnicy - jedynym spadku, jaki mu pozostał po śmierci ojca - okrutnych myśli nagromadził Żadow sporo. Przed sześcioma miesiącami w szpitalu na tyłach, w jedną z owych fatalnych nocy, kiedy Żadowa bolała nie istniejąca, odcięta ręka, powiedział Jelizawiecie Kijewnie z rozdrażnieniem, złością, a nawet obraźliwie: - Zamiast wytrzeszczać na mnie przez całą noc zakochane oczy i przeszkadzać spać, mogłaby pani zawołać jutro popa, żeby skończyć z tym zawracaniem głowy. Jelizawieta Kijewna zbladła, potem kiwnęła głową - dobrze. W szpitalu wzięli ślub. W grudniu Żadowa ewakuowano do Moskwy, gdzie zrobiono mu drugą operację, a wczesną wiosną pojechał z Jelizawietą Kijewną do Anapy, gdzie zamieszkali w "Chateau Caberne". Środków do życia Żadow nie posiadał żadnych, pieniążki na chleb uzyskiwano drogą sprzedaży starego inwentarza i sprzętów domowych. Za to wina było pod dostatkiem -dobrego Caberne, wystałego w ciągu lat wojny. Tu, w pustym, na pół rozwalonym domu z wieżyczką, w której zagnieździło się ptactwo, nastąpił okres długiej i beznadziejnej bezczynności. Do rozmów zabrakło tematu. Nic przed sobą. Za Żadowem jakby na głucho zatrzasnęły się drzwi. Jelizawieta Kijewna próbowała wypełnić sobą pustkę męcząco długich dni, ale kiepsko jej się to udawało: chcąc się podobać była śmieszna, niedbała i niezręczna. Żadow z niej drwił, a ona z rozpaczą myślała, że jako kobieta mimo całej swej inteligencji jest okropnie wrażliwa. A jednak za żadne inne nie oddałaby tego nędznego życia, pełnego upokorzeń, przygnębiającej nudy, korzenia się przed mężem i rzadkich chwil wariackiej ekstazy. W ostatnich czasach, kiedy jesień zaświstała po gołym wybrzeżu, Żadow stał się szczególnie drażliwy: byle głupstwo - zaraz drgała mu warga nad złymi zębami i przez zęby, dobitnie rąbiąc słowa, mówił straszne rzeczy. Jelizawieta Kijewna czasami tylko wzdrygała się wewnętrznie, ciało pokrywało się gęsią skórką pod wrażeniem doznanej zniewagi. A jednak całymi godzinami, nie spuszczając oczu z ładnej zmizerowanej twarzy Żadowa, słuchała jego majaczeń. Posyłał ją po wino do sklepionej ceglanej piwnicy, gdzie łaziły duże pająki. Tam, przysiadłszy na beczce i patrząc, jak do glinianego dzbana leje się purpurowy strumyczek Caberne, Jelizawieta Kijewna puszczała wodze myślom. Z upajającą goryczą myślała, że Arkadij kiedyś zabije ją tu, w piwnicy, i zakopie pod beczką. Minie wiele zimowych nocy. On zapali świecę i zejdzie tu do pająków. Siądzie przed beczką i tak samo patrząc na strumyczek wina zawoła nagle: "Lizo"... I tylko pająki rozbiegną się po ścianach. I zapłacze po raz pierwszy w życiu w samotności, ze śmiertelnej tęsknoty. Tak marząc Jelizawieta Kijewna brała odwet za wszystkie upokorzenia - w końcu nie on, ale ona weźmie górę. Wiatr się wzmagał. Szyby drżały od jego podmuchów. Na wieżyczce wrzasnął dziki głos i zanosiło się, że będzie wrzeszczał przez całą noc. Ani jedna gwiazda nie zapalała się nad morzem. Jelizawieta Kijewna już trzy razy schodziła do piwnicy, żeby napełnić dzban. Żadow nadal siedział nieruchomo i w milczeniu. Należało się spodziewać dzisiejszej nocy wyjątkowych rozmów. - Czy mamy chociaż kartofle? - nieoczekiwanie głośno powiedział Żadow. - Mogłabyś, zdaje się, zauważyć, że od wczoraj nic nie jadłem. Jelizawieta Kijewna zmartwiała. Kartofle, kartofle... Od rana była tak zajęta swoimi myślami, stosunkiem do niej Arkadija, że nie pomyślała o kolacji. Zerwała się z kanapki. - Siadaj, flądro - lodowatym głosem powiedział Żadow - ja bez ciebie wiem, że kartofli nie mamy. Muszę ci zakomunikować, że ty w życiu do niczego nie jesteś zdolna prócz myślenia o wszelkich idiotyzmach. - Pobiegnę do sąsiadów, może zamienię wino na trochę chleba i kartofli. - Zrobisz to, kiedy skończę mówić. Siadaj. Dzisiaj ostatecznie rozstrzygnąłem zagadnienie dopuszczalności zbrodni. (Na te słowa Jelizawieta Kijewna otuliła się szalem i odsunęła w kąt kanapy). Od dziecka interesowało mnie to zagadnienie. Kobiety, z którymi się stykałem, uważały mnie za zbrodniarza i oddawały mi się ze szczególną pasją. Ale ideę zbrodni rozstrzygnąłem dopiero w ciągu ubiegłej doby. Sięgnął po szklankę, chciwie wypił wino, zapalił papierosa. - Siedzę w okopach o trzysta kroków od nieprzyjaciela. Dlaczego ja nie wyłażę przez przedpiersie, nie idę do nieprzyjacielskiego okopu, nie zabijam tam, kogo trzeba, nie rabuję pieniędzy, koców, kawy i tytoniu? Gdybym był pewny, że do mnie nie będą strzelać albo będą, ale nie trafią -rozumie się, że poszedłbym, zabił i obrabował. I mój portret jako bohatera zamieszczono by w gazetach. Zdaje się, że to jasne, logiczne. A teraz, gdy nie siedzę w okopach, ale o sześć wiorst od Anapy, w "Chateau Caberne", dlaczego nie idę w nocy do miasta, nie włamuję się do sklepu jubilerskiego Murawiejczyka, nie biorę sobie drogich kamieni i złota, a jeżeli się podwinie sam Murawiejczyk, to i jego z przyjemnością - ostrzem, o tu. - Twardo dotknął palcem miejsca, gdzie zaczyna się szyja. - Dlaczego dotąd tego nie robię? Także tylko dlatego, że się boję. Aresztowanie, sąd, egzekucja. Zdaje się, że mówię logicznie? Zagadnienie zabójstwa i grabieży wroga zostało rozstrzygnięte przez władzę państwową, to jest przez moralność ustanowioną przez najwyższe czynniki, to jest przez kodeks karny i cywilny, w sensie pozytywnym. A więc zagadnienie sprowadza się do mojego osobistego odczucia, kogo uważam za swojego wroga. - Tam chodzi o wroga państwa, a tutaj tylko o twojego wroga - ledwo dosłyszalnie powiedziała Jelizawieta Kijewna. - Winszuję, pani gotowa mi jeszcze i o socjaliźmie coś wygłosić! Bujda! U podstaw moralności jest jednostka, a nie kolektyw. Twierdzę - mobilizacja świetnie się udała we wszystkich krajach i wojna toczy się w najlepsze trzeci rok, choćby tam papież rzymski nie wiem jak protestował, jedynie dlatego, że my wszyscy, każda jednostka, wyrośliśmy z pieluszek. My chcemy, a jeżeli nawet bezpośrednio nie chcemy, to nic nie mamy przeciwko zabójstwu i grabieży. Zabójstwo i grabież są zorganizowane przez państwo. Głuptasy, mazgaje nadal nazywają zabójstwo i grabież zabójstwem i grabieżą. Ja odtąd nazywam to pełnym realizowaniem prawa jednostki. Tygrys bierze to, co chce. Stoję wyżej od tygrysa. Kto śmie ograniczać moje prawa? Kodeks? Robaki go zjadły. Żadow opuścił nogi, wstał lekko i zaczął chodzić po pokoju, słabo oświetlonym wpadającą przez brudne szyby bladą poświatą zachodu. - Miliard ludzi objęły działania wojenne, pięćdziesiąt milionów mężczyzn walczy na frontach. Są zorganizowani i uzbrojeni. Na razie są to dwa wrogie kolektywy. Ale nic im nie przeszkadza przerwać pewnego pięknego dnia strzelaninę i połączyć się. I stanie się to wtedy, kiedy jakiś człowiek powie temu pięćdziesięciomilionowemu kolektywowi: "Bałwany, strzelacie do niewłaściwego celu". Wojna powinna się zakończyć buntem, rewolucją, światowym pożarem. Bagnety obrócą się w głąb kraju. Na tron cesarzy posadzą żebraka w łachmanach i jemu złożą hołd, z nim będą się starali zrównać. Słusznie. Uznaję. Niech tak będzie. Ale ja tym bardziej mam ręce rozwiązane do walki. Tam - prawo mas, tu - prawo jednostki, obnażonej jednostki o pełnym oddechu. Wy - socjalizm, a my - prawo dżungli, a my - zorganizowana żelazną dyscypliną święta anarchia. Serce Jelizawiety Kijewny biło jak szalone. Były to właśnie te "przepaście", o których marzyła w mieszkaniu Tielegina. Ale już nie wesołe żarciki jak dwanaście punktów "wewnętrznej prowokacji", wywieszanych na drzwiach Lizy przez lokatorów Tielegina... Teraz, o zmierzchu, chodził pod oknami człowiek rzeczywiście straszny, jak puma w klatce. On nawet rozmawiał jedynie dlatego, że nie był na wolności. Wsłuchując się w jego słowa Jelizawieta Kijewna wyczuwała, prawie widziała jakiś wściekły pęd koni, stepy, łuny... Prawie słyszała krzyki, wrzawę bitwy, śmiertelne jęki, pieśni stepowe. Rozdział XXV. Pośród powszechnego przygnębienia i beznadziejnych oczekiwań, na początku zimy roku szesnastego wojska rosyjskie, żłobiąc głębokie tunele w śniegu, wspinając się na zlodowaciałe skały, niespodziewanie wzięły szturmem twierdzę Erzerum. Było to w tym czasie, kiedy Anglicy odnosili niepowodzenia wojenne w Mezopotamii i pod Konstantynopolem, kiedy na zachodnim froncie toczyła się zażarta walka o domek przewoźnika na Izerze, kiedy odebranie kilku metrów ziemi obficie zbroczonej krwią już uważano za zwycięstwo, o którym na cały świat spiesznie mruczała wieża Eiffla. Na austriackim froncie armie rosyjskie pod dowództwem generała Brusiłowa równie niespodziewanie przeszły do decydującego natarcia. Nastąpiło międzynarodowe zamieszanie. W Anglii spiesznie wydano książkę o zagadkowej duszy rosyjskiej. Rzeczywiście, wbrew zmysłowi logicznemu, po półtora roku wojny, klęsk, stracie osiemnastu guberni, powszechnym upadku ducha, ruinie gospodarczej i rozkładzie politycznym - Rosja znów ruszyła do natarcia na całym, trzy tysiące wiorst liczącym froncie. Wojna rozpętała się od nowa ze świeżą i jakby niespożytą siłą. Setki tysięcy jeńców pociągnęły w głąb Rosji. Austria otrzymała śmiertelny cios, po którym z łatwością po dwóch latach, jak gliniany garnek, rozpadła się na części. Niemcy tajnie proponowali pokój. Rubel poszedł w górę. Znowu zmartwychwstały nadzieje na zakończenie wojny światowej zdecydowanym uderzeniem. "Dusza rosyjska" stała się nadzwyczajnie popularna. Rosyjskie dywizje załadowano na okręty oceaniczne. Orłowscy, tulscy, riazańscy chłopi śpiewali "ptaszka-słowika" na ulicach Salonik, Marsylii, Paryża i z wściekłością szli do ataku na bagnety, ratując cywilizację europejską. Całe lato trwała ofensywa. Powoływano wciąż nowe roczniki rezerwistów. Czterdziestotrzyletnich chłopów brano z pola od robót. We wszystkich miastach formowano uzupełnienia. Ilość zmobilizowanych dochodziła do dwudziestu czterech milionów. Nad Niemcami, nad całą Europą zawisła groźna jak niegdyś chmura azjatyckich zastępów. Moskwa bardzo się wyludniła tego lata - wojna jakby wymiotła mężczyzn. Mikołaj Iwanowicz wyjechał na front, do Mińska. Dasza i Katia mieszkały w mieście spokojnie i samotnie - roboty było dużo. Nadchodziły czasami króciutkie i smutne kartki od Tielegina - jak się okazuje, próbował uciec z niewoli, ale został schwytany i przeniesiony do twierdzy. Przez jakiś czas przychodził do sióstr bardzo sympatyczny człowiek, kapitan Roszczyn, odkomenderowany do Moskwy po odbiór amunicji. Mikołaj Iwanowicz przywiózł go pewnego razu ze Związku Miast swoim samochodem na obiad. Odtąd Roszczyn zaczął często przychodzić. Co wieczór o zmierzchu rozlegał się dzwonek od frontu. Jekatierina Dmitrijewna natychmiast dyskretnie wzdychała i szła do kredensu -nałożyć do miseczki konfitur albo nakroić cytryny do herbaty. Dasza zauważyła, że kiedy zaraz po dzwonku w stołowym zjawiał się Roszczyn - Katia nie od razu odwracała do niego głowę, ale chwilę zwlekała, potem na jej ustach pojawiał się zwykły, łagodny uśmiech. Wadim Pietrowicz Roszczyn kłaniał się w milczeniu. Był szczupły, o ciemnych, niewesołych oczach, z ogoloną, kształtną czaszką. Usiadłszy przy stole, powoli, cichym głosem opowiadał nowiny wojenne. Katia siedząc cicho przy samowarze patrzyła w twarz Roszczyna i z jej oczu o dużych źrenicach było widać, że słucha go w szczególny sposób. Spotykając jej spojrzenie Roszczyn jakby z lekka się chmurzył, opuszczał głowę. Pod stołem pobrzękiwały jego ostrogi. Czasami przy stole zapadało długie milczenie i nagle Katia wzdychała i czerwieniąc się uśmiechała z miną winowajczyni. Koło jedenastej Roszczyn wstawał, całował rękę Kati - z uszanowaniem, Daszy - z roztargnieniem i wychodził prosząc, żeby go nie odprowadzano do przedpokoju. Na pustej ulicy długo słychać było jego twarde kroki. Katia wycierała filiżanki, zamykała kredens i zawsze tak samo, nie mówiąc ani słowa, odchodziła do siebie i przekręcała klucz w drzwiach. Pewnego razu o zachodzie Dasza siedziała przy otwartym oknie. Wysoko nad ulicą latały jaskółki. Dasza słuchała ich cienkich, szklanych głosów i myślała, że jutro będzie gorący i jasny dzień, skoro jaskółki latają wysoko, i że jaskółki nic nie wiedzą o wojnie - szczęśliwe ptaki! Słońce zaszło i nad miastem unosił się złocisty kurz. O zmierzchu ludzie siedzieli przed bramami i w sieniach. Było smutno. Dasza czekała i oto w pobliżu odwieczną, mieszczańską wieczorną nudą zagrała katarynka. Dasza oparła się łokciami o parapet okna. Wysoki, sięgający strychów głos kobiecy śpiewał: "Suchym chlebem się karmiłam, zimną wodę z źródła piłam"... Z tyłu do fotela Daszy podeszła Katia i zapewne też słuchała nie ruszając się. - Katiusza, jak ona ładnie śpiewa. - Za co? - powiedziała nagle Katia niskim i jakimś dzikim głosem. - Za co to znosimy? Cośmy zawinili? Przecież kiedy się to skończy, będę już stara, rozumiesz? Ja nie mogę dłużej, nie mogę, nie mogę!... - Z trudem łapiąc oddech stała pod ścianą koło portiery, blada, ze zmarszczkami koło ust, patrzyła na Daszę suchymi, pociemniałymi oczami. - Nie mogę dłużej, nie mogę! -powtarzała cicho i ochryple -to się nigdy nie skończy!... My umieramy... już nigdy nie zaznamy radości... Słyszysz, jak ona wyje? Za życia nas grzebie... Dasza objęła siostrę, głaskała ją, chciała uspokoić. Ale Katia broniła się, odsuwała. W przedpokoju ktoś zadzwonił. Katia odsunęła siostrę i patrzyła na drzwi. Wszedł Roszczyn w grubej sukiennej bluzie, w nowych butach z grubej skóry. Uśmiechnięty przywitał się z Daszą, podał rękę Kati i nagle ze zdziwieniem spojrzał na nią i nachmurzył się. Dasza natychmiast wyszła do stołowego. Nakrywając stół do herbaty usłyszała, jak Katia powściągliwie, ale wciąż tym samym niskim i chrapliwym głosem zapytała Roszczyna: - Wyjeżdża pan? Zakaszlawszy odpowiedział sucho: - Tak. - Jutro? - Nie, za godzinę i kwadrans. - Dokąd? - Do służby czynnej. - I potem, po chwili milczenia powiedział: - Chodzi o to, Jekatierino Dmitrijewno, że widzimy się zapewne po raz ostatni i zdecydowałem się powiedzieć... Katia przerwała mu spiesznie: - Nie, nie... Ja wiem wszystko... I pan też wie o mnie... - Jekatierino Dmitrijewno. pani... Katia tonem rozpaczy krzyknęła: - Ależ pan sam widzi!... Błagam pana - niech pan idzie... Daszy zadrżała filiżanka w ręku. Tam, w salonie, panowało milczenie. Wreszcie Katia powiedziała całkiem cicho: - Niech pan idzie, Wadimie Pietrowiczu... - Żegnam panią. Westchnął krótko. Zaskrzypiały jego grube buty, trzasnęły frontowe drzwi. Katia weszła do stołowego, usiadła przy stole i z całej siły przycisnęła ręce do twarzy. Odtąd nie mówiła ani słowa o tym, który odjechał. Mężnie znosiła ból, chociaż rano wstawała z czerwonymi oczami, z zapuchniętymi ustami. Roszczyn nadesłał z drogi pocztówkę - ukłony dla sióstr - kartkę położono na kominku, gdzie upstrzyły ją muchy. Siostry co wieczór chodziły na bulwar Twerski, żeby posłuchać muzyki, siadały na ławce i patrzyły, jak pod drzewami spacerują podlotki i dziewczęta w białych, różowych sukniach, bardzo dużo kobiet i dzieci; rzadziej przechodził wojskowy z obandażowaną ręką albo inwalida o kulach. Orkiestra dęta grała walca "Na sopkach Mandżurii". Tu, tu, tu - smutnie śpiewał dźwięk trąby ulatując w wieczorne niebo. Dasza brała słabą, chudą rękę Kati. - Katiusza, Katiusza - mówiła patrząc na światło zachodu widniejące między gałęziami - pamiętasz: O miłości moja nieskończona. W sercu czułość z każdym dniem chłodniejsza... - Wierzę - jeżeli będziemy mężne, doczekamy się takich czasów, kiedy będzie można kochać nie męcząc się... Przecież my teraz wiemy, że na świecie nie ma nic ponad miłość. Czasem mi się wydaje, że kiedy Iwan Iliicz przyjedzie z niewoli, będzie zupełnie inny, nowy. Teraz kocham go samotnie, bezboleśnie. I spotkamy się tak, jakbyśmy się kochali w jakimś innym życiu. Jekatierina Dmitrijewna przytuliwszy się do jej ramienia mówiła: - A w moim sercu, Daniusza, taka gorycz, taka ciemność, ono już zupełnie się zestarzało. Ty jeszcze zobaczysz dobre czasy, a ja już nie, przekwitłam bezpłodnie. - Katiusza, wstydź się tak mówić. - Tak, dzieweczko, trzeba być mężną. W jeden z takich wieczorów na drugim końcu ławki usiadł jakiś wojskowy. Orkiestra grała starego walca. W oddali zapalały się przyćmione światła latarń. Sąsiad z ławki patrzył tak uporczywie, że Dasza zaczęła się czuć nieswojo. Odwróciła się i nagle z przestrachem zawołała półgłosem: - Nie! Obok niej siedział Biessonow, chudy, wynędzniały, w wiszącym jak worek frenczu, w czapce ze znaczkiem Czerwonego Krzyża. Powstawszy przywitał się w milczeniu. Dasza powiedziała: "Dzień dobry", i zacisnęła usta. Jekatierina Dmitrijewna odchyliła się na oparcie ławki w cień kapelusza Daszy i zamknęła oczy. Biessonow był cały zakurzony czy też nie umyty - szary. - Widziałem panią na bulwarze wczoraj i onegdaj - powiedział do Daszy podnosząc brwi - ale nie zdecydowałem się podejść... Jadę na wojnę. Widzi pani - i do mnie się dobrali. - Jakże jedzie pan na wojnę, skoro jest pan w Czerwonym Krzyżu? -powiedziała Dasza z niespodzianym rozdrażnieniem. - Przypuśćmy, że niebezpieczeństwo jest stosunkowo mniejsze, oczywiście. Zresztą jest mi głęboko obojętne - czy mnie zabiją, czy nie zabiją... Nudno, nudno, Dario Dmitrijewno. - Podniósł głowę i popatrzył na jej usta wyblakłym spojrzeniem. - Tak nudno od tych wszystkich trupów, trupów, trupów... , Katia zapytała nie otwierając oczu: - W panu wzbudza to nudę? - Tak, tylko nudę, Jekatierino Dmitrijewno. Dawniej miałem jeszcze jakieś nadzieje... No, a po tych trupach i trupach nadeszła ostateczna noc... Trupy i krew, chaos... A więc tak... Dario Dmitrijewno, ja, właściwie mówiąc, przysiadłem się do pani po to, żeby prosić o poświęcenie mi pół godziny. - Po co? - Dasza patrzyła w jego twarz, obcą, niezdrową i nagle z uderzającą wyrazistością wydało jej się, że tego człowieka widzi po raz pierwszy. - Dużo myślałem nad tym, co było na Krymie - powiedział Biessonow marszcząc się - chciałbym z panią porozmawiać - z wolna sięgnął do bocznej kieszeni frencza po papierośnicę - chciałbym zatrzeć pewne przykre wrażenie. Dasza przymrużyła oczy - ani śladu uroku na tej wstrętnej twarzy. I powiedziała twardo: - Wydaje mi się, że nie mam o czym z panem mówić. -I odwróciła się. -Żegnam pana, Aleksieju Aleksiejewiczu. Biessonow wykrzywił się w uśmiechu, uchylił czapki i odszedł. Dasza patrzyła na jego słabe plecy, na spodnie zbyt szerokie, jakby miały opaść, na ciężkie, zakurzone buty - czyżby to był ten sam Biessonow - demon jej dziewiczych nocy? - Katiusza, posiedź tu, ja wrócę za chwilę - powiedziała pośpiesznie i pobiegła za Biessonowem, który skręcił w boczną aleję. Dasza dogoniła go zadyszana i schwyciła za rękaw. Zatrzymał się, odwrócił, oczy jego, jak u chorego ptaka, chowały się pod powiekami. - Aleksieju Aleksiejewiczu, niech pan się na mnie nie gniewa. - Ja się nie gniewam, to pani sama nie życzyła sobie ze mną rozmawiać. - Ależ nie, nie... Pan mnie źle zrozumiał... Ja mam dla pana bardzo, bardzo wiele życzliwości, życzę panu wszystkiego dobrego... Ale o tym, co było, nie warto wspominać, nic z tego nie zostało. Ale ja czuję się winna wobec pana, żal mi pana... Wzruszył ramionami, z uśmiechem popatrzył na spacerujących omijając Daszę spojrzeniem: - Dziękuję pani za litość. Dasza westchnęła - gdyby Biessonow był małym chłopcem, zaprowadziłaby go do siebie, umyła ciepłą wodą, dała cukierków. A z tym, cóż można zrobić - sam sobie wymyślił mękę i męczy się, gniewa, obraża. - Aleksieju Aleksiejewiczu, jeżeli pan chce, niech pan do mnie codziennie pisze, a ja będę odpisywała - powiedziała Dasza patrząc w jego twarz możliwie najlepszym spojrzeniem. Odrzucił głowę, zachichotał drewnianym śmiechem: - Dziękuję... Ale ja mam wstręt do papieru i atramentu... Skrzywił się jak po czymś kwaśnym: - Albo pani jest święta, Dario Dmitrijewno, albo głupia... Niech pani się nie obraża... Pani jest piekielną męką zesłaną mi za życia, rozumie pani? Usiłował odejść, ale jakby nie mógł nóg oderwać od ziemi. Dasza stała ze spuszczoną głową - wszystko zrozumiała, było jej smutno, ale zimno w sercu. Biessonow patrzył na jej lekko zgiętą szyję, na nie tkniętą delikatną pierś, widoczną w dekolcie białej sukni, i myślał, że to śmierć. - Niech pani będzie miłosierna - powiedział prostym, cichym, ludzkim głosem. Dasza nie podnosząc głowy wyszeptała natychmiast: - Tak, tak. - I odeszła między drzewami. Biessonow po raz ostatni odszukał spojrzeniem jej jasnowłosą głowę w tłumie - Dasza się nie odwróciła. Położył rękę na drzewie, wczepił się palcami w zieloną korę: ziemia, ostatni przytułek, usuwała mu się spod nóg. Rozdział XXVI. Zamglona kula księżyca wisiała nad torfiastym pustkowiem. Dymiła mgła po parowach, po opuszczonych okopach. Wszędzie sterczały pnie, tu i ówdzie czerniały niskie sosny. Było wilgotno i cicho. Po wąskim pomoście wolno, koń za koniem, posuwał się tabor sanitarny. Linia frontu znajdowała się zaledwie o trzy wiorsty, za zębatym konturem lasu, skąd nie dochodził żaden odgłos. Na jednym z wozów, na wznak na sianie, leżał Biessonow, okryty derką pachnącą końskim potem. Co noc od zachodu słońca zaczynały nim trząść dreszcze, zęby mu dzwoniły, całe ciało jakby wysychało i przez mózg z zimnym wrzeniem przepływały jasne, lekkie, pstre myśli. Było to cudowne poczucie utraty ciężaru ciała. Podciągnąwszy derkę pod brodę Aleksiej Aleksiejewicz patrzył w mgliste, febryczne niebo - oto koniec ziemskiej wędrówki: mgła, światło księżycowe i wóz kołyszący się jak kołyska; tak objechawszy krąg stuleci znowu skrzypią koła scytyjskie. A wszystko, co było - to sny: światła Petersburga, surowa wspaniałość gmachów, muzyka w błyszczących, ciepłych salach, ułuda unoszącej się kurtyny teatralnej, ułuda śnieżnych nocy, ułuda rąk kobiecych rozrzuconych na poduszkach, ciemnych, obłędnych źrenic... Niepokoje sławy... Upojenie sławą... Półmrok gabinetu, serce bijące ekstazą i upojenie rodzącymi się słowami... Dziewczyna z białymi rumiankami, która szybko weszła ze światła przedpokoju do jego ciemnego pokoju, w jego życie... Wszystko to sny... Wóz się kołysze... Z boku idzie chłop w czapce nasuniętej na oczy; od dwóch tysięcy lat idzie koło wozu... Oto - otwarta w księżycowej mgle, nieskończona przestrzeń czasu... Z ciemności wieków suną cienie, słychać - skrzypią wozy, czarnymi koleinami brużdżą świat. A tam, w mętnej mgle - sterczące wśród pogorzelisk kominy pieców, dymy aż do nieba, skrzypienie i turkot kół. I skrzypienie, i turkot coraz głośniejsze, szersze, całe niebo pełne wstrząsającego duszę huku... Nagle wóz się zatrzymał. Poprzez huk wypełniający białawą noc słychać było przerażone głosy żołnierzy z taboru. Biessonow podniósł się. Niewysoko nad lasem w świetle księżyca płynęła długa, błyszcząca kolumna -skręciła, błysnęła rycząc motorami i z jej brzucha wysunął się wąski błękitnawobiały miecz światła, pobiegł po błocie, po pniach, po zwalonych drzewach, po świerkach i zatrzymał się na szosie, na wozach. Poprzez huk dały się słyszeć słabe odgłosy, jakby szybko zastukał metronom... Z wozów posypali się ludzie. Dwukółka sanitarna skręciła na błoto i przewróciła się... I oto o sto kroków od Biessonowa zapłonął na szosie oślepiający krzew światła, czarną chmurą wzniósł się w powietrze koń z wozem, wzbił się ogromny słup dymu, z hukiem i wichrem rozniosło cały tabor. Konie z przodkami wozów pogalopowały po błocie, ludzie się rozbiegli. Wóz, na którym leżał Biessonow, szarpnęło, przewróciło i Aleksiej Aleksiejewicz potoczył się za szosę, do rowu, na plecy upadł mu ciężki worek, zasypała go słoma. Zeppelin rzucił drugą bombę, potem huk jego motorów zaczął się oddalać i ucichł. Wówczas Biessonow stękając zaczął rozgrzebywać słomę, z trudem wypełznął spod leżącego na nim ciężaru, otrząsnął się i wyszedł na szosę. Stało tam kilka wózków, bokiem, bez przodków; na błocie, z odrzuconym łbem, leżał koń w hołoblach, a tylna noga drgała mu jak nakręcona. Biessonow pomacał twarz i głowę - koło ucha było lepko, przyłożył do zadraśnięcia chustkę i poszedł szosą do lasu. Wskutek przestrachu i upadku tak mu się trzęsły nogi, że po przejściu kilku kroków musiał przysiąść na kupie zaskorupiałego żwiru. Chciało mu się napić koniaku, ale manierka pozostała z całym ładunkiem wozu w rowie. Biessonow z trudem wyciągnął z kieszeni fajkę, zapałki i zapalił - dym tytoniowy był gorzki i wstrętny. Wtedy przypomniał sobie o febrze - kiepska sprawa, trzeba za wszelką cenę dojść do lasu, tam, jak mu mówiono, stoi bateria. Biessonow wstał, ale nogi całkiem odmówiły mu posłuszeństwa, jak drewniane ledwie się poruszały pod brzuchem. Znowu usiadł na ziemi i zaczął je rozcierać, wyciągać, szczypać i kiedy poczuł ból - wstał i powlókł się. Księżyc stał teraz wysoko, droga wiła się we mgle przez puste błoto, zdawało się, że nie ma końca. Trzymając się obiema rękami za krzyż, potykając się, z trudem podnosząc i wlokąc pudowe buty Biessonow mówił sam do siebie: - Wlecz się, wlecz, póki nie rozjadą cię kołami... Pisałeś wierszyki, uwodziłeś głupie kobietki... Wzięli i wyrzucili - wlecz się do końca dni swoich, dopóki nie padniesz... Możesz protestować, proszę bardzo... Protestuj, wyj... Spróbuj, krzyknij strasznym głosem, za wyj... Biessonow obejrzał się nagle. Z szosy na dół ześliznął się szary cień... Dreszcz mu przebiegł po plecach. Uśmiechnął się i głośno mówiąc coś bez sensu, znowu ruszył naprzód środkiem drogi... Potem ostrożnie się obejrzał - rzeczywiście, o pięćdziesiąt kroków za nim wlókł się pies z wielkim łbem i długimi łapami. - Diabli wiedzą, co to takiego! - mruknął Biessonow. Ruszył szybciej i znów się obejrzał przez ramię. Psów było pięć, szły gęsiego, szare, z podwiniętymi ogonami, opuściwszy łby. Biessonow rzucił w nie kamykiem: - Ja wam dam!... Poszły precz, paskudztwa... , a Zwierzęta nie wydając głosu zeskoczyły w dół, na błoto. Biessonow nazbierał kamieni, od czasu do czasu zatrzymywał się i rzucał je... Potem szedł dalej, gwizdał, krzyczał: "Hej, hej!"... Zwierzęta wyłaziły na szosę i znów wlokły się za nim gęsiego. Wzdłuż drogi rosła niska świerczyna. I oto na zakręcie Biessonow zobaczył przed sobą postać ludzką. Stanęła wpatrując się i powoli odeszła w cień świerczyny. - Diabeł! - szepnął Biessonow i również cofnął się w cień i stał długo, chcąc opanować bicie serca. Zwierzęta też zatrzymały się w pobliżu. Pierwszy pies położył się opierając pysk na łapach. Człowiek na przedzie nie poruszał się. Biessonow bardzo wyraźnie widział biały jak błona, długi obłok zachodzący na księżyc. Potem rozległ się odgłos, który wszedł w mózg jak igła - trzask gałązki pod nogą, zapewne tamtego człowieka. Biessonow szybko wyszedł na środek drogi i ruszył naprzód, wściekle zaciskając pięści. Wreszcie na prawo zobaczył go - był to wysoki żołnierz, przygarbiony, w narzuconym płaszczu; jego długa, pozbawiona brwi twarz była jak nieżywa - szara, z półotwartymi ustami. Biessonow krzyknął: - Hej, ty - z którego pułku? - Z drugiej baterii. - Chodź, odprowadź mnie do baterii. Żołnierz milczał nie ruszając się - patrzył na Biessonowa mętnym spojrzeniem, potem odwrócił głowę w lewo: - A tamci, co za jedni? - Psy - odpowiedział Biessonow niecierpliwie. - No, nie, to nie psy. - Idziemy, ruszaj się, zaprowadź mnie. - Nie, ja nie pójdę - powiedział żołnierz cicho. - Słuchaj, ja mam febrę, proszę cię, odprowadź mnie, dam ci pieniędzy. - Nie, ja tam nie pójdę - żołnierz podniósł głos - jestem dezerterem. - Durniu, a toć ciebie złapią. - Wszystko jest możliwe. Biessonow zerknął przez ramię - zwierzęta znikły, widocznie weszły do lasu. - A daleko do baterii? Żołnierz nie odpowiedział. Biessonow odwrócił się chcąc odejść, ale żołnierz natychmiast schwycił go za rękę przy łokciu, mocno jak obcęgami: - Nie, pan tam nie pójdzie... - Puść rękę. - Nie puszczę! - Nie puszczając ręki żołnierz patrzył w bok, ponad las. - Trzeci dzień nic nie jadłem... Niedawno zasnąłem w rowie, słyszę - idą... Myślę, widać jakiś oddział maszeruje. Leżę. A oni idą, mnóstwo ich - idą, idą w nogę po szosie... Co za historia? Wyglądam z rowu - a oni w śmiertelnych całunach idą, końca nie widać... Jak mgła... - Co ty mówisz? - krzyknął Biessonow dzikim głosem i szarpnął się. - Prawdę mówię, a ty wierz, ścierwo!... Biessonow wyrwał rękę i pobiegł jakby na nogach z waty. Tuż za nim zatupał buciskami żołnierz, ciężko dysząc schwycił Biessonowa za ramię, ten upadł, zasłonił szyję i głowę rękami. Żołnierz sapiąc zwalił się na niego, przesunął twarde palce do gardła - zacisnął je i zamarł, zastygł. - Oto, kim jesteś, oto, kim się okazałeś! - szepnął żołnierz przez zęby. Kiedy po ciele leżącego przebiegł długi dreszcz, wyciągnęło się ono, opadło, jakby się rozpłaszczyło w kurzu, żołnierz porzucił je, wstał, podniósł czapkę i nie oglądając się na dokonane dzieło poszedł drogą. Potknął się, potrząsnął głową i usiadł spuszczając nogi do rowu. - Cóż teraz, dokąd teraz? - powiedział żołnierz do siebie. - O śmierci moja!... Żryjcie mnie, ścierwa... Rozdział XXVII. Iwan Iliicz Tielegin próbował uciec z obozu koncentracyjnego, ale został schwytany i przeniesiony do twierdzy, do pojedynczej celi. Stąd planował drugą ucieczkę i przez sześć tygodni piłował kratę w oknie. W połowie lata niespodzianie całą twierdzę ewakuowano i Tielegin jako ukarany dostał się do tak zwanej "Zgniłej Jamy". Była to straszna, przygnębiająca miejscowość: w szerokiej kotlinie na torfowisku stały cztery długie baraki otoczone drutem kolczastym. Daleko, koło pagórków, gdzie sterczały ceglane kominy, zaczynała się kolejka wąskotorowa, zardzewiałe szyny biegły przez całe bagno i kończyły się niedaleko baraków przy głębokim dole - terenie zeszłorocznych robót, przy którym na tyfus i dyzenterię umarło przeszło pięć tysięcy żołnierzy rosyjskich. Po drugiej stronie burożółtej równiny wznosiły się nierównymi zębami liliowe Karpaty. Na północ od baraków, na całym trzęsawisku widać było mnóstwo sosnowych krzyży. W gorące dni nad równiną unosiły się opary, brzęczały owady, słońce było mętnoczerwone i rozkładało tę beznadziejną miejscowość. Było ciężko i głodno. Połowa oficerów chorowała na żołądek, febrę, wrzody, wysypki. Jednakże w obozie był dobry nastrój: Brusiłow wśród ciężkich bojów szedł naprzód, Francuzi bili Niemców w Szampanii i pod Verdun. Turcy opuszczali Azję Mniejszą. Wydawało się, że koniec wojny jest już teraz naprawdę bardzo bliski. Ale minęło lato, zaczęły się deszcze. Brusiłow nie wziął ani Krakowa, ani Lwowa, ucichły krwawe walki na froncie francuskim - Przymierze i Porozumienie lizały rany. Jasne było, że koniec wojny odsunął się znów do przyszłej jesieni. Wtedy właśnie w "Zgniłej Jamie" zaczęła się rozpacz. Sąsiad Tielegina, Wiskobojnikow, nagle przestał się golić i myć, całymi dniami leżał na nie posłanej pryczy, nie odpowiadał na pytania. Czasami podnosił się i wyszczerzając zęby z nienawiścią, drapał się paznokciami. Na jego ciele to pojawiały się, to znikały różowe liszaje. Raz w nOcy obudził Iwana Iliicza i głuchym głosem powiedział: - Tielegin, czy jesteś żonaty? - Nie. - Ja mam żonę i córkę w Twerze. Odwiedź je, słyszysz? - Przestań, śpij. - Ja, mój bratku, twardo zasnę. Nad ranem przy apelu Wiskobojnikow nie odezwał się. Znaleziono go w ustępie, wiszącego na cienkim pasku. Cały barak był wzburzony. Więźniowie tłoczyli się koło ciała leżącego na podłodze. Latarnia oświetlała zniekształconą przez ohydną męczarnię twarz i ślady zadrapań na piersiach pod rozerwaną koszulą. Światło latarni było brudne, twarze żywych, nachylone nad trupem - opuchnięte, żółte, wykrzywione. Jeden z nich, podpułkownik Mielszyn, odwrócił się w ciemność baraku i powiedział głośno: - Cóż, koledzy, będziemy milczeli? W tłumie, na pryczach, rozległ się głuchy pomruk. Drzwi wejściowe otwarły się, stanął w nich zaspany oficer austriacki, komendant obozu, tłum rozstąpił się, przepuścił go do martwego ciała i natychmiast rozległy się ostre głosy: - Nie będziemy milczeli. - Zamęczyli człowieka. - To ich system. - Ja sam gniję za życia. - Nie jesteśmy katorżnikami. - Mało was bili, przeklętych... Stanąwszy na palcach komendant krzyknął: - Milczeć! Wszyscy na miejsce. Rosyjskie świnie! Do komendanta natychmiast przecisnął się krępy człowiek, obrośnięty splątaną brodą, sztabskapitan Żukow. Podniósłszy krótki palec do samej twarzy oficera austriackiego, krzyknął załamującym się głosem: - A figę widziałeś, sukinsynu, widziałeś? - i potrząsnąwszy kosmatą głową, schwycił komendanta za ramiona, wściekle szarpnął nim, przewrócił i upadł na niego. Oficerowie, ciasno stłoczywszy się dokoła walczących, milczeli. Ale dały się słyszeć dudniące po deskach kroki nadbiegających żołnierzy i komendant krzyknął: - Na pomoc! - Wtedy Tielegin rozepchnął kolegów i mówiąc: - Zwariowaliście" przecież on go udusi - objął Żukowa za ramiona, szarpnął i odciągnął od Austriaka. - Ty łajdaku! - krzyknął do komendanta po niemiecku. Żukow ciężko dyszał. - Puść, ja mu pokażę "świnie" -powiedział cicho. Ale komendant już wstał, włożył pogniecioną czapkę, szybko i uważnie, jakby chcąc zapamiętać, spojrzał w twarz Żukowa, Tielegina, Mielszyna i jeszcze dwóch czy trzech stojących obok nich oficerów i twardo dzwoniąc ostrogami wyszedł z baraku. Drzwi natychmiast zamknięto, przy wejściu wystawiono wartę. Tego rana nie było ani apelu, ani bębna, ani żołędziowej kawy. Koło południa do baraku weszli żołnierze z noszami i wynieśli ciało Wiskobojnikowa. Drzwi znowu zamknięto. Więźniowie rozeszli się do swoich prycz, wielu się położyło. W baraku było zupełnie cicho - sprawa jasna: bunt, zamach i - sąd wojenny. Iwan Iliicz zaczął ten dzień jak zazwyczaj, nie odstępując od żadnej z reguł, które sam sobie wyznaczył i których ściśle przestrzegał już przeszło od roku: o szóstej rano napompował do wiadra brązowej wody, oblał się, roztarł, wykonał sto jeden ruchów gimnastycznych uważając, żeby chrzęściły stawy, ubrał się, ogolił i ponieważ dzisiaj nie było kawy, na czczo zasiadł nad niemiecką gramatyką. Najcięższa i działająca rozkładowo w niewoli była abstynencja płciowa. Wielu wykoleiło się z tego powodu: jeden nagle zaczynał się pudrować, podczerniać oczy i brwi, całymi dniami szeptał z drugim tak samo upudrowanym zuchem, inny - stronił od kolegów, wylegiwał się zawinąwszy się z głową w szmaty, nie umyty, nie ubrany; jeszcze inny zaczynał kląć, naprzykrzać się wszystkim potwornymi opowiadaniami i wreszcie robił coś. tak nieprzyzwoitego, że zabierano go do szpitala. Na to wszystko był tylko jeden ratunek - surowość. W czasie pobytu w niewoli Tielegin stał się milczący, jego ciało pokryte pancerzem muskułów wyschło, stało się ostre w ruchach, w oczach pojawił się zimny, uparty blask - w chwili gniewu lub zdecydowania były one straszne. Dzisiaj Tielegin staranniej niż zazwyczaj powtórzył wypisane wieczorem niemieckie słówka i otworzył zniszczony tomik Spielhagena. Na jego pryczę przysiadł się Żukow. Iwan Iliicz, nie odwracając się, dalej czytał półgłosem. Westchnąwszy Żukow powiedział: - Iwanie Iliiczu, ja chcę powiedzieć na sądzie, że jestem wariat. Tielegin spojrzał na niego przenikliwie. Różowa, dobroduszna twarz Żukowa z szerokim nosem, kędzierzawą brodą, z miękkimi, ciepłymi ustami, widocznymi poprzez zarośla splątanych wąsów, była żałosna, skruszona; jasne rzęsy szybko mrugały. - Licho mnie podkusiło, żeby mu tę figę pokazywać - sam teraz nie rozumiem, czego tym chciałem dowieść. Iwanie Iliiczu, rozumiem, że jestem winien, oczywiście... Wyrwałem się, naraziłem kolegów... Postanowiłem więc podać się za wariata... Co pan o tym myśli? - Żukow - odpowiedział Iwan Iliicz zakładając palcem książkę - kilku z nas w każdym razie rozstrzelają... Wie pan o tym? - Tak, rozumiem. - Czy nie prościej będzie nie udawać głupiego na sądzie... jak pan myśli?... - Ano tak, oczywiście. - Żaden z kolegów nie obwinia pana. Tylko cena satysfakcji nabicia Austriaka po pysku jest już nazbyt wysoka. - Iwanie Iliiczu, jakżeż ja się czuję, że kolegów naraziłem na sąd! -Żukow potrząsnął włochatą głową. - Żeby te ścierwa chociaż tylko mnie jednego zatłukły. Długo jeszcze mówił w tym samym duchu, ale Tielegin już go nie słuchał czytając dalej Spielhagena. Potem wstał i przeciągnąwszy się, zachrzęścił stawami. W tym czasie z trzaskiem otwarły się drzwi i weszli czterej żołnierze z bagnetami na broni, stanęli po bokach, szczęknęli zamkami karabinów; wszedł sierżant, ponury człowiek z opaską na oku, obejrzał barak i głuchym, wściekłym głosem krzyknął: - Sztabskapitan Żukow, podpułkownik Mielszyn, podporucznik Ubiejko. chorąży Tielegin... Wywołani podeszli. Sierżant bacznie obejrzał każdego, żołnierze otoczyli ich i wyprowadzili z baraku przez podwórze do drewnianego domku - komendantury. Stał tam niedawno przybyły samochód wojskowy. Kozły z drutu kolczastego, zamykającego przejazd przez druty na drogę, były rozsunięte. Przy pasiastej budce stał nieruchomo wartownik. W samochodzie przy kierownicy siedział rozwalony szofer, młody chłopak z podpuchniętymi oczami. Tielegin trącił łokciem idącego obok niego Mielszyna: - Czy pan umie prowadzić samochód? - Umiem, a co? - Cicho. Wprowadzili ich do komendantury. Przy sosnowym stole nakrytym różową bibułą siedzieli trzej przybyli wyżsi oficerowie austriaccy. Jeden, wygolony, z purpurowymi plamami na tłustych policzkach, palił cygaro. Tielegin zauważył, że nawet nie spojrzał na wchodzących - ręce położył na stole, splecione palce były grube i włochate, oko przymrużone od dymu cygara, kołnierz wrzynał się w szyję. "Ten już postanowił" - pomyślał Tielegin. Drugi sędzia, przewodniczący, był to chudy starzec o długiej, smutnej twarzy, z rzadkimi i wyraźnie zaznaczonymi zmarszczkami, z puszystymi, białymi wąsami. Brew jego była podniesiona przez monokl. Uważnie przyjrzał się oskarżonym, przeniósł powiększone przez szkło szare oko na Tielegina - oko było jasne, mądre i łagodne - wąsy mu zadrżały. "Całkiem kiepsko" - pomyślał Iwan Iliicz i spojrzał na trzeciego sędziego, przed którym leżały okulary w rogowej oprawie i ćwiartka drobno zapisanego papieru. Był to niski, ziemistożółty człowiek z twardymi włosami na jeża, z dużymi jak kołduny uszami. Wszystko wskazywało, że to zupak-pechowiec. Kiedy podsądni ustawili się przed stołem, bez pośpiechu nałożył okrągłe okulary, wygładził zapisaną kartkę suchą dłonią i szeroko odsłaniając żółte, wstawione zęby, nieoczekiwanie zaczął czytać akt oskarżenia. Obok stołu, zmarszczywszy brwi, zacisnąwszy usta siedział poszkodowany komendant. Tielegin wytężył uwagę, żeby wsłuchać się w słowa oskarżenia, ale wbrew woli myśl jego ostro i spiesznie pracowała w innym kierunku. "... Kiedy ciało samobójcy zostało wniesione do baraku, kilku Rosjan skorzystało z tego, żeby podburzyć swoich kolegów do jawnego nieposłuszeństwa wobec władzy, i zaczęło wykrzykiwać obraźliwe i podburzające słowa grożąco potrząsając pięściami. W rękach podpułkownika Mielszyna błysnął otwarty scyzoryk... Iwan Iliicz widział przez okno, jak smarkacz-szofer dłubał w nosie, potem przekręcił się bokiem na siedzeniu i nasunął na twarz ogromny daszek czapki. Do samochodu podeszli dwaj niscy żołnierze w narzuconych na ramiona błękitnych bluzach, postali, popatrzyli, jeden kucnąwszy dotknął palcem opony. Potem obaj zawrócili - na podwórze wjeżdżała kuchnia, z jej komina spokojnie ulatywał dymek. Kuchnia skręciła do koszar, dokąd też leniwie poczłapali żołnierze. Szofer nie podniósł głowy, nie odwrócił się - to znaczy, że zasnął... Tielegin zagryzając z niecierpliwości wargi znów zaczął się przysłuchiwać skrzypiącemu głosowi oskarżenia "... Wyżej wspomniany sztabskapitan Żukow, jawnie zagrażając życiu pana komendanta, pokazał mu przedtem pięć złożonych palców, przy czym wielki palec tkwił między wskazującym i średnim; ten wstrętny gest miał widocznie na celu obrazę cesarsko-królewskiego munduru"... W tym miejscu komendant wstał i z purpurowymi plamami na twarzy zaczął tłumaczyć sędziom mało zrozumiałą historię z palcami sztabskapitana. Żukow, słabo rozumiejąc po niemiecku, wsłuchiwał się jak najintensywniej, próbował wtrącić słówko, z poczciwym, skruszonym uśmiechem oglądał się na kolegów i nie mogąc wytrzymać powiedział po rosyjsku, zwracając się do oskarżyciela: - Panie pułkowniku, niech pan pozwoli wyjaśnić - ja jemu mówię: za co pan tak nas, za co?... Po niemiecku nie umiem, więc chciałem to wyrazić palcami. - Milcz, Żukow - powiedział Iwan Iliicz przez zęby. Przewodniczący zastukał ołówkiem. Oskarżyciel czytał w dalszym ciągu. Opisawszy, w jaki sposób i za jaką mianowicie część ciała Żukow schwycił komendanta i "przewróciwszy go na wznak ściskał mu palcami gardło z zamiarem spowodowania śmierci", pułkownik przeszedł do najdrastyczniejszego momentu oskarżenia: "... Rosjanie popychaniem i okrzykami podżegali zabójcę; jeden z nich, a mianowicie chorąży Johann Tielegin, usłyszawszy kroki nadbiegających żołnierzy rzucił się na miejsce wypadku, odsunął Żukowa i tylko jedna sekunda dzieliła komendanta od śmierci. - W tym miejscu oskarżyciel zatrzymawszy się uśmiechnął się z zadowoleniem. - Ale w tejże sekundzie zjawili się inspekcyjni szeregowi - następują nazwiska - i chorąży Tielegin zdążył tylko krzyknąć swojej ofierze: łajdak"! Potem nastąpiła subtelna analiza psychologiczna postępku Tielegina, "który, jak wiadomo, dwukrotnie próbował uciec z niewoli"... Pułkownik kategorycznie oskarżał Tielegina, Żukowa i Mielszyna, który podżegał do zabójstwa wymachując scyzorykiem. Żeby zaostrzyć siłę oskarżenia, pułkownik nawet wyłączył Iwanowa i Ubiejkę, jako "działających w stanie zamroczenia umysłu". Po zakończeniu czytania komendant potwierdził, że wszystko właśnie tak się odbyło. Przesłuchano żołnierzy; zeznali, że pierwsi trzej oskarżeni rzeczywiście są winni, co do pozostałych dwóch - nic nie mogą powiedzieć. Przewodniczący potarłszy chude ręce postawił wniosek, ażeby Iwanowa i Ubiejkę uwolnić od oskarżenia ze względu na brak poszlak. Purpurowy oficer, dopaliwszy cygaro aż do warg, skinął głową; oskarżyciel po chwili wahania też się zgodził. Wtedy dwóch konwojentów podniosło broń. Tielegin powiedział: - Żegnajcie, koledzy. - Iwanow spuścił głowę, Ubiejko w milczeniu, z przerażeniem spojrzał na Iwana Iliicza. Wyprowadzono ich i przewodniczący oddał głos oskarżonym. - Czy przyznaje się pan do winy podżegania do buntu i zamachu na życie komendanta obozu? - zapytał Tielegina. - Nie. - Co pan ma do powiedzenia w tej sprawie? - Oskarżenie od pierwszego do ostatniego słowa jest kłamstwem. Komendant zerwał się z wściekłością, żądając wyjaśnienia, przewodniczący powstrzymał go ruchem ręki. - Czy pragnie pan coś dodać do swojego oświadczenia? - Nie. Tielegin odszedł od stołu i przeciągle popatrzył na Żukowa. Ten poczerwieniał, zasapał i na pytanie odpowiedział dosłownie to samo co i Tielegin. Tak Samo odpowiedział Mielszyn. Przewodniczący wysłuchał odpowiedzi, ze zmęczenia zamknąwszy oczy. W końcu sędziowie wstali i wyszli do sąsiedniego pokoju; w drzwiach purpurowy oficer, idący na końcu, wypluł cygaro i podniósłszy ręce, słodko się przeciągnął. - Rozstrzelanie - domyśliłem się tego, kiedyśmy weszli - powiedział Tielegin półgłosem i zwrócił się do konwojenta: - Proszę o szklankę wody. Żołnierz spiesznie podszedł do stołu i przytrzymując karabin zaczął nalewać z karafki mętną wodę. Iwan Iliicz szybko szepnął Mielszynowi w samo ucho: - Kiedy nas wyprowadzą, niech pan się postara puścić w ruch motor. - Rozumiem. Po chwili zjawili się sędziowie i zajęli dawne miejsca. Przewodniczący powoli wyjął monokl i trzymając blisko przed oczami lekko drżącą kartkę papieru przeczytał krótki wyrok skazujący Tielegina, Żukowa i Mielszyna na karę śmierci przez rozstrzelanie. , Kiedy te słowa zostały wypowiedziane, Iwan Iliicz, chociaż nie miał wątpliwości co do wyroku, poczuł, że krew odpłynęła mu z serca. Żukow opuścił głowę. Mielszyn, tęgi, barczysty, z krogulczym nosem, z wolna oblizał wargi. Przewodniczący potarł zmęczone oczy, po czym zakrywając je dłonią powiedział dobitnie, lecz cicho: - Panu komendantowi poleca się wykonać wyrok natychmiast. Sędziowie wstali. Komendant jeszcze sekundę siedział wyprężony, z bladą aż do zieloności twarzą. Wstał, obciągnął czysty mundur i przesadnie ostrym głosem rozkazał dwóm pozostałym konwojentom wyprowadzić skazanych. W wąskich drzwiach Tielegin zatrzymał się chwilę i dał Mielszynowi możność wyjścia przed nim. Mielszyn, jakby tracąc siły, schwycił konwojenta za rękę i wybełkotał plączącym się językiem: - Chodźmy, chodźmy, proszę, niedaleko, jeszcze kawałeczek... Brzuch mnie boli, nie mogę wytrzymać... Żołnierz ze zdumieniem popatrzył na niego, opierał się, z przestrachem się oglądał, nie wiedząc, jak postąpić w tym nieprzewidzianym wypadku. Ale Mielszyn już dociągnął go do przedniej części samochodu i przysiadł w kucki, wykrzywiając się, jęcząc, łapiąc się drżącymi palcami to za guziki munduru, to za klamkę samochodu. Z twarzy konwojenta było widać, że odczuwa litość i wstręt: - Brzuch cię boli, no, to siadaj - mruknął gniewnie - prędko! Ale Mielszyn nagle ze wściekłą siłą zakręcił korbą motoru. Żołnierz z przestrachem nachylił się nad nim i zaczął odciągać. Smarkacz-szofer obudził się, krzyknął coś złym głosem, wyskoczył z samochodu. Wszystko, co się później działo, trwało kilka sekund. Tielegin, starając się trzymać blisko drugiego konwojenta, obserwował spode łba Mielszyna. Rozległ się warkot motoru i w takt tych ostrych, zdumiewających odgłosów dziwnie zaczęło bić serce. - Żukow, trzymaj karabin! - krzyknął Tielegin obejmując swego konwojenta za tułów. Podniósł go w górę, mocno rzucił o ziemię i w kilku skokach dobiegł do samochodu, gdzie Mielszyn walczył z żołnierzem wyrywając mu karabin. Iwan Iliicz z rozpędu uderzył żołnierza pięścią w szyję - ten jęknął i osunął się. Mielszyn rzucił się do kierownicy, nacisnął pedał. Iwan Iliicz dokładnie zobaczył Żukowa włażącego z karabinem do samochodu, smarkacza-szofera skradającego się wzdłuż ściany i wbiegającego nagle w drzwi komendantury, w oknie długą, wykrzywioną twarz z monoklem, wyskakującą na ganek figurkę komendanta, rewolwer skaczący mu w ręce... Wystrzał, wystrzał... "Chybił. Chybił. Chybił". Zdawało się, że samochód wrósł kołami w torf. Ale zawyły sprzęgła, maszyna ruszyła naprzód. Tielegin opadł na skórzane siedzenie. W twarz mocniej powiał wiatr, szybko zaczęła się przybliżać pasiasta budka i wartownik celujący z karabinu. Bach! Samochód jak burza przemknął koło niego. Z tyłu po całym podwórzu biegli żołnierze strzelając z kolana. Bach! Bach! Bach! -rozlegały się słabo wystrzały. Żukow odwracając się pogroził pięścią. Ale ponury kwadrat baraków stawał się coraz mniejszy, niższy i obóz zniknął za zakrętem. Na spotkanie leciały wściekle migając obok słupy, krzewy, numery na kamieniach. Mielszyn odwrócił się, czoło i policzek były zalane krwią. Krzyknął do Tielegina: - Prosto? - Prosto i przez mostek - na prawo, w góry. Rozdział XXVIII. Odludne i smutne są Karpaty w wietrzny dzień jesienny. Trwożnie i niepewnie czuli się uciekinierzy, kiedy krętą, zmytą przez deszcze aż do kamieni, białawą drogą wjechali na przełęcz. Trzy czy cztery wysokie sosny kołysały się nad urwiskiem. W dole, w dymiącej mgle, prawie niewidzialny, głucho szumiał las. Jeszcze głębiej, na dnie przepaści, szumiał i pluskał wezbrany potok hucząc po kamieniach. Za pniami sosen, daleko za lesistymi, bezludnymi szczytami gór, między ołowianymi chmurami świeciła się długa szczelina zachodu. Wiatr na tej wysokości dął swobodnie i silnie, furkotał skórą fartucha samochodu. Uciekinierzy siedzieli w milczeniu, Tielegin studiował mapę, Mielszyn wsparłszy się o kierownicę patrzył ku zachodowi. Głowę miał obandażowaną szmatą. - Co zrobimy z samochodem? - powiedział cicho - nie ma benzyny. - Maszyny nie można tak zostawić, niech Bóg broni - odpowiedział Tielegin. - Zepchnąć ją z urwiska, i tyle. - Mielszyn chrząknął, zeskoczył na drogę, potupał nogami chcąc się rozruszać i zaczął trząść Żukowa za ramię. - Hej, kapitanie, dosyć się wyspałeś, przyjechaliśmy! Żukow nie otwierając oczu wysiadł z samochodu, potknął się i usiadł na kamieniu. Iwan Iliicz wyciągnął z samochodu skórzane płaszcze i zapasy żywności, przygotowane dla sędziów na obiad w "Zgniłej Jamie". Żywność wzięli do kieszeni, włożyli płaszcze i chwyciwszy za błotniki popchnęli samochód nad przepaść. - Dość się nasłużyłaś, stara - powiedział Mielszyn. - No, popchnijcie! Przednie koła zawisły nad przepaścią. Szara od kurzu długa maszyna, obita skórą, okuta brązem, posłuszna jak żywa istota, osiadła, nachyliła się i razem z kamieniami i żwirem runęła w dół; na występie skały zaczepiła się, zatrzeszczała i z coraz większym hukiem spadających kamieni i kawałków żelaza potoczyła się w dół, do potoku. Odezwało się echo i potoczyło daleko po mglistych dolinach. Uciekinierzy skręcili w las i ruszyli wzdłuż drogi. Mówili mało, szeptem. Było teraz zupełnie ciemno. Nad głowami poważnie szumiały sosny i szum ich był podobny do szmeru spadających w oddali wód. Tielegin od czasu do czasu schodził na szosę, żeby popatrzeć na słupy wiorstowe. W jednym miejscu, gdzie spodziewali się zastać posterunek wojskowy, zrobili duże koło, przeszli przez kilka parowów, w ciemności natykali się na zwalone pnie, na strumyki górskie - przemokli i podarli ubrania. Szli całą noc. Raz nad ranem usłyszeli warkot samochodu; wtedy położyli się w rowie, samochód przejechał niedaleko, słychać było nawet głosy. Z rana uciekinierzy wybrali miejsce na odpoczynek w głuchym wąwozie leśnym nad strumykiem. Posilili się, opróżnili do połowy manierkę z koniakiem i Żukow poprosił o ogolenie go znalezioną w samochodzie zardzewiałą brzytwą. Kiedy mu zgolono brodę i wąsy, okazało się niespodzianie, że ma dziecięcy podbródek i pulchne, duże usta. Tielegin i Mielszyn długo śmiali się, pokazując na niego palcami. Żukow był zachwycony, ryczał i wykrzywiał usta - po prostu był pijany. Przysypali go liśćmi i kazali spać. Potem Tielegin i Mielszyn rozłożywszy na trawie mapę narysowali każdy dla siebie mały szkic topograficzny. Postanowili rozstać się nazajutrz: Mielszyn z Żukowem pójdą w kierunku Rumunii, Tielegin skręci ku Galicji. Dużą mapę zakopali w ziemi. Nazgarniali liści, zagrzebali się w nich i natychmiast zasnęli. Nad wąwozem wysoko na skale stał człowiek wsparty na karabinie -wartownik pilnujący mostu. Dokoła, u jego stóp, w leśnym pustkowiu było cicho, tylko ciężki cietrzew przelatywał przez polanę zaczepiając skrzydłami o krzewy i jednostajnie, powoli spadała gdzieś woda. Wartownik postał chwilę i odszedł zarzucając broń na ramię. Kiedy Iwan Iliicz otworzył oczy, była noc; między czarnymi, nieruchomymi gałęziami świeciły gwiazdy. Iwan Iliicz zaczął przypominać sobie wczorajszy dzień, ale wspomnienie znaprężenia nerwów w czasie sądu i podczas ucieczki było tak męczące, że odpędził od siebie te myśli. - Nie śpi pan, Iwanie Iliiczu? - zapytał cichy głos Mielszyna. - Nie, od dawna nie śpię. Niech pan wstaje, budzi kapitana. Po upływie godziny Iwan Iliicz szedł sam wzdłuż bielejącej w ciemności drogi. Rozdział XXIX. Na dziesiąty dzień Tielegin dotarł do strefy przyfrontowej. Cały ten czas szedł tylko nocami, z brzaskiem dnia wchodził do lasu, a kiedy trzeba było zejść na równinę, wybierał na nocleg miejsce jak najbardziej oddalone od ludzi. Żywił się owocami kradnąc je z ogrodów. Noc była deszczowa i chłodna. Iwan Iliicz szedł szosą pomiędzy jadącymi na zachód wozami sanitarnymi, pełnymi rannych, furmankami z dobytkiem chłopskim, między tłumem kobiet i starców niosących na rękach dzieci, zawiniątka i sprzęty. W przeciwną stronę, na wschód, posuwały się tabory i oddziały wojska. Dziwnie było pomyśleć, że minął czternasty i piętnasty i kończy się szesnasty rok, a po zniszczonych drogach wciąż tak samo skrzypią tabory, z pokorną rozpaczą uciekają mieszkańcy ze spalonych wsi. Tylko że teraz ogromne konie wojskowe ledwie powłóczą nogami, żołnierze są obdarci i jakby mniejsi, tłumy bezdomnych ludzi - milczące i obojętne. A tam, na wschodzie, skąd ostry wiatr pędzi niskie chmury, wciąż jeszcze biją się ludzie i nie mogą się wytępić wzajemnie. Na grząskiej nizinie, na moście przez wezbraną rzeczkę, poruszało się w ciemności ogromne zbiorowisko ludzi i wozów. Turkotały koła, świstały baty, rozlegały się okrzyki komendy, poruszało się mnóstwo latarń i światło ich padało na wirującą między palami mętną wodę. Ślizgając się po stoku szosy Iwan Iliicz dotarł do mostu. Przez most przejeżdżał tabor wojskowy. Nie było nadziei na to, żeby się przedostać na drugą stronę wcześniej niż rano. Przy wjeździe na most konie przysiadały czepiając się kopytami rozmokłych desek i omal nie wywracały wozów. Z boku przy wjeździe stał jeździec w rozwiewającym się płaszczu, trzymał latarnię i krzyczał ochryple. Podszedł do niego jakiś starzec i zdjął czapkę - widocznie o coś prosił. Jeździec zamiast odpowiedzi uderzył go w twarz żelazną latarnią i starzec upadł pod koła. Przeciwległy koniec mostu tonął w ciemności, ale plamy świateł sprawiały wrażenie, że tam są tysiące ludzi. Tabor w dalszym ciągu posuwał się powoli. Iwan Iliicz stał przyciśnięty do wozu - na wozie narzuciwszy kołdrę na ramiona siedziała chuda kobieta ze zwisającymi na oczy włosami. Jedną ręką objęła klatkę z ptakiem, drugą trzymała lejce. Nagle tabor stanął. Kobieta obejrzała się z przerażeniem. Z tamtej strony mostu narastał gwar głosów, latarnie poruszały się szybciej. Coś się stało. Dziko, po zwierzęcemu zarżał koń. Ktoś przeciągłym głosem krzyknął po polsku: "Ratujcie się"! , i zaraz potem salwa karabinowa rozdarła powietrze. Konie spłoszyły się, zatrzeszczały wozy, kobiety i dzieci zaczęły wrzeszczeć i piszczeć. Na prawo, z daleka, błysnęły iskierki, rozległy się wystrzały, Iwan Iliicz wszedł na koło wpatrując się w ciemność. Serce biło mu jak młotem. Strzelano, zdawało się, zewsząd, po całej rzece. Kobieta z klatką zeszła z wozu, zadarła spódnicę i upadła. "Oj, ratuj ty - krzyknęła grubym głosem. Klatka z ptakiem stoczyła się z nasypu. Z krzykiem i trzaskiem tabor ruszył znowu kłusem przez most. "Stój, stój"! - rozległy się natychmiast donośne głosy. Iwan Iliicz zobaczył, jak duży wóz przechylił się na brzegu, przewrócił przez poręcz i runął do rzeki. Wtedy zeskoczył z koła, przeskakując przez porzucone węzełki dogonił tabor i położył się na jadącym wozie. Natychmiast uderzył mu do głowy słodki zapach pieczonego chleba. Iwan Iliicz wsunął rękę pod brezent, odłamał kawał i chciwie zaczął jeść. W zamieszaniu, wśród strzelaniny, tabor przejechał wreszcie na drugą stronę mostu. Iwan Iliicz zeskoczył z wozu, przedostał się między furmankami uchodźców na pole i ruszył wzdłuż drogi. Z urywków zdań dosłyszanych w ciemności zrozumiał, że strzelano do nieprzyjacielskiego, to znaczy rosyjskiego patrolu. A więc linia frontu znajduje się nie dalej niż o dziesięć wiorst stąd. Iwan Iliicz zatrzymywał się kilka razy, żeby odetchnąć. Ciężko było iść pod wiatr i deszcz. Łamało w kościach, twarz płonęła, oczy paliły i opuchły. Wreszcie usiadł nad brzegiem rowu i opuścił głowę na ręce. Za kołnierz ciekły mu lodowate krople deszczu, całe ciało bolało. W tym czasie do uszu jego dotarł okrągły, głuchy dźwięk, jakby gdzieś daleko zapadła się ziemia. Po chwili usłyszał takie samo westchnienie nocy. Iwan Iliicz podniósł głowę nasłuchując. Rozróżnił pomiędzy tymi głosami głuche warczenie, to przycichające, to przerastające w gniewny turkot. Odgłosy dochodziły nie z tej strony, w którą szedł Iwan Iliicz, ale z lewej, prawie przeciwległej. Przesiadł się na drugą stronę rowu; teraz wyraźnie było widać niskie, postrzępione chmury, lecące po brudnym i żelaznym niebie. To był świt. To był wschód. Tam była Rosja. Iwan Iliicz wstał, zacisnął pasa i ślizgając się po błocie, ruszył w tamtą stronę przez mokre rżyska, rowy i na pół rozwalone resztki zeszłorocznych okopów. Kiedy się całkiem rozjaśniło, Tielegin znowu zobaczył na krańcu pola szosę- pełną ludzi i wozów. Z boku pod ogromnym, na pół bezlistnym drzewem stała biała kapliczka. Drzwi były wyłamane, na okrągłym dachu i na ziemi leżały zwiędłe liście. Iwan Iliicz postanowił poczekać tu do zmierzchu, wszedł do kapliczki i położył się na zielonej od mchu podłodze. Delikatny i męczący zapach liści uderzał do głowy. Z daleka słychać było turkot i trzaskanie biczów. Odgłosy te wydawały mu się zadziwiająco miłe; nagle ucichły. Na oczy jakby ktoś nacisnął palcami. W ołowianym ciężarze snu z wolna zaczął powstawać żywy punkcik. Jakby starał się stać widzeniem sennym, ale nie mógł. Zmęczenie było tak wielkie, że Iwan Iliicz mruczał i głębiej zagrzebywał się w sen. Ale punkcik niepokoił. Sen stawał się coraz słabszy i znowu zaturkotały w oddali koła. Iwan Iliicz westchnął i usiadł. Przez drzwi było widać zbite, płaskie chmury; słońce skłoniwszy się ku zachodowi wysunęło szerokie promienie pod ich ołowianymi dnami. Płynna plama świetlna padła na starą ścianę kapliczki, oświetliła pochyloną twarz drewnianej, wyblakłej ze starości Matki Boskiej w złotej koronie; Dzieciątko, odziane w perkalową starą sukieneczkę, leżało na Jej kolanach. Jej błogosławiąca ręka była odłamana. Iwan Iliicz wyszedł z kapliczki. Na jej progu, na kamiennym schodku siedziała młoda kobieta z dzieckiem na kolanach. Miała na sobie białą, zbryzganą błotem świtkę. Jedną ręką podpierała policzek, drugą trzymała na pstrej kołderce niemowlęcie. Z wolna podniosła głowę, spojrzała na Iwana Iliicza - spojrzenie było jasne i dziwne, spłakana twarz drgnęła, jakby uśmiechając się, i kobieta cichym głosem powiedziała po rusku: - Umarł chłopczyk. I znów oparła twarz na dłoni. Tielegin nachylił się nad nią, pogłaskał po głowie - westchnęła krótko. - Chodźmy. Ja go poniosę - powiedział łagodnie. Kobieta potrząsnęła głową. - Dokąd ja pójdę? Idźcie sami, dobry panie. Iwan Iliicz pozostał jeszcze chwilę, nasunął czapkę na oczy i odszedł. W tej chwili zza kapliczki wyjechali kłusem dwaj austriaccy żandarmi polowi, w mokrych i brudnych mundurach, wąsaci i błękitni. Przejeżdżając obejrzeli się na Iwana Iliicza, zatrzymali konie i ten, który był na przedzie, krzyknął ochryple: - Podejdź! Iwan Iliicz zbliżył się. Żandarm nachyliwszy się z siodła bacznie obmacał go czarnymi oczami, zaognionymi od wiatru i bezsenności - oczy te nagle błysnęły radością. - Rosjanin! - krzyknął chwytając Tielegina za kołnierz. Iwan Iliicz nie wyrywał się, tylko krzywo się uśmiechnął. Tielegina zamknęli w stodole. Była już noc. Wyraźnie słyszało się strzały karabinowe. Przez szpary widać było matowoczerwony odblask łuny. Iwan Iliicz dojadł resztę chleba wziętego wczoraj z wozu, pochodził wzdłuż ścian z desek, przyglądając się, czy nie ma gdzie wyjścia, potknął się. o belę prasowanego siana, ziewnął i położył się. Ale nie sądzone mu było zasnąć-po północy gdzieś niedaleko zaczęły grzmieć działa. Czerwonawe odblaski przenikały przez szpary. Iwan Iliicz powstał nasłuchując. Odstępy między salwami zmniejszały się, drżały ściany stodoły - i nagle całkiem blisko rozległy się strzały karabinowe. Oczywiste, że bitwa się przybliżała. Za ścianą rozległy się zaniepokojone głosy, zawarczał samochód. Zadudniło mnóstwo nóg. Czyjeś ciężkie ciało uderzyło od zewnątrz o ścianę. I dopiero wtedy Iwan Iliicz usłyszał, że w ścianę jakby kto grochem rzucał. Natychmiast położył się na ziemi. Nawet tu, w stodole, pachniało dymem. Strzelano bez przerwy, widocznie Rosjanie nacierali ze straszną szybkością. Ale ta burza rozdzierających duszę odgłosów trwała niedługo. Dały się słyszeć wybuchy ręcznych granatów, podobne do pękania orzechów. Iwan Iliicz zerwał się, zaczął biegać wzdłuż ściany. Czy odbiją? I wreszcie rozległ się donośny ochrypły ryk, wrzask, tupot. Strzały od razu ucichły. Wybuchło kilka granatów. Przez długą sekundę ciszy słychać było uderzenia w coś miękkiego, szczęk żelaza. Potem przestraszone głosy krzyknęły: "Poddajemy się, Russ, Russ!"... Oderwawszy deskę w drzwiach Iwan Iliicz zobaczył postacie biegnących - zasłaniali głowy rękami. Na prawo od nich nadjeżdżały ogromne cienie kawalerzystów, werżnęły się w tłum, zawirowały. Trzech piechurów skręciło w stronę stodoły. Zaraz za nimi popędził jeździec z rozwianym za plecami baszłykiem. Koń - ogromne zwierzę - chrapiąc ciężko, stanął dęba. Jeździec jak pijany wymachiwał szablą, usta miał szeroko otwarte. Kiedy koń opuścił przednie kopyta, ze świstem ciął szablą i ostrze zgiąwszy się pękło. - Wypuśćcie mnie! - krzyknął przeraźliwie Tielegin stukając we drzwi. Jeździec zatrzymał konia: - Kto to krzyczy? - Jeniec. Oficer rosyjski. - Zaraz. - Jeździec odrzucił rękojeść szabli, nachylił się i odsunął zasuwę. Iwan Iliicz wyszedł i ten, który go wypuścił, oficer dzikiej dywizji, powiedział drwiąco: - A to spotkanie! Iwan Iliicz przyjrzał się: - Nie poznaję. - A toć Sapożkow, Siergiej Siergiejewicz. - I roześmiał się ostrym śmiechem. - Nie spodziewał się pan?... Tam do diabła, ot-wojna! Rozdział XXX. Ostatnią godzinę przed Moskwą pociąg z przeciągłym świstem jechał obok opuszczonych letnisk; biały jego dym plątał się w jesiennym listowiu, w przejrzyście żółtej brzezinie, w purpurowej osiczynie, skąd pachniało grzybami. Czasem do samego toru zwisała purpurowa rozcapierzona gałąź klonu. Poprzez rzadkie krzaki widać było tu i ówdzie szklane kule na klombach, a w domkach letniskowych zabite okiennice, na dróżkach, na schodach - opadłe liście. Oto przemknął przystanek, na którym dwaj żołnierze z workami patrzyli obojętnie w okna pociągu i na ławce w palcie w kratkę siedziała smutna, zapomniana panienka, rysująca końcem parasolki desenie na mokrych deskach peronu. Oto za zakrętem ukazała się zza drzew drewniana tarcza z wymalowaną na niej butelką: "Niezrównany jarzębiak Szustowa". Oto skończył się las i na prawo, i na lewo zaczęły ciągnąć długie grzędy białozielonej kapusty, przed szlabanem - wóz ze słomą i baba w męskim półkożuszku trzyma za uzdę płoszącego się konika. A w oddali pod długą chmurą już było widać ostre szczyty wież i wysoko ponad miastem błyszczącą kopułę Chrystusa Zbawiciela. Tielegin siedział w oknie wagonu, wdychając mocny zapach września, zapach liści, zaprzałych grzybów, dymku palącej się gdzieś słomy i ziemi ściętej o świcie przymrozkiem. Czuł, jak pozostawiał za sobą drogę dwóch męczących lat, i w ciągu tej cudownej, długiej godziny oczekiwania Iwan Iliicz obliczał: punktualnie o pół do trzeciej naciśnie guzik dzwonka tych jedynych drzwi - wydawało mu się, że są one jasnodębowe, z dwoma okienkami u góry - do których dowlókłby się nawet nieżywy. Ogrody się skończyły i po bokach drogi ukazały się zbryzgane błotem domki przedmieść, brukowane dużymi kamieniami ulice z turkoczącymi wozami ciężarowymi, płoty i za nimi ogrody ze starymi lipami, wyciągającymi gałęzie na środek zaułków, pstre szyldy, przechodnie idący załatwiać swoje błahe sprawy, nie dostrzegający ani huczącego pociągu, ani jego -Iwana Iliicza - w oknie wagonu; w dole, w głąb ulicy pobiegł podobny do zabawki tramwaj; zza domu wysunęła się kopuła cerkiewki - koła zastukały na zwrotnicach. Wreszcie, wreszcie po dwóch długich latach - popłynął wzdłuż okien ogrodzony deskami peron moskiewski. Do wagonu weszli czyściutcy i obojętni staruszkowie w białych fartuchach. Iwan Iliicz daleko wysunął głowę rozglądając się. Głupstwo, przecież nawet nie zawiadomił o przyjeździe. Iwan Iliicz wyszedł przed dworzec i nie wytrzymał - roześmiał się: w odległości pięćdziesięciu kroków stał długi szereg dorożek. Machając z kozłów rękawicami dorożkarze krzyczeli: - Ja pojadę! Ja pojadę! Ja pojadę! - Proszę pana, pojedziemy karym! - Dobry konik, proszę pana! Konie, osadzone w miejscu, tupały, chrapały, rżały. Krzyk rozlegał się po całym placu. Wydawało się, że jeszcze chwila - a cały rząd dorożek najedzie na dworzec. Iwan Iliicz wsiadł do bardzo wysokiej dorożki z wąskim siedzeniem; zuchwały, ładny woźnica z łagodną pobłażliwością zapytywał go o adres i dla szyku siedząc bokiem i trzymając w lewym ręku swobodnie rzucone lejce, popędził kłusaka - opony zaczęły skakać po bruku. - Z wojny, proszę pana? - Z niewoli, uciekłem. - Doprawdy? No, jak tam u nich? Powiadają, że nie mają co jeść. Ej, pilnuj się, babciu... Bohater narodowy... Wielu z tamtąd ucieka. Ej, furman, uważaj... Ach, niezdara... Iwana Trifonycza zna pan? - Jakiego? - Z Razgulaja, tego, co suknem handluje... Wczoraj woziłem go, płacze. Ach, to ci historia!... Zbogacił się na dostawach, pieniędzy nie ma gdzie pchać, a jego żona - przedwczoraj uciekła z Polaczkiem. Dorożkarze opowiedzieli w całej Moskwie o tym, co się stało, Iwanowi Trifonyczowi teraz wstyd się na ulicy pokazać... Ależ się nakradł! - Kochaneczku, prędzej, proszę cię - powiedział Iwan Iliicz, chociaż wysoki ogier-kłusak i tak jak wicher mknął zaułkiem, z przyzwyczajenia zadzierając zły pysk. - Przyjechaliśmy, proszę pana, druga brama. Tpru, Wasia... Iwan Iliicz szybko, z drżeniem spojrzał na sześć okien białej willi, w których spokojnie i czysto wisiały koronkowe firanki, i zeskoczył przed bramą. Drzwi były stare, rzeźbione, z lwią głową, i dzwonek nie elektryczny, ale do pociągania. Iwan Iliicz stał przez kilka sekund, nie mając sił wyciągnąć ręki do dzwonka, serce biło mu wolno i boleśnie. "Właściwie mówiąc, nic jeszcze nie wiadomo - może nikogo nie ma w domu, a może mnie nie przyjmą" -pomyślał i pociągnął za miedzianą gałkę. I natychmiast dały się słyszeć szybkie kroki kobiece. Iwan Iliicz obejrzał się zmieszany -wesoła gęba dorożkarza mrugnęła. Potem szczęknął łańcuszek i wysunęła się dziobata twarz pokojówki. - Czy tu mieszka panna Daria Dmitrijewna Buławina? - zapytał Tielegin odkaszlnąwszy. - W domu, w domu, niech pan pozwoli - łagodnym i śpiewnym głosem odpowiedziała dziobata dziewczyna - i pani, i panienka są w domu. Iwan Iliicz jak we śnie przeszedł przez sień - galeryjkę ze szklaną ścianą, gdzie stały kosze i pachniało futrami. Pokojówka otworzyła drugie drzwi na prawo, obite czarną ceratą - w ciemnym, małym przedpokoju wisiały damskie palta, przed lustrem leżały rękawiczki, chusteczka z czerwonym krzyżem i chustka wełniana. Znajomy, ledwie wyczuwalny zapach perfum wydzielał się ze wszystkich tych niewinnych przedmiotów. Pokojówka nie pytając gościa o nazwisko poszła zaanonsować. Iwan Iliicz dotknął palcami wełnianej chustki i nagle poczuł, że nie ma związku między tym czystym, wytwornym życiem a nim, który dopiero co wyszedł z krwawej łaźni. "Panienko, ktoś przyszedł do panienki" - usłyszał z głębi mieszkania głos pokojówki. Iwan Iliicz zamknął oczy - natychmiast uderzy grom z nieba - i zadrżawszy od stóp do głów usłyszał głos szybki i jasny: - Do mnie? Kto? W pokoju rozległy się kroki. Leciały one z przepaści dwóch lat oczekiwania. W drzwiach przedpokoju w świetle padającym z okien ukazała się Dasza. Lekkie jej włosy złociły się. Wydawała się wyższa i szczuplejsza. Miała na sobie włóczkowy sweter i niebieską spódnicę. - Pan do mnie? Dasza zająknęła się, twarz jej zadrżała, brwi uniosły się do góry, usta rozchyliły się, ale cień chwilowego przestrachu natychmiast zniknął z twarzy i oczy zabłysły zdumieniem i radością. - To pan? - powiedziała ledwie dosłyszalnie i zarzucając szybko Iwanowi Iliiczowi ręce na szyję pocałowała go drżącymi lekko ustami. Potem odsunęła się i dotknęła palcami oczu: - Iwanie Iliiczu, niech pan pozwoli tutaj - i Dasza pobiegła do salonu, usiadła na fotelu, ukryła twarz w dłoniach i opuściwszy głowę na kolana rozpłakała się. No, głupio, głupio, oczywiście... - szepnęła, z całej siły ocierając oczy. Iwan Iliicz stał przed nią. Nagle Dasza schwyciwszy się poręczy fotela podniosła głowę: - Iwanie Iliiczu, pan uciekł? - Uciekłem. - Boże, no i co? - No i... prosto tutaj... Usiadł w fotelu na wprost niej, z całej siły przycisnął do siebie czapkę. - Jakże to się odbyło? - jąkając się zapytała Dasza. - Na ogół zwyczajnie. - Było niebezpiecznie? - Tak... To znaczy - nie bardzo. Tak powiedzieli sobie jeszcze jakieś słowa. Stopniowo oboje zaczęli odczuwać zażenowanie; Dasza spuściła oczy. - Dawno pan przyjechał do Moskwy? - Dopiero co z dworca. - Zaraz każę podać kawy... - Nie, niech pani się nie trudzi... Zaraz pójdę do hotelu. Wtedy Dasza ledwo dosłyszalnie zapytała: - Przyjdzie pan wieczorem? Zacisnąwszy usta Iwan Iliicz skinął głową. Brak mu było tchu. Wstał. - A więc pójdę. Przyjdę wieczorem. Dasza wyciągnęła do niego rękę. Ujął jej delikatną i mocną rękę i od tego dotknięcia zrobiło mu się gorąco, krew uderzyła do twarzy. Uścisnął jej palce i poszedł do przedpokoju, ale w drzwiach obejrzał się. Dasza stała plecami do światła i patrzyła spod oka. - Czy mogę przyjść koło siódmej, Dario Dymitrijewno? Skinęła głową. Iwan Iliicz wyskoczył na ganek i zawołał do dorożkarza: - Do hotelu, do dobrego, najlepszego! Siedząc w dorożce wygodnie rozparty, z rękami wsuniętymi w rękawy płaszcza, uśmiechał się szeroko. Jakieś błękitne cienie - ludzi, drzew, pojazdów - przemykały mu przed oczyma. Zimny, pachnący rosyjskim miastem wietrzyk chłodził mu twarz. Iwan Iliicz podniósł do nosa dłoń, jeszcze gorącą od dotknięcia Daszy, i roześmiał się: "Czary"! Dasza odprowadziwszy Iwana Iliicza stanęła w salonie przy oknie. W głowie jej huczało, żadnym wysiłkiem nie mogła doprowadzić się do równowagi, zdać sobie sprawy - co się stało? Mocno zamknęła oczy, nagle westchnęła i pobiegła do sypialni siostry. Jekatierina Dmitrijewna siedziała przy oknie, szyła i rozmyślała. Usłyszawszy kroki Daszy zapytała nie podnosząc głowy: Dasza - kto u ciebie był. Katia spojrzała, twarz jej drgnęła. - On... Czy ty nie rozumiesz... On... Iwan Iliicz... Katia opuściła robotę i z wolna plasnęła w ręce. - Katia. zrozum, ja się nawet nie cieszę, tylko mi straszno-powiedziała Dasza głuchym głosem. Rozdział XXXI. Kiedy zapadł zmierzch, Dasza zaczęła drżeć za każdym szelestem, biegła do salonu i nasłuchiwała... Kilka razy otwierała jakąś książkę-wciąż na jednej i tej samej stronicy: "Marusia lubiła czekoladę, którą mąż przywoził jej od Krafta"... O mroźnym zmierzchu w domu naprzeciwko, gdzie mieszkała aktorka Czarodiejewa, zaświeciło się w dwóch oknach - pokojówka w czepeczku nakrywała do stołu; zjawiła się chuda jak szkielet Czarodiejewa w narzuconym na ramiona futerku z aksamitnym wierzchem, usiadła przy stole i ziewnęła -widocznie spała na kanapie: nalała sobie zupy i nagle zamyśliła się utkwiwszy szklane oczy w wazonie z uwiędłą różą. "Marusia lubiła czekoladę" - powtórzyła Dasza przez zęby. Nagle - ktoś zadzwonił. Daszy krew odpłynęła od serca. Ale to przyniesiono gazetę popołudniową. "Nie przyjdzie" - pomyślała Dasza i poszła do stołowego, gdzie paliła się jedna lampka nad białym obrusem i tykał zegar. Była za pięć siódma. Dasza usiadła przy stole... Tak oto z każdą sekundą życie się oddala"... Od frontu znowu ktoś zadzwonił. Dasza bez tchu znów się zerwała i wybiegła do przedpokoju. Przyszedł stróż ze szpitala i przyniósł kopertę z papierami. Iwan Iliicz oczywiście nie przyjdzie i ma rację: czekała dwa lata. a kiedy się doczekała - nie wiedziała, co powiedzieć. Dasza wyciągnęła chustkę do nosa i zaczęła gryźć jej róg. Przecież przeczuwała, wiedziała, że to wszystko właśnie tak będzie. Przez dwa lata kochała jakiegoś swojego, wymyślonego, a przyszedł żywy człowiek... i zmieszała się. "To straszne, straszne" - myślała. Nie zauważyła, że otworzyły się drzwi i weszła ospowata Liza. - Panienko, gość do panienki. Dasza westchnęła głęboko - lekko, jakby nie dotykając nogami podłogi, przeszła do stołowego. Katia pierwsza zobaczyła Daszę i uśmiechnęła się do niej. Iwan Iliicz zerwał się, zamrugał oczami i wyprostował się. Miał na sobie nową sukienną bluzę, nowy pas z rzemieniem przez jedno ramię, był gładko wygolony i ostrzyżony. Teraz szczególnie rzucało się w oczy, jaki był wysoki, sprężysty i szeroki w ramionach. Rzeczywiście, był to zupełnie nowy człowiek. Jego jasne oczy patrzyły twardo, po obu stronach prostych, czystych ust miał dwie zmarszczki, dwie kreseczki -Daszy zabiło serce, domyśliła się, że to ślad śmierci, przerażenia i cierpienia. Jego ręka była silna i chłodna. Dasza wzięła krzesło i usiadła obok Tielegina. Położył ręce na serwecie, zacisnął je i spoglądając na Daszę zaczął szybko, pobieżnie opowiadać o pobycie i ucieczce z niewoli. Dasza, siedząc całkiem blisko, patrzyła mu w twarz, usta jej się rozchyliły. Opowiadając Iwan Iliicz czuł, że jego głos brzmi obco, jakby z daleka, a on sam jest wstrząśnięty i podniecony. Obok niego dotykając suknią jego kolana siedzi nie dająca się określić słowem istota - dziewczyna, zupełnie niezrozumiała, i pachnie czymś ciepłym i przyprawiającym o zawrót głowy. Iwan Iliicz opowiadał cały wieczór. Dasza wypytywała, przerywała mu, plaskała w ręce oglądając się na siostrę: - Katiusza, rozumiesz - skazali na rozstrzelanie! Kiedy Tielegin opisywał walkę o samochód, ułamek sekundy dzielący od śmierci, pęd maszyny i wiatr uderzający w twarz - wolność, życie! - Dasza strasznie pobladła, schwyciła go za rękę: - My pana już nigdzie nie póściny! Tielegin roześmiał się: - Znowu powołają- nie ma rady. Mam tylko nadzieje, że przydzielą mnie do którejś z fabryk workowych. Delikatnie uścisnął jej rękę,. Dasza zaczęła patrzeć mu w oczy, wpatrywać się bacznie, na jej policzkach pojawił się lekki rumieniec, uwolniła rękę. - Dlaczego pan nie pali? Przyniosę panu zapałki. Szybko wstała i natychmiast wróciła z pudełkiem zapałek, zatrzymała się przed Iwanem Iliiczem i zaczęła pocierać zapałki trzymając je za sam koniuszek, zapałki się łamały - co za zapałki kupuje Liza, wreszcie jedna się zapaliła. Dasza ostrożnie przytknęła do papierosa Iwana Iliicza płomyk oświetlający od dołu jej podbródek. Tielegin zapalił mrużąc oczy. Nie wiedział, że można doznawać takiego szczęścia zapalając papierosa. Katia przez cały ten czas w milczeniu obserwowała Daszę i Tielegina. Była rada. bardzo rada ze względu na Daszę, a jednak było jej smutno. Wciąż myślała o niezapomnianym -jak sądziła - zupełnie niezapomnianym Wadimie Pietrowiczu Roszczynie; on tak samo siedział z nimi przy stole i ona tak samo pewnego razu przyniosła mu zapałki i sama zapaliła nie złamawszy ani jednej. O północy Tielegin wyszedł. Dasza objąwszy siostrę mocno ją ucałowała i zamknęła się w swoim pokoju. Leżąc w łóżku z rękami zarzuconymi za głowę myślała, że oto wynurzyła się z mgły tęsknoty; dokoła jeszcze dziko i pusto, i straszno, ale wszystko - niebieskie, ale to szczęście. Rozdział XXXII. Piątego dnia po przyjeździe Iwan Iliicz otrzymał z Piotrogrodu urzędową kopertę z rozkazem niezwłocznego stawienia się w Zakładach Bałtyckich. Radość z tego powodu, reszta dnia spędzona z Daszą w mieście na załatwianiu sprawunków, spieszne pożegnanie na dworcu Nikołajewskim, a potem - przedział drugiej klasy z suchym ciepłem i syczącym kaloryferem i nieoczekiwanie znaleziona w kieszeni paczka, owiązana wstążeczką, a w niej dwa jabłka, czekolada i pierożki - wszystko było jak we śnie. Iwan Iliicz rozpiął guziki kołnierza sukiennej bluzy, wyciągnął nogi i nie mogąc spędzić z twarzy głupiego uśmiechu patrzył na sąsiada z przeciwka - nieznajomego, poważnego staruszka w okularach. - Łaskawy pan z Moskwy jedzie? zapytał staruszek. Tak. z Moskwy. Boże, jakie to było cudowne słowo miłosne - Moskwa!... Zaułki zalane jesiennym słońcem, suche liście pod nogami, lekka, delikatna Dasza idąca po tych liściach, jej mądry, jasny głos - słów nie pamiętał zupełnie -i bezustanny zapach ciepłych kwiatów. kiedy nachylał się ku niej lub całował jej rękę. Sodoma, sodomskie miasto - powiedział staruszek - trzy dni spędziłem w Moskwie... Napatrzyłem się... Rozsunął nogi w butach z cholewami i wysokich kaloszach i splunął. - Wyjdziesz na ulicę - ludzi co niemiara, kręcą się tam i sam... A w nocy - światło, hałas, szyldy, kręci się to. wierci... Ludzie tłumem walą... Głupstwo, niedorzeczność!... Tak, to Moskwa!... Stąd się ziemia zaczyna... A ja widzę, że to diabelskie, bezmyślne uganianie się. Pan, młodzieńcze, bywał w bitwach, był pan ranny?... Od razu widać... Niech pan powie mnie, staremu - czyżby za tę marność przeklętą krew tam przelewano? Gdzie ojczyzna? Gdzie wiara? Gdzie cesarz? Niech mi pan wskaże. Ja oto po nici jadę teraz do Piotrogrodu... A niech one się w ziemię zapadną, te nici! Tłu!... Z czym ja do Tiumienia wrócę, co przywiozę - nici?... Nie, ja nici nie przywiozę, ale kiedy przyjadę, powiem: ludzie, zginęliśmy wszyscy, oto, co przywiozę... Niech pan zapamięta moje słowa, młodzieńcze: zapłacimy, za wszystko zapłacimy... Za tę niedorzeczność trzeba będzie odpowiadać... - Staruszek opierając się o kolana wstał i spuścił zasłonę w oknie, poza którym w ciemności leciały ognistymi liniami skry z parowozu. - O Bogu zapomniano i Bóg o nas zapomniał... Oto, co panu powiem... Będą porachunki, och, będą okropne porachunki... - Cóż pan sądzi: Niemcy nas zawojują czy co? - zapytał Iwan Iliicz. - Kto ich wie. Kogo Pan Bóg ześle jako rękę karzącą, od tego przyjmiemy mękę... Niech pan posłucha: powiedzmy, że w moim sklepie chłopcy zaczęli dokazywać... Poczekam cierpliwie, ale przecież w końcu jednemu - po łbie, drugiemu - po karku, trzeciego - za próg... A czy Rosja to mój sklepik? Pan Bóg jest miłosierny, ale kiedy ludzie drogę do niego zapaskudzili, trzeba drogę oczyścić, tak czy nie. hę? Oto, o czym mówię... Bóg opuścił świat... Nic straszniejszego być nie może... Staruszek złożył ręce na brzuchu, zamknął oczy i surowo błyskając okularami trząsł się w kącie szarej ławeczki. Iwan Iliicz wyszedł z przedziału i stanął w korytarzu przy oknie, prawie dotykając twarzą szyby. Przez szparę, przedostawało się świeże, ostre powietrze. Za oknem w ciemności leciały, krzyżowały się, przypadały do ziemi ogniste linie. Przelatywał czasami szary obłok dymu. Stukały posłusznie koła wagonów. Oto lokomotywa skręcając zagwizdała przeciągle i oświetliła ogniem z pieca czarne stożki jodeł - wynurzyły się one z ciemności i znikły. Zastukała zwrotnica, wagon zakołysał się miękko, błysnęła zielona szybka latarni i znów ognistym deszczem poleciały wzdłuż okna długie linie. Patrząc na nie Iwan Iliicz z niespodzianą, wstrząsającą radością odczuł jak najintensywniej wszystko to, co się z nim działo w ciągu tych pięciu dni. Gdyby mógł opowiedzieć komuś o tym swoim odczuciu - uznano by go za wariata. Ale dla niego nie było w tym nic dziwnego ani szalonego: wszystko było niezwykle jasne. Czuł: w nocnym mroku żyją, męczą się, umierają miliony milionów ludzi. Ale oni są żywi tylko względnie i wszystko, co się dzieje na ziemi, jest względne, złudne. Prawie do tego stopnia złudne, że gdyby on, Iwan Iliicz, zrobił jeszcze jeden wysiłek, wszystko by się zmieniło, stałoby się inne. I oto pośród tej złudy istnieje żywy rdzeń: to jego, Iwana Iliicza, przylepiona do okna postać. To - ukochana istota. Opuściła ona świat cieni i w ognistym deszczu pędzi nad ciemnym światem. To niezwykłe uczucie miłości do siebie trwało kilka sekund. Wszedł do przedziału, wlazł na górne miejsce, popatrzył rozbierając się na swoje duże ręce i po raz pierwszy w życiu pomyślał, że są ładne. Założył je za głowę, zamknął oczy i natychmiast zobaczył Daszę. Niespokojnie, miłośnie patrzyła mu w oczy. (To było dzisiaj, w stołowym; Dasza zawijała pierożki. Iwan Iliicz okrążywszy stół podszedł do niej i pocałował ją w ciepłe ramię; odwróciła się szybko, a on zapytał: "Dasza, będzie pani moją żoną"? Nie odpowiedziała nic, tylko spojrzała). Teraz, na posłaniu, widząc twarz Daszy i nie mogąc się nasycić tym widzeniem. Iwan Iliicz również po raz pierwszy w życiu poczuł tryumf, zachwyt z tego powodu, że Dasza go kocha - jego, który ma duże i ładne ręce. * Po przyjeździe do Petersburga Iwan Iliicz tego samego dnia zjawił się w Zakładach Bałtyckich i dostał przydział do warsztatów na nocną zmianę. W zakładach wiele się zmieniło w ciągu tych trzech lat: robotników było trzy razy więcej, część stanowiła młodzież, część przeniesiono z Uralu, część wzięto z armii czynnej. O dawnym robotniku - na pół głodnym, na pół pijanym, złym i bojaźliwym - nawet pamięć zaginęła. Robotnicy zarabiali dobrze, czytali gazety, przeklinali wojnę, cara, carową, Rasputina i generałów, byli źli i wszyscy byli pewni, że po wojnie "wybuchnie rewolucja". W szczególności źli byli na to, że w piekarniach miejskich zaczęto dodawać do chleba trociny, i na to, że na rynkach czasami po kilka dni nie było mięsa, a jeżeli było, to śmierdzące, kartofle przywożono zmarznięte, cukier - z błotem, i do tego produkty wciąż drożały, a sklepikarze, paskarze i spekulanci, zbogaceni na dostawach, płacili w tym czasie po pięćdziesiąt rubli za pudełko cukierków, po setce za butelkę szampana i nawet słyszeć nie chcieli o pokoju z Niemcami. Iwan Iliicz dostał trzydniowy urlop na załatwienie spraw osobistych i cały ten czas uganiał po mieście w poszukiwaniu mieszkania. Był w dziesiątkach domów - nic mu się nie podobało. Ale ostatniego dnia nieoczekiwanie znalazł właśnie to, co sobie wymarzył wtedy w wagonie: pięć niedużych białych pokoi, z czysto wymytymi oknami zwróconymi na zachód. Mieszkanie to na końcu Kamiennoostrowskiego było nieco za drogie dla Iwana Iliicza. ale natychmiast je wynajął i napisał o tym Daszy. Na czwartą noc pojechał do fabryki. Na czarnym od węglowego błota podwórku paliły się na wysokich słupach latarnie. Dym z kominów snuł się nisko, spychany przez wilgoć i wiatr, powietrze było przesycone żółtawym i dusznym swędem. Przez półkoliste, ogromne i zakurzone okna budynków fabrycznych widać było, jak kręciły się niezliczone koła i pasy transmisyjne, przesuwały żelazne stoidła maszyn wiercących, tocząc stal i brąz. Obracały się prostopadłe dyski pras tłoczących. W górze przesuwały się, odlatywały w ciemność kabiny urządzeń dźwigowych. Różowym i białym światłem płonęły paleniska. Wstrząsając ziemię krótkimi uderzeniami, poruszała się gigantyczna krzyżownica parowego młota. Z niskich kominów wyrywały się w ciemność szarego nieba słupy płomienia. Postacie ludzkie poruszały się wśród tego zgrzytu i huku warsztatów. Iwan Iliicz wszedł do warsztatu, w którym pracowały prasy formujące czerepy szrapneli. Inżynier Strukow, stary znajomy, oprowadził go po warsztacie tłumacząc niektóre nie znane Tieleginowi szczegóły pracy. Potem wszedł do boksu z desek, mieszczącego się w rogu warsztatu, gdzie pokazał mu książki, oddał klucze i wkładając palto powiedział: - Warsztat daje dwadzieścia trzy procent braków, niech i pan trzyma się tej liczby. W jego słowach i w sposobie przekazywania warsztatu Iwan Iliicz, wyczuł obojętność wobec roboty, a Strukow, o ile go znał dawniej, był świetnym inżynierem i człowiekiem energicznym. Zmartwiło go to i zapytał: - Czy sądzi pan, że zmniejszenie procentu braków jest niemożliwe? Strukow ziewając potrząsnął głową, głęboko nasunął czapkę, na nie uczesaną czuprynę i wrócił z Iwanem Iliiczem do warsztatów: - Daj pan sobie spokój. Czy nie wszystko panu jedno - no, o dwadzieścia trzy procent mniej Niemców zabijemy na froncie. Poza tym nic nie można poradzić - warsztaty zniszczyły się i niech je diabli porwą! Zatrzymał się przy prasie. Stary, krótkonogi robotnik w skórzanym fartuchu nadstawił pod tłocznik rozpaloną formę, rama się opuściła, sworzeń tłocznika wszedł jak w masło w różową stal, buchnął gorący płomień, rama się podniosła i na klepisko upadła skorupa szrapnela. Staruszek natychmiast podsunął nową formę. Drugi, młody, wysoki robotnik z czarnymi wąsikami pracował przy piecu. Strukow zwracając się do staruszka powiedział: - Cóż, Rublow, szrapnele z brakami? Staruszek uśmiechnął się, potrząsnął rzadką bródką i szparkami oczu chytrze zerknął na Tielegina. - To prawda, że z brakami. Widzi pan, jak ona pracuje - położył rękę na zielonym od tłuszczu słupku, po którym ślizgała się rama prasy. -Wyraźnie czuje się drżenie. Dawno już czas wyrzucić to świństwo. Młody robotnik pracujący przy piecu, syn Iwana Rublowa, Waśka, roześmiał się: - Dużo rzeczy trzeba by stąd powyrzucać. Maszyna zardzewiała. - A ty, Waśka, ostrożniej - powiedział Strukow wesoło. - Otóż to. ostrożniej. - Waśka potrząsnął kędzierzawą głową i chuda jego twarz o dość wydatnych kościach policzkowych, czarnych wąsikach i złych, świdrujących oczach wykrzywiła się złym uśmiechem, w którym malowała się pewność siebie. - Najlepsi robotnicy w całym warsztacie - odchodząc powiedział półgłosem Strukow do Iwana Iliicza. - Do widzenia. Jadę dzisiaj do "Czerwonych Dzwoneczków". Był pan tam kiedy? Świetna knajpa i wino dają. Tielegin z ciekawością zaczął obserwować ojca i syna Rublowów. Uderzył go wtedy w rozmowie prawie umowny język słów, uśmiechów i spojrzeń, jakie wymieniał z nimi Strukow, i to, jak we trzech jak gdyby badali Tielegina: swój chłop czy wróg? Ze szczególnej łatwości, z jaką w ciągu następnych dni Rublowowie wdawali się w rozmowy z nim, domyślił się, że jest "swój". To "swój" nie odnosiło się do poglądów politycznych Iwana Iliicza, które były nie przemyślane, nie określone, ale raczej do tego zaufania, jakie odczuwał każdy w stosunku do niego: nic osobliwego nie mówił i nie robił, ale czuło się, że to człowiek uczciwy, dobry, otwarta dusza, swój. Podczas dyżurów nocnych Iwan Iliicz często podchodząc do Rublowów słuchał, jak ojciec z synem wiedli spory. Waśka Rublow naczytał się i umiał mówić jedynie o walce klasowej i dyktaturze proletariatu, przy czym wyrażał się książkowo i zjadliwie. Iwan Rublow był staroobrzędowcem, chytrym, bynajmniej nie bogobojnym staruszkiem. Mawiał: - U nas, w permskich lasach, po pustelniach - w księgach to wszystko zostało przepowiedziane: i ta wojna, i to, że wojna przyniesie nam nędzę -cała ziemia wynędznieje - i ile ludzi zostanie, a zostanie ich bardzo mało... I jak wyjdzie z lasów, z pustelni człowiek, zacznie rządzić ziemią, a rządzić będzie straszliwym słowem bożym. - Mistyka - mówił Waśka. - Ach, tygałganie. grubianinie. słówżcśsięponauczał... Socjalistą siebie nazywa!... Co z ciebie za socjalista - chłop ze wsi jesteś! Ja sam też byłem taki. A toć on chciałby się tylko dorwać do tego, żeby czapkę zsunąć na ucho, w oczach mu czerwono i ryczy: "Stawaj do walki"... Z kim, o co?... Barania głowa! - Widzi pan, jak się staruszek wyraża - mówi Waśka wskazując na ojca wielkim palcem - najszkodliwszy anarchista, z socjalizmu nie rozumie ani be, ani me, a mnie wymyśla tylko przez przekorę. - Nie - przerywał Iwan Rublow wyciągając z pieca sypiącą iskrami formę - nie, panowie - i opisawszy nią półkole, zręcznie podstawiał pod opadającą prasę - książki czytacie, ale czytacie nie te, co potrzeba. A pokory w nikim nie ma, o tym nikt nie myśli... Nie mają pojęcia, że każdy człowiek w naszych czasach powinien być ubogi duchem. - Mętlik masz w głowie, tato, a niedawnoś krzyczał: ja. powiada, jestem rewolucjonista. - Tak. krzyczałem. A co ci do tego? Ja, bracie, w razie czego pierwszy chwycę za widły. Po co mam się trzymać cara? Ja jestem chłop. Przez trzydzieści lat, wiesz, ilem ziemi sochą zorał? Ma się rozumieć, żem rewolucjonista: na zbawieniu duszy zależy mi czy nie?... Tielegin codziennie pisał do Daszy, która odpisywała mu rzadziej. Listy jej były dziwne, jakby trochę zmrożone, i Iwan Iliicz czytając je czuł lekki dreszcz. Zazwyczaj siadał przy oknie i kilka razy odczytywał arkusik listu Daszy, zapisany dużymi literami, którego wiersze zaginały się ku dołowi. Potem patrzył na fioletowoszary las na wyspach, na zachmurzone niebo, równie mętne jak woda w kanale - wspierał się podbródkiem o framugę okna, patrzył i myślał, że tak właśnie być powinno, żeby listy Daszy nie były czułe, czego on przez głupotę pragnął. "Kochany mój przyjacielu - pisała - wynajął pan mieszkanie złożone aż z pięciu pokoi. Niech pan pomyśli - na jakie wydatki pan się naraża. Przecież nawet jeżeli nie będzie pan mieszkał sam - to i tak za dużo: pięć pokoi! A służba - trzeba trzymać dwie kobiety, i to w dzisiejszych czasach! U nas w Moskwie jesień, zimno, deszcz bez ustanku... Poczekamy do wiosny"... Jak wtedy, w dniu wyjazdu Iwana Iliicza, Dasza tylko spojrzeniem odpowiedziała na jego pytanie, czy zostanie jego żoną, tak i w listach nigdy bezpośrednio nie wspominała ani o ślubie, ani o przyszłym życiu we dwoje. Trzeba było czekać do wiosny. To wyczekiwanie wiosny i niejasne, rozpaczliwe nadzieje na jakiś cud były teraz właściwie wszystkim. Życie się zatrzymywało, zapadało na zimę w sen, żeby ssać łapę. Wydawało się, że nie było już sił, by na jawie przeżyć to nowe oczekiwanie krwawej wiosny. Pewnego razu Dasza pisała: "...Nie chciałam panu mówić ani pisać o śmierci Biessonowa. Ale wczoraj znów mi opowiadano szczegóły tej strasznej śmierci. Iwanie Iliiczu, na krótko przed jego wyjazdem na front spotkałam go na bulwarze Twerskim. Miał wygląd bardzo żałosny i wydaje mi się, że gdybym go wtedy nie odtrąciła, toby nie zginął. Ale ja go odtrąciłam. Nie mogłam postąpić inaczej i postąpiłabym tak samo, gdybym miała przeżyć to powtórnie". Tielegin przesiedział pół dnia nad odpowiedzią na ten list... "Czyż można myśleć, że ja nie przyjmę wszystkiego, co jest z panią związane? - pisał bardzo wolno, namyślając się, żeby nie napisać ani jednego niewłaściwego słowa. - Czasami kontroluję siebie - gdyby pani nawet pokochała kogoś innego, to znaczy, gdyby zdarzyło się coś najstraszniejszego - cóż ja bym wtedy zrobił?... Przyjąłbym i to... Nie pogodziłbym się, nie: moje słońce by pociemniało... Ale czyż miłość moja do pani tkwi jedynie w radości? Znam uczucie, kiedy chce się umrzeć dlatego, że się zbyt głęboko kocha... Tak widocznie czuł Biessonow, kiedy wyjeżdżał na front... I pani, Daszo, powinna czuć, że jest pani nieskończenie wolna... O nic pani nie proszę, nawet o miłość... Zrozumiałem to w ostatnich czasach"... Dwa dni później Iwan Iliicz wrócił o świcie z zakładów, wykąpał się i położył do łóżka, ale natychmiast go zbudzono - przyniesiono depeszę: "Wszystko dobrze. Strasznie kocham. Twoja Dasza"... Którejś niedzieli inżynier Strukow wstąpił po Iwana Iliicza i zawiózł go do "Czerwonych Dzwoneczków". Knajpa mieściła się w piwnicy. Sklepiony sufit i ściany były malowane w pstre ptaki, amorki z rozpustnymi minami i dwuznacznymi ornamentami. Był hałas i pełno dymu. Na estradzie siedział mały. łysy człowiek, z uróżowanymi policzkami i brzdąkał na fortepianie. Kilku oficerów piło mocny kruszon i robiło głośne uwagi o wchodzących kobietach. Miłośnicy sztuki, adwokaci krzyczeli i sprzeczali się. Głośno śmiała się królowa piwnicy, czarnowłosa piękność z podpuchniętymi oczami. Antoszka Arnoldow kręcąc w palcach pasmo włosów pisał korespondencję z frontu. Pod ścianą, na wzniesieniu, opuściwszy pijaną głowę spał przywódca futurystów -weterynarz o wykrzywionej, suchotniczej twarzy. Gospodarz piwnicy, były aktor, długowłosy, niski i pijany, pojawiał się niekiedy w bocznych drzwiczkach, patrzył obłąkanymi oczami na gości i znikał. Strukow, podchmielony kruszonem, mówił do Iwana Iliicza: - Dlaczego ja lubię tę knajpę? Bo takiej zgnilizny jak tu nigdzie nie można znaleźć - po prostu rozkosz... Popatrz, tam w kącie siedzi jedna - chuda, straszna, nie może się nawet poruszyć: najwyższy stopień histerii -cieszy się wielkim powodzeniem. Strukow zachichotał, łyknął kruszonu i nie ocierając delikatnych, ocienionych tatarskimi wąsikami ust, w dalszym ciągu wymieniał Iwanowi Iliiczowi nazwiska gości, wskazywał palcem niewyspane, chorobliwe, półobłąkane twarze: - Wszystko to ostatni Mohikanie... Resztki estetycznych salonów. Co za pleśń. Hę! Zakorkowali się tutaj i udają, że nie ma żadnej wojny, wszystko po staremu. Tielegin słuchał, patrzył... Od gorąca, dymu z papierosów i wina -wszystko wydawało się jak we śnie, kręciło się w głowie... Widział, jak kilku ludzi odwróciło się do drzwi wejściowych; weterynarz wlepił żółte oczy; zza ściany wysunęła się obłąkana twarz gospodarza; półmartwa kobieta, siedząca niedaleko Iwana Iliicza, podniosła senne powieki i nagle oczy jej ożyły, z niepojętym ożywieniem wyprostowała się patrząc tam, gdzie wszyscy... W piwnicy niespodzianie zrobiło się cicho, zabrzęczała stłuczona szklanka... W drzwiach wejściowych stał niemłody człowiek średniego wzrostu, z wysuniętym naprzód ramieniem i rękami w kieszeniach. Wąska jego twarz z czarną, zwisającą brodą uśmiechała się wesoło dwiema głębokimi zmarszczkami, uderzały w niej płonące szarym światłem uważne, mądre, przenikliwe oczy. I trwało to długą chwilę. Z ciemności drzwi zbliżyła się do niego inna twarz, bojaźliwie uśmiechniętego urzędnika, i szepnęła mu coś do ucha. Człowiek stojący w drzwiach skrzywił duży nos z wyrazem niechęci: - Ty znów ze swoimi głupstwami... Ach, mam cię dość!... - Jeszcze weselej popatrzył na gości w piwnicy, kiwnął brodą i powiedział głośno, tubalnym głosem: - Żegnajcie, weseli przyjaciele. I natychmiast zniknął. Trzasnęły drzwi. Cała piwnica zahuczała. Strukow wpił się paznokciami w rękę Iwana Iliicza: - Widziałeś? Widziałeś? - powiedział spiesznie - to Rasputin. Rozdział XXXIII. Iwan Iliicz o czwartej rano szedł pieszo z zakładów. Była mroźna noc grudniowa. Nigdzie dorożki - w owych czasach trudno było o tej godzinie o dorożkę nawet w centrum miasta. Tielegin szedł szybko pustą ulicą wydychając parę w podniesiony kołnierz. W świetle nielicznych latarń całe powietrze zdawało się przeszyte spadającymi mroźnymi igłami. Śnieg głośno chrzęścił pod nogami. Na przedzie, po żółtej i płaskiej fasadzie domu, ślizgały się czerwone odblaski. Skręciwszy za róg Tielegin zobaczył płomień ogniska w żelaznym koszu i dokoła niego w obłokach pary opatulone, zmarznięte postacie. Dalej na chodniku stało nieruchomo, jeden za drugim, ze stu ludzi - kobiety, starcy, wyrostki: ogonek przed sklepem spożywczym. Z boku stróż nocny tupał filcowymi butami i uderzał rękawicą o rękawicę. Iwan Iliicz szedł wzdłuż ogonka patrząc na oparte o ścianę, opatulone w chustki, w kołdry, skulone postacie. - A wczoraj na Wyborskiej trzy sklepy całkiem rozdrapali - powiedział jeden głos. - To nam tylko pozostało. Inny głos powiedział: - Wczoraj proszę o pół funta nafty - nie ma, powiadają, nafty już nie będzie więcej, a kucharka od Iemientiewów akurat przychodzi i przy mnie bierze pięć funtów po paskarskiej cenie. - Po czemu? - Po dwa i pół za łut, dziewuszko. - Za naftę? - Nie puścimy tego płazem temu sklepikarzowi, przypomnimy, przyjdą takie czasy. - Siostra mówiła mi, że na Oclicie za takie sprawki wsadzili sklepikarza Talowa do beczki z kwasem po kapuście - utopii się, ludzie kochani, a tak prosił, żeby go puścić. - Za mało go męczyli, gorzej trzeba ich męczyć. - A tymczasem - my tu marzniemy. - A on tam herbatą się opija. - Kto się herbatą opija? - zapytał ochrypły gtoś. - Wszyscy oni herbatą się opijają. Moja generałowa wstanie o dwunastej i do późnej nocy leje w siebie - że też, cholera, nie pęknie. - A ty tu marznij, nabawiaj się suchot. - Co to, to prawda, ja już kaszlę. - A moja pani to się puszcza, ludzie kochani. Wrócę z rynku, a u niej pełno gości w stołowym i wszyscy pijani. Zaraz każą sobie dać jajecznicy, chleba razowego, wódki, słowem, coś solidnego. - Przepijają angielskie pieniądze - powiedział ktoś z przekonaniem. - Co też doprawdy mówicie? - Wszystko sprzedane - już kiedy ja mówię, to wierzcie: wy tu stoicie, o niczym nie wiecie, a was wszystkich sprzedali w poddaństwo, na pięćdziesiąt lat naprzód. I cała armia sprzedana. - Boże! Czyjś zachrypnięty głos znowu zawołał: - Panie stróżu, panie stróżu! - Co się stało? - Sól będą dzisiaj wydawać? - Według wszelkiego prawdopodobieństwa soli nie będą wydawać. - To po co ja tu czekam, płuca sobie przeziębiłam! - Ach, przeklęci! - Piąty dzień nie ma soli. - Krew naszą piją, ścierwa. - Dosyć, baby, tego gadania, gardła poprzeziębiacie - powiedział stróż grubym basem. Tielegin minął ogonek. Ucichł zły gwar głosów i znów proste ulice były puste i tonęły w mroźnej mgle. Iwan Iliicz doszedł do wybrzeża, skręcił na most i kiedy wiatr zaczął szarpać poły jego palta, przypomniał sobie, że należałoby jednak poszukać dorożki, ale zaraz o tym zapomniał. Daleko, na drugim brzegu, ledwie dostrzegalnie majaczyły punkciki latarń. Linia matowych światełek wzdłuż przejścia dla pieszych ciągnęła się na ukos przez lód. Po całym ciemnym, szerokim pustkowiu Newy wiał zimny wiatr, szeleścił śniegiem, żałośnie poświstywał w drutach tramwajowych, w żelaznej balustradzie mostu. Iwan Iliicz zatrzymywał się, patrzył w tę mroczną ciemność i znowu szedł myśląc - jak często myślał teraz - wciąż o jednym i tym samym, o Daszy, O sobie, o tej chwili w wagonie, kiedy cały, niby ogniem wewnętrznym, był ogarnięty szczęściem. Dokoła wszystko było niejasne, mętne, przeciwne, wrogie temu szczęściu. Za każdym razem musiał wysilać się, żeby powiedzieć spokojnie: żyję, jestem szczęśliwy, moje życie będzie jasne i piękne. Wtedy, przy oknie, pośród iskier pędzącego pociągu, łatwo to było powiedzieć, a teraz potrzebny był ogromny wysiłek, żeby oddzielić siebie od tych na pół zastygłych postaci w ogonkach, od wyjącego śmiertelną tęsknotą grudniowego wiatru, od powszechnego niedostatku, od zbliżającej się zagłady. Iwan Iliicz jednego był pewny: jego miłość do Daszy, powab Daszy I radosne samopoczucie, kiedy stał w oknie wagonu i był przez Daszę kochany - w tym było najwyższe dobro w życiu. Przytulna, stara, może za ciasna, ale cudowna świątynia życia drgnęła i zatrzęsła się pod ciosami wojny, kopuła pękła przez całą szerokość, posypały się stare kamienie i oto pośród kurzu, lecącego pyłu i huku walącej się świątyni dwoje ludzi, Iwan Iliicz i Dasza, w radosnym szaleństwie miłości, wbrew wszystkiemu zapragnęli być szczęśliwi. Czy to słuszne? Wpatrując się w mroczną ciemność nocy, w błyskające światełka, słuchając, z jak przejmującym smutkiem poświstuje wiatr, Iwan Iliicz myślał: "Po co mam to przed samym sobą ukrywać - ponad wszystkim jest pragnienie szczęścia. Pragnę go wbrew wszystkiemu - dobrze. Czy mogę skasować ogonki, nakarmić głodnych, powstrzymać wojnę? Nie. Ale jeżeli nie mogę, to czy powinienem także zapaść się w ten mrok, wyrzec się szczęścia? Nie, nie powinienem. Ale czy mogę być, czy będę szczęśliwy?"... Iwan Iliicz przeszedł przez most i już zupełnie nie wiedząc dokąd, szedł wybrzeżem. Tutaj jasno paliły się wysokie, kołysane wiatrem latarnie elektryczne. Po pustej drewnianej jezdni z suchym szelestem leciał pył śnieżny. Okna Pałacu Zimowego były ciemne i puste. Przy pasiastej budce, zasypanej śniegiem, stał olbrzymi wartownik w kożuchu i z karabinem przyciśniętym do piersi. Iwan Iliicz nagle się zatrzymał, popatrzył na okna i jeszcze szybciej ruszył naprzód, z początku walcząc z wiatrem, potem popędzany przez wiatr w plecy. Wydawało mu się, że mógłby teraz powiedzieć wszystkim, wszystkim, wszystkim ludziom jasną, prostą prawdę i wszyscy by w nią uwierzyli. Powiedziałby: "Widzicie, tak dalej żyć nie można - na nienawiści zbudowane są państwa, nienawiść zakreśliła granice, każdy z was - to kłębek nienawiści, twierdza z wycelowanymi we wszystkie strony działami. Żyć - ciasno i straszno. Cały świat dławi się nienawiścią - ludzie,tępią się wzajemnie, płyną rzeki krwi. Mało wam tego? Jeszczeście nie przejrzeli? Chcecie, żeby i tu, w każdym domu, człowiek zarzynał człowieka? Opamiętajcie się, rzućcie broń, znieście granice, otwórzcie drzwi i okna. Wiele jest ziemi pod zboże, łąk dla stad, stoków górskich pod winnice. Niewyczerpane są bogactwa ziemi -dla wszystkich miejsca wystarczy... Czy nie widzicie, że wciąż jeszcze tkwicie w mroku minionych wieków?"... Dorożki w tej dzielnicy miasta nie było. Iwan Iliicz znów przeszedł przez Newę i zagłębił się w krzywe uliczki Petersburskiej Strony. Myśląc mówił na głos, zabłądził wreszcie i szedł na chybił trafił ciemnymi i pustymi ulicami, póki nie wyszedł na wybrzeże jakiegoś kanału. - A to spacer! - Iwan Iliicz odpoczywając stanął, roześmiał się i spojrzał na zegarek. Była punkt piąta. Zza najbliższego rogu skrzypiąc na śniegu wynurzył się duży, otwarty samochód ze zgaszonymi latarniami. Przy kierownicy siedział oficer w rozpiętym płaszczu, jego wąska, wygolona twarz była blada, a oczy, jak u bardzo pijanego - szklane. Za nim drugi oficer w czapce zsuniętej na tył głowy - twarzy jego nie było widać - obiema rękami przytrzymywał długi przedmiot zawinięty w rogożę. Trzeci pasażer był po cywilnemu, z podniesionym kołnierzem palta i w wysokiej, karakułowej czapce. Wstał i schwycił za ramię siedzącego przy kierownicy. Samochód zatrzymał się niedaleko od mostku. Iwan Iliicz widział, jak wszyscy trzej zeskoczyli na śnieg, wyciągnęli pakunek, powlekli go kilka kroków po śniegu, potem z wysiłkiem podnieśli, donieśli do środka mostu, przerzucili przez balustradę i zepchnęli pod most. Oficerowie zaraz wrócili do samochodu, cywil zaś przez jakiś czas patrzył w dół, potem opuszczając kołnierz, biegiem dogonił towarzyszy. Samochód ruszył z całą szybkością i znikł. - I fu, co za licho - powiedział Iwan Iliicz, który cały ten czas stał z zapartym tchem. Poszedł na mostek, ale jakkolwiek wpatrywał się uważnie - w dużym, czarnym, nie zamarzniętym miejscu nic nie było widać, tylko bulgotała cuchnąca i ciepła woda ze ścieku. - Tfu, co za licho - mruknął znów Iwan Iliicz i marszcząc brwi ruszył dalej trotuarem wzdłuż kanału. Na rogu znalazł wreszcie sanki, powożone przez zmarzniętego, zgrzybiałego staruszka-dorożkarza. i kiedy wsiadłszy w nie i zapiąwszy fartuch zamknął oczy - całe ciało bolało go ze zmęczenia. "Kocham - to jest ważne, to jest prawdziwe - pomyślał - jakkolwiek bym postępował, jeżeli to będzie z miłości - to dobrze". Rozdział XXXIV. Pakunek w rogoży, zrzucony przez trzech ludzi z mostu do wody, był ciałem zabitego Rasputina. Żeby zabić tego nieludzko żywotnego i silnego chłopa, trzeba było upić go winem, do którego domieszano cyjankali. potem - strzelić mu w pierś, w plecy i w tył głowy i wreszcie - rozbić głowę kastetem. I mimo wszystko, kiedy jego ciało odnaleziono i wyciągnięto z wody, lekarz orzekł, że Rasputin przestał oddychać dopiero pod lodem. Zabójstwo to było jak gdyby zezwoleniem na wszystko, co się zaczęło dwa miesiące później - zezwoleniem na krew. Rasputin nieraz mówił, że z jego śmiercią upadnie tron i zginie dynastia Romanowów. Widocznie ten dziki i wściekły człowiek miał mętne przeczucie klęski, jakie miewają psy przeczuwające śmierć w domu. i umarł z wielkim trudem - ostatni obrońca tronu, chłop koniokrad, wściekły fanatyk. Po jego śmierci w pałacu nastąpiło złowieszcze zwątpienie, a w całym kraju radość; ludzie winszowali sobie wzajemnie. Mikołaj Iwanowicz pisał do Kati z Mińska: "W noc, kiedy nadeszła wiadomość, oficerowie sztabu naczelnego dowództwa zapotrzebowali do kasyna osiem tuzinów butelek szampana. Żołnierze na całym froncie krzyczą "hura!"... Po kilku dniach w Rosji zapomniano o tym zabójstwie, ale nie zapomniano w pałacu: tam wierzono proroctwu i z ponurą rezygnacją czekano na rewolucję. Piotrogród tajnie został podzielony na odcinki, od wielkiego księcia Siergieja Michajłowicza zażądano karabinów maszynowych, a kiedy odmówił, zamówiono je w Archangielsku i w ilości czterystu dwudziestu sztuk porozmieszczano na strychach, na skrzyżowaniach ulic. Na prasę wywierano mocny nacisk, -gazety wychodziły z połową białych szpalt. Cesarzowa pisała do męża rozpaczliwe listy starając się wzbudzić w nim wolę i hart ducha. Ale cesarz, jak zaczarowany, siedział w Mohylowie pośród wiernych - co do tego nie było wątpliwości - dziesięciu milionów bagnetów. Babskie bunty i narzekania w piotrogrodzkich ogonkach wydawały się mniej straszne niż armie trzech imperiów, napierające na front rosyjski. W tym samym czasie, w tajemnicy przed cesarzem, w Mohylowie szef sztabu naczelnego dowództwa, generał Aleksiejew, przygotowywał plan aresztowania cesarzowej i likwidacji partii niemieckiej. W styczniu, żeby uprzedzić kampanię wiosenną, zarządzono ofensywę na froncie północnym. Bitwa zaczęła się pod Rygą, w mroźną noc. Równocześnie z otwarciem ognia artyleryjskiego - rozpętała się burza śnieżna. Żołnierze posuwali się w głębokim śniegu, pośród wycia zamieci i ognia huraganowo wybuchających pocisków. Dziesiątki samolotów, które wyleciały na teren bitwy, żeby wspierać nacierające oddziały, wiatr spychał do ziemi i we mgle burzy śnieżnej lotnicy kosili karabinami maszynowymi nieprzyjaciół i swoich. Rosja po raz ostatni próbowała rozerwać zaciskający ją żelazny pierścień, po raz ostatni chłopi rosyjscy, odziani w białe całuny, pędzeni polarną zamiecią, walczyli o cesarstwo obejmujące szóstą część świata i o jedynowładztwo. niegdyś budujące i groźne dla świata, a dziś będące tylko zbyt długo trwającym przeżytkiem, historycznym bezsensem, śmiertelną chorobą całego kraju. Dziesięć dni trwała okrutna bitwa, tysiące ludzi legło pod zaspami śnieżnymi. Ofensywa została powstrzymana i zamarła. Front znowu zastygł w śniegach. Rozdział XXXV. Iwan Iliicz liczył, że na święta pojedzie do Moskwy, ale zamiast tego zakłady wysłały go służbowo do Szwecji, skąd wrócił dopiero w lutym; natychmiast wystarał się o trzytygodniowy urlop i zatelegrafował do Daszy, że wyjeżdża dwudziestego szóstego. Przed wyjazdem musiał przez cały tydzień odbywać dyżury w warsztatach. Iwana Iliicza zdumiały zmiany, jakie zaszły w czasie jego nieobecności: dyrekcja zakładów stała się uprzejma i troskliwa jak nigdy, robotnicy zaś do tego stopnia wszyscy byli rozzłoszczeni, że wydawało się, iż lada chwila któryś ciśnie kluczem o ziemie; i krzyknie: "Rzucać robotę" wychodzić na ulice"! Szczególnie podniecały robotników sprawozdania z Dumy Państwowej, gdzie obradowano nad zagadnieniem aprowizacji. Ze sprawozdań tych było widać, że rząd z trudnością zachowując spokój i godność resztkami sił odpiera ataki i że ministrowie cesarscy rozmawiają już nie jak półbogowie, ale ludzkim językiem, i że mowy ministrów i to co mówi Duma, to nieprawda, a istotna prawda jest na ustach wszystkich: złowieszcze i ciemne pogłoski o strajku powszechnym, o załamaniu się w najbliższym czasie frontu i tyłów wskutek głodu i zniszczenia. Podczas ostatniego dyżuru Iwan Iliicz zauważył szczególne zaniepokojenie wśród robotników. Co chwila opuszczali warsztaty i naradzali się, widocznie czekali na jakieś wieści. Kiedy zapytał Wasilija Rublowa, nad czym robotnicy radzą, Waśka nagle narzucił na ramię watowaną kurtkę i wyszedł z warsztatu trzaskając drzwiami. - Strasznie, ścierwo, zły się zrobił Wasilij - powiedział Iwan Rublow - o rewolwer się skądsiś wystarał i nosi w kieszeni. Ale Wasilij wkrótce znów się zjawił i w głębi hali obstąpili go robotnicy zbiegłszy się ze wszystkich warsztatów. - "Oświadczenie dowódcy wojsk petersburskiego okręgu wojskowego, generała-lejtnanta Chabałowa - głośno, z naciskiem zaczął Waśka czytać białą ulotkę. - W ostatnich dniach wydaje się mąkę piekarniom i wypieka się chleb w tej samej ilości co i dawniej"... - Łże, łże! - odezwało się kilka głosów - już trzeci dzień nie wydają chleba... - "Brak chleba nie powinien się dawać odczuć"... - Rozkazał, wydał rozporządzenie! - "A jeżeli w niektórych sklepach chleba nie starczyło, to dlatego, że wielu obawiając się braku chleba skupowało chleb na zapas, na suchary"... - Kto te suchary piecze? Pokaż te suchary! - już z pasją krzyknął czyjś głos. - Jemu samemu warto by wepchnąć suchar w gardło! - Cicho, towarzysze! - krzyknął Waśka - niech nam Chabałow pokaże suchary. Towarzysze, powinniśmy wyjść na ulicę... Z Zakładów Obuchowskich cztery tysiące robotników idzie na Newski... I z Wyborskiej idą baby... Dość już karmili nas oświadczeniami!... - Racja. Niech pokażą chleb! Chcemy chleba!... - Chleba wam nie pokażą, towarzysze. W mieście jest mąki tylko na trzy dni i więcej chleba i mąki nie będzie... Wszystkie pociągi stoją za Uralem... Za Uralem elewatory są pełne zboża... Na stacji w Czelabinsku gnije trzy miliony pudów mięsa... Na Syberii koła smarują masłem śmietankowym... Cały warsztat zahuczał. Waśka podniósł rękę: - Towarzysze... chleba nikt nam nie da. dopóki sami go nie weźmiemy... Idziemy na ulicę, towarzysze, razem z innymi fabrykami, pod hasłem: "Cała władza w ręce Rad!"... - Fajerant!... Rzucać robotę!... Gasić piece!... - krzyczeli robotnicy rozbiegając się po warsztacie. Do Iwana Iliicza podszedł Waśka Rublow. Wąsiki mu drżały. - Idź stąd - powiedział dobitnie - idź. pókiś cały! Iwan Iliicz źle spał resztę tej nocy i obudził go niepokój. Ranek był pochmurny: za oknem na żelazny okap padały krople... Iwan Iliicz leżał starając się zebrać myśli - nie, niepokój nie opuszczał go i drażniąco, jakby prosto w mózg padały krople. "Zamiast czekać do dwudziestego szóstego, trzeba jechać jutro" - pomyślał. Zdjął koszulę, wszedł do wanny, puścił prysznic i stanął pod lodowatymi, siekącymi strumyczkami wody. Przed wyjazdem trzeba było załatwić sporo spraw. Iwan Iliicz spiesznie wypił kawę, wyszedł na ulicę i wskoczył do przepełnionego tramwaju; tu znów poczuł ten sam niepokój. Pasażerowie tak samo jak zawsze ponuro milczeli, chowali nogi, ze złością wyciągali poły ubrania spod sąsiada, pod nogami było błoto, po szybach spływały krople, drażniąco dzwonił dzwonek na przedniej platformie. Naprzeciwko Iwana Iliicza siedział urzędnik wojskowy o nalanej, żółtej twarzy; wygolone jego usta zastygły w krzywym uśmiechu, oczy z niezwykłą dla nich żywością patrzyły pytająco. Przyjrzawszy się Iwan Iliicz zauważył, że wszyscy pasażerowie właśnie tak - ze zdumieniem, pytająco - spoglądają po sobie. Na rogu Wielkiego Prospektu wagon się zatrzymał. Pasażerowie poruszyli się, zaczęli się oglądać, kilku zeskoczyło z platformy. Motorniczy zdjął korbę, wsadził ją za pazuchę granatowego kożucha i uchyliwszy przednie drzwi powiedział ze złym niepokojem: - Wagon dalej nie jedzie. Na Kamiennoostrowskim i na Wielkim Prospekcie, jak okiem sięgnąć, stały wagony tramwajowe. Na chodnikach było czarno - poruszali się ludzie. Gdzieniegdzie z hukiem zasuwano żelazne żaluzje na witrynie sklepu. Padał rzadki, mokry śnieżek. Na dachu jednego wagonu ukazał się człowiek w długim, rozpiętym palcie, zerwał czapkę i widocznie coś krzyknął. Przez tłum przebiegł pomruk "o-o-o-o"... Człowiek w palcie zaczął przywiązywać sznur do dachu tramwaju; znowu wyprostował się i znowu zerwał czapkę. "O-o-o-o"! - potoczyło się przez tłum. Człowiek zeskoczył na jezdnię. Tłum cofnął się i widać było, jak zwarta grupka ludzi ślizgając się po żółtobrudnym śniegu ciągnie za sznur przywiązany do tramwaju. Wagon zaczął się pochylać. Tłum odsunął się, ulicznicy zaczęli gwizdać. Ale wagon za kołysał się i wrócił do równowagi, słychać było, jak stuknęły koła. Wtedy do grupki ciągnących podbiegli ze wszystkich stron ludzie, z niepokojem i w milczeniu zaczęli chwytać za sznur. Wagon znów nachylił się i nagle runął - zabrzęczały szyby. Tłum milcząc w dalszym ciągu, ruszył w kierunku przewróconego wagonu. - Zaczęło się - powiedział z tyłu za Iwanem Iliiczem ten sam urzędnik o żółtej, nalanej twarzy. I zaraz kilka nieśmiałych głosów zaintonowało: Polegliście w boju na życie i śmierć... Po drodze na Newski Iwan Iliicz widział tak samo zdumione spojrzenia, zaniepokojone twarze. Wszędzie, jak małe wiry na rzece, zbierali się dokoła opowiadających chciwi nowin słuchacze. W bramach stali spasieni szwajcarzy, pokojówka wysuwała nos wyglądając na ulicę. Jakiś pan z wypielęgnowaną brodą, z teką, w rozpiętym futrze z tchórzów, rozpytywał stróża: - Powiedzcie no, mój przyjacielu, co tam za tłum? Co się tam właściwie dzieje? - Chleba żądają, buntują się, proszę pana. - Aha! Na rogu stała blada dama trzymając na ręku rachitycznego pieska z obwisłym, trzęsącym się zadkiem; dama pytała wszystkich przechodniów: - Co to za tłum?... Czego oni chcą? - To pachnie rewolucją, łaskawa pani - już wesoło powiedział przechodzący pan w futrze z tchórzów. Wzdłuż chodnika szybko wymachując połami kożuszka szedł robotnik -jego chorowita twarz drgała. - Towarzysze. - odwróciwszy się nagle, krzyknął naderwanym, płaczliwym głosem - długo jeszcze będą pili naszą krew? Oto pulchny oficer-młokos zatrzymał dorożkę i trzymając się dorożkarza za pas patrzył na wzburzone grupy ludzi jak na zaćmienie słońca. - Przyjrzyj się, przyjrzyj! - zaszlochał robotnik przechodząc obok niego. Tłum narastał, zajmował teraz całe ulicę, wydawał niepokojące pomruki i ruszył w kierunku mostu. W trzech miejscach wzniesiono białe chorągiewki. Przechodnie, jak szczapki, po drodze przyłączali się do tego potoku. Przez zamglone, śnieżne i upstrzone śladami Pole Marsowe przegalopowało kilku jeźdźców. Zobaczywszy tłum zawrócili konie i zbliżyli się stępa. Jeden z nich, rumiany pułkownik z rozdzieloną bródką, śmiejąc się zasalutował. W tłumie zaczęto ciężko i posępnie śpiewać. Z mgły Ogrodu Letniego, z ciemnych, nagich gałęzi zerwały się nastraszone wrony, które niegdyś przeraziły zabójców cara Pawła. Iwan Iliicz szedł na przedzie: gardło mu ściskał spazm. Odkaszliwał, ale znowu ulegał wzruszeniu. Doszedłszy do Pałacu Inżynierskiego skręcił na lewo i poszedł na Litiejny. Na prospekt Litiejny z Petersburskiej Strony wlewał się nowy tłum rozciągnąwszy się daleko po moście. Na jego drodze wszystkie bramy były pełne ciekawych, we wszystkich oknach -podniecone twarze. Iwan Iliicz zatrzymał się przy bramie obok starego urzędnika, któremu trzęsły się obwisłe jak u psa policzki. Na prawo, w oddali, w poprzek ulicy stał łańcuch żołnierzy, nieruchomy, wsparty na karabinach. Tłum podchodził, krok jego zwalniał się. W głąb tłumu poleciały wystraszone głosy: "Stójcie, stójcie!"... I natychmiast podniósł się wrzask tysiąca wysokich kobiecych głosów: "Chleba, chleba, chleba!"... - Nie można dopuścić - powiedział urzędnik i surowo, sponad okularów spojrzał na Iwana Iliicza. W tym czasie z bramy wyszli dwaj tędzy stróże i zaczęli wypychać ciekawych. Urzędnik zatrząsł policzkami, jakaś panna w binoklach krzyknęła: "Jak śmiesz, durniu"! Ale bramę zamknęli. Na całej ulicy zaczęto zamykać bramy i klatki schodowe. - Nie trzeba, nie trzeba! - rozległy się przestraszone głosy. Ryczący tłum zbliżał się. Przed tłum wyskoczył młodzieniec o podnieconej twarzy z czerwonymi policzkami, w kapeluszu z szerokim rondem. - Sztandar naprzód, sztandar naprzód! - rozległy się głosy. W tej samej chwili przed łańcuchem żołnierzy zjawił się wysoki, cienki w pasie oficer w przekrzywionej papasze. Przytrzymując futerał na biodrze, krzyczał i można było dosłyszeć: "Mam rozkaz strzelać... Nie chcę rozlewu krwi... Rozejdźcie się"... - Chleba, chleba, chleba! - dziko zawyły głosy... Tłum ruszył na żołnierzy... Obok Iwana Iliicza zaczęli się przeciskać ludzie o błędnych oczach... -Chleba!... Precz!... Ścierwa!... -Jeden upadł i wznosząc pomarszczoną twarz krzyczał nieprzytomnie: - Nienawidzę,... nienawidzę! Nagle -jakby kto rozdarł perkal na ulicy. Od razu wszystko ucichło. Jakiś uczeń objął czapkę, rękami i dał nurka w tłum... Urzędnik podniósł kościstą rękę, żeby się przeżegnać. Salwę dano w powietrze, następnej salwy nie było, ale tłum cofnął się, część rozproszyła się. część zaś ruszyła ze sztandarem na plac Znamieński. Na żółtym śniegu ulicy pozostały czapki i kalosze. Wyszedłszy na Newski Iwan Iliicz znów usłyszał gwar mnóstwa głosów. Był to trzeci pochód, który przeszedł Newę od strony Wasilijewskiej Wyspy. Na chodnikach było pełno wystrojonych kobiet, wojskowych, studentów, ludzi o cudzoziemskim wyglądzie. Jak słup stał oficer angielski o dziecięco różowej twarzy. Do szklanych drzwi sklepów przylepiały się upudrowane sklepowe z czarnymi wstążkami we włosach. A środkiem ulicy, przez całą jej mglistą szerokość, szedł obszarpany, zabłocony, zły tłum robotnic i robotników krzycząc: "Chleba, chleba, chleba!"... Obok chodnika, siedząc bokiem na koźle sanek, dorożkarz mówił do czerwonej, wystraszonej pani: - Niech pani sama osądzi, jakże ja mogę pojechać - szpilki tu nie ma gdzie wetknąć. - Jedź, durniu, nie waż się gadać do mnie!... - Nie, teraz jużem ja nie dureń... Złaź pani z sanek... Przechodnie na chodniku tłoczyli się. wyciągali głowy, pytali zaniepokojeni: - Na Litiejnym zabito podobno stu ludzi? - Kłamstwo... Zastrzelili kobietę w ciąży i starca... - Boże, za co starca? - Wszystkim zarządza Protopopow. A to wariat... - Proszę państwa, nowina... Coś nieprawdopodobnego! - Co?... Co takiego?... - Strajk powszechny... - Co - i woda. i elektryczność?... - Żeby już Pan Bóg dał wreszcie... - Zuchy robotnicy!... - Nie warto się cieszyć - zduszą... - Uważaj pan, żeby pana pierwej nie zdusili, z pańskim wyrazem twarzy... Iwan Iliicz zły, że stracił tak dużo czasu, poszedł załatwić kilka spraw, ale nikogo nie zastał w domu i rozgniewany znów powlókł się Newskim. Ulicą znów jechały sanki, stróże wyszli zamiatać śnieg, na skrzyżowaniu ulic zjawił się wielki człowiek w czarnym, długim płaszczu i wznosił nad podnieconymi myślami obywateli magiczną laseczkę porządku - białą pałeczkę. Przebiegający przez ulicę złośliwy przechodzień oglądając się na policjanta myślał: "Poczekaj no, kochanku, już niedługo". Ale nikomu nie mogło przyjść do głowy, że czas już nadszedł, że ten podobny do kolumny wąsacz z pałeczką był tylko widmem i że jutro zniknie ze skrzyżowania ulic, z życia, z pamięci... - Tielegin, Tielegin! Zatrzymaj się, głuchy cietrzewiu!... Do Iwana Iliicza podbiegł inżynier Strukow, w czapce zsuniętej na tył głowy, z pełnymi ożywienia, wesołymi oczami. - Dokąd idziesz?... Chodźmy do kawiarni... Wziął Tielegina pod rękę i wciągnął do kawiarni. Tu dym cygar wżerał się w oczy. Ludzie w melonikach, w fokowych czapkach, w rozpiętych futrach kłócili się, krzyczeli, zrywali z miejsc. Strukow przecisnął się do okna i śmiejąc się usiadł naprzeciwko Iwana Iliicza. - Rubel spada! - zawołał chwytając się obiema rękami stolika. -Wszystkie papiery spadają na łeb, na szyję. Oto, gdzie jest siła!... Opowiadaj, coś widział... - Byłem na Litiejnym, tam strzelali, ale, zdaje się, w powietrze... - Co ty powiesz o tym wszystkim? - Nie wiem. Moim zdaniem, rząd powinien teraz poważnie się zająć dowozem żywności. - Za późno! - zawołał Strukow uderzając w szklany blat stolika. - Za późno... Zżarliśmy własne kiszki... Dość wojny, basta!... Wiesz, o czym krzyczą po fabrykach? O zwołaniu Rady Delegatów Robotniczych - oto, o czym oni krzyczą. I nie wierzyć nikomu oprócz Rad! - Co ty mówisz? - To już z pewnością koniec, kochanku! Jedynowładztwo runęło... Przetrzyj oczy... To już nie bunt... To nawet nie rewolucja... To początek chaosu... Strasznego chaosu... - Na czole Strukowa, w poprzek, pod kroplami potu, nabrzmiała żyła. - Za trzy dni nie będzie ani państwa, ani armii, ani gubernatorów, ani policjantów... Sto osiemdziesiąt milionów kosmatych ludzi. A czy ty zdajesz sobie sprawę, co to takiego kosmaty człowiek? Tygrysy i nosorożce - to dziecinne zabawki. Komórka organizmu, który uległ rozkładowi - oto, czym jest kosmaty człowiek. To straszne. To tak, jak gdyby w kropli wody: infuzorie pożerały infuzorie. - A, diabli z tobą - powiedział Tielegin - nic takiego nie ma i nie będzie. No tak, będzie rewolucja. Ale to przecież chwała Bogu. - Nie! To, coś dzisiaj widział - to nie rewolucja. To rozkład materii. Rewolucja nadejdzie, poczekaj. Ale ani ja, ani ty jej nie zobaczymy. - A może być i tak - powiedział Iwan Iliicz wstając. - Waśka Rublow - to rewolucja... A ty, Strukow - nie. Zanadto hałasujesz, za bardzo się wymądrzasz. Iwan Iliicz wcześnie wrócił do domu i zaraz położył się spać. Ale spał niedługo - westchnął, przewrócił się na bok i otworzył oczy. Na sufit sypialni padał odblask latarni ulicznej. Pachniało skórą walizki, która stała otwarta na krześle. W walizce tej. kupionej w Sztokholmie, leżał zrobiony ze ślicznej skóry i srebra neseser - prezent dla Daszy. Iwan Iliicz żywił dla niego czułość i codziennie odwijał go z jedwabistego papieru i oglądał. Nawet dokładnie sobie wyobrażał przedział wagonu z długim jak w nierosyjskich pociągach oknem i w przedziale - Daszę w podróżnym kostiumie; na kolanach ma ten pachnący perfumami i skórą przedmiot-znak beztroskiego szczęścia, cudownych podróży. Iwan Iliicz patrzył, jak za oknem w mglistym niebie rozlewało się brudnofioletowym światłem odbicie miasta. I wyraźnie odczuł, z jaką ponurą nienawiścią muszą patrzeć na to światło ci, którzy wyli dzisiaj o chleb. Niemiłe, ciężkie, oziębłe miasto... Mózg i wola kraju... I oto zostało dotknięte śmiertelną chorobą... Dogorywa... Iwan Iliicz wyszedł z domu koło dwunastej. Zamglony i szeroki prospekt był pusty. Padał śnieżek. Za z lekka spotniałą szybą kwiaciarni stał w kryształowej wazie wspaniały bukiet czerwonych róż, osypanych dużymi kroplami wody. Iwan Iliicz z tkliwością spojrzał na kwiaty poprzez padający śnieg. Z bocznej ulicy wyjechał patrol kozacki złożony z pięciu ludzi. Jadący z boku zawrócił konia i kłusem podjechał do chodnika, po którym szli rozmawiając cicho i ze wzburzeniem trzej ludzie w kepi. Ludzie ci zatrzymali się i jeden, mówiąc coś wesoło, wziął kozackiego konia za uzdę. Ruch ten był czymś tak niezwykłym, że Iwanowi Iliiczowi serce zadrgało. Kozak zaś roześmiał się, potrząsnął głową i puściwszy kłusem konia dogonił towarzyszy i odjechał wraz z nimi we mgłę prospektu. Koło wybrzeża Iwan Iliicz zaczął spotykać grupki podnieconych mieszczuchów - widocznie po wczorajszych zajściach nikt się nie mógł uspokoić: naradzano się, powtarzano pogłoski i nowiny - dużo ludzi biegło nad Newę. Tam wzdłuż granitowej balustrady jak czarne mrowisko poruszało się po śniegu kilka tysięcy ciekawych. Przy samym moście hałasowała grupka krzykaczy - krzyczeli do żołnierzy, którzy zagradzając przejście stali w poprzek mostu i wzdłuż aż do końca ledwie widocznego za mgłą i padającym śniegiem. - Po coście most zagrodzili? Puśćcie nas! - Musimy iść do miasta. - To skandal - krępować obywateli... - Most jest do chodzenia, a nie dla was... - Czy jesteście Rosjanie, czy nie?... Puśćcie nas!... Wysoki podoficer z czterema krzyżami Świętego Jerzego chodził od balustrady do balustrady, dzwoniąc dużymi ostrogami. Kiedy rzucono mu z tłumu wyzwisko, zwrócił do krzykaczy ponurą, ospowatą, żółtawą twarz: - Ech - panowie, a tak się wyrażają. - Jego podkręcone wąsy drgały. -Nie mogę pozwolić przechodzić przez most... W razie nieposłuszeństwa będę musiał użyć broni... - Żołnierze nie będą strzelać - zawołali znów krzykacze. , - Postawili cię, dziobatego diabła, psa... Podoficer znów się odwracał i mówił, lecz chociaż głos miał ochrypły i urywany - wojskowy, w słowach jego było to samo co i w słowach wszystkich w te dni - trwożne zdumienie. Krzykacze czuli to, wymyślali i napierali na kordon. Jakiś długi, chudy człowiek w krzywo nałożonych binoklach, z długą szyją owiniętą szalem, nagle powiedział głośno i głucho: - Tamują ruch, wszędzie kordony, mosty zamknięte, znęcają się nad nami. Czy możemy swobodnie chodzić po moście, czy i tego nam już nie wolno? Obywatele, proponuję, żeby nie zwracać uwagi na żołnierzy i iść po lodzie na drugą stronę... - Racja. Po lodzie!... Hura!... - i zaraz kilku ludzi pobiegło do granitowych, pokrytych śniegiem schodów, wiodących do rzeki. Długi człowiek w rozwiewającym się szalu zdecydowanie ruszył naprzód po lodzie wzdłuż mostu. Żołnierze, przechylając się z góry, krzyczeli: - Hej, wróć się, bo będziemy strzelać... Wróć się, długi diable!... Ale on szedł nie odwracając się. Za nim gęsiego, kłusa szło coraz więcej ludzi. Jak groch ześlizgiwali się z wybrzeża na lód i czarnymi sylwetami biegli po śniegu. Żołnierze krzyczeli do nich z mostu, biegnący przykładali ręce do ust i też krzyczeli. Jeden żołnierz wycelował z karabinu, ale inny trącił go w ramię i ten nie wystrzelił. Jak się wyjaśniło później, nikt spośród tych, którzy wyszli na ulicę, nie miał określonego planu, ale kiedy obywatele zobaczyli kordony na mostach i skrzyżowaniach ulic, wszyscy, jak to weszło w zwyczaj od dawna, zapragnęli właśnie tego, co w danej chwili było niedozwolone: przechodzić przez mosty i tłumnie się gromadzić. Rozpalała się i tak już chorobliwa fantazja. Po mieście rozeszła się pogłoska, że wszystkimi tymi rozruchami ktoś kieruje. Pod koniec drugiego dnia Newski zajęły oddziały pułku Pawłowskiego i otworzyły ogień wzdłuż ulicy do grup ciekawych i do poszczególnych przechodniów. Obywatele zaczęli rozumieć, że zaczyna się coś podobnego do rewolucji. Ale gdzie było jej ognisko i kto nią kierował - tego nikt nie wiedział. Nie wiedzieli tego ani dowódca wojska, ani policja. ani tym bardziej dyktator-faworyt. symbirski fabrykant sukna, któremu w swoim czasie w Hotelu Troickim w Symbirsku obywatel ziemski Nauniow rozbił głowę wywalając nim drzwi, to uszkodzenie czaszki i mózgu przyprawiło go o bólę głowy i neurastenię, a później, kiedy powierzono mu rządy nad cesarstwem rosyjskim - o fatalną dezorientację. Ognisko rewolucji było wszędzie, w każdym domu. w głowie każdego z obywateli, wzburzonej fantazją, złością, niezadowoleniem. Ta nieuchwytność ogniska rewolucji była złowieszcza. Policja chwytała widma. W gruncie rzeczy powinna była aresztować dwa miliony czterysta tysięcy mieszkańców Piotrogrodu. Iwan Iliicz cały ten dzień spędził na ulicy - zapewne tak samo jak inni miał dziwne uczucie bezustannego zawrotu głowy. Czuł, jak w mieście wzrastało podniecenie, prawie obłęd - wszyscy ludzie ulegali powszechnemu, masowemu zawrotowi głowy i masa ta, chodząc i niepokojąc się na ulicach, szukała, pragnęła znaku, piorunu, woli, która by oślepiając zlała wszystkich w jeden kłąb. Strzelanina wzdłuż Newskiego mało kogo przerażała. I ludzie po zwierzęcemu skupiali się przy dwóch trupach - kobiety w perkalikowej sukni i starca w szopowym futrze, leżących na rogu ulicy Władimirskiej... Kiedy strzelanina stawała się gęstsza - ludzie rozpraszali się i znów skradali wzdłuż murów. O zmierzchu strzelanina ucichła. Powiał zimny wiatr, oczyścił niebo i w chmurach, zwalonych gromadą za morzem, zapłonął mroczny zachód. Ostry sierp miesiąca zawisnął nisko nad miastem, tam gdzie niebo było czarne jak węgiel. Latarń nie zapalano tej nocy. Okna były ciemne, bramy zamknięte. Wzdłuż mglistego pustkowia Newskiego stały karabiny w kozłach. Na skrzyżowaniach ulic widać było rosłe postacie wartowników. Światło księżyca błyskało to na zwierciadlanej szybie okna, to na szynach, to na stali bagnetu. Było cicho i spokojnie. Tylko w każdym domu nieżywym, owczym głosem słuchawki telefoniczne mruczały zwariowane słowa o wypadkach. Z rana 25 lutego plac Znamieński był pełen wojska i policji. Przed Hotelem Północnym stali konni policjanci na złocistych, cienkonogich, tańczących konikach. Piesi policjanci w czarnych płaszczach ustawili się dokoła pomnika Aleksandra III i grupkami na placu. Koło dworca stali kozacy w przekrzywionych papachach, z trokami siana, brodaci i weseli. Od strony Newskiego widać było brudnoszare płaszcze pawłowców. Iwan Iliicz z walizką w ręku wszedł na kamienny występ wjazdu na dworzec, skąd dobrze było widać cały plac. Pośrodku placu na krwawoczerwonej bryle granitu, na ogromnym koniu, który pod ciężarem jeźdźca opuścił brązową głowę, siedział ciężki jak masyw ziemi cesarz - posępne jego ramiona i okrągła czapeczka pokryte były śniegiem. Do podium pomnika na placu napierały z pięciu ulic tłumy ludzi z krzykiem, gwizdaniem i przekleństwami. Tak samo jak i wczoraj na moście, żołnierze, a w szczególności kozacy, stępa, po dwóch podjeżdżali do napierającego ze wszystkich stron tłumu, wymyślali i odcinali się. W grupach policjantów, ludzi wysokich i ponurych, panowało milczenie i wyraźne niezdecydowanie. Iwan Iliicz dobrze znał ten niepokój oczekiwania rozkazu do bitwy - nieprzyjaciel już siedzi na karku, dla wszystkich jest oczywiste, co trzeba robić, ale z rozkazem zwlekają i minuty ciągną się męcząco. Nagle zabrzęczały drzwi dworca i na schodach ukazał się blady oficer żandarmerii z dystynkcjami pułkownika, w krótkim płaszczu. Wyprostowawszy się obejrzał plac - jasne jego oczy prześliznęły się po twarzy Iwana Iliicza... Lekko zbiegł na dół między rozstępującymi się szeregami kozaków i zaczął coś mówić do esauła podniósłszy do niego bródkę. Esauł słuchał go z krzywym uśmiechem, rozparłszy się w siodle. Pułkownik skinął w kierunku Starego Newskiego i podskakującym krokiem ruszył po śniegu przez plac. Podbiegł do niego prystaw, z ciasno opasanym ogromnym brzuchem, ręka trzęsła mu się przy daszku. A od strony Starego Newskiego wzmagały się krzyki podchodzącego tłumu i wreszcie można było dosłyszeć śpiew. Iwana Iliicza ktoś mocno schwycił za rękaw, jakiś zgorączkowany człowiek bez czapki, z purpurową szramą na brudnej twarzy wdrapawszy się na występ stanął obok niego. - Bracia kozacy! - krzyknął strasznym, załamującym się głosem, jakim się krzyczy przed zabójstwem i krwią, dzikim, stepowym głosem, od którego serce się ściska, szaleństwo przesłania oczy - bracia, zabili mnie... Bracia, ujmijcie się... Mordują! Kozacy odwróciwszy się w siodłach patrzyli na niego w milczeniu. Twarze ich zbladły, oczy się rozszerzały. W tym samym czasie na Starym Newskim czarno i gęsto kołysały się głowy przybyłego tłumu robotników kołpińskich. Wiatr rozwiewał mokry czerwony sztandar. Konni policjanci odjechali od fasady Hotelu Północnego i nagle w ich rękach błysnęły szerokie szable. W tłumie podniósł się niesamowity krzyk. Iwan Iliicz znów zobaczył pułkownika żandarmerii - biegł podtrzymując futerał rewolweru i drugą ręką machał na kozaków. Z tłumu robotników kołpińskich poleciały kawałki lodu i kamienie na pułkownika i konnych policjantów. Cienkonogie, złociste koniki żwawiej zatańczyły. Słabo rozległy się strzały rewolwerowe, pokazały się dymki u stóp pomnika - to policjanci strzelali do robotników. I natychmiast w oddziale kozackim, o dziesięć kroków od Iwana Iliicza, stanęła dęba ruda, z garbatym nosem dońska kobyła; kozak nachyliwszy się ku szyi kobyły smagnął ją, kilkoma skokami podjechał do pułkownika żandarmerii. w galopie dobywszy szabli ciął nią na odlew, i znów osadził kobyłę, aż stanęła dęba. Kozacy całym oddziałem ruszyli na miejsce zabójstwa. Tłumy ludzi przerwawszy kordony rozlały się po placu... Tu i ówdzie rozległy się wystrzały, ale zagłuszył je powszechny krzyk: "Hurra, hurraaa!"... - Tielegin, co ty tu robisz? - Muszę koniecznie wyjechać dzisiaj. Towarowym pociągiem, na parowozie - wszystko mi jedno. - Gwiżdż na to, teraz nie można wyjeżdżać... Kochanku, przecież -rewolucja... - Antoszka Arnoldow, nieogolony, zaniedbany, z czerwonymi powiekami wytrzeszczonych oczu, wpił się palcami w połę palta Iwana Iliicza. - Widziałeś, jak żandarmowi ucięli głowę?... Potoczyła się jak piłka futbolowa - wspaniale!... Głupi, nie rozumiesz - rewolucja! - Antoszka bełkotał jak w malignie. Przyciśnięci przez tłum, stali w pasażu dworca. -Z rana pułki Litewski i Wołyński nie chciały strzelać... Kompania pułku Pawłowskiego wyszła z bronią na ulicę... W mieście bałagan, nikt nic nie rozumie... Na Newskim żołnierze snują się jak muchy, boją się iść do koszar... Rozdział XXXVI. Dasza i Katia w futerkach i wełnianych chustkach narzuconych na głowy szybko szły słabo oświetloną Małą Nikicką. Pod nogami trzeszczały cienkie warstewki lodu. Na oziębione, zielonkawe niebo wschodził dwurogi miesiąc, jasny i wąski. Tu i ówdzie ujadały za bramami psy. Dasza śmiejąc się w wilgotny puszek chustki słuchała, jak chrzęści lód. - Katia, gdyby wynaleźć takie narzędzie i przyłożyć tutaj - Dasza położyła rękę na piersi - można by zapisywać niezwykłe rzeczy... - Dasza cicho zaśpiewała. Katia wzięła ją pod rękę: - No, chodźmy, chodźmy. Po kilku krokach Dasza znów się zatrzymała. - Katia, a czy ty wierzysz, że to rewolucja? W oddali żółto świeciła lampka elektryczna nad bramą Klubu Prawników, gdzie dzisiaj o pół do dziesiątej wieczorem pod wrażeniem wariackich pogłosek z Piotrogrodu frakcja kadetów urządzała zebranie publiczne celem wymiany wrażeń i znalezienia ogólnej zasady postępowania w te pełne niepokoju dni. Siostry wbiegły po schodach na pierwsze piętro i nie zdejmując futer, tylko zsunąwszy chustki, weszły do sali pełnej ludzi słuchających z naprężeniem rumianego, brodatego, tłustego pana, mile gestykulującego dużymi rękami. - ...Wypadki narastają z zawrotną szybkością - mówił pięknym barytonem. - W Piotrogrodzie wczoraj całkowitą władzę oddano generałowi Chabatowowi który rozlepił po mieście następującą odezwę: "W ostatnich dniach w Piotrogrodzie miały miejsce rozruchy połączone z gwałtem i zamachami na życie dygnitarzy wojskowych i policyjnych. Zabraniam wszelkiego gromadzenia się na ulicach. Ostrzegam ludność Piotrogrodu, że wojsko otrzymało rozkaz robienia użytku z broni i niecofania się przed niczym, gdy chodzi o zaprowadzenie porządku w stolicy"... - Kanty! - zahuczał w głębi sali basem jakiś seminarzysta. - ...Odezwa ta, jak należało się spodziewać, przelała czarę cierpliwości. Dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy wszystkich rodzajów broni garnizonu piotrogrodzkiego przeszło na stronę powstańców... Jeszcze nie skończył, gdy sala zatrzęsła się od oklasków. Kilka osób wskoczyło na krzesła i krzyczało coś gestykulując, jakby ich ręce przebijały na wylot stary porządek. Mówca z szerokim uśmiechem patrzył na podnieconą salę - potem podniósł rękę i ciągnął dalej: - Przed chwilą nadesłano telefonogram niesłychanej wagi. - Sięgnął do kieszeni marynarki w kratkę, bez pośpiechu wyciągnął i rozwinął kartkę papieru. - Dzisiaj przewodniczący Dumy Państwowej, Rodzianko, wysłał do cesarza następujący telegram: "Sytuacja poważna. W stolicy anarchia. Rząd sparaliżowany. Transport, aprowizacja i opał zupełnie zdezorganizowane. Na ulicach bezradna strzelanina. Wojska strzelają do siebie. Należy koniecznie powierzyć osobie posiadającej zaufanie kraju utworzenie nowego rządu. Nie można zwlekać. Wszelka zwłoka równa się śmierci, Błagam Boga, żeby w danej chwili odpowiedzialność nie spadła na ukoronowanego". Rumiany pan opuścił kartkę i wesołymi oczami powiódł po sali. Na twarzach wszystkich malowała się niesamowita ciekawość: moskwianie nie pamiętali tak porywającego widowiska. - Stoimy, proszę państwa, na przełomie mającego się dokonać najdonioślejszego zdarzenia naszej historii - ciągnął dalej aksamitnym, donośnym głosem - w danej chwili, być może, tam - wyciągnął rękę jak posąg Dantona - już się spełniły marzenia tylu pokoleń i bolesne cienie dekabrystów zostały pomszczone... - Och, Boże! - nie mogąc wytrzymać jęknął kobiecy głos. - Bo może jutro cała Rosja złączy się w jeden jasny, braterski chór -wolności... - Hura!... Wolność!... - krzyknęły zapalczywe głowy. Przemawiający pan usiadł na krześle i otarł czoło wierzchem dłoni. W końcu stołu powstał wysoki człowiek ze słomianymi, długimi włosami, o wąskiej twarzy, z ryżą, martwą bródką. Nie patrząc na nikogo zaczął mówić drwiącym tonem: - Słyszałem przed chwilą, jak jacyś towarzysze krzyczeli: hura, wolność! Słusznie. Cóż prostszego: aresztować w Mohylowie Mikołaja II, oddać pod sąd ministrów, kopniakami przepędzić gubernatorów, policjantów... Rozwinąć czerwony sztandar rewolucji... Początek dobry... Wedle posiadanych informacji akcja rewolucyjna zaczęła się prawidłowo, energicznie. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa tym razem się nie załamie. Ale właśnie bardzo ładnie mówił przede mną pewien pan. Powiedział on - a może się przesłyszałem - wyrażał całkowite zadowolenie z powodu mającej nastąpić rewolucji i spodziewał się w najbliższej przyszłości złączenia całej Rosji w jeden jasny, braterski chór... Człowiek ze słomianymi włosami wyciągnął chustkę i przyłożył ją do ust, jakby starając się ukryć uśmiech. Ale jego kości policzkowe pokryły się plamami i zakaszlał się podnosząc kościste ramiona. Za Daszą, siedzącą na jednym krześle z siostrą, ktoś zapytał: - Kto to mówi? - Towarzysz Kuźma - odpowiedziano spiesznym szeptem - w 1905 roku był w Radzie Delegatów Robotniczych. Niedawno wrócił z zesłania. - Ja na miejscu przedmówcy poczekałbym trochę z zachwytami - mówił dalej towarzysz Kuźma i nagle jego woskowa twarz stała się zła i zdecydowana - dwanaście milionów chłopów przygotowanych na rzeź znajduje się jeszcze na frontach... Miliony robotników duszą się w suterenach, głodują w ogonkach. Czyż na karkach robotników i chłopów chcecie śpiewać braterskim chórem?... Na sali rozległo się sykanie, ktoś krzyknął oburzony: "To prowokacja"! Rumiany pan wzruszył ramionami i potrząsnął dzwonkiem. Towarzysz Kuźma mówił dalej: - ...Imperialiści wciągnęli Europę w potworną wojnę, klasy burżuazyjne ogłosiły ją za świętą od góry do dołu - wojnę o rynki światowe, o niesłychany tryumf kapitału... Żółci zdrajcy, socjaldemokraci podtrzymali pana pod rączkę, przyznali: tak jest, wojna jest narodowa i święta. Chłopów i robotników popędzono na rzeź... Kto, pytam, kto podniósł głos w te krwawe dni?... - Co on mówi?... Kto to taki?... Zmusić go do milczenia! - rozległy się gniewne głosy. Powstał hałas. Niektórzy zerwali się z miejsc gestykulując. - ...Godzina wybiła... Płomień rewolucji powinien przerzucić się w sam środek warstwy robotniczej i chłopskiej... Dalej już nic nie można było usłyszeć z powodu hałasu na sali. Kilku ludzi w ubraniach wizytowych podbiegło do stołu. Towarzysz Kuźma zszedł z estrady i zniknął za drzwiami. Na jego miejscu pojawiła się słynna działaczka pedagogiczna. - Oburzające przemówienie przedmówcy... W tej chwili tuż nad uchem Daszy szepnął ktoś wzruszonym i czułym głosem: - Witaj, kochanie moje... Dasza, nawet nie odwracając się, szybko wstała - w drzwiach stał Iwan Iliicz. Spojrzała na niego: "Najśliczniejszy na świecie, własny człowiek". Tielegin znów, jak mu się to nieraz zdarzało, był wstrząśnięty tym, że Dasza zupełnie nie jest taka, jaką sobie wyobrażał, ale nieskończenie piękniejsza: gorący rumieniec oblał jej policzki, niebieskoszare oczy były przejrzyste, bezdenne jak dwa jeziora. Była doskonała, bez zarzutu. Dasza powiedziała cicho: - Witaj! - wzięła go pod rękę i wyszli na ulicę. Na ulicy Dasza przystanęła i uśmiechając się patrzyła na Iwana Iliicza. Westchnęła, wyciągnęła ręce i pocałowała go w usta. Pachniało od niej futrem i kobiecym czarem gorzkawych perfum. Dasza, milcząc, znów wzięła go pod rękę i poszli po chrzęszczących płytkach lodu, błyszczących od światła księżycowego sierpa, wiszącego nisko w głębi ulicy, w czarnozielonej otchłani nieba. - Ach, jak ja ciebie kocham! Jak ja na ciebie czekałam... - Nie mogłem, wiesz... - Nie gniewaj się, że pisałam do ciebie złe listy - ja nie umiem pisać... Iwan Iliicz zatrzymał się i patrzył w jej podniesioną ku niemu, uśmiechającą się w milczeniu, miłą twarz. Była szczególnie miła i prosta w wełnianej chustce, spod której ciemniały pasma brwi. Ostrożnie przyciągnął do siebie Daszę, przytuliła się do niego, wciąż patrząc w oczy. Znów pocałował ją i znowu poszli przed siebie. - Na długo przyjechałeś? - Nie wiem - takie wypadki... - Tak, przecież to - rewolucja. - A czy ty wiesz, że ja przyjechałem na parowozie... - Wiesz co... - Dasza zaczęła iść w nogę z Iwanem Iliiczem patrząc na czubki swoich butów... - Co? - Ja teraz pojadę z tobą - do ciebie... Iwan Iliicz nie odpowiedział. Dasza czuła tylko, jak kilka razy próbował głęboko wciągnąć w siebie powietrze i nie mógł. Rozczuliła się i żal jej się go zrobiło. Rozdział XXXVII. Następny dzień był godny uwagi dlatego, że potwierdzał pojęcie względności czasu. A więc dorożkarz wiozący Iwana Iliicza z hotelu na Twerskiej do zaułka Arbackiego wiózł go w przybliżeniu półtora roku. "Nie, panie, minęły czasy, kiedy się jeździło za pół rubelka - mówił dorożkarz - w Piotrogrodzie zdobyli wolność. Nie dziś, to jutro i w Moskwie będziem wolność zdobywali. O, stoi policjant. Warto by podjechać do tego psiego syna i batem wychlastać po pysku. Poczekaj pan, ze wszystkimi się rozprawimy". W drzwiach stołowego Iwana Iliicza oczekiwała Dasza. Miała na sobie biały szlafroczek, jej popielate włosy były naprędce związane. Pachniała świeżą wodą. Dzwon czasu uderzył, czas się zatrzymał. Był on wypełniony słowami Daszy, śmiechem, jej błyszczącymi w słońcu poranka lekkimi włosami. Iwan Iliicz odczuwał niepokój nawet wtedy, kiedy Dasza odchodziła na drugi koniec stołu. Dasza otwierała drzwiczki kredensu, podnosiła ręce, ześlizgiwały się z nich szerokie rękawy szlafroczka. Iwan Iliicz myślał, że to niemożliwe, żeby ludzie mieli takie ręce, tylko dwa białe ślady po szczepieniu ospy świadczyły, że to jednak są ludzkie ręce. Dasza wyjmowała filiżankę i odwracając jasnowłosą głowę mówiła coś zadziwiającego i śmiała się. Zmusiła Iwana Iliicza do wypicia kilku filiżanek kawy. Mówiła jakieś słowa i Iwan Iliicz mówił jakieś słowa, ale widocznie słowa ludzkie posiadały sens tylko w czasie upływającym zwyczajnie - dzisiaj słowa nie miały sensu. Jekatierina Dmitrijewna, siedząca razem z nimi w stołowym, słuchała, jak Tielegin i Dasza wyrażając wielkie zdziwienie i natychmiast o nim zapominając mówili niesłychane bzdury na temat kawy, rewolucji, jakiegoś skórzanego neseseru, ściętej w Piotrogrodzie głowy, włosów Daszy, rudawych - jakie to dziwne - w jasnym świetle słońca. Pokojówka przyniosła gazety. Jekatierina Dmitrijewna rozwinęła "Russkije Wiedomosti", wydała okrzyk i zaczęła na głos czytać doniosłe rozporządzenie cara, rozwiązujące Dumę Państwową. Daszę i Tielegina strasznie to zdziwiło, ale Jekatierina Dmitrijewna zaczęła potem czytać "Russkije Wiedomosti" po cichu. Dasza powiedziała do Tielegina: "Chodźmy do mnie" - i zaprowadziła go ciemnym korytarzykiem do swojego pokoju. Wszedłszy tam powiedziała z pośpiechem: - Czekaj, czekaj, nie patrz - i schowała coś białego do szuflady komody. Iwan Iliicz po raz pierwszy w życiu zobaczył pokój Daszy - jej toaletę z mnóstwem niepojętych przedmiotów; wąskie, białe łóżko z dwiema poduszkami - dużą i małą. Na dużej Dasza spała, a małą zasypiając kładła pod łokieć; następnie przy oknie - duży fotel z rzuconą na oparcie wełnianą chustką. Dasza powiedziała Iwanowi Iliiczowi, żeby usiadł na fotelu, przysunęła stołeczek, sama usiadła naprzeciwko, wsparła podbródek na rękach i bez zmrużenia oczu patrząc w twarz Iwana Iliicza kazała mu mówić, jak ją kocha. Dzwon czasu wydzwonił drugą chwilę. - Dasza, gdyby mi dano wszystko, co jest - powiedział Tielegin - całą ziemię, mnie by przez to nie było lepiej - rozumiesz? - Dasza skinęła głową. - Jeżeli jestem sam, to na cóż ja jestem samemu sobie potrzebny, prawda?... Na co? - Dasza skinęła głową. - Jeść, chodzić, spać - po co? Na co mi te ręce, nogi?... Cóż z tego, gdybym, powiedzmy, był bajecznie bogaty... Ale czy ty sobie wyobrażasz - jakie to smutne być samotnym? - Dasza skinęła głową. - Ale teraz, kiedy ty siedzisz ot tak... Teraz mnie już nie ma... Czuję tylko - to ty, szczęście. Ty - to wszystko, ty jesteś moja... Patrzę na ciebie i w głowie mi się kręci - czy ty naprawdę oddychasz, żyjesz, czyś ty -moja?... Dasza, czy ty rozumiesz cośkolwiek? - Pamiętam - powiedziała Dasza - siedzieliśmy na pokładzie, wiał wietrzyk, w szklankach błyszczało wino i wtedy poczułam nagle, że płyniemy ku szczęściu... - A pamiętasz, tam były błękitne cienie? Dasza mrugnęła oczami i zaraz zaczęło jej się wydawać, że ona też pamięta jakieś piękne, błękitne cienie. Przypomniała sobie rybitwy lecące za statkiem, niewysokie brzegi, w oddali na wodzie błyszczącą drogę słoneczną, która, jak jej się zdawało, rozleje się w końcu w niebieskie, błyszczące morze szczęścia. Dasza przypomniała sobie nawet, jaką suknię miała wtedy na sobie... Ile długich lat upłynęło od tego czasu!... Ujęła ręce Iwana Iliicza, ukryła w nich twarz, westchnęła i Iwan Iliicz poczuł wtedy pod palcami krople łez. Wieczorem Jekatierina Dmitrijewna przybiegła z Klubu Prawników przejęta i rozradowana i opowiedziała: - W Piotrogrodzie całkowitą władzę objął komitet Dumy, ministrowie aresztowani, ale krążą bardzo niepokojące pogłoski: powiadają, że car opuścił kwaterę główną i na uśmierzenie Piotrogrodu idzie generał Iwanow z całym korpusem... A tutaj jutro wyznaczono szturm na Kreml i na arsenał... Iwanie Iliiczu, przybiegnę do pana jutro z Daszą, żeby przyjrzeć się rewolucji... Rozdział XXXVIII. Z okna hotelu widać było, jak w dole po wąskiej ulicy Twerskiej powolnym, czarnym potokiem posuwa się tłum - poruszają się głowy, czapki, czapki, chustki, żółte plamy twarzy. We wszystkich oknach -ciekawi, na dachach - malcy. Jekatierina Dmitrijewna, w podniesionej do brwi woalce, mówiła stojąc przy oknie i chwytając gorącymi palcami za ręce to Daszę, to Tielegina: - Jakie to straszne!... Jakie to straszne!... - Jekatierino Dmitrijewno, zapewniam panią, że nastrój w mieście jest jak najspokojniejszy - mówił Iwan Iliicz. - Przed przyjściem pani byłem na Kremlu - tam prowadzone są pertraktacje, najprawdopodobniej arsenał zostanie oddany bez jednego wystrzału... - Ale po co oni tam idą?... Niech pan popatrzy, ile ludzi... Co oni chcą robić? Dasza patrzyła na falujący potok głów, na zarysy dachów i wież. Ranek był mglisty i miękki. W oddali, nad złotymi kopułami soborów Kremla, nad rozkraczonymi orłami na spiczastych wieżach krążyły stada kawek. Daszy zdawało się, że jakieś wielkie rzeki złamały lody i rozlewają się po ziemi i że ona wraz z ukochanym przez nią człowiekiem została porwana przez ten potok i teraz - trzeba tylko mocno trzymać go za rękę, tylko kochać. Serce biło jej niepokojem i radością jak ptakowi na wysokości. - Ja chcę wszystko widzieć, chodźmy na ulicę - powiedziała Katia. Brudnoceglasty budynek z kolumnami przypominającymi butelki, cały oblepiony słupkami, balkonikami i wieżyczkami - sztab główny rewolucjonistów - rada miejska - był udekorowany czerwonymi sztandarami. Czerwone pasy otaczały kolumny, wisiały nad głównym wejściem. Przed gankiem na zamarzniętej jezdni stały cztery szare armaty na wysokich kołach. Na ganku siedzieli zgarbieni żołnierze z obsługi karabinów maszynowych; do epoletów mieli przyczepione czerwone pęczki wstążeczek. Wielkie tłumy ludzi patrzyły z wesołym strachem na czerwone sztandary, na czarne od kurzu okna rady. Kiedy na balkoniku nad gankiem pojawiła się mała jak chrabąszcz, podniecona figurka i wymachując rękami coś bezdźwięcznie krzyczała - w tłumie rozlegał się radosny ryk. Napatrzywszy się na sztandary i armaty tłum odchodził po zżartym przez odwilż, brudnym śniegu przez głębokie arkady Twerskiej na plac Czerwony, gdzie przy bramie Spaskiej i Nikolskiej oddziały wojskowe, które się przyłączyły do powstania, prowadziły pertraktacje z przedstawicielami pułku rezerwowego, zamkniętego w Kremlu. Katia, Dasza i Tielegin, wmieszani w tłum, doszli pod sam ganek rady. Od Twerskiej po całym placu słychać było coraz głośniejszy krzyk. Czapki wzlatywały w górę. - Towarzysze, odsuńcie się... Towarzysze, postępujcie zgodnie z prawem ! - rozległy się młode, podniecone głosy. Przez niechętnie rozstępujący się tłum z trudem przedzierali się na ganek rady wymachując karabinami czterej uczniowie gimnazjalni i ładna, rozczochrana panienka z szablą w ręku. Prowadzili dziesięciu aresztowanych policjantów, wąsatych chłopów ogromnego wzrostu, ze związanymi z tyłu rękoma, ze spuszczonymi, ponurymi twarzami. Na przedzie szedł prystaw, bez czapki; na jego sinawej, wygolonej twarzy czerniała koło skroni skrzepła krew; jasnymi, żółtymi oczami spiesznie przebiegał po uśmiechających się twarzach tłumu; epolety na płaszczu miał zerwane razem z suknem. - Doczekaliście się, gagatki - mówiono w tłumie. - Naznęcali się nad nami - dość już... - Dosyć rządzili... - Przeklęte plemię!... Salcesony!... - Warto by ich złapać i pomęczyć... - Chłopaki, brać ich!... - Towarzysze, towarzysze, przepuśćcie, zachowujcie porządek rewolucyjny! - krzyczeli uczniowie zerwanymi głosami; popychając policjantów wbiegli na ganek rady i zniknęli w wielkich drzwiach. Przecisnęło się za nimi kilka osób, w ich liczbie - Katia, Dasza i Tielegin. W wysokim, słabo oświetlonym hallu siedzieli w kucki na mokrej podłodze żołnierze obsługi karabinów maszynowych. Student o pulchnych policzkach, ogłupiały widać z krzyku i zmęczenia, krzyczał rzucając się do wszystkich wchodzących: - O niczym nie chcę wiedzieć! przepustka!... Niektórzy pokazywali mu przepustki, niektórzy po prostu machnąwszy ręką wchodzili po szerokich schodach na pierwsze piętro. Na pierwszym piętrze, na szerokich korytarzach siedzieli i leżeli pod ścianami zakurzeni, śpiący i milczący żołnierze nie wypuszczając z rąk karabinów. Jedni leniwie jedli chleb, inni pochrapywali kuląc nogi w owijaczach. Obok tłoczyli się ciekawi, czytając dziwaczne napisy na kartkach przybitych do drzwi, oglądając się na biegających z pokoju do pokoju, podnieconych w najwyższym stopniu, ochrypłych komisarzy. Katia, Dasza i Tielegin napatrzywszy się na wszystkie te cudeńka przeciskali się do sali z dwustronnym światłem, z wyblakłopurpurowymi zasłonami na ogromnych oknach, z obitymi purpurą, półkolistymi ławami amfiteatru. Na przedniej ścianie dwusążniowymi, czarnymi łatami ziały puste, złocone ramy portretów cesarskich, przed nimi w odrzuconym, brązowym płaszczu stała marmurowa Katarzyna przyjaźnie i chytrze uśmiechając się do swego ludu. Na ławach amfiteatru siedzieli zmęczeni ludzie z podpartymi głowami, pociemniali, zarośnięci. Kilku spało położywszy głowy na pulpitach. Niektórzy od niechcenia zdzierali skórkę z kiełbasy, jedli chleb. W dole, przed uśmiechającą się Katarzyną, przy zielonym stole ze złotymi frędzlami, siedzieli w czarnych koszulach, w postrzępionych marynarkach młodzi ludzie o zmizerowanych twarzach z wystającymi kośćmi policzkowymi. Między nimi był jeden rudobrody i długowłosy. - Dasza! Widzisz, towarzysz Kuźma przy stole - powiedziała Katia. Do towarzysza Kuźmy w tej chwili podbiegła truchcikiem krótko ostrzyżona panienka o ostrym nosie i zaczęła coś szeptać. Słuchał nie odwracając się, jedząc jajko, potem wstał i sykając przez zęby powiedział: - Prezydent miasta, Guczkow, po raz drugi oświadczył, że robotnikom broń nie zostanie wydana. Proponuję bez dyskusji przegłosować protest przeciwko działalności Komitetu Rewolucyjnego. Tielegin dowiedział się wreszcie (zapytawszy małego sztubaka, z przejęciem palącego papierosa), że tu, w sali Katarzyny, odbywa się już drugą dobę bez przerwy posiedzenie Rady Delegatów Robotniczych. W południe żołnierze z pułku rezerwowego, siedzący na Kremlu, zobaczywszy dym z kuchni polowych na placu Czerwonym - poddali się i otworzyli bramę. Po całym placu rozległy się krzyki, czapki poleciały w górę. Na miejsce kaźni, gdzie leżał niegdyś nagi, w owczej masce, z błazeńską piszczałką na brzuchu, zabity Dmitrij Samozwaniec, skąd obwieszczano wstąpienie na tron i gdzie strącano carów, skąd odczytywane były wszystkie wolności i wszystkie niewole ludu rosyjskiego, na ten mały pagórek, wiele razy zarastający łopianami i znów oblewany krwią, wszedł żołnierzyk w lichym płaszczu i kłaniając się, i obiema rękami nasuwając na uszy papachę zaczął mówić coś niezrozumiałego i zagmatwanego - w panującym hałasie nikt go nie słyszał. Żołnierzyk był zupełnie niepozorny, wygrzebany przez ostatnią mobilizację z nikomu nie znanego zakątka -jednakże jakaś pani w przekrzywionym kapeluszu z piórkami zaczęła go ściskać, potem ściągnięto go z miejsca kaźni, wzięto na ręce i z krzykiem poniesiono. W tym czasie na Twerskiej, na wprost domu generała-gubernatora, jakiś zuch z tłumu wdrapał się na pomnik Skobielewa i przywiązał mu do szabli kawałek czerwonego materiału. Krzyczano "hura"! Kilka zagadkowych osobistości przedostało się z zaułka do lokalu tajnej policji i słychać było, jak tam wylatywały szyby, potem pokazał się dym. Krzyczano "hura"! Na bulwarze Twerskim pod pomnikiem Puszkina znana pisarka, zalewając się łzami, mówiła o jutrzence nowego życia i potem przy pomocy jakiegoś sztubaka wetknęła w rękę stojącemu w zamyśleniu Puszkinowi czerwoną chorągiewkę. W tłumie krzyczano - "hura"! Całe miasto było jak pijane przez cały ten dzień. Do późnej nocy nikt nie szedł do domu, zbierano się grupkami, rozmawiano, płakano z radości, ściskano się, czekano na jakieś depesze. Po trzech latach przygnębienia, nienawiści i krwi przelała się przez brzegi filisterska dusza miasta. Katia, Dasza i Tielegin wrócili do domu o zmierzchu. Okazało się, że pokojówka Liza wyszła na bulwar Prieczystieński na mityng, kucharka zaś zamknęła się w kuchni i ryczy głuchym głosem. Katia z ledwością wymogła na niej, żeby otworzyła drzwi: - Co wam jest, Marfuszo? - Cara naszego zabi-i-ii-li - wyjąkała zakrywając ręką tłuste, napuchnięte od płaczu usta. Czuć od niej było spirytusem. Co za głupstwa mówicie - z irytacją powiedziała Katia - nikt go nie zabijał. Postawiła czajnik na gazie i poszła nakrywać do stołu. Dasza leżała w salonie na kanapie, w nogach jej siedział Tielegin. Dasza powiedziała: - Mój kochany, gdybym przypadkiem zasnęła, obudź mnie, kiedy będzie herbata - mam wielką ochotę na herbatę. Przekręciła się, położyła dłonie pod policzek i powiedziała już sennym, dziecięcym głosem: - Bardzo cię kocham. W półmroku zmierzchu bielała chustka, którą się Dasza okryła. Oddechu Daszy nie było słychać. Iwan Iliicz siedział nie poruszając się - jego serce było pełne szczęścia. W głębi pokoju ukazało się światło w szczelinie drzwi, potem drzwi się otwarły, weszła Katia, usiadła obok Iwana Iliicza na wałku kanapy, objęła kolana i po chwili milczenia zapytała półgłosem: - Dasza zasnęła? - Prosiła, żeby ją obudzić na herbatę. , - A w kuchni Marfusza ryczy, że cara zabili. Iwanie Iliiczu, co będzie?... Odnoszę takie wrażenie, jakby wszystkie tamy zostały zerwane... I serce mnie boli: niepokoję się o Mikołaja Iwanowicza... Mój przyjacielu, niech pan będzie łaskaw jutro wczesnym rankiem wysłać do niego depeszę... Niech mi pan powie - kiedy pan ma zamiar wyjechać z Daszą do Piotrogrodu? Iwan Iliicz nie odpowiedział. Katia odwróciła do niego głowę, uważnie wpatrzyła się w jego twarz dużymi, zupełnie takimi samymi jak Daszy, ale bardziej kobiecymi, poważnymi oczami, uśmiechnęła się łagodnie i smutnie, westchnęła, przyciągnęła do siebie Iwana Iliicza i pocałowała go w czoło. Następnego dnia całe miasto od rana wyległo na ulicę. Po Twerskiej, wśród gęstwy tłumu, przy nie milknących okrzykach - hura! - jechały platformy ciężarowe z żołnierzami, najeżone bagnetami i szablami. Na turkoczących armatach jechali wierzchem malcy. Na brudnych kupach śniegu, wzdłuż chodników, stały pilnując porządku młode panienki z obnażonymi szablami i wyrazem naprężenia na twarzyczkach i sztubacy nie znający litości - była to milicja ochotnicza. Sklepikarze wchodząc po drabinkach strącali z szyldów orły cesarskie. Jakieś suchotnicze dziewczęta - robotnice z fabryki tytoniu - chodziły po mieście z portretem Lwa Tołstoja, który spod zasępionych brwi surowo spoglądał na wszystkie te cuda. Wydawało się, że już niemożliwa jest wojna i nienawiść; wydawało się, że trzeba jeszcze tylko na jakiejś wysokiej dzwonnicy wywiesić czerwony sztandar - a cały świat zrozumie, że wszyscy jesteśmy braćmi, że nie ma żadnych sił na świecie - jedynie radość, wolność, miłość, życie... Kiedy depesze przyniosły wstrząsającą wieść o abdykacji cara i o zdaniu rządów Michałowi, i z kolei o jego zrzeczeniu się korony - nikt nie był szczególnie wstrząśnięty: wydawało się, że w owe dni należy się spodziewać jeszcze większych cudów. Nad nierównymi liniami dachów, nad pomarańczowym zachodem, w przejrzystej otchłani nieba błyszczała gwiazda. Nagie gałęzie lip czerniały nieruchomo. Pod nimi było zupełnie ciemno, chrzęściły zamarznięte kałuże na chodniku. Dasza zatrzymała się i nie wysuwając złączonych rąk, którymi trzymała Iwana Iliicza pod rękę, patrzyła przez niskie ogrodzenie na palące się światło w starym, głębokim okienku cerkwi Nikoły na Kurzych Łapkach. Cerkiewka i jej obejście stały w cieniu, pod lipami. Daleko trzasnęły drzwi i przez podwórze cerkiewne przeszedł chrzęszcząc filcowymi butami niski człowieczek w długim aż do ziemi palcie, w kapeluszu w kształcie grzyba. Słychać było, jak zabrzęczał kluczami i zaczął bez pośpiechu wchodzić na dzwonnicę. - Dzwonnik poszedł dzwonić - szepnęła Dasza i podniosła głowę. Na pozłocie małej kopuły dzwonnicy leżał odblask zachodu. Bumm - uderzył dzwon, trzysta lat wzywający mieszkańców do spokoju ducha przed snem. Dasza przeżegnała się. Iwan Iliicz momentalnie przypomniał sobie kapliczkę i na jej progu cicho płaczącą kobietę w białej świtce, z nieżywym dzieckiem na kolanach. Mocno przycisnął łokciem rękę Daszy. Dasza spojrzała na niego jakby pytając - co? Kiedy przyjrzała się -usta jej spoważniały: - Chcesz? - zapytała pośpiesznym szeptem. - Tutaj, zaraz? Iwan Iliicz szeroko się uśmiechnął. Dasza nachmurzyła się, zatupała bótami, zaczęła patrzeć w bok. - Nie ma w tym nic śmiesznego - kiedy się idzie pod rękę z człowiekiem, którego się kocha najbardziej na świecie, i widzi światło w okienku -wstąpić i wziąć ślub... - Dasza pomyślała chwilę i znów wzięła Iwana Iliicza pod rękę. - Ale ty mnie rozumiesz? Rozdział XXXIX. Obywatele, żołnierze wolnej odtąd armii rosyjskiej, przypadł mi niezwykły zaszczyt złożenia wam życzeń z okazji radosnego święta: łańcuchy niewoli zerwane. W trzy dni, bez przelania kropli krwi, naród rosyjski dokonał największej w świecie rewolucji. Ukoronowany car Mikołaj zrzekł się tronu, carscy ministrowie aresztowani, Michał, następca tronu, sam odrzucił koronę, będącą dla niego ciężarem ponad siły. Obecnie całkowita władza należy do ludu. Na czele państwa stanął Rząd Tymczasowy w tym celu, aby w możliwie najkrótszym czasie ogłosić wybory do Wszechrosyjskiego Zgromadzenia Konstytucyjnego na podstawie bezpośredniego, powszechnego, równego i tajnego głosowania... Od dzisiaj - niech żyje Rewolucja Rosyjska, niech żyje Zgromadzenie Konstytucyjne, niech żyje Rząd Tymczasowy!... - Huraaa! - zaryczał przeciągle tysiącgłosy tłum żołnierzy. Mikołaj Iwanowicz Smokownikow wyjął z kieszeni zamszowego frencza dużą chustkę koloru ochronnego i otarł szyję, twarz i brodę. Mówił stojąc na skleconej z desek trybunie, na którą trzeba było włazić po kładce. Za jego plecami stał dowódca batalionu, Tietkin, niedawno mianowany podpułkownikiem - na jego opalonej twarzy z krótką brodą, z mięsistym nosem, malowała się naprężona uwaga. Kiedy rozległo się "hura"! - z zakłopotaniem podniósł rękę do daszka. Przed trybuną, na równym polu z czarnymi roztopami i brudnymi plamami śniegu, stali żołnierze, dwa tysiące ludzi, bez broni, w stalowych hełmach, w pogniecionych płaszczach, i słuchali z otwartymi ustami zadziwiających słów, które mówił im purpurowy jak indyk pan. Daleko w szarej mgiełce sterczały opalone kominy wsi. Za nią zaczynały się pozycje niemieckie. Kilka nastroszonych wron leciało przez to posępne pole. - Żołnierze - ciągnął dalej Mikołaj Iwanowicz wyciągając przed siebie rękę z rozcapierzonymi palcami, przy czym krew uderzyła mu do szyi. - Jeszcze wczoraj byliście szeregowymi, niemym stadem, które carska kwatera główna rzucała na rzeź... Nie pytano was, za co macie umierać... Bito was za przewinienia i bez sądu rozstrzeliwano. (Podpułkownik Tietkin zakaszlał, przestąpił z nogi na nogę, ale milczał i znów nachylił głowę słuchając uważnie). Ja, wyznaczony przez Rząd Tymczasowy komisarz armii frontu zachodniego, oświadczam wam - Mikołaj Iwanowicz zacisnął palce jakby chwytając uzdę - odtąd nie ma szeregowych. Znosi się tę nazwę. Odtąd wy, żołnierze, jesteście równoprawnymi obywatelami państwa rosyjskiego: nie ma już różnicy między szeregowym a dowódcą armii. Tytuły - wasza wielmożność, wasza ekscelencjo -znosi się. Mówicie odtąd: "dzień dobry, panie generale" albo "nie, panie generale", "tak, panie generale". Salutowanie oficerom znosi się bez względu na rangę. Możecie witać się z generałem nawet uściskiem dłoni, jeżeli będziecie mieli na to ochotę... - Ho, ho, ho - wesoło zaśmiali się żołnierze. - I wreszcie to, co najważniejsze: dawniej wojnę toczył rząd carski, dzisiaj toczy ją naród - wy. Dlatego Rząd Tymczasowy proponuje wam stworzyć we wszystkich armiach komitety żołnierskie -kompanijne, batalionowe, pułkowe itd., aż do komitetów armij... Wybierajcie do komitetów towarzyszy, którym ufacie!... Odtąd palec żołnierza będzie wodzić po mapie wojennej razem z ołówkiem naczelnego wodza... Żołnierze, winszuję wam najważniejszej zdobyczy rewolucji!... Krzyki - huraaa! - znów rozległy się po całym polu. Tietkin stał na baczność salutując. Twarz mu poszarzała. Z tłumu zaczęto krzyczeć: - A kiedy będzie pokój z Niemcem? - Ile mydła będą wydawać na osobę? - Ja w sprawie urlopu. Co powiedziano? - Panie komisarzu, a jakże to teraz będzie u nas - króla wybiorą czy co? Kto będzie wojował? Żeby lepiej odpowiadać na pytania, Mikołaj Iwanowicz zszedł z mównicy i zaraz otoczyli go podnieceni żołnierze. Podpułkownik Tietkin wsparłszy się łokciami o poręcz trybuny patrzył, jak w tłumie stalowych hełmów posuwała się kręcąc i oddalając wystrzyżona głowa i tłusty kark komisarza wojskowego. Jeden z żołnierzy, ryżawy, radośnie zły, w narzuconym płaszczu (Tietkin dobrze go znał - z kompanii łączności), złapał Mikołaja Iwanowicza za pasek frencza i biegając wokoło oczami zaczął wypytywać: - Panie komisarzu wojskowy, pan do nas słodko mówił, myśmy pana słodko słuchali... Teraz niech mi pan odpowie na moje pytanie... Żołnierze podnieśli radosny gwar i ciaśniej się skupili. Podpułkownik Tietkin zasępił się i z zakłopotaną miną zszedł z trybuny. - Zadam panu takie pytanie - mówił żołnierz prawie dotykając czarnym palcem nosa Mikołaja Iwanowicza - otrzymałem z domu list, że w domu zdechła krowina, konia nie mam i moja żona poszła z dziećmi w świat po prośbie... Znaczy się, teraz macie prawo rozstrzelać mnie za dezercję czy nie? - pytam pana... - Jeżeli interes osobisty jest dla was droższy niż wolność - zdradźcie ją, zdradźcie jak Judasz, i Rosja rzuci wam w oczy: nie jesteście godni być żołnierzem armii rewolucyjnej... Idźcie do domu! - ostro krzyknął Mikołaj Iwanowicz. - A pan nie krzycz na mnie! - Ktoś ty taki, żeby na nas krzyczeć!... - Żołnierze - Mikołaj Iwanowicz wspiął się na palce - tu zachodzi nieporozumienie... Pierwszym obowiązkiem rewolucji, proszę panów, jest dochowanie wierności naszym sprzymierzeńcom... Wolna, rewolucyjna armia rosyjska ze świeżymi siłami powinna runąć na najgorszego wroga wolności, imperialistyczne Niemcy... - A tyś sam karmił wszy w okopach? - rozległ się czyjś szorstki głos. - On ich nie widział, jak żyje... - Podaruj mu ze trzy na rozpłodek... - Ty nam nie gadaj o wolności, ale o wojnie - my trzy lata wojujemy... Dobrze wam tam na tyłach brzuchy hodować, a my chcemy wiedzieć, jak skończyć wojnę... - Żołnierze - zawołał znowu Mikołaj Iwanowicz - sztandar rewolucji został wzniesiony, wolność i wojna aż do ostatecznego zwycięstwa... - A to ci dureń... - A toć my trzy lata wojujemy, a zwycięstwa nie oglądaliśmy... - I po co w takim razie cara wypędzili?... - Oni dlatego cara wypędzili, że przeszkadzał im wojnę przeciągać... - Towarzysze, to przekupiony... Podpułkownik Tietkin, rozpychając żołnierzy łokciami, przeciskał się do Mikołaja Iwanowicza i widział, jak przygarbiony, ogromny czarny artylerzysta schwycił komisarza za piersi i potrząsając krzyczał mu w twarz: - Po coś tu przyjechał?... Mów - po coś tu przyjechał?... Zaprzedać nas przyjechałeś, sukinsynu! Zaokrąglony tył głowy Mikołaja Iwanowicza wchodził w szyję, zadarta broda, niby namalowana na policzkach, trzęsła się. Odpychając żołnierza rozerwał mu kurczowo zaciśniętymi palcami kołnierz bluzy. Żołnierz zmarszczywszy się zdjął z głowy hełm stalowy i mocno uderzył nim Mikołaja Iwanowicza kilka razy w głowę i twarz... ROzdział XL. Przed drzwiami jubilerskiego sklepu Murawiejczyka siedzieli rozmawiając półgłosem stróż nocny i milicjant. Ulica była pusta, sklepy zamknięte. Marcowy wietrzyk poświstywał w jeszcze nagich akacjach szeleszcząc odklejającym się od płotu plakatem "pożyczki wolności". Księżyc, zupełnie jak na południu, jasny i żywy, niby meduza, wysoko stał nad miastem. - A on akurat w Jałcie wypoczywał w swojej willi - opowiadał bez pośpiechu stróż nocny - wychodzi na spacer, jak się należy - w białych portkach, ze wszystkimi orderami, i na ulicy podają mu telegram: abdykacja cara. Przeczytał, biedaczek, ten telegram i jak zaleje się przy wszystkich łzami. - A-je-jej! - powiedział milicjant. - A w tydzień później dostał dymisję... - Za co? - A za to, że jest gubernatorem, a teraz to zabronione. - A-je-jej! - powiedział milicjant patrząc na podpalanego, rudego kota, który ostrożnie skradał się za jakimiś swoimi sprawami w księżycowym cieniu pod akacjami. - ...A car przebywał w tym czasie w Mohylowie pośród swego wojska. No i dobrze, żyje sobie, nie martwi się. W dzień się wyśpi, w nocy przeczyta depesze - gdzie była jaka bitwa. - On pewnie pić chce, gałgan, do wody się skrada - powiedział milicjant. - O czym ty mówisz? - Ze sklepu tytoniowego Sinopli kot wyszedł na spacer. - No, dobrze. Nagle powiadają carowi przez telefon, że tak, a tak, lud w Piotrogrodzie buntuje się, żołnierze nie chcą iść przeciwko ludowi, ale chcą rozejść się do domów. No, myśli car, to jeszcze pół biedy. Zwołał wszystkich generałów, przypiął ordery, wstęgi, wyszedł do nich i powiada: "W Piotrogrodzie lud się buntuje, żołnierze przeciwko ludowi iść nie chcą, ale chcą rozbiec się do domów. Co mam robić? Powiedzcie, co myślicie"? No i jak ty myślisz, patrzy on na generałów, a generałowie, mój przyjacielu, żaden mu w oczy nie patrzy, żaden nie mówi, co o tym myśli, wszyscy się w bok odwrócili... - O-je-jej, to ci zmartwienie! - Tylko jeden z nich nie odwrócił się od niego - pijaniusieńki staruszek, generał. "Wasza cesarska mość - powiada - niech wasza cesarska mość rozkaże, a natychmiast oddam życie". Pokiwał cesarz głową i gorzko się uśmiechnął. "Ze wszystkich - powiada - moich poddanych, wiernych sług, jeden mi pozostał, a i ten co dzień od rana jest pijany. Widać, nadszedł już koniec mojego cesarstwa. Dajcie arkusz papieru stemplowego, podpiszę zrzeczenie się tronu". - I podpisał? - Podpisał i zaraz zalał się gorzkimi łzami przy wszystkich. - O-je-jej, to ci zmartwienie... Ulicą w tym samym czasie szybko przeszedł obok sklepu wysoki człowiek w nisko nasuniętej na oczy czapce z ogromnym daszkiem. Pusty rękaw jego frencza był zasunięty za pas. Odwrócił twarz w stronę siedzących koło sklepu - wyraźnie błysnęły jego zęby. - Ten człowiek czwarty raz przechodzi - cicho powiedział stróż. - Wygląda na to, że bandyta. - Przez tę wojnę namnożyło się bandytów co niemiara, mój przyjacielu. Tam, gdzie ich nigdy w życiu nie bywało - teraz są. Artyści. Daleko na dzwonnicy wybiła trzecia i zaraz zaczęły piać drugie koguty. Na ulicy znów zjawił się jednoręki. Tym razem szedł prosto na stróży, do sklepu. Ci zamilkłszy patrzyli na niego. Nagle stróż szepnął szybko: - Przepadliśmy, Iwan, daj gwizdek. Milicjant sięgnął po gwizdek, ale jednoręki doskoczył do niego, kopnął go nogą w piersi i natychmiast kolbą rewolweru uderzył po głowie nocnego stróża. W tej samej chwili do bramy podbiegł drugi człowiek, w żołnierskim płaszczu, krępy, ze sterczącymi wąsami, i rzuciwszy się na milicjanta, szybkim i mocnym ruchem wykręcił mu ręce do tyłu. Jednoręki i krępy zaczęli w milczeniu pracować nad zamkiem. Otworzyli sklep Murawiejczyka, wciągnęli tam ogłuszonego stróża i związanego milicjanta. Drzwi zamknęli za sobą. W kilka minut wszystko było skończone - drogie kamienie i złoto zsypali w dwa węzełki, potem krępy powiedział: - A ci? - i trącił butem milicjanta leżącego na podłodze koło lady. - Drodzy, kochani, nie trzeba - cicho powiedział milicjant - nie trzeba, drodzy, kochani... - Idziemy - ostro powiedział jednoręki. - A ja ci mówię - doniosą. - Idziemy, bydlaku! - I Arkadij Żadow schwyciwszy węzełek w zęby skierował mauzer na swojego towarzysza. Ten uśmiechnął się i ruszył do drzwi. Ulica była wciąż tak samo pusta. Obaj spokojnie wyszli, skręcili za rogiem i poszli do "Chateau Caberne". - Bydlaku, bandyto, draniu - po drodze mówił Żadow do krępego. -Jeżeli chcesz ze mną pracować, żeby mi tego nie było. Rozumiesz? - Rozumiem. - A teraz dawaj węzełek. Idź zaraz i szykuj łódkę. Ja pójdę po żonę. O świcie powinniśmy być na morzu. - Popłyniemy do Jałty? - To już nie twoja sprawa. Do Jałty czy do Konstantynopola... Ja rządzę. Rozumiesz? - Rozumiem. Rozdział XLI. Katia pozostała sama. Tielegin i Dasza wyjechali do Piotrogrodu. Katia odprowadziła ich na dworzec - byli do tego stopnia roztargnieni, że prawie nieprzytomni - i o zmierzchu wróciła do domu. W domu było pusto. Marfusza i Liza wyszły na mityng służby domowej. W jadalni, gdzie jeszcze pozostał zapach papierosów i kwiatów, wśród nie uprzątniętego serwisu stało kwitnące drzewko - wiśnia. Katia podlała je z karafki, posprzątała ze stołu i nie zapalając światła usiadła przy stole, twarzą do okna, za nim matowo błyszczało -niebo zasnute obłokami. W stołowym tykał zegar ścienny. Gdyby serce pękło z tęsknoty, tykałby tak samo. Katia długo siedziała bez ruchu, potem przesunęła palcami po oczach, wzięła z fotela wełnianą chustkę, narzuciła ją na ramiona i poszła do pokoju Daszy. O zmierzchu niewyraźnie dawał się rozróżnić pasiasty materac opuszczonego łóżka, na krześle stało puste pudełko kartonowe od kapelusza, na podłodze leżały papiery i szmatki. Kiedy Katia przekonała się, że Dasza zabrała ze sobą wszystkie swoje rzeczy, niczego nie zostawiła, nie zapomniała, zrobiło jej się przykro aż do łez. Usiadła na łóżku, na pasiastym materacu, i tu, tak samo jak w stołowym, siedziała bez ruchu. Zegar w stołowym wolno i głośno wybił dziesiątą. Katia poprawiła chustkę na ramionach i poszła do kuchni. Stała chwilę, nasłuchiwała -potem wspiąwszy się na palce sięgnęła na półkę po kajet z rachunkami, wyrwała z niego czystą kartkę i napisała ołówkiem: "Lizo i Marfuszo, powinnyście się wstydzić opuszczać dom na cały dzień aż do późnej nocy". Na kartkę kapnęła łza. Katia położyła kartkę na stole kuchennym i poszła do sypialni. Tam spiesznie się rozebrała, położyła do łóżka i uspokoiła się. O północy trzasnęły drzwi kuchenne i głośno stąpając, i głośno rozmawiając weszły Liza i Marfusza, pokręciły się po kuchni, przycichły, nagle obie się roześmiały - przeczytały kartkę. Katia zamrugała oczami, nie poruszyła się. Wreszcie w kuchni ucichło. Zegar bezsennie i głośno wybił pierwszą. Katia przewróciła się na wznak, ruchem nogi zrzuciła z siebie kołdrę, z trudem westchnęła kilka razy, jakby jej brakło powietrza, wyskoczyła z łóżka, zapaliła elektryczność i mrużąc oczy od światła podeszła do dużego stojącego lustra. Cienka koszulka dzienna nie sięgała jej do kolan. Katia troskliwie i szybko, jak czemuś bardzo dobrze znajomemu, przyjrzała się sobie - podbródek jej drgnął, przysunęła się blisko do lustra, podniosła włosy z prawej strony. Tak, tak, oczywiście - o, o, jeszcze... - Obejrzała całą twarz. No tak, oczywiście... Za rok - siwa, potem stara. Zgasiła elektryczność i znów położyła się do łóżka, zakryła oczy ramieniem. "Ani chwili radości przez całe życie. Teraz już koniec... Niczyje ręce nie obejmą, nie uścisną, nikt nie powie - moja kochana, moja miła, radości moja"... Wśród gorzkich rozmyślań i żalów Katia niespodzianie przypomniała sobie wysypaną piaskiem, mokrą ścieżkę, dokoła - polana, błękitnawa od deszczu, i wielkie lipy... Katia idzie ścieżką sama, w brązowej sukience i czarnym fartuszku. Pod pantofelkami chrzęści piasek. Katia czuje, jaka jest lekka, delikatna, mała, włosy jej rozwiewa wietrzyk, a obok niej -nie po ścieżce, ale po mokrej trawie - idzie prowadząc rower gimnazjalista Alosza. Katia odwraca się, żeby nie wybuchnąć śmiechem... Alosza mówi głuchym głosem: "Wiem, nie mogę liczyć na wzajemność... Przyjechałem tylko po to, żeby powiedzieć to pani. Zakończę życie gdzieś na stacji kolejowej, na odludziu. Żegnam"... Wsiada na rower i jedzie po łące, za nim ciągnie się po trawie błękitnawy ślad... Garbią się plecy w szarej kurtce i biała czapka znika za zielenią. Katia krzyczy: "Alosza, niech pan wróci". ...Czy to ona, zmęczona teraz bezsennością, stała kiedyś na tej wilgotnej ścieżce i wiatr letni, pachnący deszczem, podwiewał jej czarny fartuszek? Katia usiadła na łóżku, objęła głowę, wsparła się łokciami o gołe kolana i w pamięci jej ukazały się zamglone światełka latarń, pył śnieżny, wiatr świszczący wśród nagich drzew, smutne, beznadziejne skrzypienie sanek, lodowate oczy Biessonowa, blisko, tuż przy oczach... Słodycz bezsilności, braku woli... Wstrętny dreszczyk ciekawości... Katia znów się położyła. W ciszy mieszkania ostro rozległ się dzwonek. Kati zimno się zrobiło. Dzwonek się powtórzył. Po korytarzu przeszła boso zaspana Liza, zabrzęczała łańcuchem drzwi frontowych i po chwili zapukała do sypialni: "Proszę pani, telegram". Katia marszcząc czoło wzięła wąziutką kopertę, rozerwała nalepkę, rozwinęła i pociemniało jej w oczach. - Lizo - powiedziała patrząc na dziewczynę, której ze strachu usta zaczęły się trząść. - Mikołaj Iwanowicz umarł. Liza krzyknęła, przeżegnała się i zapłakała. Katia powiedziała jej: "Proszę wyjść". Potem po raz drugi przeczytała niekształtne litery na taśmie telegraficznej: "Mikołaj Iwanowicz zmarł z ciężkich ran odniesionych na zaszczytnym posterunku pełnienia obowiązku stop ciało przewozimy do Moskwy na koszt związku". Katię zaczęło mdlić pod piersiami, w oczach jej pociemniało, przechyliła się na poduszkę i straciła przytomność. Następnego dnia zjawił się u Kati ten sam rumiany i brodaty pan - głośny działacz społeczny i liberał, książę Kapustin-Unżeski - którego słuchała w pierwszym dniu rewolucji w Klubie Prawników, ujął obie jej ręce przyciskając je do włochatej kamizelki zaczął mówić o tym, że w imieniu organizacji, w której pracował świętej pamięci Mikołaj Iwanowicz, w imieniu miasta Moskwy, którego wicekomisarzem jest obecnie, w imieniu Rosji rewolucji składa Kati wyrazy współczucia z powodu przedwczesnej śmierci wiernego bojownika idei. Książę Kapustin-Unżeski był z natury tak szczęśliwy, zdrów i wesoły, tak zczerze współczuł, jego broda i kamizelka tak mile pachniały cygarami, że Kati na chwilę lżej się zrobiło na duszy, podniosła na niego błyszczące z bezsenności oczy, otworzyła suche wargi: - Dziękuję panu, że pan tak mówi o Mikołaju Iwanowiczu... Książę wyciągnął ogromną chustkę i otarł oczy. Spełnił ciężki obowiązek, odjechał - jego wóz potwornie ryknął w zaułku. A Katia znów zaczęła hodzić po pokoju - zatrzymywała się przed fotografią nieznajomego generała o lwiej twarzy, brała do ręki album, książkę, chińskie pudełeczko - na jego wieku była czapla z żabą w dziobie - znowu chodziła, patrzyła na tapety, na firanki. Obiadu nie tknęła. - Co się z panią dzieje? Skosztowałaby pani chociaż kisielu - powiedziała pokojówka Liza. Nie otwierając ust Katia potrząsnęła głową. Napisała do Daszy krótki list, ale podarła go. Położyć się, zasnąć. Ale położyć się do łóżka - jak do trumny - straszno jak minionej nocy... Najboleśniejsza była beznadziejna litość dla Mikołaja Ivanowicza: był to dobry, poczciwy, nierozsądny człowiek... Należało go kochać takiego, jakim był... A ona go męczyła. Dlatego tak wcześnie osiwiał. O zmierzchu Katia usiadła na kanapie, podwinęła nogi i długo, w milczeniu wyłamywała sobie palce ze stawów... Następnego dnia było nabożeństwo żałobne, a dzień później - pogrzeb Mikołaja Iwanowicza. Nad grobem wygłaszano piękne mowy: nieboszczyka porównywano do albatrosa, który utonął w otchłani, do człowieka, który przyniósł płonącą pochodnię do lasu pełnego dzikich zwierząt... Spóźniony pogrzeb. Znany socjal-rewolucjonista, niski mężczyzna w okularach, przypominający odbicie we wklęsłym zwierciadle w panopticum, gniewnie mruknął do Kati: "No, posuńcie się, obywatelko", przecisnął się do grobu i zaczął mówić o tym, że śmierć Mikołaja Iwanowicza jeszcze raz potwierdza słuszność polityki agrarnej prowadzonej przez partię mówcy. Ziemia osypywała się spod jego nie oczyszczonych trzewików i z hałasem spadała na trumnę. Kati gardło ściskał mdły spazm. Niepostrzeżenie wyszła z tłumu i pojechała do domu. Miała tylko jedno pragnienie - umyć się i zasnąć. Ale kiedy weszła do mieszkania, ogarnęło ją przerażenie: pasiaste tapety, fotografie i pudełeczko z czaplą, pognieciony obrus w stołowym, zakurzone okna - jakież przygnębienie! Katia poszła przygotować wannę i z jękiem położyła się w ciepłej wodzie. Całe jej ciało poczuło wreszcie śmiertelne znużenie. Ledwie dowlokła się do sypialni i zasnęła nie posławszy łóżka. Przez sen słyszała dzwonki, kroki, głosy, ktoś zapukał do drzwi, nie odpowiadała. Katia obudziła się, kiedy było już zupełnie ciemno - męcząco ścisnęło się serce. "Co, co"? - zapytała żałośnie i z przestrachem, podnosząc się na łóżku, i przez chwilę wydawało się jej, że może te wszystkie okropności były tylko snem... Potem, również przez chwilę, dręczyło ją poczucie krzywdy i niesprawiedliwości. "Dlaczego mnie męczą"? I już zupełnie się obudziła, poprawiła włosy, włożyła pantofelki na bose nogi i jasno, spokojnie pomyślała: "Nie chcę dłużej". Powoli otworzyła drzwiczki wiszącej na ścianie szafki-apteczki i zaczęła odczytywać napisy na słoikach. Flaszeczkę z morfiną otworzyła, powąchała, zacisnęła w piąstce i poszła do stołowego po kieliszek, ale w drodze zatrzymała się - w salonie paliło się światło. "Czy to Liza"? - cicho zapytała Katia, uchyliła drzwi i zobaczyła siedzącego na kanapie wysokiego człowieka w wojskowym mundurze, z czarną opaską na wystrzyżonej głowie. Powstał spiesznie. Kati zaczęły trząść się kolana, poczuła pustkę pod sercem. Człowiek patrzył na nią rozszerzonymi, strasznymi oczami. Proste jego usta były zaciśnięte. Był to Wadim Pietrowicz Roszczyn. Katia podniosła obie ręce do piersi. Roszczyn nie spuszczając oczu powiedział wolno i twardo: - Przyszedłem do pani, żeby jej złożyć moje uszanowanie. Służąca pani opowiedziała mi o nieszczęściu. Zostałem dlatego, że uznałem za konieczne powiedzieć pani, że może pani rozporządzać mną, całym moim życiem. Głos mu drgnął, kiedy wymawiał ostatnie słowa, i chuda twarz zalała się ciemnym rumieńcem. Katia z całej siły przycisnęła ręce do piersi. Roszczyn z oczu jej domyślił się, że powinien podejść i dopomóc jej. Kiedy się zbliżył, Katia dzwoniąc zębami powiedziała: - Witam pana, Wadimie Pietrowiczu... I Mimo woli podniósł ręce, żeby objąć Katię - taka była krucha i nieszczęśliwa, z kurczowo zaciśniętą w dłoni flaszeczką - ale zaraz opuścił ręce, zasępił się, łzy mu napłynęły do oczu. Instynktem kobiety Katia poczuła, jak nagle ona, nieszczęśliwa, mała, grzeszna, niezręczna, ze wszystkimi swoimi niewypłakanymi łzami, z żałosną flaszeczką morfiny, stała się nagle potrzebna i droga temu człowiekowi, który w milczeniu i surowo czekał, aby przyjąć jej duszę w swoją. Powstrzymując łzy, nie mając sił, by cośkolwiek powiedzieć, rozluźnić zaciśnięte szczęki, Katia nachyliła się do ręki Wadima Pietrowicza i przycisnęła się do niej ustami i twarzą. Rozdział XLII. Oparłszy łokcie na marmurowym parapecie Dasza patrzyła przez okno. Za ciemnymi lasami, na końcu Kamiennoostrowskiego, pół nieba objęte było zachodem. W niebie działy się cuda. Obok Daszy siedział Iwan Iliicz i patrzył na nią nie poruszając się, chociaż mógł się ruszać swobodnie - Dasza i tak nigdzie by teraz nie znikła z tego pokoju z purpurowym odblaskiem zorzy na białej ścianie. - Jak smutno, jak dobrze - powiedziała Dasza. - Jakbyśmy płynęli zaczarowanym okrętem... Iwan Iliicz skinął głową. Dasza zdjęła ręce z parapetu. - Strasznie mi się chce muzyki - powiedziała. - Jak długo już nie grałam ? Od początku wojny... Pomyśl - wojna wciąż jeszcze trwa... A my... Iwan Iliicz skinął głową. Dasza ciągnęła dalej: - Kiedy się skończy wojna - zajmiemy się muzyką... A pamiętasz, Iwan, jakeśmy leżeli na piasku i morze napływało na piasek. Pamiętasz, jakie było morze - wyblakłe, błękitne... Wydaje mi się, że kochałam cię przez całe życie. - Iwan Iliicz znów się poruszył, chciał coś powiedzieć, ale Dasza przypomniała sobie: - Czajnik kipi! - i wybiegła z pokoju, ale zatrzymała się w drzwiach. W świetle zmierzchu widział tylko jej twarz, rękę trzymającą portierę i nogę w szarej pończosze. Dasza znikła. Iwanowi Iliiczowi znowu dech zaparło. Zarzucił ręce za głowę i zamknął oczy. Dasza i Tielegin przyjechali dziś o drugiej po południu. Całą noc musieli przesiedzieć na walizkach na korytarzu przepełnionego wagonu. Po przyjeździe Dasza zaraz zaczęła rozpakowywać rzeczy, zaglądać we wszystkie kąty, wycierać kurz, zachwycała się mieszkaniem i postanowiła przestawić wszystkie meble. Trzeba było zrobić to natychmiast. Z dołu wezwano szwajcara, który z Iwanem Iliiczem przenosił z pokoju do pokoju szafy i kanapy. Kiedy meble zostały przestawione, Dasza powiedziała Iwanowi Iliiczowi, żeby pootwierał wszystkie lufciki, a sama poszła się myć. Bardzo długo pluskała się, robiła coś z twarzą, z włosami i nie pozwalała wchodzić to do jednego, to do drugiego pokoju, chociaż głównym zadaniem Iwana Iliicza przez cały ten dzień było - co chwila spotykać Daszę i patrzeć na nią. O zmierzchu Dasza wreszcie zmęczyła się. Iwan Iliicz, umyty i ogolony, przyszedł do salonu i usiadł obok Daszy. Po raz pierwszy od Moskwy byli sami, w ciszy. Jak gdyby bojąc się tej ciszy Dasza starała się nie milczeć. Jak później przyznała się Iwanowi Iliiczowi, zlękła się nagle, że on powie jej "jakimś szczególnym" głosem: "No cóż, Dasza"... Wyszła, żeby popatrzeć, na czajnik. Iwan Iliicz siedział z zamkniętymi oczami. Wyszła, a powietrze jeszcze było pełne jej oddechu. Niewysłowionym czarem stukały w kuchni obcasiki Daszy. Nagle coś tam zabrzęczało -stłukło się i Dasza żałosnym głosem powiedziała: "Filiżanka"! I natychmiast gorąca radość zalała Iwana Iliicza: "Jutro, kiedy się obudzę, nie będzie to zwykły poranek, ale będzie - Dasza". Wstał szybko, w tej chwili Dasza ukazała się w drzwiach: - Stłukłam filiżankę... Iwan, czy ty naprawdę chcesz herbaty? - Nie... Podeszła do Iwana Iliicza i ponieważ w pokoju było zupełnie ciemno -położyła mu ręce na ramionach: - O czym myślałeś? - zapytała cicho. - O tobie. - Wiem. A co o mnie myślałeś? Miła jej twarz w zmierzchu wydawała się zasępiona, w rzeczywistości zaś uśmiechała się. Pierś jej oddychała równo, podnosiła się i opadała. Iwanowi Iliiczowi trudno było zebrać myśli. - Myślałem o tym, co jakoś kiepsko mi się wiąże - ty... i że ty - to moja żona; potem nagle zrozumiałem i poszedłem ci powiedzieć, a teraz znów nie pamiętam. - Aj, aj - powiedziała Dasza - siadaj, a ja z boku. - Iwan Iliicz usiadł na fotelu. Dasza przysiadła się z boku, na poręczy. - I o czym jeszcze myślałeś? - Siedziałem tu, kiedy byłaś w kuchni, i myślałem: "Zamieszkało w domu zadziwiające stworzenie"... Czy to niedobrze? - Tak - odpowiedziała Dasza w zamyśleniu - to bardzo niedobrze. - Kochasz mnie, Dasza? - O - kiwała głową z góry na dół - kocham aż do brzózki. - Do jakiej brzózki? - Czyżbyś nie wiedział: każdego w końcu czeka pagóreczek, a nad nim płacząca brzoza. Iwan Iliicz objął Daszę za ramiona. Z tkliwością pozwoliła się przycisnąć. Tak samo jak dawno temu nad brzegiem morza pocałunek ich trwał długo, zabrakło im tchu. Dasza powiedziała: - Ach, Iwan - i objęła go za szyję. Słyszała, jak ciężko wali mu serce, i żal go się jej zrobiło. Westchnęła, wstała z fotela i powiedziała po prostu: - Chodźmy, Iwan. Piątego dnia po przyjeździe Dasza odebrała list od siostry. Katia pisała o śmierci Mikołaja Iwanowicza: - Przeżyłam okres przygnębienia i rozpaczy. Wyraźnie poczułam wreszcie, że jestem na zawsze sama. O, jakie to straszne!... To takie straszne, że postanowiłam jak najprędzej wyzwolić się od tego... Rozumiesz?... Uratował mnie cud... A może przypadek... Nie, nie, to był cud. Nie mogę pisać o tym... Opowiem, kiedy się zobaczymy"... Wiadomość o śmierci szwagra, list Kati wstrząsnęły Daszą. Miała zamiar zaraz jechać do Moskwy, ale na drugi dzień nadszedł drugi list od Kati -pisała, że pakuje się i wyjeżdża do Piotrogrodu, prosi, żeby wyszukać jej niedrogi pokój. W liście był dopisek: "Wstąpi do was Wadim Pietrowicz Roszczyn. Opowie wam o mnie szczegółowo. Jest dla mnie jak brat, jak ojciec, jak przyjaciel mojego życia". Dasza i Tielegin szli aleją. Była niedziela, dzień kwietniowy. W chłodzie jeszcze po wiosennemu niebieskiego nieba leciały wątłe strzępki topniejącego od słońca obłoku. Światło słoneczne jak przez wodę przenikało w aleję, ślizgało się po białej sukni Daszy. Na spotkanie posuwały się omszałe pnie, czerwonawo suche maszty sosen -szumiały ich wierzchołki, szeleściły liście. Dasza spoglądała na Iwana Iliicza - zdjął czapkę i zbrużdżone czoło wygładziło mu się w uśmiechu. Miała poczucie spokoju i wypełnienia czarem dnia, radością, że tak dobrze oddychać, tak lekko iść i że dusza jest tak oddana temu dniowi i temu idącemu obok człowiekowi. - Iwan - powiedziała Dasza i uśmiechnęła się. - Co, Dasza? - Nic... pomyślałam o czymś. - O czym? - Nic, później. - Ja wiem o czym. Dasza szybko się odwróciła: - Słowo daję, że nie wiesz... Doszli do suchej sosny. Iwan Iliicz odłupał kawałek kory, pokryty miękkimi kroplami żywicy, rozłamał go w palcach i łagodnie spod brwi patrzył na Daszę: - Właśnie, że wiem. Ręka Daszy zadrżała: - Rozumiesz - powiedziała szeptem - czuję, że cała powinnam przelać się w jakąś jeszcze większą radość... Tak kocham... Taką czuję pełnię w sobie... Iwan Iliicz pokiwał głową. Wyszli na polanę pokrytą młodziutką, jasnozieloną trawką i żółtymi, kołyszącymi się od wiatru jaskrami. Wiatr poderwał suknię Daszy. Dasza nie zatrzymując się kilka razy się nachylała, żeby obciągnąć suknię, i powtarzała: - Boże, Boże, co za wiatr! Na końcu polany wokół pałacu ciągnęło się wysokie ogrodzenie z wyblakłymi ze starości, złoconymi ostrzami. Do pantofelka Daszy dostał się kamyk. Iwan Iliicz przykucnął, zdjął pantofelek z ciepłej nogi Daszy w białej pończosze i pocałował ją koło palców. Dasza włożyła pantofel, tupnęła nogą i powiedziała: - Chcę mieć dziecko z tobą... Rozdział XLIII. Jekatierina Dmitrijewna zamieszkała niedaleko Daszy w drewnianym domku, u dwóch staruszek. Jedna z nich, Kławdia Iwanowna, była niegdyś śpiewaczką, druga, Sofoczka, jej damę de compagnie. Kławdia Iwanowna od rana namalowawszy sobie brwi i nałożywszy kruczoczarną perukę zasiadała do pasjansa. Sofoczka prowadziła gospodarstwo i mówiła prawie męskim głosem. W domu było czyściutko, ciasnawo, po staroświecku - mnóstwo patarafek, parawaników, pożółkłych portretów z czasów bezpowrotnej młodości. Z rana w pokojach pachniało dobrą kawą; kiedy zaczynano gotować obiad, Kławdia Iwanowna cierpiała wskutek zapachu potraw i wąchała sole, a Sofoczka męskim głosem krzyczała z kuchni: "A gdzież ja podzieję przykry zapach, przecież nie będę na kolońskiej wodzie smażyła kartofli". Wieczorami zapalały naftowe lampy z matowymi, kulistymi abażurami. Staruszki z troskliwością odnosiły się do Kati. Żyła spokojnie w tym staroświeckim zakątku, który ominęły burze czasu. Wstawała wcześnie, sama sprzątała pokój i siadała przy oknie - naprawiała bieliznę, cerowała pończochy albo przerabiała swoje stare, wykwintne suknie na coś prostszego. Po śniadaniu Katia szła zwykle na wyspy, brała ze sobą książkę albo robótkę i doszedłszy do ulubionego miejsca siadała na ławce obok małego stawu i patrzyła na dzieci bawiące się na górce piasku, na jadące między pniami drzew, błyszczące na słońcu pojazdy, czytała, wyszywała, myślała. Koło szóstej wracała na obiad do Daszy. O jedenastej Dasza i Tielegin odprowadzali ją do domu: siostry szły na przedzie pod rękę, a Iwan Iliicz zsunąwszy czapkę na tył głowy i pogwizdując szedł z tyłu, "osłaniał tyły", bo teraz nie było zbyt bezpiecznie chodzić wieczorem po ulicach. Katia co dzień pisała do Wadima Pietrowicza Roszczyna, który był w tym czasie odkomenderowany na front. Skrupulatnie opisywała mu w listach wszystko, co robiła w ciągu dnia i o czym myślała. Roszczyn prosił ją o to i potwierdzał w odpowiedziach: "Kiedy mi pani pisze, że dzisiaj, kiedy przechodziła pani przez Jełaginowski most, zaczął kropić deszcz, pani nie miała parasolki i przeczekała deszcz pod drzewami - dla mnie to jest drogie. Drogie mi są wszystkie drobnostki z życia pani, wydaje mi się nawet, że nie mógłbym bez nich żyć". Katia zdawała sobie sprawę, że Roszczyn przesadza i mógłby, oczywiście, wyżyć bez tych drobnostek, ale myśl, że może choćby na jeden dzień znów pozostać sama, była tak straszna, że Katia starała się nie zastanawiać, ale wierzyć, jakoby całe jej życie było drogie i potrzebne Wadimowi Pietrowiczowi. Dlatego wszystko, co teraz robiła, nabierało szczególnego znaczenia. Zgubiła naparstek, szukała go całą godzinę, a naparstek był na palcu - Wadim Pietrowicz na pewno się uśmieje z jej roztargnienia. Do samej siebie Katia odnosiła się jak do czegoś niezupełnie swojego. Pewnego razu pracując przy oknie i rozmyślając zauważyła, że drżą jej palce; podniosła głowę i przekłuwając igłą suknię na kolanie długo patrzyła przed siebie, wreszcie wzrok jej dostrzegł na wprost, gdzie była szafa z lustrem, chudą twarz z dużymi, smutnymi oczami, z włosami upiętymi z tyłu w węzeł... Katia pomyślała: "Czyżbym to była ja"? Spuściła oczy i zaczęła szyć, ale serce jej biło, ukłuła się w palec, podniosła go do ust i znów spojrzała w lustro - ale teraz to już była ona i podobna do tamtej... Tego samego wieczora napisała list do Wadima Pietrowicza: "Dzisiaj przez cały dzień myślałam o panu. Stęskniłam się za panem, kochany mój przyjacielu -siedzę przy oknie i czekam. Dzieje się ze mną coś zapomnianego od dawna, jakieś panieńskie nastroje". Nawet Dasza, roztargniona i pochłonięta swoimi skomplikowanymi i -jak się jej zdawało - jedynymi od stworzenia świata stosunkami z Iwanem Iliiczem, dostrzegła w Kati zmianę i pewnego wieczoru przy herbacie długo dowodziła, że Katia powinna stale teraz nosić gładkie, czarne suknie bez dekoltu. - Zapewniam cię - mówiła uderzając się w piersi trzema złożonymi palcami - ty siebie nie widzisz, Katiusza, a tak na oko można ci dać, no -dziewiętnaście lat... Iwan, prawda, że ona wygląda młodziej ode mnie? - Tak, to jest, niezupełnie, ale powiedzmy... - Ach, ty się na tym nie znasz - mówiła Dasza. - Młodość kobiety zależy nie od lat, ale od zupełnie innych przyczyn. Lata tu nie grają żadnej roli... Niewielki zasób pieniędzy, który pozostał Kati po śmierci Mikołaja Iwanowicza, zaczął się wyczerpywać. Tielegin poradził jej sprzedać stare mieszkanie na Znamieńskiej, które stało pustkami od marca. Katia zgodziła się i razem z Daszą pojechała na Znamieńską, żeby zabrać niektóre rzeczy, drogie z uwagi na wspomnienia. Wszedłszy na pierwsze piętro i spojrzawszy na pamiętne dębowe drzwi z miedzianą płytką - "M. I. Smokownikow" - Katia poczuła, że oto zamyka się krąg życia. Stary, znajomy szwajcar, który nieraz gniewnie sapiąc z senności i osłaniając szyję kołnierzem narzuconego palta otwierał jej po północy drzwi frontowe i zawsze gasił elektryczność, zanim Katia zdążyła wejść na górę - otworzywszy teraz drzwi swoim kluczem i zdjąwszy czapkę, przepuszczając przodem Katię i Daszę, mówił uspokajająco: - Niech pani będzie spokojna, Jekatierino Dmitrijewno, nic nie zginęło, dzień i noc uważałem na lokatorów. Synka im zabili na froncie, gdyby nie to, mieszkaliby do tej pory; byli zadowoleni z mieszkania... W przedpokoju było ciemno, czuło się, że nikt tu nie mieszka, we wszystkich pokojach - zapuszczone rolety. Katia weszła do stołowego i przekręciła kontakt - kryształowy żyrandol jasno zapłonął nad nakrytym szarym suknem stołem, pośrodku którego wciąż tak samo stał porcelanowy koszyk do kwiatów z dawno uschniętą gałązką mimozy. Obojętni świadkowie życia, które tu niegdyś przeszumiało - krzesła z wysokimi oparciami i skórzanymi siedzeniami stały pod ścianami. Jedna szafka w ogromnym jak organy kredensie była otwarta, widać było przewrócone kieliszki. Owalne lustro weneckie było pokryte kurzem i na jego górnej krawędzi wciąż tak samo spał złoty chłopczyk podłożywszy rączkę pod złote kędziory. Katia stała przy drzwiach nieruchomo. - Dasza - powiedziała cicho - pamiętasz, Dasza!... Pomyśl, nikogo już nie ma... Potem poszła do salonu, zapaliła wielki żyrandol, rozejrzała się i wzruszyła ramionami. Kubistyczne i futurystyczne obrazy, które niegdyś wydawały się takie zuchwałe i straszne, wisiały teraz na ścianach żałosne i wyblakłe jak z dawien dawna porzucone, niepotrzebne stroje karnawałowe. - Katiusza, a pamiętasz ten obraz? - powiedziała Dasza wskazując na rozkraczoną, siedzącą z kwiatkiem w żółtym kącie "Wenus współczesną" -wtedy wydawało mi się, że to ona jest przyczyną wszystkich nieszczęść. Dasza roześmiała się i zaczęła przerzucać nuty. Katia poszła do swojej dawnej sypialni. Tutaj wszystko pozostało tak samo jak trzy lata temu, kiedy w kostiumie podróżnym, w woalce, wbiegła po raz ostatni do tego pokoju, żeby wziąć z toalety rękawiczki. Teraz wszystko było jakieś wyblakłe, o wiele mniejsze, niż się dawniej wydawało. Katia otworzyła szafę pełną resztek koronek i jedwabiów, szmatek, pończoch, pantofelków. Przedmioty te, które kiedyś wydawały się jej potrzebne, wciąż jeszcze słabo pachniały perfumami. Katia bez celu przerzucała je -z każdym przedmiotem było związane wspomnienie życia, które przeminęło na zawsze... Nagle cisza w całym mieszkaniu drgnęła i napełniła się dźwiękami muzyki - to Dasza grała sonatę, której się uczyła przygotowując się trzy lata temu do egzaminu. Katia zatrzasnęła drzwiczki szafy, poszła do salonu i usiadła obok siostry. - Katia, prawda, że to cudowne? - powiedziała Dasza odwracając się. Dasza przegrała jeszcze kilka taktów i podniosła z podłogi inny zeszyt. Katia powiedziała: - Chodźmy, głowa mnie rozbolała. - A co będzie z rzeczami? - Nic nie chcę stąd brać. Tylko fortepian przewiozę do ciebie, a reszta -niech zostanie. Katia przyszła na obiad ożywiona pośpiechem, w nowej czapeczce z niebieską woalką. - Ledwie zdążyłam - powiedziała dotykając ciepłymi ustami policzka Daszy - a pantofle jednak przemoczyłam. Pozwól mi zmienić. -Zdejmując rękawiczki podeszła w salonie do okna. Deszcz, który już kilka razy zaczynał padać, lunął teraz szarymi potokami, zakręcił się w podmuchach wiatru, zaszumiał w rynnie. Daleko w dole widać było biegnące parasole. W pociemniałym powietrzu błysnęło przed oknami białym światłem i tak huknęło, że Dasza krzyknęła. - Wiesz, kto będzie u nas dziś wieczór? - zapytała Katia rozchylając usta w uśmiechu. Dasza zapytała - kto? - ale w przedpokoju rozległ się dzwonek, pobiegła więc otworzyć. Dał się słyszeć śmiech Iwana Iliicza, szuranie nóg na wycieraczce, potem razem z Daszą głośno rozmawiając i śmiejąc się przeszli do sypialni. Katia zdjęła rękawiczki i kapelusz, poprawiła włosy, a przez cały ten czas chytry i łagodny uśmieszek rozchylał jej usta. Przy obiedzie Iwan Iliicz, rumiany, wesoły, z mokrymi włosami, opowiadał o wypadkach. W Zakładach Bałtyckich, jak,i wszędzie teraz w zakładach i fabrykach, robotnicy są wzburzeni. Rady stale popierają ich żądania. Prywatne przedsiębiorstwa zaczęto stopniowo zamykać, rządowe - pracują z deficytem, ale teraz jest wojna, rewolucja - nie ma co mówić o zyskach. Dzisiaj w zakładach był wielki mityng. Przemawiali bolszewicy i wszyscy jednym głosem krzyczeli: "Trzeba zakończyć wojnę, żadnych ustępstw rządowi burżuazyjnemu, żadnej ugody z przedsiębiorcami, cała władza w ręce rad, a one już zaprowadzą porządek!"... - Ja też miałem przemawiać. Chciałem im trafić do rozsądku. Gdzie tam - ściągnęli mnie z trybuny. Waśka podbiegł: "Przecież wiem - powiada - że nie jesteś naszym wrogiem, po co głupstwa gadasz, sieczkę masz we łbie". Ja do niego: "Wasilij, za pół roku zakłady staną, nie ma co żreć". A on: "Towarzyszu, na Nowy Rok cała ziemia, wszystkie fabryki będą należały do pracujących, w republice nie zostawimy ani jednego burżuja, nawet na rozpłodek. I pieniędzy już nie będzie. Pracuj, żyj -wszystko twoje. Zrozum - rewolucja społeczna". No i wszystko to obiecał na Nowy Rok. Iwan Iliicz roześmiał się, ale pokręcił głową i zaczął palcem zbierać okruchy na serwecie. Dasza westchnęła: - Czekają nas ciężkie przeżycia, czuję to. - Tak - powiedział Iwan Iliicz - wojna nie skończona, to najważniejsze. W gruncie rzeczy - co się zmieniło od lutego? Cara sprzątnęli, ale nieporządek jeszcze większy. A grupka adwokatów i profesorów, ludzi niewątpliwie wykształconych, przekonywa cały kraj: czekajcie, walczcie, nadejdzie czas, a damy wam angielską konstytucję, a nawet o wiele lepszą. Nie znają Rosji ci profesorowie. Kiepsko czytali historię Rosji. Naród rosyjski - to nie zbiorowisko jakichś teoretyków. Naród rosyjski jest namiętny, zdolny, silny. Nie darmo chłop rosyjski dotarł w łapciach aż do Oceanu Spokojnego. Niemiec siedział na miejscu, sto lat osiągał swoje, czekał. A ten - niecierpliwy. Tego można marzeniem skłonić do zdobycia świata. I pójdzie - w połatanych portkach, w łapciach, z siekierą za pasem... A profesorowie chcą ten wzburzony ocean ludowy odziać w jakąś przyzwoitą konstytucję. Tak, widocznie ujrzymy teraz bardzo poważne wydarzenia. Dasza stojąc przy stole nalewała kawę do filiżanek. Ręce jej drżały. Nagle postawiła imbryk i przytuliła się do Iwana - twarzą do piersi. - No, no, Dasza, nie przejmuj się - powiedział gładząc ją po włosach. - Na razie jeszcze nie stało się nic strasznego... A bywało się i w gorszych opałach... Pamiętam na przykład - posłuchaj no - pamiętam, szliśmy na Gniłą Lipę... Zaczął wspominać przejścia wojenne. Katia obejrzała się na zegar ścienny i wyszła ze stołowego. Dasza patrzyła na spokojną, surową twarz męża, na jego szare, śmiejące się oczy i z wolna uspokajała się: z takim można się czuć bezpiecznie. Dosłuchawszy do końca opowiadania o Gniłej Lipie, poszła do sypialni przypudrować się. Przed toaletą siedziała Katia i coś robiła koło twarzy. - Daniusza - powiedziała cichutkim głosem - czy masz jeszcze te perfumy, pamiętasz - paryskie? Dasza usiadła na podłodze przed siostrą i patrzyła na nią z najwyższym zdziwieniem, potem zapytała szeptem: - Katiusza, "czyścisz piórka"?... - Chciałam ci powiedzieć, aleś nie dosłuchała - dziś wieczorem przyjeżdża Wadim Pietrowicz i z dworca przyjedzie wprost do was... Do mnie nie wypada, za późno... O wpół do dziesiątej rozległ się dzwonek. Katia, Dasza i Tielegin pobiegli do przedpokoju. Tielegin otworzył drzwi, wszedł Roszczyn w pogniecionym płaszczu, zarzuconym na ramiona, w głęboko nasuniętej czapce. Jego chudą, ponurą, ciemną od opalenizny twarz zmiękczył uśmiech, kiedy zobaczył Katię. Patrzyła na niego ze zmieszaniem i radością. Kiedy rzucił płaszcz i czapkę na krzesło i witając się powiedział mocnym i nieco głuchym głosem: "Przepraszam, że tak późno wtargnąłem, chciałem jeszcze dzisiaj zobaczyć panią, Jekatierino Dmitrijewno, i panią, Dario Dmitrijewno" -oczy Kati zajaśniały. - Cieszę się, że pan przyjechał, Wadimie Pietrowiczu - powiedziała i kiedy nachylił się do jej ręki, pocałowała go drżącymi ustami w skroń. - Szkoda, że pan przyjechał bez rzeczy - powiedział Iwan Iliicz - i tak przecież zatrzymamy pana na noc. - W salonie na tureckiej kanapie, a jeżeli będzie za krótko, to podstawimy fotele - powiedziała Dasza. Roszczyn słuchał jak przez sen, co do niego mówią ci mili, wytworni ludzie. Wszedł tutaj, okropnie zmordowany po bezsennych nocach w podróży, wspinaniu się do okien wagonu po "aprowizację", po bezustannej walce o sześć cali miejsca w przedziale, słuchaniu najobrzydliwszych przekleństw. Nie mógł jeszcze się oswoić z tym, że ci troje, prawie nieprawdopodobnie piękni i czyści, pachnący perfumami, stojący na lustrzanej posadzce w jasno oświetlonym przedpokoju, cieszą się z przybycia właśnie jego, Roszczyna... Jak przez sen widział szare, piękne oczy Kati, mówiące: cieszę się, cieszę się... Zdjął pas, wyprostował ramiona, odetchnął głęboko. - Dziękuję - powiedział - dokąd mam iść? Zaprowadzono go do łazienki, by się umył, potem do stołowego, na kolację. Jadł nie zważając, co mu dają, szybko się najadł i odsunąwszy talerz, zapalił. Jego surowa, chuda, wygolona twarz, która przestraszyła Katię, kiedy się zjawił w przedpokoju, teraz zmiękła i wydawała się jeszcze bardziej zmęczona. Jego duże ręce, na które padało światło pomarańczowego abażuru, drżały nad stołem, kiedy zapalał zapałkę. Katia siedząc w cieniu abażuru z bolesną litością wpatrywała się w Wadima Pietrowicza i czuła, że kocha każdy włosek na jego ręce, każdy guzik jego ciemnobrązowego wygniecionego od leżenia w walizce frencza. Zauważyła także, że rozmawiając czasami zaciskał szczęki i mówił przez zęby. Mówił oderwanymi zdaniami, chaotycznie. Widocznie sam czując to, starał się przezwyciężyć w sobie jakieś ciążące mu, gniewne podniecenie... Dasza zamieniwszy spojrzenia z siostrą i z mężem zapytała Roszczyna, czy nie jest zmęczony i czy nie chciałby się położyć. Nieoczekiwanie zaczerwienił się, wyprostował się na krześle: - Doprawdy, nie po to tu przyjechałem, żeby spać... Nie... Nie... - Wyszedł na balkon i stanął na drobnym nocnym deszczu. Dasza wskazała oczami na balkon i pokręciła głową. Roszczyn powiedział stamtąd: - Na Boga, niech mi pani wybaczy, Dario Dmitrijewno... to te cztery bezsenne noce... Wrócił przygładzając włosy na skroni i usiadł na dawnym miejscu: - Jadę prosto z kwatery sztabu - powiedział - wiozę ministrowi spraw wojskowych bardzo nie pocieszające wiadomości... Kiedy zobaczyłem panią, poczułem śmiertelną udrękę... Niech mi pani pozwoli, powiem już wszystko: przecież nie mam na świecie bliższego od pani człowieka. - Katia z wolna pobladła. Iwan Iliicz stanął pod ścianą z założonymi z tyłu rękami. Dasza strasznymi oczami patrzyła na Roszczyna. - Jeżeli nie nastąpi cud -powiedział zakaszlawszy - to jesteśmy zgubieni. Armia już nie istnieje... Front załamał się... Żołnierze odjeżdżają na dachach wagonów... Powstrzymanie rozkładu frontu jest ponad ludzkie siły... To odpływ oceanu... Żołnierz rosyjski przestał rozumieć, o co walczy, utracił szacunek dla wojny, utracił szacunek dla wszystkiego, z czym ta wojna jest związana - dla państwa, dla ojczyzny, dla Rosji... Żołnierze są pewni, że wystarczy krzyknąć: "pokój" - a tego samego dnia będzie koniec wojny... A pokoju nie chcemy tylko my, panowie... Rozumiecie - żołnierz plunął na to miejsce, gdzie go oszukiwano przez trzy lata, rzucił karabin i już nie można zmusić go, żeby walczył... Na jesieni, kiedy odejdzie z frontu całe dziesięć milionów... Rosja przestanie istnieć jako państwo suwerenne... Mocno zacisnął szczęki, tak że uwydatniły się guzy na kościach policzkowych. Wszyscy milczeli. Głuchym głosem ciągnął dalej: - Wiozę ministrowi spraw wojskowych plan. Kilku panów generałów sporządziło plan ocalenia frontu... Oryginalne... W każdym bądź razie sprzymierzeńcy nie będą mogli zarzucić naszym generałom, że nie chcieli walczyć. Plan jest następujący: ogłosić w jak najkrótszym czasie całkowitą demobilizację, to znaczy zorganizować ucieczkę, a tym samym uratować kolej, artylerię, zapasy amunicji i żywności. Zdecydowanie oświadczyć sprzymierzeńcom, że nie przerywamy wojny. Równocześnie w dorzeczu Wołgi wystawić zaporę z pewnych oddziałów - znajdą się takie; za Wołgą zacząć formowanie nowej armii, której ośrodkiem byłyby oddziały ochotnicze; wspierać i formować równocześnie oddziały partyzanckie... Opierając się na bazie przemysłu uralskiego, na syberyjskim węglu i zbożu, zacząć wojnę od nowa... - Otworzyć front Niemcom... Pozwolić na grabież ojczyzny! - krzyknął Tielegin. - Nie mamy już ojczyzny - jest miejsce, na którym była nasza ojczyzna. - Roszczyn zacisnął leżące na serwecie wielkie pięści. - Wielka Rosja przestała istnieć z chwilą, kiedy naród rzucił broń... Dlaczego pan nie chce tego zrozumieć, że już się zaczęło... Wielka Rosja teraz - to nawóz pod orkę... Wszystko trzeba budować od nowa: wojsko, państwo, nową duszę trzeba w nas wcisnąć... Mocno wciągnął powietrze nozdrzami, opuścił głowę na ręce i głucho, psim, ciężkim głosem zapłakał... Tego wieczoru Katia nie poszła na noc do domu - Dasza wzięła ją do swego łóżka; Iwanowi Iliiczowi posłano w gabinecie; Roszczyn po ciężkiej dla wszystkich scenie wyszedł na balkon, zmókł i wróciwszy do stołowego prosił o wybaczenie; rzeczywiście najrozsądniej było położyć się spać. Zasnął ledwie zdążywszy się rozebrać. Kiedy Iwan Iliicz wszedł na palcach, żeby zgasić u niego lampę - Roszczyn spał na wznak, położywszy na piersiach duże ręce, dłoń na dłoni; jego chuda twarz z mocno zamkniętymi oczami, ze zmarszczkami widocznymi wyraźnie w sinawym świetle poranka przypominała twarz człowieka, który stara się zapanować nad bólem. Katia i Dasza, leżąc pod jedną kołdrą, długo rozmawiały szeptem. Dasza od czasu do czasu nasłuchiwała. Iwan Iliicz wciąż jeszcze nie mógł uspokoić się u siebie w gabinecie. Dasza powiedziała: - Wciąż chodzi, a o siódmej musi iść do zakładów... - Wyszła spod kołdry i boso pobiegła do męża. Iwan Iliicz siedział w bieliźnie na posłaniu i czytał ogromną książkę trzymając ją na kolanach. - Nie śpisz jeszcze? - zapytał spojrzawszy na Daszę błyszczącymi i nie widzącymi oczami - siadaj... Znalazłem... posłuchaj... - Przewrócił stronicę i półgłosem zaczął czytać: "Trzysta lat temu wiatr swobodnie hulał po polach i stepowych równinach, po ogromnym cmentarzu, zwanym ziemią rosyjską. Były tam opalone mury miast, popiół tam, gdzie były wsie, krzyże i kości na porosłych trawą drogach, stada wron i wilcze wycie po nocach. Tu i ówdzie ścieżkami leśnymi przedzierały się ostatnie szajki grabieżców, którzy już dawno przepili zrabowane w ciągu dziesięciu lat szuby bojarskie, drogocenne puchary, perły zdarte z ikon. Teraz wszystko było rozgrabione na całej Rusi. Rosja była spustoszona i bezludna. Nawet Tatarzy krymscy nie zapuszczali się już na Dzikie Pola - nie było co łupić. W ciągu dziesięciu lat Wielkich Zamieszek samozwańcy, złodzieje, polscy najeźdźcy, przeszli ogniem i mieczem przez całą ziemię rosyjską. Panował straszny głód - ludzie jedli nawóz koński i solone mięso ludzkie. Panowała czarna zaraza. Reszta ludności zbiegła za granicę litewską, na północ ku Morzu Białemu, na Ural, na Syberię. W te ciężkie dni w zwęglone mury Moskwy, całkowicie zniszczonej i spustoszonej i z wielkim trudem oczyszczonej od złodziei, na to ogromne pogorzelisko wieziono na saniach brudną marcową drogą wystraszonego chłopca, obranego za radą patriarchy przez zubożałych bojarów, zrujnowanych kupców i surowych chłopów z ziem północnych i nadwołżańskich carem moskiewskim. Nowy car umiał tylko płakać i modlić się. I modlił się, i płakał, ze strachem i smutkiem patrząc przez okno krytych sań na obdarte, zdziczałe tłumy Rosjan, które wyszły za rogatki Moskwy, żeby go witać. Rosjanie nie bardzo wierzyli w nowego cara. Ale trzeba było żyć. Zaczęli jakoś żyć, pożyczali pieniędzy od kupców Stroganowów. Mieszczanie zaczęli się odbudowywać, chłopi - orać zapuszczoną ziemię. Zaczęto wysyłać konnych i pieszych dobrych ludzi, ażeby tępili złodziei po drogach. Żyli ubogo, surowo. Kłaniali się nisko i Krymowi, i Litwie, i Szwedom. Strzegli wiary. Wierzyli, że jest tylko jedna siła: twardy, roztropny, zręczny naród. Mieli nadzieję, że przeczekają, i przeczekali. I znów zaczęły się zaludniać pustkowia porosłe burzanem"... Iwan Iliicz zamknął książkę: - Widzisz... Teraz też nie zginiemy... Wielka Rosja zginęła! A oto wnuki tych samych obdartych chłopów, którzy chodzili z drągami ratować Moskwę z opresji - pobiły Karola XII i Napoleona... A wnuk tego chłopca, którego gwałtem przywieziono saniami do Moskwy, zbudował Petersburg... Wielka Rosja zginęła!... Niech nam jeden powiat zostanie - ziemia rosyjska stamtąd się zacznie. Prychnął nosem i zaczął patrzeć w okno, za którym zaczynał świtać szary poranek. Dasza przytuliła głowę do jego ramienia, pogłaskał ją, pocałował we włosy: - Idź spać, tchórzu... Dasza roześmiała się, pożegnała go, odeszła i odwróciła się w drzwiach: - Iwan, a jak Katia go kocha... - No, przecież to wspaniały człowiek... Wieczór był bezwietrzny i gorący. W powietrzu unosił się zapach benzyny i drewnianej jezdni. Po Newskim pośród oparów, dymu tytoniowego i kurzu posuwały się pstre, bezładne tłumy ludzi. Warcząc i trąbiąc pędziły samochody rządowe z furkoczącymi chorągiewkami. Dziecięce, przenikliwe głosy roznosicieli gazet wykrzykiwały wstrząsające nowiny, w które już nikt nie wierzył. Uwijali się w tłumie sprzedawcy papierosów, zapałek, kradzionych rzeczy. Na skwerach wylegiwali się na trawnikach, pośrodku klombów, rozleniwieni żołnierze, gryźli ziarnka słonecznika. Katia wracała sama z Newskiego. Roszczyn umówił się z nią, że około ósmej będzie na nią czekał na wybrzeżu. Katia skręciła na plac Pałacowy. W czarnych oknach pierwszego piętra krwawoczerwonego, posępnego pałacu świeciły żółte lampki. Przy głównej bramie stały samochody, łazili, śmiali się żołnierze i szoferzy. Warcząc przejechał motocykl z kurierem - chłopakiem w cyklistówce, w wydętej na plecach koszuli. Na narożnym balkonie pałacu, wsparty na łokciu, stał nieruchomo jakiś nieznajomy starzec z długą, siwą brodą. Obchodząc wejście Katia odwróciła się - nad łukiem sztabu generalnego wciąż tak samo wspinały się brązowe konie. Katia przeszła nad brzeg i usiadła na granitowej ławce. Nad leniwie płynącą Newą wisiały błękitne, przejrzyste sylwetki mostów. Odbijając się w rzece błyszczał jasnym złotem szpic soboru Pietropawłowskiego. Nędzna łódeczka posuwała się po blaskach wody. Za Petersburską Stroną, za dachami, za dymami opadała w pomarańczową zorzę gasnąca kula słońca. Złożywszy ręce na kolanach Katia spokojnie patrzyła na to gaśnięcie, cierpliwie czekała na Wadima Pietrowicza. Podszedł niepostrzeżenie, z tyłu, i wsparłszy się łokciem o granit patrzył z góry na Katię. Poczuła go, odwróciła się z uśmiechem, wstała. Patrzył na nią dziwnym, zdumionym spojrzeniem. Weszła po schodach na wybrzeże, wzięła go pod rękę. Poszli razem. Katia zapytała cicho: - Co? Jego usta wykrzywiły się, wzruszył ramionami,nie odpowiedział. Przeszli przez most Troicki i na początku Kamiennoostrowskiego Roszczyn zatrzymał się i głową wskazał dużą, okratowaną willę wyłożoną kaflami. Szerokie okna i szklane ściany ogrodu zimowego były jasno oświetlone. Przed bramą stało kilka motocykli. Była to willa słynnej tancerki - mieścił się tam teraz sztab główny bolszewików. Dzień i noc jak groch stukały maszyny do pisania. Codziennie, przed kratami zbierał się tłum robotników, frontowców i marynarzy - na balkon wychodził przywódca partii i mówił o tym, że robotnicy i chłopi muszą wywalczyć sobie władzę, niezwłocznie skończyć wojnę i zaprowadzić u siebie i w całym świecie nowy, sprawiedliwy porządek. - Byłem tu niedawno w tłumie, słuchałem - powiedział Roszczyn przez zęby. - Z tego balkonu smagają ognistymi biczami, a tłum słucha... O, jak słucha!... Nie rozumiem teraz: kto jest obcy w tym mieście - my czy oni? (Wskazał na balkon willi). Nas już nie chcą dłużej słuchać... Bełkoczemy wyrazy pozbawione sensu... Kiedy jechałem tutaj, wiedziałem, że jestem Rosjaninem... Tutaj jestem obcy... Nie rozumiem, nie rozumiem... Katia i Roszczyn szli dalej Kamiennoostrowskim. Wyminął ich człowiek w podartym palcie, w słomianym kapeluszu - w jednej ręce trzymał wiaderko, w drugiej - paczkę afiszów. - Wiem tylko jedno - głucho powiedział Roszczyn i odwrócił się, żeby Katia nie zobaczyła jego wykrzywionej twarzy - olśniewający, żywy punkt w tym chaosie - to pani serce, Katiu... Nie możemy się rozłączać... Katia odpowiedziała cicho: - Nie śmiałam panu tego powiedzieć... No, jakżebyśmy mogli, się rozstać, kochany przyjacielu... Doszli do miejsca, w którym człowiek z wiaderkiem dopiero co przylepił do ściany biały, nieduży afisz, i ponieważ oboje byli wzruszeni, zatrzymali się na chwilę. Przy świetle latarni można było przeczytać na afiszu: "Do wszystkich! Do wszystkich! Do wszystkich! Rewolucja w niebezpieczeństwie!"... - Jekatierino Dmitrijewno - powiedział Roszczyn ujmując jej chudą rękę i idąc w dalszym ciągu przycichłym o zmierzchu, szerokim prospektem, na którego końcu wciąż jeszcze nie mogła się dopalić wieczorna zorza -miną lata, ucichną wojny, wyszumią się rewolucje, a niezniszczalne pozostanie tylko jedno - tkliwe, łagodne, kochane serce pani. Z otwartych okien wielkich domów słychać było wesołe głosy, spory, dźwięki muzyki. Przygarbiony człowiek z wiaderkiem znów przegonił Katię i Roszczyna i naklejając afisz odwrócił się. Spod postrzępionego słomianego kapelusza spojrzały na nich uparte, płonące nienawiścią oczy. 1921 r. KONIEC TOMU PIERWSZEGO.